G
G. Lukàcs, Pisma krytyczno-teoretyczne 1908-1932, wyb. i wstęp. S. Morawski, Warszawa 1994.
Gyòrgy Lukàcs
O istocie i formie eseju: list do Leo Poppera
Drogi Przyjacielu!
Leżą właśnie przede mną eseje przeznaczone do tej książki i zadaję sobie pytanie, czy
wolno wydawać takie prace, czy może z nich powstać nowa jedność, książka. Dla nas bowiem nie
jest teraz ważne, co oferują te eseje jako studia „historyczno-literackie", lecz wyłącznie to, czy jest
w nich coś, dzięki czemu nabiorą one nowej, własnej formy, i czy dla każdego z nich zasada będzie
ta sama. Czym ta jedność — jeśli w ogóle można tu o niej mówić? Nawet nie staram się jej
sformułować, gdyż nie o mnie i nie o mojej książce będzie tu mowa; stoi przed nami znacznie
ważniejsza i ogólniejsza kwestia, mianowicie: czy istnieje możliwość takiej jedności; w jakiej
mierze prawdziwie wielkie prace, należące do tej kategorii są formowane, a w jakiej ta ich forma
jest samodzielna; w jakiej mierze rodzaj oglądu i jego ukształtowanie wydobywają dany utwór ze
sfery nauki, stawiając go w rzędzie sztuki, jednakże bez zacierania granic obydwu i dają mu moc
pojęciowego porządkowania życia na nowo, skutecznie chroniąc przy tym przed lodowato
ostateczną skończonością filozofii. Jest to jednak jedyna możliwa, głęboka apologia takich pism,
zarazem oczywiście także najgłębsza ich krytyka, bowiem miarą tu ustaloną mierzyć się będzie
przede wszystkim właśnie je i określenie takiego celu pokaże przede wszystkim to, jak dalece są
one odeń odległe.
A zatem krytyka, esej — lub nazwij to na razie, jak chcesz —jako dzieło sztuki, jako
gatunek sztuki. Wiem, ta kwestia Cię nudzi i czujesz, że wszystkie argumenty i kontrargumenty
dawno już zostały wyczerpane, albowiem Wilde i Kerr tylko powszechnie spopularyzowali prawdę,
znaną już w okresie niemieckiego Romantyzmu, której ostateczny sens zupełnie nieświadomie jako
oczywisty odczuwali Grecy i Rzymianie, mianowicie tę, iż krytyka jest sztuką, nie zaś nauką. W
moim jednak przekonaniu — i tylko dlatego ośmielam się zanudzać Cię tymi uwagami —
wszystkie te spory nie dotknęły właściwej istoty problemu, problemu, czym tak naprawdę jest esej,
jaki jest jego zamierzony wyraz i jakie są tego wyrazu środki oraz drogi. Sądzę, iż zbyt
jednostronnie podkreślano przy tej okazji to, że „musi być dobrze napisany", i to, że esej wartością
stylistyczną dorównywać może literaturze, i dlatego nieuzasadnione jest mówienie tu o różnicy
wartości. Być może. Lecz co z tego wynika? Jeśli w podobnym sensie rozważymy krytykę jako
dzieło sztuki, to przecież nic to jeszcze nie mówi o jej istocie. „Wszystko, co jest dobrze napisane,
jest dziełem sztuki" — czy dobrze napisane ogłoszenie albo notatka prasowa jest już literaturą?
Teraz widzę, co Ci tak przeszkadza w takim ujmowaniu krytyki: anarchia; negowanie formy, aby
rojący o pełnej suwerenności intelekt mógł swobodnie igrać możliwościami dowolnego rodzaju.
Jeśli jednak mówię tu o eseju jako o formie sztuki, to czynię tak w imię porządku (a więc niemal
czysto symbolicznie i nie wiążąco) wyłącznie z poczucia, że ma on formę taką, która z ostateczną
mocą reguły oddziela go od wszystkich innych form sztuki. Określając teraz esej mianem formy
sztuki, spróbuję go w sposób najwyraźniejszy z możliwych wyizolować.
Dlatego też nie będzie tu mowy o jego podobieństwach do utworów literackich, tylko o tym,
co go od nich różni. Każde podobieństwo będzie tu jedynie tłem, na którym tym wy raźniej-
zaznaczą się różnice; wspomnimy o nich tylko dlatego, abyśmy zapamiętali jedynie prawdziwe
eseje, nie zaś te pożyteczne, ale nie zasługujące na miano eseju teksty, które nigdy nie dadzą nam
więcej niż tylko pouczenie, dane i „kontekst". Czemu zatem czytamy eseje? Wiele ku pouczeniu, są
jednak i takie, które przyciągają zupełnie czymś innvm. Nietrudno je oddzielić: prawda, że dziś
inaczej widzimy i oceniamy tragédie classique niż Lessing w Dramaturgii; że osobliwi i omal
niezrozumiali wydają się nam Grecy Winckelmanna i może już wkrótce podobnie odbierać
będziemy Renesans Burckhardta? A jednak ich czytamy — dlaczego? Są jednak i takie pisma
krytyczne, które jak hipoteza nauk przyrodniczych, jak nowe konstrukcje jakiegoś detalu maszyny,
utraciły wszelką swą wartość w tym samym momencie, w którym pojawiło się coś nowszego,
lepszego. Jeśliby jednak — na co mam nadzieję i czego oczekuję — ktoś napisał nową
Dramaturgię pochwalającą Corneille'a, a ganiącą Szekspira, to czym ona mogłaby zagrozić pracy
Lessinga? Cóż Burckhardt i Pater, Rhode i Nietzsche mogliby zmienić w Winckelmanna snach o
Grecji?
„Owszem, gdyby krytyka była nauką — pisze Kerr. — Ale udział imponderabiliów jest zbyt
silny. W najlepszym wypadku jest ona sztuką." Nawet gdyby była nauką — nie jest takie całkiem
nieprawdopodobne, że kiedyś nią zostanie — cóż by to zmieniło w istocie naszego problemu?
Mówimy tu nie o namiastkach, tylko o czymś zasadniczo nowym, o czymś, czego nie dotyka ani
przybliżone, ani pełne osiągnięcie celu naukowego. W nauce oddziałują na nas treści, w sztuce
formy. Nauka oferuje nam fakty i relacje między nimi, sztuka natomiast dusze i losy. W tym
punkcie drogi się rozchodzą; tu nie ma zamienników i tworów przejściowych. Jakkolwiek w
pierwotnych, nie zróżnicowanych jeszcze epokach, nauka i sztuka (i religia, i etyka, i polityka) nie
były oddzielone i tworzyły jedność, to w momencie, gdy nauka oderwała się uzyskując
samodzielność, wszystko, co było tylko wstępem, utraciło swoją wartość. Tylko kiedy coś wszelkie
swoje treści przelało w formę, stało się czystą sztuką, zachowa wartość, tyle że wówczas cała
dotychczasowa naukowość idzie w zapomnienie, nie mając żadnego znaczenia.
A zatem nauka o sztuce istnieje; lecz istnieje też zupełnie inny jeszcze sposób
wypowiadania się ludzkich temperamentów, którego środkiem wyrazu jest najczęściej pisanie o
sztuce. Najczęściej, zaznaczam, gdyż istnieje wiele prac, powstałych z takich właśnie uczuć, a
mimo to nie mających najmniejszej styczności z literaturą czy sztuką, prac, w których podejmuje
się te same życiowe kwestie, co w tych określonych mianem krytyk, tyle że pytania stawia się tam
bezpośrednio życiu i nie potrzebują one zapośredniczenia przez literaturę czy sztukę. I właśnie
pisma największych eseistów są tego rodzaju: Dialogi Platona, pisma mistyków, eseje Montaigne'a
oraz wyimaginowane kartki z dziennika Kierkegaarda i jego nowele.
Prowadzi od nich do literatury nieskończony szereg ledwo uchwytnych, subtelnych przejść.
Przypomnij sobie ostatnią scenę Eurypidesowego Heraklesa: już jest po tragedii, kiedy pojawia się
Tezeusz i dowiaduje się o tym, co zaszło, o strasznej zemście Hery na Heraklesie. Wówczas
rozpoczyna się rozmowa o życiu pomiędzy pogrążonym w żałobie Heraklesem i jego przyjacielem,
rozlegają się pytania, pokrewne tym z rozmów sokratejskich, ale pytający są sztywniejsi i mniej
ludzcy, a sposób pytania bardziej abstrakcyjny, bardziej przeskakujący bezpośrednie przeżycie niż
w Dialogach Platona. Przypomnij sobie ostatnią odsłonę Michaela Kramera, przypomnij sobie
Spowiedź pięknoducha, Dantego, Everymana, Bunyana — czy muszę wyliczać dalsze przykłady?
Powiesz z pewnością: zakończenie Heraklesa jest niedramatyczne, a Bunyan to...
Oczywiście, oczywiście — ale dlaczego? Herakles jest niedramatyczny, ponieważ naturalną
konsekwencją każdego stylu dramatycznego jest to, że wszystko, co dzieje się we wnętrzu
człowieka, ma swoją projekcję w czynach, ruchach i gestach, czyli staje się widzialne i uchwytne
zmysłowo. Widzisz wtedy, jak nadciąga zemsta Hery, widzisz Heraklesa w błogim oszołomieniu
zwycięstwa, zanim go ona dosięgnie, widzisz jego oszalałe gesty w czasie obłędu, którym go
poraziła i jego dziką rozpacz po napadzie szału, kiedy zobaczył, co się stało. Z tego, co dzieje się
potem, nie widzisz nic. Przybywa Tezeusz — i na próżno starasz się ustalić inaczej niż tylko
pojęciowo to, co się teraz dzieje: to, co słyszysz i widzisz nie jest już prawdziwym środkiem
wyrazu rzeczywistych wydarzeń, to, że w ogóle coś się dzieje jest sprawą w najgłębszej swej istocie
obojętną. Widzisz jedynie tyle, że Tezeusz i Herakles razem opuszczają scenę. Przedtem
rozbrzmiewają pytania: jacy są tak naprawdę bogowie; w jakich bogów wolno wicrzvé, a w jakich
nie; czym jest życie i jak w sposób najbardziej męski znosić cierpienia. Konkretne przeżycie, z
którego zrodziły się te pytania, ginie w bezkresnej dali. A gdy w świat faktów powrócą odpowiedzi,
nie są to już odpowiedzi na pytanie postawione przez żywe życie, na pytanie, co ci ludzie w tej
określonej sytuacji życiowej powinni zrobić, a czego zaniechać. Odpowiedzi te na każdy fakt
spoglądają zdziwionym wzrokiem, bowiem pochodzą one z życia w ogóle i od bogów w ogóle, nie
znając bólu Heraklesa ani jego przyczyny, czyli zemsty Hery. Wiem: dramat ten stawia swoje
pytanie także temu życiu i tym, co przynosi odpowiedź jest tam również los w ogóle; w
ostatecznym rozrachunku pytania i odpowiedzi również są tu związane z określoną sprawą.
Prawdziwy dramaturg (dopóki jest też prawdziwym artystą, rzeczywistym reprezentantem zasad
literackich) będzie widział jakieś życie z takim bogactwem i z taką intensywnością, że niemal
niepostrzeżenie stanie się ono życiem w ogóle. Tutaj jednak wszystko staje się niedramatyczne,
ponieważ zaczyna tu oddziaływać zupełnie inna zasada, ponieważ to życie, które tu stawiało
pytanie, utraciło wszelką cielesność, gdy tylko rozbrzmiało pierwsze słowo tego pytania.
Istnieją zatem dwa typy duchowej rzeczywistości: jednym jest to życie w ogóle, a drugim
życie konkretne; obydwa są równie rzeczywiste, nigdy nie mogą być jednak równocześnie
rzeczywiste. W każdym przeżyciu każdego człowieka zawarte są elementy obydwu, jakkolwiek
zawsze z różną mocą i głębią; także we wspomnieniach pojawia się raz jedno, raz drugie, lecz w
danej chwili odczuwać je możemy tylko w jednej z tych form. Odkąd istnieje życie i ludzie to życie
pragną pojąć i uporządkować, zawsze istniała ta dwoistość przeżyć. Tyle że współzawodnictwo o
priorytet i przewagę toczyło się najczęściej w filozofii i wciąż inaczej brzmiały bojowe okrzyki,
stąd dla większości ludzi brzmiały one niezrozumiale i obco. Wydaje się, że najjaśniej postawiono
to pytanie w średniowieczu, kiedy to myśliciele podzielili się na dwa obozy, z których jeden
twierdził o uniwersaliach, o pojęciach (lub ideach Platona, jeśli wolisz), że stanowią one jedyną
prawdziwą rzeczywistość, drugi zaś widział w nich tylko słowa, jako zbiorcze nazwy jedynie
prawdziwych, pojedynczych rzeczy.
Ta sama dwoistość rozdziela też środki wyrazu; przeciwieństwo tworzą tu one oraz
„znaczenia". Pierwsza zasada polega na tworzeniu obrazów, druga na tworzeniu znaczeń; dla jednej
istnieją tylko rzeczy, dla drugiej tylko ich relacje, tylko pojęcia i wartości. Literatura sama w sobie
nie zna nic poza rzeczą; dla niej każda rzecz jest czymś poważnym, jedynym i nieporównywalnym.
Dlatego też nie zna ona tych pytań: nie stawia się pytań czystym rzeczom, tylko ich relacjom,
ponieważ — jak w bajce — z każdego pytania robi się znów rzecz podobna tej, która zrodziła to
pytanie. Bohater stoi na skrzyżowaniu dróg albo w centrum walki, ale zarówno jedno, jak i drugie
to nie są losy, w stosunku do których istnieją pytania i odpowiedzi, są to zwyczajnie i dosłownie
skrzyżowania dróg i walki. Bohater zaś dmie w swój czyniący cuda róg i oczekiwany cud się
pojawia, będzie to rzecz na nowo porządkująca rzeczy. W prawdziwie wnikliwej krytyce nie ma
jednak życia rzeczy, nie ma obrazów, a jedynie przezroczystość, jedynie coś, co nie byłoby zdolne
w sposób pełnowartościowy wyrazić jakiegoś obrazu. „Bezobrazowość wszelkich obrazów", oto cel
wszystkich mistyków, a Sokrates w szyderczo-pogardliwy sposób mówi do Fajdrosa o poetach,
którzy nigdy godnie nie opiewali i nigdy nie będą godnie opiewać prawdziwego życia duszy.
„Bowiem wielki byt, w którym zamieszkiwała nieśmiertelna część naszej duszy, jest bezbarwny i
bezkształtny, i nieuchwytny, i tylko ster duszy, umysł, zdolny jest go zobaczyć."
Odpowiesz może, iż mój poeta jest pustą abstrakcją, tak jak i mój krytyk. Masz słuszność,
obaj są abstrakcjami, choć może nie całkiem pustymi. Są abstrakcjami, ponieważ nawet Sokrates
musi o swoim świecie bez kształtu i poza wszelkim kształtem mówić obrazami, i nawet słowo
„bezobrazowość" niemieckiego mistyka jest metaforą. Nie ma też literatury bez porządkowania
rzeczy. Matthew Arnold nazwał ją kiedyś Criticism of Life. Stanowi ona ostateczną relację
pomiędzy człowiekiem a losem i światem, i z pewnością wzięła swój początek z takiego najbardziej
przemyślanego stanowiska, jakkolwiek bardzo często nic o swoim początku nie wie. Nawet jeśli
częstokroć odrzuca wszelkie stawianie pytań i zajmowanie stanowiska, to czyż negowanie
wszelkich pytań nie jest ich stawianiem, a świadome odrzucanie zajęciem stanowiska? Pójdę
jeszcze dalej: rozdzielenie obrazu i znaczenia również jest abstrakcją, ponieważ znaczenie zawsze
będzie okryte obrazami, a odbicie blasku spoza obrazów prześwietla każdy obraz. Każdy obraz jest
z naszego świata i radość tego istnienia bije z jego oblicza; lecz przypomina on sobie i nam o
czymś, co kiedyś było, o jakimś Gdzieś, o jego ojczyźnie, o jedynym, co na samym dnie duszy jest
ważne i znaczące. Tak jest, w swojej nagiej czystości oba te krańce ludzkiego odczuwania to
jedynie abstrakcje, lecz tylko z pomocą takiej abstrakcji mogłem oznaczyć obydwa bieguny
pisemnych możliwości wyrazu. A najbardziej zdecydowanie odwracają się od obrazów,
najgwałtowniej sięgają poza nie, właśnie pisma krytyków, platoników i mistyków.
Tym samym określiłem już jak gdyby, dlaczego ten rodzaj odczuwania wymaga dla siebie
artystycznej formy, dlaczego każdy jego wyraz w innych formach, jak choćby w literaturze musi
nas razić. Sformułowałeś kiedyś taki wielki postulat pod adresem wszystkiego, co kreowane, być
może jedyny prawdziwie ogólny, a jest on bezlitosny, nie zna wyjątków; mianowicie, że w dziele
wszystko musi być z jednego tworzywa, że każda z jego części musi być przejrzyście
uporządkowana względem jednego punktu. A ponieważ wszelkie pisanie zdąża zarówno ku
jedności jak i wielości, wspólnym problemem stylu jest dla wszystkich równowaga w wielości
rzeczy, bogate rozczłonkowanie w jednorodnej masie. Co w jednej formie artystycznej żyje, w innej
może być martwe — oto praktyczny, łatwo dostępny dowód na wewnętrzny rozdział form.
Pamiętasz, jak wyjaśniłeś mi żywość postaci na pewnych silnie stylizowanych malowidłach
ściennych? Powiedziałeś, że freski te namalowane są między kolumnami i nawet jeśli gesty
przedstawionych tam postaci są marionetkowe i sztywne, a wyraz każdej twarzy jedynie maską, to i
tak jest to bardziej żywe od kolumn, obramiających te malowidła, z którymi tworzą dekoracyjną
całość. Tylko trochę bardziej żywe, ponieważ trzeba zachować jedność, ale przecież żywsze, aby
mogło powstać złudzenie życia. Tu jednak problem równowagi postawiony jest następująco: świat i
zaświaty, obraz i przezroczystość, idea i emanacja leżą na dwu przeciwnych szalkach wagi,
równoważąc się nawzajem. Im głębiej drąży pytanie — porównaj tylko tragedię z baśnią — tym
bardziej liniowe stają się obrazy, na tym mniejszej liczbie płaszczyzn wszystko się toczy, tym
bardziej blado i matowo błyszczą barwy, tym zwyczajniejsze bogactwo i wielość świata, tym
bardziej do maski podobny wyraz ludzkich twarzy. Są jednak jeszcze takie przeżycia, dla których
wyrażenia najzwyczajniejszy i najbardziej umiarkowany gest to zbyt wiele, a zarazem zbyt mało; są
pytania, których głos rozbrzmiewa tak cicho, że dźwięki najbardziej bezgłośnego wydarzenia to dla
nich dziki hałas, a nie akompaniament; są takie związki losowe, które tak bardzo są wyłącznie
związkami losów samych w sobie, że wszelki pierwiastek ludzki zakłócałby tylko ich abstrakcyjną
czystość i dostojność. Nie mówimy tu o subtelności i głębi, to kategorie wartości, więc tylko w
obrębie formy się stosują; mówimy o głównych zasadach rozdzielających formy; o tworzywie, z
którego wszystko jest zbudowane, o stanowisku, o światopoglądzie, nadającym wszystkiemu
jednolitość. Nie przeciągając dłużej powiem: jeśli by przyrównać różnorodne formy literatury do
załamanego w pryzmacie słonecznego światła, pisma eseistów byłyby odpowiednikiem ultrafioletu.
Istnieją zatem przeżycia, których nie można wyrazić żadnym gestem, a które mimo to
tęsknią za jakimś środkiem wyrazu. Po tym, co dotąd powiedziałem, wiesz już, które mam na myśli
i jakiego są rodzaju. To intelektualność, pojęciowość jest tym sentymentalnym przeżyciem,
bezpośrednią rzeczywistością, spontaniczną zasadą istnienia; światopogląd w swej nieukrywanej
czystości jest tym wydarzeniem dla duszy, motoryczną siłą życia. Bezpośrednio zadane pytanie: Co
to jest życie, człowiek, los? Lecz tylko jako pytanie, bowiem odpowiedź nie da tu żadnego
„rozwiązania", jak czyni to nauka, czy — na czystszych wysokościach — filozofia, jest ta
odpowiedź raczej, jak w każdego rodzaju poezji, symbolem, losem, tragizmem. Kiedy człowiek
czegoś takiego dozna, to cala jego zewnętrzność czeka w zastygłym bezruchu na rozstrzygnięcie,
jakie przyniesie walka niewidzialnych, niedostępnych zmysłom mocy. Każdy gest, jakim człowiek
próbowałby coś z tego wyrazić, zafałszowałby jego przeżycie, gdyby ironią nie podkreślił swej
niemożności, czyli gdyby sam siebie tym samym nie zneutralizował. Człowieka, który czegoś
takiego doznał, nie wyrazi nic zewnętrznego — jak mogłaby go wykreować literatura? Każde
pisanie przedstawia świat w symbolu losowego związku; problem losu wszędzie określa problem
formy. Ta jedność, ta koegzystencja jest tak silna, że jeden element nigdy nie występuje bez
drugiego i oddzielenie ich możliwe jest także tutaj jedynie w abstrakcji. Zatem rozróżnienie,
jakiego usiłuję tu dokonać, wydaje się być praktycznie jedynie różnicą akcentu: literatura otrzymuje
od losu swój profil, formę; forma pojawia się tu zawsze jako los — w pismach eseistów forma staje
się losem, stwórczą tego losu zasadą. Różnica ta oznacza, co następuje: los wydobywa rzeczy ze
świata rzeczy, akcentuje ważne i oddziela nieistotne; formy natomiast ograniczają tworzywo, które
w przeciwnym razie na podobieństwo powietrza rozpłynęłoby się w kosmosie. Los bierze się więc
stąd, skąd bierze się cała reszta i wchodzi jako rzecz między rzeczy, podczas kiedy forma —
widziana jako coś gotowego, a więc z zewnątrz — ustala granice czegoś obcego jej istocie.
Ponieważ los porządkujący rzeczy jest ciałem z ich ciała i krwią z ich krwi, dlatego nie ma losu w
pismach eseistów. Los bowiem, odarty ze swej unikalności i przypadkowości, jest tak samo na
wskroś niematerialny jak każde inne bezcielesne tworzywo tych pism, a zatem niezbyt jest
odpowiedni, by nadawać formę właśnie im, kiedy w nich samych brak jakiejkolwiek naturalnej
skłonności i możliwości zagęszczenia się w formę.
Dlatego pisma te mówią o formach. Krytyk to ktoś, kto dostrzega w formach ich losowość,
dla kogo silniejszym przeżyciem jest zawartość duszy, pośrednio i nieświadomie zawarta w
formach. Forma jest jego największym przeżyciem, jako rzeczywistość bezpośrednia jest ona w
jego pismach tym, co obrazowe, co prawdziwie żywe. Forma ta, powstała z symbolicznego
rozpatrywania symboli życia, zyskuje życie sama w sobie z siły tego przeżycia. Staje się
światopoglądem, stanowiskiem, ustosunkowaniem się do życia, z którego powstała; możliwością
przeformowania go i stworzenia na nowo. Momentem losowym dla krytyka jest zatem ten, gdy
rzeczy stają się formami, ta chwila, kiedy wszystkie uczucia i przeżycia znajdujące się po tej i po
tamtej stronie formy same stapiają się i zgęszczają w formę. Jest to mistyczna chwila zespolenia się
tego, co zewnętrzne z tym, co wewnętrzne; duszy z formą. Chwila to tak mistyczna, jak moment
losowy tragedii, kiedy bohater i los spotykają się ze sobą zrastając się w nową, nierozerwalną tak w
przeszłości jak i w przyszłości jedność, jak tenże moment w noweli, kiedy dzieje się to
przypadkiem i z kosmiczną koniecznością, czy w liryce, gdzie parą są dusza i tło. Forma jest
rzeczywistością w pismach krytyka, jest głosem, którym on stawia pytania życiu: oto rzeczywisty,
najgłębszy powód tego, że literatura i sztuka są typowym i naturalnym tworzywem krytyki. Tu
bowiem ostateczny cel poezji zmienić się może w punkt wyjścia, w początek; tutaj forma, nawet w
swej abstrakcyjnej pojęciowości, wydaje się czymś pewnym i dotykalnie rzeczywistym. Jest to
typowe tworzywo eseju, ale nie jedyne. Eseista potrzebuje formy tylko jako przeżycia, tylko jej
życie jest nam potrzebne, zawarta w niej żywa rzeczywistość duszy. A rzeczywistość taką znaleźć
można w każdym bezpośrednim, zmysłowym przejawie życia, z niego ją wyczytać i w niego
wczytać, przez taki schemat przeżywa się i kreuje życie. I tylko dlatego, że literatura, sztuka oraz
filozofia otwarcie i wprost zmierzają ku formom, podczas kiedy w samym życiu stanowią one
jedynie idealny wymóg pewnego rodzaju ludzi i przeżyć, tylko dlatego konieczna jest tu mniejsza
intensywność zdolności krytycznego przeżywania w odniesieniu do tego, co uformowane niż do
tego, co z życia; dlatego — przy pierwszym i najbardziej powierzchownym rozważeniu —
rzeczywistość wizji formy wydaje się być mniej problematyczna niż tam. Dzieje się tak jednak
tylko przy pierwszym i najbardziej powierzchownym rozważeniu, gdyż forma życia nie jest
bardziej abstrakcyjna od formy wiersza. Także tam forma staje się widoma tylko poprzez
abstrakcję, a jej prawdziwość nie jest mocniejsza od siły, z jaką się ją przeżywa. Powierzchownym
byłoby różnicować wiersze na podstawie tego, czy czerpią swoje tworzywo z życia, czy skądinąd,
ponieważ formująca siła poezji i tak rozbija i kruszy wszystko stare, już uformowane, zmieniając to
w bezkształtny surowiec. Równie powierzchowny wydaje mi się podział i tutaj. Obydwa rodzaje
widzenia świata są bowiem tylko ustosunkowaniem się do rzeczy i obydwa dadzą się zastosować
wszędzie, jakkolwiek prawdą jest, że dla obu przypadków istnieją rzeczy poddające się danemu
punktowi widzenia z zamierzoną przez naturę oczywistością i takie, które można do tego zmusić
jedynie po najzacieklejszych walkach i tylko najgłębszym przeżyciem.
Jak w każdej rzeczywiście istotnej relacji, spotkają się tu naturalne oddziaływanie tworzywa
i bezpośrednia przydatność: przeżycia, dla których wyrażenia powstają pisma eseistów, większość
ludzi uświadamia sobie tylko oglądając obrazy, względnie czytając wiersze, nie mają też one
wówczas tej siły, zdolnej poruszyć samo życie. Dlatego większość ludzi uważa, iż eseje pisze się
tylko po to, by objaśniać obrazy czy książki, by ułatwić ich zrozumienie. A przecież relacja ta jest
głęboka i konieczna, i właśnie owa nierozerwalność oraz organiczność, tkwiące w tej mieszaninie
przypadkowości i konieczności są źródłem humoru i ironii, jakie odnajdziemy w pismach każdego )
prawdziwie wielkiego eseisty. Źródłem owego osobliwego humoru, tak silnego, że omal, nie godzi
się o tym wspominać, bo jeśli kto nie wyczuwa go spontanicznie, to i tak daremnym byłoby dawać
mu wyraźne wskazówki. Mam tu na myśli ironię polegającą na tym, że krytyk mówi zawsze o
ostatecznych kwestiach życia i zawsze czyni to w takim, tonie, jakby mowa była tylko o obrazach i
książkach, tylko o nieistotnych, acz pięknych ornamentach wielkiego życia, i nawet w tym
przypadku nie o najgłębszym wnętrzu wnętrz, a tylko o pięknej i bezużytecznej powierzchni. Stąd
też wrażenie, jakby każdy esej był niewyobrażalnie oddalony od życia, a dystans ten wydaje się tym
większym bardziej paląca i bolesna jest faktyczna bliskość istoty jednego i drugiego. Być może
wielki Sieur de Montaigne odczuł coś podobnego, skoro nadał swoim pismom cudownie piękne i
trafne określenie Essais. Skromna bowiem prostota tego słowa jest wyniosłą kurtuazją. Eseista
odtrąca własne dumne nadzieje, podszeptujące niekiedy, jakoby dotarł w pobliże Absolutu — może
proponować przecież tylko objaśnienia wierszy innych, w najlepszym wypadku objaśnienie
własnych pojęć. Ale z ironią wprzęga się w tę małość, w tę wieczną małość najgłębszej pracy
umysłu w stosunku do życia i z pełną ironii skromnością jeszcze ją podkreśla. U Platona abstrakcję
obramowuje ironia drobnych życiowych realiów. Zanim Arystofanes rozpocznie swój subtelny
hymn na cześć Erosa, Eryksimachos powodując kichanie leczy go z napadu czkawki. A Hippotales
z trwożną uwagą przygląda się Sokratesowi wypytującemu jego ukochanego Lyzisa. Z dziecięcą
złośliwością mały Lyzis zaprasza Sokratesa, by dręczył pytaniami jego przyjaciela Meneksosa, tak
jak dręczył jego. Surowi wychowawcy przerywają nici tego dialogu o migotliwej głębi i zabierają
chłopców do domu. Sokrates jednak ubawił się najbardziej: „Sokrates i obaj chłopcy chcą zostać
przyjaciółmi, a nawet nie potrafią powiedzieć, co to takiego przyjaciel." Lecz także w olbrzymim
aparacie naukowym niektórych , współczesnych eseistów (przypomnij sobie choćby Weiningera)
dostrzegam podobną ironię, a innym tylko rodzajem wyrazu tejże jest, jakże subtelna,
powściągliwość w sposobie pisania u Diltheya. We wszystkich pismach każdego z wielkich
eseistów moglibyśmy odnaleźć, za każdym razem oczywiście inną, formę tej ironii. Mistycy
średniowieczni jako jedyni nie mają tej wewnętrznej ironii — chyba nie muszę Ci objaśniać
dlaczego.
Krytyka zatem, esej, mówi przeważnie o obrazach, książkach i myślach. Jaki jest jego
stosunek do tego, co przedstawiane? Mówi się zawsze: krytyk musi wypowiadać prawdę o
rzeczach, pisarz za to nie jest zobowiązany do prawdy względem swego tworzywa. Nie jest naszym
zamiarem podejmować tu pytania Piłata ani sprawdzać, czy pisarz nie jest jednak mimo wszystko
zmuszony do wewnętrznej prawdziwości oraz czy prawda jakiejś krytyki może być silniejsza i
czymś więcej niż ta pierwsza. Nie, ponieważ naprawdę dostrzegam tu różnicę, tyle że jedynie w
swych abstrakcyjnych biegunach jest ona czysta, wyraźna i wolna od form przejściowych. Pisząc o
Kassnerze, wspomniałem już o niej: esej zawsze mówi o czymś już uformowanym czy w
najlepszym razie czymś, co już raz było; do jego istoty zatem należy, iż nie wydobywa on nowych
rzeczy z pustej nicości, a tylko na nowo porządkuje takie, które już kiedyś były żywe. Dlatego więc,
że je na nowo porządkuje, a nie formuje czegoś nowego z bezkształtu, jest z nimi związany, musi
zawsze wypowiadać „prawdę" o nich, musi znaleźć wyraz dla ich istoty. Najkrócej różnicę tę
dałoby się może sformułować następująco: literatura czerpie z życia (i sztuki) swoje motywy; dla
eseju sztuka (i życie) są modelem. Być może określi tę różnicę stwierdzenie, iż paradoks eseju jest
niemal identyczny z paradoksem portretu. Widzisz chyba powód? Prawda, że patrząc na krajobraz
nie zadajesz sobie pytania: Czy ta góra, albo ta rzeka naprawdę jest taka jak ją namalowano? Za to
przed każdym portretem mimo woli zawsze pojawia się pytanie o podobieństwo. Przeanalizuj więc
ten problem podobieństwa, którego niemądre i powierzchowne stawianie doprowadza prawdziwych
artystów do rozpaczy. Stajesz przed portretem pędzla Velasqueza i mówisz sobie: Jakiż podobny, i
czujesz, że naprawdę powiedziałeś coś o tym obrazie. Podobny? Do kogo? Oczywiście do nikogo.
Nie masz przecież pojęcia, kogo on przedstawia, może nawet nie ma możliwości, abyś się
dowiedział, a nawet jeśli tak, wcale cię to nie interesuje. Mimo to czujesz: jest podobny. Przy
innych podobiznach oddziałują tylko barwy i linie, i nie masz takiego uczucia. Prawdziwe,
znaczące portrety, obok wszelkich innych artystycznych wrażeń, dają nam i to: życie człowieka,
który kiedyś naprawdę żył, i przemocą budzą w nas uczucie, iż jego życie było takie, jak pokazują
nam linie i barwy obrazu. Tylko dlatego, że widzimy, jak malarze toczą przed ludźmi zaciekle boje
o ten ideał wyrazu, że tym co tej walce przyświeca i jest jej hasłem może być jedynie walka o
podobieństwo, tylko dlatego tak właśnie nazywamy te sugestie życia, mimo że nie ma na świecie
nikogo, kto do tego portretu mógłby być podobny. Nawet bowiem, jeśli znamy przedstawionego na
obrazie człowieka, do którego portret ma być „niepodobny", to czyż nie jest abstrakcją twierdzić w
odniesieniu do dowolnie wybranego momentu czy wyrazu: oto właśnie istota tego człowieka? I
nawet gdybyśmy znali tysiące tych momentów, to cóż my wiemy o bezkresnych obszarach życia
tego człowieka, w których go nie widzieliśmy, cóż wiemy o wewnętrznych światłach znajomych,
cóż o refleksach, jakie rzucają na innych? Tak właśnie, widzisz, wyobrażam sobie mniej więcej
„prawdę" esejów. Również tutaj toczy się bój o prawdę, o ucieleśnienie życia, jakiego ktoś się
doszukał w człowieku, w epoce, w formie; lecz tylko od intensywności pracy i wizji zależy, czy
zapis przekaże nam wrażenie tego właśnie życia. W tym kryje się wielka różnica: literatura daje
nam złudzenie życia tego, kogo przedstawia, nigdzie nie jest do pomyślenia ktoś lub coś, mogące
służyć za miarę tego, co wykreowane. Bohater eseju kiedyś już żył, jego życie musi być już zatem
wykreowane, tyle że także jego życie jest właśnie w taki sposób wewnątrz dzieła, jak wszystko w
poezji. Wszystkie te przesłanki mocy oddziaływania oraz ważności tego, co zobaczone, esej
stwarza z siebie. Jest więc rzeczą niemożliwą, aby jakieś dwa eseje zaprzeczały sobie nawzajem:
każdy z nich stwarza sobie przecież odrębny świat i nawet wychodząc poza niego w imię
osiągnięcia wyższego stopnia ogólności, w tonie, barwie, akcentach nadal pozostanie w obrębie
tego stworzonego przez siebie świata — opuszcza go zatem jedynie w sensie pośrednim. Nie jest
również prawdą, jakoby istniała tu jakaś obiektywna, zewnętrzna miara stopnia żywości oraz
prawdy, jakobyśmy mogli zmierzyć osobą „rzeczywistego" Goethego prawdziwość Goethego,
Grimma, Diltheya czy Schlegla. Nie jest to prawdą, ponieważ wielu Goethech — różnych od siebie
nawzajem i głęboko różnych od naszego własnego — budziło już w nas głęboką wiarę w swoją
żywość i rozczarowani rozpoznawaliśmy nasze własne twarze u innych, których słabowity oddech
nie był zdolny tchnąć w nich samych samowładnej siły życiowej. Otóż właśnie, esej dąży ku
prawdzie, lecz tak jak Saul, który wyszedłszy z domu szukać oślic swojego ojca znalazł królestwo,
tak eseista, który rzeczywiście zdolny jest szukać prawdy, u kresu drogi znajdzie cel, którego nie
szukał — życie.
Złudzenie prawdy! Nie zapominaj, z jakim trudem i jak wolno literatura odchodziła od tego
ideału — dokonało się to przecież wcale nie tak dawno — i jest rzeczą nader wątpliwą, czy jego
zniknięcie rzeczywiście było potrzebne. Jest też rzeczą nader wątpliwą, czy człowiekowi wolno
chcieć tego, co ma osiągnąć, czy wolno mu kroczyć prostymi, nieskomplikowanymi drogami do
celu. Przypomnij sobie epikę rycerską średniowiecza, tragedie greckie, Giotta i będziesz wiedział,
co mam na myśli. Nie będzie tu mowy o zwykłej prawdzie, o prawdzie naturalizmu, którą
należałoby raczej nazwać powszedniością i trywialnością, lecz o prawdzie mitu, którego siła przez
tysiąclecia utrzymuje przy życiu prastare baśnie i legendy. Prawdziwi pisarze mitów szukali jedynie
prawdziwego sensu swoich tematów, których pragmatycznej rzeczywistości ani nie chcieli, ani nie
mogli podważyć. Patrzyli na owe mity jak na święte i tajemnicze hieroglify, za swe posłannictwo
uznając ich odczytanie. Otóż to, czyż nie widzisz, że każdy świat może mieć własną mitologię? Już
Friedrich Schlegel powiedział, że narodowymi bóstwami Niemców nie są Hermann i Wodan, lecz
nauka i sztuka. Oczywiście nie jest to słuszne dla całości niemieckich dziejów, lecz tym trafniej
określa część życia każdego narodu i każdego czasu, tę właśnie, o której tu ciągle mówimy.
Również i to życie ma swoje złote epoki i swoje raje utracone, znajdziemy tu życie bogate, pełne
osobliwych przygód, nie brak też zagadkowych wyroków za mroczne grzechy; pojawiają się
słoneczni bohaterowie, prowadząc swe śmiałe zajazdy przeciw potęgom ciemności; mądre słowa
światłych czarowników, wabiące śpiewy pięknych syren wiodą wszystkich słabych ku zagładzie;
jest grzech pierworodny i zbawienie. Są tu wszystkie boje życia — tyle tylko, że z innej złożone
materii niż w tym drugim życiu.
Żądamy, aby pisarze i krytycy dostarczali nam symboli życia, a wciąż żywym mitom i
legendom nadawali formy naszych pytań. Prawda, że subtelną i wzruszającą ironią jest, iż jeśli jakiś
wielki krytyk tchnie naszą tęsknotę we wczesnoflorentyńskie obrazy czy greckie torsy, czerpiąc z
nich przez to dla nas coś, czego inaczej próżno byśmy wszędzie szukali, to mówi się wówczas o
nowych wynikach badań naukowych, o nowych metodach, nowych faktach? Fakty istnieją zawsze i
zawsze zawarte jest w nich wszystko, to tylko każda epoka potrzebuje innych Greków, innego
Średniowiecza, innego Renesansu. Każda z nich stworzy sobie to, czego jej potrzeba, i tylko epoka
bezpośrednio po niej następująca uważa, iż marzenia ojców to były kłamstwa, które zwalczyć
należy własnymi, nowymi „prawdami". Dzieje oddziaływania literatury przebiegają także w ten
sposób; również w krytyce żyjący dziś nie podważają trwania marzeń swoich dziadków, ani
wcześniej zmarłych poprzedników. Tak więc spokojnie mogą żyć obok siebie najróżniejsze „ujęcia"
Renesansu, tak jak nowa Fedra, Zygfryd czy Tristan jakiegoś nowego twórcy nie naruszają tychże,
stworzonych przez jego poprzedników. Oczywiście istnieje nauka o sztuce i istnieć musi. I właśnie
najwięksi przedstawiciele eseju najmniej mogą od tego odejść:, to, co tworzą musi być nauką,
nawet jeśli ich wizja życia wykroczyła poza obręb nauki. Jej swobodny lot często krępowany bywa
przez niewzruszone fakty suchego tworzywa, często traci ona wszelką naukową wartość, ponieważ
jest koniec końców wizją i pojawia się wcześniej niż fakty, którymi z tego powodu swobodnie i
według uznania rozporządza. Forma eseju wciąż jeszcze, jak dotąd, nie przebyła drogi do
samodzielności, którą jej siostra literatura dawno już ma poza sobą, drogi rozwoju od prymitywnej,
niezróżnicowanej jedności z nauką, moralnością i sztuką. A przecież początki owej drogi były
wspaniałe, tak wielkie, że w późniejszym procesie rozwojowym, nigdy w pełni takiego poziomu nie
osiągnięto, a tylko co najwyżej kilka razy doń się zbliżono. Oczywiście mam na myśli Platona,
największego eseistę, jaki kiedykolwiek żył i pisał, eseistę, który wszystko wydobywał z roz-
grywającego się bezpośrednio przed nim życia, a więc nie potrzebował zapośredniczającego
medium, który mógł swymi pytaniami, najgłębszymi, jakie kiedykolwiek postawiono, nawiązać do
żywego życia. Największy mistrz tej formy był zarazem najszczęśliwszym ze wszystkich
tworzących: człowiek, którego istota i los stanowiły paradygmat istoty i losu dla jego formy, żył w
bezpośredniej bliskości. Zgodność tego życia z tą właśnie formą była tak silna, że prawdopodobnie
paradygmatyczność ta zrodziłaby się również w najbardziej suchych zapiskach, a nie tylko wskutek
jego cudownej kreacji. Platon jednak spotkał Sokratesa i dane mu było kształtować jego mit,
wykorzystać jego los jako nośnik dla swoich pytań o los, stawianych życiu. Życie Sokratesa jest
akurat czymś typowym dla formy eseju, tak typowym, jak rzadko które życie dla jakiegokolwiek
innego gatunku literackiego, z wyjątkiem tragizmu Edypa. Sokrates zawsze żył w pytaniach
ostatecznych, wszelka inna żywa rzeczywistość wydawała mu się tak mało żywa, jak zwykłym
ludziom jego pytania. Pojęcia, w które włączył całe życie, przeżywał on z energią życiową
najbardziej bezpośrednią z możliwych, wszystko inne było jedynie podobieństwem tej jedynie
prawdziwej rzeczywistości, cennym tylko jako środek wyrazu tego przeżycia. W życiu tym
pobrzmiewa najgłębsza, najtajniejsza tęsknota i jest ono przepełnione najgwałtowniejszymi bojami,
ale ta tęsknota jest tylko po prostu tęsknotą w ogóle, forma zaś, w jakiej się pojawia, jest próbą
pochwycenia i pojęciowego utrwalenia istoty tej tęsknoty, boje natomiast są jedynie potyczkami
słów, prowadzonymi tylko po to, by z większą pewnością odgraniczyć kilka pojęć. A jednak
tęsknota wypełnia to życie, a boje zawsze toczą się w dosłownym sensie na śmierć i życie. Mimo
wszystko to nie tęsknota jest tym, co zdaje się wypełniać życie; istoty życia i owych bojów na
śmierć i życie nie zdołało wyrazić ani życie, ani śmierć. Gdyby to było możliwe, śmierć Sokratesa
byłaby męczeństwem lub tragedią, czyli dałaby się przedstawić środkami epiki lub dramatu, i
Platon dobrze wiedział, dlaczego spalił ową tragedię, którą napisał w latach młodzieńczych.
Tragiczne życie zwieńczyć może jedynie koniec; koniec dopiero nadaje wszystkiemu znaczenie,
sens i formę, a właśnie on jest tu zawsze dobrowolny oraz ironiczny: w każdym dialogu — i w
całym życiu Sokratesa. Postawione zostaje pytanie i pogłębia się je do tego stopnia, iż zmienia się
ono w pytanie pytań, potem jednak wszystko pozostaje otwarte; z zewnątrz, od strony
rzeczywistości nie pozostającej w żadnym związku z tym pytaniem ani z tym, co jako możliwość
odpowiedzi przyniosłoby nowe pytanie pojawia się coś, by wszystko przerwać. To przerwanie nie
jest końcem, przychodzi ono przecież od wewnątrz, ale zarazem jest końcem najgłębszym,
ponieważ zakończenie płynące od wewnątrz byłoby niemożliwe. Dla Sokratesa każde wydarzenie
było jedynie sposobnością do jaśniejszego zobaczenia pojęć, jego obrona przed obliczem sędziów
była sprowadzeniem do absurdu nieudolnych logików — a jego śmierć? Śmierć się tu nie liczy, nie
da się jej ująć w pojęciach i przerywa ona ten wielki dialog, jedynie prawdziwą rzeczywistość, tak
samo brutalnie i tylko od zewnątrz, jak uczynili to owi surowi wychowawcy podczas rozmowy z
Lyzisem. Coś takiego można jednak rozważać jedynie w kategoriach humorystycznych, ponieważ
ma to zbyt nikły związek z tym, co zostało przerwane. Jest to jednak zarazem głębokim życiowym
symbolem — przez to jeszcze bardziej humorystycznym — wskazującym, że to, co istotne, zawsze
przerwane zostaje właśnie przez coś takiego i w taki sposób.
Każdą z istniejących dla nich form Grecy odczuwali jako rzeczywistość, jako coś żywego,
nie zaś jako abstrakcję. Dlatego już Alkibiades widział wyraźnie (wiele wieków później ponownie
podkreślił to ostro Nietzsche), że Sokrates był nowym rodzajem człowieka, w swej trudnej do
uchwycenia istocie głęboko różnym od Greków żyjących przed nim. Sam Sokrates również — w
tymże samym dialogu — odmalowuje słowem wieczny ideał człowieka jego rodzaju, czego nie
zrozumieją nigdy ani ci, którzy odczuwają niezłomnie po ludzku, ani ci, którzy w najgłębszej swej
istocie pozostają literaccy: mianowicie, że tragedie i komedie powinien pisać ten sam człowiek, że
tragizm i komizm całkowicie zależą od wyboru punktu widzenia. Krytyk wyraził tu swe najgłębsze
życiowe przekonanie: prymat punktu widzenia, prymat pojęcia nad uczuciem; sformułował tu
najgłębszą myśl antygrecką.
Sam widzisz: nawet Platon był „krytykiem", jakkolwiek ta krytyka jest u niego — jak
wszystko — jedynie sposobnością i ironicznym środkiem wyrazu. Dla krytyków późniejszych epok
to właśnie stało się treścią jego pism, mówili jedynie o literaturze i sztuce, i nie spotkali Sokratesa,
który mógłby im posłużyć jako odskocznia ku problemom ostatecznym. Lecz takich krytyków już
Sokrates osądził. „Gdyż zdaje mi się — rzekł do Protagorasa — iż czynienie z wiersza przedmiotu
rozmowy nazbyt przypomina ucztowanie z niewykształconymi i prostackimi ludźmi. Takie
rozmowy, jak obecna, jeśli toczą się w obecności mężczyzn, a takimi szczyci się być większość z
nas, nie potrzebują obcych głosów i poetów..."
Na szczęście możemy powiedzieć, iż nowoczesny esej nie musi mówić wcale o książkach i
poetach — lecz ten ratunek czyni go jeszcze bardziej problematycznym. Zbyt wysoko stoi, zbyt
wiele zdarza mu się przeoczyć i powiązać, by mógł być opisem czy wyjaśnieniem dzieła; każdy
esej niewidocznymi literami dopisuje obok swego tytułu słowa: z okazji tego to a tego... Zbyt
bogaty i zbyt samodzielny stał się, by z oddaniem służyć, zbyt intelektualny i wielokształtny, by z
samego siebie uzyskać swój kształt. Czyż nie stał się jeszcze bardziej problematyczny i oddalony
od istotnej wartości życia, niż gdyby tylko wiecznie referował książki?
Jeśli już coś stało się problematyczne — a ten sposób myślenia i jego przedstawienie nie
stało się, lecz było takie zawsze — to ratunek zrodzić się może tylko ze skrajnego zaostrzenia
problematyczności, z radykalnego rozważenia do końca każdej problematyki. Nowoczesny esej
utracił życiowe tło, które Platonowi i mistykom dawało siłę, nie jest mu też dana naiwna wiara w
wartość książki i tego, co można o niej powiedzieć. Problematyczność tego położenia spotęgowała
się niemalże do nieodzownej frywolności myślenia i wyrazu — u większości krytyków stała się ona
stylem życia. W ten sposób okazało się jednak, że ratunek był konieczny, a zatem możliwy, więc
rzeczywisty. Teraz eseista musi sobie sam o sobie przypominać, odnajdywać się i z własnego
budować własne. Eseista mówi o obrazie lub książce, lecz wkrótce je porzuca — dlaczego?
Dlatego, że jak sądzę, wzięła w nim górę idea tego obrazu i tej książki, dlatego że całkowicie
zapomniał o wszystkich ubocznych konkretach, że wykorzystał je tylko jako początek, odskocznię.
Literatura jako taka jest wcześniejsza i większa, jest ważniejsza i istotniejsza od wszystkich
utworów literackich; jest to dawny styl życia krytyków literatury, tyle że dopiero w naszych czasach
mogli go sobie uświadomić. Krytyk zesłany został na ten świat, by mówiąc o rzeczach wielkich i
małych obwieścić i jasno ukazać tę aprioryczność, by każde pojedyncze zjawisko osądzać
ukazanymi tu i wywalczonymi miarami wartości. Idea istnieje wcześniej niż wszelkie jej przejawy,
jest wartością duchową, elementem samym w sobie, poruszającym świat i kształtującym życie,
dlatego taka krytyka zawsze mówić będzie o najżywszym życiu. Idea jest miarą bytu, dlatego
krytyk, który „przy okazji" czegoś już stworzonego objawia tego ideę, pisze krytykę jedynie
prawdziwą i głęboką, i tylko coś wielkiego i prawdziwego może żyć w pobliżu idei. Z chwilą
wypowiedzenia tego czarodziejskiego słowa rozpada się wszystko, co zmurszałe, małe i nie
gotowe, traci zagarniętą bezprawnie mądrość, błędnie stosowany byt. Nawet nie trzeba tego
„krytykować", już atmosfera idei wystarcza, by to osądzić.
Przez to jednak możliwość istnienia eseisty staje się tak naprawdę i do głębi
problematyczna, tylko dzięki osądzającej mocy dostrzeżonej idei ratuje się on od relatywności i
nieistotności — kto jednak daje mu to prawo osądu? Niemal słuszne byłoby stwierdzenie, że sam je
sobie uzurpuje, że sam z siebie wytwarza osądzające wartości. Nic jednak nie jest oddzielone od
słuszności głębszą przepaścią niż to „niemal", ta zezująca kategoria niewybrednego i zadowolonego
z siebie poznania. Naprawdę jest bowiem tak, że w eseiście powstają jego miary osądu, lecz to nie
on powołuje je do życia, do czynu; nadaje mu je wielki Ustalacz Wartości estetyki, wciąż
Nadchodzący, nigdy nie Przybyły, jedynie Powołany do osądzania. Eseista jest Schopenhauerem
piszącym parerga, czekającym na przybycie swojego (lub czyjegoś) Świata jako woli i
wyobrażenia, jest Chrzcicielem, wyruszającym na pustynię, by nauczać o tym, który ma przybyć, o
tym, któremu nie jest godzien zawiązać rzemienia u sandałów. A jeśli ów nie nadejdzie — to czy
aby nie utraci uzasadnienia swojej egzystencji? A jeśli ów się pojawi, to czy aby nie stanie się on
wtedy zbędny? Czy poprzez tę próbę usprawiedliwienia swej egzystencji nie stał się całkiem
mogącym liczyć tylko na siebie? Jest czystym typem zwiastuna i wydaje się bardzo wątpliwe, czy
ktoś taki, liczący tylko na siebie, niezależny zatem od losu tego, co głosi, może zgłaszać roszczenia
do posiadania wartości i obowiązywalności. W zestawieniu z tymi, którzy zaprzeczają jego
spełnieniu się w wielkim, zbawczym systemie, jego utrzymanie się jest czymś łatwym: każda
prawdziwa tęsknota zawsze świetnie poradzi sobie z tymi, które z lenistwa utkną w surowej papce
faktów i przeżyć; sama obecność tęsknoty wystarczy, by odnieść to zwycięstwo, bowiem demaskuje
ono wszystko, co pozornie pozytywne i bezpośrednie, obnaża to jako małą tęsknotę i tanie
zakończenie, wskazuje na miarę i porządek, ku którym i one dążą, a których istnieniu zaprzeczają
tchórzliwie i chełpliwie tylko dlatego, że zdają się im nieosiągalne. Ze spokojem i dumą może esej
przeciwstawić swoją fragmentaryczność drobnym skończonością naukowej ścisłości i
impresjonistycznej świeżości, bezsilne jednak będzie jego najczystsze nawet spełnienie,
najmocniejsze osiągnięcie, kiedy przyjdzie wielka estetyka. Wówczas każda z jego kreacji będzie
jedynie zastosowaniem miary, która stała się nareszcie nie do odrzucenia; on sam zaś będzie czymś
przejściowym tylko i okazjonalnym, a jego rezultatów nie da się już przed możliwością systemu
uzasadnić jedynie z nich samych. Tu esej naprawdę i całkowicie wydaje się być zwiastunem tylko i
nie sposób wynaleźć dla niego jakiejś wartości samoistnej. Jednakże owa tęsknota za wartością i
formą, za miarą, porządkiem i celem ma nie tylko koniec, który musi osiągnąć i w ten sposób
dokonać zniesienia samej siebie, stać się wyniosłą tautologią. Każdy prawdziwy koniec jest bowiem
końcem rzeczywistym, końcem pewnej drogi; droga zaś i koniec nie są wprawdzie jednością i nie
stoją obok siebie w porządku równości, lecz jednak jest między nimi koegzystencja: koniec jest nie
do pomyślenia i nie do zrealizowania bez przemierzania wciąż od nowa drogi; nie jest to stanie w
miejscu, lecz nadchodzenie; nie spoczywanie, lecz wspinanie się. W taki właśnie sposób esej
wydaje się uzasadniony jako środek konieczny do osiągnięcia ostatecznego celu, jako przedostatni
stopień w tej hierarchii. To jednak stanowi wartość jego dokonań, fakt jego istnienia ma jeszcze
inną wartość, bardziej samodzielną. Bowiem w znalezionym systemie wartości tęsknota owa
spełniłaby się, a zatem uległa zniesieniu, istnienie natomiast nie jest tylko czymś, co wyczekuje
spełnienia, lecz faktem duchowym o własnej wartości i egzystencji: pierwotnym i głębokim
ustosunkowaniem się do całości życia, ostateczną, nie podlegającą zniesieniu kategorią możliwości
przeżywania. Nie wymaga ono zatem tylko spełnienia, które by je przecież zniosło, lecz także
kreacji, która je — jego najbardziej własną, więc niepodzielną istotę (Wesenheit) wybawi i ocali
jako wieczną wartość. Tę kreację daje esej. Przypomnij sobie ten przykład parergów! To, czy stoją
przed, czy po systemie, nie jest różnicą jedynie czasową, ta różnica czasowo-historyczna jest tylko
symbolem rozdzielności ich rodzajów. Parerga stojące przed systemem stwarzają swoje przesłanki z
siebie samych, z tęsknoty za systemem stwarzają cały świat, by — pozornie — sformować
przykład, wskazówkę; immanentnie i niewypowiedzianie zawiera się w nich system oraz jego
przerośnięcie życiem. Stoją one zatem zawsze przed systemem, nawet jeśli ten byłby już
zrealizowany, nie byłby zastosowaniem, lecz zawsze stworzeniem na nowo, ożyciem w
rzeczywistym przeżyciu. Takie „zastosowanie” stwarza zarówno to, co osądza, jak i to, co
osądzane, otacza cały świat, aby to, co raz zaistniało właśnie w tej jego unikalności wy dźwignąć w
wieczność. Esej to sąd, lecz istotny i rozstrzygający o wartości jest w nim nie wyrok (jak w
systemie), lecz sam proces osądzania.
Dopiero teraz wolno nam zapisać początkowe słowa: Esej jest rodzajem sztuki, swoistą,
pełną kreacją swoistego, skończonego życia. Dopiero teraz nazwanie go dziełem sztuki przy
jednoczesnym ciągłym podkreślaniu jego odmienności od sztuki, nie brzmi jak sprzeczność,
dwuznaczność i zakłopotanie: esej staje wobec życia z tym samym gestem, co dzieło sztuki, lecz
zarazem tylko ten gest, swoboda tej postawy, mogą być dla nich jednakowe, innych punktów
wspólnych ze sobą nie mają.
I tylko o tej możliwości eseju chciałem Ci tu powiedzieć, o istocie i formie tych
„intelektualnych wierszy", jak określił starszy Schlegel eseje Hemsterhuysa. Nie miejsce tu na
rozważania czy oceny, na ile uświadomienie sobie przez eseistę owej istoty, od długiego już czasu
się dokonujące, przyniosło lub przynieść może doskonałość. Mowa była tylko o możliwości, tylko
o kwestii, czy droga, którą zamierza pójść ta książka, jest istotnie drogą, a nie o tym, kto ją już
przebył i w jaki sposób to uczynił, a już najmniej o tym, jak daleko ta książka po niej zaszła. Jej
krytyka w pełni i w całej swej ostrości zawarta jest w poglądach, z jakich powstała.
Przełożył Ryszard Turczyn