I
ca w land roverze niemal nie wyskoczył przez dach. Takiej eksplozji radości dawno nie widziałem! Gwałtowny skręt aż dwóch samochodów i za chwilę wpadłem w objęcia roześmianej, ładnej blondynki, wyrzucającej z siebie powitalne zdania z szybkością karabinu maszynowego, przeplatane okrzykami „my professor”! Okazało się, że była ona w dużo większym stresie krążąc od trzech godzin (skutek spóźnienia samolotu) wokół lotniska, a i poszukując mnie przy zupełnie innych bramkach terminalu (to z kolei skutek awarii systemu wydającego bagaż). Pod tym względem Ameryka okazała się więc zupełnie normalna...
Poszukiwały mnie aż dwa samochody i - co ciekawe - ten drugi widziałem wcześniej kilka razy, ale na Hondę nie zwracałem uwagi, a i kierująca nią kobieta nie wiedziała chyba dokładnie kogo szuka. Nie czytała też za kierownicą książki... Blondynka z land rovera (Heidi, jak się przedstawiła) miała natomiast na kierownicy „moich Dzieduszyckich" i próbowała identyfikować mnie po zdjęciu na obwolucie! Autora przepełniła duma: czytają mnie w .Ameryce! Za chwile zostałem jednak sprowadzony na ziemię: oglądają mnie w Ameryce... Heidi nie zna po polsku nawet jednego słowa, a wypowiedzenie choćby tylko tytułu „Dzieduszyccy” jest dla niej męką porównywalną może z wysiłkami Europejczyka próbującego powiedzieć cokolwiek po chińsku. To absolutna masakra: zespół świstów, zgrzytów, nic nie znaczących dźwięków, z których wszystkiego można się domyślać, tylko nie nazwy jednego ze starszych polskich ro- --
dów. Na szczęście w książce są obrazki, a zwłaszcza moje zdjęcie na wewnętrznej stronie obwoluty (głęboki ukłon w stronę red. Zuzanny Czarneckiej).
To właśnie zdjęcie najbardziej interesowało Heidi krążącą wokół lotniska, na jej podstawie próbowała mnie identyfikować. Ze zrozumiałych powodów książki nie przeczyta nigdy... Cóż, powinienem w tym miejscu dodać, że dziwna ta Ameryka, bo nie czytają... po polsku! Nie dodam. Westchnę tylko: ceńmy i szanujmy nasz język, ale jeśli chcemy, by nie tylko oglądano nas na obrazkach, to napiszmy coś czasem w innym języku.
Rano oglądam miejsce, do którego dotarłem po trzeciej w nocy. Ładna, kilkuakrowa posiadłość, z dużym domem, jeziorem, basenem i końmi. Położona w Alpharetta, na północnych krańcach metropolii. Geograficzna prawidłowość - odnosząca się do wszystkich miast amerykańskich - wskazuje, że mieszkają tu ludzie bardzo zamożni. Południe zasiedla na ogół ludność uboga, głównie kolorowa, przesuwając się stopniowo do centrum, z którego wyprowadzają się dotychczasowi mieszkańcy. Ceny nieruchomości zależą nie tylko od terenu, ale —— w dużej mierze od ludzi tam zamiesz
kujących. W snobistycznych północnych rejonach posiadłości są duże, przekształcane często z dawnych farm. Właściciele nieruchomości (nie jak u nas drobni kupcy) walczą z wciskającym się tam handlem wiel-kopowierzchniowym, który przesuwa się na północ za ludźmi posiadającymi pieniądze. Znakomicie rozwinięta sieć dróg pozwala przemieszczać się szybko i wygodnie. Jedyna