W lutym 1915 r. w Liverpool'u, w Anglji, widziałem „Lusitanję". Był to największy wówczas okręt na świecie, który stał się historycznym z powodu zatopienia go przez niemiecką łódź podwodną. Stało się to w kilka tygodni o moim wylądowaniu w New Yorku, yłem świadkiem, jak wielkie wrażenie wydarzenie to zrobiło na amerykanach i jak dopomogło dziełu propagandy wojennej, prowadzonej przez państwa sprzymierzone na gruncie pacyfistycznej podówczas Ameryki.
Mieszkałem wtedy w New Yorku, w Aero-KIubie, który posiadał kilkanaście pokoi gościnnych dla przyjezdnych lotników. I tu, w Aeroklubie, panowała wybitnie pacyfistyczna atmosfera, charakterystyczna dla przedwojennej Ameryki i odziedziczona przez amerykanów nietyle, zdaje się, po ruchliwych i bądź co bądź agresywnych purytanach — jankesach, ile po flegmatycznych holendrach, którzy tu, w miejscu obecnego New Yorku, przed 200 laty założyli kupiecką osadę — New-Amsterdam. Atmosfera ta świetnie harmonizowała ze ślicznym, staromodnym, holenderskim domkiem, na rogu Madison Avenue i 41-ej ulicy, — siedzibą Aero-Klubu. Otoczony „drapaczami nieba" minjaturowy ten do-mek był jednocześnie ośrodkiem t. zw. „Progresywnej Partji", wyłonionej przez Roosevelt'a. Na skromnych śniadaniach w Aero-KIubie spotykałem ludzi z otoczenia Wielkiego Prezydenta — jego dawnych sekretarzy stanu.
Bywali tu także ludzie z otoczenia Thomas'a Edison’a, którzy przyjeżdżali z Orange, małej mieściny w pobliżu New York'u, gdzie mieszkał starzec Edison i gdzie oni, pod jego firmą, pracowali nad udoskonaleniem jego wynalazków.
Bywał w Aero-KIubie dystyngowany admirał Peary — admirał „honoris causa" — oficjalnie uznany odkrywca bieguna północnego. Bywał gruby norweg -- Amudsen — który, opierając się o Aero-Klub, propagował zorganizowanie ekspedycji lotniczej na tenże biegun.
Wszyscy ci ludzie wierzyli w postęp, postęp przedewszystkiem techniczny, jako czynnik zgodnego pochodu całej ludzkości w przestworza nieograniczonych możliwości pokojowego rozwoju. Wojna europejska, tak od nich daleka, wydawała im się wyrazem barbarzyństwa i wstecznictwa europejskiego.
Dopiero zatopienie „Lusitanji" uzmysłowiło im rzeczywistość. „Lusita-nja" — dorobek współczesnej techniki i łódź podwodna niemiecka — również dorobek współczesnej techniki... A więc? Ze zgrzytem zderzyły się ze sobą te dwie równowartości techniczne na bezdrożach naiwnego pacyfizmu amerykańskiego.
Od czasu zatopienia „Lusitanji", pod wpływem zręcznie prowadzonej przez anglików propagandy anti-niemiec-kiej — pacyfizm ten zaczął topnieć jak wosk i zamienił się w niemniej naiwne upodobanie do wojny.
Byłem świadkiem, jak w strzelnicy, urządzonej w śródmieściu i odwiedzanej przez „lepsze towarzystwo" no-wo-yorskie, sędziwy Hudson Maxim— historyczny wynalazca kulumiotu — zabrał głos:
— Jestem wynalazcą broni automatycznej. Dotychczas modliłem się, aby żaden amerykanin nigdy nie pociągnął za cyngiel takiej broni. Ale teraz nastał taki czas, kiedy musimy strzelać i zabijać. Musimy uczyć nasze dzieci strzelać i zabijać — aby dotrzymać pola na froncie francuskim. Nasze żony i córki musimy uczyć strzelać i zabijać — bo czyż mało mamy wrogów wewnętrznych, którzy powinni być zabijani w miarę ich wykrywania. Dziś wszyscy musimy umieć zabijać...
Byłem świadkiem, jak ziemia amerykańska wielkim głosem zawołała o ofiarną krew swoich synów i jak każda młoda amerykanka o ładnym buziaku szukała nawiązania intymnej przyjaźni z obcokrajowcem lub domniemanym „wrogiem wewnętrznym", aby wyszpiegować jego poglądy i intencje polityczne.
Działo się tak jednak dopiero w dwa lata po moim przybyciu do Ameryki. Narazie zaś, byłem świadkiem takiej oto dyskusji w Aero-KIubie:
— Skoro zatopiono „Lusitanję", a więc podróże morskie są niebezpieczne — musimy pobudować wielki samolot transatlantycki...
— Nie — przerwano mówcy — należy wpierw zorganizować tu, na gruncie neutralnej Ameryki, ochotniczą eskadrę lotniczą im. Lafayette a, aby pomścić „Lusitanję"...
Eskadra lotnicza im. Lafayette'a, jako wyraz wdzięczności dla Francji za okazaną pomoc podczas rewolucji amerykańskiej — została powołana do życia i już w 1916 r. walczyła na froncie francuskim.
A w trzy lata później — takaż eskadra lotnicza, im. Kościuszki, pod dowództwem majora Font-!e-Roy'a, została zorganizowana na terenie Polski i walczyła z kawalerją Budiennego.
W międzyczasie Aero-Klub został przeniesiony z holenderskiego domku do współczesnego wielopiętrowego domu przy 43-ej ulicy. Odmienił się też i charakter Aero-Klubu. Miast filozoficznych „Roosveltowców" spotykałem tam coraz więcej pilotów, inżynierów, mechaników i przemysłowców lotniczych. Aero-Klub stawał się coraz bardziej ośrodkiem zawodowym i ekspozyturą amerykańskiej eskadry ochotniczej im. Lafayette'a, już walczącej na froncie francuskim:
Ewolucja ta w kierunku zawodowo-ści i militaryzacji posunęła się jeszcze dalej w następnym, 1917 r., kiedy Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Niemcom.
Siadywał wówczas przy naszym stole klubowym Vincent Astor — czwarty dynasta osławionego rodu miljarde-rów nowoyorskich. Wysoki, chudy, nieco niezgrabny, młodzieniec ten wyglądał raczej na angielskiego arystokratę, niż na demokratycznego yanke-sa. Przyszedł — aby zaciągnąć się do wojsk lotniczych i przyprowadził swoich towarzyszy: najbardziej zaufanych szoferów z garaży Astorowskich — milczących i usłużnych — majstrów z rozmaitych zakładów przemysłowych Astorowskich — uważnych i skupionych w sobie, — wreszcie, zastęp dziarskiej, nieokrzesanej młodzieży, sprowadzonej z Astorowskich „ranchów" pastuszych w stanach Południowej Karoliny, Texas i t. d. Ni-czem „pospolite ruszenie" w dawnej magnacko-szlacheckiej Polsce
Przewinęło się też przez Aero-Klub kilkunastu „górali z Tennesee". Byli to w prostej linji, bez domieszek i krzyżowań, potomkowie wczesnych kolonistów, którzy osiadłszy w górach na południu, przez 200 lat pozostawali odcięci od postępów cywilizacji, rozwijającej się pomiędzy Atlantykiem a Pięcioma Jeziorami. Byli to ludzie prymitywni, szorstcy i bezwzględni, ale o wysokim poziomie elementarnej uczciwości i osobistej odwagi. Dla tych zalet przydzielono ich potroszę do każdej formacji i awansowano na podoficerów i oficerów - subalternów. Ci „rough-men’i" („grubjani") stanowili ostoję dyscypliny armji amerykańskiej.
Kilku członków klubu uniwersyteckiego miało pod stałą swoją obserwacją Aero-Klub. Jedli, pili i nocowali w Aero-KIubie, zaznajamiając się z każdym zosobna i omawiając każdą sprawę. Byli to ludzie nieprzeciętni, specjalny typ amerykanów, rzadko spotykany. Są to ludzie z uniwersyteckim wykształceniem, w europejskim tego słowa znaczeniu, przeważnie członkowie uniwersytetów Harward i Yeall (NB. przeciętny „uniwersytet" amerykański — nie jest wyższą uczelnią w europejskim znaczeniu, ludzie bogaci, wolni od nałogów, bezinteresownie służą Ojczyźnie, nauce i wysokim ideałom postępu). Niewidoczni w życiu codziennem, zapomocą złożonego systemu lóż masońskich szkockiego obrządku (nie wschodniego obrządku — - jak przeważnie w Europie) — rządzą oni Ameryką.
Nikt inny tylko ich ideologja podyktowała Wilsonowi jego „13 punktów", nikt inny tylko oni zadecydowali o wojnie — a gdy wojna wybuchła— oni wyszli poza swe klasztorne mury uniwersyteckie, zakasali rękawy i po-
22