I do dzisiaj „nikt by się nie spodziewał^ gdyby nie solidnie nadziany pan Stanisław Łopuszyński, barwna postać ze światka inicjatywy prywatnej. Kiedyś, w czasie mojego pobytu w Warszawie, zaprosił mnie do siebie do domu na brydża, ale prosił bym przyszedł pół godziny wcześniej, gdyż chciałby w cztery oczy porozmawiać o pewnej sprawie. Jakie było moje zdumienie, gdy pan Stanisław pokazał mi zdjęcie rentgenowskie swojej głowy z kulą u nasady czaszki!
Twierdził, że Mazurkiewicz strzelił do niego, ale potem strzału nie powtórzył; gdy po jakimś czasie ocknął się, nasz pan Władysław wyraził troskliwe zaniepokojenie bólem głowy towarzysza. Mój rozmówca wrócił tego samego dnia do Warszawy, a gdy ból nie ustawał - poszedł do lekarza. A mnie prosił o opinię co w tej sytuacji powinien zrobić. Dałem mu adres znajomego prokuratora (oczywiście brydżysty), ale i poradziłem, by wpierw dobrze się zastanowił nad oskarżeniem, gdyż - moim zdaniem - ten Mazurkiewicz, którego znałem, wprawdzie przy stoliku dawał sobie nieźle radę, ale nie był zdolny do czegoś takiego. A jednak...
Jerzy Putrament (1910-1986)
Wreszcie coś drgnęło - za słabo powiedziane - lepiej: coś tąpnęło. A było tak: lato 1954, Jurata - plaża, kąpiel, brydż, plaża, kąpiel, brydż - na okrągło. Nasza paczka międzynarodowców mieszkała u rybaków, ale grała zwykle w przeraźliwie pustej świetlicy takiego domu wczasowego dla partyjnych VIP-ów (dom za żółtymi firankami), za zgodą bufetowej, która gdyby nie my, byłaby na gołej pensji. Raz, gdy czwarty się spóźnił, jeden z kibiców, taki miły 40-latek wyraził chęć gry. Wzięliśmy go na piątego, gdyż akceptował kusz (graliśmy „po gazecie”) i zapis (choć - jak się okazało - nie wiedział o co chodzi). Grał nawet przyzwoicie, przegrał 30 złotych.
Przy pożegnaniu przedstawił się: Jerzy Putrament!
Nazajutrz zobaczyłem delikwenta na plaży i pomyślałem sobie, że ten człowiek żyje w innym świecie; jako członek Komitetu Centralnego PZPR z normalnym życiem nie ma nic wspólnego, a jak się w nim znajdzie, to zachowuje się jak pijane dziecko we mgle. Trzeba zasiać mu trochę propagandy.
Przywitałem się grzecznie i po wyrażeniu wnikliwej uwagi o pogodzie - przystąpiłem do ataku. Użaliłem się nad losem brydżystów, których wszyscy ganiają; było o milicjantach, kelnerkach i konduktorach, było o pustych świetlicach i wrednych kaowcach, o bzdurnych twierdzeniach, że brydż jest ideologicznym wrogiem socjalizmu. Opowiedziałem o meczu w kopertach i o przedwojennych turniejach. Na wszelki wypadek nie wspomniałem o wydrukowanej na lewo książce, ani taktownie nie przypomniałem, że poprzedniego roku szczęśliwie zmarł towarzysz Stalin.
Wieczorem 5 października 1954 roku zatelefonował z Warszawy mój szwagier, adwokat, Stanisław Lucht: Kup koniecznie „Przegląd Kulturalny” - ucieszysz się! I rzeczywiście, nasz partner z Juraty wymodził artykuł z mocnym tąpnięciem, a pozycja autora zakończyła niewybredne ataki (było jeszcze ich kilka, ale wybredne). Nowa era. Artykuł przytaczam bez skrótów:’