Anselm Grźn OSB Porażka Nowa szansa



Anselm Grun OSB, Ramona Robben

Przekład Anna Kleszcz
Wydawnictwo WAM Kraków 2005

SPIS TREŚCI
WPROWADZENIE
I. GDY NIE UDAJĄ SIĘ PLANY ŻYCIOWE
1. Porażka w małżeństwie
Dygresja: wykorzystywanie emocjonalne
2. Porażka w życiu zawodowym
3. Porażka spowodowana nałogiem
4. Inne sytuacje, w których załamują się nasze plany życiowe
5. Porażka na drodze duchowej
Dygresja: wykorzystywanie duchowe
II. PORAŻKA JAKO SZANSA
1. Akceptacja porażki
2. Wyrzuty sumienia
3. Okres smutku ..88
4. Pożegnanie
5. Rytuały pożegnania
6. Nowy rozdział życia
7. Nowa duchowość
ZAKOŃCZENIE
PRZYPISY
LITERATURA

WPROWADZENIE

Coraz więcej osób przeżywa głębokie kryzysy, gdy upadają ich dotychczasowe plany życiowe. Małżonkowie, którzy uroczyście przyrzekali sobie wierność, rozchodzą się po kilku latach, gdyż nie mogą ze sobą wytrzymać. Ludzie, którym przepowiadano wielką przyszłość, nie sprawdzają się w wybranym przez siebie zawodzie i muszą go zmienić. Niektórzy zupełnie nieoczekiwanie tracą pracę, ponieważ ich firma plajtuje. Inni wpadają w nałóg tak silny, że tracą wszystko, co dotychczas zdobyli. Sportowcy, wychwalani przez wszystkich jako wielkie talenty, nagle znikają z publicznej sceny; nie radzą sobie ze sławą, jaką otoczyły ich media. Mężczyźni i kobiety występują z zakonów i próbują iść inną drogą. Księża rezygnują z kapłaństwa i wstępują w związki małżeńskie.
Przeżycia, które stają się udziałem tych wszystkich ludzi, są pod wieloma względami podobne do siebie. Osoby te najpierw ogarnia wielki zachwyt, a potem nadchodzą otrzeźwienie i pustka. Po jakimś czasie czują one, że tak dalej być nie może. Buntują się jednak przeciw temu stanowi psychicznemu i mimo pojawiających się przeszkód chcą iść obraną wcześniej drogą. Nie jest to jednak takie proste. Ciało odmawia posłuszeństwa. Również psychika wysyła niepokojące sygnały. Po długich walkach niejeden ogarnięty wątpliwościami człowiek decyduje się zerwać z dotychczasowym sposobem życia. Lecz potem długo jeszcze nie czuje się wolny. Przechodzi przez okres smutku z powodu załamania się planów życiowych i - co za tym idzie - utraty tożsamości. W końcu, jak większość osób w takiej sytuacji, usiłuje iść nową drogą. Jest ona bardzo trudna. Smutek pozbawia energii ludzi przechodzących kryzys. Dopiero po roku, a nawet dwóch potrafią sprostać nowym wyzwaniom. Znowu czują w sobie siłę i ochotę do życia. Chcielibyśmy opisać przeżycia towarzyszące kryzysom w różnych obszarach życia: w małżeństwie, w pracy, na drodze powołania duchowego, w nałogu, w chorobie lub w innych okolicznościach przekreślających nasze życiowe plany.
W Kościele długo przemilczaliśmy problemy ludzi przeżywających kryzys. Uważaliśmy, że ten, kto dobrze żyje, ten, kto kieruje się przykazaniami Boga i Kościoła, nie powinien mieć problemów. Jeśli ktoś się załamał, podpowiadaliśmy mu jedyne rozwiązanie, jakie znaliśmy: "powrót do domu". Jak syn marnotrawny w przypowieści Jezusa (por. Łk 15) powinien zrozumieć, że obrał złą drogę. Osobie pogrążonej w kryzysie niewiele jednak pomoże nasze wyznanie, że już dawno wiedzieliśmy, iż zabrnie ona w ślepą uliczkę. Nikt nie zaakceptuje swojej porażki, "gdy obok stoi ktoś, dla kogo ta klęska jest potwierdzeniem jego poglądów i kto z trudem ukrywa satysfakcję czerpaną ze sprawdzenia się jego przewidywań. Pomoc z jego strony byłaby przedłużeniem upokorzenia. Porażka przyznaje mu rację"1. Osobie przeżywającej kryzys możemy pomóc tylko wtedy, gdy uznamy jej porażkę za własną i gdy pozwolimy zakwestionować przy tej okazji również swoje poglądy. Być może, dzięki kryzysowi innej osoby odkryjemy, że stłumiliśmy w sobie wszystkie wątpliwości, a głębokie zwątpienie zasłaniamy rzekomą pewnością siebie. W głębi serca przeczuwamy, że nasze postępowanie nie zawsze jest godne naśladowania. Tylko wtedy, gdy dopuścimy do siebie porażkę innych ludzi, możemy naprawdę wczuć się w ich sytuację. Nie powinniśmy traktować porażki jako incydentu, który należy "zaleczyć" przez powrót do dawnego stanu. Porażka jest szansą na udany początek, na zrealizowanie czegoś innego, co może wyrosnąć na glebie klęski.
Filozofia egzystencjalna uznała porażkę za charakterystyczną cechę człowieka. Porażka jest decydującym wyzwaniem dla człowieka, "gdy zrozpaczony albo podejmie świadomie decyzję o nieistnieniu, albo powróci do pierwotnych źródeł bytu"2. Nie wolno nam jednak dążyć do porażki i kryzysu, aby tą drogą, wzorem św. Augustyna, nauczyć się, jak nie kochać świata i nie przywiązywać się do niego. Nie musimy doświadczyć porażki, aby wejść na drogę prawdy. Faktem jednak jest, że ciągle doznajemy niepowodzeń.
Gotthard Fuchs i Jiirgen Werbick wymienili kilka charakterystycznych cech porażki: jest ona zawsze "uderzeniem z zewnątrz (...) jest jak grom z jasnego nieba"3. "Porażka - w odróżnieniu od kryzysu - wiąże się zawsze z poczuciem całkowitego braku perspektyw. Człowiek nie widzi żadnych możliwości działania, żadnych dróg wyjścia"4. Każdy człowiek, zależnie od tego, jaką ma koncepcję życia i w jakiej sytuacji społecznej się znajduje, uznaje za porażkę coś innego.
Ponieważ porażka jest bardzo nieprzyjemnym przeżyciem, wielu ludzi próbuje uniknąć jej konsekwencji, identyfikując się z osobami odnoszącymi sukcesy. Ten, kto - na przykład - rezygnuje z kapłaństwa, sprzymierza się z wrogami Kościoła, którzy umacniają go w przekonaniu, że jego krok był jedynym możliwym i słusznym posunięciem, gdyż w dzisiejszych czasach nie można przecież być księdzem, nie rezygnując ze zdrowego rozsądku. Inni próbują swoją porażkę "zrównoważyć lepszym zachowaniem", ale to prowadzi ich jeszcze głębiej w ślepą uliczkę porażki. Ktoś inny próbuje bagatelizować porażkę, stwierdzając realistycznie: "Takie właśnie jest życie". Niektórzy ludzie udają, że problem w ogóle nie istnieje. Próbują leczyć objawy, "dokonują zabiegów kosmetycznych i nie bez paniki podejmują działania zastępcze, chociaż konieczna jest naprawa całości"5. Wobec tych prób uciekania od problemu, chcielibyśmy w tej książce przyjrzeć się doświadczeniu porażki oraz poszukać dróg, dzięki którym ludzie mogliby przeżyć ją tak, by wyrosło z niej nowe życie, by ich porażka stała się udanym początkiem.
Niemieckie słowo oznaczające porażkę - Scheitern - pochodzi od wyrazu Scheit (polana, szczapy); od rozłupanego kawałka drewna. Pochodzi ono też od oznaczającego rozdzielenie, cięcie bądź oddzielanie czasownika scheiden. Scheitern - porażka - oznacza zatem, że coś, co należy do siebie, zostaje przecięte, oddzielone lub rozdzielone. Coś, co jest całością, rozpada się na kawałki, roztrzaskuje na wiele pojedynczych części. To, co pierwotnie było koncepcją życia, nie udaje się i zawodzi. Słowo scheiden, od którego pochodzi Scheitern, określa również rozejście się małżonków. Małżonkowie oddzielają się, rozwodzą. Scheiden rozdzielenie - jest w każdym pożegnaniu - Abschied. Każda porażka (Scheitern) jest pożegnaniem (Abschied) /. idealnym obrazem własnego życia i siebie samego. Ver-ucheiden oznacza umieranie. Porażka ma również wiele wspólnego z umieraniem. Umiera coś, w czym pokładaliśmy nadzieję. Gdy ponosimy porażkę, musimy zdecydować (entscheiden) na nowo, którą drogą pójdziemy. Potrzebujemy daru rozeznawania (Unterscheidung), aby odkryć, (1 laczego spotkała nas porażka i jak możemy na nowo po-układać nasze życie.
Jeden z największych niemieckich słowników, tzw. I Juden, tłumaczy "przeżycie porażki" jako "konieczność zaniechania działań bez odniesienia sukcesu, niepowodzenie". Porażka oznacza zatem, że z założenia, które zrobiłem, nie wynika to, czego normalnie można oczekiwać, że z mojej miłości, z mojego powołania, z mojego zaangażowania nie płynie zadowolenie, lecz rozczarowanie. Coś się nie udaje, a zatem się nie szczęści. Niemieckie słowo oznaczające, że coś się udaje - Gelingen - jest spokrewnione ze słowem leicht (lekki). Porażka ukazuje mi, że życie nie jest lekkie i nie zawsze układa się tak, jak tego oczekiwałem. Zamiast szczęścia i sukcesu spotykają mnie porażka, nieszczęście i niepowodzenie. Dopiero gdy zaakceptuję porażkę, życie może się udać w nowy i -być może - bardziej autentyczny sposób.


I. GDY NIE UDAJĄ SIĘ PLANY ŻYCIOWE

1. Porażka w małżeństwie

Spotkanie
Jest wiele powodów, dla których mężczyzna i kobieta odnajdują się i biorą ze sobą ślub. Przede wszystkim mężczyzna zakochuje się w kobiecie lub odwrotnie, a ukochana osoba odwzajemnia to uczucie. Z biegiem czasu zakochanie przeradza się w miłość, która daje odwagę połączenia się na zawsze. Zdarza się jednak, że zakochani dokonują projekcji wielu swoich nieuświadomionych cech na partnera. Zakochanie zawsze wiąże się z projekcją. Zakochuję się w człowieku, który ma w sobie coś, co wprawdzie jest również we mnie, ale co w sobie zaniedbałem. Podziwiając coś u kogoś, mam nadzieję, że sam będę miał w tym jakiś udział. Moim zadaniem winno być uwolnienie się od projekcji i urzeczywistnienie w sobie samym tego, co jest przedmiotem fascynacji w drugim człowieku. Wtedy z zakochania powstaje miłość. Zakochanie uzależnia od innego człowieka. Miłość czyni wolnym. Wielu ludzi zaniedbuje uczynienie kroku prowadzącego od zakochania do miłości. Gdy zakochanie się kończy, rozpada się związek.
Człowiek często nie potrafi sprostać zadaniu uwolnienia się od projekcji i nie rozwija w sobie tych cech, które podziwiał u innego.
Zdarza się, że partnerzy nieświadomie powtarzają w związkach swoją przeszłość. Mężczyzna, który nie przyznaje się przed sobą do zbyt silnej więzi z matką, nieświadomie szuka kobiety, która będzie mu ją przypominała. Kobieta, która straciła ojca i zawsze za nim tęskniła, szuka w mężczyźnie jego namiastki. Podstawowe prawo psychologii mówi, że idziemy śladem tych odniesionych w dzieciństwie psychicznych urazów, których sobie nie uświadamiamy, a co za tym idzie, które nie stały się przedmiotem terapii. Szukamy zatem matki, która będzie nas ranić tak samo, jak czyniła to prawdziwa matka. Albo szukamy ojca, który traktuje nas tak samo mało poważnie, jak nasz prawdziwy ojciec, gdy byliśmy dziećmi. Trudno uciec od tego prawa, ale nie jest ono samo w sobie złe. Pojawia się bowiem dzięki niemu szansa innego niż w dzieciństwie podejścia do tych urazów, które teraz kierują zachowaniem naszym lub partnera. Możemy dzięki temu osiągnąć prawdziwą dojrzałość. Niestety, wielu ludzi zatrzymuje się na poziomie powtarzania przeszłości. Nie dostrzega tego, że ich życiem stale kierują wzory wyniesione z dzieciństwa. Przypisują oni winę innym, zamiast pójść drogą wspólnego rozwoju z partnerem.
Istnieje też wiele innych powodów, dla których ludzie się szukają i znajdują. Na przykład kobieta, która ma niskie poczucie własnej wartości, podświadomie szuka silnego mężczyzny. Jest zafascynowana jego siłą i pewnością siebie. To daje jej oparcie. Dopiero po upływie dłuższego czasu zauważa, że rzekoma pewność siebie jej męża jest jedynie odwrotną stroną jego ogromnej niepewności oraz nieumiejętności okazywania uczuć i przyznawania się do własnych słabości. Na początku kobieta ta żyje, korzystając z pewności mężczyzny. Stopniowo jednak czuje się coraz bardziej skrępowana i chciałaby uciec z więzienia, do którego udała się dobrowolnie, choć nieświadomie.
Chłopak, który nigdy nie zaznał poczucia bezpieczeństwa, znajduje je u swojej dziewczyny. Niestety, jeżeli występuje on stale tylko w roli biorącego, stanie się to kiedyś dla jego dziewczyny nie do zniesienia. Dziewczyna nie może zawsze tylko dawać. Chciałaby także dostawać. I również mężowi nie wystarczy na dłuższą metę doświadczanie od swojej żony tylko matczynych uczuć ciepła i bezpieczeństwa. Chciałby, żeby była ona także partnerką stawiającą mu wymagania.
Mężczyzna znajduje kobietę, która go podziwia. To mu pochlebia. Chciałby doświadczać tego podziwu przez całe życie. Już po kilku latach zauważa jednak, że jego żona również go krytykuje i widzi jego słabe strony. Jest rozczarowany. Ożenił się przecież z inną kobietą, z taką, która wynosiła go na tron. Ponieważ on nie chce zejść ze swego tronu, dochodzi do kryzysu.
Kobieta jest zafascynowana tym, że mężczyzna ją ubóstwia. Jest pewna, że zawsze pozostanie jej wierny. Po pewnym czasie ma jednak dość tego ubóstwiania. Ma wrażenie, że nie poślubiła mężczyzny, lecz dziecko, które j ą podziwia i o które musi się troszczyć tak samo jak o swoje prawdziwe dzieci. Czuje, że nie może żyć samym zachwytem męża. Chciałaby żyć z partnerem, który dawałby jej poczucie bezpieczeństwa.
Mężczyźni lub kobiety z "syndromem pomocy" wybierają partnerów, którzy są wewnętrznie słabi. Oni sami są tak zafascynowani własną umiejętnością niesienia pomocy, że pociąga ich właśnie słabość drugiego człowieka. Ta słabość daje im poczucie siły. Mogą się uważać za zbawcę. Wiedzą, że niosą pomoc. To jest archetyp, z którym się identyfikują, choć on ich zaślepia; nie widzą we właściwym świetle ani siebie, ani drugiej osoby. Kiedyś będą żałować ciągłej gotowości niesienia pomocy i zaczną się denerwować słabością partnera. Może się też zdarzyć, że ich partner się rozwinie i pozbędzie słabości. Poczują się wtedy niepewni, ponieważ nie będzie już starego podziału ról.
Czasem to kobieta jest silniejsza psychicznie od mężczyzny. Początkowo cieszy się, że wprowadza swojego męża w życie, że stawia mu wyzwania, że mąż jest czuły i robi wszystko, co ona chce i do czego go mobilizuje. Kiedyś jednak konieczność odgrywania roli silnej osoby stanie się dla niej zbyt trudna. Ciężarem okaże się ciągłe kierowanie mężem. Ona też chciałaby otrzymać pomoc, chciałaby mieć równego sobie partnera. Widzi jednak, że jej mąż coraz bardziej cofa się przed wyzwaniami życia, że stale za coś przeprasza i ciągle nie ma własnego zdania. To ją jeszcze bardziej rozwściecza.
Czasem partner nieświadomie wykorzystuje drugą osobę. Młoda kobieta potrzebuje męża, ponieważ chce uciec od trudnej sytuacji rodzinnej i rozpocząć własne życie. Mężczyzna potrzebuje kobiety, by opuścić dom lub udowodnić sobie i kumplom, że jest stuprocentowym mężczyzną. Jego żona jest po to, żeby on znaczył coś w oczach innych. Dopiero później zauważa, że wcale nie chodziło nu o tę akurat kobietę, że nie interesował się jej osobowością. Czasem kobieta wykorzystuje pomoc mężczyzny v swoim rozwoju psychicznym. Ma nadzieję, że poprzez wiązek wydorośleje lub uwolni się od kompleksów. To nie rzeczywista miłość prowadzi tę kobietę do małżeństwa, lecz nieuświadomione pragnienie rozwiązania własnych problemów z pomocą drugiej osoby. W podobny sposób mąż wykorzystuje swoją żonę, mając nadzieję, że dzięki niej uświadomi sobie swoje uczucia, że znajdzie wyjście z depresji. Kiedyś tacy partnerzy przejrzą na oczy i z przerażeniem stwierdzą, że nigdy nie dostrzegali indywidualności i niepowtarzalności wybranych przez siebie osób, I ponieważ zawsze patrzyli na nie przez pryzmat własnychcelów.

Kryzys
Większość kryzysów w małżeństwie zaczyna się wtedy, gdy jeden z partnerów odkrywa, że w ich związku dzieje się coś niedobrego, gdy dochodzi do wniosku, że oboje brali udział w grze, na którą się milcząco zgadzali, a podział ról, który ta gra zakładała, nie jest już aktualny. Prowadzenie dalej tej gry, byłoby dla obojga zabójcze. Pozbawiłoby ich wszelkich życiowych sił. Coraz bardziej zasklepialiby się w sobie i wpędzali w ślepy zaułek. Czasem kryzys wywołany jest zrozumieniem męża, że w swoim zakochaniu nie dostrzegał rzeczywistych cech partnerki. Często pojawia się wtedy zarzut: "Jesteś inna niż wtedy, gdy brałem z tobą ślub".
Innym powodem kryzysu może być fakt, że oboje nie czują już tej miłości, co na początku. Nie wiedzą, skąd się to bierze. Nie mieli przecież żadnych dużych problemów, ale mają wrażenie, jakby miłość przeciekła im przez palce. Codzienność ich niszczy. Wiele rzeczy stało się jałową rutyną. Seks utracił swoją magię. Każdy zna ciało drugiego na pamięć. Brakuje niespodzianek i odkryć. Ponieważ nie ma miłości, seks spowszedniał i się znudził. Codzienne konflikty ranią obie strony. Ponieważ konflikty często są nieomówione i nierozwiązane, w każdym z małżonków pozostaje zawsze jakiś ślad gniewu i urazy. A kiedyś stanie się on tak duży, że nie pozwoli już na miłość do tego drugiego człowieka. Oboje będą reagować tylko agresją. Oboje czują się zranieni i czują, że partner ich nie kocha. Odkrywają przerażeni, że mogą żyć bez tej drugiej osoby, że już za nią nie tęsknią.
Sytuacja kryzysowa zaczyna się także wtedy, gdy jedno z małżonków zakocha się w kimś innym. Mężczyzna zakochuje się w sekretarce, która go podziwia i która mu matkuje. Wydaje mu się, że wreszcie znalazł kobietę, która go podziwia, a której szukał nieświadomie już na swoim weselu. Nie chce się zmieniać i dlatego szuka kobiety, dla której będzie niedoścignionym wzorem. Może wtedy pozostać taki, jaki jest. Mężczyzna może też się zakochać w kobiecie, która jest dokładnym przeciwieństwem jego żony. Jest dużo bardziej kobieca, jest samym uczuciem. Jest twórcza. Tryska energią. On jest tym zafascynowany. Jest o dwadzieścia lat młodsza od jego żony. Mężczyzna ma nadzieję, że odmłodnieje przy niej. Nie chce się pogodzić ze swoim wiekiem i ucieka do związku, który ma mu dowieść, że zachował wieczną młodość.
Kobieta zakochuje się w mężczyźnie, który jest czulszy od jej męża. Nowy partner potrafi okazywać uczucia i nie chowa się za pancerzem oschłości. Nie poświęca się całkowicie pracy, lecz ma czas dla partnerki. Nie kwituje każdego jej problemu standardową odpowiedzią, lecz wysłuchuje jej. Traktuje poważnie to, co ona mówi i rozumie ją. Człowiek zawsze szuka tego, czego brakuje mu w mężu lub żonie. To naturalne, że mężczyznę pociąga nie tylko jego żona i że kobieta zakochuje się w innym mężczyźnie. Żaden człowiek nie jest w stanie sam zaspokoić wszystkich tęsknot drugiego człowieka. Właśnie wtedy, gdy małżonkowie przyzwyczajają się do siebie, widzą także, jakie mechanizmy rządzą ich związkiem. Także wtedy pojawia się pytanie, co zrobić ze swoim nowym zakochaniem. Nie musi się ono stać powodem rozwodu. To, co fascynuje w jakiejś kobiecie lub w jakimś mężczyźnie, można zintegrować we własnym życiu.
Istnieją kryzysy małżeńskie, które pojawiają się już w początkowych latach wspólnego życia. Gdy mija pierwsza fascynacja, wielu ludzi widzi, co ich rzeczywiście w głębi serca łączy. Również wtedy zauważają, ilu cech drugiego człowieka nie dostrzegli. Stłumili pierwsze pochodzące jeszcze z okresu zaręczyn wątpliwości dotyczące drugiej osoby. Dziewczyna widziała wprawdzie, że jej chłopak często pije, ale miała nadzieję, że on się z tego wyzwoli, jak tylko wezmą ślub. Rozpoznawała u niego neurotyczne symptomy, ale była tak pewna siły swojej miłości, że myślała, iż chłopak się zmieni pod jej wpływem. A teraz wie, że to była iluzja. Chłopak się nie zmienił. Czy ta para będzie miała dość odwagi, by zmierzyć się ze swoimi problemami i czy wyniknie z tego miłość, pozwalająca kochać drugiego takim, jaki on w rzeczywistości jest?
Wiele kryzysów powstaje na półmetku życia, gdy partner nagle skonfrontowany jest z problemami, które dotąd tłumił. To naturalne, że każdy człowiek rozwija w pierwszej połowie życia tylko jeden biegun swojej osobowości. Drugi jest usuwany w cień. Na półmetku życia ten zepchnięty biegun wypływa na powierzchnię. I tak kobieta nie chce już być tylko kobieca, lecz chce ujawnić swoje męskie cechy. Chce przejmować odpowiedzialność. Nie unika konfliktów. Odkrywa, że może walczyć. A mężczyzna dopuszcza nagle swoje uczucia. Już nie funkcjonuje tak jak dawniej, ponieważ teraz ma inne potrzeby. Każdy człowiek się zmienia, choć nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę. Czyni drugiemu wyrzuty, że się zmienił, że kryzys w małżeństwie jest jego winą.
Kryzys półmetka często występuje u współmałżonków w innym czasie. Kobieta przeżywa go wcześniej. Mężczyzna próbuje oszukać swoją niepewność, koncentrując się nadmiernie na pracy. Na tym się zna. Wizja rozmowy o uczuciach napawa go lękiem. Ocenia kryzys kobiety jako histerię. Ona za bardzo zajmuje się sobą. Wmówiła sobie problemy. On nie ma żadnych problemów. Trzeba tylko chcieć, a reszta już przyjdzie. Kobieta daje się zranić mężowi, ponieważ mąż wie, jakie są jej słabe strony; odsłoniła mu je przecież. Teraz on wykorzystuje to przeciw niej, a ją to rani. Ma ponadto wrażenie, że jej mąż wznosi między nimi mur. Żona chce udowodnić, że mąż wypiera swoje problemy. Chciałaby przebić mur, który on wznosi wokół siebie. Ale im bardziej ona napiera, tym silniejszy opór stawia jej mąż. A ona boleśnie uderza głową o mur.
Dla niektórych małżeństw kryzys rozpoczyna się dopiero między pięćdziesiątym i sześćdziesiątym rokiem życia. Nagle kobieta rozumie, że mężczyzna ją niszczy, czuje się przy nim ciągle niedowartościowana, jej ciało buntuje się przeciw takiemu małżeństwu. Mąż coraz częściej ją rani. Kobieta odkrywa, że mąż ma kochankę i nie może już dłużej znieść tego, że jest dla niego tylko sprzątaczką. Uważa, że jest wykorzystywana. Próbuje rozmawiać z mężem, ale bez skutku. On się broni i nie chce. Przypisuje całą winę jej. On jest przecież zadowolony. Problemy, jego zdaniem, są tylko jej problemami. Inna kobieta, która była przekonana, że żyła w dobrym małżeństwie, stwierdza pewnego dnia zaskoczona, że mąż ją opuszcza. Już jej nie kocha. Spotkał kobietę, która bardziej mu odpowiada. Żona nie chce rozpadu małżeństwa, ale mąż stawia ją przed faktami dokonanymi. Jeszcze inna kobieta dopiero po śmierci swojej matki zrozumiała, dlaczego nie wzięła do tej pory rozwodu. Chciała udowodnić matce, że podjęła dobrą decyzję i ma udane życie. Teraz odkrywa, że jej mąż nigdy nie był partnerem, lecz dzieckiem, które czerpało swoje siły z jej sił. Ten mężczyzna nigdy by jej nie opuścił, ale jego przywiązanie nie jest dojrzałe. A ona tego nie może już znieść. Gdy myśli o tym, że zostanie z nim dłużej, ogarnia ją lęk, że doprowadzi ją to do śmierci.

Zmagania w kryzysie
Wielu ludzi nie chce rozpadu swego małżeństwa. Gdy zaczyna się kryzys, próbują je uratować. Udają się do odpowiednich poradni, rozmawiają z przyjaciółmi, zaczynają od nowa. Czują się zobowiązani swoim dawnym przyrzeczeniem. Ludzie religijni czują się odpowiedzialni przed Bogiem za utrzymanie małżeństwa. To przecież przed Nim przysięgali, że będą sobie wierni aż do śmierci. I teraz, gdy nie układa się między nimi, wciąż zastanawiają się nad tym, czy jednak nie ma jakiejś możliwości pozostania razem. Nie musi ich przecież łączyć wielka miłość. Wystarczy, że będą wobec siebie w porządku. I może da się jeszcze przez jakiś czas żyć obok siebie, zamiast wszystko dzielić. Nie chcą sobie uzmysłowić rozmiaru swojego kryzysu i dlatego próbują dokonać niewielkich zmian na lepsze. Mężczyzna powinien przychodzić punktualniej do domu... i to może wystarczy. Lub powinien mniej pić, wtedy można by mieć jeszcze nadzieję na znośne ułożenie wzajemnych stosunków. Małżonkowie nie chcą zrozumieć, że kryzys spowoduje rozpad ich związku. Sądzą raczej, że uda im się go załagodzić. Innym ważnym powodem, by pozostać razem, są dzieci. Rodzice chcieliby stworzyć dzieciom szczęśliwy świat, w którym czułyby się bezpiecznie. Rodzice czują się odpowiedzialni za dzieci. Dzieci nie mogą być wewnętrznie rozdarte między ojcem i matką.
Wstrzymuję się od osądzania, gdy małżonkowie decydują się na rozwód. Z pewnością niektóre pary rozchodzą się za szybko, ponieważ nie potrafią rozwiązywać konfliktów i nie chcą się zmienić. Ludzie wolą pozostać takimi, jakimi są, nie wstępując na wąską drogę szczerego spotkania z sobą i poznania siebie. Są też jednak małżonkowie, którzy, choć nie chcą rozbijać małżeństwa, nawet przy najlepszych chęciach nie mogą go kontynuować. Zamiast prawić morały, muszę, jako stojący z boku, po prostu zaakceptować to, co się stało. Nie mogę przypisywać nikomu winy. Najczęściej i bez tego osoby rozwiedzione czują się winne. Właśnie wyrzuty sumienia przeszkadzają wielu ludziom w pełnym przyznaniu się do porażki. Zastanawiają się oni stale nad tym, czy nie zbagatelizowali problemu, czy nie są winni złamania przysięgi małżeńskiej, czy nie są za bardzo egoistyczni. Wyrzuty sumienia męczą wielu małżonków i przeszkadzają w przyznaniu się do rozpadu małżeństwa. I nawet gdy potem się rozwiodą, wyrzuty sumienia ich nie opuszczają. Powinni przecież spróbować jeszcze raz. Być może, dałoby się uratować małżeństwo.
Pewna kobieta była przekonana, że jej małżeństwo jest udane. I nagle sekretarka męża, który piastuje wysokie urzędnicze stanowisko, wręcza jej list. Mąż pisze, że natychmiast występuje o rozwód, nie źyczy sobie żadnych rozmów, a jakiekolwiek próby szukania u niego wyjaśnienia są pozbawione sensu. Kobieta jest niemal nieprzytomna z wściekłości i bólu. Nie ma żadnej szansy, by walczyć o męża. Nie może z nim nawiązać kontaktu. Gdy do niego dzwoni, nie jest z nim łączona. Nie zna jego nowego miejsca zamieszkania. Jej listy wysyłane na adres pracy męża wracają z powrotem nie otwarte. Chciałaby uratować małżeństwo, ale nie może, gdyż mąż jej unika. Po wściekłości wywołanej tchórzostwem męża, który odmawia wszelkich rozmów i z którym nawet nie mogła się pożegnać, zaczynają ją dręczyć wyrzuty sumienia. Co takiego źle zrobiłam? Jakich potrzeb mojego męża nie zauważyłam? Tak bardzo chciałabym się zmienić! Gdybym tylko wcześniej wiedziała, co zrobić! Czym zraniłam męża? Tak bardzo chciałabym to naprawić, ale niestety nie mogę. Nie mogę nic więcej zrobić. Jestem sama z moim bólem, z moją winą, z moją wściekłością, z moją żałobą.
Wielu małżonków, którzy przeżywają kryzys, naprawdę próbuje rozwiązać konflikt. Rozmawiają o nim z zaprzyjaźnionymi małżeństwami. Mówią o swoich urazach i o swojej miłości. Chcieliby rozpocząć wszystko na nowo. Próbują więcej ze sobą rozmawiać i mówić o swoich uczuciach. Jednak już po kilku tygodniach widzą, że to się nie udaje. Mimo przestrzegania wszystkich reguł, na które się zgodzili, nie rozumieją się albo nie mają sobie nic do powiedzenia. Nie czują już do siebie miłości. Powoli dociera do nich, jak bardzo stali się sobie obcy. Nie potrafią sobie wyobrazić, że nadal mogliby żyć pod jednym dachem. Nie mają nic przeciwko sobie, ale czują, że musieliby się wyrzec samych siebie, gdyby próbowali pozostać w małżeństwie. Gdy wyobrażają sobie, że kierując się jeszcze raz dobrą wolą, pozostaliby w związku z drugą osobą, coś się w nich buntuje i ogarnia ich uczucie pustki, lęku i zwątpienia. Ich ciało i uczucia sygnalizują im, że nie ma już wspólnej drogi dla nich obojga. Nie pozbędą się swojej choroby. Cierpią i nie znajdują zewnętrznych przyczyn tego cierpienia. Odnoszą wrażenie, że ich choroba ma związek z małżeństwem. Chociaż jest to dla nich bolesne, czują się zmuszeni wybrać drogę rozstania.

Czas po rozstaniu
Droga rozstania jest dla niektórych ludzi wyzwoleniem. Nareszcie są wolni. Mogą sami decydować o swoim czasie. Nie czują się ograniczani. Mogą poświęcić się swoim zdolnościom i zainteresowaniom. Znajdują nowych przyjaciół. Odkrywają w sobie nieoczekiwane siły i ochotę, by zrobić coś nowego. Czują się zdrowsi niż dawniej. Jednak oprócz tego poczucia wolności, przeżywają często głęboki żal, że coś się nie powiodło, że dziesięć, dwadzieścia lub trzydzieści wspólnie spędzonych lat należy definitywnie do przeszłości. Przypomina im się piękny wspólny czas, czas zakochania, wspólne marzenia, dzieci, nad którymi razem płakali, gdy okazały się inne, niż się spodziewali. Potem czynią sobie wyrzuty, że za szybko zdecydowali się na rozstanie. Czy jednak przy odrobinie dobrej woli nie udałoby się uratować tego małżeństwa? Czy wyczerpałem wszystkie możliwości ocalenia naszego związku? Niektórzy ludzie po rozwodzie nie mogą zrozumieć, dlaczego zdecydowali się na ten krok. Dzieci robią im wyrzuty. Teraz już nie są w oczach swoich dzieci troskliwą matką lub godnym zaufania ojcem. Dzieci są głęboko rozczarowane. Poczucie wartości bycia matką lub ojcem maleje. Czy zatem wszystko źle zrobiłem? Czy to ja wszystko zniszczyłem? Czy wszystko jest dla mnie skończone? Czują, że są samotni ze swoim poczuciem winy. Mają wrażenie, że inni wytykają ich palcami lub że o nich źle mówią. Z niektórych uwag swoich znajomych wnoszą, że ci potępiają ich krok. To potęguje ich poczucie winy.
Obok żalu z powodu utraty partnera nader często pojawia się głęboka wściekłość. Niektórym ludziom przychodzą na myśl rozmowy, w których czuli się urażeni, ponieważ współmałżonek świadomie drążył bolesne dla nich tematy, by ich poniżyć. Dopiero wtedy zauważają, jak podłe i poniżające były niektóre zachowania partnera: jak mogłam sobie na to pozwolić? Gdzie się podziało moje poczucie godności, że tak długo to wytrzymywałam? Uświadamiają sobie cały rozmiar uraz i poniżenia. Długo tłumiona wściekłość wybucha naraz nie strzeżona. Nad uczuciami żalu i wściekłości trzeba pracować, ponieważ będą one przeszkadzać w dalszej drodze życia.
Niektórzy ludzie nie odważają się po rozwodzie pokazywać publicznie. Boją się, że będą nagabywani. Nie wiedzą, jak zareagują przyjaciele. Czują się odrzuceni i wyobcowani. Obawiają się, że starzy przyjaciele będą trzymać stronę partnera, a im przypisywać winę. Jakaś kobieta, na przykład, była zaangażowana w pracę w parafii. Jej małżeństwo uchodziło za wzorowe. Teraz, ponieważ się rozwiodła, czuje się napiętnowana przede wszystkim przez moralistów. Gdy idzie do kościoła, obserwują, czy przystępuje do komunii świętej. Szeptają o niej, że zawsze była taka pobożna, a teraz to cudzołóstwo i rozwód. Jej dotychczasowe życie było zatem pozorem. Z pewnością musiała mieć okropny charakter, skoro nie wytrzymał z nią taki sympatyczny mężczyzna. Gdy mężczyzna po rozwodzie idzie do kościoła, rozpowiada się o nim, przykrywając usta dłonią, przeróżne plotki. Zawsze zdarzały mu się skoki w bok. Ma dwa oblicza, i tak dalej. Rozwiedzeni nigdzie nie czują się dobrze, u siebie. A przecież potrzebują ludzi, którzy będą z nimi przebywać, potrzebują wspólnoty, w której będą się czuli zrozumiani i bezpieczni. Jednak właśnie tego nie znajdują. Unika się ich. Wielu ludzi nie odważa się nawet zapytać, jak im się powodzi. A jeśli pytają, często pobrzmiewa w tym pytaniu moralizujący ton. Chcieliby się dowiedzieć, że osoba rozwiedziona źle się czuje, gdyż potwierdzi to ich pojęcie sprawiedliwości. A nawet jeśli zainteresowanie jest szczere, rozwiedzeni wietrzą potępienie ich kroku. Ponieważ sami jeszcze się z nim nie pogodzili, słyszą w słowach innych ludzi potępienie. Przypisują innym ludziom swoje własne odczucia i wyrzuty sumienia.
Dopiero gdy żal i wściekłość miną, osoba rozwiedziona może odnaleźć siebie. To często wcale nie jest łatwe. Do problemów natury psychicznej dołączają się nierzadko problemy finansowe. Nie wystarcza pieniędzy. Żal jest pięknego, wspólnego mieszkania. Teraz jest do dyspozycji tylko niewielkie dwupokojowe mieszkanie. Gdy z wizytą przyjdą dzieci, jest stanowczo za ciasno. Gdy dzieci są jeszcze małe, samotnie wychowująca je matka nie ma chwili wolnego czasu. Jest teraz zajęta przez całą dobę. Nie może odwiedzić przyjaciółki, nie może wziąć udziału w żadnym kursie. Musi być ciągle z dziećmi. Mężczyzna zajmuje się nimi bardzo nieregularnie, gdyż są dla niego ciężarem. Zdarza się też, że mężczyzna wykorzystuje swoje prawo, bierze dzieci ze sobą, rozpieszcza je i nastawia przeciwko matce. Problemy z nimi stają się przez to coraz trudniejsze. Matka nie czuje się na siłach, by samotnie wychowywać dzieci. Zwłaszcza chłopcy potrzebują ojca, z którym mogliby się spierać, ale który też wspiera poczynania. Rozwiedziona kobieta musi być równocześnie matką i ojcem. niepewność, dręczące wątpliwości, czy wszystko dobrze zrobiła, ciążą na jej kontaktach z dziećmi i utrudniają wychowanie. Dodatkowo, jako samotnie wychowująca matka, nie może znaleźć żadnej przedpołudniowej pracy. Chciałaby się wyrwać z ciasnego kręgu rodzinnych obowiązków. Dobrze by jej zrobiła obecność w pracy wśród ludzi. Dobrze by jej zrobiło uznanie zawodowe. Jednak znalezienie pracy tylko w godzinach przedpołudniowych jest niemożliwe, a po południu musi być z dziećmi. W tej sytuacji trudno z entuzjazmem podchodzić do nowego życia. Kobieta jednak wie, że nie ma już drogi powrotu do starego życia.

Rozdarcie
Być rozdartym między:
przeszłością i przyszłością
lękiem i zaufaniem
zwątpieniem i nadzieją
śmiercią i życiem
skostnieniem i kreatywnością
zmęczeniem i energią
skazaniem i uniewinnieniem
niemożnością mówienia i szukaniem słów
upadkiem i powstaniem
gniewem i łzami
oddaleniem i bliskością
niechęcią i tęsknotą.



Dygresja:
wykorzystywanie emocjonalne

W rozmowach z mężczyznami i kobietami, których małżeństwa się rozpadły, słyszymy często o fenomenie emocjonalnego wykorzystywania. Wiele osób stwierdza, że były emocjonalnie wykorzystywane przez całe lata trwania związku. Mechanizmy wykorzystywania seksualnego i emocjonalnego są podobne. Sprowadzają się do wykorzystywania uczuć drugiej osoby, by sprawować nad nią władzę i otrzymać od niej coś, czego się potrzebuje. Druga osoba jest wykorzystywana do zaspokajania czyichś potrzeb. Następstwem emocjonalnego wykorzystywania jest uczuciowy zamęt u osoby wykorzystywanej. Nie potrafi ona jasno ocenić sytuacji. Jest rozdarta między lękiem lub wynikającym z powodów moralnych bądź religijnych poczuciem zobowiązania wobec drugiej osoby, a wyrzutami sumienia, gdy odmawia spełnienia jej życzeń. Emocjonalne wykorzystywanie prowadzi także do stopniowego oziębienia uczuciowego wobec partnera i prócz wyrzutów sumienia budzi także silną agresję, która może zamienić się w nienawiść i pogardę. Jeżeli ktoś nie potrafi się obronić przed emocjonalnym wykorzystywaniem, może ono tak bardzo obciążyć związek, że dalsze wspólne życie staje się niemożliwe.
Emocjonalne wykorzystywanie występuje jednak nie tylko w związkach między kobietami i mężczyznami, lecz często także w firmach, między szefem a pracownikami, między kierownikiem zespołu a jego członkami, oraz w rodzinie, między rodzicami a dziećmi. Wszędzie tam, gdzie wykorzystywanie emocjonalne nie jest uświadomione, zatruwa i niszczy ludzkie związki.
Amerykańska psycholog Susan Forward mówi o szantażu emocjonalnym. Określa tym pojęciem fenomen, który u nas z pewnością występuje równie często jak w USA, a któremu w niemieckiej literaturze poświęcamy za mało miejsca. Dlatego chcielibyśmy, przynajmniej w skrócie, opisać ten problem. Uważamy, że należy mówić raczej o wykorzystywaniu emocjonalnym, a nie o szantażu emocjonalnym. Emocjonalne wykorzystywanie lub szantaż polega na tym, że jedna osoba grozi drugiej karą, jeśli nie spełni ona jej żądania: "Jeśli nie będziesz się zachowywał tak, jak chcę, to będziesz cierpiał"6.
Ofiara emocjonalnego wykorzystywania odczuwa lęk, męczy ją poczucie obowiązku i wyrzuty sumienia. Ofiara emocjonalnego wykorzystywania nie rozumie sytuacji, w jakiej się znajduje. Nie potrafi jasno myśleć i nie jest zdolna do podjęcia racjonalnych decyzji. Emocjonalny szantażysta również często jest owładnięty lękiem. Podporządkowuje sobie kogoś, by uciec od własnego lęku. Ofiary dają się często szantażować z powodu trudnych przeżyć i doświadczeń. Ponieważ nie pogodziły się ze swoją bolesną przeszłością, są z jakiegoś powodu szczególnie wrażliwe, i szantażysta potrafi to wykorzystywać. Niektórzy ludzie boją się, że zostaną sami, że wpadną w psychiczny dołek, Że będą mieli depresję. Inni mają skłonność do wyrzutów sumienia, a szantażysta umie je w nich wzbudzać. Ofiara chce tego uniknąć. Nie chce się czuć winna. Podatnym na emocjonalne wykorzystywanie czynią człowieka najczęściej różne traumatyczne doświadczenia opuszczenia, braku akceptacji i zranienia. Nieszczęście polega na tym, że raz dopuszczone wykorzystanie osłabia w przyszłości możliwość obrony ofiary. Rozpoczyna się diabelski krąg emocjonalnego wykorzystywania, gniewu, lęku, wyrzutów sumienia, ulegania, oziębienia emocjonalnego. Emocjonalne wykorzystywanie w małżeństwie niszczy duszę partnera. I czasem jedynym sposobem wyzwolenia się od partnera i odzyskania godności w swoich oczach jest rozwód.
Susan Forward opisuje sześć śmiertelnych symptomów szantażu:
1) Szantażysta żąda czegoś od ofiary. 2) Ofiara stawia opór. 3) Szantażysta zwiększa presję. 4) Grozi ofierze, że musi się liczyć z konsekwencjami, gdy nie zrobi tego, co on chce. 5) Ofiara ulega, chociaż źle się z tym czuje. 6) Przy następnym konflikcie szantażysta powtórzy swoją strategię. Ofiara jest "osaczona"7.
Forward rozróżnia cztery różne typy emocjonalnego wykorzystywania.

Prokurator
Pierwszym typem szantażysty jest typ "prokuratora". Gdy żona wyjawi zamiar odwiedzenia przyjaciółki, mąż reaguje groźbą: "Jeżeli tam pójdziesz, nigdy nie pojadę z tobą na urlop". Gdy mąż chce jechać na tydzień z przyjaciółmi na urlop, żona grozi samobójstwem. Grożąca kara nie ma żadnego związku z zachowaniem, któremu chce zapobiec szantażysta. Ofierze jest trudno znaleźć wyjście z tej kłopotliwej sytuacji. Może się przecież zdarzyć, że "prokurator" rzeczywiście spełni swoją groźbę. Gdy jednak ofiary ustąpią, ogarnia je złość: "(...) złość na szantażystę za stworzenie tak trudnej sytuacji i na samych siebie za to, że nie potrafią podjąć walki"8.
Istnieje też pasywne karanie, gdy ktoś ucieka w milczenie i całymi dniami nie rozmawia ze współmałżonkiem. Dla ludzi, którzy mają silną potrzebę harmonii i bliskości, jest to nie do zniesienia.

Biczownik
"Biczownik" czyni ofiarę odpowiedzialną za swoje własne problemy: "Jeśli to zrobisz, zachoruję, będę się źle czuł, nie będę mógł spać, dostanę ataku astmy. W atmosferze, którą stwarzasz, na pewno nie wyzdrowieję". Najsilniej działającą groźbą "biczownika" jest naturalnie zapowiedź samobójstwa. Ponieważ ofiara nie może tak po prostu przejść do porządku dziennego nad podobnymi groźbami, ustępuje. Później jednak groźba ta przybiera postać stałego emocjonalnego wykorzystywania. Jeden człowiek bawi się lękiem drugiego; zniewala partnera i niszczy go psychicznie. "Biczownik" doskonale wie, jakie lęki i wyrzuty sumienia dręczą ofiarę. Świadomie je wykorzystuje, by przeforsować swoją wolę i zmusić ofiarę do uległości. Wie, że nikt nie potrafi żyć dłużej z silnym lękiem i wyrzutami sumienia.

Cierpiętnik
Trzeciego rodzaju emocjonalnego wykorzystywania dokonuje "cierpiętnik"9. Ciągle czyni wyrzuty swojej małżonce. To ona jest winna temu, że czuje się taki samotny i ma depresję. Często tacy "cierpiętnicy" mają swe cierpienie wypisane na twarzy. Zarzucają partnerowi, że nie jest wrażliwy na ich sytuację i nie zauważa, jak źle się czują. "Załamani, milczący i często zalani łzami cierpiętnicy obrażają się bez podania powodu, gdy nie dostaną tego, co chcieli. Informują o swoich potrzebach dopiero po upływie odpowiedniego dla nich czasu, gdy ich ofiara godzinami, a nawet tygodniami odczuwała lęk i niepokój"10. Wyraz cierpienia na ich twarzy jest ciągłym wyrzutem wobec innych: "Zobacz, co mi zrobiłeś". Cierpiący budzi u swoich ofiar "instynkt zbawcy i opiekuna"11. Przez to zmusza ofiarę, by stale się o niego troszczyła i odczytywała zmartwienia z jego twarzy.

Kusiciel
"Kusiciel" stosuje najsubtelniejsze wykorzystywanie emocjonalne. Obiecuje ofierze niestworzone rzeczy. Mami ją nagrodami, które ma dla niej. Nagrody związane są jednak z twardymi warunkami. "Wielu kusicieli frymarczy dobrami emocjonalnymi, roztaczając przed nami wizję życia pełnego miłości, rodzinnej bliskości i wyleczonych ran. Wstęp do takiego życia wymaga tylko jednego: poddania się temu, czego chce kusiciel"12.
Wszystkie cztery typy emocjonalnych szantażystów wzbudzają w swoich ofiarach lęk i wyrzuty sumienia oraz apelują do poczucia obowiązku. Uczucia te wywołują zamieszanie w życiu ofiary. W pewien sposób traci ona orien-tację w tym, co jest słuszne, a co nie. Nie wie, czy szantażysta nie ma czasem racji. Może on chce dobrze? Nie chcę być egoistą. Nie chcę myśleć tylko o swoim szczęściu. Przecież związałem się z tą kobietą, przecież związałam się z tym mężczyzną. Im bliżej małżonkowie się poznali, tym lepiej znają swoje lęki. Szantażysta często zna bolesne przeżycia drugiej osoby z jej bardzo osobistych zwierzeń. Zna najgłębsze tęsknoty i potrzeby ofiary. Używa tej wiedzy jako środka przymusu, gdy chce otrzymać od ofiary to, na co ma właśnie ochotę. Ponieważ sam ma potrzeby, wie, jak wykorzystywać potrzeby innych.

Lęk
Pierwszą i najskuteczniejszą bronią emocjonalnego szantażysty jest lęk ofiary. Szantażysta doskonale wie, czego ofiara najbardziej się boi. Na skutek doświadczeń z okresu swojego dzieciństwa ofiara boi się, na przykład, opuszczenia lub też wpada w panikę, gdy ktoś robi jej awanturę. Przypomina jej to porywczego ojca, wobec którego była jako dziecko bezbronna.
Gdy szantażysta wykorzystuje lęk partnera, by wywrzeć na niego emocjonalny nacisk, posuwa się do szantażu emocjonalnego.
Emocjonalny szantażysta działa często nieświadomie. Sam jest pełen lęku i niepewności. Jednak zamiast uświadomić sobie te uczucia, nie przyznaje się do nich przed sobą i światem. Zniewala drugą osobę i wykorzystuje ją, by uciec od prawdy o sobie. Druga osoba staje się kozłem < ofiarnym, który jest wszystkiemu winny. Szantażysta uzależnia w końcu swoją pomyślność od ofiary. Gdy ofiara nie zachowuje się tak, jak chce szantażysta, wszystko się dla niego załamuje. I tak powstaje wzajemne błędne koło niszczące obie strony. Ofiara jest w rękach szantażysty, a szantażysta w fatalny sposób wiąże się emocjonalnie z ofiarą. Ponieważ nie dostrzega własnych potrzeb, podświadomie wykorzystuje do ich zaspokojenia ofiarę. Ale w ten sposób albo wymaga od ofiary zbyt dużego poświęcenia, co powoduje u niej depresję i chorobę, albo osiąga dokładnie to, czego za wszelką cenę chciałby uniknąć: ofiara wyciąga wnioski z zaistniałej sytuacji i ucieka z tego chorego emocjonalnie związku.

Poczucie obowiązku
Inną bronią emocjonalnego szantażysty jest przypominanie o obowiązku. Ta broń jest szczególnie skuteczna u chrześcijan. Ten, kto chce uchodzić za dobrego chrześcijanina, nie może tak łatwo uciec od obowiązku. Lekarz romansujący z wieloma kobietami wmawia żonie, która chce się z nim rozwieść, że nie wolno jej tak łatwo pozbyć się swoich obowiązków żony i matki. Nie posiada się z oburzenia, że mogła w ogóle pomyśleć o czymś podobnym. Nie może przecież zostawić rodziny na pastwę losu. Nie może przecież zrobić tego dzieciom. Byłaby wyrodną matką! Takie apele do poczucia obowiązku wywierają wpływ na postępowanie kobiety. Nie występuje ona o rozwód. Mąż jednak nadal ją zdradza. Przypominaniem o religijnych obowiązkach zmusza żonę do kontynuowania małżeństwa, chociaż ona czuje się stale upokarzana, a ich związek stał się jałowy. Kiedyś jednak zmuszona chorob/ą albo wyciągnie wnioski z sytuacji i przeprowadzi rozwód, albo wewnętrznie zdystansuje się od emocjonalnego wykorzystywania. Gdy się przed nim obroni, zmusi, być może, partnera, by zrezygnował ze starych sztuczek i nawiązał z nią kontakt w dojrzały sposób. Jednak zawsze "(.) kiedynasze poczucie obowiązku jest silniejsze niż szacunek do samych siebie i troska o własne dobro, szantażyści szybko uczą się to wykorzystywać"13.

Wyrzuty sumienia
Trzecią bronią emocjonalnego szantażysty są wyrzuty sumienia. Szantażysta stale wywołuje w ofierze wyrzuty sumienia. Ofiara jest winna, gdy szantażysta źle się czuje, gdy spotykają go niepowodzenia w pracy, gdy jest chory. Wyrzuty sumienia są niemiłe dla każdego człowieka i dlatego chciałby się od nich uwolnić. A jednym ze sposobów dokonania tego jest spełnienie żądań szantażysty. Ale to zwykle nie zadowala emocjonalnego szantażysty. Zauważa, że poprzez wzbudzanie w ofierze wyrzutów sumienia może całkowicie nad nią zapanować i ponawia stosowanie tego środka. Ofiara nie może odkupić winy, którą wmawia jej szantażysta. Nie jest łatwo obronić się przed wyrzutami sumienia, ponieważ nikt z nas nie czuje się bez winy. Gdy ktoś wmawia nam winę, dotyka naszej pięty achillesowej. Każdy z nas chciałby przecież być dobry dla drugiego człowieka. Szantażysta wykorzystuje tę tęsknotę. Obiecuje nam, że pozbędziemy się poczucia winy, gdy spełnimy jego wolę. Nie żąda przecież tak wiele.

Proces poddawania ofiary swojej woli
Forward za środek szantażu uważa przede wszystkim sztukę przekręcania faktów i nieumiejętność przeciwstawiania się temu przez ofiarę. Szantażysta przypisuje ofierze wszelkie możliwe negatywne postawy: jego zdaniem jest ona niedojrzała, egocentryczna, pruderyjna, staromodna i tak dalej. Pewna młoda kobieta opowiadała mi, że jej chłopak po grze w tenisa idzie razem z innymi kobietami do koedukacyjnej sauny. Gdy mu powiedziała, że jej to przeszkadza, usłyszała, że jest pruderyjna. To przecież nic takiego, wszyscy tak robią. Takie zarzuty zaniepokoiły ją - może rzeczywiście ma zahamowania seksualne, może rzeczywiście ma kompleksy. Nie jest łatwo obronić się przed takimi zarzutami. Kto z nas jest całkiem normalny i zdrowy? Jak można się obronić przed zarzutem, że jest się niezdolnym do związku, że odczuwa się lęk przed seksualnością, że jest się oziębłym seksualnie? Gdy próbuje się to robić, można natychmiast usłyszeć, że ten, kto się usprawiedliwia, ma coś na sumieniu, uderz w stół, a nożyce się odezwą i tym podobne. Takie rozmowy zwiększają własną niepewność. Ofiara albo poddaje się wyobrażeniom i życzeniom partnera, albo wycofuje się ze związku i zostaje sama z zarzutami, że nie jest normalna. Wtedy potrzebuje przyjaciół, którzy potwierdzą, że jej uczucia i przeczucia są cenne i prawidłowe. Tylko tak może odzyskać poczucie własnej wartości.
Do środków, które stosuje emocjonalny szantażysta, należy także werbowanie sprzymierzeńców i porównywanie partnera z innymi. Czasem mężczyzna, który nic nie może zdziałać szantażem emocjonalnym u kobiety, idzie do jej pracodawcy i chce zepsuć jej dobrą opinię. Czasem rozmawia z jej rodzicami i próbuje ich do niej negatywnie nastawić lub porównuje ją z innymi kobietami, które rzekomo żyją tak, jak on uważa za słuszne: "Dlaczego nie możesz być taka, jak.... Te sześć słów staje się emocjonalnym ciosem, który wzmacnia u ofiary niepewność i przekonanie o własnej bezużyteczności"14.
Część osób, których małżeństwa się rozpadły, przez całe lata doświadczała emocjonalnego szantażu. Ponieważ kochały partnera i nie wyobrażały sobie życia bez niego, spełniały jego życzenia. Myślały, że gdy ustąpią, swoją miłością stopniowo zmienią go i pozyskają dla siebie. Działały w dobrej wierze, często usprawiedliwiając swoje zachowanie duchową motywacją: to jest krzyż, który muszę nieść. Nie wolno im myśleć tylko o sobie, gdyż jako chrześcijanie muszą się poświęcić dla innych. Dość długo nie docierało do nich, że żyją w atmosferze emocjonalnego szantażu, choć nie czuły się dobrze. Nadszedł jednak czas, że emocjonalne wykorzystywanie za bardzo je zgnębiło. Przestały rozumieć partnera, czują do niego nienawiść i pogardę. Nie poznają siebie. Nie wierzą własnym uczuciom. Są niespokojne i wytrącone z równowagi. Jedyną drogą wyjścia jest dla nich rozwód. Przez całe lata chciały utrzymać małżeństwo. W końcu dzieje się to, czego emocjonalny szantażysta obawiał się najbardziej: druga osoba chce się rozstać, iść własną drogą, kierować się własnymi uczuciami i nie pozwala już sobą zawładnąć.
Istnieją w takiej sytuacji tylko dwie drogi: albo ofiara położy kres emocjonalnemu wykorzystywaniu i przeprowadzi rozwód, albo będzie się bronić przed wykorzystywaniem i złamie je odpowiednią strategią. Gdy ofiara przestanie odgrywać swoją rolę, gdy nie da już szantażyście narzucać reguł gry, gdy sama przejmie inicjatywę, może się zdarzyć, że nada związkowi nową jakość. Dzieje się tak dlatego, że czasami szantażysta nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, co przeżywa ofiara. Decydujące jest oczywiście, żeby ofiara nie odwróciła teraz stosunku sił i sama nie zaczęła manipulować szantażystą. Gdy ofiara odzyska poczucie własnej godności, musi umożliwić szantażyście znalezienie drogi odwrotu tak, by nie stracił on twarzy. Susan Forward poleca tu różne strategie. Najważniejszą wydaje mi się próba pozyskania szantażysty jako sprzymierzeńca we wspólnym rozwiązywaniu problemów. Każda walka o władzę rodzi tylko zwycięzców i zwyciężonych. Dlatego ważne jest zrezygnowanie z podejmowania walki i wspólne szukanie rozwiązań, które uwzględniają potrzeby i lęki obojga partnerów. Tylko w takiej atmosferze szantażysta zdobędzie się na odwagę konfrontacji z własnymi potrzebami, słabościami i prawdą o sobie. Często musi się to odbyć przy profesjonalnej pomocy psychologa. Dla obojga, zarówno dla ofiary, jak i dla szantażysty, zrezygnowanie ze swoich starych ról i pojednanie się w całej pokorze z własnym człowieczeństwem i nędzą jest bolesnym procesem.
Wykorzystywanie emocjonalne prawie zawsze kończy się rozpadem związku. Gdy ofiara odzyska poczucie własnej godności i jest pewna swoich uczuć i pragnień, szantażysta albo szuka sobie innej ofiary, albo wstępuje na drogę pokory: poznaje swoje lęki, własną nędzę i zwątpienie. Wtedy również może zacząć leczyć swoje rany.


2. Porażka w życiu zawodowym

Dzisiaj przybywa na świecie ludzi, którzy doświadczają porażki w życiu zawodowym. Wykonują swój wymarzony zawód, angażują się w pracę całym sercem i ze wszystkich sił. Jednak nieoczekiwanie pojawiają się zewnętrzne i wewnętrzne okoliczności, które zmuszają ich do porzucenia tego zawodu. Dotyka ich na przykład bezrobocie. Zakład ogłasza upadłość. Pracownicy identyfikowali się z zakładem, często pracowali więcej, niż wymagała umowa. Przez błąd kierownictwa firma zaczęła źle prosperować. Osoby kierujące nią nie zinterpretowały poprawnie pojawiających się sygnałów i kontynuowały dotychczasową politykę, pracując wprawdzie ciężko, ale bez wyobraźni. Firmy nie udało się uratować. Wielu ludzi wraz z utratą pracy traci własną tożsamość. W niektórych okolicach należy do dobrego tonu pracować w tej, a nie innej firmie. Gdy firma splajtuje lub przeniesie swoją działalność za granicę, jej pracownicy czują się, jakby byli nikim.
I nie chodzi tylko o żal z powodu utraty miejsca pracy, lecz również o koniec społecznego związania z firmą i jej otoczeniem. Gdy ktoś dostatecznie długo był w jednej firmie, myślał razem z nią i cierpiał. Firma była dla niego jak wielka rodzina. Teraz jest z niej wyłączony. Nie ma już nadziei na znalezienie pracy, gdyż ma za dużo lat. Człowiek odczuwa tę sytuację jako porażkę. Załamało się mozolnie budowane bezpieczeństwo. Nie można zapłacić kolejnych rat kredytu na nowo zbudowany dom, nie można finansować kształcenia dzieci. Wszystko stanęło pod znakiem zapytania.
Porażka zawodowa jest często wynikiem wewnętrznych problemów człowieka. Inżynier, który ma dużą wiedzę w swej dziedzinie oraz chętnie i dużo pracuje, czuje się zestresowany pracą, ponieważ szef grozi upadłością firmy. U inżyniera zaczynają się problemy z ciśnieniem. Czuje, że kiedyś jego siły się wyczerpią. Wykwalifikowany robotnik ma od pewnego czasu problemy zdrowotne z układem krążenia. Stolarz nie może dalej pracować, gdyż jego palce się krzywią. Przez całe lata ślusarz pracował dobrze i nagłe dostał alergii, która sygnalizuje, że nie może już dłużej pracować tam, gdzie pracował. Jeszcze inni przeżywają załamanie nerwowe i muszą zrezygnować z pracy. Oddali swoje siły innym. Byli pełni idealizmu, zawsze mieli nowe pomysły.
To przede wszystkim u osób mających zawodowo dużo do czynienia z ludźmi, często obserwujemy szczególny fenomen przepracowania. Polega on na tym, że osoby, które bardzo przejmują się innymi, same się kiedyś "wypalają" i nie mogą pracować na dawnym poziomie. Wtedy nierzadko pojawiają się jeszcze inne rozczarowania. Ludzie, dla których pracują, nie doceniają ich trudu. Przeciwnie, bronią się przed nimi. Zarzucają im, że są zbyt wymagające, że nie są wrażliwe na ich prawdziwe potrzeby. Wtedy załamuje się cały świat zaangażowanych osób. Nigdy przecież nie liczyły czasu poświęconego innym, zawsze były do czyjejś dyspozycji, a teraz dowiadują się, że inni nie potrzebują ich pomocy. Innym przykładem są ludzie, którzy działali w duszpasterstwie i byli motorem wielu projektów. Odnosili sukcesy. Jednak ich kolejny projekt nie cieszy się powodzeniem i nikt nie chce brać w nim udziału. Wtedy się załamują. Przeżywając kryzys czują, że ich zaangażowanie nie było tak do końca bezinteresowne. Omamił ich sukces, wpadli w zachwyt nad swoimi pełnymi fantazji projektami. Teraz wszystko okazało się złudzeniem. To boli. Niektórzy gorzknieją. Ponieważ przez całe lata wypierali ze świadomości złość z powodu braku współpracowników, teraz są wściekli na wszystko i na wszystkich.
Choroba, która uniemożliwia urzędnikowi dalszą karierę, torowała sobie drogę już od dłuższego czasu. Urzędnik nie zwracał jednak uwagi na sygnały ostrzegawcze swojego organizmu. Nie chciał ich dostrzec, nie chciał narzucać sobie ograniczeń. Gdy miał grypę, szedł, powodowany poczuciem obowiązku, do pracy. Gdy przeziębienie nie mijało, łykał więcej tabletek. Nie zważał na problemy z układem krążenia, stały niepokój zasłaniał ciągłą aktywnością. Ale teraz już się tak nie da. Organizm nie pozwoli się przechytrzyć. Strajkuje. Zmusza urzędnika, by wreszcie go posłuchał. Mówi mu, że ta praca na dłuższą metę jest dla niego zabójcza, albo daje mu znać, że musi pracować wolniej. Powstaje kwestia, czy może on sobie na tym stanowisku na to pozwolić, czy też musi z niego zrezygnować. Podjęcie decyzji o rezygnacji z wykonywanej pracy często jest poprzedzone długim zmaganiem się i pertraktowaniem z samym sobą. Urzędnik myśli najpierw, że odrobina dobrej woli wystarczy, by podołał obowiązkom. Wychodzi ze szpitala i poddaje się kuracji. Potem znowu z rozmachem zaczyna pracować. Gdy po krótkim czasie organizm całkowicie strajkuje, musi go posłuchać i zrezygnować z pracy. Ale ta wymuszona przez organizm decyzja wielu ludziom nie przynosi spokoju. Uważają, że ponieśli klęskę, czują się wyłączeni z grona ludzi zdrowych, zepchnięci na margines.
Innym powodem porażki jest dzisiaj często mobbing. Obrzydza się pracę dobremu pracownikowi, ponieważ leży to w interesie kilku kolegów. Sami chcą piąć się po stopniach kariery zawodowej i muszą się pozbyć rywala. Kopią pod nim dołki i puszczają o nim w obieg nieprawdziwe wiadomości. Rozgłaszają plotki, że współpracownik jest chory psychicznie, że poddał się terapii lub był w szpitalu psychiatrycznym. Doprowadzają do powstania na tym tle wielu głębokich urazów u osoby, której te pomówienia dotyczą. Takie kampanie oszczerstw zawsze są perfidne. Niektórzy mężczyźni potrafią się przed nimi bronić. Inaczej jest z kobietami. Gdy mężczyźni stosują strategie mobbingu wobec kobiet, jest to szczyt nikczem-ności. Rozgłaszają na przykład o kobiecie, której powodowani swoim męskim szowinizmem nie mogą znieść jako przełożonej, uwłaczające jej godności plotki. Mówią, że zmienia kochanków. Przypisują jej błędy, których nigdy nie popełniła. Gdy takie pogłoski krążą w firmie, coś z nich zawsze pozostaje w umysłach ludzi. A kobieta nie potrafi się przed nimi bronić. Innym przykładem ofiary mobbingu jest samotna kobieta, która poświęciła cały swój czas i miłość szpitalowi. Ponieważ lekarz przełożony jest zazdrosny o jej sukcesy, stwarza wśród innych lekarzy taką atmosferę, że kobieta ta nie ma szans na wybicie się, chociaż może służyć innym za wzór. Innej kobiecie kościelny pracodawca wypowiada pracę, ponieważ nadwerężone zostało zaufanie. Aż żal tych wszystkich niesprawiedliwych, mających źródło w pomyłce pracodawcy kolei losu różnych ludzi. Szczególnie kościelni pracodawcy wyróżniają się stosowaniem niejasnych i niesprawiedliwych procedur postępowania. Ważniejsza jest dla nich nieskazitelna opinia instytucji niż dobro pojedynczego pracownika.
Mężczyzna bądź kobieta, którzy dostaną się w sidła mobbingu, są na ogół bezsilni. Wszystko robili prawidłowo i nie wiedzą, jak się bronić. W pracodawcy nie znajdują sprzymierzeńca. Omija się ich ze wstrętem. Czują się dotknięci do żywego i odbierają to jako osobistą porażkę. Załamuje się całe ich życie.
Dla niektórych ludzi porażka w życiu zawodowym jest tak duża, że odbija się to na ich życiu osobistym. Również w życiu prywatnym nie znajdują w nikim oparcia. Tracą przekonanie o swojej wartości i nie mają odwagi pokazywać się wśród ludzi. Boją się, że ludzie będą źle o nich mówić. Mają wrażenie, że cały świat jest poinformowany o ich problemach i o nich tylko mówi. Coraz bardziej wycofują się z życia, izolują od świata i ludzi, stają się małomówni. W końcu zaczynają się bać ludzi. Pracownik socjalny traci po rozwodzie miejsce pracy. Poniósł porażkę w dwóch istotnych dziedzinach życia. Spotyka go podwójna krzywda, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym przeżywa katastrofę. Ludzie, którzy tracą pracę, często potem chorują. Czują się sparaliżowani i nie znajdują siły, by szukać nowego miejsca pracy. Czują się napiętnowani raz na zawsze. Uważają się za przegranych.
Ludzie, którzy tracą pracę na skutek choroby, mobbingu lub innych zewnętrznych okoliczności, reagują najpierw buntem. Nie chcą zaakceptować choroby lub walczą z nią ze wszystkich sił. Mimo choroby pracują tak samo dużo jak dawniej, żeby sobie udowodnić, że nic im nie jest. Buntują się przeciw mobbingowi, skarżą się szefowi, bronią się przed zarzutami, angażują adwokata. Ale często taka walka wzmacnia mobbing. Pewna monachijska policjantka zastrzeliła się, gdyż nie widziała innego rozwiązania problemu ciągłych obraz ze strony kolegów i niepoważnego traktowania jej przez przełożonych. A jednak ten, kto doświadcza mobbingu w pracy, nie powinien ustępować bez walki. To ważne, żeby się bronić. Jednocześnie jednak potrzeba mądrości, by wiedzieć, czy taka walka ma szansę powodzenia, czy też jest wmanewrowaniem się w sytuację bez wyjścia. W tym drugim wypadku lepiej jest wykorzystać energię na tworzenie nowej egzystencji, na szukanie nowego miejsca pracy.
Po buncie często pojawia się depresja. Człowiek jest pozbawiony sił i owładnięty myślami, że niepotrzebnie walczył. Klęska jest gorzka i paraliżuje chęć działania. Wyklucza ze wspólnoty ludzi sukcesu, a sukces jest istotnym elementem w dzisiejszym społeczeństwie. Człowiek przeżywający porażkę izoluje się coraz bardziej i wpada w coraz większą depresję. Niekiedy musi upłynąć dużo czasu, aż niektórzy ludzie przezwyciężą tę depresyjną fazę i zaczną życie na nowo. Niektórym udaje się znaleźć posadę, dzięki której mogą wykorzystać niedoceniane dotąd umiejętności. Powraca im ochota do pracy i życia. Dopiero teraz czują się naprawdę dobrze. Mogą nawet spokojnie pomyśleć o tym, że musieli opuścić stare miejsce pracy. Bez tej porażki nie zauważyliby, że dawna praca ich przeciążała i nie była dobra ani dla ich ciała, ani dla duszy. Teraz znaleźli to, czego w głębi duszy szukali już od dawna. Dopiero teraz widzą, że prowadził ich Bóg. I są Mu wdzięczni za to, co się stało. Pojednali się ze swoją przeszłością i z całym spokojem mogą się poświęcić obecnej pracy.


3. Porażka spowodowana nałogiem

Ludzie przeżywają porażkę, ponieważ wpadli w nałóg. Na początku wypijali razem z przyjaciółmi tylko trochę piwa. Potem ten zwyczaj stawał się coraz silniejszym przyzwyczajeniem. Pewna kobieta zauważa, że kieliszek wina wieczorem uspokaja zdenerwowanie całego dnia. Odtąd zawsze, gdy ma problemy, sięga po wino i niezauważalnie dla siebie samej się uzależnia. Długo się do tego nie przyznaje. Uważa, że kieliszek wina nikomu jeszcze nie zaszkodził. Może przecież w każdej chwili przestać pić. Ale któregoś dnia dociera do niej, że jest alkoholiczką i że sama o własnych siłach nie wyjdzie z nałogu. Przeżywa kryzys.
| Możemy opisać również inne przypadki. Lekarz, mimo ogólnego szacunku, jakim się cieszy z powodu swoich
' świetnych diagnoz, sięga coraz częściej po alkohol, by zmniejszyć stres. Jego żona zaczyna się niepokoić, ponieważ zauważa, że mąż idzie czasem do pracy podpity. Zastanawia się, czy nie donieść na własnego męża, gdyż stanowi on zagrożenia dla zdrowia pacjentów. Dyrektor banku cieszy się sukcesem. Ale coraz więcej pije i wikła się przez to w ryzykowne interesy. Traci wszystko: pracę, dom, rodzinę. Jest skończony. Takich tragicznych przypadków spowodowanych popadnięciem w nałóg jest wiele w naszym otoczeniu.
Jest też wielu alkoholików, którzy potrafią się podnieść z dna nałogu. Poddają się kuracji odwykowej i biorą udział w spotkaniach Anonimowych Alkoholików. Uczą się akceptacji własnej bezsilności i zdają się na wyższą siłę, na Boga. Stają się "suchymi alkoholikami". Wielu odkrywa na swej drodze życiowej duchowość i się zmienia. Pewna kobieta, która od dwudziestu lat nie pije, wyznała mi, że dużo się nauczyła przez alkoholizm. Dzisiaj cieszy się z tego, że dzięki nałogowi stała się innym człowiekiem, że nie polega na sobie, lecz na Bogu. Inni nie przyznają się przed sobą do uzależnienia. Czekają, aż będzie za późno. Zaniedbują i tracą pracę, rodzinę i cały majątek. Zapijają się na śmierć.
Istnieją też inne nałogi, w które ludzie wpadają i które powodują ich nieszczęśliwy koniec. Można się uzależnić od leków. Stosunkowo łatwo dostępne są narkotyki, które mogą zrujnować życie. W nałóg narkotykowy wpadają najczęściej ludzie młodzi.
Nałóg jest często namiastką matki. Osoba uzależniona nie chce być dorosła, chce na zawsze pozostać w bezpiecznym łonie matki. Nałogowiec nawet się nie stara wyjść z nałogu. Nie troszczy się o pracę lub rzuca ją po krótkim czasie. Któregoś dnia musi się przed sobą przyznać, że nigdy tak naprawdę nie żył, że stał się niezdolny do poprawy swojego życia. Jeżeli nie podda się intensywnej terapii, będzie stracony na zawsze. Spotykam często mężczyzn między trzydziestką a czterdziestką, którzy jeszcze studiują i nigdy nie pracowali. Żyją u swojej matki i ona ich utrzymuje. Wykorzystują jej współczucie i miłość. Pewna matka opowiedziała mi, że w ten sposób syn pozbawił ją oszczędności całego życia. Teraz stracone jest wszystko. Synowi nie pomogły jej pieniądze, gdyż miał zbyt wygórowane potrzeby. Matka się załamała i nie ma już ani siły, ani środków, by się troszczyć o własne życie. Syn poniósł porażkę - nie miał odwagi stanąć w życiu na własnych nogach. Czas, w którym mógłby nauczyć się samodzielności, minął bezpowrotnie. Syn poniósł porażkę, ponieważ nigdy tak naprawdę nie żył.
Niebezpieczne jest również uzależnienie od różnych gier, gdyż można je długo ukrywać. Pewna terapeutka mówiła mi, że pacjenci uzależnieni od gier są najtrudniejszymi pacjentami w klinice. Sprawiają wrażenie przyjaznych i uprzejmych. Zdają się nie mieć żadnych problemów. Potrafią zręcznie ukryć swój nałóg za odpowiednią fasadą. Jednak również ten nałóg może doprowadzić do ruiny. Można przegrać wszystkie pieniądze, a nawet więcej, niż się ma. Zaciąga się długi. I nagle człowiek nie widzi wyjścia. Obecnie w ten nałóg często wpadają mężczyźni, którzy szybko zarobili dużo pieniędzy na giełdzie. Teraz są niewolnikami pragnienia, by zarobić jeszcze więcej. Coraz bardziej ryzykują, aż wszystko tracą. Niektórzy pociągają za sobą w nieszczęście całe rodziny. Inni popełniają samobójstwo i zostawiają bezradnych krewnych i przyjaciół.
Również pracoholizm może niejednego człowieka wpędzić w nieszczęście. Mężczyzna myśli, że pracuje dla rodziny, ale w rzeczywistości potrzebuje pracy, by uciec od siebie. Któregoś dnia staje w obliczu psychicznego lub fizycznego załamania, albo własnego, albo rodzinnego. Rodzina nie rozumie potrzeby tak dużej ilości pracy. Czuje, że mężczyzna kryje się za pracą, że potrzebuje jej samej, a jego tłumaczenia, że to dła rodziny, nie są prawdą. Dzieci coraz mniej akceptują ojca. W końcu zostaje sam, bez rodziny, dla której rzekomo tak altruistycznie pracował.


4. Inne sytuacje, w których załamują się nasze plany życiowe

Istnieje wiele sytuacji, w których rozbiciu ulegają życiowe plany. Mogą nimi być osobiste kryzysy, które kładą się cieniem na całe życie. Mężczyzna po zdobyciu wykształcenia szybko robi karierę. Zakłada rodzinę i ma troje zdrowych dzieci. Ale potem najstarszy syn ginie w wypadku samochodowym lub któreś dziecko popełnia samobójstwo. Dzieci rozwijają się inaczej, niż to sobie wyobrażali rodzice. Stawiają opór rodzicom sprawiającym na zewnątrz wrażenie ludzi sukcesu i odsłaniają ich słabości. Mówią "nie" życiu i osiągnięciom. Uciekają w narkotyki, uzależniają się i zrywają kontakty z rodzicami, dla których życie się zmienia. Zawód, stanowisko, poważanie wśród ludzi tracą na znaczeniu. Dotychczas byli dumni z rozbudowania własnego zakładu, ale teraz wszystko utraciło smak. Nie cieszą się już swoją pracą ani swoim zakładem. Wszystko było na próżno. Robią sobie wyrzuty, że zaniedbali dzieci. Chcą oddać cały zakład za to, żeby Bóg zwrócił im syna czy córkę. Ból jest tak duży, że odciska piętno na całym życiu. I niejeden człowiek nie podniesie się po takim doświadczeniu, nie będzie mógł żyć tak, jak przedtem. Jest tak bardzo załamany, że nie potrafi się cieszyć pracą lub zaangażowaniem w sprawy społeczne. Wycofuje się z działalności, wstydzi się i unika znajomych. Inni ludzie po takich przejściach uciekają w życie publiczne. Jeszcze bardziej poświęcają się pracy zawodowej. Za pełną sukcesów fasadą czai się jednak zwątpienie. Człowiek wprawdzie funkcjonuje, ale życie, radość, miłość nie przepełniają już jego serca.
Niektórzy ludzie załamują się, gdy jak grom z jasnego nieba spada na nich złośliwa choroba. Mężczyzna wraca z pobytu za granicą zmęczony i słaby. Nie wie, co mu jest. W szpitalu lekarze nie mogą znaleźć przyczyny jego złego samopoczucia. W końcu odkrywają zakażenie wirusowe, na które nie ma lekarstwa. Przez całe lata człowiek ten cierpi na tę chorobę i nie może odzyskać dawnych sił.
Inny mężczyzna, który dotychczas z powodzeniem zajmował się polityką na szczeblu lokalnym, zaczyna nagle cierpieć na bezsenność. Idzie do lekarza, ale lekarz nie potrafi mu pomóc. Mężczyzna zażywa coraz silniejsze leki, które na niego nie działają. Obawia się, że zwariuje z braku snu. Brakuje mu sił do codziennej pracy. Staje się coraz bardziej nerwowy. Jednocześnie boi się konfrontacji z problemami, które są przyczyną jego bezsenności. Powinien poddać się terapii, lecz nie chce się przyznać, że musi skorzystać z pomocy psychologa.
Inny mężczyzna właśnie wtedy, gdy odnosi największe sukcesy, dostaje zawału. Musi przemyśleć swoje życie i radykalnie je zmienić. To mu się jednak nie udaje. Teraz widzi, jak bardzo uzależnił opinię o swojej wartości od sukcesów i osiągnięć. Inny mężczyzna wpada w depresję. Dotychczas był pogodnym człowiekiem, a teraz cierpi na napady depresyjnego nastroju. Coraz bardziej zamyka się w sobie i boi się powiedzieć komuś o tym problemie. Jeszcze inny z kolei doświadcza, jak jego żona cierpi na depresję. Dotychczas zawsze mógł na niej polegać. Zabezpieczała mu tyły, żeby mógł się wywiązywać ze swoich licznych obowiązków. Teraz on musi się o nią troszczyć i czuje całą swoją bezsilność. Jego wizja życia legła w gruzach. Często pomagam ludziom, którzy muszą się przyznać do psychozy. Przez długi czas wszyscy podziwiali właściciela firmy, który nienormalnie długo pracował, nie odczuwając zmęczenia. Teraz uzmysłowił sobie, że ma zespół maniakalno-depresyjny. W fazach maniakalnych może pracować nieprzerwanie. Ale choroba daje o sobie znać w niebezpieczny sposób. Właściciel firmy nie zna miary, podejmuje niewłaściwe decyzje i doprowadza do ruiny siebie i firmę.
Plany życiowe ludzi nie dochodzą do skutku, ponieważ niweczą je zewnętrzne okoliczności. Jak wielu ludzi musi dzisiaj uciekać ze swoich domów, jak wielu ludzi musi z politycznych powodów opuścić swoją ojczyznę? Pozbawiono ich podstaw bytowania. Niektórzy z nich znajdują inną ojczyznę i zaczynają życie od nowa. Inni nigdy nie podnoszą się po tym nieszczęściu. Ból po poniesionej stracie jest za duży, żeby mogli poczuć się na obczyźnie jak u siebie. Ludzie stają się ofiarami finansowych matactw. Wyzyskali ich żądni pieniędzy "ludzie interesu". Coraz więcej młodych łudzi staje się bezdomnymi, ponieważ traci zabezpieczenie socjalne lub spotykają ich inne poważne niepowodzenia. Żyją od tej pory na ulicy i uciekają od swoich problemów. Rezygnują ze swojej dawnej tożsamości i znajdują pozorną tożsamość w kręgu innych bezdomnych. Jednak ze wstydu coraz częściej sięgają po alkohol i zatracają się w nim zupełnie. Tracą nadzieję na wyjście o własnych siłach z tego piekła. Coraz bardziej pogrążają się w poczuciu beznadziejności i bezsensowności życia.
Ktoś inny był pełen idealizmu. Był bardzo zaangażowany w walkę o czyste i zdrowe środowisko, brał udział w wielu manifestacjach. Teraz zauważa, że jego koledzy są coraz bardziej agresywni i niezadowoleni. Coraz mniej interesują się samą sprawą. Wolą się przystosować do wymogów społeczeństwa i zrobić karierę. Dawniej pełni ideałów walczyli ramię w ramię, teraz uwikłali się w rozgrywki o władzę. Coraz częściej dochodzą u nich do głosu ciemne strony charakteru, interesowność, rywalizacja. Za pełną ideałów fasadą kryją się egoistyczne potrzeby, dla których wykorzystują ruch lub partię. Uczciwi ludzie rozczarowani wycofują się z działalności. Występują z ruchu. To, o co walczyli, okazało się złudzeniem.
Obserwuję w swojej pracy wiele osób, które przepełnione idealizmem zaangażowały się po Soborze Watykańskim II w odnowę Kościoła. Chciały, żeby liturgia była pełna życia, by gościnne parafie były otwarte dla ludzi. Pracowały na rzecz Trzeciego Świata. Demonstrowały swoje poparcie dla pokoju i ochrony stworzenia. Potem jednak poznały Kościół urzędowy. Gremia kościelne i poszczególni ich przedstawiciele rozczarowali je. Niektórzy z ich dawnych przyjaciół skostnieli w swej religijności. Stali się konserwatywni i zasłaniają się swoim moralizmem i swoimi raqami.
Kościół staje się dla ludzi pełnych idealizmu coraz bardziej obcy. Jego język nie przemawia już do nich. Niekiedy jeszcze denerwują ich kościelne komunikaty, ale najczęściej pozostaje już tylko poczucie obcości i dystansu. Zrezygnowani i rozgoryczeni odwracają się ostatecznie od Kościoła. Ich wizja życia uległa zniszczeniu. Znalezienie nowego celu w życiu jest dla nich bardzo trudne. Poświęcili się zupełnie dla Kościoła i przeżyli głębokie rozczarowanie. Osoby kiedyś zaangażowane w prace Kościoła cierpią z powodu utraty tego, co było dla nich tak drogie, czemu oddały swe siły. Czasem, gdy wchodzą do kościoła, ogarnia je głęboki smutek. To, co tam przeżyły, definitywnie minęło, legło w gruzach.

Nie wiedziałem...
Nie wiedziałem, Panie,
że to tak trudno,
przeżyć zmartwychwstanie,
uczyć się życia na nowo,
powstać po przeżytym cierpieniu:
po walce,
po czasie zwątpienia, rozbicia i lęku,
po zawieszeniu między niebem a ziemią,
po "niewidzeniu" drogi,
po śmierci,
która zabrała wszystko,
moją miłos'ć, moją nadzieję, moją drogę.
A Ty, o Chryste,
zmartwychwstałeś po trzech dniach.
Czy u mnie będzie to trzydzieści dni, trzy lata, trzydzieści
lat?
Czy kiedykolwiek doświadczę,
że zmartwychwstanie jest możliwe,
że pojawiają się siły do nowego życia,
że w ciemnościach mej duszy
ukazuje się droga?
Czuję się tak kruchy,
nie mam nic
prócz ran,
na których uleczenie czekam.
Boże mój, Boże,
czyś mnie opuścił?
Dlaczego noszę w sobie żałobę,
przytłoczony przeszłością?
Dlaczego noszę w sobie zwątpienie,
przytłoczony przyszłością?
Dokąd zmierza droga mojego życia?
Czy jeszcze istnieje dla mnie jakiś cel,
nowy cel, nowe powołanie,
przyszłość i nadzieja?
Czasem nie umiem już wierzyć, o Panie,
czasem nie umiem już mieć nadziei, o Boże!
Czas ucieka,
nadzieja topnieje w mym sercu.
Pozostaje samo wspomnienie:
sparaliżowane,
jednak puka do mnie co dzień na nowo,
i zmienia się w krzyk:
Dlaczego, Chryste, dlaczego?
Czy nie możesz mnie uleczyć?
Uzdrów mnie mimo ciężaru przeszłości,
bym zobaczył na nowo:
Ciebie, moje powołanie, moją drogę,
moją przyszłość.

5. Porażka na drodze duchowej

Anselm Griin
Od 1991 roku pracuję w domu rekolekcyjnym przeznaczonym dla księży, zakonnic i zakonników, którzy przeżywają kryzys; czują, że brak im sił i motywacji do dalszej pracy. Niektórzy od razu przychodzą do nas z pytaniem, czy rzeczywiście mają powołanie do życia w zakonie lub w kapłaństwie i czy nie powinni szukać dla siebie innej drogi. Również świeccy współpracownicy i współpracownice Kościoła przychodzą do naszego domu rekolekcyjnego. Czują często, że choć nadal przekazują ludziom duchowe treści, sami nie rozwijają się duchowo. Są zaniepokojeni własną pustką. Chcą znowu czerpać siłę z wewnętrznego, duchowego źródła i pozostać wierni drodze duchowego rozwoju.
Księdzu, zakonnikowi lub zakonnicy jest tak samo trudno przyznać się do porażki jak małżonkom. Ślubowali przed Bogiem, że na zawsze pozostaną we wspólnocie, i zdecydowali się na celibat. Teraz czują, że nie mają siły na dotrzymanie tej obietnicy. Ksiądz się zakochał i musi podjąć decyzję, czy być z kobietą, czy żyć bezżennie. Księża i zakonnicy nie rezygnują lekkomyślnie ze swojej drogi, podobnie jak małżonkowie nie rozchodzą się lekkomyślnie. Gdy tylko zauważają pierwsze oznaki zwątpienia we własne powołanie, zaczynają długi proces walki z samym sobą. Chciałbym opowiedzieć o tym procesie na przykładzie pewnej siostry, która wystąpiła z zakonu.
Siostra wstąpiła do zakonu jako młoda, pełna zapału kobieta. Mieszkała kilka dni w klasztorze i stwierdziła: "To jest moje powołanie. Tutaj czuję się dobrze. Tutaj czuję bliskość Boga. Bóg chce, żebym była tutaj". Była zafascynowana wspólną modlitwą i pobożnością sióstr. Miała nadzieję, że w tej wspólnocie upora się ze swoimi problemami i odnajdzie swoją drogę życiową. Dopiero potem zauważyła, że wstępując do klasztoru, przeoczyła kilka spraw. Oczekiwała mianowicie od życia w klasztorze rozwiązania wszystkich swoich problemów, a na jej początkowy obraz życia w zakonie rzutowały jej projekcje, z których powinna była zdawać sobie sprawę. Jednak wstępując do klasztoru, nie była tego świadoma. Siostry w konwencie widziała przez różowe okulary. Widziała tylko to, co pozytywne, serdeczność, pobożność i duchową atmosferę. Wszystko zrobiło na niej wielkie wrażenie. Jeśli przyłączy się do tych sióstr, również jej życie będzie udane - wierzyła w swym początkowym zachwycie.
Pierwsze lata minęły szczęśliwie. Czuła się dobrze na łonie wspólnoty. Chętnie chodziła na wspólne modlitwy. Zakradające się wątpliwości szybko rozwiewały się w rozmowie z mistrzynią nowicjuszek. Według niej tego typu wątpliwości są czymś naturalnym, są próbą, przez którą każdy musi przejść. Dopiero po jakimś czasie siostra przeżywa prawdziwe otrzeźwienie. Odkrywa we wspólnocie intrygi i rywalizację. Widzi, co się dzieje za kulisami. Widzi, że siostry, które na początku jej pomagały, teraz intrygują przeciw niej, ponieważ zaczęła mieć własne zdanie. Dostrzega, że niektórymi siostrami nie kieruje motywacja duchowa, że za habitem nie zawsze kryje się tęsknota za Bogiem. Duża ilość modlitw nie zmieniła na lepsze niektórych sióstr. Przeciwnie. Również nasza siostra czuje, że jej niezadowolenie rzuca cień na wszystko: na modlitwę, na wspólne życie, na atmosferę we wspólnocie.
A potem buntuje się ciało. Siostra często choruje. Mistrzyni nowicjuszek zwalnia ją z niektórych obowiązków. Siostra zażywa lekarstwa na wzmocnienie, ale jednocześnie ignoruje sygnały ostrzegawcze, które wysyła jej organizm. Kończy naukę i zaczyna pracę w zakonie. Teraz może się sprawdzić w zawodzie. Czuje się znowu dobrze. Nieoczekiwanie sytuacja się zmienia. Pojawiają się pierwsze konflikty, które potem się nasilają. Nie pomaga przymykanie oczu lub próba wymodlenia rozwiązania. Nasza siostra czuje się niezrozumiana przez siostrę przełożoną. Ma nawet wrażenie, że w zakonie chcą jej złamać kręgosłup, że chcą jej zabronić samodzielnego myślenia. Czuje się zraniona. Uważa, że nie traktuje się jej poważnie, że ogranicza się jej możliwości rozwoju.
Teraz zaczyna się długa walka z sobą: "Czy jestem na właściwym miejscu? Czy motywy, które mną kierowały przy wstępowaniu do zakonu, były właściwe? Czy tamta motywacja jest jeszcze we mnie żywa? Czy wstąpienie do klasztoru nie było ucieczką od problemów życia? Czy wstąpiłam do zakonu, chcąc uciec od własnej seksualności, którą się brzydzę już od dzieciństwa? Czy może wstąpiłam do klasztoru, gdyż bałam się brutalnego życia zawodowego i tego, że nie poradzę sobie sama w życiu? Czy nie za dużo obiecywałam sobie po życiu klasztornym? Czy poza klasztorem nie żyje się pobożniej?". Niektóre zakonnice mają wrażenie, że przed wstąpieniem do zakonu modliły się więcej, niż przekroczywszy jego bramę. Dawniej czuły wyraźną opiekę Boga. Teraz noszą wprawdzie habit, ale czują, że życie duchowe w nich umiera. Czują się puste w środku i bezbożne, mimo pobożnego otoczenia, w którym żyją. Widzą, że straciły kontakt z Bogiem, a zachowały pobożną fasadę. Nagle zostają skonfrontowane ze swoją seksualnością. Onanizm, który całkowicie zniknął w czasie trwania nowicjatu, znowu je nęka. Czują się nieczyste, rozdarte między wysokimi ideałami, a rzeczywistością, która jest od nich tak bardzo różna, mniej pobożna, mniej czysta, mniej duchowa.
A potem pojawiają się inne myśli: "Czy nie powinnam spróbować jeszcze raz? Muszę prawdopodobnie intensywniej się modlić i medytować. Odbędę indywidualne rekolekcje. Wrócę z nich wewnętrznie odnowiona. Muszę wrócić do pobożności, którą miałam na początku życia w klasztorze. To tylko przejściowy okres trudności, którego muszę doświadczyć. Każda droga prowadzi przez pustynię. Nie mogę za wcześnie rezygnować. Nie mogę tak łatwo zaakceptować faktu, że przegrałam. Wezmę przykład ze świętej Teresy. Ona rzuciła się cała w ramiona Boga i przyjmowała wszystkie krzywdy z miłości do Jezusa. Gdy tego dokonam, będę się czuła wolna, będę wzrastać duchowo w miłości. Stanę się dla wielu znakiem nadziei. Nie pogodzę się z tym, że inne zakonnice potrafią iść tą drogą, a ja nie. Jeśli wystąpię z zakonu, będę miała ciągłe wyrzuty sumienia".
Ale wszystkie wysiłki kontynuowania życia zakonnego spełzają na niczym. Buntuje się ciało. Psychika stawia opór. Pojawiają się lęki, depresyjne nastroje, przewrażliwienie i napady płaczu. W nocy siostra się budzi, bo brakuje jej tchu. Dusi się w klasztorze. Czuje, że ma coraz bardziej ściśnięte gardło, ale nie chce się do tego przyznać. W końcu idzie do lekarza. Lekarz twierdzi, że nie widzi choroby somatycznej. Jej dolegliwości spowodowane są problemami psychicznymi. Siostra nie chce przyjąć tego do wiadomości. Potem znowu zaczynają ją dręczyć pytania: "Czy zdołam odnaleźć motywację do życia w zakonie? A może moje problemy są pozorne? Czy to rzeczywiście jest krzyż, który daje mi Jezus, czy wbrew Jego woli sama wkładam go na siebie? Czy niepotrzebnie utrudniam sobie życie? Czy brak odwagi do wystąpienia z zakonu zasłaniam mistyką cierpienia?".
W tej fazie wiele osób omija nurtujące je problemy z pomocą odpowiedniej ideologii. Konflikt, którego nie mogą rozwiązać, interpretują jako krzyż, który muszą nieść. Brak zrozumienia przez przełożoną mylą z nakazem posłuszeństwa. Wszystkie cielesne objawy, które są oznaką buntu przeciw życiu zakonnemu, interpretują jako współcierpie-nie z Chrystusem. Przyjmują te wytłumaczenia, które podsuwa wspólnota. Nie zauważają, że przez to przeciążają siebie tak, że potem nie potrafią rozwiązać problemu i krzywdzą same siebie. Przestają mieć zaufanie do własnych uczuć. Sięgają do pobożnych formułek, szukają pocieszenia w słowach Biblii: "Powinnam nosić krzyż Chrystusa. Powinnam stać się barankiem ofiarnym jak Jezus Chrystus, powinnam się stać męczennicą jak chrześcijanie wczesnego Kościoła".
Taka identyfikacja z archetypami jest bardzo niebezpieczna. Człowiek nie zauważa przy tym, że mija się z prawdą o sobie i wynosi siebie nad innych - Carl Gustav Jung mówi w takim wypadku o "inflacji": człowiek żyje górnolotnymi obrazami i pojęciami, które nie opisują tego, co się w nim dzieje. Zaślepiają one człowieka, który traci z sobą samym kontakt. Religijne archetypy każą mu uważać siebie za kogoś wyjątkowego: "Cierpię jak Chrystus. Jestem barankiem ofiarnym jak Jezus. Jestem gotowy całkowicie oddać się cierpieniu jak Jezus na krzyżu". Człowiek zupełnie wtedy nie zauważa, że przypisuje sobie cechy Boże, które może mieć tylko Chrystus, Syn Boży.
Walka trwa długo. Jednego dnia siostra ma wrażenie, że powinna opuścić klasztor, innego czyni nowe postanowienia, by mogła zostać. Wyrzuty sumienia zmuszają ją do pozostania. Nie wie, co ją czeka, gdy wystąpi. Rezygnuje przecież z wielu zabezpieczeń: ze swojej społecznej roli, z mieszkania, z miejsca pracy, ze stabilnej sytuacji finansowej. Czy kiedykolwiek będzie umiała być szczęśliwa? Czy też stale będzie sobie czynić wyrzuty, że poniosła porażkę, że nie próbowała dostatecznie mocno wytrwać w postanowieniu? Czy będzie potrafiła żyć z uczuciem zdrady Jezusa i wspólnoty zakonnej? Czuje się sparaliżowana. Jest w tym samym punkcie, nic się nie wyjaśnia. Nie potrafi podjąć decyzji. Potem przychodzi przełożona i czymś ją uraża. To jest kropla, która dopełnia miary. Krzyczy na przełożoną, daje upust całej swojej wściekłości. Teraz wie, że odejdzie. Teraz jest silna. Ale już następnego dnia załamuje się i nie czuje w sobie żadnych sił. Najbardziej chciałaby, żeby to wszystko się skończyło. Zastanawia się, jak popełnić samobójstwo, jakiego rodzaju śmierci bałaby się najmniej. Aby uchronić się przed dalszymi chorobami, bierze urlop, prosi o eksklaustrację lub ostatecznie występuje z zakonu.
Po wystąpieniu z zakonu problemy się nie rozwiązują. Czas ten jest tak samo trudny jak czas, w którym siostra walczyła o podjęcie decyzji. Nie pojawia się wielkie uczucie wolności. Siostra nadal czuje się jak sparaliżowana. Wpada w głęboki smutek. Nie wie, co ją czeka. Gdy dostaje list od sióstr zakonnych, jest wstrząśnięta. Klasztor i wspólnotę obchodzi z daleka. Czuje tylko wielkie zranienie i nie wie, czy kiedykolwiek się z niego wyleczy. Jest rozdarta między poczuciem wolności i żalem za tym, co utraciła. Wreszcie może swobodnie dokonywać wyboru, może robić to, na co ma ochotę, ale jest nikim. Jako siostra coś znaczyła. Inni ją poważali. Teraz jest jedną z wielu. Nie potrafi konkurować z innymi kobietami. Czuje się niepewnie. Nie wie, jak się ma zachowywać. Ziemia usuwa jej się spod nóg. Ma problemy ze znalezieniem pracy i mieszkania. Środki finansowe nie wystarczają na budowę nowej egzystencji.
Na początku myśli, że nie ma dla niej Boga. Nie ma oparcia w wierze. Nie przypuszczała, że wewnętrzny proces podejmowania decyzji pochłonie tak dużo sił. W budowaniu nowej egzystencji brakuje jej energii, którą straciła na podjęcie decyzji.

Dygresja:
wykorzystywanie duchowe

Po przeprowadzeniu licznych rozmów w naszym domu rekolekcyjnym stało się dla nas jasne, że rozpad wielu małżeństw i wystąpienia z zakonów lub rezygnacja z kapłaństwa są często spowodowane duchowym wykorzystywaniem. Niektórzy ludzie doświadczyli duchowego wykorzystania już w dzieciństwie ze strony swoich rodziców, nauczycieli i księży. Przeszkodziło im to w rozwinięciu zdrowego duchowego życia. Inni spotkali się z wykorzystywaniem duchowym dopiero w parafii lub w zakonie.
W ostatnich latach odważamy się mówić nie tylko o wykorzystywaniu seksualnym, ale i o wykorzystywaniu duchowym. Ma ono miejsce zawsze wtedy, gdy duchowy nauczyciel, przełożona lub przełożony wykorzystuje do zaspokajania własnych potrzeb osobę, którą ma się opiekować. "Duchowe wykorzystywanie jest niewłaściwym postępowaniem wobec człowieka, który potrzebuje pomocy, wsparcia i duchowego pokrzepienia. Duchowe wykorzystywanie prowadzi do osłabienia lub załamania się duchowego życia tego człowieka"15. To jest bardzo ogólna definicja duchowego wykorzystywania. Wykorzystywanie ma miejsce wtedy, gdy duchowy nauczyciel kontroluje drugiego człowieka lub wpędza go w zależność od siebie, nie zważając na to, co się w tym człowieku dzieje.
Sam Jezus w swym ostrzeżeniu przed faryzeuszami potępia duchowe wykorzystywanie. Dostrzega je w postępowaniu duchowych przywódców, którzy kładą ludziom na ramiona ciężary nie do uniesienia (por. Mt 23,4). Gdy duchowy opiekun lub religijny system nie pomaga człowiekowi w niesieniu ciężaru jego życia, lecz przytłacza go swoimi oczekiwaniami i czyni bezsilnym, mamy do czynienia z wykorzystywaniem duchowym. Najgorszy zarzut, jaki czyni Jezus faryzeuszom, brzmi: "Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą" (Mt 23, 13). Duchowe wykorzystywanie przeszkadza ludziom szukającym prawdy w znalezieniu jej i podążaniu jej śladami. Szukający prawdy nie mogą wejść do królestwa niebieskiego, w którym króluje Bóg. Bóg nie staje się najważniejszy w ich życiu. Zamiast tego centralnym punktem ich życia stają się nakazy i reguły nauczyciela duchowego. Przeszkadzają one w odnalezieniu tajemnicy i charyzmatu własnego życia. Zarzut Jezusa brzmi jeszcze ostrzej w innym miejscu Biblii: "Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo przemierzacie morze i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę. A gdy się nim stanie, czynicie go dwakroć bardziej winnym piekła niż wy sami" (Mt 23,15).
Ludziom, którzy ze zbyt dużym misjonarskim zapałem nakłaniają innych, by ich naśladowali, grozi niebezpieczeństwo narzucenia innym własnego schematu. Tacy przywódcy duchowi spychają osoby szukające prawdy do piekła, zamiast otworzyć przed nimi niebo. Czynią z ich życia ciągłą udrękę, zamiast pokazać im życie, którym obdarował nas Chrystus.
Johnson i Van Vonderen opisują kilka cech wspólnot, w których stosowane jest duchowe wykorzystywanie16. Kierujący wspólnotą przywiązują wagę do władzy. Wymagają posłuszeństwa i uniżoności. Zamiast wspierać duchowy rozwój, dbają o zewnętrznie poprawne zachowanie. We wspólnocie obowiązują niepisane reguły, których nie wolno przekraczać. Gdyby zostały nazwane, szybko rozpoznano by całą ich bezsensowność. Nie wypowiedziane i nie nazwane władają ludzkimi umysłami. Ich przekroczenie jest karane z całą surowością. Inna reguła mówi, że nie można niczego o wspólnocie mówić osobom trzecim, a rzeczywistych problemów nie wolno poruszać we wspólnocie. Wielu ludzi, którzy żyją w takiej wspólnocie, nie ma siły na zerwanie z nią. Lojalność jest dla nich jak przysięga i mają wyrzuty sumienia lub ogarnia ich lęk, gdy myślą o opuszczeniu wspólnoty. Często są zastraszani przez autorytety. Czasem są kompromitowani i otrzymują zakaz wstępu do wspólnoty. Zostają z niej wykluczeni i muszą zerwać wszelkie powiązania z nią.
Naszym zdaniem wszystkie ideologiczne systemy i grupy stosują duchowe wykorzystywanie. Problem ten dotyczy zarówno fundamentalistycznych religijnych kręgów, jak i grup ezoterycznych. Pewna młoda kobieta, która otrzymała surowe religijne wychowanie, opowiedziała mi, jak wpadła w ezoteryczne kręgi, w których mówiono jej, że jest kimś szczególnym, że jest w niej dużo światła, że widziano za nią Jezusa. Z jednej strony fascynowało ją to, z drugiej wywoływało w niej zamęt. Inne religijne grupy chciały z niej wypędzać złe duchy. Doświadczenia te doprowadziły ją do całkowitej dezorientacji. Każdy duchowy przywódca roszczący sobie prawo do władzy, która przysługuje tylko Chrystusowi, manipuluje ludźmi. Ludzi, którzy nie są pewni siebie, pociąga zdecydowana i mocna osobowość. Są zafascynowani tym, że nareszcie spotkali kogoś, kto wie dokładnie, co jest dla nich dobre. Ale z czasem poczują, że ten ktoś nimi manipuluje. Utracą wtedy całkowicie wiarę i punkt oparcia w życiu. Nie będą wiedzieli, na czym mogą polegać. Chcieliby znowu wierzyć, ale obawiają się, że trafią do grupy, która pozbawi ich wolności.
Duchowe wykorzystywanie ma miejsce zawsze wtedy, gdy duchowy nauczyciel podporządkowuje swoich uczniów własnym celom. Potrzebuje on ludzi, którzy będą go naśladować, którzy będą go podziwiać i czcić jako guru. Gdy tylko uczeń wychyli się z roli "wielbiciela", nauczyciel wzbudza w nim wyrzuty sumienia. Jest to najsubtelniejszy środek władzy, jaki istnieje na świecie. Nikt z nas nie jest bez winy. Gdy ktoś wmawia nam, że czynimy zło, wywołuje w nas "poczucie winy", a my reagujemy lękiem. Może ta druga osoba ma rację. Może byłoby lepiej posłuchać nauczyciela. Ma przecież większe doświadczenie.
Ludzie wykorzystujący swoją pozycję duchowych nauczycieli nakłaniają innych do ślepego posłuszeństwa nie tylko poprzez wzbudzanie w nich wyrzutów sumienia. Często pod adresem osób, które chcą od siebie uzależnić, kierują pewien rodzaj groźby lub przekleństwa. Gdy ktoś wzbrania się przed przestrzeganiem wszystkich zaleceń, grożą mu: "Zobaczysz, co z tobą będzie. Jak będziesz taki uparty, to nic ci się nie uda. Wylądujesz w piekle. Będziesz przeklęty. W tobie jest samo zło. To szatan tobą kieruje, to szatan poddaje ci takie myśli". Grożenie innym piekłem było metodą faryzeuszów, którą napiętnował Jezus (por. Mt 23,15). Lękliwi ludzie łatwo dają się zastraszyć groźbami wiecznego potępienia. Niektórzy "szantażyści" nie grożą wiecznym potępieniem, lecz utratą miłości, a to jest dla niektórych ludzi nie do zniesienia. Groźba ta ma następujące brzmienie: "Jeśli będziesz się kierował swoją wolą, zostawię cię samego, a wtedy zobaczysz, dokąd cię zaprowadził twój upór. Wtedy zobaczysz, jak sobie sam poradzisz". Inni nauczyciele poddają uczniów działaniu zmiennych nastrojów i uczuć. W jednej rozmowie pochlebiają im, okazują zainteresowanie i miłość. Na następnym spotkaniu wyrzucają im, że są niewierni, nieposłuszni i niewdzięczni. Wtedy uczniowie powoli tracą własne zdanie i orientację w tym, co się dzieje.
Wykorzystywanie duchowe ma takie same psychiczne skutki jak wykorzystywanie seksualne. Przede wszystkim wywołuje zamęt uczuciowy. Człowiek przestaje rozumieć swoje uczucia. Z jednej strony pojawia się wdzięczność za pomoc, której doświadcza, z drugiej - wrażenie bycia wykorzystywanym i poczucie utraty wolności. Wściekłość na ten rodzaj nauczania i wyrzuty sumienia mieszają się ze sobą: "Nauczyciel przecież chciał dobrze, poświęcił dla mnie tyle czasu. Rozumiał mnie. Kochał mnie". Wykorzystany człowiek waha się między osądem, że nauczyciel wykorzystywał swą władzę, a niepewnością, że miał być może rację. Bardzo autorytarny nauczyciel, który twierdzi, że zna prawidłową drogę duchowego rozwoju, może robić świetne wrażenie na uczniu. Uczeń myśli, że przez tego człowieka przemawia Bóg, i na początku podziwia swojego mistrza. Potem przeżywa rozczarowanie, a początkowa miłość zmienia się w nienawiść. Jednak napięcie między podziwem i rozczarowaniem, między miłością i nienawiścią pozostaje. Uczeń często traci kontakt z własną psychiką. Nie poznaje siebie. Ponieważ jest niepewny i nie znalazł jeszcze własnej drogi, tęskni czasami za jednoznacznością, z którą nauczyciel udzielał wskazówek. Ograniczenie, którego uczeń przy tym doświadczał, staje się w jego oczach mniej istotne.
Zamęt uczuciowy, który został wywołany przez duchowe wykorzystywanie, przybiera często formę wściekłości i użalania się nad sobą. Uczeń nie może sobie wybaczyć, że poddał się woli nauczyciela. Dlaczego nie zważał na sygnały, które wysyłało ciało lub psychika? Dlaczego nie zważał na sny, w których nauczyciel ukazywał mu się w złym świetle? Dlaczego nie zważał na wątpliwości, które pojawiły się już w pierwszej rozmowie? Dlaczego wyłączył myślenie i dał się nabrać temu szarlatanowi? Dlaczego nie wierzył we własny osąd? Miał przecież wystarczająco dużo wiedzy psychologicznej, by przejrzeć grę tego nauczyciela. Uczeń czuje, że ma jakiś słaby punkt, który czyni go podatnym na wpływ ludzi podających się za guru. Gdy ktoś z absolutną pewnością siebie mówi o sprawach duchowych, ogarnia go tęsknota za podobnymi duchowymi przeżyciami i chciałby wtedy być pewny swojego Boga tak, jak pewny Go jest guru.
Duchowe wykorzystywanie spotykamy przede wszystkim w ideologicznie skostniałym środowisku. W takim środowisku reguły tłumią przejawy życia. Posłuszeństwo, które jest konieczne w każdej zakonnej wspólnocie, interpretowane jest jako całkowita rezygnacja z własnej woli. Nauczyciele duchowi używają radykalnych sformułowań i mówią o tym, że trzeba się wyrzec własnego "ja", że winno się całkowicie zdać na Boga, samemu nie wydając osądu i nie myśląc. Przełożeni myślą za wszystkich. Każdy opór wobec duchowego nauczyciela jest interpretowany jako rebelia przeciw Bogu. Każda krytyka jest odczytywana jako wykroczenie przeciw jedności zgromadzenia. A jedność jest przecież najwyższą wartością, która wyróżnia chrześcijańską wspólnotę. Sam Jezus modlił się o taką jedność. Tę jedność trzeba utrzymać z całych sił i za wszelką cenę, również za cenę własnego zdania. Nowicjusz nie rozumie tajemnicy posłuszeństwa. Jego duchowy nauczyciel wie przecież lepiej, jaka jest wola Boga. Nowicjusz powinien wierzyć w to, że jego nauczyciel ma większe i głębsze doświadczenie modlitewne i z tego powodu lepiej wie, co jest dobre. W takiej wspólnocie wszystko, co się mówi, jest przekręcane. Każda sytuacja i wypowiedź komentowane są za pomocą stosownego cytatu z Biblii. Nie można mówić o sobie otwarcie i szczerze. Gdy tylko człowiek chce być zrozumiany, wmawia mu się, że ma chorobliwą potrzebę usprawiedliwiania się. W języku takiej wspólnoty występuje za dużo psychologicznych pojęć.
Dla ucznia jego otwartość staje się zmorą. Gdy opowiada coś o swoim dzieciństwie, natychmiast interpretuje się to jako neurotyczny kompleks, jako kompleks autorytetu, jako bojaźń przed związaniem się, jako odmowę zdania się na Boga, jako głębokie zranienie, które można uleczyć tylko całkowitym posłuszeństwem i rezygnacją z samodzielnego myślenia. Takie interpretacje najpierw niepokoją. Człowiek traci pewność siebie, gdy każde słowo jest natychmiast jednoznacznie interpretowane. Osoby, które nie mają zdrowego poczucia własnej godności, czują, że są negowane, i myślą, że nie bez racji. Od tej pory są w pułapce, z której najprawdopodobniej nie wyjdą o własnych siłach. Potrzebują osoby trzeciej, której mogą opowiedzieć o tym, co przeżyły. Dopiero gdy opowiadają, widzą, jak nieludzko się z nimi obchodzono. Wtedy rozumieją, że były wykorzystywane. Mówiono im o posłuszeństwie, a w rzeczywistości uważano, że powinny zrezygnować z samodzielnego myślenia. Mówiono im o woli Boga, a w rzeczywistości uważano, że można Nim rozporządzać. W takiej wspólnocie występuje zjawisko nadużywania władzy. Duchowy nauczyciel powołuje się na wolę Boga i nie zauważa, że wykorzystuje Jego imię, by zaspokoić swą bezgraniczną potrzebę władzy. Ten, kto oświadcza innym, że rozpoznaje dotyczącą ich wolę Boga, czyni siebie nieomylnym. Taki nauczyciel duchowy popiera wszystkie swoje decyzje natchnieniem Ducha Świętego, który mu je objawił. W tym przypadku ludzki autorytet przybiera bardzo niebezpieczne formy. Jeżeli ktoś chce nadal podążać Bożą drogą, musi się bronić przed takimi ludźmi. Najbardziej naganne jest duchowe wykorzystywanie, które przywłaszcza sobie Ducha Świętego. Nie daje się w ten sposób drugiemu człowiekowi żadnej szansy, by wierzył swoim uczuciom. Duch Święty przemawia właśnie przez nasze ciche impulsy, przez nasze uczucia i marzenia. To jednak często nie liczy się w oczach opisywanych przez nas nauczycieli duchowych. To wszystko jest, ich zdaniem, tylko własną wolą człowieka, która musi zostać złamana, żeby człowiek stał się wolny i powierzył się Duchowi Świętemu. Ten, kto tak sądzi, zupełnie nie zauważa, że zaślepiony swoją zarozumiałością stawia siebie prawie na równi z Bogiem. Niepewni siebie ludzie dają się nabrać na takie nauki. Obiecują one jasność i pewność. Ale kiedyś tacy ludzie poczują się wykorzystani i oszukani. Będą wtedy całkowicie wyprowadzeni z równowagi i bezradni. Pęknie budowla ich poczucia bezpieczeństwa. Poczują, że ponieśli klęskę. Zabrną w ślepą uliczkę, nie mogąc znaleźć wyjścia. Ludzie w takiej sytuacji potrzebują długiej terapii, by uporać się ze skutkami duchowego wykorzystania.

Medytacja na temat błogosławieństw i przekleństw (Łk 6,20-26)
Jezus woła do naszych serc:
Błogosławieni, którzy jesteście niedoskonali,
albowiem znajdziecie radość życia.
Błogosławieni, którzy ponieśliście klęskę,
na ruinach zostaną wzniesione nowe budowle.
Błogosławieni, którzy nie mają imienia,
wiernymi Boga nazwani będą.
Błogosławieni, którzy nie odgrywają żadnej roli,
we mnie znajdą swoją tożsamość.
Błogosławieni, którzy nie mają schronienia w Kościele,
we mnie ojczyznę mieć będą.
Błogosławieni, którzy mówią "nie" swojemu skostnieniu,
oni doświadczą przemiany.
Błogosławieni, którzy czują się samotni,
oni dostaną nową ziemię do uprawy.
Błogosławieni, którzy są zranieni,
ich rany przemienia się w perły.
Błogosławieni, którzy z mego powodu nie szukają już
bezpieczeństwa w ziemskich dobrach,
albowiem do nich należy życie.
Lecz biada wam:
- którzy stawiacie prawo wyżej od miłości,
- którzy upodlacie ludzi,
- którzy nie chcecie, żeby ludzie rozwijali swoje zdolności,
- którzy teraz jesteście syci swoją samowystarczalnością,
- którzy przesiadujecie innych swoją podejrzliwością,
- którzy deptacie godność innych,
gdy ograniczacie wolność innych swoją nieżyczliwością,
gdy zatruwacie atmosferę swoim lękiem,
gdy ciasnota waszych umysłów staje się miarą wolności,
gdy wasza małoduszność podniesiona zostaje do rangi przykazania miłości,
gdy robicie z igły widły,
gdy używacie żywego SŁOWA, by zamknąć ludziom usta,
gdyż pieśni o niepowtarzalności czynicie marsz dostosowania się,
gdy degradujecie nowinę o życiu do litery prawa,
trwożliwi, którzy nie odważycie się na wyruszenie w nieznane, tchórze, którzy milczycie, gdy dzieje się niesprawiedliwość, przystosowani, którzy unikacie ponoszenia odpowiedzialności, odpowiedzialni, którzy wszystko rozstrzygacie władzą i łaską waszych urzędów, a nie głębią waszych serc.
Biada wam, "świętoszkowate naczynia
bo w was i nad wami
unosi się odór zgnilizny, nieświeżości,
zepsucia i stęchlizny!
Pobielane groby,
na których widnieje napis:
Wszystko ku czci własnej chwały.


II. PORAŻKA JAKO SZANSA

Jeśli twoje marzenie ma się spełnić,
pracuj nad nim wytrwale
dzień w dzień,
krok po kroku,
ale winno być ono twoją tajemnicą.
Wierz w siebie, nigdy nie rezygnuj, nie daj się zwieść.
Bóg czuwa nad twoim marzeniem. Nie utracisz go.
Nie obawiaj się być sobie wiernym, zaufaj swojemu marzeniu.
Twój lęk kiedyś przeminie, drzewo twojego życia przyniesie owoce.
Kształtuj swoje marzenie, oglądaj je. Odważ się i zaufaj sobie.
Nigdy nie mów: nie podołam, patrz w oblicze marzenia.

1. Akceptacja porażki

Pierwszym warunkiem odkrycia nowego życia dzięki porażce jest jej całkowite akceptowanie. Muszę przyznać przed sobą, że inaczej wyobrażałem sobie życie, a moje marzenia o nim się rozwiały. To sprawia ból. Muszę również przetrzymać ból utraty iluzji. Niektórzy ludzie próbują go ominąć, wyliczając wiele powodów, dla których życie nie mogło się potoczyć inaczej. Ale ten, kto ma za dużo wytłumaczeń, nie poznał prawdziwej przyczyny niepowodzenia. Wylicza wiele powodów, by się usprawiedliwić. Akceptacja mojej przeszłości oznacza, że rezygnuję z wszelkich prób usprawiedliwienia się. Widzę przeszłość taką, jaka ona była. Chciałem jak najlepiej dla swojego życia i miałem nadzieję, że będę je doskonalił. Wierzyłem w swoje ideały. To bolesne - zaakceptować ich rozbicie i przyznać się do tego.
Niektórzy ludzie szukają powodów własnej porażki tylko u innych. Winny jest współmałżonek. Sytuacja potoczyła się inaczej, niż przewidywałem. Winni są koledzy z pracy. Oni doprowadzili mnie na skraj katastrofy. Oni zrujnowali moje zdrowie. Winna jest wspólnota zakonna. Coraz bardziej mnie ograniczała. Gdyby miała w sobie więcej życia, mógłbym w niej zostać. Inni ludzie mają naturalnie zawsze jakiś udział w naszej porażce. Nie powinniśmy całej winy przypisywać tylko sobie, gdyż przybiłoby to nas. Powinniśmy natomiast w ogóle zrezygnować z przypisywania winy innym lub sobie. Powinniśmy po prostu popatrzeć na to, co było, i pogodzić się z tym, że droga naszego życia przebiegła tak, jak przebiegła. Musimy przyznać, że nie podążyliśmy dalej tą drogą i nie byliśmy do tego zdolni, nieważne z jakich powodów. Dopiero gdy zaakceptujemy naszą porażkę, zamiast przypisywać winę innym, może ona stopniowo ukazać nowe możliwości życiowe.
Nie jest jednak łatwo przyznać się do porażki. Łatwiej radzimy sobie ze zwycięstwami. Z porażkami nie potrafimy postępować. Już Rzymianie mówili: Vae vicłis - biada zwyciężonym17. Nikt nie ma ochoty być zwyciężonym. A jednak, aby pokonać porażkę, musimy wyznać samym sobie, że przegraliśmy, że ponieśliśmy klęskę. Zagłębienie się w ciemne strony własnej porażki wymaga bardzo dużej pokory, humilitas. Gdy zburzeniu uległ dom naszego życia, trzeba przedrzeć się przez jego ruiny, by dotrzeć do fundamentu, na którym można zacząć budować od nowa. Odkryjemy przy tym, jak bardzo kruche było wszystko w naszym dotychczasowym życiowym domu i jakimi iluzjami żyliśmy. To boli. Ale nie należy unikać tego bólu. W przeciwnym razie nie będzie z niego żadnego początku.
O akceptacji porażki mówił w swoich pismach Teilhard de Chardin. Porażka zajmuje ważne miejsce w jego optymistycznej wizji rzeczywistości, w której przebija nadzieja na przeniknięcie całego świata miłością Chrystusa, na nastanie "prawa miłości" oraz "ubóstwienie" rodzaju ludzkiego i kosmosu. Do świata człowieka należy nie tylko aktywne działanie i dążenie do osiągnięcia jakiegoś celu, lecz również cierpienie. Musimy się zmierzyć z przedw-nościami i ciemnymi stronami rzeczywistości, "aż na dnie tych uwodzicielskich, nieprzyjaznych lub pozbawionych wyrazu przeżyć zabłyśnie nam błogosławieństwo Boga"18.
Boga można znaleźć także w porażce i w śmierci. Ten, kto chce doświadczyć pełni życia, musi również zaakceptować porażki i klęski. "Bez trudu rozumiemy, że Boga można znaleźć w życiu i poprzez życie. Lecz czy znaleźć można Boga w śmierci i poprzez śmierć? To pytanie wywołuje w nas zamęt"19.
Teilhard de Chardin jest przekonany, że również w porażce możemy znaleźć Boga i że może się ona stać początkiem nowej drogi. "Ta nieprzyjazna siła, która pokonuje i niszczy człowieka, może, gdy człowiek zaakceptuje ją w wierze, nie przestając się z nią zmagać, stać się konstruktywną zasadą odnowy"20. To nie jest idealizowanie porażki, lecz droga jej akceptacji, której doświadczamy, choć czasem tego nie chcemy. Poprzez akceptację możemy przemienić porażkę w drogę naszej duchowej odnowy.
Fuchs i Werbick mówią o "łasce zerowego punktu"21. Osoba przeżywająca kryzys nie ma już nic więcej do stracenia. Nie może już zrobić fałszywego kroku. Ten, kto zaakceptował swoją porażkę, może się czegoś nauczyć w "punkcie zerowym". Czuje się wolny od przekonań i oczekiwań innych. Może zacząć od nowa. Odrzucił "fałszywe przekonania, uleganie kolegom i układom interesów"22 i jest otwarty na Bożą łaskę, która go otacza i pomaga kształtować życie według woli Boga. Człowiek ten należy już tylko do Boga, a nie do innych ludzi i ich oczekiwań. I słucha on już tylko Boga, a nie głosów wielu ludzi, którzy chcieliby nawrócić go na "drogę cnoty". Karl Rahner ustawicznie podkreśla, że Bóg powołuje nas do siebie właśnie poprzez porażkę, poprzez klęskę życiową. Można by mówić o "sakramencie porażki". Bóg może zesłać na człowieka doświadczenie porażki. W tym doświadczeniu mogę spotkać jednoczesną leczącą i wyzwalającą bliskość Boga. Gdy już nie mam nic, otwieram się na doświadczenie Boga, który z niczego tworzy coś nowego, który budzi umarłych i w klęsce daje zaczątek zwycięstwa.

Medytacja do ewangelii według św. Jana 18,12-27 i 21,1-19
(Porównaj też Mt 26, 69-75, Mk 14, 66-72, Łk 22, 54-62)
Panie, siedzę w mej łodzi i nie mogę się z niej wydostać.
Nie mogę uchwycić Twego słowa i kierować się nim.
Nie potrafię wskoczyć dla Ciebie do wody
i płynąć do Ciebie pod prąd.
Jestem przemęczony,
nasuwam maskę na twarz,
chowam twarz przed Tobą,
jestem przemęczony i ciągle "pokonany"
przez noc przy ogniu.
Palą mnie wspomnienia,
pali ogień tej nocy,
nocy, w której wszystko się załamało:
moja nadzieja na życie,
moje przekonanie o jasności drogi,
moja chęć bycia dla Ciebie rybakiem dusz.
Wówczas, tej nocy,
gdy wszystko było dla mnie przerażające
i niebezpieczne,
utraciłem swoją tożsamość,
swoją rolę, swoją godność,
swoją przyszłość.
Przeklinałem siebie,
rzuciłem się na ziemię
i gorzko płakałem.
Zwyciężyły we mnie
głosy niewolników i służących.
Tej nocy nie dotarło już do mnie
spojrzenie Twej miłości.
Zaginęło w ruinach mojego
powołania.
I tylko kogut zapiał
jeden raz, drugi,
szyderczo, ironicznie, przenikliwie,
budząc mnie gorzkim wspomnieniem,
moich uchybień, moich niepowodzeń,
mojej porażki.
Od tej nocy budzi mnie co rano.
Jego pianie dźwięczy przeraźliwie w moich uszach,
przenika do serca
i codziennie na nowo przybija pieczęć:
stchórzyłeś,
zdradziłeś swoje ideały,
nie byłeś wierny.
Ten czas,
od tamtej nocy aż do tego ranka, gdy stoisz
nad brzegiem...
Gdy mnie wypatrujesz...
Ten czas był przedłużeniem owej nocy,
był ciemnością i opuszczeniem,
smutkiem i bólem,
zwątpieniem i rezygnacją.
Wylękniony stałem na brzegu mojej codzienności.
Co mam czynić?
Łowić ryby?
Podjąć znowu pracę, którą miałem,
zanim spotkałem ciebie?
To niemożliwe.
Jak mógłbym zapomnieć, że mnie uwiodłeś?
Jak mógłbym kiedykolwiek o Tobie zapomnieć?
Lecz wyrzuty sumienia kpią sobie ze mnie,
oddalają mnie od Ciebie.
Skryłem swoją twarz,
uciekłem na pustynię,
schowałem się w skalnej ścianie swojej winy.
A Ty mnie szukałeś,
co dzień składałeś pieśń swojej miłości
w mym sercu:
"Pokochałem cię wieczną miłością,
dlatego jestem ci wierny".
Towarzyszyłeś mi na pustyni,
szukałeś mnie na drogach codzienności
i widziałeś mnie bezsilnego
i bezradnego.
Nie mogę Ci nic zaoferować.
Przez te wszystkie tygodnie i miesiące
nic nie złowiłem.
Moje ręce są puste.
Czy istnieje coś, co pozwala mi mieć nadzieję?
Czy istnieje we mnie coś, co pozwala mieć nadzieję Tobie?
To moja tęsknota, Panie,
za zbawieniem, przebaczeniem, miłością,
moja tęsknota za początkiem.
Przyjdź Panie,
zdejmij maskę z mej twarzy,
pozbaw wstydu moje rysy,
rozkuj kajdany przeszłości,
ucisz wyrzuty sumienia z powodu porażki,
niech się nie lękam o przyszłość.
Daj mi, proszę, łaskę zaufania,
daj pewność, że mnie widzisz,
daj usłyszeć głęboko w sercu Twoje słowo
i daj w nie uwierzyć:
Kocham cię wieczną miłością.
Będę ci wiecznie wierny.
Nie poniosłeś porażki.
Musiałeś przejść przez noc kryzysu.
Musiało tak być.
Zaakceptuj to!
To wszystko jest Moją wolą, Moją drogą dla ciebie.
Wstań!

2. Wyrzuty sumienia

Zostaw mi moje rany...
Medytacja na temat ewangelii według św. Marka 5,1 -20
Zostaw mi moje rany-nie chcę do światła.
Chcę zostać w ciemności,
w piekle samotności i odosobnienia.
Nie odważę się wyjść do światła -
do Jezusa,
by pokazać Mu swoje rany,
które mnie odizolowały od ludzi.
Sama siebie uczyniłam cudzoziemką, odrzuconą.
Znalazłam ucieczkę w odosobnieniu,
w piekle samotności, w osamotnieniu.
Boję się pokazać ludziom i
Chrystusowi
taka, jaka jestem, ze wszystkimi ranami przeszłości.
Nie ruszajcie mnie! Zostawcie mnie w spokoju!
Nie patrzcie na mnie! Nie patrzcie na moją przeszłość!
Nie mam odwagi, by widzieć siebie taką,
jaka się stałam -
w ciągu życia.
Nie chcę widzieć ran takimi, jakie są.
Nie chcę się nad sobą zastanowić i nie chcę,
by ktoś się zastanawiał nade mną.
Zostawcie mnie w ciemności.
Dlaczego? Ponieważ szarpią mną myśli:
Czy jestem winna? Dlaczego czuję się winna?
Zawiodłam.
Poniosłam porażkę.
Jestem bez wartości.
Zasługuję na poniżenie, wyizolowanie, wyobcowanie.
Słusznie jestem odrzucona.
Czy ja naprawdę chcę, żeby ON do mnie powiedział:
Bądź czysta - chcę tego?!
Ja nie chcę,
rany to jedyne,
co mi zostało,
jedyne, co jeszcze mam jako wspomnienie.
I nie zabieraj mi moich ran,
i nie czyń mnie czystą.
Nie chcę do światła. Wstydzę się.
Brak mi odwagi.
Za dużo mam win.
Nie mam nic prócz moich ran.

Ogromnie ważne w przezwyciężeniu własnej porażki, jest odpowiednie postępowanie z wyrzutami sumienia. Po każdej porażce pojawiają się wyrzuty sumienia. Gdy rozpada się małżeństwo, wyrzuty sumienia nękają eksmałżon-ków jeszcze długo po oficjalnym rozwodzie. Wyrzuty sumienia trapią nieustannie również zakonników opuszczających zgromadzenie i księży rezygnujących z kapłaństwa. Głęboko w nas tkwi przekonanie, że powinniśmy byli podołać naszemu zadaniu, że powinniśmy byli dać z siebie więcej. Czy nie byliśmy za bardzo egoistycznie nastawieni? Czy nie hołdowaliśmy za bardzo duchowi czasu, który nakazuje realizację samego siebie? Czy właściwa droga nie polegała jednak na tym, żeby wszystkie ciężkie sprawy wziąć na siebie jako krzyż i nieść je aż do samego gorzkiego końca? Nawet gdy jesteśmy przekonani, że przy największym wysiłku woli nie mogliśmy już pozostać małżonkiem, zakonnikiem, księdzem, takie wyrzuty sumienia stale się pojawiają. Nie ma sensu ich tłumić. Musimy z nimi odpowiednio postępować.
Wyrzuty sumienia mogą zniechęcać do działania i wywoływać w nas ciągłą, ostrą krytykę samego siebie. Ale w wyrzutach sumienia tkwi też szansa. Gdy je przemyślimy, nie obwiniając się o to, że wszystko zrobiliśmy źle, i nie rozgrzeszając się całkowicie z winy, to mogą one stopniowo ulec zmianie. Wyrzuty sumienia pokazują nam, że nie jest możliwe pozostanie niewinnym przez całe życie. Wyrzuty sumienia będziemy mieć stale, czy tego chcemy, czy nie. Gdy jednak pojednamy się z nimi, zrozumiemy, że nie jest ważne, czy służymy Bogu i szukamy Go w świecie, czy w zakonie. Ciągle wyobrażamy sobie, że jakiś zewnętrzny warunek (pozostanie w małżeństwie lub w zakonie) daje gwarancję pobożnego życia. Wyrzuty sumienia rozwiewają to wyobrażenie. O tym, czy wypełniamy wolę Boga, czy nie, nie decyduje zewnętrzna forma naszego życia. To nasze serce jest tym miejscem, w którym zamykamy się na głos Boga lub nań otwieramy. Żadna forma życia nie daje nam gwarancji, że nasze serce będzie należeć do Boga. Musimy codziennie otwierać serce dla Boga, by mógł tam zamieszkać i przemieniać je.
Wyrzuty sumienia ukazują nam istotny aspekt duchowego życia. Jest nim codzienne nawracanie się, zagradzające drogę błogiemu poczuciu własnej doskonałości. Nigdy nie jesteśmy po prostu "w porządku". Musimy nieustannie na nowo kierować swoje życie ku Bogu i nie możemy niczym się przed Nim wykazać. Nawet pięćdziesięciu lat małżeńskiej wierności lub zakonnej wytrwałości nie możemy przedstawić jako wyłącznie własnego osiągnięcia. Bogu chodzi o nasze serce, a nasze serce ciągle odwraca się od Niego nawet wtedy, gdy z pozoru żyjemy poprawnie. Gdy pojednamy się z wyrzutami sumienia, właśnie one mogą otworzyć nasze serce na Boga. Nie ofiary, które składamy Bogu jako nasze własne osiągnięcia, Mu się podobają, lecz: "Moją ofiarą, Boże, duch skruszony; nie gardzisz, Boże, sercem pokornym i skruszonym" (Ps 51,19).
Nie ma sposobu na całkowite pozbycie się wyrzutów sumienia. Będą się one stale w nas pojawiać. Istotne jest, żebyśmy się na nich nie zatrzymywali, żebyśmy ich sobie nie zabraniali i żebyśmy za dużo o nich nie myśleli. Powinny nam one przypominać o tym, żeby codziennie nawracać się do Boga i otwierać przed Nim serce. Wtedy wyrzuty sumienia nie paraliżują, lecz budzą czujność na drodze do Boga. Kruszą nasze zarozumiałe serce i otwierają je na Boga. Im bardziej "zaprzyjaźniamy się" z wyrzutami sumienia, zamiast je zwalczać, tym bardziej one same się przemieniają i tym bardziej przemieniają nas samych.


3. Okres smutku

Przemiana porażki jest możliwa, gdy przejdę przez wszystkie fazy smutku. W okresie smutku muszę dostrzec uczucia, które się we mnie pojawiają: wściekłość, ból, smutek, bezsilność. Muszę jeszcze raz przeżyć we wspomnieniu wszystkie urazy i dopuścić ból, który się przy tym pojawia. Niekiedy ból z powodu urazu narasta i z upływem czasu staje się silniejszy niż w momencie doznawania go. Wówczas bowiem w ogóle nie rozumiałem, co się działo i jak niesprawiedliwie byłem traktowany. Uczucia będą się zmieniały z dnia na dzień. Nastaną dni odczuwania głębokiego smutku, który mnie paraliżuje. Muszę przez to przejść. Wściekłość, która mnie stale ogarnia, jest również ważna. Pełen gniewu mogę wykrzyczeć lub napisać wszystkie zarzuty, które mam wobec współmałżonka, firmy, wspólnoty zakonnej. Nie wolno mi zbyt szybko usprawiedliwiać innych. Powinienem powiedzieć wszystko, co myślę, bez cenzurowania siebie.
Okres smutku ma swoje fazy. Przez kilka dni odczuwam głęboki smutek. Potem znowu czuję się dobrze i wydaje mi się, że przeszedłem już przez najgorsze. Mam siły i ochotę na podjęcie nowych zadań. Jednak po kilku tygodniach smutek ogarnia mnie od nowa. Przychodzi na myśl coś, o czym już dawno zapomniałem. Przypominam sobie scenę, która mnie głęboko zraniła. I znowu targają mną na przemian wściekłość i ból. Mogę tylko płakać albo śnić o przełożonym w klasztorze, który posyła mnie do więzienia. Cała sytuacja, w której czułem się więźniem, powraca do mnie. Ktoś inny śni w takim stanie o małżonku, który rani go nożem. Wtedy uzmysławiamy sobie, że ciernie tkwią w nas bardzo głęboko. Reagujemy nadwrażliwie na każdą krytykę. W przychylnej wypowiedzi słyszymy brak akceptacji, ponieważ doświadczenie mobbingu nas spustoszyło.
Okres smutku jest długi. Najczęściej mija rok lub dwa lata, aż człowiek, który poniósł porażkę, znajdzie dla siebie nową drogę. Niektórzy rezygnują. Uważają, że uporali się ze swoją porażką, ale ich nieadekwatne reakcje na udane małżeństwa, na zadowolonych zakonników i zakonnice świadczą o tym, że jeszcze nie wszystko w sobie zrozumieli. Mimo całej pracy nad sobą dręczą ich znowu wątpliwości, czy nie powinni jednak wytrwać w swym pierwszym powołaniu. Teraz byłoby im lżej i zaznaliby odrobiny szczęścia małżeńskiego, zawodowego lub zakonnego. Ale gdy ludzie, którzy przeżyli kryzys, wyobrażają sobie, że rzeczywiście wracają na dawną ścieżkę życia, coś się w nich buntuje. Te wszystkie emocjonalne reakcje zmuszają do ponownego przemyślenia pragnień i iluzji, jakie towarzyszą naszemu życiu. Dopiero po jakimś czasie będziemy mogli bez uprzedzeń patrzeć na tych, którzy zostali w instytucji będącej miejscem naszej porażki.

Stałeś się moim pytaniem...
Dlaczego dajesz nam żyć w niepewności, o Chryste?
Czy nas już nie widzisz?
Czy nie dostrzegasz naszej samotnos'ci?
Czy skazałeś nas na osamotnienie?
Czy staliśmy się dla Ciebie problemem?
Czy staliśmy się dla Ciebie obcym ciałem,
tak jak staliśmy się nim w Kościele i dla ludzi
wokół nas,
którzy widzą, że ponieśliśmy klęskę?
Tym, co nam zostaje, Chryste, jest rana.
Czy nie chcesz jej dotknąć?
Dzień w dzień otwiera się ona na nowo,
krwawi,
ponieważ się boimy,
że naszym postępowaniem
złamiemy wierność Tobie, Ś','..
że oddalimy się od Ciebie
i zniszczymy naszą miłość.
Zburz Twoją tęsknotą mury naszego lęku,
Twoim TAK
obudź nas do nowego życia.
Ty wiesz wszystko, Panie,
wiesz, że Cię kochamy,
że chcemy być blisko Ciebie, serce przy sercu -
w środku świata.
Rana pozostanie, przeczuwamy to,
ale przemień ją
w cieniu krzyża,
w nocy naszego zwątpienia,
w naszym wołaniu o wyjaśnienie,
w walce o nową egzystencję,
w smutku pożegnania
z naszą wspólnotą, z naszymi ideałami,
z naszą dotychczasową drogą,
w bólu naszego urazu.
Nasze rany
przemień w świetle Twojego zmartwychwstania,
w tęsknocie naszego serca,
w nadziei,
że nasza porażka w Twojej porażce
nie była na próżno,
w przekonaniu,
że Twoje serce jest nieogarnione,
a Ty, Prawda,
znasz również naszą prawdę.

4. Pożegnanie

Pożegnania są nierozerwalnie związane z życiem. W szczególny sposób jednak muszą się żegnać ludzie, którzy opuszczają wspólnotę lub małżonka, którzy tracą swój zawód lub z powodu choroby, nałogu czy też innych okoliczności muszą zrezygnować z tego obrazu życia i siebie, którym żyli dotychczas. W1990 roku na kongresie terapeutów zajmowano się tym, jak żyć z pożegnaniem (Abschie-dlich lebeń). Tobias Brocher opisał tam szczęśliwe i nieszczęśliwe pożegnania, Verena Kast mówiła o czterech fazach, które charakteryzują każde pożegnanie. W każdym pożegnaniu chodzi o przerwanie tego, co stare, i rozpoczęcie tego, co nowe. "Nowe możliwości życiowe napełniają nas nadzieją, radością i euforią, zerwanie z tym, co stare, napawa nas lękiem i smutkiem"23. Każde wyruszenie w nieznane rozpoczyna się bolesną przemianą. Bez niej nie ma początku. Bardzo często bronimy się przed przemianą, która stoi u progu naszego życia.
Pierwszą fazą pożegnania jest niechęć zaakceptowania faktów. Człowiek zachowuje się tak, jakby nic się nie zmieniło, jak gdyby nic go nie obchodziło, że musi się z kimś lub czymś rozstać. Człowiek nie chce się oglądać za siebie, pełen zapału chce iść do przodu. To się jednak nie udaje. Pożegnanie zawsze oznacza stratę, a strata jest bolesna. To zrozumiałe, że małżonek, który musiał się rozwieść z żoną, ponieważ pokochała innego mężczyznę, lub siostra zakonna, która opuściła swoje zgromadzenie, niechętnie spoglądają w przeszłość. Uważają, że mogą nad swoimi doświadczeniami po prostu przejść do porządku dziennego. Spoglądanie w przeszłość jest zbyt bolesne i nic nie przynosi. Powstrzymywałoby ich tylko od bycia w teraźniejszości. Niestety, ten, kto omija przeszłość, jest przez nią ścigany.
Drugą fazę pożegnania wypełnia chaos coraz to innych emocji. Gdy człowiek zrozumie, co stracił, wybuchają w nim uczucia głębokiego lęku, wściekłości i agresji. Pojawiają się fantazje o zemście i wyrzuty sumienia. Te uczucia zawsze są nieprzyjemne i dlatego istnieje niebezpieczeństwo, że będą wypierane. Wściekłość przeradza się w destrukcyjną zazdrość. Człowiek czuje się zraniony. Uważa, że stał się ofiarą niesprawiedliwych struktur lub neurotycznych kompleksów małżonka bądź wspólnoty. Pozbywa się lęku, trzymając się kurczowo ludzi, którzy mu towarzyszą w nowej drodze życiowej. Wypiera wyrzuty sumienia, winę przypisując innym. W tej drugiej fazie u wielu osób doświadczających porażki rozbiciu ulega ich dotychczasowy obraz Boga. Nie potrafią się już modlić. Gdy idą do Kościoła, wzbiera w nich gwałtowna wściekłość. Nie mogą już chodzić na Mszę świętą. Buntują się przeciw Bogu. Nie ma już Boga, któremu tak długo służyły, a nowy obraz Boga jeszcze się nie ukształtował. W tej fazie wiele osób jest fizycznie całkowicie wyczerpanych. Nie widzi sensu swojego życia. Niektórzy myślą o samobójstwie. Gdy jednak w tej fazie człowiek nie stłumi swoich uczuć, lecz je pozna, może rozpocząć się faza trzecia, faza przezwyciężenia negatywnych emocji, a w końcu poszukiwania i znajdowania nowych wartości.
W tej fazie człowiek rezygnuje z projekcji. Teraz jest otwarty na dostrzeżenie wartości w tym, co minęło. Odkrywa dobre strony tego, co było w małżeństwie lub we wspólnocie, odkrywa to, co się w tym czasie w nim rozwinęło i jakich nabył umiejętności. Może z wdzięcznością zintegrować te wartości w swoim obecnym życiu. Człowiek dostrzega zarówno to, co było dotychczas w życiu wartościowe, jak i to, co przeszkadzało. Wtedy staje się otwarty na nowe możliwości, które się pojawiają. I tak rozpoczyna się czwarta faza pożegnania: "Możliwe staje się nowe podejście do siebie i nowe spojrzenie na świat"24. Zamiast narzekać i zazdrościć innym ich możliwości życiowych, człowiek podchodzi twórczo do swoich problemów i rozwiązuje je. Rozwija się w nim nowa duchowość. Zdawałoby się jeszcze niedawno pokonany i załamany, człowiek nabiera ochoty do życia.
We wczesnym monastycyzmie pożegnanie było istotnym elementem powołania mnicha. Mnisi brali za wzór Abrahama, który musiał opuścić ojczyznę, krewnych i dom rodzinny, by całkowicie zdać się na Boga. To potrójne pożegnanie Abrahama mnisi interpretowali jako pożegnanie z wszelkimi zależnościami i rezygnację z własności.
Ten, kto występuje z zakonu lub się rozwodzi, musi się uwolnić od starych związków i musi zrezygnować z tego, co dotychczas miał i kim był. Musi się rozstać ze swoją tożsamością, z tym, co znajome, i z miejscem, gdzie czuł się u siebie. To jest pożegnanie z ojczyzną. Drugim pożegnaniem - pożegnaniem z krewnymi - jest dla mnichów rozstanie się z własną przeszłością, z jej emocjami i wzorami życiowymi i z urazami dzieciństwa. Musimy zrezy-gnować z ról, które do tej pory odgrywaliśmy. W uwolnieniu się od ról chodzi o znalezienie rzeczywistego "ja", właściwej tożsamości tworzonej przez najgłębsze poruszenia duszy i zgodnej z niepowtarzalnym obrazem, jaki wytworzył sobie o nas Bóg. Wielu ludzi pamięta bardzo długo urazy, których doznało. Przeszkadza im to w rozwoju duchowym. Pożegnanie z urazami jest konieczne, by móc skoncentrować się na teraźniejszości. Trzecie pożegnanie, które jest wymagane od Abrahama - pożegnanie z domem rodzinnym - jest dla mnichów pożegnaniem z tym, co widoczne. Każde pożegnanie, które jest wymagane, jest w końcu pożegnaniem z fragmentem tego świata, z tym, co widoczne, co znane, i jest wyruszeniem w nieznane.
W każdym pożegnaniu przypominamy sobie słowa św. Pawła: "Nasza bowiem ojczyzna jest w niebie" (Flp 3,20). Żegnamy się nie tylko po to, by podjąć nowe zadania, lecz by rozpocząć nowe życie duchowe. Każde pożegnanie jest zaproszeniem do wewnętrznego rozwoju. Nie możemy definiować naszej ojczyzny tylko jako zewnętrznego zadania i spełnianej w społeczeństwie roli. Naszą prawdziwą ojczyzną jest niebo. Nasza ojczyzna jest w naszej duszy. W niej mieszka Bóg, mieszka Tajemnica. A tylko tam, gdzie mieszka Tajemnica, możemy się czuć jak w domu. Droga, w którą się udajemy, gdy się żegnamy, prowadzi zawsze do tajemnicy, do domu, w którym możemy się czuć jak u siebie. Przypomnijmy słowa Novalisa: "Dokądże więc idziemy? - Zmierzamy nieustannie do domu".
Również przy pożegnaniu z małżeństwem, zawodem lub wspólnotą zakonną chodzi - podobnie jak przy potrójnym pożegnaniu mnichów wczesnego okresu chrześcijaństwa - o to, żeby uwolnić się od tego, co dla nas znane, co widzialne, by coraz bardziej poświęcić się niewidzialnemu, by zwrócić się do swojego wnętrza i z tej nowej perspektywy działać w świecie zewnętrznym. Gdy ograniczymy się tylko do zmiany ról i zadań, nic nowego nie powstanie w naszym życiu. Konieczne jest zwrócenie się do własnego wnętrza. Każde pożegnanie jest zatem zadaniem duchowym. I tylko ten człowiek, który w pożegnaniu odnajdzie nową duchową drogę, będzie mógł w wewnętrznym pokoju i w harmonii z samym sobą podążyć nową drogą życiową. Ten, kto tylko zmienia zadania, będzie na nowo boleśnie doświadczał, że z żadnym nowym zadaniem nie może się utożsamić. A ten, kto tylko zmienia role, wkrótce doświadczy kruchości każdej z nich.
Każde pożegnanie, na które się świadomie decydujemy, może nas obdarować doświadczeniem wewnętrznej wolności i zrozumieniem, że tak na prawdę nie jesteśmy z tego świata; nasz początek i koniec jest w Bogu. Każde pożegnanie zwraca nam uwagę na niepowtarzalny obraz naszej istoty, którego twórcą jest Bóg i uwalnia nas od identyfikowania się z obrazami, które narzucają nam ludzie i zewnętrzne okoliczności. Pożegnanie oznacza uwolnienie się od wszystkich fałszywych obrazów samego siebie i odkrycie swojego prawdziwego, związanego z Bogiem "ja".

"...jak bardzo czułeś się poniżony"
Panie, mówisz mi:
"Znam twoje uczucie porażki,
twój lęk przed nią,
twoje wątpliwości, że nie jesteś Mi wierny,
poczucie zagubienia, niedocenienia, poniżenia,
bo twoja droga rzekomo nie przebiegała prosto,
i była poza zwykłą, społeczną normą.
Lecz Ja ci mówię:
Płaczę twoimi łzami,
żyję twoim zwątpieniem,
jestem w twojej bezsilności, twoich pytaniach, twoim zwątpieniu.
Wiem:
Nie widzisz już drogi,
wszystko jest ciemnością,
jakby zagrodzone i zablokowane,
ale:
Czy nie dałem ci siły, byś wytrzymał do dzisiaj?
Czy nie dałem ci siły do walki, do zaczynania na nowo?".
Panie, ja wiem, że byłeś przy mnie
w tych wszystkich latach.
Ale przyszłość to nie "tylko"
praca, mieszkanie, przyjaciele.
Czegoś mi brakuje!
Gdybym mógł to nazwać.
Czy to jest wspólnota?
Pewność powołania? Pewność ideału?
Poczucie, świadomość
udanego życia?
Moje życie jest kupą skorup.
Skorupy utraconego szczęścia?
Nie potrafię ich już złożyć, nie widzę już kształtu naczynia,
którym, zdawało mi się, że jestem.
A Ty, Panie, co na to mówisz?
"Widzę twoje łzy,
widzę twoje skorupy,
i mówię ci:
Ja jestem garncarzem, ty jesteś gliną.
Gdy chcę
uformować z ciebie nowe naczynie,
dlaczego się przed tym bronisz?
Czy nie masz do mnie zaufania?
Tak, to boli,
trudno jest to wytrzymać,
nie móc już być starym naczyniem -
znosić swoją przegraną -
być tylko grudką gliny w moich rękach.
To boli, gdy zdajesz się na niepewne,
które nadchodzi,
gdy dajesz się na nowo uformować,
ale zawierz mi:
Uformuję cię na nowo.
Masz na nowo się narodzić.
To, co odczuwasz jako porażkę,
stanie się twoim skarbem.
Twoja rana stanie się perłą
w polu twego życia.
Nie lękaj się, nie wypuszczę cię z rąk
i nie dam ci upaść, jestem z tobą".
Poniosłem w życiu klęskę,
budowałem na piasku,
a nie na skale.
Mój dom spłonął
w ogniu zniszczenia.
Mój dom
spalony do fundamentów,
moje życie zniszczone,
moje marzenia o życiu rozwiane.
Dlaczego, Panie, dlaczego?
Ściga mnie to pytanie,
świdruje mi w uszach,
dręczy moją duszę,
pozbawia wszystkiego.
Stoję nagi przed Tobą
bez maski, bez roli.
Moje ręce są puste,
brak mi perspektyw.
Jak mam jeszcze wierzyć w to, Panie,
że położyłeś podwaliny,
że zawołałeś właśnie mnie.
Jak mam w to jeszcze wierzyć, Chryste?
Twój dom, Panie,
odbudował się na nowo
w ciemnościach ziemi,
na łonie Ojca,
w mocy Ducha.
Czy dla mnie też istnieje taka szansa?
W ciemności mojej nocy,
na Twoim łonie,
w mocy Ducha?
Czy spotkam
moje siostry i moich braci
z uleczonymi ranami,
głoszących zmartwychwstanie,
czyniących pokój?
Dokąd idę?
Czy zmierzam do domu?
Gdzie jest mój dom?
U Ciebie, Nauczycielu? U Ciebie!

5. Rytuały pożegnania

Gdy minął czas smutku z powodu pożegnania, konieczny jest moment kończący to doświadczenie: rytuał pożegnania. Żeby w dalszym życiu nie wpaść ponownie w sidła przeszłych wzorców, konieczne i pomocne jest indywidualne pożegnanie z minionymi doświadczeniami, z ludźmi, których kochałem lub którzy mnie zranili, z dobrymi i złymi dniami przeszłości. Rytuał jest jak kotwica, która daje mocne oparcie i przypomina stale o tym, że chciałem moim statkiem dopłynąć do nowych brzegów i nie wolno mi zawijać do starego portu. Rytuał otwiera drzwi do nowych doświadczeń, do nowych możliwości życiowych.
Należy się zastanowić nad tym, jak ukształtować swoje rytuały pożegnalne i kogo na nie zaprosić. Mogę świętować mój rytuał pożegnalny albo z ludźmi, z którymi się żegnam, albo z przyjaciółmi, którzy towarzyszą mi na nowej drodze życia. Terapeuta małżeństw, Hans Jello-uschek, stworzył rytuały pożegnalne dla rozwiedzionych. Rytuały są jego zdaniem "ważnym źródłem sił potrzebnych do pokonania trudnych chwil w życiu"25. Ani Kościół, ani nasze społeczeństwo nie wypracowało żadnych rytuałów na wypadek porażki, gdyż należy ona do "tabu". Po jakimś określonym czasie smutku i po mozolnym procesie regulowania zewnętrznych spraw para dawnych małżonków spotyka się z dziećmi i kilkoma wspólnymi przyjaciółmi. Każdy mówi, co cenił w drugim i jakie dobre doświadczenia miał dzięki niemu. Dziękuje drugiemu za wspólną drogę, za piękne chwile, ale również za wyzwanie, którym była ta druga osoba. Po podziękowaniu, mówi krótko, dlaczego zdecydował się na rozstanie. Potem druga osoba ma możliwość mówienia w podobny sposób. Jel-louschek proponuje partnerom jako element całego rytuału formułę pożegnalną, którą naturalnie mogą dowolnie zmienić. Rozstający się partnerzy wygłaszają taką lub podobną formułę:
(Imię), biorę od ciebie to, co mi dałeś/dałaś. Będę to otaczał/otaczała szacunkiem. Dobrych rzeczy między nami było bardzo dużo. Dziękuję za to. Za to, co było złe, przyjmuję moją część odpowiedzialności, a część zostawiam Tobie.
Szanuję i poważam Cię jako ojca/matkę naszych wspólnych dzieci, i nadal, o ile będzie to w mojej mocy, będę z Tobą pracował/pracowała dla ich dobra. Jako partner/partnerka żegnam się z Tobą. Bądź szczęśliwa/szczęśliwy! Idź swoją drogą tak, jak ja pójdę teraz swoją26.
Gdy dawni małżonkowie przeczytają ten tekst, składają pod nim podpis, piszą datę i proszą obecnych, by również podpisali. Na koniec dają sobie w prezencie na pożegnanie coś, co drugiej osobie będzie przypominało wspólnie spędzony czas. Mogą zaprosić dzieci i przyjaciół na rytuał, na obejmowanie się, na wstawiennictwo, na wręczenie symbolu, który przypomina im ich bycie razem. Na zakończenie świętują przy wspólnym posiłku. Takie rytuały pożegnalne umożliwiają rozwiedzionym partnerom przyjazne traktowanie się nawzajem. Dają dzieciom pewność, że rodzice będą się o nie w dalszym ciągu troszczyć, że nie będą walczyć ze sobą ich kosztem, że współpracują ze sobą w jakiś inny niż dotychczas sposób. A przyjaciele nie będą się dzielić na dwie grupy; na tę, która trzyma stronę mężczyzny, i tę, która trzyma stronę kobiety. Pozostaną wspólnymi przyjaciółmi dla obojga, bez wyrzutów sumienia, gdy czasem odwiedzą tylko kobietę lub tylko mężczyznę.
Byłoby wspaniale, gdyby takie rytuały pożegnania możliwe były w zakonach, a siostra lub brat, którzy opuszczają konwent, mogli się pożegnać ze swoimi współbraćmi i współsiostrami w godny sposób. Dobrze by było, gdyby mogli bez skrępowania i bez wzajemnych zarzutów osobiście porozmawiać z tymi siostrami i braćmi, którzy stali się dla nich ważni. Być może dobre stosunki mogłyby również trwać w przyszłości. Byłoby naturalnie jeszcze lepiej, gdyby na wspólny rytuał pożegnalny mogli przyjść wszyscy. To zakłada jednak dużą dojrzałość. Czasem sy-tuacja jest tak bolesna, że wspólny rytuał nie może się udać. Jednak po pewnym czasie, po roku, byłoby z pewnością dobrze, gdyby rytuał pożegnalny mógł być przeprowadzony w obecności wszystkich. To mogłoby uleczyć rany, które w związku z czyimś wystąpieniem ze zgromadzenia odnieśli wszyscy zainteresowani. Mogłoby to również umożliwić dobry dystans, który każdy respektuje, lub też nowy kontakt, który polegałby na przykład na odwiedzinach, a w przyszłości na wspólnej pracy na rzecz klasztoru. Klasztor mógłby korzystać z umiejętności i zaangażowania osób, które z niego wystąpiły, a one same mogłyby w nowy sposób wyrażać swój charyzmat. Podobnie ksiądz, który rezygnuje z kapłaństwa, mógłby obchodzić swój rytuał pożegnalny ze współbraćmi, którzy byli dla niego ważni na drodze kapłańskiej, lub mógłby świętować swoje pożegnanie z parafią. Nie musiałby jej wtedy opuszczać po kryjomu, jak to często ma miejsce, lecz mógłby się bez żadnej ujmy na własnym honorze otwarcie pożegnać się ze wszystkimi.
Gdy nie jest możliwy żaden rytuał pożegnalny z tymi, z którymi chcę się pożegnać, dobrze jest zaprosić nań przyjaciół. Ten rytuał mógłby mieć następujący przebieg. Spisuję rzeczy, które wydają mi się ważne w mojej przeszłości i przyszłości. Spisuję, co chcę zostawić za sobą, a co zabrać do nowego okresu życia. Potem odczytuję to wszystkim zebranym i zagrzebuję w dużej doniczce z ziemią. Oprócz tego wyszukuję kilka przyrodniczych symboli, które wyrażają to, od czego chciałbym się uwolnić. Również te symbole zagrzebuję w garnku. W ziemi, która je pokrywa, sieję nasiona kwiatów lub sadzę drzewo. Potem proszę przyjaciół o wypowiedzenie błogosławieństwa nad drzewem lub kwiatami i o ich wstawiennictwo w uleczeniu przeszłości i w moim uwolnieniu się od niej. Przed rytuałem prosiłem już przyjaciół o to, by przynieśli symbol, który mógłby opisywać mój nowy rozdział w życiu, moją nową ścieżkę życiową. Proszę ich teraz, aby mi wręczyli swój symbol i coś o nim powiedzieli. Potem razem się modlimy i świętujemy przy posiłku.
Takie rytuały pożegnalne nie działają cudów, ale pomagają w uwolnieniu się od przeszłości. Przeszłe wzory lub urazy będą, być może, jeszcze często powracać, ale spojrzenie na kwiaty lub drzewo przypomni mi, że to, co przeszłe, stało się urodzajną glebą, na której wyrasta coś nowego. Muszę dać temu procesowi czas. Spoglądam na to, co przeszłe, gdy czasem powraca, ale nie drążę w tym. Uznaję to za podstawę, na której teraz buduję. To pomaga mi w pojednaniu się z moją przeszłością, w rozumieniu jej jako mojej części i w zaakceptowaniu jej. Tylko wtedy, gdy to, co zostało opuszczone, zostanie zaakceptowane, może na tym wyrosnąć coś nowego, mogą zakwitnąć nowe kwiaty i wyrosnąć nowe drzewa.


6. Nowy rozdział życia

Medytacja na temat ewangelii według św. Jana 20,1-19
Zniknął kamień,
który leżał od miesięcy na mojej piersi,
zamykając
wejście do mojego serca,
do mojej kreatywności,
do mojej radości z życia i siły,
do mojej przyszłości,
do nowych możliwości życiowych.
Został usunięty kamień z wejścia do grobu,
grobu mojej śmierci,
moich ran,
mojego wycofania się,
mojego zamknięcia się,
mojego skostnienia,
mojego stężenia pośmiertnego.
Kamień się rozpadł. Pojawia się radość.
Dwóch aniołów w białych szatach:
Dlaczego płaczesz? Dlaczego wciąż się smucisz?
Czy nie dość się nacierpiałeś, nie dość walczyłeś i zmagałeś się?
Nie dość doświadczyłeś uraz?
Czego i kogo jeszcze żałujesz?
Dlaczego nie chcesz zrzucić wreszcie
kajdan swojego smutku?
Chcesz zostać w roli ofiary?
Nie chcesz przyjąć odpowiedzialności?
Chcesz komuś przypisać winę?
Czy nie mogę się uwolnić, czy nie chcę?
Wybaczenie jest przecież możliwe!
Czego szukasz?
Pełniejszego życia,
by głosić naukę Jezusa.
Szukam tego, który kocha moją duszę,
tego, który zmarł, gdy moje powołanie stało się zawodem.
Szukałem Go i nie mogłem znaleźć.
Przewędrowałem miasto,
dałem się zranić strażnikom prawa.
Szukam Go, by móc zacząć z nim od nowa,
szukam Go, ponieważ chciałbym słyszeć,
jak ma wyglądać moje życie,
i co mam robić.
Jeśli rzeczywiście chcesz żyć,
nie wracaj już nigdy do jaskini zepsucia.
Obierz nowy kierunek, który odsłania widok
na Niego,
nie oglądaj się za siebie!
Panie, jeśli Go ukryłeś,
powiedz mi, gdzie jest,
sam po Niego pójdę!
Chciałbym, żeby On był znowu dla mnie żywy,
żeby znowu stał się dla mnie rzeczywistością,
żeby na nowo stał się obecny w mojej codzienności
jako Zmartwychwstały, który przezwycięży moją śmierć,
a smutek przemieni w radość,
jako ten, który daje siłę powrotu
do ludzi
i odwagę głoszenia:
Pan zmartwychwstał.
On w nas żyje.
Chcę, by znów zawołał mnie po imieniu:
Świadek zmartwychwstania i nie-świadek
śmierci.

Dopiero gdy przejdę przez fazę pożegnania, mogę myśleć o początku. Zanim przedstawię, w jaki sposób ludzie, którzy ponieśli porażkę, mogą rozpocząć nowe życie, chciałbym przypomnieć, jak wygląda archetyp początku. To jest obraz bożego dziecka. Dziecko jest symbolem stwórczej odnowy. Jest także symbolem naszego niezafałszowanego obrazu, jaki jest w Bogu. Wszystkie mity ludzkości opowiadają o tym, że boże dziecko jest zawsze porzuconym dzieckiem. Takim dzieckiem byli Mojżesz i Jezus, Zygfryd i Herakles. Początek, jaki może nastąpić po porażce, przypomina nam o tym, że jesteśmy porzuconymi dziećmi bożymi. Byliśmy na obczyźnie, tak jak Jezus w Egipcie. Byliśmy zagrożeni przez siły, które nie chciały dopuścić, żebyśmy żyli zgodnie z naszą istotą. Ale przeżyliśmy. Boże dziecko w nas było silniejsze niż wszystkie zewnętrzne zagrożenia i prześladowania. Gdy znowu nawiążemy kontakt z bożym dzieckiem, narodzi się w nas nowa kreatywność.
John Bradshaw, który pisał o bożym dziecku w nas, uważa: "Archetyp bożego dziecka wzywa nas do duchowej odnowy. Wyraża potrzebę naszej duszy - potrzebę transformacji"27. Gdy zapewnimy bożemu dziecku w nas odpowiednią przestrzeń, odczujemy silny przypływ energii. Będziemy mieli ochotę zrobić coś nowego. Poczujemy w sobie siłę kreatywności i będziemy się kierować dużą fantazją przy kształtowaniu w niepowtarzalny sposób naszej nowej drogi życiowej. Według Bradshawa, kreatywność jest nieodłączna od duchowości. "Twórczy człowiek jest w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa podobnydo Stwórcy. Kreatywność daje nam możliwość kształtowania naszego życia jak dzieła sztuki"28.
Okres smutku trwa u większości ludzi rok lub dwa lata. Po tym czasie osoby, które przeżyły porażkę, znowu odzyskują siły. Przychodzą im wtedy na myśl nowe pomysły. Czują, że mają ochotę na zrobienie czegoś nowego. Odkrywają swoje nowe umiejętności. Sama z siebie pojawia się ścieżka, którą podążają. Była zakonnica odwiedza i wspiera duchowo siostry zakonne, które są w podobnej sytuacji. Pojawiają się nowe możliwości zawodowe. Im rozpaczliwiej zaraz po wystąpieniu z zakonu była siostra szukała nowych możliwości w życiu zawodowym i prywatnym, tym mniej znajdowała odpowiednich propozycji. Teraz, ponieważ uwolniła się od wszystkiego, ponieważ znowu ufa Bogu i własnym możliwościom, wszystko układa się niejako samo. Otwierają się drzwi, które wcześniej były zatrzaśnięte. Teraz była siostra widzi, że to, czego zawsze szukała w zakonie, może urzeczywistnić w całkiem inny sposób. To, co przeczuwała jako swoje właściwe powołanie, dopiero teraz wyraźnie się kształtuje i spełnia. Porażka była dla niej wprawdzie ciężkim ciosem, ale doprowadziła ją do właściwych fundamentów, na których na nowo może budować, na których może powstać dom, o jakim zawsze marzyła.
Byłym siostrom i braciom udaje się zrealizowanie życiowego powołania, gdy połączą je ze swoją najgłębszą motywacją; z tą motywacją, która zaprowadziła ich do zakonu. Nawet gdy wystąpienie ze zgromadzenia odczuwają w pierwszym okresie jako porażkę, to teraz widzą, że pozostali wierni swojemu właściwemu powołaniu. To, co wyglądało na nieodwołalne załamanie, jest w rzeczywistości konsekwentnym realizowaniem ich życiowego marzenia. Niektórzy wstąpili do klasztoru, żeby iść drogą rozwoju duchowego. Ale tam obarczono ich za dużą ilością pracy i modlili się mniej niż przed wstąpieniem do zakonu. Teraz chodzą na kursy medytacji i odnajdują swoją drogę duchową. W ich obecnym życiu jest więcej modlitwy niż w życiu zakonnym. Inni zawsze chcieli pomagać biednym. Teraz działają wśród rzeczywiście biednych i sami stali się biedni. W klasztorze nie wykorzystywano ich cennych predyspozycji i umiejętności. Teraz mają wiele możliwości, by je rozwinąć. Ktoś zaczyna malować lub komponować. Ktoś inny pisze wiersze. Jeszcze ktoś inny nabywa nowych umiejętności w pracy.
Księża, którzy zrezygnowali z kapłaństwa, odnajdują się w życiu najczęściej wtedy, gdy pracują w pokrewnych dziedzinach, jako nauczyciele religii, jako pracownicy socjalni, jako psychoterapeuci. W tej pracy czują, że ich życie ma sens. Zostali księżmi, by pomagać innym. Ale potem bardzo często widzieli, że nie mają czasu na duszpasterstwo, że stali się bardziej menedżerami kościoła i parafii niż przewodnikami duchowymi. Teraz znajdują to, czego zawsze szukali.
Kobieta, która poświęcała swój czas wyłącznie rodzinie, odkrywa po rozwodzie, że chce zdobyć wykształcenie. Przeczuwa swoje terapeutyczne lub twórcze możliwości. Może też cieszy się powrotem do starego zawodu. Zdarza się, że rozwiedzione osoby nawiązują po jakimś czasie głębszy kontakt z dziećmi, niż miały przed rozstaniem. Na początku dzieci były wściekłe i zagubione, pełne bólu i smutku z powodu rozwodu rodziców. Jednak gdy rodzice szczerze przyznają się do swojego udziału w porażce małżeństwa i nie wypierają się swoich błędów ani słabości, może dojść do nowej jakości związku, w którym dzieci czują, że są traktowane poważnie i że są rozumiane. Mężczyzna odkrywa po rozwodzie, że wiele w sobie tłumił, a teraz nie musi tego robić. Dotąd próbował spełnić oczekiwania rodziny. Teraz stwierdza, że ma silne duchowe potrzeby. Zwraca się w tym kierunku. Medytuje i pozwala innym na udział w swoim rozwoju duchowym. Ktoś inny widzi dzięki chorobie zaniedbane do tej pory dziedziny swego życia. Wybiera zdrowy i pełen umiaru styl życia i staje się dla innych powiernikiem i pomaga im w rozwiązywaniu ich problemów. Dotąd tylko i wyłącznie pracował. Teraz rozumie, że w życiu jest coś ważniejszego. Przebyta choroba nauczyła go podziwiać piękno świata. Jest wdzięczny za każdą chwilę życia. Mężczyźni i kobiety, dla których porażka zawodowa była początkowo katastrofą, są zadowoleni, że wreszcie znaleźli zawód i firmę, w której mogą wykorzystać swoje zdolności w o wiele większym stopniu niż wcześniej.
Dopuszczenie do głosu dotychczas tłumionych skłonności i pragnień może uszczęśliwić wielu ludzi. Ważne jednak jest, żeby nie wyrzucać całkowicie za burtę tego, co się do tej pory przeżyło. To było wprawdzie jednostronne, ale nie było całkiem złe. Jeżeli to stłumię i będę żył tylko tym, co tłumiłem przedtem, stanę się tak samo jednostronny jak dawniej. Sztuka polega na tym, by dopuścić nowe możliwości życiowe, nie obcinając życiodajnych korzeni, jak drzewo, które przycięte, puszcza odroślą. Czasem konieczne jest przycięcie, by wyrósł świeży pęd, ale korzenie pozostają stare. Ten, kto nie chce widzieć tego, co dotychczas przeżył, i chce to na zawsze pogrzebać, może wprawdzie przez jakiś czas dobrze żyć zafascynowany nowymi możliwościami, ale kiedyś zostanie bez korzeni, a nowy pęd uschnie. Nagle zabraknie mu sil. Sam się okaleczył i wcisnął w nowy gorset, który jest tak samo ciasny i ograniczający jak jego wcześniejsze życie.

Przyszedłem, żeby Cię namaścić, Panie,
moim pragnieniem,
by Cię jeszcze bardziej kochać
żarem skrywanym pod wystygłym popiołem
mojego życia
czułością mojej tęsknoty
moimi pieśniami
moją odwagą, bycia sobą
bliznami mojej przeszłości
ranami, które uleczyłeś
moim zmartwychwstaniem ze śmierci
moją radością z życia
moim sercem przepełnionym wdzięcznością
jasnością mego spojrzenia
moją fantazją i kreatywnością
charyzmą, którą mnie obdarzasz
moimi wzlotami i upadkami
moim szukaniem i znajdywaniem
moim zdecydowaniem, by uwolnić się od tego, co stare,
i pozwolić rosnąć nowemu
moimi dłońmi, które przyjmują, błogosławią i rozdają.

7. Nowa duchowość

Nasze nowe życie nie zawsze znajduje się na tym samym poziomie, co stare. Nowy rozdział w życiu może wprawdzie wyzwolić w nas nowe umiejętności, ale chodzi nie tylko o nasze zdolności i możliwości. Nowy rozdział życia powinien ukazać nam inne aspekty naszego człowieczeństwa i wprowadzić nas w nową duchowość.
Teraz słyszę ciche tony mojego życia. Zamiast nieustannie działać i podejmować nowe zadania, zastanowiłem się nad sobą. Stałem się uważniejszy i delikatniejszy. Słucham cichych głosów w moim sercu. Delikatniej obchodzę się z sobą i z ludźmi, których spotykam. Odkrywam nową tęsknotę, chcę być cichy i spokojny. Nie mam już potrzeby rzucania się w wir wydarzeń, by udowodnić sobie i innym swoją wartość. Na tym może polega nowe miłosierdzie i łagodność. Porażka sprawiła, że stałem się łagodny. Pomogła mi w przewartościowaniu wysokich ideałów. Nie oceniam już innych. Nie oceniam już ani mojej byłej wspólnoty zakonnej, ani byłego współmałżonka. Mogę wiele rzeczy zostawić takimi, jakie są. Nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Otworzyły się przede mną horyzonty, które umożliwiają akceptację ludzi takimi, jakimi są, oraz powstrzymują mnie od oceniania, a skłaniają do pochylenia się z szacunkiem i zdumieniem przed tajemnicą każdego człowieka.
Początek po porażce może się stać czasem intensywnego doświadczania Boga. Powoli wyłania się nowy obraz Boga; obraz Boga, który z niczego stwarza coś nowego, a klęskę przemienia w początek czegoś ważnego. Bóg Biblii jest Bogiem zwłaszcza tego, co nowe, jest Bogiem, który wszystko czyni na nowo. U Izajasza znajduję wersy, które mnie zawsze poruszają:
Nie wspominajcie wydarzeń minionych,
nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy.
Oto Ja dokonuję rzeczy nowej;
pojawia się właśnie. Czyż jej nie poznajecie? (Iz 43,18n)
Początek po porażce może być obietnicą czegoś radykalnie nowego, co Bóg w nas stwarza. Pod greckim słowem oznaczającym "to, co nowe" - kainos - należy właściwie rozumieć: "nieprzywykły, lepszy niż to, co stare, przewyższający to, co stare, wartością i siłą przyciągania". W Biblii "nowy" jest uosobieniem tego, co całkiem inne, cudowne, co Bóg daje nam, ludziom. Bóg stworzy nowe niebo i nową ziemię. Jezus rozumie swoje działanie jako odnowę. Chce swoje wino wlać do nowych bukłaków. Jego nowina jest czymś radykalnie nowym. Ludzie czują, że głosi On całkiem nową naukę (por. Mk 1,27). Dla uczniów spotkanie z Jezusem jest doświadczeniem czegoś nowego. Jezus ukazał ludziom coś, czego do tej pory nikt ani nie widział, ani nie przeżył. Jezus leczy chorych i odpuszcza grzechy. W nowy i niezwykły sposób mówi o Bogu. Obiecuje ludziom, którzy wyrzekną się samych siebie, początek czegoś niezwykłego. W czasie ostatniej wieczerzy wręcza swoim uczniom kielich Nowego Przymierza. W Nowym Przymierzu otrzymujemy w darze Ducha, którzy obdarza nas nowym sercem - sercem, które jest zdolne wypełnić wolę Boga. Jezus daje nam nowe przykazanie, przykazanie miłości, które nowe serce może wypełnić. Święty Paweł tak mówi o doświadczeniu Chrystusa: Jeżeli więc ktoś [pozostaje] w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne minęło, a oto stało się nowe (2 Kor 5,17).
Gdy wsłuchamy się w słowa Biblii, czujemy, że każdy początek jest nie tylko szansą dla nas, by zrobić coś nowego, lecz że wszystko, co nowe, ma do czynienia z Bogiem, że Bóg stwarza nas ciągle na nowo poprzez Ducha Świętego. Każdy początek daje nam poznać, że Bóg ustanawia w nas przez Swojego Ducha coś nowego. Bóg jest obietnicą, że nie jesteśmy zdeterminowani przez naszą przeszłość. Nie ma wiecznego powrotu tego, co stare. Bóg chce w nas stwarzać stale coś nowego. To, co stare, musi czasem skruszeć, by mogło nastać to, co nowe. Każdy początek pokazuje nam, że życie jest procesem ciągłych przemian. Gdy trzymamy się tego, co stare, kostniejemy zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. To, co stare musi się zmienić, musi zostać odnowione przez Bożego Ducha, żeby nas ożywić. Bóg odnawia naszą młodość jak młodość orła z Psalmu 103, 5. A u proroka Izajasza czytamy:
Chłopcy się męczą i nużą,
chwieją się, słabnąc, młodzieńcy,
lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły,
otrzymują skrzydła jak orły;
biegną bez zmęczenia,
bez znużenia idą (Iz 40,30n).
Nasz każdy początek staje się pytaniem o zaufanie do Boga. Gdy ze wszystkimi kryzysami, jakie przeżyłem, zwrócę się do Boga i zaufam Mu, otrzymam nową siłę. Moje życie zostanie odnowione, a ja pójdę jego nową ścieżką, nie będąc znużony.
Udany początek zależy nie tylko od tego, czy w dobry sposób pożegnamy się z poprzednim okresem w życiu i czy odpowiednio przeżyjemy okres smutku, jaki rodzi każde pożegnanie. Przede wszystkim zależy on od naszego zaufania do Boga. Odważyć się na początek to zadanie duchowe. Jego powodzenie zależy od tego, czy zaufamy Bogu, że nas odnajdzie, umożliwi nam nowe życie oraz obdarzy nas Duchem Świętym, żebyśmy żyli "w nowym duchu" (Rz 7,6) i odważali się ciągle na coś nowego. Gdy będziemy tylko opłakiwać to, co przeszłe, pozostaniemy takimi, jakimi jesteśmy. Krążymy wokół siebie. Nie możemy przekroczyć bariery dotychczasowych doświadczeń, choć będziemy musieli kiedyś się od nich uwolnić, by powierzyć się Duchowi Bożemu, który działa w nas i tworzy w nas coś nowego. Na nowej ścieżce życia będziemy mogli "biec bez zmęczenia", gdy powierzymy siebie ciągle nowemu Bogu i gdy będziemy żyli Jego duchem.
Nowa duchowość, do której może nas zaprowadzić porażka, nie gloryfikuje jej jednak i nie otacza żadną ideologią. Nie wolno nam uznawać porażki za niezbędny warunek udanego życia. Powinniśmy mieć nadzieję, że nasze życie będzie wolne od niepowodzeń. Ale gdy porażka stanie się naszym udziałem, jej akceptacja może nas prowadzić do głębokiego duchowego doświadczenia. Ukazał to Hans Jellouschek na przykładzie rozwiedzionych osób. Gdy rozpada się małżeństwo, rozpada się również idealne wyobrażenie, które miałem o sobie i o swoich staraniach o dobre małżeństwo. Pociąga to za sobą obniżenie poczucia własnej wartości. Wszystko, co zbudowałem, rozpada się. Moje ego, które tak chętnie chełpiłoby się, że nie ma dla niego przeszkód, jest zniszczone.
Mistycy mówią o śmierci własnego "ja". Ten, kto przeżywa porażkę, przeżywa często śmierć własnego "ja", chociaż nie ćwiczył uwalniania się od "ja" poprzez medytację i ascezę. Ego i jego pewność są zabrane człowiekowi przeżywającemu porażkę. Nie pozostaje mu nic. I w tej nicości na nowy sposób przeczuwa Boga. Nicość prowadzi tego człowieka do Boga. Gdy nie pozostaje już nic, na czym można budować, człowiek odkrywa Boga jako właściwy fundament swojego życia. Nie może już budować ani na swoim zawodzie, ani na zaufaniu, że uda mu się związek, ani na pewności, jaką dawała mu wspólnota zakonna. Wszystko zostało mu zabrane. Spotyka się z własną nicością. Ale właśnie w tej nicości Bóg objawia się jako prawdziwy ogień, który zapala krzew. Płonący krzew jest pięknym obrazem duchowego doświadczenia porażki. Mojżesz uważał, że poniósł porażkę. Musiał uciekać z Egiptu. Nie udała się jego próba pokonania Egipcjan własnymi siłami. Czuje się bezużyteczny i bezwartościowy. W wyschniętym krzewie widzi symbol własnej bezwartościowo-ści. Ale właśnie w krzewie zapłonie ogień Boga. Krzew płonie, nie spalając się. Mojżesz musi zdjąć sandały, by zbliżyć się do tajemnicy Boga. W swym zwątpieniu i odarciu ze wszystkiego jest powołany przez Boga, by uwolnić naród z niewoli. Gdy nie wierzy już we własne siły, Bóg powierza mu nową misję. Gdy stał się niczym, Bóg powołuje w nim wielkiego proroka. To właśnie porażka jako rozbicie wszystkich naszych iluzji i zabezpieczeń może wprowadzić w tajemnicę Bożej miłości.
W tradycji mistycznej istniała zawsze mistyka cierpienia i mistyka krzyża. Czerpała ona natchnienie ze zrozumienia, że właśnie porażka jest drogą do nowego rodzaju doświadczenia Boga i Bożej miłości. "Mistycy krzyża z przeszłych stuleci są również dla współczesnych ludzi świadkami bezmiaru miłości w cierpieniu i tym samym chrześcijańskiego paradoksu, że doświadczenie cierpienia może się stać doświadczeniem miłości"29. Jan od Krzyża jest przekonany, że obraz ukrzyżowanego Chrystusa może wypełnić tego człowieka, który jest "pusty", wolny od wszystkiego. Pustka, nicość, stanie się niczym są dla mistyków przesłanką prawdziwego doświadczenia Boga. Porażka pozbawia człowieka wszystkiego. Człowiek czuje się odarty z tego, co go do tej pory wypełniało, co dotychczas było treścią jego życia, i uważa, że jest niczym. Wszystko zostało mu odebrane, również jego ego, które stale zajmowało miejsce między Bogiem a najgłębszym rdzeniem jego duszy.
Porażka sama z siebie nie prowadzi do doświadczenia Boga. Może się stać szansą dla tego człowieka, który pozwoli się ogołocić ze wszystkiego i odda się Bogu w swojej bezsilności i marności. Wtedy właśnie, w swojej porażce człowiek może poznać Boga, który sam w Swoim Synu poznał naszą marność, który na krzyżu stał się dla nas niczym, który był pośmiewiskiem dla ludzi, szyderstwem dla faryzeuszów, już wcześniej przewidujących, że nic dobrego nie wyniknie z tej sprawy z Jezusem z Nazaretu.
Porażka rozbija iluzję, że możemy wszystko zrobić sami, że asceza i medytacja gwarantują nam zdrową psychikę lub że zawsze będziemy spełniać wolę Boga. Andre Gide modlił się po każdej porażce: "Panie, oddaję wszystko, na czym opierałem moją dumę"30. Porażka stawia nas przed pytaniem, czy nadal wierzymy w to, że możemy się poprawić, działając tylko o własnych siłach, i że nasza duchowa praktyka chroni nas przed niepowodzeniem. Porażka zmusza nas do przyznania się do bezsilności. Z tej bezsilności rośnie nowe zaufanie. Poznajemy Boga, który roztacza pieczę również nad naszą porażką. Nie możemy już używać Boga do swoich celów. Nie możemy już identyfikować Boga ze swoim dobrym samopoczuciem i ze swoją cnotą. Musimy zapomnieć o sobie, by Bóg znalazł w nas miejsce na Swoje mieszkanie i przemienił nas od podstaw. Gdy w doświadczeniu porażki umrze stary człowiek z jego bezpieczeństwem, z jego "urządzeniem się na świecie", może przyciągnąć nowego człowieka i spełnić wezwanie Listu do Efezjan:
(...) co się tyczy poprzedniego sposobu życia - trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec się w człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości (Ef 4,22-24).
Porażka niszczy starego człowieka, który dał się mamić iluzjami, ścigał daremnie ideały i sądził, że wypełnia wolę Boga, a w rzeczywistości był zaślepiony własnymi żądzami i pragnieniami. Teraz jest otwarty na powitanie nowego człowieka, którego pierwotna i niezafałszowana idea jest w Bogu. W tej otwartości wita samego Chrystusa. Gdy stary człowiek został zniszczony przez porażkę, otwieramy się na Chrystusa, który chce w nas zamieszkać i prowadzić nas do naszego prawdziwego "ja".

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!
Medytacja na temat ewangelii według św. Marka 4,1 -9
Słuchaj, otwórz serce
i słuchaj wewnętrznego głosu.
Szukam samotności, obdarz mnie ciszą! -
Ziemia nieurodzajna.
Milcz i słuchaj!
Zamykam moje uszy
i staję się głuchy
na głosy mojej przeszłości,
które mnie poniżały, które mnie potępiały
i dusiły moją ochotę do życia,
i wypaliły moje serce.
Ignoruję głosy we mnie, które krzyczą o sukces,
stokrotny, pięćsetkrotny, tysiąckrotny, głosy,
które oceniają i zakrzykują
moją tęsknotę, by "być".
Chciałbym słyszeć ciche tony w moim życiu -
mój wewnętrzny głos...
Ponieważ to on zaprasza mnie do prawdziwego życia,
on uwalnia moje siły i zdolności
istnienia.
Milcz i słuchaj!
Chcę słuchać wewnętrznego głosu,
który pokazuje mi, gdzie znajdę przestrzeń do życia,
jak zapoczątkować mój rozwój, wzrost i dojrzewanie.
Wewnętrzny głos jest moim źródłem.
Żywi mnie i podtrzymuje, chroni moją drogę,
wzmacnia mnie, gdy skaliste podłoże stawia opór,
gdy ciernie zastępują drogę.
Owoc wyrósł: w milczeniu i słuchaniu.

ZAKOŃCZENIE

Klaun Boga
Nowy występ na scenie życia.
Czy jesteś gotowy, mój klaunie?
Twoja twarz jest uszminkowana. Gotowy do występu?
Nie, czekajcie jeszcze, czekajcie na mnie.
Jeszcze nie jestem gotów.
Nie nawykłem do tego ubrania.
I moje buty nie są jeszcze zasznurowane.
Muszę je zawiązać, mocno zawiązać!
Nie chcę się potknąć, chcę pewnie
wystąpić na scenie życia.
Stałem się klaunem, szaleńcem Chrystusa?
Moja twarz jest uszminkowana kolorami tęczy.
Chciałbym nieść nadzieję.
Rozniecić ogień nadziei.
Ale jeszcze nie jestem gotowy,
moje buty nie są jeszcze zasznurowane.
Nie wymagajcie za dużo ode mnie,
czekajcie na mnie.
Boję się dużej ilości ludzi,
boję się ich spojrzeń.
Boję się wystąpić na scenie życia
w tej nowej roli,
w roli szaleńca Chrystusa.
Najgłupsze wybrałeś Ty, Boże,
by pogrążyć mądrych.
Wybrałeś to, co słabe,
unicestwiłeś to, co mocne.
Wybrałeś to, co poniżone,
to, co jest niczym, by to, co jest czymś,
zniszczyć,
żeby żaden człowiek nie chwalił się przed Tobą.
Może muszę się potknąć jako Twój klaun,
by pozyskać ludzi dla Ciebie, Jezu.
Muszę się stać klaunem,
zadurzonym w Tobie.
Może muszę pojawić się na scenie na wpół odziany:
nieperfekcyjny,
niedoskonały,
by być Twoim szaleńcem
w namiocie cyrkowym tego świata.
Tylko tak jest jasne,
że jestem kruchym naczyniem,
a nadmiar siły i radości
pochodzi od Ciebie,
a nie ode mnie.

W pracy duszpasterskiej na kursach w naszym domu rekolekcyjnym i w innych podobnych domach spotykamy ludzi, którzy ponieśli porażkę w małżeństwie, w swoim zawodzie lub których koncepcja w innej dziedzinie życia się nie sprawdziła. Ale właśnie osoby, które doświadczyły porażki, są otwarte na duchowe doświadczenia. One szukają. Ludzie, którzy przeżywają klęskę, są głodni, "łakną i pragną sprawiedliwości" (Mt 5,6). Otwierają się w nowy sposób na Boga i doświadczają Boga intensywniej niż ludzie syci. Gdy rozbiciu uległo wszystko, z czego byli dotychczas dumni, pragną nowego kontaktu z Bogiem i chcą pójść nowymi drogami Boga. W Miinsterschwarzach prowadziliśmy specjalny kurs dla ludzi, którym rozpadło się małżeństwo, którzy musieli zrezygnować z wykonywanego zawodu lub ponieśli porażkę w pracy na rzecz Kościoła: "Nie pomijaj mnie milczeniem, gdy poniosłem klęskę". Na ten kurs przyszli ludzie spragnieni doświadczania Boga w nowy i autentyczny sposób.
Te kursy i doradztwo w sprawach duchowych odbywają się w ramach instytucji Kościoła. Kościół jest najwidoczniej ciągle jeszcze tym miejscem, w którym ludzie szukają nowego sposobu życia. Nawet gdy Kościół trochę pomija milczeniem problem porażki, to nadal przez wielu ludzi jest postrzegany jako miejsce, w którym mogą się przyznać do klęski i skąd mogą znowu wyruszyć w drogę. Gdy jednak Kościół przypisuje winę za porażkę wyłącznie osobom, które ją poniosły i chce je nawrócić na właściwą drogę, tylko tak rozumiejąc ich problem religijny, to osoby te czują się urażone. Miały nadzieję na znalezienie w Kościele rozwiązania swoich problemów. Stąd wydaje nam się ważne, żeby Kościół na nowo zainteresował się ludźmi, którzy doświadczają porażki i żeby stworzył teologię, która opisze porażkę Jezusa na krzyżu i sprawiedliwie oceni ludzi, którzy musieli przejść przez podobne doświadczenie krzyża. Napisaliśmy tę książkę, żebyśmy jako chrześcijanie nauczyli się bez uprzedzeń traktować porażki wielu głęboko wierzących osób, porażki księży, porażki zakonnic i zakonników, porażki w małżeństwie i w życiu zawodowym, porażki spowodowane nałogiem lub psychicznymi chorobami. Dobra Nowina Jezusa Ukrzyżowanego mogłaby dzisiaj uczynić Kościół miejscem ucieczki dla wielu osób, które przeżywają porażkę i spotykają się z niezrozumieniem społeczeństwa. Tym samym Kościół urzeczywistniłby to, co św. Paweł pisze o wspólnocie w Koryncie:
Przeto przypatrzcie się, bracia, powołaniu waszemu! Według oceny ludzkiej niewielu [tam] mędrców, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych. Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nieszlachetnie urodzone według świata oraz wzgardzone, i to, co [w ogóle] nie jest, wyróżnił Bóg, by to, co jest, unicestwić, tak by się żadne stworzenie nie chełpiło wobec Boga (1 Kor 1, 26-29).
Ci, którzy z powodu porażki stali się niczym, są wybranymi przez Boga. W nich Bóg chce pokazać całe bogactwo Swojej łaski. Doświadczają oni "łaski punktu zerowego". Otrzymują miejsce w miłości Boga, który "strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych" (por. Łk 1, 52).
Adresatami tej książki są nie tylko ludzie, którzy sami przeżyli porażkę lub którzy prowadzą terapię z tymi, którzy jej doświadczyli. Książka ta skierowana jest do wszystkich, którzy poszukują. Porażka innych niepokoi. Stawia nas przed pytaniem, czy nasza koncepcja życia jest autentyczna, czy też tylko dlatego tak żyjemy, że rezygnacja z tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, napawa nas zbyt dużym lękiem. Porażka innych przypomina nam o tym, że nie jesteśmy w stanie zagwarantować sobie stuprocentowego bezpieczeństwa. Napomina nas, by wziąć sobie do serca słowa św. Pawła do Koryntian: "Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł" (1 Kor 10, 12). Gdy szczerze zastanowimy się nad swoim życiem, znajdziemy w nim również sytuacje, w których ponieśliśmy porażkę, w których uległy rozbiciu iluzje, a projekty nie zakończyły się sukcesem, jakiego oczekiwaliśmy, i znaleźliśmy się w ślepej uliczce, nie wiedząc, jak sobie radzić. Nic nie zagwarantuje nam pewnej i niewzruszonej pozycji, którą się cieszymy, łaskawie okazując współczucie osobom, które poniosły klęskę. Sami jesteśmy również zagrożeni. W jakiś sposób jesteśmy też tymi, którzy ponieśli klęskę lub mogą ją jeszcze ponieść. Ale w każdej porażce powinniśmy pamiętać o tym, co św. Paweł obiecuje Koryn-tianom:
Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając pokusę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać (1 Kor 10,13).

Błogosławieństwo
Nie dam ci upaść i nie opuszczę cię.
Pozostanę przy tobie z moją miłością,
jestem z tobą wszędzie tam, dokąd zmierzasz.
Moja miłość niech będzie twoją siłą,
moja wierność twoją ochroną.
Moja czułość niechaj cię otuli,
a moja tęsknota
wyjdzie ci naprzeciw.
Gdy jesteś smutny, chcę cię pocieszyć,
gdy jesteś niespokojny, kładę moją dłoń na tobie,
całuję twoje rany, gdy sprawiają ci ból,
a gdy jesteś zabiegany, idę jako anioł
powolności
przy twoim boku.
Gdy ludzie się z ciebie śmieją,
umacniam cię,
w twej samotności biorę cię w ramiona,
gdy brak ci głosu, użyczam ci swojego,
a gdy jesteś przygnębiony, podnoszę cię na duchu
wejrzeniem mej miłości.
Gdy wszystko w tobie kostnieje,
daję ci moje ciepło,
a gdy troski cię przygniatają,
szepczę ci do ucha słowa otuchy.
Gdy zmartwienie wypełnia twoją duszę, chcę je wypędzić,
a moja obecność może być światłem we wszystkim,
co czynisz.
Rano budzi cię moja tęsknota,
wieczorem okrywa moja miłość;
zaśnij w moich ramionach,
oddech przy oddechu, serce przy sercu...
Słuchaj ono bije dla ciebie... przez całą długą noc,
każdego nowego dnia...


PRZYPISY

1 G. Fuchs, J. Werbick, Scheitern und Glauben. Vom christlichen Umgang mit Niederlagen, Freiburg 1991, s. 110.
2 Tamże.
3 Tamże, s. 31.
4 Tamże.
5 Tamże, s. 33.
6 Susan Forward, Szantaż emocjonalny, Gdańsk 1999, s. 12.
7 Por. tamże, s. 22 i nn.
8 Tamże, s. 37.
9 Tamże, s. 45 i nn.
10 Tamże, s. 46.
11 Tamże, s. 48.
12 Tamże, s. 50.
13 Tamże, s. 63.
14 Tamże, s. 84.
15 D. Johnson, J. Van Vonderen, Geistlicher Miftbmuch. Die zer-storende Kraft der frommen Gewalt, Wiesbaden 1996, s. 23.
16 Tamże, s. 75 i nn.
17 G. Fuchs, J. Werbick, dz. cyt, s. 32.
18 G. Fuchs, "Dem Gegenteil ins Gesicht sehen". Scheitern und liber-Leben. Die osterliche Perspekłive, w: "Lebendige Seelsor-ge" 1996, s. 28.
19 G. Fuchs, J. Werbick, dz. cyt, s. 29.
20 Tamże, s. 30.
21 Tamże, s. 98 i nn.
22 Tamże, s. 99.
23 V. Kast, Bntwurzeln - Verwurzeln: Trauerprozesse bei Umbrii-chen, w: Abschiedlich leben: umsiedeln, entwurzeln, Identitat suchen, hrsg. RM. Pfluger, Olten 1991, s. 157.
24 Tamże, s. 171.
25 H. Jellouschek, "Warum hast Du mir das angetan?" Untreue als Chance, Munchen 1995, s. 160.
26 Tamże, s. 162.
27 J. Bradshaw, Das Kind in uns, Munchen 1992, s. 358.
28 Tamże, s. 380.
29 G. Hinricher, Kreuzesmystik, w: Lexikon der Spiritualiłat, s. 733 i nn.
30 E. Wilke, In der Talsohle unseres Daseins. Uber das Scheitern, w: "Christ in der Gegenwart" nr 48,1997, s. 396.


LITERATURA

John Bradshaw, Das Kind in uns, Miinchen 1992. Susan Forward, Szantaż emocjonalny, Gdańsk 1999.
Gotthard Fuchs, Jurgen Werbick, Scheiłern und Glauben. Vom christlichen Umgang mit Niederlagen, Freiburg 1991.
Gotthard Fuchs, "Dem Gegenteil ins Gesicht sehen". Scheitern und Uber-Leben. Die ósterliche Perspektive, w: "Lebendige Seelsorge" 1996, s. 25-33.
Gemma Hinricher, Kreuzesmystik, w: Lexikon der Spiritualitat, s. 735-740.
Hans Jellouschek, "Warum hast Du mir das angetan?" Untreue als Chance, Miinchen 1995.
David Johnson, Jeff Van Vonderen, Geistlicher Miflbrauch. Die zerstórende Kraft der frommen Gewalt, Wiesbaden 1996.
Verena Kast, Entwurzeln - Verwurzeln: Trauerprozesse bei Umbruchen, w: Abschiedlich leben: umsiedeln, entwurzeln, Identitut suchen, hrsg. Peter M. Pfliiger, Olten 1991, s. 155-173.
Alexander i Margarete Mitscherlich, Die Unfahigkeit zu trau-ern, Frankfurt 1967.
Otger Steggink, Leidensmysłik, w: Lexikon der Spiritualitat, s. 784-786.
Eucharis Wilke, In der Talsohle unseres Daseins. Uber das Scheitern, w: "Christ in der Gegenwart", nr 48,1997, s. 397.

WYDAWNICTWO WAM POLECA
Vittorio Luigi Castellazzi SPOSÓB NA SZCZĘŚCIE
ss. 152,124x194 mm, cena det. 18.00 zł
Szczęście! Kto go nie pragnie? Kto do niego nie dąży? Kto z jego braku z czasem nie staje się zgorzkniały? Czym ono jest? Od wieków spierają się o jego definicję filozofowie. Od dawna też psychologowie wskazują na jego jakże pozytywną i nie do przecenienia rolę w rozwoju osobowym i wspólnotowym. Można odnieść wrażenie, że jest to jedyna rzecz, której tak naprawdę ludzie współcześnie namiętnie poszukują. Ale czy spełniają się ich sny o szczęściu? Niekoniecznie! Często towarzyszy owym poszukiwaniom rozczarowanie. W książce Castellazzi próbuje rzucić nieco światła na to, że szczęście przybiera różne oblicza - niestety, także maski - ale pośród nich każdy znajduje to swoje.
Klaus W. Schneider
SZTUKA POZYTYWNEGO MYŚLENIA
ss. 182,124x194 mm, cena det. 19.50 zł
Czy można zaprogramować swój sukces? Czy jesteśmy w stanie wygrać z "życiowym pechem"? Czy charakter myśli może zmienić nasze życie?
Autor nie chce nam sugerować, że na każde z tych pytań zawsze trzeba odpowiedzieć twierdząco. Chce nas jednak przekonać, że myślowy optymizm pomaga osiągać cele, które pesymista, czarnowidz czy "pechowiec" z własnej woli z góry uznaje za niemożliwe do osiągnięcia. Klaus W. Schneider, jako lekarz medycyny i psycholog zarazem, ukazuje związki miedzy charakterem myśli, pozytywnych lub negatywnych, a stanem fizycznym i psychologicznym człowieka, a w konsekwencji sprawnością i skutecznością jego działania.
Wunibald Muller
JAK UWOLNIĆ SIĘ OD LĘKU
ss. 96,124x194 mm, cena det. 11.70 zł
Odczuwanie lęku jest częścią naszej ludzkiej natury. Od początku do końca trwania ludzkiego życia lęk odgrywa w nim wielką rolę. Chroni on przed zagrożeniami, ostrzegając nas w niebezpiecznych sytuacjach. Sam może też stad się niebezpieczny, gdy staje się wyolbrzymiony, nieproporcjonalny w stosunku do przyczyn i jeśli nie potrafimy go zintegrować z naszą psychiką. Lęk może paraliżować, dezorganizując nasze życie, narazić nas na cierpienie, choroby i stres. W publikacji tej autor przedstawia różne aspekty lęku, pokazuje jego pozytywne i negatywne strony. Przedstawia możliwości fachowej pomocy psychoterapeutycznej i medycznej.
Zamówienia pisemne, telefoniczne lub elektroniczne prosimy kierować na adres:
WYDAWNICTWO WAM
Księgarnia Wysyłkowa
ul. Kopernika 26
31-501 Kraków
tel. (012) 629 32 60 - 61, fax (012) 430 32 10
http://WydawnictwoWam.pl e-mail: wysylka@wydawnictwowam.pl
KOSZTY WYSYŁKI NA TERENIE KRAJU POKRYWA WYDAWNICTWO WAM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NewConnect nowa szansa na duze zyski newcon
2015 nr 33 Konflikt na Ukrainie – porażka czy szansa dla Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony U
Anselm Grün OSB Przebacz samemu sobie Pojednanie przebaczenie
Grün Anselm OSB Rozdarcie wewnętrzne
Anselm Grün OSB Ustalać granice szanować granice
Anselm Grün OSB Odpowiada na pytania
Anselm Grün OSB Walczyć i kochać
Anselm Grün OSB Źródła siły wewnętrznej
Anselm Grün OSB Rozdarcie wewnętrzne
Anselm Grün OSB Jezus droga do Wolnosci

więcej podobnych podstron