historia
czwartek - piątek 14-15 sierpnia 2014 r.
w dodatku Ekstra Magazyn tylko dla prenumeratorów
■vu
•4 <r>-
Hf-’*
jącym się frontem. - Mieliśmy kilka godzin na spakowanie się. To był koszmar.
Część rzeczy rodzice ukryli
pali
N i szczyt góry samoloty wciągano za pomocą specjalnego wyciągu.
moment Niemcy odkręcali zimną wodę. Czasu było tylko tyle, żeby wypłukać twarz. Później zrobili nam
wyruszali o szóstej rano. -Mój ojciec i starszy bratpra-cowali na terenie zakłaau
Wip^tiuszewsbtdm^ia(e5ł^lneJpl__
- W obozie nie praco-walem. Miałem 11 lat, więc byłem za młody. Tylko czasami Niemcy kazali mi gdzieś posprzątać - Jan Steć rozpoczyna swą opowieść. Przez pierwsze dni opiekował się trzyletnią siostrą. - Kiedyś zdawało mi się, że będą bombardować obóz. Uciekliśmy do prowizorycznych schronów. Później ktoś krzyknął, że bombardują właśnie te schrony. Chciałem Marysię podsadzić do góry, ale nie miałem siły. Przytuliliśmy się razem do ściany i tak czekaliśmy, co będzie dalej - wspomina. Jan Steć w sierpniu 1944 roku razem z rodzicami oraz trojgiem rodzeństwa trafił do obozu pracy przymusowej Reimahg w Turyngii.
Obóz powstał pod koniec marca 1944 roku, kiedy bombardowania niemieckiego przemysłu lotniczego stały się częste. Niemieckie dowództwo uznało, że dobrym miejscem do produkcji samolotów będą sztolnie wydrążone w górze Walpers-berg koło miasteczka Kahla. Robotnicy przymusowi byli potrzebni właśnie do wykuwania skał. Niewielka część sztolni powstała już wcześniej, na zboczu góry. Wybierano z nich piasek do produkcji porcelany w pobliskiej fabryce. Obok wzgórza wybudowano potężne bunkry, które służyły jako hale montażowe. NaWalpersbergu powstał pas stanowy o długości 1200 metrów, z którego skończone samoloty odlatywał)’ na lotniska. Na szczyt góry wciągano je za pomocą specjalnego wyciągu.
Wyjazd albo śmiarć
Wcześniej rodzina pana Jana mieszkała we Włodzimierzu Wołyńskim na terenie dzisiejszej Ukrainy. - Od 1939 roku żyliśmy pod okupacją ZSRR. Przez te dwa lata, do 1941 roku, dni nam mijały w ciągłym strachu przed wywózką na Sybir. Naszych sąsiadów wywieziono.
Później przyszli Niemcy.
Oprócz okupanta nic się nie zmieniło. W 1941 roku miałem 7 lat. Wypadało iść do szkół)', ale szkoły nie było. W końcu miałem być analfabetą. 14 lipca 1944 roku władze niemieckie ogłosiły ewakuację mieszkańców. Za niepodporządkowanie się groziła kara śmierci - wspomina Jan Steć.
Niemcy spędzali ludność z całego miasta do wagonów towarowych, ustawionych koło zniszczonego już dworca. We Włodzimierzu została już wówczas tylko część mieszkańców. Wiele osób uciekło przez zbliżaw
piwnicy, inne zakopali w ogrodzie. Myśleli, że w ten sposób uratują dorobek życia. Wierzyliśmy, że kiedyś do Włodzimierza wrócimy. Po drodze bagaże musieliśmy kilka razy rozpakowywać, bo okazywały się dla nas zbyt ciężkie - mówi pan Jan.
W każdym wagonie towarowym jechało ok. 40 osób. Panował w nich smród niemytych ciał. Ludzie spali, siedząc na bagażach, bo nie mieli gdzie się położyć. Potrzeby fizjologiczne załatwiali w szmaty. Później takie ła- • dunki wyrzucali przez zakratowane okienka w wagonach.
Pociąg wlókł się wolno. Często stawał albo zawracał, żeby zwolnić tor dla pociągów jadących w stronę frontu. - Po raz pierwszy zatrzymaliśmy się po dwóch dniach podróży na bocznicy kolejowej w Lublinie. Tam pozwolono nam na nabranie wody i wyczyszczenie wagonów. I jadzie, którzy wieźli ze sobą żywy inwentarz musieli go zostawić. Widziałem jak bardzo z tego powodu rozpaczali. Podróż była już znośniejsza. Na kolejnych stacjach w prowizorycznych warunkach gotowaliśmy posiłki z produktów, które ze
sobą zabraliśmy. I,amiętam, że w czasie postoju w Warszawie i w Bydgoszczy mieszkańcy tych miast przynosili dzieciom mleko. Po trzech tygodniach dojechaliśmy do Poznania - nasz rozmówca kontynuuje opowieść.
TYansport na tydzień został zakwaterowany w barakach przy ul. Grunwaldzkiej. Część osób podpisała listę lo-jalnościową w stosunku do władz niemieckich. Ta grupa zamiast do obozów pracy, trafiła do bauerów. W Poznaniu była kąpiel, pierwsza od trzech tygodni. Kazali się wszystkim rozebrać do naga. Mężczyźni i kobiety kąpali się oddzielnie. Przy drzwiach do ogromnej łaźni stał Niemiec, który miał beczkę śmierdzącego mydła o konsystencji musztardy. Każdemu tym mydłem chlapał w
twarz. - To bardzo piekło. Na zdjęcia. Stamtąd przez obóz przejściowy w Erfurcie trafiliśmy do Kahli do Karnego Obozu Pracy Przymusowej nr 2. Pamiętam, że z Erfurtu do Kahli przewozili nas wagonami osobowymi - wspomina pan Jan.
Ni* próbowali uciac
Polacy w obozie zostali zakwaterowani w nowych i czystych barakach. Spali na trzypoziomowych pryczach. W barakach nie było żadnych innych mebli. Brak możliwości utrzymania porządku sprawił, że szybko pojawiły się w nich pluskwy. Kartki na żywność robotnicy otrzymywali w prac)'. Jeżeli w pracy nie byli, to nie mieli co jeść. Chorzy dostawali tylko pół porcji. Do fabryki robotnicy
w
firmy Links. Mama nakładała do wagonów ziemię, którą rolnicy zabierali na swoje pola, później sprzątała w fabryce. Siostra pracowała w tzw. ochronce dla małych dzieci. Do tej ochronki po jakimś czasie zaczęła chodzić moja młodsza siostra - mówi pan Jan. Robotnicy pracowali od poniedziałku do soboty. Niedziela była jedynym dniem, kiedy rodzice mogli porozmawiać z dziećmi. W inne dni, kiedy wychodzili do pracy, to dzieci jeszcze spały, a jak WTacali, to już spały.
- W kierownictwie obozu oprócz Niemców, pracowali także Rosjanie i Ukraińcy. Jedne ze strażników był Polakiem. Nazywał się Janusz Skarbiński. Z kolei obozowy lekarz pochodził z Włoch. Wiem to z opracowania Franciszka Stemlera przechowywanego w Archiwum Akt Nowych. Z pieczątek na dokumentach wynika, że kiedyś znajdowało się ono w archiwum KC PZPR - opowiada Jan Steć.
Obóz miał bramę, jednak nikt jej nie zamykał. Nigdy nie został ogrodzony. - A jak stamtąd można by uciec, jak się nie znało języka? Było po nas widać, że jesteśmy robotnikami przymusowymi. Każdy z nas do ubrania miał przyszytą literkę "P". Zresztą, takie wyjścia poza obóz mogły być niebezpieczne ze względu na młodzież z Hitlerjugend, która robotników obrzucała kamieniami i błotem - wspomina słupsz-czanin.
Jednak pan Jan wielokrotnie wędrował do okolicznych wsi razem ze swoim rówieśnikiem, synem innych robotników. Cłiłopcy starali się zdobyć jedzenie dla siebie i swoich rodzin. - Niemcy mieli zakaz pomagania robotnikom przymusowym, zresztą sami dostawali żywność na kartki. Baliśmy się, ale głód był silniejszy od lęku wspomina. Tamte dni nauczył)' pana Jana. że w każdej sytuacji można poznać dobrych i złych luazi. - Kiedyś w jednej z wiosek spotkaliśmy niemieckiego żandarma. Ulicą szła Niemka, która do niego podeszła i, jak się domyślam, poprosiła go, żeby dzieciom nie robił krzywdy, a ukarał rodziców. Żandarm usiłował się dowiedzieć jak nazywają się nasi ojcowie i w którym obozie pracują. Okłamaliśmy go. Żandarm puścił nas wolno. Tego mężczyznę spotkaliśmy następnego dnia w naszym obozie. Widocznie udał się do obozu, o którym mu po-