ledzy i przyjaciele serdeczni, z którymi już niejedną przeżyliśmy chwilę.
Z pomiędzy podnoszących się kłębów kurzu i dymu wyłoniły się pancerne wozy, podjeżdżając coraz bliżej pod palący się dom. To ich zgubiło. Nasi mieli butelki i bańki z benzyną, a ochotników nigdy nie brakowało.
Potężny błysk — detonacja, jedna, potem druga i samochody płoną jak stos suchego drzewa. Znów suche serie naszych ,,Stenów’’. Widzę już teraz wyraźnie wybiegających pojedynczo z płonącego domu, kolegów.
Wybiegam i ja ze swojego schronu. Szybkość natarcia i płonące dwie maszyny' tak przeraziły pozostałych Niemców, że zarówno załoga czołgu, jak i trzeciego wozu poddała się. Mamy pierwszych jeńców. Nasi specjaliści od broni motorowej obsadzają czołg i samochód. Wywieszamy biało-czerwoną flagę i pełni jak najlepszych myśli kierujemy się na Plac Ker-ceiego. Jest mi trochę żal, że nie brałem bezpośrednio udziału w tej walce, ale w radości ogólnej szybko zapomniałem o tym zmartwieniu i wraz z innymi darłem się na cale gardło.
Pożyczę dziś od „Wilka9* Visa,
A gdy zapadnie ciemna noc Pójdę na miasto po ,,Tygrysa"
U stóp Małgosi złotę go.
Długie tygodnie ciężkiej walki.
Zapomnieliśmy już o pierwszych dniach, o dniach radości i uniesienia, o dniach, wr których w naiwności swojej wierzyliśmy, że przecież tak blisko będący nas bolszewicy przyjdą z pomocą. Marzyliśmy też wtedy, może jak szaleńcy, że przyleci do nas pomoc na skrzydłach angielskich samolotów. Pomoc tak potrzebna szczególnie teraz, przy kończących się rozpaczliwie środkach do dalszej walki.
Nam teraz trzeba amunicji, i broni!
Czy nikt nie słyszy naszego wołania? Czy Furopa nagle wyludniła się i tylko my jesteśmy, jedynym stosem płonącym za umiłowane ideały?
Gdzie czyny po słowach wielkich i pięknych, pisanych na bezmiarze Atlantyku?
Patrzę na swoich żołnierzy. Blade i wynędzniałe twarze, brudni, niemyci od dawna, bo wody wystarcza zaledwie na zaspokojenie gorączkowego pragnienia. Oczy błyszczące niezdrowym blaskiem patrzą w głąb ulicy, skąd lada chwila ukazać się może wróg. Tak! Jeszcze może kilka dni, może kilkanaście. Kiedyś bowiem musi przyjść kres ludzkiej wytrzymałości. Leżę za stosem worków napełnionych piaskiem. Za kamiennym szańcem usypanym, może twardymi rękami warszawskiego robotnika, a może krwiawiącymi paluszkami dziewczyny z ,,Cafe Club”, czeka nas garstka nieliczna za osłoną wydartą z piersi warszawskiej ulicy, na sygnał do dalszej walki. Nie wiem dlaczego przychodzą do mnie jakieś dawno słyszane słowa. Jakieś wiersze lgną uporczywie na usta. —
u