Jeszcze dwa okrążenia i jestem ponad nim. Widzę jak zaskoczony moim nagłym pojawieniem się na „wewnętrznej", odchodzi z komina. Zostaję sam. Wysokościomierz odlicza kolejne metry. Jeszcze chwila i mleczne kłaki pod podstawą chmury całują owiewkę kabiny. Czas się zbierać!..
„Snyk" w krążeniu radzi sobie znakomicie. Lekki i czuły z łatwością zdobywa wysokość szybciej niż wielu jego konkurentów. Oddając drążek wyskakuję spod chmury. Zwiększam prędkość do „optymalnej" i odlatuję w poszukiwaniu następnego noszenia. Tym razem pilnie obserwuję wysokościomierz. Do następnej chmurki mam jeszcze dobry kawałek i dolecę tam zamieniając zdobytą wysokość na odległość. To jest kanoniczna zasada latania szybowcem. Im wyżej jesteś tym dalej zalecisz. Zdolność szybowca do przelotu określa jego doskonałość. „PW-5" ma tą magiczną liczbę określoną jako L/D=33 .. to znaczy tyle, że tracąc 1000 metrów wypracowanej wysokości powinienem móc przelecieć 33 kilometry w lini poziomej. To już jest niezły wynik jeśli jest on prawdą. Dla porównania „parasolka" miała teoretyczne L/D równe 23, co nigdy nie sprawdziło się w powietrzu. Mozaika pól żwawo ucieka w tył. Prawidłowo wytrymowany szybowiec spokojnie dryfuje w powietrzu. Drążek właściwie tylko dotykam, delektując się wpaniałym lotem. Jeszcze chwila i już jestem pod koleją chmurką. Chwilę zabiera mi znalezienie noszenia, bo podstawa jest wyraźnie rozlana a postrzępione kłaki nie wróżą nic dobrego. Istonie, noszenie jest słabe, lecz lekki „Pewiaczek" potrafi je wykorzystać. Na przeskoku straciłem koło 300 metrów. Nie jest to mało lecz i odległość była spora. Teraz grzecznie „odrobię" tą wysokość choć noszenie jest słabe.Kręcę jeszcze chwilę i odchodzę w stronę lotniska. Trzeba kończyć ten pierwszy „taniec na szkle” ...
Krąg nadlotniskowy buduje się znakomicie, świetna widoczność bardzo w tym pomaga. Hamulce aerodynamiczne działają bardzo skutecznie. Wytrzymanie i przyziemienie trochę inne, bo siedzę niziutko nad ziemią i perspektywa minimalnie inna niż ta która pamiętam. Nie stanowi to jednak przeszkody, trzeba tylko pamiętać aby nie wyrównać za wysoko. Szum muśniętej trawy i za moment znajomy churgot kółka oznajmiają przyziemienie. „Plemnik" toczy się na dwóch punktach, jak po szynie, nie mając tendecji do skręcania na dobiegu. O tym też trzeba pamiętać, bo zakręt trudno będzie wykonać na niewielkiej prędkości jeśli zaszłaby taka potrzeba. Za to hamulec kółka jest bardzo skuteczny i zatrzymuje mnie prawie w miejscu.
Szybko wyskakuję z kabiny i bez trudu odciągam „Pewiaka" na bok pasa.
Jasne staje się to, iż „Smykowi” jednak brakuje trochę do możliwości „starszych braci". Niemniej jednak jest on „o niebo" lepszy od jakiegokolwiek „złomiarza" na którym dotychczas latałem. I możliwość latania na przeloty staje się jak najbardziej oczywista. Jego fenomenalna zdolność „wybierania" słabych noszeń stanowi jego wielką zaletę szczególnie w słabej termice, a przestronna kabina i świetna ergonomia to po prostu bajka i „pieszczota pilota"...Z zadowoleniem dokonuję stosownego wpisu w książce lotów.
Skończył się „Taniec na Szkle" - „pingwin" przeżył i ma się bardzo dobrze.
Pozdrawiam i życzę „wiatru w podeszwach" - KiloCharlie