Aż ręka u> ładownicy długo i głęboko szukała, nie znalazła...
Tak! My już tak jak i tamci nie mamy czym strzelać. Ci, co bezpieczni teraz i wolni, żyją gdzieś daleko od nas, zapomnieli c przyrzeczeniach i słowach
My chcemy i musimy bić się mimo znużenia i głodu, co mgłą oczy zasłania.
Tylko dajcie nam broni i amunicji!
Słyszycie? — Amunicji!
Znowu rozległy się długie, jazgotliwe serie niemieckich ,,Spandau’ów”. Z szumem i chichotem jakimś obłąkanym lecą granaty na nasz kamienny szańczyk.
\Xrcisnąłem się bardziej w załom między werki i chodnikowe płyty. Patrzę przez przeziernik, aby móc tak, jak kiedyś we wrześniu słyszane słowa powtórzyć teraz do swoich.
— kołnierze, strzelać celnie!
wpędził . czarne chmury dymu i wtedy wysoko na niebie jak wśród białawych obłoczków pękających pocisków płynęły po błękicie dwie trójki wielkich i ciężkich bombowców.
Oczom nie wierzę.
A więc nie zapomnieli o nas! A więc gdzieś daleko myślano o nas, walczących tu, w Warszawie. A więc nie chcą skazać nas na zagładę zupełną. Wszyscy jak zahipnotyzowani patrzą w niebo, gdzie jak zwiastuny szczęścia wykwitają jedna po drugiej białe, jedwabne półkule. Wiadomość roznosi się lotem błyskawicy. Póltrupy ludzkie, wynędzniałe i czarne od dymu i brudu wyłażą z piwnic i zakamarków. Ulica już pełna tego tłumu rozgorączkowanego. W oczach nowe błyski. Znów zapał do walki prostuje sponiewierane ciała. Radość zalewa serca i krasi rumieńcem twarze. Ręce zaciskają się w pięści mocne jak dawniej, a z piersi wybucha
To były ciężkie i twarde dnie. A przecież jasno było i pogodnie. Ciemniejący błękit jesiennego nieba wisiał nad nami jak wielka bania gigantycznego spadochronu. Nie wiem właściwie skąd przychodzi na myśl spadochron, który przecież nigdy nie jest błękitny. To zapewne uporczywa, podświadomie wracająca myśl o czymś, czego się tak bardzo pragnie, maluje w wyobraźni obrazy jakieś nierealne.
W tej chwili waląca się z hukiem w głębi ulicy ściana sześciopiętrowego domu zasłoniła mi niebo tumanami pyłu. Szkoda — takie było jasne. Poprzez kładące się ciężko wały kurzu i rumor rozsypującej się cegły pięknego kiedyś domu usłyszałem nagle gdzieś wysoko, zrazu pojedyńcze, a potem przechodzące w nawałnice wybuchy pocisków.
Artyleria przeciwlotnicza? Tutaj, nad Warszawą? Poco? Mieliśmy tu co prawda stale nad głowami samoloty, ale przecież tylko niemieckie. Dopiero wiatr, cudowny wiatr zachodni potężny, a dawno już zapomniany krzyk: Niech żyje Anglia!
Dz«eń tak piękny, że porównać go mogę jedynie do pierwszych dni wybuchu powstania. Radosny i szczęśliwy. Tylko czarna smuga dymu zapalonego pociskiem samolotu — pisze na niebie cenę naszej radości.
Od kilku godzin ogłoszono już zawieszenie broni. Dymią jeszcze wczoraj zapalone domy. Słychać tu i ówdzie rumor zapadających się Ścian, ale przecież mimo wszystko cisza zda się być zupełna. Nie słychać huku pękających „szaf’' ani jazgotu niemieckich „Spandau’ów”. Denerwujący jest ten nowy i niespodziewany zupełnie dla nas wszystkich stan. Jeszcze chwilami zdaje mi się, że to tylko krótka przerwa i jakaś nieoczekiwana cisza przed mającym za chwilę nastąpić atakiem.
Mimo woli dotykam swojego starego przyjaciela, zdobycznego ..Szmajsera”.
12