BENTE PEDERSEN
ZE ŁZAMI W OCZACH
1
- ...i taki jest koniec opowieści o Człowieku w Masce.
Ida płakała. Nie robiła nic, żeby to ukryć. Nie starała się nawet otrzeć łez.
Pozwolili jej płakać. Był wieczór. Jasny, choć późny wieczór złocistego lata.
Siedzieli w bardzo przytulnej kuchni w zagrodzie Idy i Sedolfa. Ściany obejmowały
ludzi, którzy tu mieszkali. Reijo i Helena zapełniali puste krawędzie stołu.
Dzieci spały.
Nastał rok 1751. Ida i Sedolf powrócili tego ranka z Finlandii. Przywieźli ze sobą
wieści, od których w oczach kręciły się łzy.
- Przepraszam... - Ida pociągnęła nosem. Otarła łzy rękawem bluzki, policzki miała
czerwone. - Myślałam, że już to z siebie wypłakałam. Sądziłam, że przywykłam do tej myśli, że
się z nią pogodziłam, ale to wciąż we mnie tkwi. Niczym hak wbity w truchło, tak strasznie
trudno go wyciągnąć.
Reijo poklepał ją po ramieniu wręcz niezgrabnymi ruchami. Ten człowiek ją wychował
i tyle już przeżył, dni dobrych i złych. Był ojcem Idy, lecz teraz nie potrafił dać jej pociechy.
Mógł współodczuwać z nią żal i ból, bo to był również jego żal i jego ból, lecz nie potrafił jej w
niczym ulżyć.
- Ailo sam dokonał wyboru - oświadczył Sedolf mocnym głosem.
Nie dotykał Idy. Ręce złożył na stole przed sobą i tylko przytrzymywał ją piwnym
spojrzeniem. Nic więcej. Łączył ich ten rodzaj bliskości, który nie zawsze potrzebuje dotyku. Z
takiej bliskości można czerpać tyle samo poczucia bezpieczeństwa, co z trzymania się za ręce.
- Ailo wybrał taką śmierć. Trzeba być mężczyzną, żeby tak zdecydować. Nie możemy
go winić, pokusa stała się zbyt duża, gdy przyjechaliśmy. Każdy by się tak zachował. Zapewne
ja również. Lecz kiedy już się to stało, Ailo dokonał wyboru, na jaki mało kto by się poważył. -
Sedolf pochwycił przelotne brązowo - zielone spojrzenie Idy. - Ja bym za tobą krzyczał, dziec-
ko, krzyczał, dopóki gardło by mi nie zaczęło krwawić. Błagałbym cię, żebyś została przy mnie,
razem ze mną, dla mnie. Przywiązałbym cię do siebie za ręce i za nogi. Nie mogłabyś się
ruszyć.
Zapadła cisza.
- To było naprawdę wielkie - stwierdził w końcu Sedolf.
- Wymagało wiele miłości - przyznał Reijo cicho. - Masz rację, Sedolfie, to wielka rzecz
i bardzo podobna do Ailo. - Westchnął. - Pewnie więcej tam już nie pojadę, a tak bardzo bym
chciał. Chciałbym z nim porozmawiać. To również prawie mój syn.
Pozdrowienia, które przywieźli, były takie nijakie. Takie ubogie. Ida żałowała, że ojciec
nie wybrał się razem z nimi, nie porozmawiał, nie zobaczył, nie zorientował się.
Starała się opisać wszystko jak najdokładniej, lecz nie potrafiła zrobić tego tak, jak
ojciec, jej zdaniem, powinien to zobaczyć. Nie umiała odmalować słowami wszystkich
szczegółów.
- Mikkal musi kiedyś poznać prawdę - oświadczył Reijo, przenosząc wzrok z Idy na
Sedolfa. Pragnął upewnić się, czy dokonali właściwego wyboru. Gdyby musiał, zdecydowałby
za nich. Gotów był się wtrącić, jeśli uznałby, że powinien.
- Kiedyś ją pozna - odparła Ida z naciskiem. - Będzie pamiętał. A kiedy się dowie o tym,
na czego zrozumienie jest teraz jeszcze za mały, to zrozumie. Ma prawo znać prawdę. My,
czworo dorosłych ludzi, żyjemy kłamstwem, wciągamy w nie innych. Ale wszyscy mogą
wybierać, tylko nie Mikkal. Ja go ciągnę za sobą. Ailo wybrał za nas wszystkich, a my to zaak-
ceptowaliśmy. Mikkal jest jedyną osobą, która rzeczywiście ma prawo znać prawdę.
Reijo popatrzył na córkę. Miała dwadzieścia jeden lat, wchodziła w dwudziesty drugi
rok życia. Urodziła się w noc Bożego Narodzenia na wybrzeżu Finnmarku tego roku, gdy jego
tam nie było. Wciąż miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Tylko ten jeden jedyny rok spędził
na poszukiwaniu czegoś, sensu, celu, czegoś większego niż on sam, niż samo tylko przeżycie.
Doświadczył pięknych chwil, choć nie pozbawionych goryczy czarnej jak noc, lecz i tak
niemal bliskich szczęścia.
A potem ta naga pustka, kiedy nie znalazł Raiji i dzieci. Miesiące, o których nie chciał
myśleć, dopóki nie wpadł na ich ślad.
A teraz Ida była już dorosła, jego dziecko. Tamten mały tłumoczek, który dwadzieścia
lat temu na wschód od twierdzy Vardo trzymał w ramionach, kiedy Raija wpatrywała się w
wilgotną ciemność lochu dla czarownic.
Teraz Ida już dorosła. Ida Reijosdatter. Była piękna. Miała włosy z miedzi i ognia. Oczy
o niezwykłej mieszance barw jego i Raiji, brąz wymieszany z zielenią tak staranną ręką, że
widziało się naraz oba te kolory.
Reijo coraz rzadziej dostrzegał w córce siebie. Widział Raiję, jej podniesioną głowę,
dumę, silną wolę. Lecz zauważał w Idzie również miękkość, zdolność wczuwania się w życie
innych, zdolność ich rozumienia.
Raija nie była tego pozbawiona, nie pozwalała sobie jednak na okazywanie łagodności.
Inaczej niż Ida. Raija nie chciała być taka miękka.
Raija była przede wszystkim Raiją..
Reijo ujął Helenę za rękę, pochwycił dłoń Idy. Ida złapała za rękę Sedolfa, a on drugą
podał Helenie. Utworzyli wokół kuchennego stołu żywy łańcuch, ścisnęli swoje dłonie i mocno
się trzymali.
- Mój ty świecie, ależ z nas rodzina! - westchnęła Ida.
Reijo pokiwał głową, odpowiedział jej uśmiechem, zamyślił się. Wrócił pamięcią do
samego początku. Wszystko zaczęło się dokładnie przed dwudziestoma sześcioma laty, od
dwóch siedemnastoletnich przyjaciół i pięknej dziewczyny, w której obaj się kochali. Od
gwałtownie dojrzałej piętnastolatki o oczach jak węgle i włosach czarnych jak sadza.
Nieopanowanej, dzikiej i samowolnej. Od chodzącej burzy z północy.
Od Raiji.
Byli na to ślepi, obaj, i on, i Kalle. Walczyli o nią. Wydawało im się, że oni także mogą
mieć coś do powiedzenia.
Młodzi tyle snują myśli, wierzą, że są w stanie decydować. Ale miękkie gałązki uginają
się na wietrze. Stare gałęzie mają w sobie mniej soków, prędzej się łamią.
Norweska opiekunka Raiji zatroszczyła się o odpowiednią partię dla swej wychowanicy.
Wybrała Kallego, Norwega.
Reijo natomiast był synem Anttiego z cypla, Fina przybyłego z daleka, złą partią,
chociaż Raija sama pochodziła z ubogiej fińskiej rodziny.
Karl Kristianson Elvejord chciał przychylić Raiji nieba, ale w rzeczywistości dawał jej
dużo mniej. Nie dlatego, że nie chciał, nie dlatego, że nie próbował, ani też nie dlatego, że ona
nie chciała od niego przyjąć.
Kochali ją obaj, Kalle i Reijo. Kochali ją z całym żarem swej młodości. I ona ich
kochała. Na swój sposób.
Ze strony Raiji na nic więcej nie można było liczyć.
Tamten wypełnił jej serce w stopniu, o jakim ani Kalle, ani Reijo nigdy nie mogli nawet
marzyć. Tamten człowiek, którego w ogóle nie brali pod uwagę, a który pojawił się w jej życiu
równie nagle jak wiosenne słońce.
Mikkal syn Pehra.
Ten, którego zrazu nazywała bratem. Ten, który z początku rzeczywiście był kimś w
rodzaju jej przyrodniego brata. Syn Lapończyków, którzy przywieźli ją z równin Tornedalen na
górzyste wybrzeże północnej Norwegii.
Najpierw był tylko bratem.
Potem kimś więcej.
Później wszystkim.
Właściwie wszystko zaczęło się od nich, od Mikkala i Raiji. Ona miała wtedy osiem lat,
on czternaście. Mikkal był wówczas jedynym obcym człowiekiem, którego tamto samotne
dziecko ośmieliło się obdarzyć zaufaniem.
Osiem lat później urodziła jego córkę, Maję. Kalle dał jej także jedno dziecko, Knuta.
Rei jo był ojcem Idy. Raija wzięła również pod skrzydła Elise, osieroconą córkę rybaka. A na
wschodzie świata żył jeszcze chłopczyk, który miał oczy Raiji i jej rysy, Michaił, syn
Jewgienija.
Raija wielu kochała na swój sposób. Wielu. Ale tak naprawdę kochała Mikkala. Tylko
Mikkala.
Teraz nastały inne czasy. Reijo patrzył na swoją Idę i widział dorosłą kobietę. Czasy się
zmieniły. Dzieci rozpostarły skrzydła i wyfrunęły z gniazda. Miały swoje własne życie, same
dokonywały wyboru.
Odeszli również tamci, Kalle, Mikkal, Raija. Nie było ich już. Został tylko on.
Tylko on pamiętał tamten początek. Pamiętał, jak sam był młodym chłopcem. Pamiętał
Kallego, Mikkala i Raiję.
Teraz nadszedł inny czas.
Był rok 1751 i życie musiało toczyć się naprzód.
- Oni przynajmniej dobrze się miewają? - spytał. - Mai wszystko układa się pomyślnie?
Reijo sam tam był i widział to na własne oczy, ale ciągle musiał pytać, stale się
upewniać. Chociaż wszyscy już dorośli, lecz on nie przestawał się o nich niepokoić. O Maję,
córkę Mikkala i Raiji, która stała się jego ukochanym dzieckiem, źrenicą jego oka, za którą czuł
się odpowiedzialny na dobre i na złe. O Knuta, syna Kallego i Raiji, którego w równym stopniu
uważał za swego rodzonego syna. O Ailo, syna Mikkala i Siggi, również niemal rodzone
dziecko, z którym wprawdzie nie łączyły go więzy krwi, lecz te płynące z serca.
- Żyje im się dobrze - odparł Sedolf. - Dla wieśniaków na północy Finlandii nastały
ciężkie czasy, ale oni nie klepią biedy. Przynależność do szlachty ma swoje zalety.
Reijo uśmiechnął się. Rozejrzał się po kuchni, popatrzył na drewniane bale, na ślady
siekiery na ścianach. Ludzie z okolic nad fiordem Lyngen, którzy nie oglądali salonów Mai na
Hailuoto, uważali taki dom za bogactwo.
- Chciałbym, żeby Raija przynajmniej o tym wiedziała - westchnął. - Tak bym chciał,
żeby wiedziała, że dobrze sobie radzicie, wszyscy. Żałuję, że przynajmniej tego nie dożyła...
- Wtedy ty również żyłbyś w kłamstwie, tato - powiedziała Ida. - Nie uważasz, że dość
już kłamstw jak na jedną rodzinę?
- Może kłamiemy przekonująco? - stwierdził Reijo, wzruszając ramionami.
- A może i w innych rodzinach jest równie wiele tajemnic - wtrąciła się Helena.
Przemawiało przez nią gorzkie doświadczenie.
- Może i tak - zawtórował jej Sedolf. Pochodził z prostej rodziny, z rodu, w którym
przeplatała się krew żyjących na wybrzeżu Lapończyków i norweskich osadników. Lyngen
było całym ich światem. Stanowili jednak splątaną przędzę, kryjącą w sobie równie wiele
niedopowiedzeń, co szlachecki ród Heleny z Tornedalen.
- Jak to by się wszystko potoczyło - zamyśliła się Ida - gdyby jej rodzice w Tornedalen
mieli dość mąki tamtej zimy?
- Mogłyby nadejść inne lata nieurodzaju - odparł Reijo. - Nie przybylibyśmy tutaj tak
liczną gromadą, gdyby tam, w rodzinnych stronach, nie przycisnęła nas bieda. Rodzina Raiji nie
była jedyną, którą dręczył głód. Nie tylko jej rodzice oddawali dzieci. Niektórzy wciąż są do
tego zmuszeni.
Reijo uścisnął dłoń Heleny. Być może była zbyt młoda, żeby pojąć, co chciał
powiedzieć, lecz nie mógł milczeć ze względu na Idę.
- Cieszę się, że tu przybyła. Inaczej bym jej nie spotkał. Miłość do niej często sprawiała
ból, lecz nie chciałbym jej nie zaznać. - Napotkał spojrzenie córki. - Gdybyś sama mogła
decydować, wolałabyś nigdy nie poznać Ailo, nigdy go nie kochać?
Ida milczała przez chwilę, a potem pokręciła głową.
- Ona była tym samym dla mnie - powiedział Reijo. - Może nawet czymś więcej. Jestem
wdzięczny za tamte nieudane zbiory, za mrozy na północy Finlandii w tysiąc siedemset
siedemnastym. Może to zabrzmieć okrutnie, lecz to one przywiodły ją w moje życie. A Raija
tyle dla mnie znaczyła.
Dużo później Ida wciąż jeszcze nie spała. Policzek miała wtulony w nagie ramię
Sedolfa, rozkoszowała się jego ciepłem. Jego objęcia były domem, który na zawsze pragnęła
nazwać swoim.
- Potrafiłbyś zrobić to dla mnie? - spytała cicho. - To, co tata zrobił dla niej, dla mamy?
Wychowałbyś czworo dzieci, z których tylko jedno byłoby twoje? Inni ludzie oddaliby resztę
gdzieś do obcych, rozdzieliliby to stadko. Mógłbyś to dla mnie zrobić? Kochasz mnie równie
mocno, jak on kochał ją?
- Nie wiem, czy bym potrafił - odparł Sedolf szczerze. - Zatrzymałbym Mikkala i Raiję.
Miałem wrażenie, że to moje dzieci. Zawsze tak czułem. Zawsze uważałem je w równym
stopniu za swoje, jak za dzieci Ailo. Nawet jeszcze zanim ty i ja... Urwał.
- A gdybyś miał ich więcej? Zapadło milczenie.
- Nie wiem - odparł wreszcie Sedolf. - Być może w równym stopniu, co jego uczucia dla
niej, liczyło się tu, jakim naprawdę człowiekiem jest Reijo. A może kochał ją właśnie dlatego,
że był sobą? Że był właśnie tym człowiekiem, jakim jest?
Ida roześmiała się.
- Strasznie głęboko sięgasz tej nocy, kochany! Sedolf przygarnął ją do siebie. Pocałował
w czoło i w policzki.
- Pierwsza od wieków noc we własnym łóżku, moje dziecko. To prawie jak noc
poślubna, moja słodyczy!
Jego pocałunki były jak pierwsze płatki śniegu zimą, duże i mokre. Topiły się na jej
skórze, chłodziły ją.
- I niech pani nie ma żadnych wątpliwości co do moich uczuć, pani Bakken - ostrzegł ją
pomiędzy śmiechem a powagą. - Nie zadawaj mi takich niemądrych pytań, moja mała. Pod
wieloma względami jestem bardzo śmiały. A jeśli o to chodzi, Ido Reijosdatter, to ubijemy
interes bez zbędnego targowania. Idziemy noga w nogę, jak mówią Ruscy. Wymienimy się po
równo, kobieto, na mniej się nie zgodzę! A dopóki nie pozbędziesz się swoich wątpliwości, nie
zamierzam dawać ci nic więcej.
Ida roześmiała się.
Sedolf przyciągnął ją bliżej, Ida poddała mu się z jeszcze większą miękkością. Była
teraz łagodna jak kot, lecz w jej spojrzeniu mieściło się więcej niż w oczach mruczka. Ida miała
w sobie coś z dzikiego zwierzęcia. Choć wciąż ogryzała paznokcie, nie traciła pazurków.
Wbiła mu zęby w bark, żartobliwie ugryzła. Smakowała jego czystość. Razem wypocili
się w saunie, pozbyli się brudu, który oblepił ich podczas podróży. Teraz Sedolf nie pachniał
już potem, nie wyczuwało się też w nim nawet cienia perfum. Przestał pachnieć podróżą,
pozbył się zapachu Hailuoto.
Pachniał domem.
Pachniał Lyngen.
Pachniał Sedolfem.
Ida wciągała ten zapach z rozkoszą. Z głośną rozkoszą. Z uśmiechem uniesienia na
twarzy. Z tym dwuznacznym błyskiem w oku, który Sedolf tak dobrze znał i wiedział, co
oznacza. Który dawał mu pewną nadzieję.
- Hrabia Bakken ładnie pachnie? - spytał, chichocząc.
- W każdym razie hrabina uważa ten zapach za cudowny - odparła Ida ze śmiechem w
głosie.
Pocałowała go w ramię. Obsypała pocałunkami szyję. Całowała i lekko kąsała na
przemian, ale jej ząbki tylko leciutko skubały jego skórę, nie zostawiały na niej śladów.
Pocałowała płatek ucha, ugryzła, z rozbawieniem pieściła go czubkiem języka,
pocałunkami zaznaczyła linię szczęki. Sedolf miał miękkie, gładkie policzki, świeżo ogolone.
Ida pocałowała go w kąciki ust, przytrzymała jego ręce. Tak rozłożyła swój ciężar, by
zrozumiał, że jeszcze nie czas na niego.
- Jesteś mój - oświadczyła, przekrzywiając głowę.
W jej oczach błyskało więcej zieleni niż brązu, lśniły zielone błyskawice, zielony ogień,
namiętność, kryjąca w sobie również wiele wesołości.
- Jesteś całkiem mój, Sedolfie...
- Hrabio Bakken - poprawił ją z powagą. Ida mu nie odpowiedziała, a on to
zaakceptował.
Oddawał się jej, był jej, w pełni i całkiem. Tylko jej.
Pozwolił, by obsypała go deszczem pocałunków. Pozwolił, by grała na wszystkich jego
strunach leciutkimi dotknięciami koniuszków palców i bardziej wymagającymi pieszczotami,
lecz wciąż lekkimi jak muśnięcie skrzydeł motyla, dotykiem włosów. Ida zrzuciła nocną
koszulę i pieściła go teraz całym ciałem. Oswobodziła go z ubrań.
Leciutko dmuchała na niego. Niemalże dotykała go oddechem, była tak blisko, że
powietrze między nimi zmieniło się w pieszczotę.
- Dosyć! - Sedolf otworzył oczy i uniósł się na materacu.
Niczym morska fala wciągnął ją pod siebie, wykorzystując inne niż ona sposoby do
rozbudzenia jej pożądania. Stał się bardziej gwałtowny, cięższy, był bliżej.
Niewiele miał w sobie skrzydeł motyla. Jego pocałunki zostawiały ślady na jej skórze.
Ściskał ją tak, że niemal odczuwała ból. Sprawiało jej to jednak przyjemność.
Był gwałtowny i podniecony. Spieszył się. Pragnął wszystkiego od razu. Również w
miłości stawał się niespokojny, natychmiast chciał zaspokoić głód.
Ta chwila jednak nie należała do niego. Ida wzięła ją w swoje ręce. Wzięła w ręce
Sedolf a. Poprowadziła go, rozgrzana, mroczna, rozpalona do czerwoności.
Sedolf zgodził się, żeby to ona wybierała rytm, powolny i łagodny.
Byli razem.
Długo.
Miękko.
Mieli czas. W swoim otoczeniu. W domu. W bezpiecznym domu.
To trwało długo.
I było takie słuszne.
I piękne niczym taniec wiatru ponad bujnymi, letnimi łąkami. Tworzyli niebo w swoich
objęciach.
Noc stała się jeszcze bardziej złocista, aniżeli zdołało wyzłocić ją słońce.
- Twoje perfumy są cudowne, hrabino - szepnął Sedolf dużo później, zlizując jej pot z
szyi. - Na królewskim dworze oszaleliby za nimi, ukochana. Uwielbiam, kiedy jesteś taka
spocona i rozgrzana do czerwoności. I kiedy masz tę swoją zadowoloną minkę.
- Minkę?
- Wyglądasz jak kot, który wylizał całą miskę śmietanki - odparł. Mrugnął do niej i
oparł się na łokciu. Napawał się jej widokiem.
- Mało brakuje - odparła Ida, równie dwuznacznie jak on.
- Wiem, dlaczego wyglądasz na tak szczerze zadowoloną, skarbie. I dlatego tak cię
kocham w tych chwilach. Nikt i nic na świecie nie potrafi sprawić, żebyś tak wyglądała. Tylko
ja mogę oglądać taką Idę. Kocham cię, wiesz o tym? Naprawdę o tym wiesz? Kocham cię
bardzo.
Ida kiwnęła głową.
- Ja także cię kocham.
- Bardziej niż Ailo?
- Inaczej niż Ailo. Dobrze o tym wiesz. Rozumiesz. Spoglądała na niego z powagą.
- To prawda - przyznał. - Ale przyjemnie słyszeć, jak to powtarzasz. Już taki ze mnie
błazen. Lubię tego słuchać. Lubię patrzeć na twoje usta, gdy to mówisz. Wypowiadając te
słowa, całujesz powietrze. Nikt inny na świecie nie wymawia tego tak jak ty, wiesz o tym?
Ida uśmiechnęła się.
- Chcę całować ciebie, Sedolfie, a nie powietrze. Przysuń się bliżej, bądź blisko mnie.
Chcę, żebyś był blisko, bardzo blisko. Chcę, żebyś zawsze przy mnie był.
- Nie mam już siły - jęknął żartobliwie, ale przysunął się do niej i pozwolił się objąć.
Spotkał się z jej ustami.
- Czy tak samo będzie, kiedy dożyjemy wieku Reijo? - spytał Sedolf, nabrawszy znów
powietrza. - Ty na pewno się nie zmienisz - sam sobie odparł. - Rozumiem, dlaczego taka
jesteś. Widziałem tego kozła, którego masz za ojca. Słyszałem też plotki o twojej matce. Ale
czy sądzisz, że zdołam dotrzymać ci kroku, mój ty aniele?
- Musisz - odparła mu Ida do ucha, lekko je kąsając. - Musisz, Sedolfie Bakken, bo
inaczej wbiję pazurki w mięso młodszego kozła!
- Niech Bóg tego broni - uśmiechnął się. Tak dobrze mu było w jej ramionach. Ida
objęła go swoim ogniem. Tak bardzo pragnął od nowa dać się jej pochwycić. A potem,
całkowicie się jej poddając, dorzucił: - I oby niebo zapewniło mi, nieszczęsnemu, wieczną
młodość.
2
Dni nad fiordem Lyngen zaczynały się wcześnie. Słońce przetaczało się nad górami na
wschodzie leniwie, wciąż nie odczuwając pragnienia, bo przecież przez całą noc piło wodę z
morza, moczyło końce promieni w fiordzie. Teraz mogło oprzeć się o strome, wzbijające się w
niebo góry na wschodzie: Nordnesfjellan, Balggesvarri, Foranesfjellet, Adjit; mogło odpocząć,
nim wstanie prawdziwy dzień.
Zbocza uśmiechały się zielenią do błękitu skał. Liściaste drzewa szerokimi pasami
porastały stoki, jaśniały świeżą zielonością. Nieco bardziej w dole, przy równinie, którą płynęła
rzeka, tam gdzie ziemia więcej miała piasku, królowała sosna, ciemniejszej barwy, żywotna i
pokorna. Jej korzenie rozpościerały się w ziemi szeroko. Podobna w tym była do ludzi, wzno-
szących swoje domostwa wzdłuż fiordu na otwartych równinach, których stworzenie zabrało
rzece setki lat.
Piękny był to krajobraz. Piękny również wtedy, gdy nie leżał skąpany w słońcu. Nie
pasował jednak do tych, którzy lubili siedzieć z założonymi rękami albo wygrzewać się pod
pierzyną, dopóki słońce nie przetnie doliny Skibotn na południowym wschodzie.
Ten pejzaż odpowiadał ludziom, którzy lubili popluć w dłonie, nie bali się ciężkiej
pracy i potrafili dostrzec możliwości. Bo świat na północy, nawet w głębi odnóg fiordów, był
tajemniczy. Nie dawał nic za darmo, nie został stworzony dla leniwych. Świat na północy był
dla tych, którzy lubili się trudzić, dla dumnych i upartych, dla tych, którzy potrafili upodobnić
się do krajobrazu, przyrody i pogody.
Dla tych, którzy posiadali dość fantazji, by kochać te zakątki, nie tylko w letnim
wietrzyku, lecz także w burzach i zamieciach, wędrujących z północnego zachodu w
najczarniejsze grudnie.
Reijo Kesaniemi nigdy nie był leniwy. Również w dojrzałych latach nie zamierzał
zasłużyć na takie określenie.
Siedział w wiosłowej łodzi, jeszcze nim słońce przesunęło się w stronę Adjit. Lubił
wypływać na fiord o świcie. Lubił wkładać siłę w każde poruszenie wiosłem, kołysać się na
zmarszczkach wody i widzieć ląd, lecz jednocześnie znajdować się od niego na taką odległość,
by nie słyszeć żadnego dochodzącego stamtąd odgłosu. Lubił wypływać tak daleko, by bez
przeszkód rozmawiać z mewami, kaczkami lodówkami i może jeszcze edredonami.
Lubił patrzeć w niebo i czuć, że niebo i morze zlewają się w jedno.
Na fiordzie o świcie było dość przestrzeni dla myśli. To właśnie lubił Reijo Kesaniemi.
Oczywiście były też ryby na zupę, lecz dla Reijo miały one drugorzędne znaczenie.
Reijo się nie spieszył. Zużywał tyle czasu, ile go potrzebował. O tej porze roku owce
były na pastwiskach, krowami i końmi zajmowała się Helena. Prawdziwa się zrobiła gospodyni
z tej córki bogaczy z południa. Helena prędko się uczyła, lubiła pracować i postanowiła, że
będzie radzić sobie tak samo, jak inne kobiety znad fiordu, a może nawet jeszcze odrobinę
lepiej.
Reijo spokojnie wiosłował do brzegu. Dzień wciąż jeszcze był bardzo młody. Miał w
związku z nim pewne plany, lecz nie ociosane na tyle, żeby nie móc ich zmienić. Może pozwoli
o nich zdecydować Ivarowi?
Reijo zachichotał pod nosem. Powinien mieć po dziurki w nosie dzieciaków i całego
zamieszania, jakie się z nimi wiązało. Powinien okrążać malców szerokim łukiem. Nie robił
tego jednak. Nie chciał. I nie potrafił.
Ivar na nowo obudził w nim radość życia i dziecinną ciekawość. Reijo pragnął spędzać
z synem tyle czasu, ile tylko możliwe. Tym razem Reijo nie musiał rozdzielać się na wiele
części, Ivar był tylko jeden.
Doprawdy, wielkie szczęście, że jeszcze raz mu się to udało. Przy tamtej czwórce miał o
wiele mniej czasu, o wiele rzadsze były złociste chwile.
Każdego ranka Reijo cieszył się na resztę czekającego go dnia. Wraz z Heleną w jego
życie wróciło światło. Z Heleną i z Ivarem Anttim.
Ten dzień go zaskoczył. Skierował jakby w inną stronę, niż Reijo to sobie wyobrażał.
Gdy dobił do lądu, zobaczył mężczyznę, który siedział na brzegu i spluwał na brązowo.
Nawet o tej porze roku, gdy doba nie miała właściwie żadnych wyraźnych granic, pora była
zbyt wczesna na wizyty.
- Paivaa - przywitał się mężczyzna i pomógł Reijo wyciągnąć łódź na brzeg. - Udało ci
się coś złapać tak wcześnie?
- Ale nie za darmo - uśmiechnął się Reijo, wskazując na drobne czarniaki w ilości
wystarczającej na obiad dla mieszkańców domu na cyplu, a z pewnością również dla Idy i
Sedolfa. Oni potrafią docenić takie jedzenie, przecież całymi miesiącami musieli się obywać
bez świeżych ryb prosto z morza.
- Nie przychodzisz tu, żeby się dowiedzieć, jak mi się udał połów, Lars. - Reijo,
oprawiając ryby, zerkał na przybysza.
Lars Jensen przyznał Reijo rację. Rzeczywiście, przypłynięcie tu z Kileng po drugiej
stronie fiordu tylko po to, by pytać o błahostki, to dziwna wyprawa. Łatwiej było znaleźć
odpowiedź, samemu rzucając wędkę.
A poza tym przyszedł piechotą, nie przypłynął łodzią.
- Przeprawiliśmy się z Kileng już wczoraj - oznajmił Lars.
Królewskie „my”, jakim się posługiwał, nie oznaczało wcale, że ma do tego
jakiekolwiek prawo. Jak większość mieszkańców okolic nad fiordem przyszedł na świat jako
bardzo zwykły śmiertelnik. Był niski i krępy, miał ciemne włosy, wydatne kości policzkowe i
twarz naznaczoną zmarszczkami. Żył na fiordzie i z fiordu, utrzymywało go maleńkie
gospodarstwo i ryby. Jego rodzina nie różniła się od większości innych, stanowiła łataninę
nadmorskich Lapończyków i Norwegów. Jak wielu innych mężczyzn liczących sobie około
czterdziestu lat, Lars Jensen mówił zarówno po lapońsku, jak i po norwesku. „I jednym źle, i
drugim źle”, jak sam twierdził, inni nie musieli więc już mu tego powtarzać. Gdy ktoś pytał go,
kim jest, najczęściej odpowiadał po norwesku, to znacznie ułatwiało większość spraw. I jako
syn Jensa przyjął nazwisko najłatwiejsze do zapisania dla tych, którzy zajmowali się
podobnymi sprawami.
Na przykład dla lensmana.
Lars Jensen znany był jako wioślarz lensmana. Gdy przedstawiciel władzy wybierał się
gdzieś łodzią, właśnie Lars nią kierował.
- Nie mam żadnej niewyjaśnionej sprawy z lensmanem - oznajmił Reijo po namyśle. -
Nic takiego przynajmniej sobie nie przypominam.
Lars zachichotał.
- Widać on ma z tobą coś do omówienia, Kesaniemi. Chciał rozmawiać z tymi, którzy
mieszkają tu od dawna, znają wielu.
- I zwraca się z tym do Fina Kesaniemiego? - zaśmiał się serdecznie Reijo, płucząc ryby
w morskiej wodzie. - To dopiero! Może władza doszła do wniosku, że chce zmienić koszulę?
Lars umiał śmiać się razem z nim. On nie reprezentował władzy. Po prostu woził ją
łodzią.
- Jest jakaś awantura o granice - oświadczył, kręcąc głową.
- Czy to nie zostało rozsądzone już dawno temu? - zdziwił się Reijo. - Upłynęło już
chyba jakieś sześć czy siedem lat, odkąd ten Schnitler krążył po tych okolicach i zwołał sąd,
który rozstrzygnął sprawę granic. A może nawet osiem lat, jeśli dobrze pamiętam.
- Renifery stratowały komuś pole - oświadczył Lars z westchnieniem. - Przeklęci
Lapończycy z gór nie zważają na płoty. Moim zdaniem niczego się nie boją - dodał i zamyślony
daleko splunął.
W świecie, w którym nie czuło się, że istnieją granice, zawsze trudno było je zaznaczyć.
Narody miały swoje granice, miały swoje mapy i swoje kreski na mapie.
Te kreski często się krzyżowały.
Ziemia to władza. Nawet gdy ta ziemia leży daleko za kołem polarnym. Nawet jeśli zna
się ją jedynie z opisów na papierze.
Narody pragnęły zapewnić sobie swoje obszary. Tym razem, o dziwo, bez użycia broni.
Negocjacje wymagały czasu.
Granica pomiędzy Norwegią a Szwecją była długa. Liczne możliwości niezgody.
Majorowi Peterowi Schnitlerowi przydzielono trudną i mozolną pracę zbadania granic
na odcinku pomiędzy Roros a Varanger. Zabrało mu to trzy i pół roku, od wiosny 1742.
Jeździł po obszarach granicznych od Roros na południu do Varanger na północnym
wschodzie. Zbierał zeznania świadków, mieszkańców nadgranicznych okolic, wypowiadali się,
którędy ich zdaniem biegną granice. Należało ich wysłuchać. Znający te okolice ludzie mieli
uczestniczyć w wyznaczaniu granic.
Jesienią 1743 Schnitler przyjechał do Lyngen. A tu ustalenie granic okazało się
niezwykle trudne.
Zdania były bardzo podzielone.
Kreski na mapie pociągały za sobą następstwa, o których wcześniej nie myśleli, a poza
tym sąd Schnitlera nie wypytywał wszystkich mieszkańców nadgranicznych okolic.
Część ludzi korzystających z tej ziemi nie stawiała płotów i nie nazywała tej ziemi
swoją. Ich nie pytano o zdanie.
Nadszedł rok 1751, a sprawa granic wciąż pozostawała niewyjaśniona.
- Skoro lensman już chciał zapytać Fina, to chyba mógł pomówić z Mikkelem -
stwierdził Reijo. - Krótsza do niego droga. Ale może wolał przeprawić się przez fiord do
Skibom? Może miał inne sprawy do załatwienia?
Mówił o Mikkelu Kwenie. Powiadano, że to pierwszy Fin, który przybył do Lyngen.
Nikt nie bardzo już wiedział kiedy, lecz stało się to w czasach wielkiej wojny północnej. Mikkel
był teraz starym człowiekiem, ale głowę miał jasną. Pozostał równie bystry i zdatny do walki
jak za młodych lat. Nie wszyscy go kochali, taką już miał naturę, ale przynajmniej go znali.
Mikkel z Tornestad, syn córki dzwonnika i kapitana królewskiej armii szwedzkiej. Również on
wyruszył w drogę na północ i uczynił kawałek Ruiji swoim. Wyznaczył granicę wokół swego
świata, pasma zielonego lądu pomiędzy górami a fiordem w Kileng. Nie potrzebował żadnego
urzędnika, który by mu powiedział, którędy biegną granice. Sam je wytyczył. Zawsze też miał
jasne przekonanie, którędy wiedzie granica państwowa. W ogóle znany był z jasnych opinii.
Nie zawsze zresztą zgodnych z otaczającym go światem.
- Może lensman chciał posłuchać Kwena, który nie ma takiego ciętego języka jak
Mikkel Nielsen - stwierdził Lars ze śmiechem. - Takiego, który pamięta więcej niż Mikkel.
- To znaczy, że jestem dla władz łatwiejszy do przełknięcia aniżeli sam Mikkel z
Kileng! - Reijo nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - To dopiero niezły początek dnia, Lars,
naprawdę!
- Nie zwołano żadnego sądu - oznajmił Lars. - To żadne przesłuchanie. Lensman chce
po prostu usłyszeć twoje zdanie, ty przecież znasz rozmaitych ludzi.
Reijo rozumiał. Znaczenie miał nie tylko fakt, że był Finem. Gdyby chodziło jedynie o
to, lensman równie dobrze mógł zwrócić się do Mikkela Nielsena Pellega z Vestersida. Ale
Reijo Anttisen Kesaniemi znał rozmaitych ludzi. Jego córki nie odrzucały ani Kwenów, ani
osiadłych Lapończyków z wybrzeża, ani tych wędrujących, ani także Szwedów i Rosjan.
Reijo nie różnicował ludzi. Może lensman sądził, że on nie ma w ogóle żadnego zdania?
Ze czuje się zmuszony do zachowania neutralności, skoro styka się z nimi wszystkimi? Jeśli
tak, lensmana czeka niespodzianka.
- Przygotuję teraz ryby, potem się trochę oporządzę i powiosłuję. Możesz popłynąć ze
mną, nie przemoczysz nóg drugi raz. Ze też wyprawiłeś się bez łodzi!
Lars roześmiał się.
- To by znacznie dłużej trwało!
- Nie możecie pytać tego miłośnika Lapończyków z gór! Sam tak chętnie nosi dork, że
można by przypuszczać, iż jest jednym z nich!
Reijo poklepał Johannesa po ramieniu, ale ten odtrącił jego rękę, jakby była natrętnym
komarem.
- Strasznie jesteś dzisiaj zły, Johannesie Hansen! - zaśmiał się Reijo. - Powinienem był
się domyślić, że to ty mącisz w sprawie granic. Nie wiesz, że narysowali już mapy królowi w
Kopenhadze? Jest ich bardziej pewien niż ty, mój drogi Johannesie!
- O granicach nigdy nie było nic do dodania - odciął się Johannes. - Wiem, którędy
biegną. To ci przeklęci szwedzcy Lapończycy nie mają o tym pojęcia. Brak im też wstydu, żeby
zrozumieć, że płot to płot. Wdzierają się wprost na cudzą ziemię! Dosyć mam tego. Te
przeklęte reny dość zdeptały mi już ziemi i zżarły trawy. Powtarzałem to już wiele razy,
mówiłem, że jak zobaczę na swoim terenie choćby jeszcze jednego renifera, to go zastrzelę.
Skoro upasł się na mojej trawie, to rozsądek sam nakazuje, żebym ja zjadł to mięso!
Reijo nie starał się uspokoić rozsierdzonego Johannesa. Zwykłe przemawianie mu do
rozsądku na nic się nie zdawało. Reijo słyszał to już wcześniej. Nie tylko Johannes tak myślał.
Jego ojciec powtarzał to samo. Wielu osadników znad fiordu Lyngen posłużyłoby się dokładnie
tymi samymi słowami, bez zmrużenia oka. I to nawet po namyśle.
- Te Japońskie łachy ze Szwecji gotowe są przeciągnąć granicę przez fiord, żeby móc
nazywać tę ziemię swoją i twierdzić, że mają prawo sprowadzać tu renifery. Gdyby miało im to
w czymś pomóc, to nawet Pollen nazwą Szwecją!
Johannesowi pałały policzki. Posiadał ziemię uprawną i nieużytki, dwie krowy, owce
jak większość innych. Wypływał na połów, trochę handlował drewnem, nie najgorszy był z
niego stolarz. Miał żonę i jedenaścioro dzieci.
A renifery należące do Lapończyków, przybywających ze szwedzko - fińskich obszarów
na letnie pastwiska nad fiordem Lyngen, od czasu do czasu wdzierały się na ogrodzony przez
niego teren. Skubały soczyście zieloną trawę, niszczyły płoty, tratowały łąkę.
Wtrącił się lensman. Głos miał ostry jak fiński nóż.
- Ty, Reijo Kesaniemi, powinieneś mieć pojęcie o stosunkach panujących po tej stronie
fiordu. Mieszkasz tu od dawna, wiele podróżowałeś.
- On się przyjaźni z Lapończykami! - wypalił Johannes. Kark mu poczerwieniał.
Policzki także. Patrzył ponuro spode łba, oczy miał ciemne, i z natury, i z gniewu. Rysy twarzy
wskazywały, że mógł pochodzić zarówno od jednej, jak i drugiej strony, choć oczywiście
uważał za niemożliwe, by w jego rodzinie znalazł się jakiś Lapończyk ze Szwecji.
- O tym będziesz gadał, jak cię dopuszczę do głosu, Johannes - zwrócił mu uwagę
lensman, nie obdarzając ani jednym spojrzeniem.
Reijo nie widział powodów do śmiechu. Miał wrażenie, że spogląda w otchłań, równie
głęboką jak tamta, nad którą stał na południe od Alty.
Ta otchłań nie była dziełem żadnej rzeki i, doprawdy, nie dało jej się nazwać piękną.
Ta otchłań, mroczna i niebezpieczna, została stworzona przez ludzi.
- Jon, brat Hendrika Larsena, trzyma tu swoje reny - powiedział lensman.
Dla Reijo nie była to żadna nowina.
- Tratują pola Johannesa Hansena, a Jon Larsen twierdzi, że nie może poprowadzić
swoich reniferów w inne miejsce. Jest tak samo zapiekły jak Johannes.
Reijo westchnął.
- Na letnim tingu w Rotsund w tysiąc siedemset czterdziestym piątym postanowiono, że
szwedzcy Lapończycy nie mają prawa przepędzać reniferów nad fiord. Zakaz obowiązuje od
ponad dziesięciu lat, wydano go przed tysiąc siedemset czterdziestym. Szwedzkim
Lapończykom nie wolno sprowadzać renów poniżej ich dawnych siedzib w górach.
- Stare nowiny - odparł Reijo. - Słyszałem również o żądaniach granicznych, jakie
wysuwali Szwedzi. Domagali się pięciu siódmych części terenów lapońskich pastwisk.
Norweska miała być reszta. Chcieli przeciągnąć granicę niemal nad sam fiord. To byłoby
niesprawiedliwe, panie lensmanie.
- Może mógłbyś powiedzieć, którędy, twoim zdaniem, powinny iść granice?
Reijo wyjaśnił. Oddalił się przy tym bardzo od szwedzkich żądań, zarówno od południa,
jak i od wschodu.
- Wskazujesz, że Jon Larsen bezprawnie wypasa swoje renifery na tych terenach -
zauważył lensman.
- Jego rodzina zawsze hodowała reny w tym miejscu, co Jon Larsen - odparł Reijo. -
Jego brat mieszka tu na stale. Moim zdaniem, nietrudno jest pogodzić się z faktem, że Jon
przybywa tu ze swoim stadem. Przecież nie chodzi o nieprzeliczone stada i niemożliwe też,
żeby zwierzęta tak dokuczały Johannesowi, jak ten to przedstawia...
- My wiemy, że to nie jest samo tylko gadanie! - wtrącił lodowatym tonem Johannes. -
Mogę wyliczyć więcej niż jeden przypadek... - Podniósł do góry ręce z rozsuniętymi palcami. -
Mogę wyliczyć tyle przypadków, a nawet jeszcze więcej, w których zagrożeni byli zwykli,
porządni ludzie. Tak, tak, ci górscy Finowie grozili, że odbiorą im życie, a tamci wolą trzymać
język za zębami, bo się boją. Przymykają oczy na to, że renifery niszczą im plony. Godzą się z
tym, chociaż to ich wiele kosztuje. Bo ci twoi przyjaciele, Kesaniemi, ostrzą noże i gadają, że
grzech spadnie na tych, którzy przepędzą renifery z pastwisk. Twoi zawszeni przyjaciele
niejednego mają na sumieniu. Te diabły w dorkach, przybywające ze Szwecji, nie raz pobiły
osadników. Ziemię, której ci ludzie nadali własne nazwy, na którą mają papier ze stemplem,
zaświadczającym, że jest ich własnością, nazywają teraz pastwiskiem dla reniferów. Ale ci
ludzie się boją. Doskonale ich rozumiem! Na szczęście ja mam w sobie więcej gniewu niż
strachu i dość uczciwości, żeby się do tego przyznać, Reijo Kwenie, że jestem diabelnie
wściekły na tych twoich hodowców wszy, których tak chętnie gościsz na cyplu! Szwedzcy
Lapończycy nie mają czego szukać nad fiordem Lyngen! Nie mają czego szukać na moich
polach czy łąkach. Będę strzelał do reniferów, które wejdą na moją ziemię. Wiem, że wielu jest
gotowych postąpić jak ja. Jon Larsen nie jest właścicielem tej wioski, chociaż jego brat
przypadkiem się tu osiedlił. Ale to, że Hendrik ożenił się z kobietą stąd, również nie oznacza, że
będzie nam tu królował. Dobrze wiemy, skąd pochodzi Hansine. Znamy jej rodzinę. To dla niej
żadna nowość przenieść się do lapońskiej ziemianki!
Żadne ze słów, które padły jeszcze później, nie były ani trochę łagodniejsze. Johannes
wyraźnie rysował granice swego zdania.
Reijo nie zastanawiał się, co o tej sprawie myśli lensman. Sam uważał ją za bardzo
przykrą.
- Powinniście chyba porozmawiać również z samym Jonem - stwierdził jeszcze przed
wyjściem. Nie czuł, żeby czemukolwiek się tu przysłużył. Nie powiedział nic nowego. Nie
uważał, żeby się to na cokolwiek zdało.
- Hendrik mówi, że on pilnuje swoich renów - stwierdził kwaśno Johannes. - I że jest
gdzieś na południe od granicy. Ciekawe tylko, którędy ona, zdaniem Hendrika, przebiega?
- Rozmawiałem już z Hendrikiem Larsenem - powiedział lensman głuchym głosem. - I
wydaje mi się, że jego brat nie potrzebuje lepszego obrońcy. Opinia Jona Larsena nie będzie się
różniła od tego, co twierdzi Hendrik. A Hendrik przynajmniej mówi tak, że możemy go
zrozumieć. Nie najgorzej posługuje się norweskim. Oczywiście słychać, że to Lapończyk, ale
doprawdy nauczył się tu nad fiordem cywilizowanego języka.
Reijo wyszedł stamtąd z paskudną kulą w brzuchu. Być może zawsze tak się działo. Ale
były czasy, kiedy się tym nie przejmował.
Ta część jego życia istniała przed Raiją, przed Mikkalem. Zanim ludzie z gór stali się
dla niego kimś więcej, aniżeli jedynie wszawymi górskimi Finami i przeklętymi szwedzkimi
łachami.
Teraz jednak wydobyło się to na powierzchnię. Uniosło się niczym osad.
Przecież kraj jest taki rozległy. Tyle tu miejsca.
Reijo wrócił do domu, zabrał Ivara. Wziął kociołek z rybami i wybrał się do Idy i
Sedolfa.
Zastał córkę na schodach.
- Jak dobrze być w domu! - oznajmiła mu z tym swoim szerokim uśmiechem, który
Reijo tak lubił.
Młodszy brat zajął jej całe kolana. Ida mierzwiła mu włosy, nim także nie mogła się
nasycić.
- Sedolf poszedł do Emila. Zabrał ze sobą Mikkala. Miał pomóc Emilowi w stawianiu
jakichś płotów. Widzisz, tato, jesteśmy potrzebni tu, w domu! Niewiele minęło dni, a już
nastała powszedniość. Sedolf dostrzega tysiąc rzeczy, które trzeba zrobić. No i jest też
potrzebny innym. - Śmiała się.
- Na Hailuoto widywałam go aż za często. Czy ty sobie wyobrażasz, że ci bogaci mogą
to wytrzymać? Są tacy, którzy potykają się o siebie przez wszystkie dni, jakie Bóg stworzył w
tygodniu. Nie miałam Sedolfowi nic do powiedzenia, bo przecież przez cały czas był tam ze
mną. Przeżywał to samo. Dobrze jest się na trochę rozstać, nawet kiedy człowiek jest tak bardzo
zakochany. - Ida westchnęła. - A teraz już się skarżę, że tak rzadko go widuję. Co ze mną jest,
tato? Dlaczego nigdy nie jestem zadowolona?
Reijo uśmiechnął się. Ida zdołała wnieść świeży powiew przynajmniej w jego życie.
- Jesteś moją córką. Córką Raiji. Być może odziedziczyłaś chciwość po obojgu z nas.
Nigdy nie będziesz miała dość.
Mrugnął do niej.
- Zawsze to moje dziedzictwo! - westchnęła Ida. - Zawsze nawiązujesz do tej, której nie
pamiętam. O wszystko, czego w sobie nie potrafię wytłumaczyć, o wszystko to ją obwiniasz!
Możliwe, że Ida miała rację, Reijo nie wiedział. Po prostu dostrzegał w Idzie
nieskończenie wiele z Raiji. Im córka robiła się starsza, tym stawało się to wyraźniejsze.
Również przerażające.
- Mówiłaś coś o płotach? - wpadł jej w słowo. Zakłuło go, gdy tylko wymieniła to
słowo. - Emil również dosiadł tego samego konika?
Ida zdawała się nie rozumieć. Reijo opowiedział więc, jak spędził przedpołudnie, w
jakiej sprawie go wezwano.
- Johannes będzie próbował podburzyć tylu, ilu tylko zdoła - prorokował Reijo. - Będzie
malował diabła na ścianie, a na tym obrazie diabeł będzie pasł renifery! Bardzo mi się to nie
podoba. Dobrze, że to i owo jest na papierze, ale jesteśmy ludźmi, a nie literami. Żyjemy na
prawdziwej ziemi, nie zaś na mapie czy na papierze. Obawiam się, do czego zechcą
wykorzystać te swoje papierowe prawa. Boję się, co będą mogli zrobić, mając prawo w ręku.
- Dawno już nie widziałam Jona - stwierdziła Ida w zamyśleniu, wypuszczając Ivara z
objęć. - To ten ładniejszy z braci, prawda?
Reijo wybuchnął śmiechem.
- Jesteś nieodrodną córką swojej matki, o, tak! Możliwe, że inne kobiety również myślą
podobnie, kochana Ido, ale niewiele odważyłoby się powiedzieć to głośno.
- Tak, Jon to ten ładniejszy z braci - stwierdziła Ida z mocą. Zmarszczka między
brwiami wygładziła się. - Równie piękny jak był kiedyś Ailo. Nie jest ode mnie o wiele starszy,
prawda? Hendrik jest w wieku Knuta. Musi tak być.
Reijo kiwnął głową.
- To Jon ma takie czarujące oczy - uśmiechnęła się jego córka. - Piwne, przepastne,
trochę skośne. Również jego twarz wygląda jak wyrzeźbiona w kamieniu, a na szczęce ma
bliznę, po renie, który go kopnął. Tak, to on jest taki piękny. Ożenił się?
- To ty jesteś mężatką - przypomniał jej Reijo z szerokim uśmiechem. - Z tego co wiem,
Jon nie jest żonaty. Sedolf nie zalecałby ci umizgiwać się do niego, Ido Reijosdatter.
Ida ze śmiechem zamachnęła się na ojca. Zaraz potem jednak i ona spoważniała.
- Emil, zdaje się, wspominał, że ploty zostały stratowane - powiedziała.
- Nie należy o tym rozpowiadać - uznał Reijo. - Z nienawiści nigdy nie wynika nic
dobrego.
3
Znad Zatoki Botnickiej drogi ku morzu mogły obrać wiele kierunków. Ta zmierzająca
najdalej na zachód prowadziła do fiordu Lyngen.
Przewędrowało nią niemało ludzi, a miało przejść jeszcze więcej. Morze zawsze kryło w
sobie magię dla tych, którzy urodzili się wśród lasów w głębi lądu.
Oni szli tymi ścieżkami już dawniej. Już kiedyś wszystko to oglądali. On widział to
wielokrotnie, ona tylko raz.
Minęło już blisko osiem lat, odkąd wędrowali tędy w przeciwną stronę. Na południe. Ku
nadziei.
Później wyprawili się jeszcze dalej na południe, ku nowym nadziejom. I nauczyli się, że
nadzieja jest jak szkło.
Tak łatwo pęka.
Ona miała dwadzieścia osiem lat, on prawie trzydzieści cztery. Prowadzili ze sobą
czworo dzieci. Dwoje złożyli w grobie. Spoczęły w ziemi, której rodzice nigdy już nie zobaczą.
Ciężko było je tam zostawiać. Ale krzyż na cmentarzu nigdy nie mógł być jedyną
rzeczą, jaka wiąże człowieka z danym miejscem. Zmarłe dzieci nie potrzebują rodziców. Mieli
czworo, które musieli wykarmić. Ich puste ręce pragnęły się czegoś uchwycić, kosy, grabi, pary
wioseł, nosideł, czegoś, co byłoby ich własne.
Wyjeżdżali z nadzieją na coś własnego. Raz po raz przeżywali rozczarowania.
Oszukiwano ich, niekiedy popadali w rozgoryczenie.
Teraz znów podążali na północ, ku temu, co mogli tam mieć, a czego wówczas nie
chcieli dostrzec. Osiem lat temu on tęsknił za domem, a ona była gotowa wyruszyć wraz z nim,
nawet na koniec świata, gdyby tak jej przyszło.
Tym razem to ona tęskniła do domu, on zaś jej towarzyszył. Rozumiał jej tęsknotę. Sam
pamiętał smak małych czarniaków, gotowanych nocą w morskiej wodzie.
Rui ja być może nie była krainą płynącą mlekiem i miodem, wiele jednak trzeba, by
morze opróżniło się z ryb.
Droga była daleka. Im przeciągnęła się na cały rok. Wędrówkę rozpoczęli niemal na
samym południu Finlandii. Wielu się tam od nich odłączyło, wyruszyło na zachód, przez
Bałtyk, do Szwecji.
Oni nie chcieli.
Wzrok mieli skierowany na północ. Nie słuchali tych, którzy wmawiali im, że na
północy Finlandii nie jest wcale lepiej. Na ziemiach Lapończyków żyć mogli jedynie
Lapończycy. A przecież mimo wszystko nie byli nędznymi Lapończykami! Lecz oni wciąż
spoglądali na północ. Nie słuchali innych. Znali ten kraj. W głębi ducha zawsze marzyli o
powrocie. Tęsknili za jasnymi, złocistymi nocami, za nie mającym kresu niebieskim mrokiem
zimy, za leniwymi letnimi wiatrami i lodowymi igłami mrozu.
Jeśli ktoś przyszedł na świat w tej krainie, należącej do wszystkich i do nikogo, w
żadnym innym miejscu nie potrafił poczuć się jak w domu.
Wędrowali, kierując się ku morzu. Ku niebieskiemu fiordowi. Ku widokowi pokrytych
śniegiem szczytów po jego drugiej stronie. Ku spłachetkom ziemi wśród gór u ujścia rzeki
Skibotn.
Wędrowali do domu.
U schyłku wieczoru na cyplu rozległo się pukanie do drzwi. Pora była na tyle późna, że
Reijo zdążył już dwukrotnie przekręcić klucz w zamku, jak to miał w zwyczaju. Słońce
przetoczyło się ponad szczytem Pollen, zmierzało ku nowemu dniu nad górami na samym
końcu fiordu.
Reijo otworzył jednak, nie pytając, kto przychodzi. Wciąż wierzył w dobre intencje
ludzi. I za każdym razem, gdy dzienne światło wydobywało na wierzch inne ich strony,
przeżywał głębokie rozczarowanie.
Musiał aż oprzeć się o futrynę, kiedy zdał sobie sprawę, kim są włóczędzy na jego
progu. Zabrakło mu słów.
Mężczyzna był jasnowłosy i ciemnooki. Reijo w życiu widział tylko jedną parę oczu,
które posiadały tę samą głębię, tę samą barwę.
Kobieta również miała jasne włosy, lecz bardziej złociste niż mężczyzna, jaśniejsze,
niemal białe. Oczy były natomiast niebieskie jak kawałki nocnego nieba letnią porą.
Mijające lata nie obeszły się z nimi łagodnie. Wyryły bruzdy na twarzach, wypisały
swym atramentem historię udręki i rozczarowania.
- Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś was zobaczę - powiedział Reijo szczerze,
szeroko otwierając przed nimi drzwi. Wziął na ręce jedno z małych.
Matti niósł dwoje, ostatnie dziecko trzymało Elise za rękę. - Ale zawsze będzie tu dla
was dom.
Reijo już zachęcał ich do wejścia w ciepło izby.
- Na Jumalę, jak wy wyglądacie! Elise nareszcie się roześmiała, z ulgą, dźwięcznie.
Pozwoliła Reijo przygarnąć się do piersi. Ściskała go, śmiejąc mu się w koszulę.
- Małe ptaszki wracają z powrotem do gniazda - uśmiechnął się w jej włosy wzruszony
Reijo. - Nie wierzyłem, że jeszcze was zobaczę. Nie sądziłem, że ktokolwiek z nas jeszcze o
was usłyszy.
- Dobrze wrócić do domu - powiedziała Elise.
Nie puszczała Reijo. To był ojciec, taki, jakiego zapamiętała. Opoka z dzieciństwa.
Najlepszy człowiek na tej ziemi.
- Jak dobrze jest wrócić do domu!
To była na cyplu dziwna noc. Noc, w której trzeba było opowiedzieć o ośmiu minionych
latach.
Helena pościeliła dzieciom, nie zadając zbędnych pytań. Poznawała wszystkich z
opowiadań Reijo. Stała się do tego stopnia gospodynią znad fiordu, że nie żądała nawet mycia
malców przed położeniem ich spać.
Tak czy owak były na to zbyt zmęczone.
Przy stole w kuchni zostali jedynie dorośli. Elise gładziła jego blat dłońmi, pieściła
wypolerowaną powierzchnię.
- Dobrze było przy nim siedzieć - wspominała. - Pamiętasz, Reijo, te wieczory, kiedy
każde z nas chciało cię mieć tylko dla siebie, żeby móc z tobą dzielić myśli, spytać o coś, co
wydawało się trudne?
Reijo również się uśmiechnął, na poły ze smutkiem.
To stało się już historią, ale rzeczywiście były takie złote chwile, takie, które miały
prawdziwą wartość.
Zachował je, zapamiętał wiele problemów, z którymi zwracali się do niego jako dzieci.
Teraz stanowiły one w jego pamięci wielobarwny kopiec liści.
- Chciałbym znów zgromadzić was wszystkich wokół tego stołu - mruknął. -
Wszystkich. Nigdy nie zabraknie tu miejsca dla żadnego z was. Miło byłoby znowu zobaczyć
wasze twarze.
Reijo długo patrzył na Elise. Kiedyś była z nich wszystkich najładniejsza. Miała śliczną
twarzyczkę, błyszczące niebieskie oczy, usta jak kwiat, a włosy koloru kłosów zboża spływały
jej falą po plecach. Sylwetka drobna i delikatna, Elise poruszała się lekkim krokiem, a od całej
postaci biła łagodność.
Teraz miała już dwadzieścia osiem lat. Zeszczuplała. W opinii Reijo była wprost
nieprzyzwoicie wychudzona. Jej ręce nabrały czerwonawego odcienia, przynależnego
spracowanym dłoniom. Te ręce trudziły się i marzły.
Na twarzy widoczne były bruzdy, których nie wyrzeźbił uśmiech. Chociaż i zmarszczek
od uśmiechu nie brakowało, lecz tych niedobrych Elise miała więcej, w kącikach ust, na czole,
nie potrafiła też rozluźnić szczęk, jak gdyby przyzwyczaiła się je napinać.
Barki lekko pochylały się ku przodowi.
Reijo pamiętał, jak prosto trzymała się kiedyś. Elise jako jedyne z dzieci pamiętało
Raiję. Elise zawsze starała się ją naśladować w drobiazgach, przejęła po niej gesty i miny.
Może sama nawet nie czuła, że tak się dzieje.
Wciąż poruszała w osobliwy sposób głową, składała dłonie na piersiach dokładnie tak
jak Raija, budowała przed sobą płot, granicę oddzielającą ją od innych. Opierała ręce na
biodrach i stawała na szeroko rozstawionych nogach, tak samo jak robiła kiedyś Raija.
Ale wyraz jej twarzy gdzieś przepadł, podobnie jak błysk oczu. Teraz Elise wydawała
się przede wszystkim zmęczona. Reijo przyszło do głowy, że może wtedy powinien był bardziej
starać się zatrzymać ich nad fiordem.
Tu byłoby im lepiej.
- Myślisz teraz, że nigdy nie powinniśmy stąd wyjeżdżać - powiedział Matti, brat Raiji.
Podobnie jak ona miał w sobie coś tajemniczego. Coś, co rzucało urok. Mógłby stać w
łachmanach, czarny od brudu, a mimo to wzbudziłby zaufanie.
Matti Alatalo miał w sobie ciepło, jakąś iskrę na dnie brunatnoczarnego spojrzenia.
- Było tu dla was miejsce - westchnął Reijo. Nie musiał się przed nikim ukrywać, wszak
to jego rodzina. - Mogliście mieć dziś o wiele, wiele więcej, Matti. Tak, myślę o tym. Ojciec
myśli w ten sposób. Ojciec pragnie wszystkiego, co najlepsze dla swoich dzieci, a Elise jest
moim dzieckiem, nie mojej krwi, lecz serca. Oczywiście, że o tym myślę i wcale się tego nie
wstydzę.
- W domu mogło być dobrze - odparł Matti. On, mówiąc o domu, miał na myśli
Tornedalen. Nie musiał tego nikomu wyjaśniać. Oni go rozumieli. Rozumiała go nawet Helena.
- Gdyby mama nie wyszła za Akiego. Gdyby Aki nie postanowił ograbić mnie ze wszystkiego,
gdyby nie był tak potwornie zazdrosny o tatę. Nie wystarczyło mu, że ojciec nie żyje, ja byłem
jego synem i ja także nie mogłem dostać nic ponad ziemię, która kiedyś mnie zakryje. Tak
właśnie myślał Aki. Gdy nie mogliśmy już dłużej wytrzymać, wybraliśmy się na południe.
Długo wędrowaliśmy, zatrzymywaliśmy się u obcych. Szukaliśmy miejsca, gdzie byłoby nam
lepiej, gdzie znalazłyby się dla nas przestrzeń i nadzieja, choć nie mieliśmy nic ponad dwie pary
rąk. Byliśmy na tyle młodzi, że dalibyśmy sobie radę. Tak nam się wydawało.
- Pochowaliśmy dwoje dzieci wśród jezior i lasów w Savolaks - oznajmiła Elise z
goryczą. - Tak daleko zawędrowaliśmy. One zawędrowały tak daleko. Hannu i Eeva, nie pożyli
dłużej. Nigdy nie zobaczyli więcej ze świata niż ścieżki, lasy i jeziora. Mieszkaliśmy w ubogiej
chacie, ona była ich domem. Mieli trzy i cztery lata. Nigdy nie chcę tam wracać. Lecz pocho-
wałam tam również część swojej serdecznej krwi, zostały tam moje najstarsze dzieci.
Matti delikatnie pogładził Elise po włosach. Dłoń na moment zatrzymała mu się przy jej
policzku. Powiódł po nim dwoma palcami, a potem ujął ręką obie jej dłonie. Bez względu na to,
co przeżyli, nigdy nie stracili siebie nawzajem.
- Tam, na południowym wschodzie, w Suomi, też nie jest jak w niebie - powiedział
Matti z ponurą miną. - Nie my jedni stamtąd odeszliśmy, wielu wyjechało już w zeszłym roku.
Rok wcześniej także. Ubodzy wszędzie klepią biedę. Nas ona dotyka jako pierwszych. My
pierwsi wyrywamy korzenie, jak gdyby nasze nie sięgały równie głęboko jak bogaczy.
Większość wyruszyła na zachód, chodziły słuchy, że na południu Szwecji są lepsze czasy, a to
podobno ten sam kraj, ten sam król. - Matti wzruszył ramionami. - Czegóż mieliśmy szukać w
Szwecji? Ludzie mówili, że jesteśmy szaleni, ale my woleliśmy wrócić tutaj.
- Do domu - szepnęła Elise, a w oczach zapaliły jej się gwiazdki.
- Bardzo się cieszę, że wróciliście - powtórzył Reijo i pogładził Elise po policzku.
- Do domu...
- Nie możemy siedzieć wam na głowie - stwierdził Matti. - Nie moglibyśmy, nawet
gdybyś był sam. A już na pewno nie teraz, kiedy masz rodzinę, Reijo. Dość już dzieci
upychałeś po wszystkich kątach.
- Zawsze znajdzie się tu dla was miejsce - oświadczyła Helena.
Reijo rozpierała duma z żony. Była w tej chwili panią tego domu, okazała serce, jakiego
zawsze się po niej spodziewał. Objawiła te strony swojej osoby, przez które ją pokochał.
- Ida i Sedolf także mają dość miejsca - dodał Reijo z błyskiem w oku. - A nie są świeżo
upieczonym małżeństwem.
Matti zawtórował mu w śmiechu.
- Poza tym - dodał Reijo - poza tym mam ziemię, którą mogę przepisać na swoją córkę.
Jeśli Matti będzie się opierał, Elise, tobie nie wolno ustępować. Masz do niej prawo, nie dam ci
więcej, niż dałbym każdemu z was. Marny z tego miejsca widok, ale wy przecież jesteście
przyzwyczajeni do nizin, do lasów i równin. To do was pasuje. W przyszłym tygodniu możemy
zacząć ścinać drzewa na dom. Pewnie trzeba będzie wyprawić się dalej w dolinę, żeby znaleźć
odpowiednie drewno. Musicie przecież mieć ściany, które zniosą zimę.
- Dobrze wiesz, że nie możemy odmówić - odparł Matti. Z wielkim trudem
przychodziło mu branie czegokolwiek. Nie umiał prosić o pomoc, nie bardzo umiał ją też
przyjmować.
- Ogromnie jesteś podobny do swojej siostry - powiedział Reijo z uśmiechem. - Dobry
Boże, Matti, masz taki sam upór w oczach jak Raija. Pozbądź się go! Takiej dumie towarzyszy
wiele smutku. Wiele bólu łączy się z dumnie podniesioną głową. Wszyscy możemy ugiąć
karku. Uważam, że jest w tym sens, że są chwile, w których wymaga się od nas właśnie ugięcia
karku. Inaczej stałby się twardy jak skała. Przyjmij tę ziemię, w niczym cię to nie umniejszy, a
ja nie stanę się większy. Zmieni się jedynie to, że będziecie mieć dom. Dość już chyba
przewędrowaliście, dostatecznie dużo straciliście. Dość wycierpieliście. Po letnich miesiącach
nadejdzie zima, możecie ją powitać wśród własnych ścian. Dam wam ziemię i pomogę przy
budowie domu, nie będę się wtrącał, co dalej z tym zrobicie. To będzie zależało wyłącznie od
ciebie i od Elise. Wykorzystacie swoje ręce i swój rozum. Jeśli nie przyjmiesz tego, Matti
Alatalo, to okażesz się większym głupcem, niż za jakiego cię kiedykolwiek miałem.
- Dobrze wiesz, że nie możemy odmówić - powtórzył Matti cicho. Była to dla niego
niezwykle trudna chwila, ale ugiął kark i przyjął pomoc.
Ten jeden jedyny raz.
- Dziękuję ci. - Matti wyciągnął do Reijo rękę, którą ten mocno uścisnął.
- Przynajmniej tyle mogę dla was zrobić - rzekł Reijo z uśmiechem. - Przecież jesteśmy
spowinowaceni. Jesteś dla mnie jak zięć, no a jako brat Raiji również czymś w rodzaju szwagra.
Do diabła, Matti, twoje dzieci są moimi wnukami! Miałbym się nie troszczyć o własne wnuki?
- Wiedziałam, że wszystko jakoś się ułoży, gdy tylko wrócimy do domu - westchnęła
Elise. Zarzuciła Reijo ręce na szyję i mocno go uściskała. - Dziękuję ci, tatusiu Reijo -
powiedziała, całując go w oba policzki. - Tak cię kocham i dziękuję za to, że ty wciąż kochasz
mnie i moją rodzinę!
Reijo w oczach zakręciły się łzy. Głos lekko mu zachrypł. Prawie się zawstydził.
- Nazwaliście jedno z dzieci po mnie? - chrząknął.
- Reijo Fredrika - uśmiechnęła się Elise. - Ma trzy lata. Urodził się w styczniu tysiąc
siedemset czterdziestego ósmego. Tego roku wydałam na świat dwoje.
- Urodzajny rok - zachichotał Matti z wisielczym humorem.
- Mikael Elias urodził się w grudniu - wyjaśniła Elise z rumieńcem na policzkach. - Eija
- Marja, najstarsza z tych, które nam zostały, jest z lipca tysiąc siedemset czterdziestego
siódmego. A w listopadzie w czterdziestym dziewiątym przyszła na świat najmłodsza, Inkeri
Raija.
- Nadaliście im imiona, które wiele ważą - stwierdził Reijo. - Cieszę się, że tylu z nas
zapamiętaliście.
- Nie sądziliśmy, że kiedykolwiek tu wrócimy - rzekła Elise ściszonym głosem. - I nie
chcieliśmy was zapomnieć. Nadanie im imion po was miało być pewnym sposobem na to,
żebyście byli z nami. Sposobem, by zachować was żywych w pamięci.
- My mamy jednego Mikkala - powiedział Reijo. - Mieliśmy też Raiję. - Musiał
chrząknąć, nim opowiedział, co się wydarzyło w Lyngen, w Tornedalen i w Archangielsku.
Rozwijał wątki ze wszystkich tych stron świata. Przekazywał im to, co sam wiedział.
To była długa, dziwna noc w chacie z bali na cyplu. Jasna, przytulna, wypełniona
słowami. Wypełniona opowieściami.
Dopiero gdy nadszedł ranek, dorośli się położyli.
Tego ranka Reijo nie wyprawi! się na fiord, żeby łowić ryby na obiad.
- To koń ojca! - stwierdziła Ida, marszcząc brwi. Odgarnęła włosy z czoła. Niepokój
kąsał ją jak mrówki. - Ale na koźle nie siedzi Helena i to na pewno nie jest ojciec! Na Jumalę!
Złapała Sedolfa za ramię i uścisnęła go tak mocno, że ze śmiechem prosił, by przestała.
I Ida puściła go, puściła i jego, i wiadro, które trzymała w drugiej ręce. Rzuciła się
biegiem. Spódnice zadarła niemal do kolan, by w niczym jej nie powstrzymywały. Ida nigdy nie
ulegała temu, co nazywano nakazami przyzwoitości. Myślała sercem i na ogól docierała tam,
gdzie chciała, zazwyczaj bardzo prędko.
Pobiegła im na spotkanie. Płakała i śmiała się przez łzy, które prawie ją oślepiły, lecz
stopy śmigały po kępach trawy. Znała je dobrze, nie próbowały podstawiać jej nogi.
Zdążyli zatrzymać wóz, nim do nich dotarła. Elise zeskoczyła na ziemię, jeszcze zanim
znieruchomiał, i rzuciła się biegiem do Idy. Ich spojrzenia spotkały się wcześniej, niż otworzyły
swoje objęcia. Płacz i śmiech splotły się ze sobą, tak samo jak one oplotły się ramionami.
Słowa były tu zbędne.
Matti, zsiadłszy z wozu, przez chwilę się im przyglądał. Patrzył też na piękny dom i
poczuł lekkie ukłucie w sercu. Nie dlatego, żeby zazdrościł Idzie czegokolwiek, lecz to, co
widział, nie mogło się równać z życiem, jakie oni wiedli przez ostatnie osiem lat.
Ida przypomniała sobie o Mattim, popatrzyła na niego ponad ramieniem Elise, lecz nie
chciała puszczać siostry.
Matti ze śmiechem objął je obydwie. Tulił obie. Poczuł policzek Idy przy swoim.
- Jumala! Ależ jestem szczęśliwa! - westchnęła Ida. - Nie można być aż tak
szczęśliwym! Kiedy wróciliście? Skąd przybywacie? Wielkie nieba, nikt nigdy nie przy-
puszczał, że kiedykolwiek jeszcze was zobaczymy! Nie sądziłam, że dane mi będzie to przeżyć!
Że zobaczę was, o których ledwie miałam śmiałość myśleć, bo tak mi się od razu robiło
smutno. Bo was nie było...
Nadszedł Sedolf, niósł Mikkala na barana. Chłopczyk przyglądał się scenie szeroko
otwartymi z ciekawości oczyma.
Elise na widok małego dech zaparło w piersiach.
- Na Boga, Ido, przecież to cała Raija! Nie można być aż tak do kogoś podobnym!
- Ida też jest podobna do Raiji - stwierdził ciepło Matti, wichrząc rude włosy Idy. -
Tylko to ciepło różni ją od Raiji.
Podał rękę Sedolfowi.
- Zakładam, że to ty jesteś nieszczęśnikiem, który musi poskromić moją dziką
siostrzenicę. Krew Alatalo nigdy nie milknie. Trzeba się nauczyć z nią żyć. Jestem Matti.
Sedolf kiwnął głową, zachichotał. Spojrzenie, jakie posłał żonie, powiedziało Mattiemu
i Elise, że Ida mądrze wybrała. Być może był to jeden z chłopaków z rodziny Bakken, lecz ten
miał w sobie coś więcej niż tylko uśmiech i błysk w oku.
- Elise poznałem od razu - powiedział Sedolf. W piwnych oczach zapaliło mu się ciepło,
gdy na nią patrzył. Przez to spojrzenie Elise poczuła się jak jedna na tysiąc. Podziw Sedolfa był
szczery, nie udawany, jak u niektórych mężczyzn.
Sedolf dostrzegał piękno w każdej kobiecie. Kochał kobiety, uważał, że są piękne i
bardzo interesujące, na razie jednak żadnej nie udało się odciągnąć go od Idy. Wolno przecież
dostrzegać piękno również u tych, których się nie kocha.
- Pamiętam, że Simon biegał w zaloty na cypel również z myślą o tobie - ciągnął z
uśmiechem. - Ty na pewno mnie nie zapamiętałaś, byłem wtedy ledwie chłopczykiem, takim
jak Ida, lecz nie tak samo czarującym.
Spojrzał niemal z pieszczotą na kobietę, którą poślubił.
- Słyszeliśmy już o tobie - roześmiał się Matti, jowialnie klepiąc Sedolfa po plecach.
Ogolony wyglądał teraz znacznie młodziej, trochę się też oporządził. - Reijo i Helena
opowiedzieli nam o wszystkim, co się z wami działo, odkąd opuściliśmy cypel. To prawdziwie
poplątana tkanina, moja Ido. I twoje życie, i innych. Ale być może taki już jest los ludzi naszej
krwi, nie wiem.
- Czyż nie cudownie, że tatuś ma Helenę? - Ida wprost tryskała radością. Obejmowała
Elise w pasie. Wciąż nie bardzo mogła uwierzyć, że to Elise. Ich Elise. Jej Elise.
- Zasłużył na to - stwierdził Matti. - Może to musiała być kobieta, pochodząca z innych
stron. Taka, która nie znała Raiji, nic o niej nie wiedziała. Trudno jest mierzyć się z Raiją i
naśladować ją.
- Opowiadajcie teraz! - Ida pociągnęła ich w stronę domu. - Muszę wiedzieć wszystko.
Moja ciekawość jest taka sama jak dawniej. Macie dzieci?
- Czworo - odparła Elise. Uśmiechała się. Na twarzy miała wypisaną dumę.
Ida znów ją uściskała.
- Helena podbiła ich serca. Uczepiły się jej spódnicy. Rozmawiają z nią po fińsku,
śpiewają piosenki, które znają. Jestem o nią prawie zazdrosna. Ale muszę przyznać, że
cudownie jest iść swobodnie bez jednego dzieciaka na ręku, a drugiego na plecach. Wiem, że
to, co mówię, może zabrzmieć nieładnie, ale tak w tej chwili czuję. Przybywamy z daleka.
Dwoje tam zostało. Dwoje oddaliśmy ziemi w Savolaks.
Musieli opowiadać jeszcze raz. Czynili to chętnie, choć rozdrapywali w ten sposób stare
rany, którym powinno pozwolić się zabliźnić. Może jednak w ten sposób usuną przynajmniej
część ropy zebranej pod strupami. Być może dzięki temu unikną wrzodu. Może rana zagoi się,
nie pozostawiając blizny.
Sedolf pokazywał Mattiemu zagrodę. Mikkala prowadził za rękę.
Matti nigdy nie darzył sympatią Simona, może przede wszystkim dlatego, że Simon był
kiedyś jego rywalem, również ubiegał się o względy Elise. W drodze omówił to z żoną dość
dokładnie.
Oboje nastawili się już, że Sedolf okaże się nowym Simonem, że z pewnością go nie
polubią. Był jednak mężem Idy, postanowili więc przynajmniej udawać, że wszystko jest w
porządku.
Mikkalowi pozwolono pobiegać, chociaż łąka właściwie powinna spokojnie czekać.
Mieli kosić dopiero za kilka dni.
- Dobrze, że wróciliście - powiedział Sedolf, uśmiechając się półgębkiem.
Typowy uśmiech Bakkenów, pomyślał Matti.
- Potrzeba nam ludzi do sianokosów.
- To akurat potrafimy - odparł Matti cierpko. - Nakosiliśmy się już dla innych. -
Popatrzył na swoje ręce. - Nigdy się nie spodziewałem, że będę wielkim gospodarzem, ale
marzyłem o własnym spłachetku ziemi. O utrzymaniu dla siebie i swojej rodziny. To właśnie
chciałem ofiarować Elise w Finlandii. Ale Finlandia mnie nie chciała. Jestem więc z powrotem
tutaj, przyjmę ziemię od Reijo. Nie wydaje mi się to słuszne. Ale nie mam wyboru. Elise
wróciła, żeby tu zostać. W Suomi nigdy nie czuła się jak u siebie. Teraz wróciła do domu. -
Uśmiechnął się. - A mój dom jest tam, gdzie ona.
- Reijo nie spodziewa się, że to, co daje, dostanie z powrotem - powiedział Sedolf,
zrywając źdźbło trawy. Nie spuszczał z oczu Mikkala. Pilnował chłopca. - Ale tak trudno jest
dziękować. Ja też nie chciałem nic od niego przyjąć. Łatwiej już było coś wziąć od Knuta i
Anjo. Reijo to mój najlepszy przyjaciel, ale jest też moim teściem. I jest na tyle mężczyzną,
żeby zrozumieć, że mężczyzna czuje się coraz mniejszy, gdy stale musi za coś dziękować...
- Jak zdołałeś zdobyć Idę? - wyrwało się Mattiemu. Śmiechem próbował zamaskować
ostrość swoich słów. - Pamiętam ją tylko jako dziewczynkę - powiedział. - Ale już wtedy była
ślicznym małym trollem. Upartym jak sam diabeł. Reijo mówił, że poruszyła niebo i piekło,
kiedy Ailo zniknął. Ale przy tobie uspokoiła się i dorosła. Okiełznanie kogoś z rodu Alatalo to
według mnie prawdziwie bohaterski czyn. Jestem jednym z nich. Wiem, z czego zrobiona jest
nasza krew. Żar na palenisku wieczorem to drobiazg w porównaniu z nią. To chyba coś na
kształt przekleństwa. Jak ci się to udało?
- Słynnym urokiem Bakkenów - odparł Sedolf natychmiast, śmiejąc się. - Przyznaj się,
że właśnie o tym myślałeś?
Matti zachichotał. Zauważył, że wzrok Sedolfa nawet na moment nie odrywa się od
Mikkala. To również nie było udawane, lecz jak najbardziej szczere.
- Owszem, przyszło mi to do głowy - potwierdził. - Ida jest tak bardzo podobna do Raiji,
a z Raiją zawsze łączyła się powaga. Wielu było w jej życiu, lecz każdy z nich coś dla niej
znaczył. Nigdy z nikim nie igrała. Może obdarzała ich różnymi kawałkami swego serca, lecz
troszczyła się o każdego z nich. Ja też miałem kobiety przed Elise. Odkąd się z nią związałem,
jest już tylko ona. My również jesteśmy sobie straszliwie wierni. Raija też była wierna. Na swój
sposób. Mikkal powinien żyć. Kochałaby go, pozostałaby z nim aż do śmierci. Reijo by na to
pozwolił, już taki jest. Zrobiłby to dla niej. - Matti westchnął. - Tacy już jesteśmy. Po prostu.
Dlatego musi być z ciebie kawał chłopa, Sedolfie Bakken, skoro nasza Ida wybrała akurat
ciebie.
- Skoro mogła wybrać mnie tak prędko? Wszyscy myśleliśmy, że Ailo nie żyje. I w
pewnym sensie tak jest. Ja, gdybym był Ailo, uczepiłbym się jej. Za diabła bym jej od siebie nie
puścił.
Sedolfowi stanął przed oczami Ailo. Zobaczył twarz w masce, bez maski. Widział ten
ból.
- Kochałem Idę. Kocham ją. Po prostu tak się stało. Nie dlatego, że tego chciałem, a już
na pewno nie dlatego, że ona tego chciała. Chciała czekać na Ailo, dopóki nie osiwieje. I była
pierwszą kobietą, z którą mogłem rozmawiać. Pierwszą, którą mogłem nazwać przyjacielem.
Ida nie była z tych, z którymi człowiek przewala się na sianie. Ida zawsze była taką, z którą
człowiek się żeni.
Matti wyciągnął do Sedolfa rękę. Tamten ujął ją zaskoczony. Nie rozumiał.
- Nie liczyłem na to, że cię polubię - wyjaśnił Matti. - Sądziłem raczej, że nie będzie
między nami sympatii. Stać mnie na taką szczerość. Łatwiej byłoby mi przyjąć w rodzinie syna
Mikkala. Pamiętam Ailo jako chłopca. Pamiętam go, jak Maja i Simon się pobierali. I później.
Przystojny był z niego chłopak. Był synem Mikkala. Bardzo lubiłem Mikkala.
- Ja natomiast jestem kuzynem Simona? A ty nigdy go nie lubiłeś...
- To prawda, jesteś kuzynem Simona. Ale masz w sobie coś - roześmiał się Matti. - A
pamiętaj, że nie patrzę na ciebie oczami kobiety. Elise zdążyła już szepnąć Idzie, że jesteś
przystojniejszy od Simona, a to znaczyło, że masz jej błogosławieństwo.
Śmiali się teraz razem.
- Troszczysz się o Idę - rzekł Matti z powagą. - Troszczysz się o małego. Niczego ponad
to od ciebie nie wymagam. I jesteś mężczyzną.
- I nic już więcej? - spytał Sedolf. Potrafili śmiać się razem. Matti lubił takich ludzi.
Lubił, gdy nosili w sobie śmiech. W ostatnich latach niewiele miał powodów do
śmiechu, lecz skłonność do żartu i tak w nim pozostała. Gdyby nie śmiech, z pewnością już by
nie żyli.
- Poza tym potrzebna mi pomoc, gdy będę ścinał drewno na dom - powiedział Matti. -
Miałem nadzieję, że się zaofiarujesz.
- Ależ oczywiście. - Sedolf oparł się na łokciu. - Uważałem, że uznasz to za oczywiste.
Jesteśmy rodziną. Trzymamy się razem. To mi się najbardziej podoba w tej dziwnej rodzinie
Idy. To, że wszyscy są sobie tacy bliscy. Ze wszyscy do niej należą. Wszyscy sobie pomagają.
Dzięki temu nietrudno jest komuś podziękować.
A Matti, patrząc na niego, oświadczył:
- Jesteś jednym z nas.
4
Plotki w wiosce nad fiordem miały stopy i skrzydła. Podobnie jak we wszystkich
małych wioskach, w których każda nowa twarz stanowi temat do rozmów.
Lensman uznał, że skoro znalazł się już we wsi, musi zajrzeć na cypel do Reijo
Kesaniemiego. W ten sposób przynajmniej ukróci gadki, że nie przejmuje się tym, co do niego
dociera.
- Słyszałem, że gościsz pod swoim dachem obcych, Kesaniemi. - lensman nie zauważył
tu nikogo poza Reijo, jego żoną i całą gromadą dzieciaków. Najstarsze wyglądało na nie więcej
niż cztery, może pięć lat. Ale z pewnością wszystkie te maluchy nie mogły być rodzonymi
dzieciakami Reijo.
- Lensman jest w błędzie - odparł Reijo, na moment odrywając wzrok od kosy, którą
ostrzył. Sianokosy stały już u progu, roboty było więcej niż dość.
- Goszczę moją przybraną córkę, jej męża i dzieci - ciągnął Reijo. - Rodzina to nie obcy.
Lensman poczuł się nieswojo, niemal się zakłopotał. Ten Fin jakby go poprawiał, mówił
mu, co jest słuszne, a co nie. Jak gdyby Reijo podejrzewał go o błędny pogląd na tę sprawę.
- Pobrali się tutaj podczas jarmarku w roku tysiąc siedemset czterdziestym trzecim -
powiedział Reijo.
- Elise jest córką Evy i Fredrika Skogslett. Fredrik utonął w Finnmarku, kiedy Elise była
zaledwie dziewczynką. Zaciągnął się na łódź Kristiana Elvejord, pierwszego teścia Raiji, mojej
pierwszej żony. Eva spodziewała się drugiego dziecka, kiedy nadeszły wieści o jego śmierci.
Nie wytrzymała tego. Zginęła z własnej ręki, powiesiła się. Ogromnie smutna historia.
Dziewczynka ją znalazła. Raija zajęła się Elise, wzięła ją do siebie. Ja ją wychowałem, jest dla
mnie jak rodzona córka. Jak moje dziecko. Matti to brat Raiji, z Elise nie łączyły go żadne
więzy krwi, mogli się pobrać bez przeszkód. Nie wymieszała się ta sama krew. Postanowili
wyjechać do Finlandii. Okazało się, że źle wybrali. Teraz tu wrócili. To rodzinna wioska Elise.
Matti to zdolny chłop. Dam im ziemię. A ty, lensmanie, zadbasz o właściwe pieczęcie.
- Dopóki za nich gwarantujesz - mruknął lensman. Słyszał już wcześniej urywki historii,
którą nakreślił mu teraz Reijo. W historii większości rodzin znad fiordu było wiele osobliwości.
W dużym stopniu wynikały one z faktu, że tyle ludów mieszało się ze sobą, tyle różnych nacji.
- Miałbym za nich nie gwarantować? - z ostrością w głosie spytał Reijo. - To moja
rodzina. Tu jest ich miejsce. Prawda, że zniknęli na jakiś czas, lecz to nie znaczy, że nie należą
do tego miejsca. Mogli odejść stąd nawet na trzydzieści lat, a potem tu wrócić. Wciąż
nazywaliby to miejsce swoim domem. Lensman to rozumie? Czy w sercu lensmana nie ma
również takiego miejsca?
Lensman nie odpowiedział. Surowo rzecz biorąc, ten Kwen nie miał prawa zadawać
podobnych pytań, myśli przedstawiciela władzy to nie ich sprawa, tych ludzi znad fiordu
Lyngen. On po prostu sprawował swój urząd, wywiązywał się ze swoich powinności, był spra-
wiedliwy. Niewiele mieli powodów, żeby skarżyć się na niego i na sposób, w jaki wykonywał
swoją pracę.
Ale myśli z nimi nie dzielił. Oni nie byli tacy jak on, nie mogli go zrozumieć.
Nie odpowiedział. Rzucił tylko parę zdań o pogodzie. Oznajmił, że spodziewa się w
wiosce Lapończyków i że zamierza pomówić z nimi o reniferach, nad którymi nie byli w stanie
zapanować. Przecież można chyba upilnować stado, by trzymało się z daleka od cudzej ziemi?
Na to pytanie Reijo nic nie odparł. Udał, że w ogóle nie padło. Nie zachęcał lensmana
do pozostania. Niczym go nie poczęstował.
- Zachowałeś się chyba trochę nieuprzejmie? - spytała go później ostrożnie Helena.
Władza budziła w niej lęk. Znała język ludzi sprawujących władzę, znała muśnięcia
skrzydeł władzy. Zawsze się bała, że Reijo stanie się coś złego. On tak mało zważał na granice,
które przekracza.
- Byłem szczery - odparł Reijo. Zmiękł od jej troski, w głosie zabrzmiała mu łagodność.
- Sądzę, że lensman to rozumie, Heleno. Wydaje mi się, że ceni sobie szczerość i odrobinę
męskiej odwagi. Raczej nie spodziewa się, że wszyscy będą przed nim pełzać i lizać mu buty.
Przyszedł pieszo z gór. Nogi miał lekko wykrzywione na zewnątrz, ubrany w skóry, w
skórzanej czapie naciśniętej na uszy. Niewyrośnięty. Stopy niosły go naprzód, lecz w chodzie
wyczuwało się niechęć. Jak gdyby nie w smak mu była ta wędrówka.
Ida poznała go od razu. W przeszłości, w dzieciństwie, pojawiał się każdego lata. Krył
się w cieniu letnich miesięcy jej młodości. Upłynęło już kilka lat, odkąd widziała go ostatnio.
Jeden z letnich przybyszy. Jeden z tych, którzy co roku ściągali z płaskowyżów Szwecji
na wybrzeże, zgodnie czy niezgodnie z prawem. Stada reniferów nie znały granic. Jego ludzie
zawsze wędrowali z porami roku. I z renami. Przemierzali tę ziemię. Żyli na niej. Nie szukali
wśród mchu i porostów kresek widocznych na mapach. Ludzie po obu stronach byli tacy sami.
Dopiero za życia ostatnich trzech, czterech pokoleń granice zaczął wyznaczać język. Wciąż jed-
nak mówili tak, że mogli się ze sobą porozumiewać po obu stronach kresek na mapie.
Ida kiwnęła do niego ze schodów, gdzie siedziała razem z Elise. Ich kubki z miodem
były do połowy napełnione. W dzbanku sporo jeszcze zostało.
- Przyjdź, odpocznij, Jonie Larsonie! - zawołała. - To ten z braci, który był taki piękny -
szepnęła do Elise, chichocząc. - Pamiętasz?
Elise pamiętała. Szwedzkich Lapończyków nie przewijało się tu aż tylu, żeby ich twarze
nie wbiły się w pamięć mieszkańców wioski, którzy widywali ich rok po roku.
- On nie jest dużo młodszy ode mnie - powiedziała Elise. - Kiedy więc widziałam go
ostatnio, był zaledwie chłopcem, ale najwyraźniej i on wyrósł na mężczyznę.
Przypatrywały mu się oczami kobiet. Zapamiętywały męskość. Ida miała rację, był
piękny. Ciemny jak zimowa noc, jak czas ciemności. Spoglądał podejrzliwie spod prostych
czarnych brwi. Patrzył wręcz nieprzychylnie. Nie spodziewał się po otaczającym go świecie
zbyt wiele dobrego. Nos miał prosty, nieduży, mocno zaznaczone kości policzkowe,
prostokątną twarz ze zmarszczkami śmiechu i bruzdami, które narysowało zmęczenie. Mocna
twarz. Taka, którą się pamięta.
Oczy miał prawie czarne, ciemniejsze nawet niż Sedolf, lekko skośne. Patrzyły
badawczo, oceniająco, nieufnie. Znak na szczęce, w którą kiedyś kopnął go renifer, drobna
nierówna blizna. Zapowiedź dołeczka w brodzie, jak gdyby ktoś nacisnął ją kciukiem i znak
został.
Na pewno delikatnej budowy pod skórzaną kurtą. Pas ciasno opinał biodra. Podkreślał,
że są bardzo wąskie. Szczupłe nogi w spodniach z garbowanej skóry. Wstążki kumagów
opinały łydki niczym tęcza.
Rzeczywiście był piękny.
Ściągnął czapkę. Spróbował przygładzić czarne, rozczochrane włosy, ale nie na wiele
się to zdało. Przywitawszy się z nimi, przysiadł na trawie, chociaż Ida wskazała mu miejsce
obok nich na schodach.
Nalała mu miodu. Włożyła kubek do żylastych rąk. Wypił łyk. Pijąc, nawet na moment
nie spuszczał z nich oka. Jakby cały czas się pilnował.
- Lata minęły, odkąd cię widziałam - powiedziała Ida, obdarzając go najpiękniejszym ze
swych uśmiechów. Zwykle niosły ze sobą mnóstwo słońca, na ogół roztapiały wszelkie lody.
- Lepiej, żebyśmy się tu w ogóle nie pokazywali - odparł, podnosząc jeden kącik ust. -
Mamy nie schodzić nad fiord. A ty też byłaś ostatnimi laty zajęta, Ido Reijosdatter.
- Zwykle zaglądałeś do ojca się przywitać. Uśmiechnął się.
- Robiłem tak co roku. Nie mam aż tylu przyjaciół w okolicach Ivguvuotna, żebym nie
zdążył zajrzeć do wszystkich. Fiord może jest i duży, lecz progi, które przekraczam, nie tak
liczne, bym nie umiał ich policzyć.
- Wybierasz się teraz gdzieś dalej? - dopytywała się Elise. - Mamy wóz, możesz się
zabrać z nami.
- Idę do lensmana. - Jonowi Larsonowi pociemniała twarz. - Żąda od nas wyjaśnień.
Chce wiedzieć, gdzie przebywamy. Podobno niektórzy twierdzą, że renifery stratowały im łąki.
- Westchnął. - Nie pojmuję, dlaczego w ogóle chce nas słuchać. Przecież nasze słowa i tak nic
nie znaczą. Gdy przyjdzie co do czego, to i tak będzie ufać tym, którzy mieszkają tu na stałe.
Nasze wyjaśnienia zostaną zapisane, ale nic nie będą znaczyły. Nikt się nimi nie przejmie.
- Z ojcem też lensman rozmawiał. - Ida mówiła z taką samą powagą jak młody
Lapończyk, siedzący przed nimi w trawie. - Ojciec się bał - dodała. - Bał się nienawiści.
- Twój ojciec to niezwykły człowiek pod tym względem - stwierdził Jon. - U nikogo nie
liczy wszy na karku. Trzyma się raczej tego, co kto ma w środku. Tak, to nie jest zwyczajny
człowiek.
- Tylko ty masz zeznawać? - zdziwiła się Elise.
- Tylko ja mogę przyjść - odparł Jon. - Ktoś musi przecież zostać przy reniferach. Żeby
nie stratowały cudzych łąk - dodał z chichotem.
Kobiety śmiały się wraz z nim.
- Niektórych z mężczyzn straciliśmy na jakiś czas. Pojawiła się plotka, że pewien
człowiek za górami na północy sprzedaje wódkę. Droga tam natychmiast się skróciła. - Oczy
mu pociemniały. - U nas też, niestety, są ludzie o słabych duszach - rzeki z przygnębieniem. -
Niektórych wódka zwyciężyła. Dzbany z gorzałką stały się dla nich jedynym bogiem. Teraz
my, inni, musimy się zajmować ich rodzinami. Przecież baby i dzieciaki nie są niczemu winne.
Nikt z nich nie prosił, żeby mężczyźni sprzedawali duszę za wódkę.
- Nie tylko u was tak się dzieje - zauważyła Ida.
- Ale nas tak mocno to dotyka - odparł Jon. - Nam są potrzebne ręce do pracy. Nasza
bieda jest taka naga, kiedy wódka płynie swobodnym strumieniem. Wiedzą o tym również ci,
którzy nią handlują. Oni chcą czegoś więcej niż tylko pieniędzy.
Ida nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła jedynie, że Jon nie powinien powtarzać tego
każdej napotkanej osobie. Mogło się to dla niego okazać niebezpieczne.
- Nie powiem o tym lensmanowi - rzekł, jakby czytał w jej myślach. Może domyślił się
po uniesionych brwiach, poznał po spojrzeniu, proszącym, by miał się na baczności. -
Przynajmniej nie teraz. Taki już się zrobił ze mnie tchórz. Teraz chcę tylko spokoju. Mój brat tu
mieszka i będzie mieszkał dalej. Nie chcę niczego psuć Hendrikowi. Jeśli zrobi się gorzej niż
jest, będziemy musieli raczej poszukać sobie nowych pastwisk, bez względu na to, jak bardzo
może się to okazać trudne. Będę trzymał język za zębami. Mówienie o swoim na nic się nie zda.
To i tak będą jedynie litery na papierze. A kto wie, co się z tymi papierami stanie. Może je
spalą? Wtedy nikt nie będzie pamiętał, co mówiłem. Tak już po prostu jest.
Zarówno Ida, jak i Elise mu wierzyły. Rzeczywiście tak było. Nawet tu, nad samym
fiordem, istniała drabina. Być może nie miała aż tak wielu stopni, lecz i tak każdy znał swoje
miejsce na niej.
Jon był Lapończykiem. Górskim Lapończykiem. Szwedzkim. Wędrownym. Finem z
gór. Tyle miał nazw. Ich brzmienie również mówiło za siebie.
Dla takich jak on przeznaczony był najniższy stopień drabiny.
Znów stanął na nogi, ciało miał miękkie i sprężyste. Krok lekki. Z uśmiechem odstawił
opróżniony kubek na schody, niedaleko od spódnicy Idy.
- Dobrze było zwilżyć gardło - powiedział. - Niezły miód warzysz, Ido żono Sedolfa.
Mnie na pewno nie uda się znaleźć żony, która by równie dobrze opanowała tę sztukę.
- Czy aby dawno już nie powinieneś był się ożenić? - zażartowała Ida. - Jesteś przecież
starszy ode mnie.
- Musiałem najpierw mieć własne zwierzęta - odparł z powagą. - Upłynęło kilka lat, nim
naznaczyłem dość cieląt dla siebie. Mój ojciec wciąż jeszcze żyje, a z dobrego serca nie odda
stada nikomu. Teraz mam już własne stado. I wybrałem pewną dziewczynę, ale nie wiem, czy
to się stanie tej zimy, czy może następnej. Chciałbym mieć też własne gospodarstwo, kiedy się
będę żenił. Nie chcę dzielić namiotu z moją rodziną ani z rodziną żony. A ona ciągle jeszcze
potrzebna jest w domu. Będzie więc, jak będzie. Prędzej czy później na pewno się ożenię.
Ida mu wierzyła. Wiedziała, że ich zwyczaje i sposób życia bardzo się różnią od jej
świata. Ailo w nim żył, lecz ona ledwie się ich domyślała. Były jej obce.
- Idę nad fiord - oznajmił. - Jestem przyzwyczajony do marszu. My nie jeździmy
wozami.
Kobiety spoglądały za nim. Towarzyszyły mu wzrokiem tak długo, jak się dało.
- Tak mogło wyglądać moje życie - powiedziała Ida cicho, gdy Jon zniknął wśród sosen
i nie widziały już nawet jego cienia. - Ailo i ja moglibyśmy tak teraz żyć. Takie mogłoby być
moje życie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Właściwie nigdy nie dostrzegałam
nienawiści, a ty?
- Wcześniej mnie to nie dotyczyło - odparła Elise. Bruzdy wokół jej ust zaznaczyły się
wyraźniej. - Teraz mogę się domyślać, jak to jest. Przez wiele lat ja również byłam równie mało
ważna. Poślubiłam Fina, uchodziłam więc za osobę odpowiedniego urodzenia, ale tam na
południu Finlandii nie to się liczyło. My byliśmy na samym dole. Tam nie pojawiali się Lapoń-
czycy. Nie mieliśmy własnej ziemi, jedynie gołe ręce i siłę do pracy. Byliśmy ubodzy,
najnędzniejsi, na samym dnie. Jak pomyje. Najprostsi. Teraz potrafię się już domyślić, jak się
czują tacy ludzie jak Jon. - Urwała na chwilę. - Z czasem zrozumiałam, jak musiał się czuć
Mikkal. I Raija. Raija, gdyby mogła, tak czy inaczej by go wybrała. Czy ty rozumiesz, jak
bardzo go kochała? Zdecydowałaby się bez zmrużenia oka spaść na najniższy stopień, by móc
go dzielić razem z nim.
- Powinnaś była powiedzieć to Mai - westchnęła Ida, trąc brodą o podciągnięte kolana. -
Maja ciągle żywi gorycz wobec mamy. Nawet teraz, całe lata po jej śmierci, wciąż ma do niej
pretensje. A Maja żyła inaczej niż większość ludzi. Powinna ją zrozumieć. Tak dobrze przecież
rozumie Ailo. Ze względu na Ailo okazała tyle śmiałości.
- Więzy krwi pomiędzy Ailo a Mają zawsze były silne, wprost niezwykłe. Rzadko się
takie spotyka. Wydaje mi się, że Maja byłaby w stanie więcej zrobić dla Ailo niż dla kochanka,
tak głęboko sięgają. To wynika z czegoś więcej niż tylko z faktu, że są rodzeństwem. Są sobie
tacy bliscy, jak gdyby krew między nimi była jeszcze gęściejsza.
Elise odetchnęła głęboko. Patrzyła na Mattiego i Sedolfa. Sedolf prowadził za rękę
Mikkala.
- Lubię tego twojego Sedolfa - uśmiechnęła się Elise. - Masz teraz bardziej zwyczajne
życie, niż miałabyś z Ailo. Tak czy owak.
- Tak. - Ida o tym wiedziała. - Właśnie takiego życia pragnę. Świadomość, że Ailo żyje,
ogromnie boli. Czasami boli naprawdę. Nie pragnę jego śmierci. To nie jest aż takie złe, jak
może zabrzmieć. Po prostu przyzwyczaiłam się do myślenia o nim jak o umarłym i teraz gdy
wiem, że to nieprawda, wielki ból sprawia mi świadomość, że, Ailo nie może dostać tego, co ja
mam. Ani nic, co byłoby choć trochę podobne. A ja tak bardzo bym chciała, by miał coś
takiego. Życzę mu tego z całego serca.
Elise zmieniła temat. I to bez zbędnych wstępów. Najwyraźniej pragnęła zdążyć z
powiedzeniem tego przed nadejściem mężczyzn.
- Ja nie wierzę, że Raija nie żyje.
- Przecież on tak mówił! - oburzyła się Ida. - Kapitan rosyjskiego statku powiedział nam
o tym. Ojciec go poznał. Ojciec widział chłopczyka. Mały był podobny do mnie. Do mamy. A
tamten oświadczył, że ona nie żyje.
- Macie na to tylko jego słowa - obstawała przy swoim Elise. - Nie jest to z mojej strony
jedynie życzenie, Ido. Nie wierzę, że ona umarła. Któreś z nas wyczułoby, gdyby naprawdę
odeszła. A przecież żadne z nas nie odniosło takiego wrażenia. Ja czuję, że ona żyje, wciąż żyje.
Ida tylko kręciła głową. Dyskutowali już na ten temat, zarówno tu, w domu, jak i na
Hailuoto.
Nie miała siły dłużej tego roztrząsać.
- Ona nie żyje - oświadczyła. - A nawet jeśli rzeczywiście nie umarła, to muszę wobec
niej czuć to samo co Maja. Nigdy jej nie zrozumiem. Ona powinna wrócić, Elise! Nie możesz
twierdzić, że ona ciągle żyje, bo wtedy mówisz jednocześnie, że nas zdradziła. Że pozostała
tam, chociaż wiedziała o naszym istnieniu. Tego bym nie zniosła! Nie potrafię znieść
świadomości, że aż tak bardzo mnie nie chciała. Dla własnego dobra wolę myśleć, że ona nie
żyje.
Widać było, że mężczyźni znaleźli odpowiedni ton między sobą. Idzie cieplej się zrobiło
na sercu. Tak bardzo chciała, żeby się polubili. Bez Sedolfa nie czuła się pełna. A Mattiego
darzyła wielką sympatią.
- Kto tu do was zaglądał? - dopytywał się Sedolf. Zauważył mężczyznę odchodzącego z
okolic ich domu. Widział jego plecy.
- To był Jon, brat Hendrika. - Ida poczuła, że ogarnia ją bezsilność. - Lensman chciał z
nim mówić. Nie podoba mi się to tak samo jak ojcu.
- Łąki są ważne - powiedział Sedolf cicho. - Nawet jeśli nikt nie liczy źdźbeł trawy, to
każdy spłachetek ziemi, jaki da się skosić, jest ogromnie cenny. A reny tratują trawę, choć może
nie tak często i nie tak dużo, jak niektórzy twierdzą. Nietrudno o przesadę, zwłaszcza gdy mówi
się o kimś, kogo się ani nie zna, ani nie chce polubić.
- To wyznaczanie granic wprowadziło jeszcze więcej wrogości - stwierdziła Ida. W jej
głosie zadźwięczała uraza. Poczuła, że w piersiach jej się sznuruje. Przecież Lapończycy ze
Szwecji nie byli obcy. Z ich rodu wywodził się Ailo, a ona go kochała.
- Zawsze wybuchały kłótnie pomiędzy tymi, którzy mieszkali tu na stałe, a tymi, którzy
wędrowali - przypomniał Matti. Od tak dawna wędrował, że dobrze o tym wiedział. - To samo
dzieje się w Finlandii, a tam wcale nie Lapończycy wędrują, przynajmniej nie w tych
miejscach, gdzie byliśmy. Wcale nie okazywano nam większej sympatii, chociaż byliśmy
Finami jak oni.
- To coś zupełnie innego - powiedziała Ida, upierając się przy swoim. - To jeszcze
gorsze. Nienawiść wybuchła nie tylko dlatego, że renifery tratują łąki. Gdyby tak się nie działo,
znaleźliby się tacy, którzy wymyśliliby inny powód. Tu chodzi o coś innego. Musicie to chyba
widzieć.
Sedolf uścisnął ją, roześmiał się jej we włosy, w połysk miedzi.
- Ida tak bardzo się tym przejmuje, ponieważ jej zdaniem Jon jest taki przystojny.
Prawda, kochanie? Gdyby nie miał takich przepastnych piwnych oczu, do których czujesz taką
słabość, pewnie nie przemawiałabyś tak gorąco w jego obronie?
Ida wyrwała mu się, zaklęła z wściekłością tak ostro, że pozostali nie mogli
powstrzymać się od śmiechu.
- Nie możesz obrócić tego w żart, Sedolfie! To poważna sprawa! Nie słyszałeś, co
mówił ojciec? Powinieneś słuchać raczej jego niż Emila i innych głupków, którzy myślą
jedynie o sobie!
Zgarnęła spódnice i zniknęła w domu. Mocno szarpnięte drzwi trzasnęły o futrynę jak
monety na ladzie kupca.
- Czy ona już zupełnie nie zna się na żartach? - zdziwił się Sedolf z niepokojem i z
rezygnacją w oczach.
- Może posunąłeś się trochę za daleko? - stwierdziła cicho Elise. W tej chwili dostrzegła
w Sedolfie podobieństwo do Simona. Nie każdy śmiech dźwięczy równie przyjemnie. Nie z
każdego żartu można się serdecznie śmiać.
- Ida plonie gorąco, gdy już się do czegoś zapali, Sedolfie. Była taka już jako
dziewczynka. I zbyt wiele się pod tym względem nie zmieniła. Dla niej to bardzo poważna
sprawa. Zrozumiesz, dlaczego, jak tylko głębiej się nad tym zastanowisz.
Oczy Elise przesunęły się po czarnowłosym chłopczyku na podwórzu. Mały miał twarz
Raiji, imię nosił po Mikkalu.
Syn Ailo.
- Nie dostrzegasz jej lęku, Sedolfie? Zapominasz, dlaczego? Taka nienawiść potrafi
błądzić różnymi drogami. Może się obrócić również przeciwko niewinnym. Ida o tym pamięta.
Sedolf przełknął ślinę. Własne niemądre słowa zaczęły dławić go w gardle, jakby trudno
było je przeżuć. Zaserwował je Idzie. Cóż za bezmyślność!
- Zawsze myślę o Mikkalu jak o własnym synu - powiedział wreszcie. - Jest naszym
dzieckiem. Nie uważam, żeby był inny. Ona nigdy o tym nie mówiła. - Pochylił głowę. - Co wy
musicie sobie o mnie myśleć?
Nie zaczekał jednak, aż mu to powiedzą, tylko poszedł za Idą.
Ida siedziała na wełnianej derce, którą na dzień zaścielali łóżko. Skuliła się, rękami
obejmując łydki, z policzkiem przytulonym do kolan. Na twarzy miała wypisany gniew i ból.
Zęby zacisnęła na dolnej wardze. Z uporem nie dopuszczała do siebie płaczu. Walczyła z nim.
Jego Ida. I niczyja.
Swoja własna. Niezwykła.
- Wybacz mi!
Sedolf przysiadł na samym skraju łóżka i delikatnie dotknął ręki żony, pogładził ją
palcami. Odszukał spojrzenie Idy.
Była teraz taka trudna. Równie trudno było pochwycić jej wzrok, jak zachęcić
przejedzoną rybę do złapania się na haczyk z przynętą w leniwe letnie dni.
- Nie pomyślałem - dodał.
Wzburzył jej włosy, odgarnął z czoła do tylu. Wsunął palce pod drobną, zdecydowaną
bródkę.
Na twarzy Idy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Rzeczywiście nie pomyślałeś, Sedolfie - westchnęła. - Tyle masz w sobie wesołości.
Tak łatwo być Sedolfem, to ci spada wprost z nieba. Nawet wśród bólu potrafisz się śmiać.
Umiesz żartować wśród żałoby. To dobrze. Innym również osładzasz życie. Często tak się
dzieje. Nie potrafię cię zrozumieć. Dziękuję Bogu za ciebie. Czasami jestem najzupełniej
przekonana, że na ciebie nie zasłużyłam, a w chwilach takich jak poprzednio mam przeklętą
pewność, że tak samo ty nie zasługujesz na mnie.
Nareszcie wyraz jej twarzy już bardziej przypominał uśmiech, był bardziej rzeczywisty.
Jego także.
- Chyba jesteś teraz na tropie prawdy - stwierdził Sedolf, ale zaraz spoważniał. - Nigdy
na ciebie nie zasługiwałem, Ido Reijosdatter. Ostrzegałem cię o tym od samego początku.
Mówiłem ci przecież, że dokonałaś marnego wyboru.
Pocałował ją w kąciki ust. W obydwa. A potem wtulił wargi w jej usta.
- Nigdy mnie nie odwodziłeś od tej decyzji - powiedziała Ida, tuląc się do niego
policzkiem. - Sam tak nie myślałeś, Sedolfie Bakken. Jak chcesz, potrafisz namieszać ludziom
w głowie.
- Chciałem, żebyś mnie wybrała - przyznał. - A to, co stało się przed chwilą, to był żart,
którego ostrości nie dostrzegłem. Wiem, że mówisz poważnie, kochana. Ja też uważam, że to
źle, kiedy dzieje się niesprawiedliwość. Bez względu na to, kogo się krzywdzi. Nie trzymam
strony tych, których nazywasz głupcami, ale też i nie twierdzę, że Jon i szwedzcy Lapończycy
zawsze mają rację. Jeślibym tak powiedział, byłoby to kłamstwem. Oni popełniają błędy jak
wszyscy inni. Gdybym temu zaprzeczył, zrobiłbym z nich dzieci, którymi przecież wcale nie są.
Są tacy jak my, chociaż się od nas różnią.
- Jeśli nienawiść trafi na podatny grunt, zacznie rosnąć i rozprzestrzeniać się -
powiedziała Ida drżącym głosem. - A wtedy niewiele czasu upłynie, jak ktoś sobie przypomni,
że ojciec Mikkala był Lapończykiem. Ta nienawiść może się obrócić przeciwko mojemu
dziecku. Boję się, Sedolfie.
Objął ją, nie mógł powiedzieć nic innego, niż zapewnić ją, że to się nie stanie. On także
się bał.
5
Matti i Elise wybrali się z powrotem na cypel, zanim zrobiło się prawdziwe popołudnie.
Nie dogonili Jona po drodze. Widać szedł lekkim krokiem, przywykł do wędrówek w
kumagach.
Wszystko było takie zwyczajne. Mglisty błękit, niemal szarość nad ich głowami. Lasy
wyciągały do nich ramiona. Palcami gałązek gładziły i ich, i konia.
- Nie czujesz, że jesteśmy w domu? - dopytywała się Elise. Chłonęła aromaty lata.
Rzeka śpiewała dla nich pieśni zupełnie inne od tych, których słuchali ostatnio. Nie było drugiej
takiej rzeki.
- Wkrótce tak będzie - powiedział Matti szczerze. - Troszczę się o to miejsce. Polubiłem
Ruiję już od pierwszego razu, gdy się tu znalazłem. Polubiłem ją i nie polubiłem.
- To nie jest Finlandia - uśmiechnęła się Elise, a jej dłoń przemknęła po jego policzka
Rozumiała go, rozumiała jego miłość. Widziała, jak z nabożeństwem szedł po zarośniętych
polach, z których jego ojciec powyciągał kamienie, które jego ojciec uprawiał. Matti głęboko
zapuścił tam korzenie. Zboże rosło w Tornedalen.
- To nie jest Finlandia - zgodził się z nią. Byli wobec siebie tacy szczerzy.
Znaleźli Jona. Dogonili go. Plac targowy był pusty, jak być powinno o tej porze roku.
Niektóre kramy poddały się wiatrowi. Część rozebrano po ostatnim jarmarku. Deski
ułożono w stosy, czekały na następny targ. Czekały, aż ten nieduży, otwarty, nieco bagnisty
spłachetek ziemi znów zapełni się ludźmi. Ludźmi przychodzącymi z gór, z morza, znad rzeki.
Ze skrawków łąk nad fiordami, z równin nad Zatoką Botnicką, z ponurych lasów na wschodzie
Finlandii, z otwartych płaskowyżów, na których wiatr śpiewa najczystszym głosem...
Niektóre kramy wciąż stały, postawione przez ludzi mających dość środków na
wzniesienie budowli dostatecznie mocnej, by stawiła opór przyrodzie.
Znaleźli Jona. Dogonili go. Leżał twarzą do ziemi, nos miał wciśnięty w suchą trawę,
usta niemal jej pełne. Gdyby upadł na plecy, udusiłby się własną krwią.
Elise zacisnęła oczy. Poznała go raczej po ubraniu niż po twarzy, strasznie napuchniętej,
posiniaczonej i zakrwawionej. Na policzku widać było odsłonięte żywe ciało, jedno oko
całkiem zapuchło. Włosy zlepiły się krwią.
- Dobry Boże - szepnął Matti. Przez moment klęczał przy Jonie, nie wiedząc, co robić.
Narastał w nim gniew, a łzy cisnęły mu się do oczu. Przeklął je w duchu, miękka strona jego
osoby znów chciała zwyciężyć. Miał oczy na mokrym miejscu.
- Nie ruszaj go, on musi strasznie cierpieć. Matti popatrzył na Elise i powoli pokręcił
głową.
Na twarzy ukazał mu się grymas przypominający śmiech. Przypominający tyle innych
uczuć.
- On nic nie czuje - zapewnił żonę. W ustach miał gorycz. - Piekło go pochłonie, jeśli go
nie przeniesiemy, Elise. Ci, którzy go pobili, porządnie wzięli się do roboty. Jumala wie,
dlaczego to zrobili. Być może wrócą, żeby dokończyć swego dzieła.
Matti rozejrzał się dokoła, ale nikogo nie zobaczył. Mimo wszystko nie czuł się zbyt
pewnie. On teraz również był tu obcy. Wiele lat upłynęło, odkąd żył nad fiordem. Dawno już
nikt go tu nie znał. Domyślał się, że to nie przemawia na jego korzyść.
- Musisz mi pomóc, Elise. Przeniesiemy go na wóz. Trzeba go zabrać na cypel, do
Reijo.
Elise tylko kiwnęła głową. Nie podobało jej się, że go ruszają. Chociaż widziała, że
mężczyzna jest nieprzytomny, czuła, że jej dotyk również sprawia mu ból. A nie chciała tego.
Ujęła go jednak za stopy obute w kumagi, pomogła dźwignąć.
Nie spuszczała wzroku z twarzy Jona, jakby czekając, aż Lapończyk jęknie z bólu albo
otworzy oczy i powie, że robią mu krzywdę.
Wyglądał, jakby całkiem uszło z niego życie.
- Kto? - rzuciła Elise w powietrze. Wypatrywała również winowajców. Spojrzenie było
niczym igła, prowadząca fastrygę pomiędzy pniami sosen w stronę gór przez brzozowy las i
kępy wrzosu na morze, na fiord, który tkwił nieporuszony. Nie dostrzegła na nim żadnej łodzi.
Nikogo nigdzie nie było.
- Taka jest Ruija - powiedział Reijo przygnębiony. Wypłukał szmatkę w zimnej wodzie
i znów delikatnie przycisnął do rany. - Dość tu jedzenia dla wszystkich i miejsca dla
wszystkich. To Ruija, a granice istnieją tylko na papierze.
W jego głosie brzmiało rozgoryczenie, lecz przebijał przez nie gniew.
Dzieci, przypatrując się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami, ścisnęły się w kącie
kuchennym. Słuchały i usiłowały zrozumieć na swój sposób. Szerokie spódnice Heleny nie
zdołały zasłonić ich przed tym widokiem, chociaż siedziała przed nimi, tworząc jakby ścianę
odgradzającą ich od tego, co działo się w izbie. Ale ciekawskie pary oczu wyglądały ponad jej
kolanami, zza pleców.
Jon leżał na ławie przy stole, krew ciekła mu z twarzy, z otwartych ran na nagim torsie.
Ułożenie ręki zakrywającej oczy mówiło, że cierpi, ale był przynajmniej przytomny. Sporo
czasu musiało minąć, nim wróciła mu świadomość.
- Potrzebujesz czegoś? - spytała Elise jednym tchem. Wielkimi oczami patrzyła na
Reijo. Miała wrażenie, że przeniosła się w czasie. Były już kiedyś chwile podobne do tej, może
nie tak znów wiele i nie takie poważne, ale wryły się w pamięć.
- Może ziół? Trzeba obłożyć przynajmniej niektóre rany. Dobry Boże, poranili go
nożem?
Elise nigdy czegoś podobnego nie widziała, nie próbowała nawet sobie wyobrazić. Nie
pytała, w jaki sposób Jon otrzymał te rany. Zadawała sobie jedynie pytanie, kto mógł to zrobić.
Tylko to.
- Nożem i zaostrzonym kijem - powiedział Reijo. - Niech Matti zabierze stąd dzieci. Dla
Elise krew to nie pierwszyzna. Szkoda, że nie ma Raiji, jej dłonie potrafiły przynieść ulgę. Albo
Mai. Maja też to umie.
- Masz korę wierzbową? - dopytywała się Elise. Starannie przeszukiwała małe
naczynka, które Reijo przechowywał w głębi narożnej szafki.
- W tym małym drewnianym pudełeczku. Reijo ocierał krew, dotykając na tyle
delikatnie, żeby nie zaczęła płynąć obficiej.
Helena przyniosła napełniony do połowy dzbanek wódki. Bez słowa postawiła go na
stole. Elise zajęła się gotowaniem wysuszonej kory z wierzby. Na cyplu uważali, że najlepsza
na rany jest kora wierzby albo czeremchy.
Nauczyła ich tego Raija, która sama zdobyła tę wiedzę od Ravny, swojej przybranej
matki. Od Ravny, matki Mikkala, babki Ailo.
- Dlaczego? - pytała Elise. - Kto to zrobił?
- Powinienem był pojechać z wami - zduszonym głosem powiedział Jon.
Opuścił rękę. Cierpiał, lecz miał również dość odwagi, by obejrzeć własne rany i
obrażenia.
- Zabito kogoś w Kafjorden - powiedział Reijo przygnębiony.
Wziął nawleczoną przez Helenę wygiętą igłę. Używał jej do szycia żagli. Nić również
przeznaczona była do tego celu. Dosyć długo się gotowała.
- Nikt dokładnie nie wie gdzie. Lensman otrzymał o tym wiadomość. Nie mógł czekać
na Lapończyków, po których posłał. Był tutaj. Plotki szybko się rozprzestrzeniły,
prawdopodobnie właśnie o to chodzi. Pewnie wystarczyło, że Jon jest jednym z ludzi z gór.
- Ale przecież Jon nie miał nic wspólnego z tym, co się stało w Kafjorden - zdumiała się
Elise.
- Podobno szwedzcy Lapończycy zabili kogoś w jakiejś odludnej zagrodzie. Również
tutaj są ludzie, którzy nie potrafią należycie ocenić sytuacji, kochana Elise. Jon to Jon,
Lapończyk, z drugiej strony granicy, której sami nawet nie jesteśmy w stanie zobaczyć. Reijo
był mroczniejszy niż październikowe dni, pełne wichrów z południowego zachodu, zrywają-
cych liście z drzew.
- Muszę cię pozszywać, chłopcze - rzekł, zwracając się do Jona.
Lapończyk lekko kiwnął głową i już zacisnął zęby. Ściągnął brwi, jakby chciał bronić
się przed tym, co, jak się spodziewał, nadejdzie.
Elise otworzyła dzban z wódką. Podała mu go.
- Nie, dziękuję - odmówił.
- To jak lekarstwo. Trochę znieczuli. Z pewnością odczujesz cholerny ból.
Jon zdołał się uśmiechnąć. Po Elise słychać było i widać, że nie jest pierwsza do
przeklinania. Jej usta rzadko miewały okazję posmakowania takich słów.
- Niech sobie cholernie boli - odparł ochryple. - Ja nie biorę wódki do ust.
- Będę musiał nalać jej na rany, które zeszyję. Ale nikt nie powie, że wypiłeś tę wódkę.
Będzie cię paliło tak mocno, że może nawet nie poczujesz szycia.
Zaśmiał się z goryczą. Ten uśmiech był w nadmorskich wioskach niczym piekąca sól,
niczym fale, załamujące się o brzeg.
- Szyj już wreszcie! - zniecierpliwiła się Helena, wiedziona współczuciem dla rannego. -
To nie jest niedzielna wizyta, podczas której należy najpierw uciąć sobie pogawędkę!
Reijo uśmiechnął się do niej. Zajął się tym, co musiał zrobić. Brzydził się każdym
szwem, rozlewał wódkę, nitka wielokrotnie mu się supłała.
Jon jakoś wytrzymywał. Niemal przez cały czas miał otwarte to oko, na które widział.
Jego spojrzenie śledziło ruch igły. Zaledwie kilka razy musiał je zamknąć.
Usłyszeli, jak zgrzyta zębami. Z tym wyjątkiem spomiędzy jego warg nie wydobył się
żaden dźwięk.
Tylko z czoła płynął mu pot, który sprawiał, że twarz stawała się mokra, a czarne włosy
lepiły się do skóry.
Elise prędkimi, chłodnymi rękami opatrzyła rany. W miejscach najgłębszych obrażeń
przyłożyła okład z wywaru z kory wierzbowej. Jon bacznie ją obserwował. Z cichym,
mrocznym żalem mieszała się wdzięczność.
Helena czekała już z miękkimi wełnianymi okryciami, w które starannie go opatuliła.
Pod kark wsunęła mu puchową poduszkę. Ręce jej się trzęsły.
- Ja nie mogę tu zostać - oświadczył Jon Larson. Równie jasne było, że nigdzie nie może
pójść. Jeszcze przez jakiś czas.
- Jestem potrzebny na pastwiskach.
- Nie możesz teraz biegać po płaskowyżu za reniferami - powiedział mu Reijo. - Prawdę
mówiąc, nie powinieneś teraz nawet rozmawiać, powinieneś już dawno temu zemdleć. Nie
możesz tam teraz pójść. Przede wszystkim dlatego, że donikąd nie dojdziesz. A poza tym nie na
wiele byś im się tam przydał.
- Oni prawdopodobnie się tam wybiorą. Nie mogę tu zostać. W obozowisku nic o tym
nie wiedzą!
Reijo westchnął. Widać los postanowił, że podejmowanie trudnych decyzji na stale już
będzie jego udziałem. Jon miał rację. W niejednym krew się teraz gotowała. Rozsądek
wdeptano w ziemię. Bardzo prawdopodobne, że ludzie znad fiordu wyprawią się do obo-
zowiska Lapończyków. Bardzo prawdopodobne, że ukarają tych, którzy nic złego nie zrobili.
- Pójdę tam z Mattim - obiecał Reijo. - Ciebie zawieziemy do Idy i Sedolfa. Lepiej, żeby
w domu, w którym będziesz leżał, był mężczyzna. Na wypadek, gdyby głupota zwyciężyła.
Jon zgodził się z tym. W milczeniu. Przede wszystkim dlatego, że już sama próba
poruszenia się sprawiła mu potworny ból.
- Byłem w młodości lekkonogim pasterzem - powiedział Reijo. Mimo wszystko zdołał
się uśmiechnąć. - Możecie w to wątpić, chociaż Elise powinna mnie takiego pamiętać. Ona
może zaświadczyć, że stary człowiek was nie oszukuje.
- Ty mogłeś być wszystkim - przyznał Jon ochryple. Ból nie pozwalał mu na więcej
słów.
Przenosiny nie wpłynęły na poprawienie stanu Jona. Ale ból wzmógł się aż do takich
granic, że przestał już coś znaczyć. Jon starał się z nim walczyć, zatrzymać go, lecz następnym
krokiem było zapomnienie, sen i utrata przytomności.
Pot lał się z niego strumieniem. Widział tylko na jedno oko, a i - to przez mgłę. Zmuszał
się jednak, by je otwierać. Zęby zgrzytały o siebie, krótko obcięte paznokcie raniły spód dłoni.
Nad sobą widział niebo pod postacią niewyraźnych trójkątów, blaknący niebieski połysk
wśród zieleni i bieli liściastego lasu. Błękitne kawałki lustra wśród sterczących iglastych
palców sosen.
Nic innego nie widział, nie był w stanie dźwignąć głowy, by choć trochę poszerzyć pole
widzenia.
Był zdany na tych ludzi. Nie na tyle nieznajomych, by nazwać ich obcymi, nie dość
bliskich jednak, by uważać ich za swoich. Mógł jedynie leżeć i ufać, że pragną jego dobra. Nie
znosił takiego uzależnienia. Zawsze stał na własnych nogach, owszem, zależny od innych
mieszkańców siida, lecz od nikogo więcej. Z tamtymi łączyły go więzy krwi, trzymali się
razem.
Byli ptakami z jednego stada, z tego samego klucza, ciągnącego po pogodnym niebie.
Przejrzyste, brunatnozielone oczy Idy pomiędzy czarnymi rzęsami napełniły się
gniewem, bólem i żałością.
Ida była jak rodzina. Wszyscy znali jej historię, również Jon. Pamiętał tamtą młodą
dziewczynę, która poruszała się tak lekko, pamiętał jej śmiech tak dźwięczny, że nie opuszczał
go nawet w snach. Nie pozwalał mu zasnąć, jak potrafi czasami zrobić letni deszcz, nie-
zmordowanie stukający lekko o płótno namiotu.
Jon znał Ailo. Ida stała mu się niemal rodziną. A zatem nic złego w tym, że będzie jej
ciężarem.
- Jest kilku takich, którzy wcale nie myślą - westchnęła później, gdy ułożyli Jona w
łóżku na strychu. Okryła go starannie, miała takie matczyne ręce. Pod skórą i wełnianymi
derkami Jon zmienił się w dziecko.
- Dobrze się tu mieszka - ciągnęła Ida. Pomiędzy brwiami zarysowała jej się pionowa
zmarszczka. Zapowiadało się, że z latami zrobi się ostrzejsza. Będzie mówić o jej życiu nawet
wówczas, gdy Ida nie otworzy ust.
- Starczy tu miejsca dla wszystkich. Wasze stada nigdy nam nie przeszkadzały, a
przecież mamy łąki o wiele bliżej waszych pastwisk niż inni. To dziwne, że nam nie wadzą. I
przecież wy zawsze tu byliście. Ta ziemia jest również wasza.
Jon spróbował się uśmiechnąć, lecz to nie było łatwe. W każdym razie Ida na dobre
zdobyła sobie teraz miejsce w jego sercu. Stała się jakby rodziną. Stała się kimś, kogo chętnie
widziałby w siida. Ludzie byli różni i myśli także miewali różne. Rodzina Reijo Kesaniemiego
bardzo się pod tym względem odcinała od innych. Oni potrafili oglądać jedną i tę samą rzecz z
dwóch różnych stron. Potrafili wejść w położenie innych.
- Chętnie porozmawiałabym z królem i z tym Schnitlerem! - oświadczyła Ida, tak
mocno poruszając przy tym głową, że węzeł włosów na karku groził, że się rozpadnie.
Wzbudziła w Jonie wiarę, że gdyby tylko udało jej się porozmawiać z królem i z ludźmi wy-
tyczającymi tu granice, zdołałaby pozmieniać mapy.
- Nigdzie nie ma tak, żeby tylko niektórzy mogli korzystać z ziemi, z nieużytków czy z
lasów. Tyle przecież jest miejsc, których nie grodzimy. Tyle jest przestrzeni, z której wspólnie
korzystamy!
- Ty powinnaś być królową - jęknął Jon. - Królem! Ida roześmiała się. Zostawiła go w
spokoju, żeby odpoczął. Może zdoła usnąć, choć w to akurat wątpiła. Bóle nie pozwolą mu
spać. Musi być wycieńczony, żeby zasnąć.
Nadciągnęli gromadą. Nie przywykli do działania w pojedynkę. Stawali się odważni,
gdy wiedzieli, że za plecami mają innych.
W rękach trzymali zaostrzone kije. Johannes niósł strzelbę.
Mikkal akurat zasnął. Ida przed chwilą do niego zaglądała. Nie minęła ani jedna noc,
żeby nie wstawała do synka. Przecież to noc zabrała jej maleńką Raiję. Ida nie ufała nocom.
Nawet tym jasnym.
Sedolf wcześniej wyprawił się do Emila. Chciał pożyczyć strzelbę. Ida prawie
wybuchała śmiechem, gdy sobie o tym przypominała. Aż do chwili, kiedy skryta za zasłonami
zobaczyła, jak podchodzą pod dom.
Wstrząsnął nią strach. Była tu tak samotna, jak tylko człowiek może być sam. Na pomoc
tych, którzy pozostali w domu, nie mogła liczyć. To ona musiała bronić rannego mężczyzny i
dziecka.
Wbiegła na górę po schodach. Jon przynajmniej powinien wiedzieć, co się dzieje.
Zdyszana stanęła w drzwiach. Jon zdołał do połowy podnieść się na łóżku.
- Przychodzą po mnie? - wydusił z siebie. Był tak blady, że zdaniem Idy w każdej chwili
mógł zemdleć.
Kiwnęła głową.
- Niech mnie biorą! - szepnął, wbijając w nią ciemne oczy. Jarzyło się w nich błaganie. -
Niech wezmą raczej mnie niż ciebie. Tobie nie może się nic stać! Ani tobie, ani chłopcu.
Ida uśmiechnęła się lekko. Położyła nóż, który w biegu schwyciła w kuchni, na
wełnianym kocu, tuż przy jego prawej ręce. Zaczekała, aż zdziwiony Lapończyk ujmie
rękojeść. Jon osunął się z powrotem na posłanie, zaciskając rękę na nożu. Strasznie się pocił.
Wyglądał teraz jeszcze gorzej, niż gdy weszła.
Słychać już było głosy i dźwięczący w nich gniew. Nie jeden głos, lecz wiele głosów,
tworzących chór, który nie brzmiał czysto. Nieczysto powtarzał te same słowa.
- Zamknę cię tu na klucz - oświadczyła Ida. Więcej powiedzieć nie zdążyła. Zamknęła
drzwi, przekręciła też klucz w zamku do alkowy, w której spał Mikkal. Pęk kluczy zawiesiła na
prawym biodrze. Dzwoniły, gdy zbiegała po schodach.
Niewiele było w niej odwagi. Bała się, że zaraz zacznie szczękać zębami. Że zacznie po
prostu krzyczeć. Lecz teraz nie było miejsca na łzy.
Ida mocno poruszyła głową. Czuła, że kok jej się rozluźnia, ale nie miała czasu, by go
poprawiać. Zęby jej zazgrzytały, gdy śmiała się z siebie.
Przecież oni nie przyszli tu, by na nią patrzeć i podziwiać jej urodę!
Pozamykała za sobą wszystkie drzwi, lecz nie na klucz. Długo stała, przyciskając czoło
do drzwi wejściowych. Słyszała ich głosy z zewnątrz. Słyszała niemalże ich oddechy, a
właściwie oddech jednej potwornej gardzieli.
Tak wielu ich przyszło.
- Sedolfie! Przyszliśmy z tobą pomówić. Jesteś rozsądnym człowiekiem. Wyjdź,
Sedolfie!
Ida próbowała oddychać miarowo. Wytarła ręce w fartuch, ze spokojem otworzyła
drzwi i wyszła. Zamknęła je za sobą i stanęła przed gromadą. Ręce złożyła na piersiach.
Potrzebowała tej tarczy, którą się od nich odgrodzi.
- Dlaczego tak krzyczycie? - spytała przejrzystym głosem. Nie starała się wcale mówić
głośniej. Nie chciała się przed nimi upokarzać i krzyczeć.
Bala się, lecz obudził się w niej także gniew.
- Dziecko śpi w środku - powiedziała. - Nie ma powodów, żeby krzyczeć.
Głosy trochę ucichły. Zmieniły się w wiele głosów, nie były już jak tamten jeden,
przerażający.
- Chcemy mówić z Sedolfem, Ido! Ty wcale nie musiałaś wychodzić. Nie chcieliśmy cię
budzić, chcieliśmy tylko porozmawiać z Sedolfem.
- Możecie rozmawiać ze mną. Sedolf i ja nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. -
Mocno poruszyła głową, węzeł rozplatał się i włosy opadły jej na ramiona i plecy. Lekki
wietrzyk nieco pomógł, nagarnął jej loki na twarz. Musiała opuścić swoją tarczę, by zapanować
nad najbardziej niesfornymi kosmykami i założyć je za uszy. Nie spuszczała jednak wzroku z
Johannesa.
To on mówił. On był osobą, do której Ida musiała się zwracać. To jego należało
powstrzymać.
- Cholera, Ido! - Johannes zbliżył się do niej na kilka kroków. Stanął przed schodami,
zaś towarzysząca mu gromada wolno przesunęła się za nim. Została jednak nieco z tyłu.
To z nim musiała mówić.
- Masz tam w środku nie tylko małego - ciągnął Johannes, odsłaniając w uśmiechu zęby,
przynajmniej te, które mu jeszcze zostały. - Wiemy, że trzymasz tam kogoś jeszcze. To o nim
chcemy rozmawiać z Sedolfem. Nic więcej. To nie jest ani trochę niebezpieczne. Nic ci się nie
stanie, Ido, przyrzekam. Na mój honor!
Ida również odczuwała chęć odsłonięcia zębów, uśmiechała się jednak zaciśniętymi
ustami. Ręce oparła na biodrach. Znała wszystkich tych ludzi. Wielu odwracało spojrzenie, gdy
dosięgnął ich jej wzrok. Na nic więcej nie było ich stać.
I nie przyszło ich aż tak wielu.
Tylko z początku tak się wydawało.
Ida wolno odwróciła się do nich plecami, wyszukała klucz, na ich oczach zamknęła
dom. Wmieszała go w wiele innych w pokaźnym pęku, dopiero wtedy znów się do nich
odwróciła. Ręce znów spoczęły na biodrach.
Uśmiechnęła się.
- Obawiam się, że to ze mną musicie rozmawiać, Johannesie. Sedolfa nie ma w domu.
Johannes wszedł aż na schody. Przed sobą trzymał strzelbę. Ida zdawała sobie z tego
sprawę, lecz zmusiła się, żeby na nią nie patrzeć. Przytrzymywała go wzrokiem. Nie wierzyła,
że mógłby wyrządzić jej krzywdę.
- Ona jest sama w domu, Johannesie! Dlaczego więc, u diabła, stoimy? Wejdźmy, po
prostu zabierzmy tego zawszonego Lapończyka. I wystarczy ją przytrzymać. Niejeden miałby
na to ochotę!
Śmiech w niczym im nie pomógł. Johannes sięgnął po klucze Idy.
- Jesteś słownym człowiekiem, Johannesie Hansenie - powiedziała Ida lodowatym
tonem. Powstrzymała go słowami.
Johannes zerknął na nią. Spojrzenie Idy przypominało zimną skałę. Ta kobieta się nie
bała, to było najgorsze. Nie wyglądała na ani trochę przestraszoną.
Palce Johannesa puściły klucze Idy.
- Wielu tu obecnych słyszało, jak mówisz, że nic mi się nie stanie. Że nikt mnie nie
skrzywdzi.
- Daj mi klucz - poprosił. - Zabierzemy tylko tego szwedzkiego łacha! Przecież on, u
diabła, nic dla ciebie nie znaczy. Możesz powiedzieć, że nie miałaś wyboru. Bo nie masz
żadnego wyboru, Ido żono Sedolfa. Możemy cię ominąć i wyprowadzić go na zewnątrz. Nie
powstrzymasz nas, jest nas przecież więcej!
Ida uśmiechnęła się. Pokazała teraz zęby. Zrobiła słodką minę, ale wciąż musiała
poprawiać włosy. Wiatr wyraźnie nie był po jej stronie.
- Rzeczywiście, nie mogę was zatrzymać - zgodziła się. - Ale jeśli chcecie wejść do
środka, musicie mnie skrzywdzić. Musicie użyć siły, żeby dostać klucz. Musicie użyć siły, żeby
mnie wyminąć i przejść przez te drzwi, do tego domu. Będziecie musieli skrzywdzić Idę żonę
Sedolfa. Będziecie musieli coś zrobić z Idą córką Reijo!
Głupio się czuła, powołując się na mężczyzn, lecz oni stanowili jej tarczę. Ci ludzie
muszą wiedzieć, że nie jest sama, chociaż przed drzwiami domu widzieli tylko ją.
Nie groziła im, lecz przypomniała, kto za nimi pójdzie, jeśli zrobią jej coś złego.
- Głupio robicie, chroniąc takiego, którego poszukuje lensman!
Ida roześmiała się. Czuła się taka swobodna. Jakby przestała się ich bać. Rzuciła im
prosto w twarz:
- Jon dopiero dzisiaj zszedł z pastwisk. Przechodził tędy. Siedział tutaj, rozmawiał ze
mną i z moją rodziną. Pił mój miód. Schodził w dół, żeby złożyć zeznanie przed lensmanem na
temat zupełnie innych rzeczy aniżeli to, przez co go ścigacie. Jeżeli udało mu się przyjść tutaj z
Kafjorden, nie tracąc w ogóle czasu na wędrówkę, to znaczy, że umie chodzić o wiele szybciej
niż ktokolwiek, kogo znam! To niemożliwe, a wy, do cholery, wiecie o tym równie dobrze jak
ja!
- Kobiety nie powinny przeklinać!
Ida odszukała twarz, należącą do gardła, z którego padły te słowa. Długo patrzyła
mężczyźnie w oczy. Nie śmiał spuścić wzroku. Ta świadomość jeszcze dodała jej sił.
To była władza, choć akurat w tej chwili wydawała jej się taka krucha. Należało się z
nią obchodzić delikatnie, jak z jajeczkami maleńkich ptaszków.
- Rozsądni mężczyźni nie powinni biegać po wsi jak żądne zemsty stado wilków i
bezrozumnie rzucać się na niewinnych! O wielu z was miałam lepsze zdanie, naprawdę. Ale
każdy z was może próbować mnie wyminąć. Ja zostanę tu, gdzie stoję. Dopóki ostatni z was nie
przejdzie po mnie, żeby wedrzeć się do środka. Albo dopóki nie zobaczę waszych pleców
znikających w tamtym lesie!
- Nawet jeśli Jon Larson tego nie zrobił, to i tak oni wszyscy są winni. Wszyscy
jednacy! Są jak wilki, nie można im ufać. Tym razem zabili kogoś w Kafjorden, ale na tym się
nie skończy. Tutaj też kogoś dopadną. Zabiją kogoś, wspomnisz moje słowa, Ido córko Reijo,
żono Sedolfa! Chcesz wziąć to na swoje sumienie? Wtedy i dla ciebie będzie za późno. Wtedy
już wszyscy się dowiedzą, że broniłaś jednego z nich. Ty również będziesz winna tej śmierci!
Słowa te przeraziły Idę. Ci ludzie nie mogli się domyślić, że zrobiły na niej takie
wrażenie. Nie mogli się domyślić, że słowa potrafią uderzać mocniej niż kule i proch.
- Od ilu lat Lapończycy schodzą nad fiord? - spytała. - Który z was umie policzyć tak
odległe lata? Czy w ciągu tego czasu kogoś zabili? Czy przez ten czas popełnili jakąś zbrodnię?
Opowiadacie sobie o nich jakieś przerażające historie, siedząc wieczorami przy ogniu? -
Nabrała powietrza. - Powiem wam, czym straszycie dzieci! Opowiadacie o okropnych
Rosjanach, którzy zjawili się tu, kradli i rabowali. Kilkaset lat temu. Opowiadacie o
przybyszach zza morza, którzy kradli, palili, gwałcili i zabijali. Ale nie opowiadacie żadnej,
powtarzam, żadnej historii o Lapończykach ze Szwecji, którzy by mordowali, podpalali i kradli.
O niczym takim nie mówicie!
- To zrozumiałe, że przemawiasz w ich sprawie - splunął Johannes. - Wiemy, dlaczego
to robisz. Nie zapomniałaś pewnie, co miał w portkach ten twój pierwszy Lapończyk! Może
chcesz spróbować czegoś nowego? Co też oni mają takiego, czego nie możesz dostać od
mężczyzny, który nie chodzi w dorku? Czyżby Sedolf tak marnie spisywał się w łóżku? Chętnie
go zastąpimy, gdyby coś mu nie wychodziło, gdyby ci za mało dogadzał! Nie musisz
wpuszczać pod pierzynę Lapończyka z gór, żeby dostać to, czego tak potrzebujesz, Ido! My też
możemy coś naprawić! Wystarczy nas tylko poprosić!
Ida nie odpowiedziała. Policzki poczerwieniały jej z gniewu. Przez moment
znienawidziła ich. Nie z uwagi na siebie, ona aż tak bardzo się nie liczyła.
Nienawidziła ich z powodu Ailo. On był takim wspaniałym człowiekiem. Nikomu nie
wolno tak o nim mówić. Nikt nie ma prawa po nim deptać.
Milczała jednak. Bala się, że jeśli zacznie się z nimi kłócić, wyrwie jej się jakieś
nieodpowiednie słowo. Wiedziała, że gdy spróbuje dać ujście gniewowi, może nad nim nie
zapanować. Jej gniew był jak koń na płaskowyżu.
- Skoro chcecie wejść do środka, to wchodźcie - oświadczyła. - Na dworze zrobiło się
chłodno. Późno już. Nie macie żon, które na was czekają? Uporaliście się już z wieczornym
obrządkiem w oborach? A może to kobiety zajmują się oborą w zagrodach takich rosłych,
silnych mężczyzn? Skoro tak się troszczycie o łąki, musicie też troszczyć się o zwierzęta. I o
kobiety...
- Powinni ci zaszyć tę twoją jadaczkę - splunął żółcią Johannes. Plwocina trafiła na
czubek buta Idy. Aż ścisnęło się w niej z obrzydzenia, nic jednak nie powiedziała. Nie mogła
wpaść w większy gniew niż ten, który już ją ogarnął. Nie uda mu się jej sprowokować. Aż taka
głupia nie jest.
- Wrócimy jutro rano, Ido żono Sedolfa. Przyjdziemy rano. Będziemy rozmawiać z
Sedolfem, a wtedy na nic się nie zda, że staniesz przed drzwiami i będziesz się prosić, żeby
odsunąć cię na bok. Nie będziesz musiała ukrywać dorosłego mężczyzny za swoją spódnicą,
lapońska dziwko!
Ida nie odpowiedziała, milczała. Nie odezwała się ani słowem, chociaż paliły ją w
ustach jak ogień. Musiała lekko uchylić wargi, żeby wpuścić w nie odrobinę powietrza. Serce
jej waliło. Było niczym setka rąk zajętych przy budowie domu. Stukało, stukało, stukało.
Ale nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie ujrzała pleców ostatniego znikającego w lesie.
Stała przed domem, dopóki z oczu nie zniknęła jej szeroka lawa męskich pleców między
drzewami. Czekała, aż las ich pochłonął.
Dopiero wtedy zsunęła buty. Brzydziła się ich dotknąć. Ręce trzęsły jej się tak, że
niełatwo jej było odnaleźć właściwy klucz i wsunąć go w dziurkę. Z trudem go przekręciła,
lekko unosząc, co było konieczne do otwarcia zamka.
Gdy zamykała się od środka, gniew z niej uleciał. Stała boso w sieni, plecami oparta o
drzwi, z szeroko otwartymi oczami. Wpatrywała się w mrok pod sufitem. Nic nie widziała. Nic
tam nie było do oglądania.
Roześmiała się.
Potem ciężko weszła po schodach. Otworzyła izdebkę Mikkala. Dłonie wciąż lekko jej
drżały. Klucz zazgrzytał w zamku. Długo stała w uchylonych drzwiach, patrząc na śpiącego
synka. Nie zbudził się. Spał z uśmiechem na ustach, taki podobny do niej. Wcale nie
przypominał Ailo. A mimo to w dziecięcej twarzyczce dostrzegała rysy Ailo.
Mikkal był jego synem.
Ta nienawiść nigdy nie może go dotknąć.
Nie zakłócili mu snu. Nie wolno im nic mu zrobić. Nigdy. Nikt nie może go nienawidzić
przez to, że jego ojciec nosił dork i skórzane nogawice, że urodził się w jurcie na płaskowyżu.
Nikt nigdy nie może mu nic zrobić za to, że jego ojciec wędrował z porami roku i nigdy nie
posiadał kawałka ziemi na własność. Wszak Ailo miał o wiele, wiele więcej.
Mikkal musi się o tym dowiedzieć. A ona będzie go bronić przed nienawiścią. Jeśli
zajdzie taka potrzeba, będzie go bronić z narażeniem własnego życia.
Ida otworzyła drzwi do izdebki Jona. Czekał na nią. Nasłuchiwał. Dłoń wciąż zaciskała
się na rękojeści noża, który mu przyniosła. Puścił broń, dopiero gdy ją zobaczył, gdy przysiadła
na brzegu łóżka, żeby nie musiał się wysilać, chcąc ją widzieć.
Oddał jej wtedy nóż.
- Słyszałem cię... - Słowom tym towarzyszył uśmiech. Szeptał. Mówienie sprawiało mu
trudność.
Ida otarła mu pot z czoła gołymi rękami. Wciąż były zimne. Chłodziły, jak chłodziłaby
wilgotna ściereczka.
- Masz język ostry jak brzytwa. Ida uśmiechnęła się. Odsunęła mu z czoła czarną
grzywkę, odsłoniła oczy. Miał takie same sztywne włosy jak Ailo. A grzywka jakby żyła
własnym życiem.
Zbieg okoliczności.
Nie byli braćmi.
Pochodzili z tego samego ludu, lecz to brednia uważać, że są z tego powodu tacy sami.
Myślała jak dziecko.
- Nie są tak odważni, jak mogłoby się wydawać - powiedziała krótko.
- Wrócą tu. Jutro.
- Wtedy będzie Sedolf - odparła Ida lekko. - Zresztą może wcale nie przyjdą. Przed
nami jeszcze noc. Może któryś z nich się zastanowi? Jeden głos mniej oznacza, że chór będzie
słabszy. Nie są aż tacy odważni. Zwłaszcza wtedy, gdy nie ma ich wielu. Teraz też było ich za
mało, żeby mnie ominąć. A przecież jestem drobną kobietą. Nie miałam broni. Ich zaś była
gromada, mieli kije i strzelbę. Jutro będzie tu Sedolf. Jutro Sedolf też będzie miał strzelbę. Nie
ośmielą się. Mnie nie wyminęli.
- Jesteś niezwykłą osobą - szepnął. - Muszę stąd odejść. Musicie zabrać mnie z tego
domu!
Ale Ida zdecydowanie pokręciła głową.
- O, nie, Jonie Larsonie, tobie też się nie uda mnie wyminąć!
6
- Szalona jesteś, że tak się zachowałaś!
Sedolf obejmował Idę. Jego ciało pod nocną koszulą było gorące. Ani on, ani Ida nie
próbowali nawet zasnąć.
- A co oni mi mogli zrobić?
- Raczej czego nie mogli ci zrobić? - Pocałował ją w czoło i objął jeszcze mocniej. -
Sama widziałaś, jak postąpili z Jonem. Nawet Emil uznał, że to zbyt okrutne. A przecież i on za
bardzo nie kocha reniferów, chyba że chodzi o mięso w kociołku. Stale się odgraża, że będzie
strzelał do renów, jak zobaczy je na swoich polach. Mówi, że przyda mu się na zimę suszone
mięso.
Twarz Idy przy jego szyi. Nawet z zamkniętymi oczami nie mogła zapomnieć.
- Rozmawiałyśmy z Elise o tym, jaki piękny jest Jon - uśmiechnęła się Ida.
Jej suche wargi musnęły szyję Sedolfa. Skóra w tym miejscu była taka cienka. Krew
pulsowała równym rytmem.
- Myślałem, że już z tym skończyłaś - powiedział Sedolf żartobliwym tonem, z
sympatią. Palcami przesunął po policzku żony, jak gdyby to on ją tworzył, formował,
kształtował w miękkiej glinie. - Sądziłem, że przestałaś się już oglądać za innymi mężczyznami
- dodał. - Bez względu na to, jak bardzo są urodziwi. Być może powinienem zachować wobec
ciebie ostrożność, Ido. Takie piękne oczy nie powinny zbyt długo zatrzymywać się na innych
twarzach. Nie powinny znajdować radości u innych. Mogę się zrobić zazdrosny!
- Nie możesz mi wykłuć oczu, Sedolfie Bakken - mrugnęła do niego. - Muszę mieć
prawo do patrzenia! Nie jesteś jedynym przystojnym mężczyzną nad fiordem Lyngen, nie
wyobrażaj sobie za wiele! Chyba nigdy nie zestarzeję się na tyle, że przestanę się cieszyć,
patrząc na coś ładnego. Tak samo zresztą jak i ty. Nie mów mi więc o zazdrości!
Ida umilkła. Przypomniała sobie, od czego zaczęło się to niemądre droczenie. Jej palce
zacisnęły się mocno na koszuli Sedolfa. Gotowa była porwać płótno na strzępy, gdyby rozum
nie podszeptywał jej, kto będzie musiał je wyłatać.
- Jak oni mogą? - spytała. - Jak mogą, Sedolfie? Ty to rozumiesz? Potrafisz to
zrozumieć?
Pokręcił głową. Czul jej smutek. Czuł też ciężar we własnej piersi.
- Oni nie przyjdą o świcie - powiedział. Starał się być tego pewny, ale nie bardzo mu się
to udawało. Idy także nie zdołał przekonać.
- Jesteś najdzielniejszą osobą, jaką znam, moja Ido. - Ucałował jej brwi, koniuszek nosa.
Miał czas. Musiał się uspokoić. I dotrzeć do jej spokoju. - Gdyby zaatakował mnie niedźwiedź,
gdybym leżał zakrwawiony i bezbronny, chciałbym, żebyś ty tam przyszła. Jesteś jedyną osobą,
której bym zaufał. A taka jesteś mała. Założę się, że nawet niedźwiedzia naprowadziłabyś na
inne myśli!
- Lepiej było na Hailuoto? - spytała Ida nagle. Wyrzuciła z siebie te słowa. Nie chciała
ich dłużej zatrzymywać dla siebie. Pozwoliła im upaść do jego stóp. - Czy tam było nam lepiej?
- To się dzieje wcale nie dlatego, że wróciliśmy do domu - powiedział cicho Sedolf. -
Mogliby prawie zabić Jona, również gdybyśmy byli na Hailuoto i wylegiwali się na jedwabiach.
Sytuacji Jona w niczym by to nie odmieniło.
- Ale byśmy o tym nie wiedzieli - westchnęła Ida, zaciskając powieki.
Taka była jej dziecinna obrona. Nie zawsze to działało, nawet gdy była dzieckiem. Tym
razem również się nie powiodło. Ale Ida nigdy nie przestała próbować.
- Masz rację. Sedolfie. Nie byłoby żadnej różnicy. To fałsz sądzić, że wszystko jest w
porządku, dopóki samemu nie widzi się tego zła.
- Ono jest również tutaj - powiedział Sedolf. - Wśród nas. To właśnie jest najgorsze.
Ludzie, których się zna, powinni być porządnymi ludźmi, ale to nie takie proste. Ty i ja również
moglibyśmy czynić zło. Są chwile stworzone również dla tych stron w nas. Boję się tego.
- Zapomnij o tym razem ze mną. - W Idzie obudziła się gwałtowność. Rzuciła się w
objęcia Sedolfa, jej wargi były bez litości, pocałunki przymuszały, nie łagodniały.
Podciągnęła nocną koszulę, aż skłębiła jej się w pasie. Usiadła okrakiem na brzuchu
męża, całowała go w milczeniu, aż do chwili, gdy wiedziała, że niczego jej nie odmówi.
Ręce zrywały bieliznę, pieściły skórę. Topiła go, bez litości. Topiła go raz po raz. Była
wodą, pochłaniającą nurkującego ptaka.
Jej włosy spadły mu na pierś. Na ramiona. Pieściły i smagały. Wargi rodziły wiatr, który
chłodził mu rozpaloną twarz.
Był przy niej bezbronny. Zdany na jej łaskę. Na jej humory. Poddany temu nowemu
aktowi tworzenia. Jego dłonie trzymały tak mocno, były niemal jak nowa skóra, nowe członki
na jej biodrach. Nie pieściły, tylko przytrzymywały jeźdźca.
Oczy Sedolfa schowane za powiekami. Rzęsy takie długie, takie miękkie, niezwykłe u
mężczyzny. Szczęki mu się poruszały. Drgały nozdrza. Mocna twarz była tak obnażona, taka
inna. Ida tworzyła go od nowa, za każdym razem, gdy obejmowała go swoim łonem. Ida
szukała, szukała czegoś jeszcze bliższego, szukała czegoś, co nie zawsze znajdowała, nawet u
Sedolfa. Szukała czegoś, czego nikt nie ma prawa żądać od drugiego człowieka. Nikt nie ma
pewności, że kiedykolwiek będzie mu to dane.
Poszukiwała bliskości, od której topnieje skóra.
Spoczęła na nim. Była jego okryciem i jego kołdrą. Rozkoszowała się ciepłem i
spokojem, który należał wyłącznie do nich, do ich połączonych ciał. Odwlekała moment, który
zaślepia i ogłusza.
Rozkoszowała się twardością ciała męża. Wyczuwała pod sobą mocne mięśnie i
ramiona na gołym karku. Lubiła czuć, jak on ją wypełnia, jak każde najlżejsze poruszenie
bioder wywołuje w niej falę przypływu. Jak Sedolf odpowiada, coraz mocniej się w nią
zagłębiając, coraz bardziej ją wypełniając, wznosząc się i opadając.
Odwlekała ten moment.
Odwlekała.
Aż wreszcie stała się nieobliczalnymi porywami wichru. Wyrwała się dłoniom, które ją
przytrzymywały, sądząc, że nad nią panują. Wcisnęła uda w jego biodra. Kości wbiły się w
miękkie ciało. Stała się burzą, która nie pozwala się nasycić, gwałtownymi uderzeniami
wichury. Nie było już żadnego rytmu, a kiedy on próbował zmienić się w falujące morze, tylko
o siebie uderzali.
Sedolf w końcu się poddał. Leżał nieruchomo niczym w oku nawałnicy, jakby
powierzchni wody nie marszczyła żadna zmarszczka. Oddawał się jej i tym napawał.
Ida była szalonym jeźdźcem. Jej oczy nie widziały żadnych granic. Żadnego horyzontu,
ku któremu by się kierowała, lecz mimo to pędziła naprzód, coraz dalej.
Zadrżała, czując, że grunt usuwa się spod niej. W oczach miała okrągłą tarczę słońca.
Oślepiło ją, wypełniło, uszczęśliwiło.
Osunęła się na niego. Opadła łagodnie niczym jesienne liście. Odpoczywała. Tylko
oddychała razem z nim.
Dwa oddechy złączone w jeden.
Serca bijące niemal tym samym rytmem. Tłukące się o żebra tego drugiego. Pot
mieszający się ze sobą.
To było jak złote żniwa. Chwila, dla której niemal warto umrzeć. Bliskość tak niepojęta,
że mogła równać się ze śmiercią. Rozkosz w bólu.
Błogość.
Sedolf okrył ich oboje kocem. Jego ramię służyło Idzie za poduszkę. Już mu trochę
zdrętwiało, lecz nie miał serca o tym mówić.
- Wróciłaś już? - spytał i obwiódł palcem miękkie linie jej warg.
- Wróciłam - kiwnęła głową Ida. Wciąż kryła się za przymkniętymi powiekami.
- W takich chwilach - powiedział Sedolf. - W takich chwilach pragnę spędzić z tobą
wszystkie dni mojego życia i chciałbym, żebyś umarła wcześniej niż ja. Tak, byś żadnego
innego nie pobłogosławiła tym szczęściem. Czy to wstrętne?
- Świadczy o twoim samolubstwie - mruknęła, ale uśmiechała się z takim
zadowoleniem, jakby również ona mogła wypowiedzieć te słowa.
Sedolf także się uśmiechnął.
O nic nie pytali.
Wiedzieli.
Tylko niepewni pytają. Oni nie musieli sobie nic udowadniać. Bliżej nie można już być
ze sobą. Nie za każdym razem.
Niedobrze ciągle od nowa się zatracać.
- Spij już - poprosił. - Może teraz jakoś nam się uda zasnąć. A poza tym zaraz musisz
wstawać do obory, moja babo!
Jak zwyczajne może wydawać się to, co takie straszne. Jak łatwo może się przebrać,
przeobrazić w letnią noc, przetykaną promieniami słońca, które zmienia krople rosy w
diamenty.
Ida zaczęła już wierzyć, że nie przyjdą. Poranek w oborze ją ukoił. Krowy patrzyły z
takim spokojem, leniwie machały ogonami. Ciężko tupały, z porykiwaniem, jakby starały się
powiedzieć Idzie, że ten dzień będzie taki sam jak wszystkie inne.
Zaniosła skopki z mlekiem do domu, wypuściła bydło. Zamknęła furtkę na haczyk.
Wkrótce obudzi się Mikkal. Musi ugotować polewkę na śniadanie. Jonowi pewnie
trzeba będzie zmienić bandaże. Sedolf miał do niego zajrzeć w czasie, gdy będzie zajmowała
się obrządkiem. Jon zapewne wolał, by w niektórych sprawach pomógł mu mężczyzna.
Na bezkresnym morzu nieba ku południowemu wschodowi wędrowało kilka strzępów
piórek. Może płynęły aż do Finlandii? Trudno było to stwierdzić z całą pewnością. Wśród
błękitu nie dało się wypatrzyć żadnych granic.
Słońce zaczynało zyskiwać przewagę. Muchy krążyły ociężałe od ciepła, bzyczały
obijając się o szklaną szybę w oknie Idy.
Pojawili się niemal jak muchy. Czarne kropki wyłoniły się z lasu. Tymczasem słońce
porannym zwyczajem wciąż się leniło. Nie zdążyło jeszcze roztopić nocnego mrozu w kościach
wielu z nich.
- Sedolfie! - zawołała męża Ida. Sedolf prawie bezszelestnie zszedł po schodach.
Wciąż był bosy. Wsunął stopy w drewniaki. Mogli sobie pozwolić na lepsze obuwie, ale
Sedolf zawsze ze śmiechem powtarzał, że dobrze pamięta, gdzie się urodził. A latem najlepiej
chodzić boso. Podeszwy stóp to jedyna rzecz, za którą nie trzeba płacić u szewca.
- Chcą nas zaskoczyć. - Sedolf obserwował zbliżających się mężczyzn. - Tylu samo co
wczoraj?
Ida zauważyła, że niektórych brakuje. Poczuła iskierkę nadziei. A więc korzenie tego
szaleństwa nie sięgały aż tak głęboko!
- Strzelba? - spytała.
Bardziej bała się teraz o Sedolfa niż o siebie poprzedniego wieczoru. Teraz nie mogła
już nic zrobić. Wtedy czuła, że ma jeszcze pewną władzę.
- Niepotrzebna mi teraz - odparł Sedolf z pełnym przekonaniem.
Kąciki ust podciągnęły mu się w górę, przez co zmarszczki od śmiechu uwidoczniły się
jeszcze bardziej.
- Ale możesz ją mieć pod ręką, na wypadek gdybym jej potrzebował. Wczoraj
wieczorem ją naładowałem, obchodź się więc z nią ostrożnie. Nie wybaczyłbym ci, gdybyś
mnie zastrzeliła.
Idę przeniknął dreszcz. Słowa Sedolfa ani trochę jej nie rozbawiły. Ale śmiech męża
rozbrzmiewał jej w uszach. Miała nadzieję, że ci ludzie nie pomyślą, że Sedolf śmieje się z
nich.
- Przychodzicie mówić ze mną? Ida nie widziała Sedolfa, domyślała się jednak, że ubrał
się w pewność siebie i powitał przybyszy z uśmiechem. Domyślała się diabelskiego błysku w
jego oczach, kciuków zatkniętych za pasek spodni. Brakowało mu guzika u koszuli, wiedziała,
że powinna go przyszyć, ale nie miała czasu. Uznała, że są ważniejsze sprawy. Dobry Boże,
żeby tylko nic mu nie zrobili!
- Pewnie wciąż gościsz u siebie tego lapońskiego czorta?
- Jon zostanie. - Sedolf również potrafił być twardy. - Jon jest moim gościem i
przyjacielem. Nie pozwolę, żeby sąsiedzi wyrzucali ode mnie moich gości. U siebie w domu to
ja jestem panem!
- Aha, dobrze to słyszeć. To Johannes. Ida poznała go po głosie.
- Bo już wydawało mi się, że tym domem rządzi osoba, która nosi spódnicę!
Ten śmiech nie był przyjazny.
- Nie chcemy tego truchła! Nie mamy takiego upodobania do tych wszarzy, jak twoja
żona i ty!
- Miło, że się trudziliście, żeby przyjść tu tak wcześnie i mi o tym powiedzieć - odparł
Sedolf.
Ida miała wielką ochotę wyjść do nich, rozumiała jednak, że nie powinna się w tę
rozgrywkę mieszać. Sedolf musiałby ją wspierać, a nie miała pewności, czy zdoła milczeć. Już
w niej wrzało.
Poszła na górę. Jon przysłuchiwał się wymianie zdań. Słowa nie dochodziły tu
wyraźnie. Poranek przynosił więcej odgłosów niż wieczór. Może do niej krzyczeli, a przy
Sedolfie przycichli.
Ida lekko uniosła okno do góry. Niedużo, dość jednak, żeby szkło przestało
zatrzymywać głosy.
- Lensman złapał jednego. Może było ich więcej, ale przynajmniej jednego schwytali.
Spytaj Jona, czy zna Monsa. Żona Hendrika mówi, że to ich kuzyn. Kobieta płacze, Hendrika
nie ma w domu. Może on też brał w tym udział?
Jon mruknął coś, lecz Ida go nie zrozumiała. Mówił za cicho i w swoim języku. Znała
mowę Lapończyków dość dobrze, na tyle, by rozumieć i prowadzić rozmowę, lecz te słowa
wyraźnie nie były przeznaczone dla jej uszu.
Głosy na zewnątrz nie milkły. Usta nie potrafiły wstrzymać tego, co miały do
powiedzenia. Przez noc wieści obiegły góry. Tyle było jasne. Albo może przepłynęły przez
fiord. Tak czy owak trafiły tu na brzeg, pochwyciło je wiele rąk, wiele ust chciało ponieść je
dalej, rozrastały się, pieniły się obficiej niż ziarno w nadzwyczajne, pełne słonecznego ciepła
lato.
- Tych starych zarżnięto. Mężczyźnie zmiażdżono głowę kamieniami, a kobiecie
podcięto gardło nożem. Gdy ją znaleziono, nie było w niej ani kropli krwi. Nie mieli żadnych
szans. Możesz o tym opowiedzieć temu zawszonemu Lapończykowi, którego trzymasz pod
swoim dachem, Sedolfie Bakken! Temu, który jest twoim gościem i przyjacielem!
- Wszystkim sprawia to wielki ból - odparł Sedolf. - Lecz Jon nie zawinił temu bardziej
niż ty i ja. Jon nie ma nic wspólnego z tym zabójstwem. Tak samo jak ty, Johannesie!
- Wiesz, dlaczego zaatakowali tych starców? Bo nie pozwolili Lapończykom wejść na
swoją ziemię. W każdym razie prosili, żeby trzymali się z daleka. Źle zrobili, że im tego
zabronili. I tak nic by nie poradzili, gdyby renifery stratowały im siano. Ale wystarczyło, że im
nie pozwolili. Nikt z nas ich nie zabił, nikt z naszych, Sedolfie Bakken! Zrobili to ci, którzy nie
mają czego szukać tu, nad fiordem. Ich miejsce jest w innym kraju, żadne prawo nie daje im
tych skrawków ziemi. To Lapończycy, Sedolfie! Lapończycy! I nie po raz ostatni kierują swoje
noże na człowieka. Wspomnisz jeszcze moje słowa! Ale my, w wiosce, od tej pory będziemy
już czujni. Przekaż to swojemu przyjacielowi. A jeśli usłyszymy o jakichś innych, którzy też
byli w Kafjorden, i przypadkiem zastaniemy ich tutaj, to lepiej niech ich od razu pogrzebią,
zamiast wysyłać do więzienia na południe. Sami wymierzymy karę. My nie jesteśmy tak
łagodni jak nadzorcy więzienni. A ty powinieneś cokolwiek wiedzieć o więzieniach, Sedolfie
Bakken. Wszak Simon to twój krewniak. No i szwagier Idy.
- Nie ma powodu karać całego ludu za to, co zrobiło kilku z nich!
- My nie karzemy, dopóki nie jesteśmy do tego zmuszeni! Ale będziemy czujni i
zaczniemy strzelać do renów, które wejdą na cudzą ziemię! Straciliśmy już cierpliwość! Teraz
od razu będziemy strzelać. Bez pytania, do kogo należą renifery. A to, co padnie na naszą
ziemię, należy do nas. Pozdrów swego gościa, Sedolfie, i przekaż mu te słowa!
Jon miał za plecami poduszkę, półsiedział. Teraz wreszcie widać było, że ma dwoje
oczu. To drugie otworzyło się wąziutką szparką. Kolorów jego twarzy nie dawało się nawet
opisać.
- My też mamy kule i proch - oznajmił ze smutkiem Sedolfowi i Idzie. - Obawiam się,
że jeśli ktoś zabije renifery, komuś równie dobrze może przyjść do głowy strzelić w
odpowiedzi.
Mówił z wielką powagą. Ogromnie ciężko przyjął wiadomość o Monsie.
- To nasz kuzyn - wyjaśnił. - W siida wszyscy bez wyjątku są ze sobą spokrewnieni.
Mons nie jest zły. To przez wódkę.
Jon nabrał oddechu. W piersiach nie bolało go już tak jak przedtem, lecz mówienie
wciąż sprawiało mu wiele trudu. Ale teraz już musiał mówić. Milczenie stało się zbyt bolesne.
Złe wieści dotknęły go mocniej, aniżeli uderzenia i kopniaki, które spadły na jego ciało.
- Nie jesteśmy samymi aniołami - uśmiechnął się. - U nas, w siida, też są różni ludzie.
Rozmaite typy ludzkie. Nie tylko źli, nie tylko dobrzy. Ci tutaj krzyczą „Lapończycy” i traktują
wszystkich jak jednego, a przecież to nieprawda. I Mons nie jest mordercą, owszem, to
gwałtownik, ale nie zbrodniarz. Był mi jak brat. Razem dorastaliśmy.
Długo patrzył na swoje dłonie. Nie poruszał nimi, tylko się w nie wpatrywał.
- Muszę teraz wracać - rzekł w końcu cicho. - Muszę do nich iść.
- Wieści dotrą tam i bez ciebie - stwierdził Sedolf. - Ledwie jesteś w stanie siedzieć. Jak
miałbyś tam dojść?
- Mons to jej brat - powiedział Jon, jakby nie usłyszał Sedolfa. - Ona pewnego dnia
zostanie moją żoną. Mons to jej brat. Nie mogę tu zostać.
- Nie możesz tu zostać - powtórzyła Ida. Ona go rozumiała. Kiedy zniknął Ailo, mówili,
że to niemożliwe. Twierdzili, że nikt nie może za nim jechać. Ale wyruszyli na północny
wschód. Ona również. Ida rozumiała Jona.
- Nie wiem, jak - powiedziała prędko. - Ale musi istnieć jakiś sposób, żeby cię tam
dowieźć, nie zabijając cię po drodze.
- Nie możemy pojechać wozem - stwierdził Sedolf. - Nie ma też sensu sposobić sań.
Tam jest za stromo. Nawet Reijo i Matti poszli piechotą. Jon nie da rady iść. Powinnaś o tym
wiedzieć, Ido, przecież to ty opatrujesz mu rany!
- Słyszałeś, co mówił. Sedolf westchnął.
- Może by wykrzesał z siebie odrobinę rozumu, gdybyś go nie poparła. A ty tak nagle
się z nim zgodziłaś. Czasami naprawdę cię nie rozumiem, moja Ido.
Ida oparła czoło o okienną szybę. Szkło przyjemnie chłodziło, studziło też myśli.
- To straszne dla tych, których to dotyczy - szepnęła. - Zabójcy również mają rodziny.
Są ludzie, którzy ich kochają. A plotki gonią prędko, nawet pod górę, Sedolfie! Nawet jeśli
ojciec opowie im o Jonie, będą się bali i o niego. Ta kobieta straci brata, i to w pewnym sensie
w sposób gorszy, niż gdyby po prostu umarł. Będzie się martwić również o Jona.
- Nie są jeszcze ze sobą zaręczeni.
- Ty i ja również nie byliśmy zaręczeni. - Ida odwróciła się w stronę męża. - Myślałeś o
mnie, kiedy byłeś na Lofotach? Czy mimo wszystko coś dla ciebie znaczyłam? Byłam żoną
innego człowieka. Nosiłam w łonie dziecko innego człowieka. Jon zwleka jedynie dlatego, że
pragnie dać jej coś, co będzie ich własne.
- Gdyby zdołał utrzymać się na koniu... Ida pokiwała głową. Ona również już o tym my-
ślała.
- Ale mamy przecież zwierzęta, Ido, pamiętasz o tym? Nie możemy też ciągnąć Mikkala
w góry. Przecież nie tak dawno wróciliśmy z Finlandii. Dzieciak dość ma włóczęgi.
- To jego lud.
- Mikkala nie będziemy w to wciągać! - zdecydowanie zaprotestował Sedolf. - Zostanie
na cyplu u Heleny i Elise. Tam jest dużo dzieci. Dobrze mu tam będzie. Ale nie możemy ich
prosić, żeby zajęły się też naszą oborą!
Sedolf westchnął.
- No dobrze, ja z nim pójdę. Jedno z nas musi przecież zostać w domu.
Ida uśmiechnęła się. Miała nadzieję, że tak się skończy. Sądziła jednak, że namówienie
Sedolfa będzie wymagało więcej czasu.
Zacisnął zęby, kiedy Ida i Sedolf wspólnymi siłami sprowadzali go po schodach z
poddasza. Wyraźnie było widać, jak bardzo cierpi. Ale chciał wracać do swoich.
Mówił o powrocie do domu.
Ida cierpiała wraz z nim, gdy wsadzali go na grzbiet konia. Jon ze wszystkich sił starał
się im pomóc. Przy pełnych udręki próbach zagryzał wargi aż do krwi. Zacisnął ręce na
cuglach. Siedzenie jednak sprawiało mu zbyt wielki ból, pochylił się do przodu. Cały spływał
potem, wyglądał, jakby pół dnia spędził w ulewnym deszczu.
- To się nie uda. - Sedolf pomroczniał na twarzy i z rezygnacją popatrzył na Idę. - Ten
człowiek nie może jechać wierzchem. Spróbowaliśmy. To niemożliwe. Spadnie na stromiźnie.
Tyle wystarczy. A i bez tego droga niepewna. To się po prostu nie uda.
Jon się nie odzywał. Nie miał siły.
- Ja pójdę.
Idzie trudno było się sprzeciwiać, kiedy oparła ręce na biodrach i już się na coś
zdecydowała.
Sedolf przynajmniej spróbował:
- Nie możesz! Na Boga, kobieto, mam tu zostać i jeszcze bardziej się niepokoić? Nie
dasz sobie rady, jeśli on spadnie!
Dobrze rozumiał, o czym Ida myśli, lecz nie chciał jej na to pozwolić. Najrozsądniej
było pozostawić Jona w domu, dopóki nie nabierze sił przynajmniej na tyle, by utrzymać się na
koniu. Wszystko inne to czyste szaleństwo.
- Jon jest dosyć lekki - oświadczyła Ida. Głos miała słodki jak roztopiony brązowy
cukier.
Sedolf dobrze znał już ten ton. Westchnął.
- Ja też jestem lekka. Koń udźwignie nas oboje w miejscach, gdzie trzeba będzie Jona
przytrzymywać.
Tam, gdzie bardziej płasko, zsiądę. A jakby się zsuwał, to go podsadzę. Każę koniowi
się położyć i wciągnę mu go na grzbiet. - Wzruszyła ramionami. - Zobaczysz, wszystko się uda.
Jedno z nas musi zostać w domu. Sam tak mówiłeś. Mądrzej byłoby, gdybyś ty mu
towarzyszył. Ale Jon nie może jechać sam na koniu. W takiej sytuacji mądrze jest, żebym to ja
się wyprawiła. Poza tym potrzebny mi będzie tylko jeden koń.
- Już się zdecydowałaś, prawda?
Sedolf długo przyglądał się żonie. On też oparł ręce na biodrach, lecz ten gest nie miał
tak wielkiego znaczenia jak w jej wykonaniu. Sedolf poczuł tylko jeszcze większą rezygnację.
- Dlaczego nie ożeniłem się z którąś z tych potulnych dziewcząt znad fiordu?
Rozumiesz, że mogło mi się do tego stopnia pomieszać w głowie? Mam za żonę prawdziwą
jędzę!
Ida uśmiechnęła się. Sięgnęła po wełniany sweter i chustę. Swetrem przewiązała się w
pasie, chustę zarzuciła na ramiona. Skrzyżowała jej końce na piersiach i związała je z tyłu na
plecach.
- Chcę zobaczyć, czy koń udźwignie was oboje. Ida dosiadła konia. Obejmowała Jona i
trzymała cugle. On również nie wypuszczał rzemieni. Koń ruszył.
Nie mogła pomachać Sedolfowi. To nie było żadne pożegnanie.
- Niedługo wrócę! - zawołała tylko.
Skierowała się w górę, wzdłuż rzeki. Dopóki mogła, wybierała najłatwiejszą drogę. Gdy
Sedolf stracił ją już z pola widzenia, zeskoczyła z konia.
- Utrzymasz się sam? - spytała Jona z troską. Przykucnęła przy wierzchowcu, zerkając
na twarz Lapończyka.
- Dziękuję, że nie spytałaś o to wcześniej - szepnął i zdobył się na coś na kształt
uśmiechu.
Ida wyplątała się z chusty, dużej i ciepłej.
- Jeśli spadniesz, nie zdołasz się podnieść - powiedziała z namysłem. - Spróbuję cię
jakoś przywiązać, może to choć odrobinę pomoże.
Chusty starczyło na owinięcie Jona i przewiązanie pod brzuchem konia. Węzeł Jon miał
na plecach. Ida starała się, żeby zwierzę nie odczuwało żadnych dodatkowych niedogodności.
Wszystko przecież zależało od konia.
- Świetnie - powiedział Jon. - Potrafisz prędko znaleźć radę.
- Jestem też samowolna. Tak uważa Sedolf - odezwała się Ida. Pociągnęła konia za
sobą. Wyruszyli w dalszą drogę. - Kobiety muszą takie być, czasami musimy myśleć również
za was. Gdybyś powiedział choć słowo, Sedolf zaniósłby cię z powrotem na strych.
- Dlaczego to robisz? - spytał szeptem, z ogromnym trudem wymawiając poszczególne
słowa. - Dlaczego? Przecież nic mi nie jesteś winna.
- Może cię lubię. - Ida wzruszyła ramionami. Jon zapewne nie dostrzegał nawet jej
gestów. Widział tylko na jedno oko. Drugie wciąż było zapuchnięte, choć powoli dawało się
zauważyć jego istnienie.
- Może mnie również to dotyczy. - Idzie zaczynało brakować słów.
- Ailo?
- Ailo. To imię wciąż miało w ustach taki przyjemny smak.
Wiedziała o wiele więcej, niż mogła powiedzieć.
- No i Mikkal - dodała prędko. - Być może pewnego dnia ci ludzie zwrócą się przeciwko
Mikkalowi.
Pewnego dnia mogą sobie przypomnieć, że jego ojciec był Lapończykiem, wszarzem z
gór, a wtedy na pewno będzie mnie to dotyczyć. Niezauważanie tego oznacza ślepotę. A wiara,
że tak się nie stanie - głupotę. Ja też nie jestem prawdziwą Norweżką. Czasami władzy się to
przypomina, choć na ogół ludzie o tym nie pamiętają. Mama była Finką. I ojciec jest Finem.
- Masz męża Norwega - szepnął Jon Larson. - I mówisz po norwesku. Twój mąż jest
Norwegiem. Nosisz norweskie imię. To wystarczy, Ido. Bardziej norweska nie możesz już być.
- To prawda - odparła Ida. - Bardziej norweska już być nie mogę. I właśnie tego się
boję.
Przed nimi rozpościerała się rzeka. Musieli ją przekroczyć.
7
Przeprawa przez rzekę poszła gładko. Żadne z nich nie było jeszcze wtedy zmęczone.
Dość długo posuwali się bez przeszkód, spokojnie pokonali pierwsze wzniesienia. Gdy oboje, i
Ida, i Jon, zaczęli odczuwać zmęczenie, Ida pożałowała, że nie wzięła nic do jedzenia.
Na szczęście w strumieniach płynęła woda. Koń mógł do woli zaspokajać pragnienie.
Ida, leżąc na brzuchu, piła wodę wprost z brzegu, Jonowi za kubek musiały służyć jej złożone
ręce.
- Nie sądziłam, że to tak daleko - jęknęła Ida. - Powinnam być przyzwyczajona do
chodzenia, ale łydki tak mnie bolą!
- Wsiądź i ty na konia. Pokręciła głową.
- Nie mogę. Od konia zależy, czy dotrzemy na miejsce. Nie chcę go męczyć bardziej,
niż muszę.
Dalej szła piechotą. Robiło się coraz stromiej, coraz trudniej.
- Już niedaleko - powiedział Jon. Jego słowom towarzyszyło coś w rodzaju śmiechu. -
Właściwie to bardzo niedaleko.
To był tylko strumień. Wąski tak, że Ida nie zdołałaby się chyba położyć w poprzek. Ale
pieniło się w nim obficie, dno okazało się zdradliwe. W miejscach, gdzie, jak się wydawało,
leżą kamienie, w rzeczywistości były głębokie jamy.
Koń źle stąpnął.
Sekundę później świat zapełnił się wierzgającymi kopytami i strugami rozchlapywanej
wody. Niebo było takie niebieskie, korony drzew kołysały się, fruwały po błękicie.
Ida rzuciła się za Jonem. Jej szara chusta odcinała się od niemal czarnej sierści
zwierzęcia. Jon był brązowy, ubrany w brunatną skórę. Teraz wszystkie te kolory, brąz, czerń i
szarość, zlały się w jedno. Obracały, jak we młynie.
Skoczyła za nim, wypuszczając z rąk cugle. I tak nie zdołałaby utrzymać konia.
Słyszała swój własny głos. Tak wyraźnie docierały do niej wszystkie dźwięki. Później to
je właśnie zapamiętała, nie zaś to, co zobaczyły jej oczy. Słyszała rżenie konia, chlupot wody,
uderzenia kopyt o żwirowe dno, a później stąpanie po trawie. Oddalające się ścieżką, która wiła
się w stronę lasu czy gór.
Słyszała plusk wody wokół spódnicy. Przemokła. Spódnica lepiła jej się do łydek.
Ida weszła do tej samej jamy, w której przewrócił się koń. Stanęła po pas w wodzie. W
strumieniu o tej porze roku nie powinno być aż tak głęboko. Śniegi dawno już stopniały. Nie
było przecież powodzi.
- Uderzyłeś się?
Udało jej się chwycić go jakoś pod pachy. Stała za Jonem i próbowała wyciągnąć go z
wody. Namoknięte skóry sprawiły, że stał się jeszcze cięższy. Prąd nie chciał go wypuścić.
Idiotyczne pytanie, pomyślała, chwytając go z całej siły, lecz i tak nie otrzymała żadnej
odpowiedzi.
Z wolna woda sięgała jej już tylko do połowy ud, do kolan, do pół łydki.
Przemarzła jak pies, gdy stała w wodzie po kostki, a Jon w połowie leżał już na brzegu.
Szczękała zębami, wyciągnąwszy go całkiem i ułożywszy na trawie, która tu, nad strumieniem,
rosła zielona i bujna, w gęstych kępach. Była miękkim posłaniem.
- Jesteś tu? - spytała, klękając przy nim. Kolejne głupie pytanie. Przecież jej oczy
widziały.
- Gorzej ci? - poprawiła się.
Jon zdołał popatrzeć na nią spod zmrużonych powiek. Wyszczerzył zęby. Spróbował się
uśmiechnąć.
- Nie wiem - odszepnął, dzwoniąc zębami. - Nie wiem. Strasznie zimno.
- Chłód może uśmierzy trochę ból - stwierdziła Ida. - Szlag trafił moją chustę, ale to nie
takie ważne. Że też na tym ostatnim odcinku do waszego obozu musi być tak diabelska
stromizna!
Rozejrzała się dokoła. Wypatrzyła trochę suchych gałązek. Zdjęła wierzchnie spódnice,
wykręciła je nad strumieniem i powiesiła na najbliższej olszynie, która ugięła się prawie do
ziemi. Na pewno nie wyschną tak od razu. Żadne popołudniowe słońce nie niesie w sobie tyle
ciepła, w dodatku bez wiatru.
Wyżęła halkę na tyle, żeby przynajmniej z niej nie ciekło. Przy każdym ruchu lepiła jej
się do nóg, lekko przy tym kląskając. Nie było to przyjemne, lecz zachowała przynajmniej
resztki przyzwoitości.
Ida nie musiała iść daleko, żeby przynieść parę naręczy drew czy też tak naprawdę
czegoś w rodzaju drzewa: Gałązek grubości jej kciuków, suchych i na wpół wysuszonych,
niektórych wręcz świeżych. Ale nie miała teraz czasu na staranne wyszukiwanie od-
powiedniego opalu.
Przygotowała nieduże ognisko w pobliżu Jona. Obłożyła je piaskiem i żwirem, zrobiła
porządne brzegi z kamienia. Musiała rozpalić je na trawie, bo nie mogła przecież toczyć Jona
jak piłki.
Ida bała się pożaru, dlatego tak starannie wznosiła ściany, odgradzające ognisko od
trawy. Ogień nie był przyjacielem jej rodziny.
Nożem Jona skrzesała iskry. Swój własny zostawiła w domu. Ogromnie złościła się za
to na siebie, na ogół nie postępowała do tego stopnia bezmyślnie.
Pewnie stało się tak dlatego, że już od dawna nie musiała się sama o siebie troszczyć.
Od dawna już mogła zaufać Sedolfowi. Łatwo dała się rozpieścić.
Ogień pochwycił gałązki. Polizał następne, które zaraz podłożyła. Były jak zabawki,
takie drobne. W końcu mogła dołożyć grubsze, ostrożnie, bardzo ostrożnie budować większe
ognisko.
Ściągnęła z Jona kurtkę, uszytą z reniferowej skóry, włosem do wewnątrz. Wystarczyło
ją tylko kilka razy strzepnąć, a już była sucha od środka. Ubrawszy go z powrotem w dork,
szczerze mu pozazdrościła.
A jednocześnie poczuła coś w rodzaju szacunku. Ona w samodziale i bawełnie marzła.
Zimno jej było nawet w wełnianym swetrze.
Rozsznurowała jego kumagi. Przesunęła nagie stopy bliżej ogniska. Buty też przy nim
postawiła, w takiej odległości, żeby schły, a jednocześnie się nie zapaliły.
- Lepiej tak?
- Lepiej.
Ściągnęła sweter, zmoczył się tylko na dole i na rękawach. Trzymała go blisko źródła
ciepła, aż zapachniało przypaloną wełną.
Ida nasłuchiwała konia. Wołanie go na nic by się nie zdało, a przynajmniej nie od razu.
Klacz była spokojną istotą, która z pewnością sama do niej wróci.
- W każdym razie żadna z ran nie zaczęła krwawić - zauważyła Ida. Miała pustkę w
brzuchu, a od tego i pustkę w głowie. - Jak ma na imię ta twoja dziewczyna?
- Anna.
Zrozumiałe było, że nie miał ochoty na rozmowę. Przymusowa kąpiel na pewno nie
poprawiła mu samopoczucia.
- Czy ona cię kocha?
- Hm - odparł Jon. Leżał z zamkniętymi oczyma, mokre włosy tworzyły czepek na
głowie.
- Ładna jest? - Tak.
O czymś przecież musieli rozmawiać. Ida czuła się głupio. Bardzo ją to rozzłościło.
Najbardziej ze wszystkiego nie chciała wydawać się głupia. Wolała być brzydka niż głupia.
- Mogłam żyć tak jak ty.
Ta myśl nie opuszczała jej nawet przez chwilę, teraz Ida ubrała ją w słowa. Jon pytał ją
wcześniej, dlaczego mu pomaga. Powiedziała mu trochę prawdy, dała mięso. Teraz postanowiła
wyjawić mu najskrytsze obawy.
- Oni równie dobrze mogli się rzucić na kogoś z mojej rodziny i pobić go do
nieprzytomności.
- Albo ktoś z twoich mógł zostać zabójcą.
Tak, to również stanowiło część tej prawdy. Tkwiło w cieniach jej własnej myśli.
Przymykała na to oczy. Nikt, kogo znała, tego nie zrobił. Nikt, kogo znała, nie był zabójcą.
Echo dawnego bólu.
Ailo zabił. Knut zabił. Heino zabił. Nie przestała ich kochać, choć o tym wiedziała.
To stawało się takie trudne, gdy wysuwało się poza czerń i biel. Szarość ma tyle odcieni,
nie sposób osądzać.
- On ma dwadzieścia sześć lat - powiedział Jon. - Ma żonę i troje dzieci. Przez ostatnie
trzy lata przepijał wszystko, co tylko wpadło mu w ręce.
Ida przymknęła oczy. Nie była to dla niej nowa historia, na ogól jednak oglądała ją od
drugiej strony. Widywała Lapończyków, którzy wymieniali mięso i futra na wódkę. Przeklinała
przez zęby i odwracała się do nich tyłem. Zachodziła w głowę, jak można mieć taką słabą wolę.
Za plecami pijanych ojców widziała głodne dzieci. Kobiety z czarną rozpaczą w oczach.
- Są ludzie, którzy tłusto jedzą za pieniądze z handlu wódką - odezwał się Jon. - Z
początku wódka jest tania, dopiero kiedy już muszą ją kupować, cena nagle rośnie. A kiedy
cena przestaje mieć znaczenie, płaci się za nią krwią.
Ida poczuła w ustach wstrętny posmak. Każda rzecz miała co najmniej dwie strony. Co
najmniej. A ta, której się nie widzi, mogła okazać się tą najprawdziwszą.
- Mons był taki jak ja. Jest taki jak ja. Kiedy się nie upije. To butelka nas rozdzieliła.
Nic więcej. Rozumiesz? Dlatego stał się zabójcą.
Umilkł.
- Lepiej by było, żeby go zabili - podjął twardo po pewnym czasie. - Lepsze to niż
powolna śmierć w więzieniu. Co to za życie w zamknięciu?
Tak, co to za życie dla człowieka, który za sufit miał niebo?
- Dlaczego akurat tych starców? - wyrwało się Idzie. - To takie straszne, wstrętne, Jon.
Takie obrzydliwe.
- Ja kocham Monsa i dla mnie jest to jeszcze wstrętniejsze. Przecież mogło być zupełnie
inaczej. I wiem, że są ludzie, którzy zabijają i jeszcze na tym zarabiają, a nikt nie dostrzega w
tym nic złego. Ci, którzy handlują wódką, cieszą się szacunkiem. Nie mamy jak się przed nimi
bronić.
Zamilkł. Wzrok wbił w niebo. Patrzył na przemieszczające się ponad nimi chmury.
- Możesz mi dać trochę wody? - spytał. Poprosił. Ida przyniosła mu wodę w rękach. Jon
zdołał oprzeć się na jednym łokciu na tyle, by móc się napić. Wargi mu spierzchły, ale zaczęły
już odzyskiwać normalne rozmiary. Policzki wciąż były rozpalone, gorączka trawiła ciało.
Ida kilkakrotnie napełniała wodą kubek ze swoich dłoni. Wreszcie Jon zaspokoił
pragnienie.
- Nie możemy tu zostać - powiedział. - Z koniem dotrzemy na miejsce, nim wieczór
zrobi się późny.
- Nie pójdę sama, nie znajdę ich! - Ida domyślała się, co chciał zaproponować.
- Zaczekamy więc na konia.
Był taki cierpliwy, taki łagodny i uległy. Nie pasowało to do człowieka, który przyszedł
do nich do zagrody. Nawet teraz, wśród opuchlizny, Ida dostrzegała na jego twarzy siłę.
Widziała, że to człowiek, który potrafi także przewodzić.
- On umarł, Ailo syn Mikkala?
- W pewnym sensie - odparła Ida. Zrozumiała, jak poczuł się Jon, gdy nieoczekiwanie
wtargnęła poza wyznaczone przez niego granice.
- Urodziłam dwoje jego dzieci - rzuciła w powietrze, niepewna, ile ten mężczyzna wie o
jej życiu. - Jedno straciłam. Dziewczynkę, bardziej do niego podobną. To było tak, jakbym
traciła go po raz drugi.
Ida nie wyjawiła, że Ailo wrócił z zaświatów. Nie powiedziała, że istnieje inny Ailo niż
ten, którego poślubiła. Ze pod odrobinę innym niebem żyje mężczyzna w skórze Ailo i z jego
pamięcią. A jednak odmieniony.
Traciła Ailo wiele razy. Nic o tym nie wspomniała. Jak Jon mógłby to zrozumieć?
- On też stracił swoją rodzinę - ciągnęła. Nie mówiła nic złego, wciąż opowiadała o
Ailo. O jej Ailo. - Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby tylko został. Ta samotna wyprawa
była szaleństwem. Ale zbyt długo żył z dala od swoich. Mógł im pomóc przetrwać zimę. Mu-
siał. Jakiś głos mu to nakazywał. To te więzi. Szukał swoich, ale nigdy do nich nie dotarł.
Stracił ich już wcześniej. Wydaje mi się, że to było dla niego najgorsze. Dobrze nam się żyło
tutaj, lecz jego więziły ściany. Wśród czterech ścian Ailo nie czuł się naprawdę wolny. To, co
dla mnie było domem, jego wstrzymywało wbrew woli.
- W głębi serca nie jesteś Norweżką - zauważył Jon. Spoglądał na nią jednym okiem. -
Rozumiesz więcej niż zwykli ludzie. Wszyscy przecież uważają ściany za świętość.
- Kochałam Ailo.
- I bez tego byś go rozumiała. Wyczuwasz takie rzeczy. Czujesz, jakbyś posiadała
szósty zmysł. Nie mam racji?
Ida kiwnęła głową. Z niedowierzaniem. Skąd mógł to wiedzieć?
- Ze mną jest podobnie. Często dostrzegam więcej niż samo to, co mogą zobaczyć oczy.
Często wiem więcej, niż powinienem wiedzieć. Tak już jest. To taki dar. Wielu rzeczy nie
możemy zobaczyć. Wiele jest poza nami.
Ida starała się ogrzać przy ogniu. Dołożyła więcej drewna. Przeszła kawałek dalej
wzdłuż strumienia. Miała wymówkę, że musi nazbierać gałązek. Nie była w stanie patrzeć mu
w twarz. Bała się, co może w niej znaleźć. Nie chciała zanadto się do niego zbliżać.
Nie chciała dotykać czegoś, co mogło być podobne do jej duszy. Nie chciała otrzeć się o
coś, co mogło okazać się niebezpieczne.
Nie chciała.
Czuła, że wiele jest poza nimi, albo może w nich. Przecież w głowie miała cały świat.
Może i z innymi było podobnie?
Nie umiała powiedzieć, dlaczego tak nagle wydało jej się to takie groźne. Nie wiedziała,
dlaczego nie pragnie jego bliskości.
Zwykle miewała otwarte serce. Ida lubiła ludzi. Lubiła odnajdywać takich, którzy
unosili się na tych samych falach.
Ale Jon Larson był zbyt bliski.
Wśród drzew nad strumieniem coś zaszeleściło. Lekko zadudniło o ziemię. Ida
nasłuchiwała. Dobrze znała chód Musti. Klaczka pewnie już się wybiegała.
Koń przyszedł się napić. Lekko tylko szarpnął łbem, gdy Ida ujęła go za uzdę.
- Już pokonaliśmy strumień - przemówiła łagodnie do zwierzęcia, pogłaskała je,
przytuliła policzek do jego pyska. Ciepło konia wróciło jej trochę spokoju, jakże teraz
potrzebnego. - Już niedaleko, kochana Musti! Zaraz odpoczniesz. Musimy tylko zaprowadzić
Jona do domu. Ciężko ci teraz będzie, ale bez ciebie nigdzie nie dotrzemy. Jesteś teraz dla nas
najważniejszy, koniku.
Drewno, którego nazbierała, zostało. Spódnica prawie wcale nie wyschła, lecz nie było
żadnej wymówki, żeby pozostawać tu dłużej.
Wsadzenie Jona na konia okazało się znacznie trudniejsze, niż to sobie wyobrażała.
Pomagał jej jak mógł, lecz niewiele z tego przyszło.
Ida nie miała siły nawet na niego patrzeć. Wiedziała, jak bardzo musi cierpieć. Nie
chciała widzieć dowodów udręki w postaci grymasów, od których nie mógł się powstrzymać.
Musti leżała nieruchomo jak kamień. Więcej od zwierzęcia nie mogli wymagać.
Ida zaparła się, przetoczyła ciało Jona. Starała się nie ściskać go zbyt mocno.
- Pchaj - powiedział wreszcie. - Po prostu pchaj.
Ida usłuchała. Palce Jona zacisnęły się na grzywie Musti tak mocno, że koń aż rzucił
łbem, starając się podnieść. Ida musiała przytrzymać klacz z całych sił, żeby Musti znów nie
uciekła.
Droga wiodła głównie pod górę. Na pewno Musti było ciężko, a podróż stała się jeszcze
trudniejsza, ponieważ zabrakło chusty Idy, którą przywiązywała Jona do zwierzęcia.
Na większych stromiznach Ida musiała siadać za Jonem i mocno go trzymać. W
miejscach, gdzie było bardziej płasko, zeskakiwała. Próbowała biec przy Musti. Dobrać tempo,
które pasowałoby im obu. Zmęczyła się jednak znacznie prędzej niż koń.
- Już niedaleko - obiecał Jon, gdy Ida z trudem gramoliła się na konia przed kolejnym
wzniesieniem. Z ziemi sterczały pokruszone skały, trudno było iść naprzód. Ale kręta ścieżynka
wiodła w górę. Znikała na skalnym grzebieniu. Wyglądało to tak, jakby z tamtego miejsca
mogli się wznieść wprost do nieba.
Ida jedną ręką obejmowała Jona w pasie. Przytrzymywała go również udami i kolanami.
Wolną ręką starała się kierować Musti cuglami.
Nie było to proste. Jon także utrudniał. Czasami jego ciało ciężko przechylało się na
jedną stronę, a wtedy następowało szarpnięcie cuglami, które mówiło Musti coś, czego Ida
wcale nie miała zamiaru koniowi przekazywać.
Ida starała się prowadzić Musti prosto. Wierzyła, że klacz jest na tyle stara i mądra, iż
jej kopyta same odnajdą najlepszą drogę.
- Tamtędy - szepnął Jon. - Stamtąd zaraz zobaczysz jurty. Będziesz mogła kierować się
wzrokiem, Ido.
Ostatnia próba sił. Ida wskazywała koniowi drogę, uderzając go piętami w boki. Sama
była już strasznie zmęczona i zmarznięta. Nastał wieczór. Chłodny letni wieczór. Jechali w
cieniu gór, a ona wciąż miała na sobie przemoczone ubranie. Nie włożyła spódnicy, bo w niej
marzłaby jeszcze bardziej. Schowała ją pod derkę, na której siedział Jon, bo siodła przecież nie
wzięli. Ciepło Musti mogło nieco wysuszyć spódnice.
W samej halce wieczorem było jej chłodno. Nogi miała odsłonięte do kolan, inaczej w
ogóle nie mogłaby siedzieć. Jon ledwie na to zważał. Ida najmniej ze wszystkiego obawiała się,
iż podziała na niego jej kobiecość i sytuacja stanie się nieprzyzwoita.
Myślała po prostu rozsądnie. W tej części świata człowiek pozbawiony rozsądku daleko
nie zajdzie.
Musti wielokrotnie odmawiała dalszej wędrówki. Zatrzymywała się i stawała
nieruchomo. Nie miała zamiaru postąpić bodaj o krok. Smutnymi oczyma patrzyła na Idę, gdy
ta próbowała ją namawiać, popychać i grozić.
Ida musiała w końcu zsiąść, ulżyć koniowi. Mogła teraz podpierać Jona tylko
ramieniem. Było to znacznie trudniejsze. Kołysał się jak łódka na ostrych falach.
Powędrowali jeszcze przez chwilę, aż w końcu Musti kompletnie się zaparła. Odmówiła
dalszej wędrówki. Stanęła w miejscu, chociaż nie było tu zbyt stromo, zwłaszcza w porównaniu
z odcinkami, które zostawili już za sobą.
Ale Musti nie chciała iść dalej.
Ani na krok.
- Trzeba cię zsadzić - westchnęła Ida. Pomogła Jonowi zejść na ziemię, powoli i bardzo
ostrożnie. Nie mogła jednak zrobić tego całkiem delikatnie. Musiało zaboleć.
Zaciągnęła go pod skały. Spływał potem i płakał z bólu.
Musti, pozbawiona już wszelkiego ciężaru, poszła dalej. Do szczytu wzgórza, do nieba,
pozostał jeszcze kawałek.
Ida usiadła przy Jonie. Ujęła go za ręce, uścisnął ją zrozpaczony w bólu, niemal
miażdżąc jej palce. Ale Ida nie powiedziała mu, że ją zabolało.
On przecież i tak cierpiał bardziej.
- Zimno ci?
Pokręcił głową. Ruchy miał takie powolne. Płacił za nie od razu, a kosztowały słono.
Musti była już na górze. Sama. Zniknęła za szczytem. Pochłonęło ją niebo.
- Muszę cię tu zostawić - powiedziała Ida z czołem wtulonym niemal w czoło Jona. -
Daleko jeszcze od tej góry?
- Zobaczysz. Nie widzisz dymu? Nie widzisz tych rozedrganych smużek?
Ida podniosła wzrok, lecz przed sobą widziała tylko stromiznę. Nic więcej. Nie
dostrzegała nawet chmur.
- Może tylko mi się tak wydaje.
Jon oparł się plecami o skałę, pochylił głowę. Czoło miał mokre. Ida otarła je rękawem
bluzki. Od potu piekłyby go oczy.
- Taki jestem zmęczony - szepnął. - Strasznie zmęczony. Pić.
- Tu nie ma wody.
Ida chętnie by mu pomogła, ale za bardzo oddalili się już od strumienia. Powrót w dół
byłby szaleństwem. Jon nie dałby rady, nie wytrzymałby tego.
Nic nie powiedziała. Zresztą on na pewno tak czy owak to rozumie.
- Idę w górę. Przyprowadzę kogoś. Nie dam rady sama cię zanieść. W żaden sposób nie
zdołam cię tam zaprowadzić, rozumiesz? - uśmiechnęła się na próbę.
Jon kiwnął głową.
- Zostań jeszcze chwilę - poprosił. - Jeszcze tylko małą chwilę. Potem możesz iść.
Ręką wskazał jej miejsce obok siebie na ziemi, wśród przywiędłych kępek bażyny.
Gdzieniegdzie rosły krzewinki czarnych jagód, usiane bladozielonymi twardymi zawiązkami.
Jesień mogła przynieść sporo owoców.
Ida usiadła. Cały czas trzymała go za rękę.
Jon się nie odzywał, siedział z zamkniętymi oczami, ściskając dłoń Idy.
Nagle ją puścił. Również teraz się nie odezwał, jedynie na nią patrzył. Uśmiechnął się
kącikiem ust. Rany na dolnej wardze otworzyły się, pociekły z nich ropa i krew. Zalały mu
brodę.
- Niedługo ktoś przyjdzie - obiecała Ida, puszczając się biegiem. Tak strasznie bolały ją
łydki i uda, bolały ręce, całe ciało.
Nie oglądała się w tył, pnąc się pod górę, a momentami podbiegając. Wiedziała, że on
śledzi ją wzrokiem. Wyczuwała jego spojrzenie niemal jak dotyk.
Czy dlatego, że powiedział, że jest taki jak ona?
Ida nie wiedziała.
Jon był nie tylko piękny, okazał się również niezwykły.
Gdy stanęła na szczycie wzgórza, zobaczyła Musti. Koń był niczym czarna plama wśród
zieleni otwartego krajobrazu. Niebo stykało się z zielonością. Ida nabrała ochoty, żeby tu
zatańczyć, lecz stopy głośnym krzykiem domagały się odpoczynku.
Jednak ani dusza, ani stopy nie doczekały się spełnienia swoich żądań. Ida powlokła się
dalej. Już nie biegła. Była na to zbyt zmęczona.
Jon miał rację. Widziała już namioty. Dostrzegła dym. Nie potrafiła pojąć, jak on mógł
zobaczyć coś, czego jej oczy nie były w stanie odnaleźć.
Roztańczone smugi dymu wijące się po niebie. One nie musiały się wspinać. Wznosiły
się w górę bez skrzydeł. W lekkim tańcu wzbijały się ponad dymniki, wysnuwały się z
ciemności w bezmierną szerokość.
Za daleko było jeszcze, żeby Ida mogła dostrzec ludzi. Widziała tylko jurty i dym, a
jeszcze bardziej w oddali - renifery. Stado wielkie tak, że wydawało się wręcz nierzeczywiste,
przypominało dym, szare i niewyraźne. Poruszało się. Żyło przez cały czas. Stanowiło jedno,
lecz tworzyło w sobie rozmaite niezwykłe wzory.
Zauważą chyba konia! Musti była przecież czarna i tak bardzo się tu wyróżniała. Muszą
zachodzić w głowę, skąd się tu wzięła. Ojciec się zdziwi. Przecież na pewno rozpozna Musti!
Będą musieli podejść, żeby zobaczyć, co się dzieje. Może wieści o zabójstwach w
Kafjorden już zdążyły tu dotrzeć?
Tak rozmyślając, Ida wlokła się dalej. Z mozołem stawiała kroki, oddalające ją od
stromizny i od Jona, a przybliżające do jego siida. Muszą go zabrać pod dach, zająć się nim.
Jeśli już o tym wiedzą.,. Możliwe, że ktoś z nich tam był.
Ida odrzuciła tę myśl. Może ktoś przyszedł tu z wiadomością w nocy, albo jeszcze
wczoraj wieczorem? Przecież Hendrik nie nocował w domu.
Hendrik nie mógł nikogo zabić. Ida go znała. Wiedziała, kim jest.
Pobiegła.
- Koń!
Matti złapał Reijo za ramię, pokazał palcem czarnego konia biegającego po równinie.
Widać było, że koń ma uprząż.
- To Musti! - Reijo wypuścił to, co trzymał w rękach. - Koń Idy i Sedolfa! Co on tu, u
diabła, robi?
Już więcej osób zauważyło zwierzę. Wielu porzuciło swoje zajęcia i poszło za Reijo i
Mattim.
Okazało się, że Musti nie da się pojmać. Okrążanie jej na nic się nie zdawało.
- Przydałby nam się teraz Mons - westchnął ktoś. - Nikt nie umie posługiwać się lassem
tak jak on. Schwytałby tego konia!
- Ona się na pewno uspokoi. - Reijo się poddał, ocierając pot z czoła.
I nagle ze słońca wynurzyła się postać, którą natychmiast poznał. Ta, którą poznałby
zawsze i wszędzie.
- Do kroćset, Ida!
Tym razem tylko on puścił się biegiem. Pozostali patrzyli, jak przemierza płaskowyż.
Jak dociera do niej.
Ida nie miała już siły, gdy usłyszała własne imię szybujące przez powietrze. Zatrzymała
się, nasłuchiwała ze wszystkich stron. Nie bardzo mogła zrozumieć, skąd nadchodzi. Przez
chwilę wydawało jej się, że rozbrzmiało gdzieś w jej wnętrzu.
Wreszcie zobaczyła ojca.
Nie miała jednak siły pobiec mu na spotkanie. Nie dała rady. Nogi już nawet nie bolały.
Były niczym pale, które pragną jedynie wrosnąć w ziemię. Nie zdołała ich przesuwać.
Usiadła.
Czekała.
Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Ida stała oparta o ojca, podtrzymywał
ją. Był równie silny i bezpieczny jak zawsze. Kiedy ją obejmował, czuła, że znalazła się w
domu. Czuła, że dotarła do domu, gdy głaskał ją po włosach, prosząc, by opowiedziała, co się
stało.
Jej głos opowiadał.
Reijo zaniósł ją do namiotów. Wziął ją na ręce, tak jak zapamiętała z dzieciństwa. Czuła
się bezpieczna. Mogłaby tak zasnąć.
Reijo zatrzymał się tam, gdzie ludzie na nich czekali, ale Idy nie puszczał. Krótko
wytłumaczył, gdzie znajdą Jona. Dwaj mężczyźni natychmiast wyruszyli.
Matti podszedł do konia. Ze śmiechem twierdził, że zawsze był wytrawnym koniarzem.
Na pewno zdoła zwabić klacz. Z kobietami też umiał radzić sobie nie najgorzej.
Wciąż wszyscy śmiali się razem.
Ida nie powiedziała im 'wszystkiego.
Wyznała prawdę tylko Reijo. On wiedział, jeszcze zanim dotarli do siida. Kobiety
czekały między namiotami.
- Ani słowa! - nakazał jej Reijo. - To Jon musi ich powiadomić. My nie jesteśmy stąd,
Ido.
- Nic jeszcze nie słyszeli?
Reijo pokręcił głową.
Ida nie wiedziała, czy ma się z tego cieszyć. Jonowi będzie ciężko im o tym
opowiedzieć. Takie przesłanie zostanie zapamiętane na zawsze. Ludzie nie zapomną, kto
przyniósł złe wieści.
Wszyscy chyba jednak rozumieli, że nic nie jest tak, jak być powinno. Pojęli, jak bardzo
jest źle, gdy zobaczyli Jona. Nie mordowałby się tak, gdyby spokoju nie dawała mu jedynie
tęsknota za domem.
- Co się stało? - dopytywali się.
Gromadzili się wokół Jona. Nieśli go dwaj mężczyźni. Nie dał rady o własnych siłach
zajść do namiotu.
Matti jeszcze nie złapał Musti.
Jon zaczął mówić.
8
Helena nie lubiła, kiedy Reijo opuszczał dom.
Wokół niej nie było jednak pusto. Elise odzyskiwała rumieńce na policzkach.
Uśmiechała się trochę, żartowała.
Jej dzieci wraz z Ivarem i Mikkalem wypełniały wszystkie izby. Wszędzie rozlegał się
odgłos rozbieganych nóżek.
Mimo to Helena czuła się samotna. Bez Reijo była sama. Wiedziała, że tak być musi,
lecz nie mogła pozbyć się wrażenia, że gdy jego nie ma, ona chodzi, nie rzucając cienia. Jak
gdyby bez niego nie była pełna.
Helena nie pojmowała, jak mogła bez niego żyć. Nie rozumiała, dlaczego nie pokochała
go od pierwszej chwili, gdy tylko go zobaczyła.
Niewiele czasu zmarnowali, lecz chętnie przeżyłaby te chwile jeszcze raz. Może
udałoby jej się je odmienić. Przeobrazić w czas spędzony z Reijo, pełen miłości.
Nigdy wcześniej nie chciała posiąść kogoś do tego stopnia na własność. Sama tego nie
lubiła. Być może wynikało to stąd, iż dorastała w dobrobycie, zawsze miała wszystkiego więcej
niż dość. Nigdy nie musiała za niczym tęsknić.
Ani niczego pragnąć.
A nie miała dość rozumu, żeby tęsknić za takim mężczyzną jak Reijo.
To brzmiało tak zwyczajnie, jak gdyby po prostu była głupia. A ona tylko czasem
chciała zawładnąć Reijo. Chciała, by zawsze towarzyszył jej jak cień.
Dzieliła się nim z tyloma innymi. Reijo każdego dnia otwierał ramiona, nie tylko dla
niej i dla Ivara, nie tylko dla własnej rodziny.
Reijo miał wielkie serce. To było słuszne. Dobre.
Helena podziwiała go za to. Coś jednak w niej pragnęło, żeby został przy niej, poświęcił
jej całą swoją uwagę.
Teraz się bała. Nie o siebie ani nie o Reijo.
To był większy strach. Głębszy.
Reijo nie zauważył, że w wiosce wokół fiordu zaczyna wrzeć. Zaskoczył go szum, jaki
podniósł się w związku ze stratowanymi polami i Lapończykami zagarniającymi ziemię.
Reijo rozmawiał z nią. Mówił długo w noc. Wielu rzeczy wcześniej nie zauważył.
Wielu rzeczy on również się bał.
W innych miejscach także wybuchały niesnaski, słyszeli już o tym. Dochodziły do nich
pogłoski o użyciu siły, i to przez obie strony. Czarne owce mogą się zaplątać do każdego stada.
W obu stronach kipiał gniew. I krew równie gorąca u jednych, jak i drugich.
Obie strony uważały, że ich spiżarnia jest zagrożona. Nic dziwnego, że i jedni, i drudzy
pragnęli chronić siebie i swoje rodziny.
Teraz jednak to zaszło za daleko.
Reijo nic nie mówił, lecz Helena wyczuwała jego lęk. Nie była na tyle głupia, by go nie
podzielać. To był też jej lęk. Miał ostre ciernie, którymi zahaczał się głęboko w jej duszy.
Wbijał się w ciało.
Nad fiordem mogło się zrobić niebezpiecznie, jeśli to, co zauważyli, stanowiło zaledwie
początek.
Wyglądało na to, że nienawiść już się zakorzeniła. Nie potrzebowała wiele nawozu, by
wykiełkować i wzrosnąć im ponad głowy.
Nienawiść miała kwiaty czerwone jak krew.
Helena i Elise prały ubrania. Elise i Matti niewiele przywieźli do Ruiji, lecz Elise i tak
była z tego dumna. Dbała o swój dobytek. Łatała i cerowała ubrania tak długo, jak się dało.
Ich podróżna odzież i właściwie większość z tego, co mieli, wymagała prania. Być może
były to ubogie rzeczy, lecz należały do nich. Elise zresztą życie nauczyło, że każde ubranie
nadaje się do noszenia, byle tylko było czyste i całe. Wszystko i tak zależy od tego, kto je nosi.
Elise przeszła w Finlandii twardą szkołę.
- Prawie jak za dawnych dni - powiedziała teraz, gdy razem z Heleną niosły kosz z
praniem do strumienia poniżej cypla. Ciężko było dźwigać kosz z mokrymi rzeczami, ale jakoś
posuwały się naprzód. - Maja, ja i kosz z praniem - wspominała Elise. - I nasze powłóczyste
spojrzenia słane na brzeg. Nadzieja na to, że ktoś milszy od innych przypłynie łodzią. Maja
obrócona plecami do brzegu, z twarzą spuszczoną do ziemi. Zawsze tak się bała, że jej blizny
od razu rzucą się w oczy. Ale jak można było ich nie zauważyć? Zresztą może jej plecy
odpychały o wiele bardziej niż te blizny?
Elise zapatrzyła się w fiord. W wodę i w góry. W zmarszczki na wodzie. W ptaki
pływające tam, gdzie dno stromo opadało w dół, poza linią niemal bielejącego zielonego
błękitu. Tam gdzie woda robiła się głębsza, bardziej zielona wśród niebieskości.
Szopy na brzegu, łodzie. Zapach wodorostów i słonej wody. Drażnił jej nozdrza, odkąd
powrócili.
Nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz ogromnie za nim tęskniła. Ledwie zwracała na
niego uwagę, będąc dziewczynką i dorastającą panną. Nawet w Finlandii nie przypuszczała, że
za nim tęskni. Swojej tęsknoty nie potrafiła nazwać słowami.
Ale teraz stała, czując zapach morza kręcący w nosie, i wiedziała, że to zapach jej
fiordu. Że on należy do niej. Ze tak naprawdę wróciła do domu dopiero wtedy, gdy go poczuła.
Do domu.
- Wydaje mi się, że Maja jest szczęśliwsza gdzie indziej - powiedziała Elise w
zamyśleniu. - Ona miała w sobie tęsknotę ludzi z głębi kraju. Tęskniła za lasami. Nie
potrzebowała morza. Ja nie wiedziałam, że go potrzebuję. Teraz już wiem.
Z ulgą odstawiły kosz. Strumień był taki sam jak za jej młodych lat. Z pluskiem szeptał
prawie te same słowa. Może pozdrawiał?
Dobrze mieć przed oczami tę ziemię. Dobrze, po prostu dobrze. Elise pozbyła się już
tęsknoty. W Finlandii chodziło jedynie o przeżycie.
- Czy ty nigdy nie tęsknisz za powrotem? - spytała Helenę.
Napotkała jej spojrzenie z drugiej strony strumienia. Stojąc każda na swoim brzegu, nie
wchodziły sobie w drogę.
Helena pokręciła głową, nie wahała się nawet przez sekundę.
- Mój dom jest tutaj. U Reijo.
Elise z pokorą przyjęła tę odpowiedź. Niezmiernie cieszyła się w imieniu Reijo. Nikt
bardziej niż on nie zasługiwał na taką miłość. Reijo zawsze dawał, zawsze ofiarowywał. Bez
zmrużenia powiek. W środku miał taką jasną duszę. Tyle ciepła. Nigdy nie pozwolił im odczuć,
że cokolwiek dla nich poświęca. Dopiero gdy dorośli na tyle, by móc myśleć samodzielnie,
zdali sobie sprawę z jego wielkiej wartości.
Jak wspaniale, że życie obdarowało go Heleną. Że dało mu Ivara.
Elise już wyobrażała sobie kolejne, wypełnione słońcem lata, niebieszczące się zimy,
ogień na palenisku w chacie z bali na cypla Ciepło, którym Reijo potrafił wypełnić izby, ciepło
płynące od niego. Cały szereg takich lat. Zasłużył na to. Zasłużył na spokój w cichej
szczęśliwej rodzinie, zasłużył na taką kobietę jak Helena.
Były kobietami.
Letnie dni nagrzały strumień. Ich palce znały dotyk zimniejszej wody.
Ręce i strumień wytwarzały dźwięki. Nie pozwalały napełnić tych chwil rozmową.
Cisza potrafiła być taka dobra, potrafiła tworzyć wspólnotę.
Mewy krzyczały. Morze przemawiało cicho, tak cicho. Było w dobrym humorze.
Ten obraz był niemal aż za piękny. Tak bardzo nie pasował do nienawiści, która
przecież się tu pojawiła, wtargnęła również na ich brzeg, pomiędzy ich góry.
Również pomiędzy nich.
Kosz był już od nowa prawie pełen czystej wypłukanej bielizny. Ręce kobiet
poczerwieniały. W plecach, w miejscu, gdzie zaczynał się pasek od spódnicy, dał się wyczuć
znajomy ucisk.
Morze przyniosło lodzie. Niektóre były znajome. Elise wyprostowała się, to stało się
nierzeczywiste, prawie tak, jakby czas się cofnął. Niemalże się spodziewała, że ujrzy Simona,
idącego długim krokiem od brzegu, przystojnego, pewnego siebie. Niemal się spodziewała, że
zaraz zobaczy plecy Mai. Mai, która zostawia kosz i woli uciec do lasu, aniżeli widzieć
obojętne spojrzenia Simona, omiatające naznaczoną bliznami twarz.
Ale to były inne czasy.
Wszystko ułożyło się inaczej, niż im się wtedy wydawało. Wszystkim się odmieniło.
Simon już nie żył. Również teraz na brzegu pojawili się obcy. Stosunkowo duża łódź. Musiała
przycumować w pewnym oddaleniu. Nie mogła podpłynąć pod sam brzeg, bo płycizna sięgała
daleko. Ujście rzeki znajdowało się w pobliżu, akurat był odpływ i do obcej łodzi dało się
niemal dojść piechotą.
Elise zrobiła z dłoni daszek nad oczami, próbując zorientować się, kto to może być. Z
pewnością nie jest to lensman. Jego łódź już widziała.
Ale serce na widok obcych trochę jej się ścisnęło. Czego można się po nich spodziewać,
skoro ludzie, których znała, wyprawiali takie straszne rzeczy?
- Ciekawe, co to za jedni? - zwróciła się do Heleny. - Znasz ich? Ja się stałam tutaj obca.
Właściwie nikogo nie znam.
Helena zebrała spódnice i lekką nogą przeskoczyła przez strumień. Elise uważała ją za
bardzo młodą. Dziwnie było pomyśleć, że Helena jest młodsza od niej. Trudno było myśleć o
niej jak o żonie Reijo, o kimś w rodzaju matki.
- Nigdy wcześniej nie widziałam tej łodzi - powiedziała Helena, mrużąc oczy.
Dostrzegały już ludzi na pokładzie. Słyszały pokrzykiwania mężczyzn w mniejszych
łódkach i udzielane im odpowiedzi, lecz słowa do nich nie dochodziły. Jedynie po akcencie
poznawały, że ci ludzie mówią po norwesku.
- Ale... - zaczęła Helena. Nagle złożyła ręce na piersi, zadrżała. Podsunęła się o kilka
kroków do brzegu, nie spuszczając wzroku z obcej łodzi. Podeszła jeszcze bliżej, niemal do
samych kamieni nad wodą. Ciało miała takie sztywne, ruchy jak gdyby zamknięte.
Jakby się bała.
Nagle zawróciła. Chwyciła ucho kosza z bielizną i nie czekała, żeby Elise złapała za
drugie. Zaczęła ciągnąć kosz w stronę cypla. Prawie biegła. Nie oglądała się w tył.
Elise nie pytała. Minione lata nauczyły ją również taktu. Stawianie pytań nie zawsze
było na miejscu.
Zerkała jednak przez ramię, zaciekawiona, co to za ludzie. Żagiel wyglądał na nowy.
Łódź była dobrze utrzymana, na pewno nie należy do biedaków.
Widziała dwóch członków załogi, jeden był ciemny, średniego wzrostu, drugi rosły i
potężny. Włosy miał białe. Elise nie znała żadnego z nich, lecz dawno przecież nie była nad
fiordem Lyngen. W ciągu ośmiu lat wiele mogło tutaj się zmienić.
Rozwieszały bieliznę w milczeniu. Helenie zaokrągliły się ramiona. Zrobiła się jakby
mniejsza niż w rzeczywistości, skuliła się. Była jak łasiczka. Czujna.
Zmrużone oczy wędrowały cały czas w stronę fiordu. Stała ukryta za węgłem i
spoglądała na brzeg. Śledziła. Ale drgnęła przestraszona i wbiegła do domu, kiedy dzieci
wołaniem zachęcały ją do tańca na podwórzu.
- Poznałaś kogoś z tej łodzi? - spytała Elise. Musiała spytać, bo cisza stała się już zbyt
wielka. Niosła ze sobą coś więcej.
- Nie - odpowiedziała natychmiast Helena, nie podnosząc nawet oczu znad szycia.
Siedziała w najmroczniejszym kącie kuchni, tak daleko od okna, jak tylko zdołała się odsunąć.
Wejściowe drzwi zamknęła, a przecież w letnie dni często pozostawały przez cały czas otwarte.
- To tylko przypadkowe podobieństwo - wyjaśniła, również jakby odrobinę za prędko.
Kącik jej ust drgnął. Szczęki były takie napięte. - Przypadkowe podobieństwo, ale bardzo mnie
poruszyło, nic poza tym.
Więcej nie powiedziała.
Elise przypomniała sobie złego wójta w Alcie. Bała się go. Raija również się go bala.
Maja także. Elise nigdy nie zapomniała twardej kuli w brzuchu, ubitej grudy, której się nie
pozbyła, i która pojawiała się zawsze, gdy o nim myślała. Pamiętała, jak wiele czasu upłynęło,
zanim znów poczuła się bezpieczna. Elise pamiętała również twarz Raiji z tamtego czasu. Miała
barwę tego samego strachu, który czytała teraz w twarzy Heleny.
Takie samo niespokojne spojrzenie.
Wciąż była zbyt obca dla Heleny. Należała do rodziny, lecz nie zdołała jeszcze zbliżyć
się do niej na tyle, żeby wejść pod skórę tej drugiej kobiety. Nie była jej przyjaciółką. Gdyby
Elise zaczęła ją wypytywać, Helena zamknęłaby się w sobie jeszcze bardziej. Mogła jedynie
czekać z nadzieją, że Helena w końcu przemówi.
Nad fiord przybyli kupcy. Przeczesywali wybrzeże. Przeszukiwali każdą społeczność
nad każdym najmniejszym fiordem.
Nie bali się, że nie zdołają sprzedać swych towarów. Szły jak ciepłe pszenne bułeczki w
świąteczny dzień.
Mieli klientów w każdej społeczności. Wiedzieli, że tutaj też znajdą ich wielu.
Handlowali wódką.
On był kapitanem. Zaszedł dość wysoko od czasu, gdy ostatnio tu przebywał, nie dość
wysoko jednak, ale wspiął się kawałek po drabinie.
Chichotał, rozglądając się dokoła. Śmiał się. Przypominał sobie tamten poprzedni raz,
pamiętał fiord, pamiętał dziewczynę, która wiosłowała.
Doprawdy, kobieta pełna temperamentu!
Przepędzili go. Urządzili na niego polowanie. Oczywiście, że musiał tu wrócić. To
wyzwanie.
Co mogli mu zrobić? Przecież go nie znali. Niewielu z nich go widziało.
Nikt nie mógł mu nic zrobić.
Na brzegu stały jakieś kobiety. Płukały pranie. Jego wzrok zawisł na nich na chwilę, ale
były za daleko. Ot, zwykłe, zajęte pracą kobiety. Żadna z nich nie miała takich ognistych
włosów jak tamta dziewczyna.
Cypel.
Kobieta zbliżyła się do kamieni na brzegu.
Drgnął. Jedna ręka zacisnęła się na relingu. Druga sięgnęła do rękojeści noża na biodrze.
Zacisnęła się na niej.
To niemożliwe.
Stała na brzegu. Ręce założyła na piersi. Patrzyła na nich. Gotów był to przysiąc. Potem
zniknęła. Widział jeszcze tylko, jak niesie kosz z bielizną razem z tą drugą.
Niemożliwe.
Tylko mu się to przywidziało. Nic innego. Wszystko inne jest niemożliwe.
Przecież ona nie żyła. Nie żyła, gdy od niej odchodził. A już na pewno była umierająca.
Powiedzieli mu, że nie żyje. Ze umarła. To tylko jakieś podobieństwo, nic więcej. Tylko
podobieństwo.
Przypadkowe podobieństwo.
Ona nie żyła.
Ale serce zaczęło uderzać mu szybciej niż dotychczas, na czole zaperlił się pot. Ręce
zwilgotniały.
Poczuł mdłości.
Ona już nie żyła.
- Macie tu niezłe baby - rzucił zachrypniętym głosem. Ruchem głowy wskazał na
kobiety, które biegły pod górę na cypel. Zwrócił się do jednego z członków załogi w sąsiedniej
łodzi. Kołysała się na boki. Przywiozła klientów.
- Obie mężatki - odpowiedzieli mu ze śmiechem. - Elise była kiedyś najpiękniejszą
dziewczyną nad fiordem. Najśliczniejszą panną nad całym fiordem Lyngen. Poślubiła Fina,
wyjechali stąd osiem lat temu, a teraz wrócili z podkulonym ogonem. Ale ona ciągle jest pięk-
na. Helena wzięła się nie wiadomo skąd i wyszła za Reijo z cypla. Jest od niej co najmniej dwa
razy starszy. Szczęściarz z niego! Ładna dziewczyna, Finka. Nie pamięta, skąd jest. Tak się
przynajmniej mówi.
- A więc mężatki... - Jasnowłosy olbrzym odsłonił zęby w uśmiechu. - Szkoda.
Naprawdę szkoda, kiedy wreszcie znalazły się takie, na których warto zawiesić oko.
Helena. Imię uderzyło go jak młotem. Helena. A więc jednak żyła.
To znaczy, że go okłamali. Źle wykonał swoją robotę.
Żyła.
Wyszła za mąż?
Roześmiał się pod nosem.
Owszem, była mężatką. Dobrze to pamiętał. Pamiętał dzień jej ślubu. Jedynego, który
się liczył.
Może powinien zostawić ją w spokoju. Tak byłoby najłatwiej. Dostrzegał w tym pewną
ironię.
Urodziła się w wielkim dobrobycie. Wyrosła w nim. Miała wszystko, co tylko chciała.
A przez jakiś czas również jego. Lecz on również zmienił się w coś, czego już nie chciała.
Wiedział o tym.
Nikt by nie pomyślał, że zostanie gospodynią w jakiejś maleńkiej zagrodzie na tym
pustkowiu. Płukała ubrania w strumieniu. Nie do tego się urodziła.
Ale go to rozbawiło. Musiał mocno wziąć się w garść, żeby nie wybuchnąć głośnym
śmiechem.
Dobry Boże, jakże go to bawiło! Doprawdy, niezłą cenę za to zapłaciła!
W ten letni dzień u końca fiordu Lyngen pierwsi kupujący dostali wódkę za
niesłychanie niską cenę.
Handlujący wódką nie zamierzali pozostawać. Liczyli, że sprzedadzą wszystko i
popłyną dalej. Na zachodnim brzegu fiordu w magazynie czekał na nich większy zapas towaru.
Tam załadowywali łódź przed wyruszeniem w kolejną handlową podróż.
Tymczasem sprzedanie zabranego ładunku przeciągnęło się na dłużej, niż się tego
spodziewali. Wyraźnie było widać, że kobiety z całych sił starają się utrzymać mężczyzn z dala
od nich. Niektóre spódnice naprawdę potrafiły zapanować nad swoimi chłopami. Sporo było
takich, którzy musieli poprzestać na tęsknych spojrzeniach rzucanych łodzi przywożącej
wódkę.
Gdy zaoferowano im nocleg, przyjęli propozycję z ochotą. Urządzili też niewielką
zabawę. Rzadko podobna sytuacja źle wpływała na handel.
Przyzwyczajeni byli, że ci, którzy tłoczą się wokół nich, nie stoją na najwyższych
stopniach drabiny społecznej w wiosce. Na ogół schodzili się ci, którzy stali nieco niżej. Bogaci
i stojący najwyżej mieli swoje sposoby na zaopatrzenie się w trunki. Woleli szlachetniejsze
napitki. Większość ludzi zadowalała się warzonym w domu piwem i od czasu do czasu jakąś
marną butelczyną, którą ojciec rodziny przywiózł z dalekiej wyprawy, wyłącznie jako
lekarstwo, jak niewinnie tłumaczył swojej lepszej połowie.
- Mało tu Lapończyków - zauważył białowłosy mężczyzna, gdy noc już była późna. - A
jak się sprzedaje Lapończykom, to można dostać dobrą cenę - dodał, śmiejąc się zimno.
Wśród 'wioskowych zapanowała cisza. Wymieniono spojrzenia. Przez dłuższą chwilę
nikt się nie odzywał.
- Cieszymy się, że się trzymają z daleka - powiedział w końcu któryś z mężczyzn. Starał
się nie wyróżniać z masy. Raczej próbował się w niej zatopić. Było ich jednak zbyt niewielu.
- Nie chcemy skończyć jako zimne trupy - uzupełnił któryś. - Jak tamci z Kafjorden.
- Stamtąd płyniemy. - Jasnowłosy pił powoli. Czekał, aż wszelka wrzawa wokół niego
ucichnie. - Paskudna sprawa. Kto by przypuszczał, że tak się zachowają? Tacy wydawali się
spokojni. Nie patrzyli w oczy, choćbyś się bardzo starał pochwycić ich spojrzenia. Ale płacili
uczciwie, pod tym względem nic się im nie da zarzucić. Gdybym wiedział, że pójdą zabić, nic
bym im nie sprzedał. Ale człowiekowi nie dane jest wiedzieć wcześniej takich rzeczy. Na
żadnym z nas nie jest napisane, kim będzie. Trudno wskazać takiego, który stanie się mordercą.
A jeżeli pisany mu taki los, że zabije, to i zabił. Wszystko jedno, czy upił się moją wódką, czy
nie. To nie wódka zrobiła z niego mordercę, to tkwiło w nim już wcześniej.
Przepili. Serdecznie się z nim zgadzali, wszyscy co do jednego. Lapończycy to głupcy.
Nie wiadomo, co się kryje w głowach za tymi skośnymi oczyma.
- Na pewno wiele w nich nie mają, ale to, co tam jest, z pewnością nie jest dobre!
Za to również wypili. Wielka panowała zgodność wśród ścian małej chaty. W jedynej
izbie zrobiło się gorąco. Przez małe okienka buchał śmiech. Nie było w nich szyb.
Kobieta, która szorowała podłogi i miała posprzątać, gdy wstanie dzień, poszła położyć
się w stodole na sianie. Ubogie to było posłanie, bo większość siana zużyli już przez zimę.
Spod tego, co zostało, prześwitywały gołe deski.
Wypytywał o rodzinę z cypla. O tego Reijo. I przypomniał sobie tego człowieka. Śmiał
się do siebie na to wspomnienie. Na myśl o tym, że ta elegancka panna dzieli łoże z takim
staruchem. Z biedakiem. Z synem jednego z tych, którzy uciekli z kraju, ponieważ w Finlandii
nie byli w stanie zatroszczyć się o jakieś źródło utrzymania.
Szkoda, że jej rodzina o tym nie wie!
Nakłonił tutejszych ludzi do rozmowy o Helenie. I okazało się, że tak naprawdę
wszyscy wiedzą, jak została znaleziona. Jaka była zmaltretowana.
Przeklinali trochę łotra, który tak ją potraktował, lecz nie padło żadne jednogłośne
przekleństwo. Wszyscy byli mężczyznami.
Wszyscy mieli własne zdanie na temat kobiet i tego, jakie potrafią być. Czasami
konieczne, aby mężczyzna przypomniał im, gdzie ich miejsce.
Oczywiście Helenę potraktowano nieco zbyt brutalnie, być może miała do czynienia z
prawdziwym zbrodniarzem.
Przecież córka Kesaniemiego też została porwana. O tym również wszyscy wiedzieli.
Musiał to zrobić ten sam człowiek, ale jakoś z tego uszła. Skończyło się na strachu.
Dzieci z cypla miały w sobie coś dziwnego. Z pewnością nie była to wina
Kesaniemiego, o, nie. To całkiem zwyczajny chłop. To miało związek raczej z jego pierwszą
żoną.
Więcej nie mówili o Helenie, a on nie chciał, żeby zapamiętali, iż w ogóle ich o nią
wypytywał. Udawał, że słucha, jak rozmawiają o kimś pośrednim pomiędzy księżniczką a
czarownicą. O kobiecie noszącej bezbożne imię Raija. Podobno o poprzedniczce Heleny.
Przypuszczał, że więcej w tym bajdy niż prawdy. W takich miejscach jak to ludzie muszą mieć
o czym gadać. W takich miejscach, gdzie nic się nie dzieje, gdzie życie jest puste i nudne.
Myślał o niej. O Helenie. O tym, jak przyczyniła się do zniszczenia jego życia.
Ręka coraz częściej sięgała do noża. Palce bawiły się rękojeścią.
Może czuła się tu bezpieczna. Uśmiechnął się na tę myśl. Nie zostałaby tu, gdyby nie
czuła się bezpieczna. Na tyle dobrze ją znał.
Helena, dziki ptak.
Dorastała w najpiękniejszych klatkach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nie
przypuszczał, by kiedykolwiek zapragnęła wzbić się w powietrze. Tymczasem zmieniła się w
dzikiego ptaka.
Tamtym razem nie powinien być taki miękki. Powinien był użyć noża tak, jak potrafił
go używać, a nie tylko się nim bawić.
Przypomniał to sobie, kiedy zaczęli opowiadać, jak bardzo była poraniona. Wcześniej
wspomnienie spowijała wełnista mgła.
Lepiej pamiętał tamtą dziewczynę z rudymi włosami. O nią jednak w ogóle nie mógł
pytać.
Helena wiedziała, kim on jest. Mogła go rozpoznać, chociaż dzieliła ich spora odległość.
Raczej jednak nie widziała go wyraźnie.
Ale z własnym mężem jest inaczej. Na ogół zna się go lepiej niż innych ludzi.
Przypuszczał, że go poznała.
Helena była jedyną osobą, która mogła zdradzić, że on żyje. I z czego się utrzymuje.
Drogi pomiędzy Skibotn a Zatoką Botnicką nie były długie. Owszem, dzieliła je pewna
odległość, ale ścieżki pozostawały otwarte. Chodzili nimi ludzie.
A tam, gdzie chodzili ludzie, mogły również wędrować słowa.
Wyszedł w noc. Było jasno. Niemal za jasno. Pożyczył sobie łódź wyciągniętą na brzeg.
Nikogo nie pytał o pozwolenie. Nie interesowało go, do kogo może należeć. Z pewnością nikt i
tak nie zamierza nocą wyprawiać się na fiord.
Mocnymi ruchami wiosłował w stronę cypla. Alkoholowe oszołomienie prawie już
wywietrzało mu z głowy. Nie pił zresztą tak dużo, i nim dopłynął prawie całkiem wytrzeźwiał.
Na cyplu również panowała cisza. Z komina nie unosił się dym. Okna zasłonięte
firankami.
Po drodze do domu zachichotał. Ostatnio, gdy tędy szedł, wyglądało to tak samo.
Firanki w oknach. Widać, że nie stoją na samym dole, na najniższym stopniu drabiny. Może
jednak powinien tak to zostawić?
Ale ona wie, kim on jest.
Podszedł do samego domu. Nasłuchiwał. Żadnego odgłosu ludzi. A przecież nad
fiordami wcześnie się zrywali. W drewnianych chatach budzili się o świcie.
Z pewnością była to wielka zmiana dla Heleny. O ile dobrze pamiętał, zawsze lubiła
długo się wylegiwać. Słońce potrafiło stać już pośrodku nieba, nim w końcu podniosła się z
pierzyn. Ale to być może należało już do przeszłości.
Stanął pod niskimi drzwiami, zastanawiając się, co może zrobić. Większość pomysłów
odrzucał.
W końcu wyciągnął nóż.
Zaczął nacinać futrynę. Wyrył w drewnie znak, który Helena zrozumie.
A potem odszedł równie bezszelestnie, jak się pojawił.
9
Niepokój utkwił w ciele Heleny niczym ostra zadra. Usnęła, ale spała źle. Raz po raz się
budziła. Mokra od potu. Przestraszona.
Czy to on?
W snach gonił ją. Znów. Słyszała jego śmiech. Widziała błysk znajomego noża.
Nienawidziła.
Walczyła.
We śnie udało jej się przed nim uciec. Pokonała go. Uwolniła się.
Do obory szła już spokojniejsza. Elise zaofiarowała się, że obrządzi zwierzęta, lecz
Helena sucho odpowiedziała, że bardziej jej pomoże, wystawiając jedzenie na stół i ubierając
wszystkie dzieci.
Przemawianie do krów napełniło ją osobliwym spokojem. Dobrze podziałał znajomy
zapach nawozu i zwierząt. Ich bliskie ciepło.
Przytulność obory.
To nie była praca, raczej poczucie wspólnoty. Coś, o czego istnieniu nie wiedziała, gdy
na jej życie składały się piękne suknie i czcze gadanie.
Wtedy wyłącznie końmi warto się było zajmować. Wszystkie inne zwierzęta się nie
liczyły. Uważano je za brudne.
Jakże ci ludzie się mylili.
Tego dnia poszarzało. Na wierzchołkach gór usadowiła się mgła. Spuściła nogi na
zbocza, gęsta, nieprzenikniona, jak stara owsianka.
W górach na pewno jest zimno i wilgotno. Pomyślała o Reijo. Uśmiechnęła się.
Zapragnęła, żeby jej myśli pogładziły go jak wiatr po policzku. Zapragnęła, by właśnie w tej
chwili uświadomił sobie, jak mocno go kocha. Sama tak wyraźnie czuła, że on jest przy niej.
Ledwie to zauważyła. Nie miała zwyczaju wpatrywać się w futryny. Ale jej chusta o coś
zahaczyła. Zdradliwy podmuch wiatru szarpnął jednym końcem i zaczepił go o drzazgę.
Gdy Helena go uwalniała, jej palce znalazły coś innego. Świeże nacięcia w starym
drewnie.
Palce przesunęły się po śladach nacięć. Opuszki je rozpoznały. Zobaczyła.
I zamknęła oczy.
Palce nie mogły oderwać się od nierównych wyżłobień. Przesuwały się po nich raz po
raz.
Z oczu popłynęły jej łzy.
Wreszcie była w stanie to zobaczyć.
Okrąg. Podzielony przez wijącą się kreskę. Przez rzekę, wiodącą z lewa i wznoszącą się
ku prawej stronie. W lewej części dwa skrzyżowane oszczepy, w prawej koński łeb.
Od tego właśnie uciekła. Od tego się uwolniła.
Prawie o tym zapomniała.
A więc się nie pomyliła. Dobrze widziała. Białowłosy olbrzym na obcej łodzi to był on.
Nikt inny.
Curt.
Zobaczył, że ona żyje. Wiedział, gdzie jest. Przyszedł tu w nocy i wyciął znak w
drewnie. Poświęcił czas na naznaczenie nawet najmniejszych kresek. Pięknie to zrobił.
Starannie wyrył herb rodzinny. Nawet jego ojciec nie miałby mu nic do zarzucenia.
A więc wiedział, gdzie jej szukać.
To groźba. Znów się na nią rzucił, rzucił się jej do gardła. Helena czuła jego nóż.
Twarde ręce. Słyszała jego śmiech.
Nie może nic zrobić Ivarowi! Ta myśl wbiła jej się w głowę. Zakrzyczała wszystkie
inne.
Ten człowiek nie może tknąć jej syna. Nie wolno mu nawet spojrzeć na jej dziecko!
Jedli już, kiedy weszła do domu. W izbie panował spokój, oczywiście taki, jakiego
można oczekiwać z sześciorgiem malców przy stole.
Pełnia życia.
- Chcę, żebyś zabrała dzieci i poszła do Sedolfa - oświadczyła Helena z mocą.
- Ale Sedolf uważał, że tu jest najbezpieczniej. - Elise ze zdziwieniem patrzyła na żonę
Reijo.
Na drobnej twarzy w kształcie serca malował się niepokój. Ręce przez cały czas
poruszały się nerwowo, poprawiały coś, przesuwały. Wygładzały spódnice.
- Umiesz poprowadzić wóz?
Helena jakby nie usłyszała protestu Elise, zatopiona głęboko we własnych myślach.
Spojrzenie nie potrafiło utkwić w jednym punkcie.
- Oczywiście, że potrafisz - odpowiedziała sobie, nim Elise zdążyła choćby otworzyć
usta. - Nie byłabyś córką Reijo, gdybyś tego nie umiała. Starsze dzieci zdołają chyba
zapanować na młodszymi, dopóki nie dojedziecie na miejsce. Pomogę ci zaprząc. Jak zjecie,
możesz je ubierać. Ja sprzątnę ze stołu.
- Heleno...
To na nic. Helena już podniosła Ivara. Elise zdążyła tylko zobaczyć jej plecy, nim
zamknęła się z synkiem w alkowie.
Wkrótce potem wyszła razem z ubranym już i uczesanym chłopczykiem. Trzymał matkę
za rękę. Widać było, z jaką niechęcią Helena go puszcza. Nie chciała go jednak zabierać do
stajni. Elise przyszła do niej, kiedy już ubrała całą gromadkę. Dzieci biegały po podwórzu, ani
trochę nie przejmując się tym, że niebo szarzeje w obramowaniu jeszcze większej szarości, ani
tym, że fale są tak wysokie i pieniąc się biją o brzeg. Była ich cała gromadka, a milo jest biegać
w tak licznym towarzystwie.
Gdy można się bawić w takiej gromadzie, pogoda nie ma najmniejszego znaczenia.
- Stało się coś złego - stwierdziła Elise, patrząc na Helenę, która zaprzęgła już oba
konie. A przecież wystarczyłby jeden.
- Dasz sobie radę z powożeniem dwoma? - Helena odwróciła się plecami do Elise.
- Miałam osiem lat, kiedy pierwszy raz powoziłam dwoma końmi - odparła Elise. - Co
się stało? Ty się boisz, Heleno. Czy nie mogę ci w tym pomóc? Wiem, że mnie nie znasz, lecz
Reijo jest tym moim ojcem, którego pamiętam najlepiej. Dlatego jesteś dla mnie rodziną. Masz
już swoje własne miejsce w moim sercu. Możesz mi zaufać, Heleno.
Helena nie odpowiedziała od razu. Dokończyła swoje zajęcie. Przytuliła czoło i ręce do
ciepłej szyi konia, lecz spokój zwierzęcia nie był w stanie do niej przeniknąć. Wiedziała, że
również konie wyczuwają jej zdenerwowanie.
One jednak niczego od niej nie żądały.
- To nie dlatego, że jesteś tu nowa, Elise. - Przyłożyła do piersi dłoń zaciśniętą w pięść.
- To moja sprawa. Tylko moja. To ja muszę jej sprostać. Boję się. Być może mam ku temu
powody. Ale to moja sprawa. Nie chcę, by mieszali się w to inni. To nie dotyczy nikogo innego.
Wyłącznie mnie.
- A Reijo? - spytała Elise. Bala się zadawać to pytanie. Helena wyglądała na tak
zdecydowaną. Zamknęła się w sobie jak muszla. Zatrzasnęła się.
- Reijo tu nie ma - powiedziała Helena.
Elise jednak po jej głosie poznała, że to, co się dzieje, mimo wszystko dotyczy również
Reijo. Nie była to więc wyłącznie jej sprawa, sprawa samej tylko Heleny.
- Bardzo ważne dla mnie, żeby nikt się w to nie mieszał - oświadczyła Helena.
Okazywała, że ma w sobie siłę. Ze nie żyje wyłącznie u boku Reijo. - Ivara trzeba trzymać z
daleka.
- To ma związek z tą dużą łodzią?
- Nie pytaj o nic więcej. - Helena znów zmieniła się w muszlę. Znów zamknęła się w
sobie. - Możesz spytać Sedolfa, czy pamięta pierścień - dodała.
Zagadka. Klucz. Na granicy dziecinady, lecz mimo wszystko ze śmiertelną powagą.
- Pierścień? Elise nie usłyszała żadnego wyjaśnienia. Helena powiedziała już swoje.
Sedolf pamiętał pierścień.
- Do kroćset! - wyrwało mu się. Nie zważał nawet na to, że przysłuchuje mu się kilka
par małych uszu. - Przyszedł ktoś na cypel? Jacyś obcy?
- Nie na cypel - odparła Elise. Nie mogła pojąć, dlaczego Sedolf już szykuje się do
biegu. Dlaczego jest taki niecierpliwy, jak gdyby chciał siłą wyciągnąć z niej słowa.
- Wydaje mi się, że na cyplu nikogo nie było. Chyba bym to zauważyła. Ale Helena już
od wczoraj jest jakaś dziwna. Od kiedy pojawiła się tamta duża łódź.
- Duża łódź?
- Tak, obca - tłumaczyła Elise. - Wyglądało na to, że przypłynęli nią handlarze.
Nabrała powietrza. Przypomniała sobie, że jest w domu. Ze przecież tutaj dorastała.
- To mi wyglądało na handlarzy wódką - powiedziała wprost. - Mężczyźni zlatywali się
do niej jak ćmy do światła.
- I Helena od tego zrobiła się dziwna? Zauważyłaś kogoś na pokładzie? Poznałaś kogoś?
Nie, na Boga, nie mogłaś poznać! Widziałaś takiego wielkiego mężczyznę o białych włosach?
- Skąd wiesz?
Sedolf uderzył pięścią w ścianę. Sześć par dziecięcych oczu bacznie śledziło każdy jego
ruch. Elise starała się nie patrzeć.
- Dasz radę zaprowadzić zwierzęta do stajni? - spytał. - Przepraszam, wiem, że nie jesteś
taka bezradna. Czasami zapominam, kim jesteś. Zabierz dzieci do domu i zamknij drzwi na
klucz. Nikogo nie wpuszczaj, chyba żebym to był ja, Reijo albo Matti. I Ida...
- Co to ma znaczyć? Sedolf już wciągał kurtkę i wzuwał buty. Poprawił pasek, wyjął
nóż z pochwy i sprawdził ostrze. Odczuł zadowolenie, gdy zaciął się w kciuk.
- Nie wiem - odparł. - Lecz jeśli ten człowiek, o którym myślę, znów się tu pojawił, to
znaczy, że powracają upiory. Albo nawet jeszcze gorzej. I przypuszczam, że Helena się nie
myli. Jeśli się boi, ma ku temu wszelkie powody. Przeklinać należy tylko nieobecność Reijo.
- To on? - dopytywała się Elise.
Reijo opowiadał przecież, co przytrafiło się rodzinie w ciągu tych ośmiu lat. Wiedzieli,
w jaki sposób Helena znalazła się w ich wiosce.
- Ja też mam z tym człowiekiem parę niezałatwionych spraw - oświadczył Sedolf
twardo. - Ida tamtą noc, którą z nim spędziła, nazywa nocą, w której przemówił los. Zły był to
los. Wspomnienie długo ją potem dręczyło. Idę do Heleny. Ona nie może zostać z tym sama.
Nie może sama zetknąć się z tym człowiekiem.
Wszystko było takie dobre. Wszystko ułożyło się jak najlepiej dla niej. Tak pomyślnie i
tak słusznie. Należała do Reijo. Kochała Reijo i była przez niego kochana. Mieli Ivara. Mieli
tak wiele. Tyle jeszcze przed nimi. Przed nią i przed Reijo. Była żoną Reijo.
Ze schodów widziała łódź. Obcą łódź. Tę, którą on przypłynął.
Wciąż był tutaj. Na tyle daleko, że musiała mrużyć oczy, by dostrzec czubek masztu,
lecz dostatecznie blisko, by bez trudu do niej dotrzeć.
Był tutaj.
Helenę przeszył dreszcz. Narzuciła kaftan i obwiązała się chustą. Poprawiła węzeł
włosów na karku, a potem popatrzyła na swoje dłonie. Nagie, bez pierścionka. Tępo
zakończone paznokcie. Takie wyraźne linie dłoni. Kiedyś miała miękkie, białe rączki. Teraz
pod skórą rysowały się mocne ścięgna. Skóra od pracy zrobiła się bardziej szorstka, twardsza.
W jej dłoniach nie było już miękkości. Nie mogłaby nimi przesuwać po jedwabiu. Zaczepiałyby
o nitki.
Ale on był tutaj. Odszukał ją. Wyciął swój znak na jej domu. Pokazał jej, że wie. W ten
sposób naznaczył ją jako swoją. Naznaczył ją nożem, jak zawsze to robił.
Jak w ogóle mogło jej przyjść do głowy, że ucieczka jest możliwa? Jak w ogóle mogła
pomyśleć, że ma prawo do szczęścia?
Był tutaj. Ona nie była żoną Reijo. Nie była wcale Heleną Kesaniemi. Nie była Heleną
żoną Reijo.
Jej mężem był on. Curt Hallencrantz. Przypomniał jej o tym.
Czego jeszcze mógł chcieć? Nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że nie może mu tego dać.
Dokąd mogła pójść? Gdzie uciec? Nie przypuszczała, że on kiedykolwiek jeszcze tu
wróci. Sądziła, że na zawsze już zniknął z jej życia. Wszyscy sądzili, że mogą mówić o nim jak
o umarłym.
Dokąd pójść?
Reijo, kiedy potrzebował spokoju i chciał pomyśleć, wypływał na fiord.
Helena poszła na brzeg. Wiosłować nie bardzo umiała. Poza tym morze solidnie się już
marszczyło.
Ale zepchnęła łódź na wodę i wsiadła do niej. Dłonie miała tak drobne, że ledwie
obejmowały wiosła.
W łodzi mogła być bliżej Reijo.
Helena zaczęła wiosłować. Nie wiedziała, dokąd płynie, tylko wiosłowała.
Spowiła ich mgła, niczym mokra zasłona, przez którą można przeniknąć.
Ida trzęsła się z zimna. Była taka niespokojna. Nie bała się, tylko ten niepokój nie
pozwalał odpocząć. Źle spała.
Nikt w całej siida nie spał zbyt wiele tej nocy. Wiadomość, którą przyniósł Jon,
dotknęła wszystkich.
Wszędzie dookoła panowała cisza. Idy wcale nie dziwiło, że mało kto z nią rozmawia.
Była tu obca. A odkąd otrzymali wieści, stała się obca po dwakroć. Rodziny z siida jeszcze
bardziej zamknęły się w sobie, pragnąc chronić się przed zewnętrznym światem.
Ida wyczuwała mur, jakim się od niej odgradzali.
Chciała wracać, lecz ojciec jej zabronił. Prosił, żeby zaczekała, żeby odpoczęła.
A teraz pojawiła się mgła. Teraz nikt nie musiał już jej powstrzymywać. Zejście do wsi
stało się niemożliwe.
Ida zagłębiła się w mgłę, oddaliła się od jurt. Do nich zawsze znajdzie drogę.
Doprawdy, wiele trzeba, żeby nie słyszeć psów.
Wszyscy w siida byli członkami jednego i tego samego rodu. Siedem czy osiem rodzin,
o ile Ida zdążyła się zorientować. Trzy pokolenia. Najstarsi wciąż posiadali największą liczbę
zwierząt, chociaż to średnie pokolenie wykonywało większość pracy.
Tak jak w siida Ailo.
Taki sposób na życie był jej obcy. Po podróży do wschodniego Finnmarku nie miała
powodów, by go poznawać.
Nie chciała się zbliżać do życia tych ludzi.
Z początku tylko rozdrapywałoby to rany, sprawiało zbyt duży ból. Później stała się za
bardzo obca. To nie było jej życie, nie dotyczyło jej. Mała Raija i Mikkal byli jej dziećmi.
Tylko jej. Ale Mikkal miał prawo również do tego. Zdziwiło ją to nowe odkrycie.
Mikkal nie był spokrewniony z członkami siida Jona, lecz należeli do tego samego ludu.
A krew tworzy mocne więzi. Tu, wśród najgęstszej mgły, Ida uświadomiła sobie, że Mikkal
musi się o tym dowiedzieć. Musi to poznać.
Chciała, żeby był dumny również ze sposobu, w jaki oni żyją. Pragnęła, by zrozumiał,
że jakaś jego część należy do tego półmroku pod dymnikiem, wśród żerdzi, na których rozpina
się jurtę. Mikkal musi wiedzieć, że jest tego częścią. Musi to poczuć.
We mgle pojawiła się również inna postać. Siedziała na kamieniu, nie przejmując się
tym, że powietrze wokół niej ocieka wodą.
Łzy mieszały się z pocałunkami mgły. Twarz miała mokrą. Włosy aż pociemniałe od
wilgoci. Była blondynką.
Ida widziała ją poprzedniego wieczoru. Zatrzymała się teraz przy skulonej postaci.
Anna popatrzyła na nią, lecz jakby jej nie zauważała. Spojrzała na swoje podciągnięte
kolana, potem znów na Idę. Przekrzywiła głowę. Wzrokiem pytała, czego Ida od niej chce.
Musiała tu siedzieć od dawna. Mokra mgła zabarwiła jej skórzaną spódnicę na ciemny
brąz. Anna trzęsła się z zimna. Policzki miała białe.
- Śpiewałam joik - rzuciła w powietrze, wyzywająco patrząc na Idę. - Śpiewałam joik o
moim bracie Monsie. On nie jest zabójcą. Śpiewałam joik o tym, który dźwigał mnie na
plecach, gdy byłam dziewczynką i nie potrafiłam zajść tak daleko. O tym, który obejmował
mnie, kiedy się uderzyłam i płakałam. O tym, który sam płakał. Wzywałam joikiem łzy,
których nikt nie mógł zobaczyć. O których nie mogłam opowiedzieć nikomu. I wzywałam też
jego śmiech. Historie, które opowiadał przy ognisku. Postaci, które wyczarowywał słowami. O
nim właśnie śpiewałam. O moim bracie. - Anna umilkła. - Tak, wzywałam też jego duszę. Ale
nie tę czarną. Nie tę pijaną, która tylko chciała trwać w upojeniu. Nie tę, która bila Beret. Nie
tę, która w gniewie krzyczała na dzieci. Mój brat nigdy nie pozostawał taki na długo. Tworzyła
go wódka. Ten człowiek wyłaniał się z butelki. Nie potrafię wzywać joikiem tego, co jest w bu-
telkach. Nie potrafię wezwać wódki.
Ida siadła przy Annie, na tym samym kamieniu. Był bardzo zimny. Anna musiała
przemarznąć do szpiku kości.
- Masz brata? - spytała Anna, patrząc na nią.
- Dwóch - odparła Ida. - Obu kocham. Mam też brata, którego nie znam. Jest obcy. Ale
na pewno mogłabym go również pokochać.
- Nie przestałabyś kochać brata, nawet gdyby dopuścił się rzeczy najbardziej niepojętej?
- Nie - odparła Ida.
Nie zdołała się przemóc, by powiedzieć, że sama znalazła się kiedyś w podobnej
sytuacji. Podobne uczucia, w jakich Anna tonęła teraz, były i jej udziałem. Rozumiała ją.
- Ojciec mówi, że on nie żyje, że już go nie ma. Twierdzi, że nie ma już syna. Mons to
mój jedyny brat. Poza nim mam tylko siostry. Ojciec powtarza, że ściągnął wstyd na nas
wszystkich, na całą wspólnotę. Mamy nawet o nim nie rozmawiać. Ojciec zapomina też o
Beret. Upiera się, że ona ma swoją rodzinę. Twierdzi, że nie ma synowej, ponieważ nie ma
syna.
- Mówi tak tylko teraz - zapewniła ją Ida. Delikatnie dotknęła ramienia Anny.
Anna była tak drobna, szczupła. Taka lekka, że wydawało się, iż może zdmuchnąć ją
wiatr. Twarz miała mocną, kwadratową, ze zdecydowanie zarysowaną brodą. Mały nos, oczy
jak poranne niebo w styczniu, jasne, przejrzyście niebieskie. Być może nie była taka młodziut-
ka, za jaką Ida wzięła ją z początku. Niektórzy zostają pobłogosławieni wyglądem, który przez
długi czas się nie zmienia. Właśnie do nich zaliczała się Anna.
Miała niemal ten sam rodzaj zmarszczek co Ida. Musiała być w jej wieku. W wieku
Jona.
- Porozmawiaj o tym z Jonem - poprosiła Ida. Próbowała pocieszać dziewczynę. - W
każdym razie dla Jona on nie umarł. Jon po drodze wiele o nim mówił.
Anna popatrzyła na Idę wzrokiem pełnym rezygnacji.
- Z kim, jak z kim, ale z Jonem na pewno nie mogę o tym rozmawiać. Ojciec twierdzi,
że teraz nic już z tego nie może być. Powtarza, że na całe szczęście nigdy nic o nas nie
postanowiono, rozumiesz? Nie wolno mi poślubić Jona. Żadnej z nas nie wolno wyjść za mąż,
dopóki ta sprawa nie pójdzie w zapomnienie. Ojciec mówi, że nie chce, aby nasz wstyd padł na
innych. A jak ci się wydaje, jak prędko ludzie zdążą zapomnieć?
Nie próbowała nawet ocierać łez. Pozwoliła im płynąć swobodnie.
- Nie było żadnej umowy dotyczącej Jona i mnie. Ale nikt inny też o mnie nie prosił, bo
wszyscy wiedzieli, że to my mamy się pobrać. Wszyscy o tym wiedzieli, to już zostało
postanowione. Wszyscy też wiedzieli, dlaczego Jon jeszcze się ze mną nie żeni. Wszyscy
wiedzieli, czego chciał. Jon jest taki uporządkowany. Tyle mi pragnął dać. Miało nam ułożyć
się jak najlepiej. Ale czekał za długo. Teraz nic już z tego nie wyjdzie. Nie będę miała męża.
Ojciec nie jest z tych, którzy cofają swoje słowa.
- Czy Jon o tym wie?
- A jak mogłabym mu o tym powiedzieć?
Ida popatrzyła w zmrożone bólem oczy. Odkąd sięgała pamięcią, w rodzinnej okolicy
nie widziała aż tyle bólu. Gdy niespokojna krążyła po wspaniałych komnatach nad Zatoką
Botnicką, pamiętała jedynie blask słońca.
- Nie powinnaś tu siedzieć. Uśmiech Anny. Przelotny, niczym promyk słońca
przedzierający się przez mgłę. Ogrzewał jednak, niósł w sobie piękno.
- Ja tu mieszkam - powiedziała Anna, głaszcząc Idę po ręce. - Wiem, że chcesz dobrze,
ale ty mieszkasz w domu. Żyjesz wśród ścian. A ja mieszkam tutaj. To również jest mój dom.
Ida nie mogła dalej przedzierać się przez tę mgłę. Po tych słowach nie mogła też dłużej
zostać przy Annie. Dziewczyna nie zachęcała jej do tego. Nie potrzebowała Idy.
Kierując się ujadaniem psów, Ida wróciła do namiotów. Ojciec razem z Mattim byli
przy reniferach. Towarzyszyli kilku mężczyznom z siida.
Nie wiedziała, kto dla nich wyprowadził się ze swojej jurty. Ale mieli ją tylko dla siebie.
Ida zajrzała do środka.
Pusto. Na palenisku nie pozostał nawet żar.
Odszukała jurtę Jona. Jego matka wyszła, kiedy wsunęła się do środka. Poza nią nikogo
przy nim nie było, nawet ojca.
Ida trochę się bała ojca Jona. Jego pomarszczona, naznaczona bruzdami twarz
wydawała się taka stara. Był rówieśnikiem Reijo, ojciec sam o tym wspominał.
Może właśnie dlatego Ida tak się go bała. Przestraszyła się, że mijające lata potrafią się
rysować w tak różny sposób.
Jon leżał z zamkniętymi oczami. Wyglądał, jakby spał, lecz Ida była pewna, że tylko
udaje. Chociaż oddech miał wyrównany jak u śpiącego.
Usiadła przy nim. Próbowała siedzieć ze skrzyżowanymi nogami, ale w spódnicy nie
było to łatwe.
- Anna? - wydusił z siebie, przewracając oczyma. Teraz wreszcie był w stanie otworzyć
to drugie, a przynajmniej je zmrużyć. Błysnęło coś białego wśród wszystkich tych fioletów.
- To tylko ja - powiedziała Ida. - Anna wzywa joikiem swego brata. Być może ciebie
również, ale o tym nic nie mówiła.
- Rozmawiałaś z nią?
- Ona mówi, że ojciec po tym, co się stało, zakazuje dziewczętom wychodzić za mąż.
Wstyd ma pozostać w rodzinie. Nie wolno go przerzucać na innych. Musiałeś czekać, żeby się z
nią ożenić?
Idę ogarnął niepojęty gniew. Była zła na Jona. Zła, ponieważ tak bardzo pragnął dobra
dla dziewczyny, którą kochał, że zrobiło się na to za późno.
- On prędko mówi to, czego w głębi serca tak naprawdę nie myśli. Potem trudno mu
cofnąć te słowa. Ale ja się ożenię z Anną. Nawet jej ojciec mnie nie powstrzyma. Ona powinna
to zrozumieć.
Ida nic nie powiedziała. Sama była bliska płaczu. Rozpacz Anny przelała się również na
nią. Chciała tylko płakać. Wszystko wydawało się takie czarne i ponure. Gęste jak mgła. Nie
pozwalające na swobodę ruchów.
- Możesz ją przyprowadzić? - poprosił. - Martwię się o nią. Chciałbym jej powiedzieć,
że to, co się stało, niczego między nami nie zmieniło. Muszę jej to powiedzieć. Przyprowadzisz
ją, Ido? Znajdziesz ją?
To wydawało się wręcz niemożliwym zadaniem. Mgła się nie rozrzedziła, raczej
przeciwnie. Przetaczała się tuż nad ziemią, całowała mech i szła dalej.
Ida długo szukała, nim odnalazła tamten kamień. Tyle było do niego podobnych. Kiedy
szła tu za pierwszym razem, nawet nie próbowała się rozglądać. Ale też i wtedy nikogo nie
szukała.
Anny już na nim nie było. Być może zostawiła jakieś ślady w mchu wśród krzewinek,
lecz oczy Idy nie potrafiły ich odnaleźć. Jej oczy umiały czytać litery, lecz nie umiały
odczytywać pisma przyrody.
Ida wędrowała razem z mgłą, przeciwko mgle i we mgle. Nie bardzo wiedziała, w którą
stronę idzie. Nie rozpoznawała ziemi. Nie przyglądała jej się, nim nadciągnęła mgła. Teraz
wszystko wydawało się identyczne.
Każde miejsce, w którym się zatrzymywała, wyglądało tak samo jak inne.
Chwilami odnosiła wrażenie, że słyszy dzwonki reniferów. Nie przypuszczała, że Anna
pójdzie do stada. Sądziła, że raczej będzie unikać ludzi.
Ale tak trudno było stwierdzić, który z kierunków jest przeciwny. Nie dało się iść cały
czas w tę samą stronę.
Ida przestała już słyszeć psy. Poczuła się zagubiona. Musiała mocno zacisnąć pięści i
bardzo powoli oddychać, żeby nie krzyczeć w głos.
Nie wolno jej tracić głowy.
Ogarnęło ją jeszcze większe przygnębienie, jak gdyby Anna zaraziła ją swoją rozpaczą.
Teraz nie było już nic.
Ida zadawała sobie pytanie, dlaczego Jon tak nagle zaniepokoił się o Annę. Możliwa
odpowiedź ją przeraziła.
Znów zaczęła szukać we mgle. Wielokrotnie kręciła się w koło, teraz już nawet ona
zaczynała rozpoznawać pewne miejsca, w które trafiała najczęściej.
Mgła zalegała aż do samej ziemi. Podpełzła aż do sosnowego lasu nad fiordem.
W końcu się rozrzedziła i nastał wieczór.
Wtedy Ida znalazła Annę.
10
Sedolf na cyplu nie zastał nikogo. Dom nie był zamknięty na klucz. Izby puste i
milczące. Żadnego śladu, który zdradzałby, dokąd mogła pójść Helena.
Przebiegł przez dom. Otwarte drzwi machały do niego.
Na schodach jego oczy odnalazły to, co tak przeraziło Helenę. Podpis mężczyzny z
nożem.
Sedolf miał ochotę wbić w to dzieło ostrze własnego noża, posiekać je na drobne,
zniszczyć, unicestwić. Opanował się jednak, bo nie na wiele by się to zdało. Musiał znaleźć
Helenę.
W gardle mu zaschło, jeszcze zanim zszedł na sam brzeg. Mgła dotykała już niemal
powierzchni wody, flirtowała z falami.
W szopie została tylko jedna łódź. Łajba, którą Reijo rankiem wypływał na ryby,
zniknęła.
Helena umiała wiosłować jedynie tak, jak potrafi to człowiek z wnętrza lądu.
- Heleno! - wrzasnął Sedolf nad fiordem. - Heleno!
Jego krzyk wsunął się we mgłę. I tam pozostał. U jego stóp widać było żółtą pianę,
pianę ubitą przez morze. Poruszała się niespokojnie.
Nie mogła wypłynąć na fiord we mgle! Przecież ona nie rozumie morza!
Właśnie dlatego to zrobiła.
- Heleno! Ale swój krzyk kierował na fiord i nawet skała za jego plecami nie mogła mu
odpowiedzieć. Sedolf wyciągnął łódź z szopy.
Helena wiosłowała. Ze złością. W gniewie. Płacz nie zwyciężał, gdy w każdym ruchu
wioseł musiała toczyć walkę z morzem. Fale chciały zapędzić ją do brzegu, chciały
poprowadzić z powrotem, nie chciały jej kołysać tak, jak kołysały Reijo.
Były przeciwko niej.
Bolały ją ramiona i plecy. Nie nawykła do takich ruchów. Wiosła uwierały w dłonie.
Łódka, mała skorupka, tańczyła według własnej woli.
Helena naparła na wiosła i dalej walczyła. W gniewie zacisnęła zęby. Odczuwała przede
wszystkim gniew.
Na morze, na łódź, na mgłę. Na Curta.
Wychowanie, jakie odebrała, utkwiło w niej głęboko. Trudno było obracać w ustach
przekleństwa. Ale tu, wśród tej białej gęstwiny na fiordzie Lyngen, wyrwało jej się jedno i
drugie przekleństwo. Opadło na dno niczym ciężarek sieci.
To Curta malowała czarnymi słowami, wstrętnymi słowami, które w jej domu w
Finlandii nazwano by wulgarnym językiem motłochu. Wypowiadanie takich słów było
grzechem. Grzechem rzucanie ich drugiemu człowiekowi. Tymczasem Helena je wykrzyki-
wała. Wykrzykiwała aż do ochrypnięcia.
- Przeklęte chłopisko! Szatański pomiot! Diable nasienie! Przeklęty! Przeklęty,
przeklęty! Prawdziwy diabeł w ludzkiej skórze!
W końcu zabrakło jej obelg. Pośród śmiechu przeplatanego z płaczem odkryła, że nie
zna ich tak znów wiele. Po prostu ich nie umiała. Nie pamiętała. Owszem, słyszała je wśród
kamieni na brzegu, kiedy mężczyźni stali po kolana w wodzie wśród wodorostów, lecz nie
starała się ich zapamiętać. Wolała zamknąć się na nie, ogłuchnąć.
Helenie nigdy nie przyszło do głowy, że mogą jej się do czegoś przydać. Ze któregoś
dnia będzie ich potrzebować.
Straciła orientację. Wpłynąwszy we mgłę, nie miała już według czego się kierować.
Wciągnęła wiosła do łodzi i nieruchomo siedząc na ławeczce, pozwoliła wodzie się unosić. Od
tego chociaż ciało nie bolało. Przynajmniej nie tak bardzo.
Spokój?
Reijo?
Jak mogła być taka głupia? Przecież w ten sposób się do niego nie zbliży!
Reijo wypływał na morze, jeszcze zanim nauczył się wyraźnie mówić. To oczywiste, że
na wodzie odzyskiwał spokój. Ona we wzburzeniu wędrowała przy granicy lasu.
Helena położyła się w łodzi. Woda ją unosiła, kołysała teraz mocniej. Nie sprawiało jej
to przyjemności, ale nie chciała dopuścić do siebie strachu. Nawet przed sobą samą nie chciała
przyznać, że się boi morza.
Łatwiej było bać się Curta. Nawet on nie był tak przerażający jak morze.
W końcu zasnęła zmarznięta. Z nieugiętą dumą, która nie pozwalała jej wezwać
pomocy. Pomyślała, że w takiej mgle i tak nikt nie wypłynie na fiord. Jedynie ona mogła
wykazać się dostateczną głupotą.
W snach nie było ani zimna, ani wilgoci. Nie było też strachu. Sny zatarły znaki na
drzwiach w domu na cyplu.
Curt zniknął.
I nie pojawiał się.
Curt nie istniał.
Curt Hallencrantz zabrał ze sobą skrzyżowane oszczepy, wijącą się rzekę i koński łeb, i
zniknął. Oddalił się od wszelkiej rzeczywistości. Od wszelkiej tej rzeczywistości, której Helena
pragnęła kiedykolwiek dotykać. Którą pragnęła nazywać swoją.
Sny malowały o wiele słodszą rzeczywistość. Trawę na należących do cypla łąkach
barwiły na zielono. Żółtą jak jesienne liście czuprynę Reijo przetykały srebrem, czyniąc go w
jej oczach jeszcze piękniejszym. Ivar wyrósł, był taki podobny do ojca. Chodził tak samo i
śmiał się tak samo jak on. Reijo wypełniał jej łono, dawał siebie. W izbach rozlegał się odgłos
biegających stopek. Śmiech Reijo, wydobywający się z wielu gardeł, jej gesty odbijały się w
ruchach rączek małych dziewczynek.
Sny przędły złote nitki. Tkały z nich miękkie, ciepłe okrycie dla Heleny.
Leżała tak wygodnie. Tak jej było dobrze. W snach przeżywała całą przyszłość.
Przeżywała całe życie na cyplu. W pięknym śnie tworzyła ich dom.
Chłód do niego nie docierał.
Wszystko to istniało poza jej ciałem. Oddalone od tego, co widziała i czuła.
Dom na cyplu. W snach...
Lekka łódź nadawała się do wypływania na środek fiordu przy dobrej pogodzie. Pod
błękitnym niebem. Kiedy wiatr i morze były w dobrych humorach, a sznur do łowienia ryb
drążył na powierzchni wody dołeczki jak od śmiechu.
Lekka łódź była łodzią Reijo, z której łowił ryby na obiad. Łupinką, w której składał
swoje myśli i marzenia, gdy wypływał tam, gdzie czuł, że jest sam i że dotyka nieba i słonej
wody. Nie uważał, że jest w niej zdany tylko na siebie, zawsze widział góry otaczające go
niczym rama. Nawet kiedy położył się i patrzył prosto w niebo, kątem oka dostrzegał zarys
wierzchołków.
Łódka na dobrą pogodę.
Pod wieczór mgła musiała ustąpić. Rozwiała się. Zmieniła się w deszcz. W gęste szare
niebo.
Ale góry znów się ukazały. Wyłoniły się z morza mgły, usiłując powstrzymać
deszczowe chmury, i zamknęły je między sobą.
Wiatr wiał od morza. Zalecał się do niego z potężną siłą. Musiał uciec się do gwałtu.
Łódka na dobrą pogodę wskakiwała na kolejne fale. Łykała słoną wodę. Uchylała się od
pryszniców. Odrzuciła wiosła.
Łódka na dobrą pogodę długo dźwigała swój ciężar, cienkimi deskami broniła go przed
mocą morza i wichru.
Helena zmarzła przez sen. Ale sny miała piękne, pełne blasku słońca. Sny zabierały ją
do domu.
Nie zdążyła się obudzić, kiedy morze przelało się przez burtę, wywróciło łódkę na dobrą
pogodę, wciągnęło ją w siebie. Nie zdążyła się obudzić, kiedy morze jej zażądało. Wpadła w
nie bez walki.
Łódka na dobrą pogodę unosiła się stępką do góry. Na spienionych falach wyglądała jak
łupinka orzecha.
Sedolf wiosłował we mgle. Często robił przerwy, żeby wołać Helenę.
Z mgły nie nadchodziła żadna odpowiedź.
Starał się dość długi kawałek płynąć wzdłuż lądu. Wolał ją, ale musiał zawrócić.
Wypłynął nieco dalej na fiord, tak daleko jak tylko mógł, nie tracąc kierunku. Wciąż
wiedział, gdzie jest ląd.
Nie znalazł ani Heleny, ani łodzi. Zaczynał zrywać się wiatr.
Przejaśniło się na tyle, że Sedolf mógł zobaczyć drugą część wioski, tę za ujściem rzeki.
Zauważył jakąś łódź, gotującą się do stawiania żagla. Ktoś widocznie zakładał, że mgła się
podniesie.
Sedolf przypomniał sobie, co mówiła mu Elise.
Nie widział nigdzie żadnych innych obcych łodzi. To musieli więc być handlujący
wódką.
Mężczyzna z nożem z pewnością również był na pokładzie.
Mieli żagiel.
Nie zdołałby popłynąć za nimi, nawet jeśli by chciał. Miał jedynie wiosła. Był za
daleko.
I chociaż widoczność się poprawiła, to i tak minie pewien czas, nim wypłynięcie dalej
na morze będzie bezpieczne.
Sedolf zawrócił do lądu, ale nie kierował się na cypel. Wiosłował wzdłuż brzegu.
Znalazł ludzi, opowiedział im, co się dzieje. Kiedy mgła była już tylko jak gęsta zupa, po
fiordzie krążyło sześć łodzi. Płynęły tyralierą. Porozumiewały się ze sobą, utrzymywały coś w
rodzaju łączności.
Ludzie nawoływali.
Chociaż mgła się podnosiła, rzedła, pogoda się pogarszała. Wiatr w takich warunkach
potrafił być nieobliczalny. Mogły ich dopaść porywy z gór.
Takie podmuchy tutejsi ludzie nazywali kozimi rogami. Dwa mocniejsze kozie rogi
wystarczały, żeby prędko wywrócić rybacką łódkę.
Mężczyźni u wioseł wiedzieli o tym. Lecz ludzie, których życie uzależnione było od
łodzi, wiedzieli także, że również inni zrobią co tylko w ich mocy, by ich uratować, jeśli
kiedykolwiek stanie się to konieczne. Dlatego bez wahania spieszyli z pomocą innym.
Teraz chodziło o żonę Kesaniemiego z cypla. To bardzo istotne.
Ludzie lubili Reijo. Nie był zupełnie taki jak wszyscy, ale niczego nie udawał. I nie
oszczędzał się, gdy ktoś potrzebował pomocy, zawsze podawał rękę.
Większość z nich życzyła Reijo szczęścia z Heleną. Życzyła mu tego, co najlepsze.
Wszyscy przecież wiedzieli, jak wyglądało jego życie. Większość z nich skłonna była sporo dla
niego zaryzykować.
Poszukiwania trwały, dopóki pozwalał na to rozsądek. Opierali się wichrowi i
deszczowi. Mgła odeszła. Przez pewien czas mieli dobrą widoczność, lecz nie trwało to długo.
Deszcz lunął gęsty jak ściana. Siekł niemiłosiernie. Wiatr uniemożliwia! utrzymanie
łodzi na falach. To była przez cały czas walka. Walka przeciwko żywiołom.
Sedolf jako jeden z pierwszych przyznał, że niemożliwe jest kontynuowanie
poszukiwań, nie potrafił jednak o tym jako pierwszy powiedzieć.
Czuł, że nie wolno mu tego robić.
Helena była żoną Reijo. Dla Reijo musiał próbować. Chociaż nie wierzył, że to do
czegokolwiek doprowadzi.
Pozostali być może myśleli podobnie. Ich jednak pętały inne więzy.
Sedolf był zięciem Reijo. Kimś więcej niż tylko przyjacielem. Kimś więcej niż osobą po
prostu szanującą Reijo.
To jeden z najstarszych jako pierwszy zawrócił łódź. A gdy jeden już to zrobił, ośmielili
się i inni.
Nikt nie oponował. Nikt nie czynił nikomu wyrzutów. Wszyscy już rozumieli, że
niewiele przyjdzie z ich wysiłków. Wyznanie tego na głos wymagało męskiej odwagi.
Przemokli i zmarzli. Ale byli ludźmi przywykłymi do morza. Gdyby chodziło tylko o
nich, wielu z nich jeszcze by się nie poddało. Zdarzało im się być na fiordzie w gorszej
pogodzie. Już wcześniej znosili drwinę morza.
Wszyscy jednak myśleli o tym samym.
Jeśli żona Reijo rzeczywiście wypłynęła na fiord, i jeśli rzeczywiście była na wodzie,
gdy rozpętała się ta nawałnica, to na pewno jej nie odnajdą.
Tak myśleli. Nikt z nich jednak nie powiedział tego na głos. Ponure spojrzenia i
wzruszenia ramion mówiły same za siebie.
- Wypłyniemy znów, kiedy trochę się uspokoi - powiedział któryś ze starych, wiekowy
na tyle, że mógł pamiętać Anttiego Kesaniemi.
- Popłynę na cypel - stwierdził Sedolf i z powrotem wsiadł do łodzi.
Trzymał się blisko lądu, lecz mimo tego okropnie ciężko było wiosłować. Część
rozpaczy, jaką odczuwał, przemieniała się w nowe siły. Wiosłowaniem wyrzucał z siebie
gniew.
Płacz ściskał go w gardle. Tak mocno, iż cieszył się, że nie musi z nikim rozmawiać.
Zaciągnął łódź do szopy. Była ciężka, ale chciał mieć pewność, że jej nie straci.
Poświęcił również czas na staranne zamknięcie szopy. Dla wszelkiej pewności.
Ciężko było mu wejść do domu. Musiał napalić, żeby wysuszyć ubranie.
Rozebrał się do naga. Przemoczył się tak, że spływał wodą.
Trząsł się z zimna. Boso stąpał po chłodnej podłodze, tak czystej, że można by z niej
jeść. Helena bardzo tego pilnowała.
Sedolf odszukał kufer z ubraniem Reijo. Pożyczył sobie jego suche rzeczy. Ubrał się,
trochę były za małe, ale grzały.
Odpychał od siebie myśli.
Zjadł. Odłamał kawałek chleba ze stosu płaskich okrągłych chlebków z dziurką
pośrodku, nasadzonych na patyk. Żytni chleb Heleny.
Nasycił się. Nie odczuł przy tym żadnej przyjemności, ale przynajmniej brzuch miał
pełen. Popił wodą prosto z czerpaka. Wodą, którą przyniosła Helena.
Wyszedł na wieczór. Na deszcz. Na wiatr, który nie chciał się uciszyć.
Starał się znaleźć zajęcie dla rąk. Ktoś musiał dopilnować obrządku. Sedolf wierzył, że
Elise nie straciła wieśniaczego rozsądku i zajmie się jego oborą. Nie mógł tam teraz wracać.
Musiał czekać na cyplu. Czekać, aż pogoda się uspokoi. Czekać na powrót Heleny.
Zwierzęta również były niespokojne. Sedolf wyczuł to i zadrżał. Zadawał sobie pytanie,
czy zwierzęta też wyczuwają takie rzeczy, jak na przykład to, że gospodyni umarła.
Brednie! Odpędził to od siebie.
To pewnie przez pogodę. Nawet krowy słyszą wichurę. Słyszą zacinający deszcz. To
oczywiste, że się denerwują. Wyczuwają, że jest obcy. Po prostu to je niepokoi. Na pewno
obchodzi się z nimi inaczej niż Helena.
Sedolf pracował w oborze i myślał o Idzie. Tak bardzo pragnął, żeby była teraz przy
nim. Żeby nie zostawiała go z tym samego.
Ida była silna.
Często z trudem przychodziło mu to przyznać i przyjąć. Często jednak to ona dodawała
mu siły. Odwagi, by żyć dalej.
Łatwo było pamiętać wszystkie te chwile, gdy obejmował jej wstrząsane płaczem ciało.
Kiedy to ona szukała siły u niego.
Tak właśnie powinno być.
Mężczyzna powinien być opoką kobiety. Jej wsparciem. Powinien mieć dość siły dla
nich obojga.
To było kłamstwo.
Ida miała tyle siły. W tej chwili bardzo potrzebował bodaj jej odrobiny, choćby uścisku
jej dłoni.
Głaskał krowy. Rozmawiał z nimi, ale jego głos brzmiał tak dziwnie. Krowy jednak nie
mogły tego wiedzieć.
Deszcz nie ustawał. Bębnił o dach.
Wychodząc z obory, nie miał siły zamknąć starannie drzwi za sobą. Truchtem przebiegł
przez podwórze ze skopkami pełnymi mleka. Zostawił je nakryte w sieni.
Wszedł do środka. Usiadł przy kuchennym stole, wyglądając na zewnątrz. Widoczność
była marna.
Długo siedział, a wieczór płynął. Siedział aż do północy. Dopiero wtedy deszcz ustał.
Jego własne ubranie już jako tako wyschło. Przebrał się, poczuł chłód, ale wiedział, że
wystarczy chwila na zewnątrz i nie będzie już czul żadnej różnicy. Wełna wchłonie wilgoć, lecz
zapewni mu ciepło.
Podgrzał zupę rybną, stojącą w garnku. Strasznie mu było ciężko na duszy. Musiał się
jednak czymś wzmocnić. Nie wiedział, kiedy go czeka następny posiłek.
Obawiał się najgorszego.
Rybna zupa Heleny.
Opłukał miskę, postawił ją na stole i wyjrzał przez okno. Przejaśniło się na tyle, że
widział góry po przeciwnej stronie fiordu - Jiehkkevarre, Pollfjellet.
Deszcz ustał.
Wiatr natomiast hulał tak samo. Teraz jego porywy stały się jeszcze silniejsze.
Nadciągały nieoczekiwanie.
Sedolf włożył kurtkę i wyszedł. Nie miał siły dłużej siedzieć w domu. Nie wytrzymywał
tkwienia wśród ścian Reijo. Wśród ich ścian.
Wśród ścian Heleny.
Zamknął drzwi na klucz, wsunął go pod przyzbę i wolnym krokiem poszedł nad wodę.
W szopie było sucho. Wolał siedzieć tu niż w domu, choć szopa nie chroniła przed
chłodem.
Szopa należała do Reijo. Nie do niej.
Stał na brzegu, kiedy nagle usłyszał dudnienie. Przypominało ryk dzikiego zwierzęcia.
Sedolf nie mógł zrozumieć, skąd dochodzi. Nie pojmował, co to może być.
Nie zrozumiał, dopóki nie podniósł wzroku i nie spojrzał na północny zachód. Zobaczył,
że cała Pollfjellet drży.
To było niepojęte. Niezrozumiałe. Ze szczytu uniosła się chmura. Ciężka, brunatnoszara
chmura.
Mroczny pomruk. Ryk dzikiego zwierzęcia.
Doprawdy, dzikie zwierzę wyrwało się na wolność! Od góry odpadło całe zbocze!
Zaczęło się wysoko, od szczytu.
Sedolf stał jak skamieniały. Nie potrafił oderwać oczu od tego, co widzi. Nie był w
stanie.
To była krótka chwila. Dzięki Bogu, jedynie krótka chwila. Widok przywodził na myśl
piekło. Tyle że nie pełne ognia, a kamienia.
Lawina poruszała się szeroką ławą. Niewiele czasu zajęło jej osunięcie się ze szczytu w
dół długiego, stromego zbocza. Porywała ze sobą wszystko, cokolwiek stanęło jej na drodze.
Pochłaniała, toczyła coraz więcej, stawała się coraz większa, ogromna.
Niepojęte.
To trwało tak krótko, a zrobiło tak wiele. Odgłos się wzmógł. Góra i ziemia wpadała z
hukiem do wody. Fiord Lyngen zmienił się w kocioł.
Dymna zasłona otaczająca górę nie rozwiewała się, wiatr nie ustawał. Kolejne mniejsze
lawiny spadały śladem tamtej pierwszej, tej niszczącej. Fiord u stóp Pollfjellet aż kipiał.
Sedolf pojął, co się teraz stanie, chociaż myślał powoli. Nie przypuszczał, że
kiedykolwiek będzie świadkiem czegoś podobnego. Jedynie bardzo nieliczni mieli okazję to
zobaczyć. Nie w każdym pokoleniu.
Biegiem ruszył pod górę. Musiał wrócić do domu. Musiał tam pobiec.
Nogi miał jak spętane żelazem. Nie mógł oderwać wzroku od tego, co się działo. A
niezmiernie trudno było jednocześnie wspinać się pod górę i patrzeć w przeciwną stronę.
Sedolfowi ciężko było w piersi. Tkwiący w niej ból tak uciskał.
On znał tę górę. Znał ją lepiej niż inni. Dorastał w cieniu Pollfjellet.
Niewielka rodzina mu została, lecz ludzie, wywodzący się z tego rodu co on, budowali
swoje domy właśnie u podnóża Pollfjellet.
Oczy miał suche. Piekły, lecz były suche. Sedolf stał z rękami zaciśniętymi w pięści i
patrzył, jak wody po przeciwnej stronie fiordu się gotują.
Nie potrzebował fantazji Idy, żeby pojąć, iż tam, gdzie zeszła lawina, nikt nie pozostał
przy życiu.
Nikt.
A potem nadeszła fala. Wznosiła się coraz większa, większa i większa.
Ogromna.
Sedolfowi nie starczyło fantazji, żeby wyobrazić sobie taką falę.
Nikt nie byłby w stanie wyobrazić sobie czegoś podobnego, nie widząc tego wcześniej
na własne oczy.
Jeśli lawina pozostawiła cokolwiek u podnóża Pollfjellet, i tak pochłonęło to teraz
morze, wyszarpało chciwymi rękami.
Nie pozostawiło nic.
Chociaż było to po drugiej stronie fiordu, Sedolf widział domy pływające po wodzie.
Zobaczył wywróconą łódź, maszt znikający w fali, która usiłowała cisnąć pianę aż do nieba.
Wiatr błogosławił jej szczyty.
Sedolf wciąż nie pojmował w pełni, co się dzieje.
W uszach ciągle miał huk, jak gdyby cała góra rozpadła się na kawałki. Cała wioska
została obrócona w ruinę i zmyta do morza.
Sedolf nie pojmował. Nie starczało mu na to siły.
Wiedział, jak tam było. Jego stopy tam biegały. Deptały po kamieniach, po ścieżkach.
Teraz zostały tylko kamienie. Morze w dole było niespokojne. Kołysało się, kołysało się
w zieleni i bieli.
Tej nocy stało się rozbójnikiem. Bezwzględnym, humorzastym jak to morze. Po prostu
zbyt łatwo zapominało się o tym, gdy leżało gładkie jak lustro, uśmiechnięte w promieniach
słońca, łapiąc w lekkich zmarszczkach przelatujące po niebie chmury.
Teraz poszarzało. Sedolf widział, jak się podnosi. Była przecież pora odpływu, lecz
morze sięgało coraz dalej.
Rytm doby kompletnie się odmienił. Odpływ przeobraził się w przypływ. A przecież ten
rytm był niezmienny. Ludzie znad fiordu zawsze mu ufali. Na codzienną przemianę niskiej
wody w wysoką nie mógł wpłynąć żaden człowiek.
Ale też i to, co się działo, nie było dziełem ludzkich rąk. Tu wdały się potężniejsze
moce.
Sedolf nie dostrzegał w tym żadnego sensu. To była niepojęta gra. Niezrozumiała,
okrutna zabawa sił natury. A człowiek nie może siłować się z naturą.
Sedolf znalazł się w samym środku wydarzeń. Nogi jakby wrosły mu w ziemię.
Wydawało mu się, że grunt pod nim drży. Lecz wiedział, że to za sprawą wiatru, który wciąż
się wzmagał, rzucał się na wszystko, co ośmieliło mu się sprzeciwić. Ledwie dało się stać. Ale
Sedolf nie mógł wejść do domu.
Był świadkiem rzeczy nieludzkich. Czegoś, co żaden rozum nie zdoła pojąć.
Miał wrażenie, że jakaś ogromna dłoń zgarnia wszystko i miesza. Zabiera, co swoje, i
żąda więcej.
Bał się. W myślach zwrócił się do Boga. Do samego diabla. Do duchów, o których
poszeptywali co poniektórzy.
Z głębi serca odezwały się modlitwy dzieciństwa. Wargi wyszukiwały słowa tych
najprostszych. Tak mało ich zapamiętał. Żałował, że nie zna więcej.
A może modlitwa na nic nie pomagała? Może nie istniała wola, która tego zapragnęła?
Jakaż wola mogła pragnąć takiej krzywdy?
Cały Sedolf zmienił się w zwątpienie, grozę i strach.
Nie mógł zostać sam na cyplu. Helena tu nie wróci. Nawet on to już teraz zrozumiał.
Helena nie znała nikogo, do kogo mogła popłynąć. Jej łódź zniknęła. Heleny również
nie było.
Na fiordzie nie widział już żadnych łodzi. A gdyby nawet ktoś wypłynął, i tak stracił
wszelkie szanse na powrót.
Sedolf ruszył w stronę nadbrzeżnych szop. Zobaczył, że kierują się tam również inni.
Widać wielu aż za dobrze widziało, co się dzieje.
Wielu pragnęło przenieść łodzie wyżej na wypadek, gdyby woda jeszcze bardziej się
podniosła.
Mężczyźni zginali się w porywach wiatru. Ale łodzie były ważne. Bez łodzi człowiek
znad fiordu stawał się biedakiem. Głodował.
Stali razem, zdjęci niedowierzaniem i przerażeniem. Wciskali głowy w ramiona,
pragnąc osłonić się przed wichrem. Próbowali kryć się w ciasnych przejściach pomiędzy
szopami.
Tylko od czasu do czasu ich spojrzenia kierowały się na wodę. Coś jednak
powstrzymywało ich od zbyt długiego wpatrywania się w szczyty fal.
Dla nich wszystkich morze było ukochaniem. Kusiło, obiecywało dobrobyt i szczęście.
A oni mu wierzyli.
Teraz jednak pokazało im twarz, o której wiedzieli, lecz zawsze o niej zapominali, gdy
się do nich uśmiechało.
Teraz morze pokazało im swoją brzydotę.
Stali zakłopotani, dobrze wiedząc, że wciąż są w nim zakochani. Że nigdy z niego nie
zrezygnują. Nie zapomną tego, co się teraz stało, lecz prędko wybaczą.
To morze dawało im życie. Było jedną ze ścian ich istnienia. Umiłowaną na tyle, że
nigdy nie będą w stanie jej odrzucić.
Nawet teraz.
Nie wypłynęli ponownie. Wszyscy wiedzieli, że to nie ma sensu.
Zostali jednak przy szopach, dopóki wiatr nie ucichł. Morze podniosło się ponad linię
przypływu. Polizało ściany szop, drewno pociemniało od wilgoci. Mężczyźni żartowali między
sobą, że dobrze się stało, iż nasmołowali deski.
W końcu wrócili do domów. Każdy do swego. Szli z pochylonymi głowami. Niektórzy
nie włożyli nawet czapek.
11
Rozpacz Idy nie paraliżowała jej, a przecież tak o to łatwo.
Została z tym kompletnie sama. Do namiotów było tak daleko, tak daleko do stada. Do
wszystkiego. Wołanie o pomoc także na nic by się nie zdało.
Anna nie wzywała pomocy. Prosiła, żeby Ida odeszła, a potem wyszukała najbardziej
odosobnione miejsce, jakie tylko mogła znaleźć. Nóż leżał przy jej ręce. Ostrze było
poplamione, a nadgarstki Anny spływały krwią.
Idę w to miejsce doprowadził wyłącznie przypadek. Leżało na całkowitym pustkowiu,
osłonięte przez kamienie i niewielkie zarośla karłowatej brzozy i wierzby. Gdyby Ida sama nie
szukała schronienia przed wiatrem i deszczem, nie znalazłaby Anny.
Działała, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi. Wiedziała jedynie, że nie
może bezczynnie siedzieć przy Annie i patrzeć na jej śmierć.
Być może żadne wysiłki nic nie pomogą, ale musiała coś przedsięwziąć. Nigdy by sobie
nie wybaczyła, gdyby chociaż nie spróbowała.
Przydała się halka. Ida ujęła nóż do ręki ze wstrętem, lecz innego wyjścia nie miała. Bez
noża nie zdołałaby porwać płótna na pasy.
Obwiązała nadgarstki dziewczyny tak mocno jak tylko zdołała. Niemal aż po łokcie.
Wiązała supły, oślepiona łzami. Powodował nią gniew. Umocowała węzły na spodzie ramion i
patrzyła, jak krew barwi je czerwienią.
W czarnej rozpaczy Ida połączyła obie ręce Anny, a potem, uniósłszy je w górę,
przywiązała je do najgrubszej gałęzi rosnącej w pobliżu brzózki.
Ręce Anny wzniosły się ponad jej ciałem. Krew nie przestała jeszcze płynąć. Ida nie
wiedziała, czy tego się spodziewała. Boleśnie zdawała sobie sprawę, że nie zna się na leczeniu i
nie ma żadnych niezwykłych zdolności.
One przypadły innym członkom rodziny. Jej nigdy nie było pisane ratowanie życia.
Idę zalała gorycz.
Widziała, jak ludzie zatrzymują krew. Nie znała zaklęć, które zwykle mamrotali.
Owszem, kilka oderwanych linijek, lecz one nie wystarczyły. Nie umiała tych tajemniczych,
ledwie wypowiadanych ludzkim głosem zdań. Nie potrafiła ich użyć.
Nie wiedziała, kiedy Anna się urodziła. Nie znała jej pełnego imienia. Lapończycy
potrafili mieć tyle imion, a Ida nie wiedziała nawet, jak nazywa się ojciec Anny.
Była bezradna.
Widywała jednak, jak ci ludzie to robią. Obserwowała gesty. Teraz przełknęła ślinę. Nie
mogła tak po prostu patrzeć na jej śmierć.
Może jednak poznała któreś z tych tajemnic, może utkwiły gdzieś w jej
podświadomości?
Dłonie Idy dotknęły ręki Anny. Kciuki przesunęły się wzdłuż białego delikatnego
wnętrza ramienia, w stronę łokcia. Tam zatrzymały się na niebieskiej żyle.
Ida zamknęła oczy i nacisnęła.
Nie wiedziała, czy robi dobrze. Nie wiedziała, jak.
Po prostu próbowała, starała się wszystko sobie przypomnieć. Obserwowała podobne
zabiegi, zawsze jednak zwracała uwagę przede wszystkim na magię i czary. Nigdy nie
przypuszczała, że mogą im towarzyszyć jakieś proste sposoby. Nigdy nie sądziła, że gesty mo-
gą być ważniejsze niż te słowa.
Wciąż tego nie pojmowała. Po prostu to robiła. Na zmianę przenosiła się od jednej ręki
Anny do drugiej.
Śmiertelnie się bała.
Ręce miała pełne krwi. Przyłapała się na zdumieniu, że w człowieku może jej być aż
tyle. Czy w Annie jeszcze coś zostało?
A może ona już umarła?
Ale wciąż słabo oddychała. Koniuszki palców Idy wychwytywały leciuteńkie
pulsowanie w żyłach, w miejscu gdzie naciskały.
Życie.
Ida straciła poczucie czasu. Pewna była jedynie tego, że to trwa już bardzo długo, nie
zauważała, jak pogoda wokół niej się zmienia.
Ważna była jedynie Anna.
Życie Anny.
Ida tak mało mogła się tu przydać. Tak mało mogła zrobić. Dlaczego wszystko dostało
się Mai? Czyż ona również nie była córką swojej matki?
Mai teraz nie potrzebne są żadne zdolności. Maja i tak ma dość wszystkiego!
Z zarośli wyłoniła się jakaś kobieta. Ida drgnęła przestraszona, bo nikogo nie słyszała.
Nie zauważyła tamtej, dopóki nie stanęła tuż obok.
Może zresztą nie było w tym nic takiego dziwnego. Wiatr wciąż wiał z szaleńczą siłą,
deszcz przestał już lać, ale Ida i tak miała ubranie przemoczone na wylot. Marzła jak pies.
Nieznajoma kobieta nie odzywała się. Tylko się uśmiechała, na próbę, niemal badawczo
przyglądała się Idzie. Szukała czegoś w jej twarzy. Wprawiła Idę w zmieszanie.
Kobieta wyciągnęła szczupłą, drobną dłoń. Paznokcie miała krótkie. To była ręka
kobiety, która nie uchyla się od pracy.
Ida wycofała się, niepewna i zdumiona. Wystraszona. Nie wiedziała, gdzie podziać ręce,
cale były zakrwawione, lepkie. Nie mogła wytrzeć ich o spódnice, nie mogła też złożyć.
Krew jest taka wstrętna.
Ta druga kobieta też była drobna. Wyglądała na spokojną. Pewną tego, co robi.
Twarz pokrywały jej delikatne zmarszczki. Takie, jakich nie widzi się z daleka.
Cieniuteńkie linie ukazujące się na policzkach przy uśmiechu. Rysy wokół oczu, dobre
zmarszczki stworzone przez uśmiech, kilka także przy kącikach ust. I bruzda między brwiami,
ta głęboko wbiła się w skórę.
Kobieta miała włosy splecione w duży, ciężki węzeł na karku. Na głowie zawiązaną
kolorową, nieco spłowiała chustkę, pięknie kontrastującą z ciemną cerą o złotawym odcieniu i
ciemnymi włosami.
Rzęsy układały się w wachlarze.
Ida tak dobrze je widziała. Nie widziała natomiast oczu tamtej, bo kobieta patrzyła na
Annę.
Ręce nieznajomej kobiety świetnie wiedziały, co mają robić. Poruszały się inaczej niż
ręce wszystkich innych ludzi zatrzymujących krew.
Nieznajoma nie odmawiała też żadnych formuł, żadnych zaklęć. Nie spytała nawet o
imię Anny.
Była taka pewna tego, co robi. Jak gdyby wiedziała wszystko. Jak gdyby wcale nie
musiała pytać.
Ida osunęła się na ziemię przy Annie. Czuła, że musi ją trochę ogrzać.
Objęła dziewczynę, lecz uważała przy tym, by nie wchodzić w drogę nieznajomej.
Obca ubrana była w kosztowną pelerynę. Kobiece spojrzenie Idy zauważyło to od razu.
Peleryna była mało zniszczona, podbita aksamitem. Podobne płaszcze Ida widziała tylko u Mai.
Tu, nad fiordem, nikt takich nie nosił. Kobiety w takich pelerynach nie wyprawiały się
w góry ratować życie lapońskim dziewczynom.
Ida poczuła się zmęczona. Niewypowiedzianie zmęczona. Nie była w stanie utrzymać
oczu otwartych. Nie miała siły czuwać. Nie miała siły wypełniać swego obowiązku.
Kobieta patrzyła na nią. Napotkała wzrok Idy tuż przedtem, nim ogarnął ją sen, i
wprowadziła w senny świat przyjemności.
Miała w sobie coś znajomego. Była obca, niezbyt młoda, lecz uśmiechała się do Idy
niemal czule. Z miłością.
Ida jej zaufała.
- O co ją poprosiłeś? - powtarzał Reijo, nie posiadając się ze zdumienia. - Nie
spodziewałem się tego po tobie, Jonie! Posłałeś Idę w taką mgłę? Przecież ona nie zna tych
okolic! Przecież ona nie chodzi po górach! Ona jest znad fiordu!
- Zrozumiała, jak poważna jest sytuacja - odparł Jon słabym głosem.
Spod licznych kolorowych siniaków prześwitywała bladość. Oblewał go pot. Nie mógł
sobie poradzić ze sobą. Źle się czuł, lecz nie było to wyłącznie uczucie fizyczne. Wielki
niepokój, ten, który wyczuła również Ida, ustąpił. Tego drugiego nie mógł pojąć.
- Jon wie - rzekł ojciec Anny ochryple, z powagą. - Jon wie. On widzi takie rzeczy.
- Ida jest najzupełniej zwyczajna! Reijo czuł się niemal zaatakowany. Nie miał siły
słuchać dłużej o tym, co nie łączyło się z rzeczywistością. Jego życie również pełne było ludzi,
którzy widzieli, czuli i przeczuwali. Znali się na niepojętym i potrafili czynić niepojęte.
Zawsze się z tym godził, chociaż tak naprawdę nic z tego nie pojmował. Po prostu się z
tym godził.
Teraz wierzył, że życie potoczy się zwyklejszymi ścieżkami. Sądził, że będzie żył
zwyczajnie, bez takich, którzy widzą. Bez takich, którzy na jego oczach dokonują cudów.
Taki był już tym zmęczony.
- Ida nic nie umie!
- Ida rozumie - szepnął Jon. - Tak jak ja. Ja nie widzę, tylko rozumiem.
- I przez to twoje rozumienie Ida także się zgubiła! - wybuchnął Reijo. - To
przekleństwo, że Anna zniknęła, ale ona przynajmniej zna tę okolicę. Możemy założyć, że ma
jakieś pojęcie, dokąd idzie. Dla Idy wszystko tu jest obce. Mogła się zgubić dosłownie
wszędzie! - Nabrał powietrza. - Zakładam, że ani nie widzisz, ani nie rozumiesz, gdzie ona jest.
Gdzie jest Anna?
- Nie mogę tego wiedzieć - powiedział Jon cicho. - Ale tam nie ma bólu.
- Pozostaje nam jedynie szukać - stwierdził ojciec Anny. - To jest teraz najważniejsze.
Mgła też się rozstępuje i już tak nie pada. Powoli zaczyna być coś widać. Musimy je odnaleźć.
- To również twoja wina, Andarasie - oświadczył Jon. W blasku ognia na palenisku w
oczach Jona błysnął wyrzut. W ciemnym ogniu odbiła się czerwień.
- Gdybyś nie był taki uparty, taki dumny, Anna nie odeszłaby z siida!
- Czy kryje się za tym coś więcej? - spytał Reijo. - Coś, czego ja nie rozumiem? Coś,
czego nie wiem?
Nie doczekał się odpowiedzi.
- Co się stało, to się nie odstanie - cicho rzekł wreszcie Andaras. - Co powiedziane, to
się nie wróci, Jonie Larsonie. Nic więcej nie ma do dodania. Znajdziemy Annę.
- A potem? - spytał Jon ochryple.
- Co powiedziane, to się nie wróci.
Po pewnym czasie łatwiej było coś zobaczyć. Trudniej natomiast iść, bo ziemia wypiła
tyle wody. Niebo otwarło wszystkie śluzy. Teraz wiatr starał się ich przewrócić. Podczas jego
porywów najbezpieczniejsze było wszystko to, co nie wznosiło się wysoko nad ziemią. Każdy
człowiek był za wysoki.
Szło ich czterech. Reijo, Matti, Andaras i ojciec Jona, Lars. Wędrowali zgięci wpół,
osłaniając się przed wiatrem. Przeszukiwali okolice. Kiedy mgła zaczęła opadać ku dolinie, ku
wiosce i fiordowi, krajobraz się obnażył.
Taki był otwarty.
Mogli widzieć daleko.
Ale ziemia tutaj falowała. Była niczym morze ziemi. Zielonobrunatne morze, po którym
można stąpać.
W dolinach fal tyle się mogło ukrywać i nawet w miejscach, w których człowiekowi
wydawało się, że może widzieć wszystko, wzrok mógł mamić. Owszem, ziemia była otwarta,
ale potrafiła chronić, wstrzymywać. Potrafiła zamknąć w sobie tajemnicę.
Nie mogli ufać, że widzą wszystko. Nie wystarczyło spojrzeć z daleka.
Musieli szukać.
Niebo również nocą było szare, gęste, nieprzeniknione.
Posilali się w milczeniu. Żaden z nich nie chciał przyznać się do zniechęcenia, do
niewiary. Nie mogli zrezygnować.
Oczy nie przestawały szukać nawet wówczas, gdy zatrzymali się odpocząć. Oczy nie
odpoczywały. Szukały. Wypatrywały.
- Czy to nie jakaś kobieta? - wskazał Andaras, podnosząc się ze zdziwieniem.
Popatrzyli za jego wyciągniętym palcem.
Na płaskim wzniesieniu widniała jakaś postać. Wszyscy wyczuli to samo: Że ona patrzy
na nich. Chciała, by ją zobaczyli. Czekała, aż zaczną działać.
Matti powolnym ruchem potarł dłonią oczy i czoło. Nie śmiał spojrzeć na Reijo.
Oddychał tak ciężko, że niemal mógł dotknąć oddechu.
Nie potrafił oderwać oczu od tej kobiecej postaci. W piersiach ciążyło mu jak ołów.
- Żadna z nich nie była ubrana na czarno - ze zdziwieniem zauważył Lars. - Anna miała
skórzaną kurtkę. A córka Reijo była w niebieskiej sukni i szarym swetrze.
- No właśnie - odparł Reijo zachrypniętym głosem. Zostawił wszystko, nie patrzył na
węzełek z jedzeniem. On także nie mógł oderwać oczu od kobiety. Wszyscy ją widzieli,
wszyscy. Tym razem nie tylko on. Oni zobaczyli ją także. To nie była Ida, nie była też Anna.
Reijo puścił się biegiem.
Gdy ujrzała, że zmierzają w jej stronę, gdy miała już pewność, że nie pobłądzą, ani że
nie zrezygnują, obróciła się do nich plecami.
Wiatr zdmuchnął jej kaptur z głowy, rozpostarł poły peleryny jak żagiel.
Czarne włosy na wietrze.
Długie, czarne włosy jak skrzydła unoszące się na wietrze.
Mały Kruk.
Zniknęła im z oczu. Pobiegła z wiatrem i w wiatr. Zniknęła za wzniesieniem, w jednym
z głębokich odmętów płaskowyżu. Ukryła się w nim.
Matti dogonił Reijo. Złapał go za ramię i zatrzymał. Obaj mieli w oczach tę samą
dzikość.
- Widziałeś? - spytał Matti. Ledwie mógł mówić, a oczy miał takie czarne. - Widziałeś
ją? Nie tylko ja ją zobaczyłem?
- Widziałem - odparł Reijo. - Nie mów nic więcej! Na Jumalę, Matti, nie mów więcej!
Wyrwał mu się i pognał naprzód. Nie chciał, by ktokolwiek inny dobiegł pierwszy. To
była jego sprawa. Musiał ją zobaczyć pierwszy...
Ale w głębi ducha Reijo wiedział, że jej nie odnajdzie. Jego oczy ją zobaczyły. Pogodził
się z tym. Tamci również ją widzieli.
Ale jej nie odnajdą.
Uleciała na skrzydłach kruka...
- Gdzie ona się podziała? - dopytywał się Lars. - Gdzie ta kobieta w pelerynie? Przecież
nie tylko ja ją widziałem. Ona nie może się tu tak błąkać. Ją także musimy odszukać!
Reijo obejmował Idę. Obudzenie jej zabrało sporo czasu. Przemarzła. Lecz gdyby nie
dotuliła się do Anny, z obydwiema byłoby o wiele gorzej. Ich ciała grzały się nawzajem.
Ida płakała. Reijo także płakał. Matti i Andaras już wyruszyli do siida z Anną. Zdołali
sporządzić coś w rodzaju noszy.
Jeszcze żyła.
Rany przestały krwawić. Oddech miała słaby, lecz nie było jej bliżej do śmierci niż do
życia.
- Zrobiłaś, co mogłaś - cicho przemawiał Reijo do Idy. - Nie płacz, Ido. Ona ma jeszcze
szanse na przeżycie. Musimy się cieszyć, że ją znalazłaś.
Ida nie przestawała płakać.
- Ta kobieta... - znów zaczął ojciec Jona. Kręcił głową i nie przestawał rozglądać się
dokoła. - Nie pojmuję, jak mogła zniknąć tak nagle. Nie ma tu zbyt wielu miejsc, w których
można się schować. To właściwie jedyne. Kto chodzi w góry w pelerynie? Ona nie może być
przy zdrowych zmysłach! Ktoś musi jej szukać!
Chciał już wyruszyć. Dopiero Ida go zatrzymała. Wysunęła się z objęć ojca. Nie mogła
ukryć się w jego ramionach, nie mogła tam zostać. Nie przed wszystkim był w stanie ją
ochronić.
- Nie znajdziesz jej - powiedziała. - Nie musisz jej szukać.
Lars popatrzył na nią. Pewnie zastanawiał się, czy i jej od tego wszystkiego nie
pomieszało się w głowie. Kobiety w ogóle wygadują tyle różnych dziwnych rzeczy, a ta w
dodatku miała rude włosy. Słyszał, że takie jak ona miewają najdziwniejsze humory. Nie
wiadomo, komu wierzyć.
- Ida ma rację - z ciężkim sercem przyznał Reijo. - Jej szukać nie trzeba. Bo jej i tak nikt
nie odnajdzie.
- Przecież widzieliśmy tu kobietę! - Ojciec Jona nie przyjmował wszystkiego na wiarę. -
Ja ją widziałem, wszyscy ją widzieliśmy!
Reijo kiwnął głową, napotkał wzrok Idy. Spytał:
- Ona przyszła tutaj, prawda? Ty też ją zobaczyłaś, moja Ido? Widziałaś tę kobietę?
Ida uśmiechnęła się z bólem.
- Tak. Przyszła tu. Kobieta. - I znów na jej ustach pojawił się smutny uśmiech. - Ja tylko
opatrzyłam Annie rany. Przy mnie samej Anna by umarła. To ona zrobiła resztę. Utrzymała ją
przy życiu. To ona...
Oczy Idy nie szukały. Ona również się z tym pogodziła. Przyjęła, że nie ma kogo
szukać.
- To była ona, prawda? - Musiała uzyskać potwierdzenie od ojca. - To była ona?
Reijo kiwnął głową. Nie dotarł tak blisko tej kobiety, lecz i tak ją poznał.
- Była taka piękna - mówiła Ida. - Taka łagodna, taka silna. I piękna.
Więcej nie mogła powiedzieć. Nie potrafiła. Przed oczami wciąż miała wyraźny obraz
nieznajomej. Sen, który stał się czymś więcej niż tylko snem. Lecz nie budził grozy.
To wszystko było takie dobre, przesycone łagodnością. Nie przerażało. Ida wiedziała, że
może jej zaufać. Że tamta chce tylko jej dobra. Że pragnie jedynie jej pomóc.
- Zbliżyłeś się do niej? - . spytała Ida. Jej głos brzmiał tak głucho. Czuła się taka pusta.
Rei jo pokręcił głową.
- Widzieliśmy ją tylko z daleka. Zobaczyliśmy kobietę w pelerynie. I włosy rozwiane na
wietrze. Jak skrzydła kruka. Mały Kruk. - Odetchnął głębiej. - Ale to nie znaczy, że mam
wątpliwości, Ido kochana. Widziałem ją ledwie z daleka, ale to była ona. Nie mogę się mylić. Ja
również nic z tego nie pojmuję. Nigdy nie będę w stanie pojąć. Ale widziałem to. I Matti
widział. Matti też ją poznał. Nie tylko ja. Lars i Andaras również ją zobaczyli. Na własne oczy
ujrzeli tę kobietę.
Ida popatrzyła na ojca. Serce jej rosło. Poczuła wewnętrzne ciepło. Tak bardzo go
kochała.
- Widziałeś ją z daleka - powtórzyła cicho.
Spuściła głowę. Przed ojcem zawsze tak trudno było cokolwiek ukryć. Nigdy tego nie
potrafiła. Słowa przy nim zawsze zmieniały się w dojrzałe borówki, które same wypadały jej z
ust, jak z przepełnionego garnka jesienią.
Tak bardzo kochała ojca.
Teraz musiała przełknąć słowa. Były rzeczy, które musiała przemilczeć.
Musi milczeć, dopóki nie będzie mogła podzielić się nimi z Sedolfem. Nie potrafiła tego
udowodnić.
Jemu to się nie zmieści w głowie. Ida jednak wiedziała, że musi się tym z kimś
podzielić.
- Dasz radę sama iść, dziecko? - dopytywał się Reijo. - Noc tak szybko nie minie. Wiatr
też najwyraźniej nie zamierza cichnąć. Nie chcę, żebyś się rozchorowała. - Urwał, lecz zaraz
dodał: - Ani ona.
- Co to ma znaczyć? - dopytywał się Lars.
Domagał się odpowiedzi. Jedno spojrzenie rzucone na niego powiedziało Idzie, że Jon
swojej wrażliwości nie odziedziczył po ojcu.
Lars mocno stąpał po ziemi. Miał to wyryte na twarzy. Był mężczyzną, którego trudno
oszukać. Takim, który nie wierzy w nic, czego sam nie zobaczy na własne oczy. Który tak
łatwo nie wypuści z rąk tego, co już w nich trzyma.
- Widziałem jakąś kobietę! Ona nie mogła rozpłynąć się w powietrzu! Przecież nie było
nawet mgły. Kto to taki? Mówicie o niej tak, jakbyście ją znali!
- Ona jest jedną z nas - powiedział Reijo. - To jedna z takich rzeczy, których nie da się
wytłumaczyć, Lars. Ja także ją widziałem. Widzieliśmy ją wszyscy czterej. Ida również.
- Była tak blisko mnie, że mogłam jej dotknąć - szepnęła Ida. - Ale czułam się taka
zmęczona. Nie mogłam nawet unieść ręki.
- Jej nie ma - westchnął Reijo, patrząc w oczy drugiemu mężczyźnie. Dostrzegał w nich
powątpiewanie. - Jej już nie ma, a mimo to przychodzi. Pojawia się, gdy ktoś z nas najbardziej
potrzebuje pomocy. Nie potrafię tego wyjaśnić. Nie mam siły nawet o tym myśleć. To zbyt
trudne, żeby to pojąć. Nie ma jej już od łat, Lars. Wiele lat minęło od jej śmierci. Ida była
wtedy maleńką dziewczynką.
- Ale kto to był?
- Moja pierwsza żona - odparł Reijo. - Raija. Ida nie była w stanie spojrzeć ojcu w oczy.
Odwracała wzrok. Płaskowyż falował aż za horyzontem.
Anną zajęły się zręczne ręce. Była nieprzytomna, lecz żyła. Kobieta, która rozwiązała
jej bandaże i założyła nowe, ze zdumieniem popatrzyła na Idę.
Jedna z młodych dziewcząt pożyczyła Idzie swój kaftan. Jej przemoczone ubranie schło
teraz w którejś jurcie przy palenisku. Ida zjadła. Okazało się, że brzuch był pusty, choć nie
miała na nic apetytu. Suszone mięso renifera syciło nawet w niewielkich ilościach. Dobrze jej
też zrobił wywar z mięsa. Zrozumiała, że wszelkie siły z niej uszły. I powrót do obozowiska
również wiele ją kosztował. A nie pozwoliła ojcu się nieść.
- Nigdy nic dziwniejszego nie widziałam - oznajmiła ciotka Anny, podobno znająca się
na pielęgnacji chorych. - Nie spotkałam się jeszcze z tym, by podobne rany same się zamykały.
Ona się zacięła tak głęboko, że powinna całkiem się wykrwawić. Tymczasem krew przestała
płynąć. Rany się zamknęły, chociaż takie rzeczy się nie zdarzają.
- To nie dzięki mnie - oświadczyła Ida. Odszukała spojrzenie Jona. Nie spał. Zapomniał
już o własnym bólu.
Kiedy przynieśli Annę, poruszył niebo i ziemię, żeby koniecznie położono ją przy nim.
Andaras długo się nie zgadzał. Zaciekle. Ale przynajmniej pod tym względem musiał
ustąpić.
Kobiety wzięły stronę Jona. Choć może nie za bardzo na miejscu było, aby Jon dzielił
jurtę z Anną, lecz w takim stanie nie zagrażał jej cnocie. Poza tym oboje potrzebowali opieki i
właściwie umieszczenie ich w jednym namiocie było wszystkim na rękę.
Może mogli lepiej wpłynąć na siebie? Ciało to również wnętrze, jak zauważyła jedna z
kobiet. Wszystko się ze sobą łączy. Nie tylko to, co człowiek może zobaczyć gołym okiem.
- Masz coś w sobie - powiedziała Laponka do Idy. - Wierzę ci. Ty tego nie mogłaś
zrobić. Nie widziałam tego, ale o tym słyszałam. Zaklinanie krwi nie jest trudne, wielu to
potrafi. Ale tu chodzi o coś więcej. Nie tylko o to, że ktoś zatrzymał krew. Tego może nauczyć
się nawet dziecko. Ale te rany się zamknęły. Nie twoje to dzieło. Ty się niczym od nas nie
różnisz. Jesteś zbyt zwyczajna. Ale masz kogoś przy sobie.
Ida kiwnęła głową. Nic więcej nie było już do powiedzenia. Nie chciała o tym mówić.
W głowie miała myśli, które sprawiały ból.
- Sądzę, że Anna przeżyje - powiedziała kobieta. A patrząc na Jona, dodała: -
Powinieneś chyba rozmówić się z Andarasem. Wydaje mi się, że Anna przynajmniej na tyle
sobie zasłużyła.
Ale ojciec Anny nie chciał rozmawiać. Obstawał przy słowach, które raz wypowiedział.
Nigdy nie było mu łatwo cofnąć obietnicę.
Jon go znał. Znał go aż za dobrze. Ale tym razem się nie uginał.
- Słyszę, co mówisz - powtarzał ojcu Anny. Był zmęczony, powinien spać. Powinien
odpocząć.
Walczył jednak ze snem i z tym mężczyzną, od którego mogła zależeć cała jego
przyszłość.
- Mnie to nie obchodzi - oświadczył Jon. - Gdybym to ja zabił, Anna i tak wciąż by
mnie kochała. A gdyby to ona zabiła, i tak bym się z nią ożenił. Czekałbym na nią, jak ona
czekałaby na mnie. Zabroniłbyś jej myśleć o mnie, gdybym to ja był na miejscu Monsa, lecz
ona i tak by czekała. Znam dobrze twoją córkę, Andarasie Monsenie! I bardzo ją kocham. Chcę,
żeby została moją żoną. I zamierzam jej o tym powiedzieć, gdy tylko się ocknie. Anna już
nigdy nie będzie musiała się bać. Nigdy nie będzie musiała tak rozpaczać jak tej nocy. Nigdy
więcej, Andarasie!
- Co powiedziane, to się nie wróci - odparł ojciec Anny. - Nie możesz podeptać mojego
honoru. Nie mogę dopuścić do tego, aby nasza hańba przeniosła się na inny ród.
- Twój ród jest moim rodem! - wybuchnął Jon. - Nie ma więc o czym mówić. Moją
matką jest twoja siostra, Sanna! A ty mówisz o przerzucaniu hańby na inny ród? Jesteśmy
gałęziami tego samego drzewa! Kocham Annę. Powinienem się ożenić z nią już dawno. Od
zawsze planowano, że się pobierzemy. Wszyscy o tym wiedzieli, a ty to zaakceptowałeś.
Podobało ci się to. Nic tego nie zmieniło!
- Możemy o tym porozmawiać, kiedy będziemy mogli stanąć twarzą w twarz, Jonie. Nie
mogę zawierać żadnych umów z chorym człowiekiem. Muszę omówić to z twoim ojcem. Nie
jest wcale pewne, że on się z tobą zgadza. Nic nie jest jeszcze przesądzone.
Przesądzone nie było, lecz obietnica już unosiła się w powietrzu.
12
- W jaki sposób powiesz o tym Reijo? - Elise płakała. Łzy nie przestawały płynąć.
Sedolf stał w samych spodniach i wycierał się przy piecu. Nawet latem, w takie noce jak
ta, trzeba było palić.
Ogrzał wełniany sweter przy ogniu, zanim wciągnął go na siebie.
Przywlókł się do domu. Na cyplu nie miał czego szukać. Nie zdołał się przemóc, żeby
dalej nawoływać Helenę. Po lawinie, po fali, to nie miało już sensu.
Elise zrozumiała powagę sytuacji, gdy wrócił przemoczony i blady jak trup.
Przemarznięty do szpiku kości. Szczękający zębami, z twarzą, która zamknęła się, gdy spytała,
co się stało.
W czasie gdy on zrzucał z siebie mokre ubranie, rozpaliła większy ogień. Siedział w
samych spodniach, owinięty narzutą ściągniętą z łóżka, i opowiadał Elise o tym, co widziały
jego oczy. Odciął wszystkie myśli, nie podzielił się z nią żadnym uczuciem. Relacjonował
jedynie to, co zobaczył.
- Ona może przecież być zupełnie gdzie indziej. Sedolf odrzucił tę myśl, jeszcze nim
Elise wypowiedziała ją do końca. Słowa zamarły na wargach.
- Dzięki Bogu, dzieci śpią. Biedny Ivar. Potrafisz pojąć, dlaczego tak się stało?
- Czy ktokolwiek potrafi? - spytał Sedolf. Pomyślał, że Ivar mógł mieć gorszego ojca
niż Reijo. Reijo umiał być ojcem.
Te słowa niosły w sobie tyle goryczy.
Gotów był oddać wszystko, byle tylko ominęło go to, co go teraz czekało. Wiedział, że
to, niestety, niemożliwe. To jego oczy widziały.
To on widział. I on musiał być osobą, która opowie o wszystkim Reijo. Chciał najpierw
porozmawiać z Idą. Powinien być na tyle mężczyzną, żeby stanąć twarzą w twarz z Reijo, lecz
tak bardzo potrzebował teraz siły żony.
Pogoda była taka dziwna. Tak prędko się zmieniała. Kiedy Sedolf mógł już zobaczyć
siida, poranek stał się tak piękny, że Sedolf przez moment poczuł, że ktoś z niego zadrwił.
Natura się śmiała. Natura nie przywdziała żałoby.
Ptaki naokoło zanosiły się świergotem. A Sedolf nie potrafił otworzyć na nie serca. Nie
umiał dostrzec w nich piękna. W piersi miał kamień.
Psy wyczuły go na długo, nim zbliżył się do jurt. Rozszczekały się, wybiegły mu na
spotkanie. Nie pozwalały odpocząć gardłom.
Nie zbliżał się, dopóki ktoś nie wyszedł z namiotów. Jakiś mężczyzna, który
zastanawiał się, co się stało. Sedolf spytał o Idę, lecz spotkał się z podejrzliwością. Tak było aż
do chwili, kiedy powiedział, że jest jej mężem. Wtedy twarze od razu stały się bardziej otwarte,
a uśmiechy cieplejsze.
Wskazali mu jurtę.
A więc dostał odroczenie. Ida leżała tam sama. Spala pod skórzanym okryciem. W
palenisku na środku drzewo leciutko się żarzyło. Nie tyle, by dawać dym, lecz starczyło na
odrobinę światła i ciepła.
Sedolf czuł, że powala go czułość na widok żony. Ida we śnie była taka piękna. W jego
oczach nigdy nie przestawała być piękna, lecz we śnie wyglądała jak anioł.
Na ogół się śmiała, twierdząc, że on, kiedy śpi, wygląda jak chłopczyk. Lecz ona nie
wyglądała na dziecko. Sedolf widział w niej kobietę. Ida była po prostu piękna.
Powinien być w stanie wyrazić to słowami, błyszczącymi jak miedź. Zawsze uchodził
za takiego, który umie prawić piękne słówka. Nie było jednak słów, które oddawałyby
sprawiedliwość śpiącej Idzie. Sedolf takich nie znał.
Nie powinien tak myśleć.
Usiadł przy niej. Nie przemógł się, by od razu ją zbudzić.
Sam jej widok i możliwość siedzenia przy niej przez moment przyniosły mu spokój.
Wiedział, że w sercu ma tylko ją, lecz trwało to zaledwie kilka sekund.
Nie powinien o tym myśleć. Chociaż nikt mu tego wyraźnie nie powiedział, Sedolf był
pewien, że stracił bliskich. Po drugiej stronie fiordu mieszkali jego kuzyni. Ciotki i wujowie.
Już ich nie ma.
Przynosił też Reijo najczarniejsze z możliwych wieści. To nie była dobra chwila na
zaloty.
Delikatnie dotknął ramienia Idy. Musiał mocno potrząsnąć, by ją obudzić.
Otworzyła oczy i natychmiast się przebudziła. Poderwała się, usiadła i przez chwilę
wpatrywała się w niego, nim zrozumiała, kim jest.
Sedolf miał jej pełne objęcia. Tuliła się do niego tak mocno, płacząc mu w ramię, że
przyszło mu do głowy, iż może wie już, co jej zaraz powie.
Ale Ida zduszonym od płaczu głosem opowiadała mu zupełnie inne historie. Słowa jej
się rwały, opowieść była niespójna. Sedolf nie bardzo potrafił uchwycić wszystkie wątki. Nie
rozumiał, jak się to ze sobą łączy. Ale pozwolił jej mówić, nie przerywał. Wkrótce Ida miała
przeżyć jeszcze większy ból.
- Tak strasznie cię potrzebowałam! - szlochała uszczęśliwiona w jego szyję. - Boże, jak
ja cię potrzebowałam, Sedolfie! Tak o tobie myślałam. Tak pragnęłam, żebyś tu przyszedł.
Przywoływałam cię myślą, aż mnie głowa rozbolała.
Umilkła.
Milczenie Sedolfa wreszcie do niej przemówiło.
Ida puściła go. Trzymała go tylko lekko za ramiona. Patrzyła mu w oczy. Między
brwiami zarysowała jej się zmarszczka. Sedolf potrafił wyobrazić ją sobie jako staruszkę z tą
właśnie zmarszczką.
- Dlaczego przyszedłeś, Sedolfie? Czy coś się stało? Coś z Mikkalem?
Już była na nogach. Całą sobą błagała go, by nic złego nie spotkało synka.
- Z Heleną.
Ida wpatrywała się w męża. To niepojęte, co mówił. Pokręciła głową. Nie chciała tego
słuchać. Nie wierzyła, że on to mówi. Nie słyszała tego imienia, które wydobyło się z jego ust.
Nie chciała go słyszeć. Ida nie chciała o niczym wiedzieć.
Znów pokręciła głową.
- Nie z Mikkalem - powtórzył Sedolf. - Z Heleną. Nie mogła tego wytrzymać. Nie
chciała dopuścić do siebie tej prawdy. Jej myśli objęły ojca. To nie może być prawda.
Sedolf podał jej rękę, Ida ją ujęła. Siadła przy nim. Prawie nieprzytomna. Tyle otaczało
ją cierpienia, tyle że nie potrafiła go pojąć. Nie była w stanie dopuścić go do świadomości.
A teraz jeszcze to.
Sedolf objął ją, wtulił policzek w jej włosy. Dziwnie było obejmować kobietę w
skórzanej kurtce. Sedolf zwrócił uwagę na strój żony, dopiero gdy ją objął. Nie miała na sobie
gładkiego płótna, lecz skórę.
- Przypuszczamy, że Helena nie żyje. Ida z całych sił pożądliwie uchwyciła się tego
jednego słowa. Nie chciała go puścić. Smakowała je w ustach.
- Przypuszczasz...
- Nie rób sobie nadziei - poprosił Sedolf. - To bardziej pewne, niż ci się może wydawać.
Nie rozumiesz, jak maleńka jest szansa, by było inaczej.
Westchnął ciężko i objął ją jeszcze mocniej. Jak dobrze byłoby zamknąć oczy, a potem
znów je otworzyć tak, by się okazało, że zniknęło wszystko, co widział. Wierzyć, że istnieje
jakieś inne życie, należące tylko do nich.
Tak bardzo chciałby uciec.
- Cieszę się... na Boga, jak strasznie nie na miejscu wydaje się teraz to słowo, Ido! Ale
tak dobrze było porozmawiać najpierw z tobą. Teraz muszę mówić z Reijo.
- Tatuś!
Ida przełknęła ślinę. Jeszcze nie wszystko rozumiała. Nie widziała, jak daleko to sięga.
Wciąż nie chciała uwierzyć. Pragnęła odepchnąć od siebie prawdę, lecz wtedy musiałaby
odepchnąć i Sedolfa.
A tego zrobić nie mogła.
- Tatuś musi się dowiedzieć. Już teraz.
- Czas nie ma żadnego znaczenia - stwierdził Sedolf. Żal był niczym rana w piersi.
Wciąż krwawiła. Wciąż wszystko miał przed oczami.
Wszystko.
- Muszę ci o tym opowiedzieć, moja Ido - rzekł z przejęciem. - Nie mogę rozmawiać z
Reijo, dopóki nie powiem tego tobie. Pomóż mi, Ido. Bez ciebie nie dam rady. Musisz być ze
mną. On jest twoim ojcem. Potrzebuję cię. Może on również będzie cię potrzebował.
- Opowiadaj - poprosiła Ida. Dowiedziała się. Sedolf oddał jej wszystkie swoje obrazy.
Wyciągnął je z pamięci. Wyciął z niej. Płakał jej we włosy. Nie był w stanie na nią patrzeć, nie
mógł otworzyć oczu. Przeżywał te obrazy, żył w nich. Wypłakiwał je przed nią. Teraz to Ida
była jego opoką.
- Tatuś i Matti są przy stadzie - poinformowała go później Ida.
Oboje mieli czerwone oczy.
- Dlaczego wszystko dzieje się w jednym czasie? - pytała. - To nie powinno spotkać
Heleny! Właściwie każdego innego, tylko nie ją! Nie ją! Lepiej by było, gdyby to spotkało
mnie!
Sedolf całował jej powieki. Jemu również przyszły do głowy podobne myśli, lecz od
razu się z nich wycofał. Na tyle potrafił być szczery, nawet przed sobą. Nie zamieniłby swojego
życia na śmierć. Nawet gdyby mógł tym wrócić życie Helenie.
- Ojciec musi się dowiedzieć.
Ida włożyła buty, zasznurowała je. Z oczu wciąż płynęły jej łzy, ale na nie nie zważała.
Pozwoliła im płynąć.
Sedolf poszedł za nią. Psy na ich widok znów się rozszczekały. Krążyły przy ich
łydkach. Uspokoiły się dopiero, zrozumiawszy, że obcy wychodzą z siida.
Rozmowa nie miała sensu. Mało było do powiedzenia. Weszli na otwarty płaskowyż.
Pod niebem wydawali się nieskończenie mali.
Poranek rozsypał miedź i złoto. Ptasie skrzydła trzepotały w stojącym powietrzu. A
maleńkie gardziołka napełniały ich uszy najdelikatniejszą, najcudowniejszą muzyką.
Oni nie potrafili się tym cieszyć.
Ida i Sedolf ostrożnie zbliżali się do stada. Oboje zdawali sobie sprawę, że reny mogą
być płochliwe. Nie chcieli też nikogo pytać o Reijo. Nie chcieli, by ktokolwiek im go
wskazywał. Chcieli go znaleźć od razu.
- Co złego się stało?
Reijo nawet nie przywitał się z Sedolfem. Ida puściła dłoń męża i przeszła w objęcia
ojca. Sedolf opowiadał.
Reijo sam wytłumaczył starszyźnie siida, dlaczego muszą odejść. Patrzyli na niego z
szacunkiem. Zaofiarowali pomoc, gdyby jej potrzebował.
- Niewielu ludzi możemy poświęcić, lecz gdyby brakowało ci paru rąk, to na pewno
temu zaradzimy.
Reijo dziękował. Powiedział, że będzie o tym pamiętał.
Wyruszyli czteroosobową grupą.
Niedługo trwało, jak zostało ich tylko troje. Nikt nie mógł dotrzymać kroku Reijo.
- On musi być sam - doszedł do wniosku Matti. - Żadne z nas nie ma teraz prawa nic od
niego żądać.
Ciężko było wracać do wioski. Reijo na chwilę zatrzymał się u Idy i Sedolfa.
Ivar miał zaledwie rok. Potrafił tęsknić, lecz nie rozumiał jeszcze czegoś takiego jak
śmierć.
- On tylko siedział, tuląc Ivara w objęciach - opowiadała cicho Elise. Miała niespokojne
ręce i rozbiegane spojrzenie - Nigdy go takim nie widziałam, Ido. Nigdy. Byłam przecież
dostatecznie duża, żeby widzieć i rozumieć, kiedy odeszła Raija. Pamiętam to. I nigdy nie
widziałam takiego Reijo jak dzisiaj. Nigdy.
Ida przebrała się po raz drugi w ciągu krótkiego czasu. Przed opuszczeniem siida
włożyła swoje ubranie. Nie mogła odejść w rzeczach, będących własnością innej osoby, która w
dodatku potrzebowała ich bardziej niż ona.
Teraz przebrała się w suche ciepłe ubranie. Nie chciała zostać w domu.
- Jest jeszcze coś - powiedziała Ida. Czuła się taka bezradna, na granicy utraty rozumu.
Rzeczywistość miała zatarte kontury. Była niczym koronka, przez którą można spojrzeć.
To, co po drugiej stronie, stało się takie niewyraźne. Widziała jedynie kawałeczki.
- Matti wie o Annie. O tym, co wszyscy widzieliśmy. Spojrzeniem prosiła Mattiego o
pomoc. Nie mogła tego ot, tak, po prostu, opowiedzieć i oczekiwać, że Elise jej uwierzy.
- To zabrzmi jak pijackie brednie - rzekł Matti 'przepraszającym tonem, lecz z pełną
powagą. - Ale to, co ujrzałem, widziało również trzech innych ludzi.
Zarówno Elise, jak i Sedolf przenosili wzrok z Mattiego na Idę.
- Nie opowiedziałam ci tego porządnie - zwróciła się Ida do Sedolfa. - Inne rzeczy mnie
zajęły.
- My czterej - zaczął Matti - widzieliśmy kobietę w ciemnej pelerynie. Zobaczyliśmy ją
z daleka. Wskazała nam drogę do miejsca, gdzie leżały Anna z Idą. Anna to ukochana Jona.
Podcięła sobie żyły na nadgarstkach. Ida próbowała ją ocalić, co się najprawdopodobniej po-
wiodło. - Odetchnął głęboko. - Widzieliśmy kobietę na wietrze. W rozwianej pelerynie. Wiatr
ściągnął jej kaptur z głowy i rozwiał włosy. Długie. Czarne. Stąpała tak lekko. Widać, że
przywykła do poruszania się w takiej okolicy. Wiem, że będziecie powtarzać, że nie zobaczy-
liśmy jej z bliska, lecz ja nie mam wątpliwości, kogo widzieliśmy. Reijo też był pewien.
Poznaliśmy ją obaj. Tamci dwaj też ją widzieli. To jeden z nich ją zauważył Nie była żadnym
omamem. Widzieliśmy ją naprawdę.
- Jestem gotowa uwierzyć w bardzo wiele, gdy ma to związek z Raiją - szepnęła Elise. -
Wierzę, że istnieje jakiś świat później. A kto jak kto, lecz Raija na pewno tam trafiła. Mało jest
lepszych od niej ludzi w tym życiu. Chodziło o Idę, prawda?
Ida zapięła kurtkę. Popatrzyła na swoje ręce. Żałowała, że w ogóle zaczęła o tym
mówić, że w ogóle się w to wplątała. Ojciec bardziej ich teraz potrzebował. Pogoda była tak
spokojna, że postanowili przeszukać fiord. A w oborze na cyplu czekały zwierzęta.
Ojciec potrzebował ich bardziej.
Tu tracili tylko czas.
- Jest jeszcze coś. - Ida usłyszała swój własny głos. - Ja także ją widziałam. Przyszła
tam. Sama nie ocaliłabym Anny. Nie potrafię nic z tego, co umiała mama. Ani tego, co umie
Maja. Jest mi to najzupełniej obce.
Sensem mojego życia nie jest ratowanie istnień.
Ida rozpuściła warkocz. Zaplotła go od nowa. Tak ciasno, że zabolała ją skóra. Chciała,
żeby ją bolało. Fizyczny ból odrywał myśli od wszelkiego innego cierpienia.
- Ja ją widziałam z bliska - oznajmiła Ida z naciskiem. - Byłam tak strasznie zmęczona,
że na poły spalam. Ale widziałam ją. Na pewno mi się nie przyśniła. Widziałam tę samą
pelerynę, o której opowiadają ojciec i Matti. Widziałam jej włosy. I widziałam także jej twarz.
Ida zwinęła warkocz w węzeł na karku. Zaczęła wpinać szpilki, ręce tak strasznie jej
ciążyły.
- Nie mogę powiedzieć o tym ojcu, ale nie potrafię znieść tego sama. Brak mi na to siły.
To dotyczy nas wszystkich. Sądziliśmy, że ona umarła już dawno temu. Przed piętnastoma,
szesnastoma laty. Tak powiedział ojcu ten kapitan z Rosji. Ten, który ją tam zabrał i który miał
z nią dziecko.
Ida popatrzyła na Mattiego, potem na Elise, aż w końcu odnalazła wzrok Sedolfa.
- Ona nie wyglądała jak ta kobieta, którą widziałam dawno temu. Nie pamiętam jej. Nie
na tyle, żebym sama to wiedziała. Ale przysięgam, że ta, którą teraz zobaczyłam, była starsza.
Musiała mieć pod czterdziestkę, może więcej.
- Raija miałaby dzisiaj czterdzieści jeden lat - stwierdził Matti sucho. Nie powiedział nic
więcej.
- A więc to się zgadza - oświadczyła Ida.
- I co by to miało znaczyć? - spytała Elise.
- Nie wiem - odparła Ida. - Po prostu mówię wam, co widziałam. Ailo nie wierzył, że
ona nie żyje. Ailo twierdził, że to niemożliwe. Że wyczułby, gdyby ona naprawdę odeszła.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? - spytał Sedolf miękko, masując Idzie
ramiona i kark.
Ida kiwnęła głową.
- Rozumiem, że mama nie mogła do mnie przyjść tam w górach jako człowiek, którego
można dotknąć. Rozumiem to. Ale ja ją widziałam. Widziałam coś. Ją... Ailo wierzy, że dusza
potrafi opuścić ciało. Jest o tym szczerze przekonany. Noaida w jego siida opuścił ciało,
powędrował do innego świata i wrócił stamtąd.
- Tak przynajmniej mówił - zauważył cierpko Sedolf.
- My widzieliśmy jakąś kobietę - powtórzył Matti.
- A kto chodzi w góry w pelerynie? - wzdrygnęła się Elise.
- To kosztowna peleryna - powiedziała Ida. - To była mama. Od razu wydała mi się taka
znajoma. Ale nie zdołałam pojąć, kim jest, dopóki się nie obudziłam. Dopiero wtedy
zrozumiałam, że wydała mi się znajoma, ponieważ jestem do niej taka podobna. Jakbym
widziała siebie, tylko starszą. To nie mógł być nikt inny.
- Mówisz, że ona wtedy nie umarła - wtrącił się Sedolf. Wyciągnął na światło to, o czym
wszyscy z nich myśleli, lecz czego Ida nie miała śmiałości poruszyć. Usiłowała się do tego
zbliżyć, lecz nie dała rady.
- Chcesz powiedzieć, że ona się postarzała, że być może żyje. Zobaczyłaś kobietę w
wieku, w jakim powinna być teraz Raija.
Ida kiwnęła głową.
- Nie wiem, czy potrafię w to uwierzyć - powiedział nagle Matti, wyraźnie pobladły.
- Ja natomiast wiem, że ani słowem nie wolno nam o tym wspominać Reijo - oświadczył
zdecydowanie Sedolf. - Reijo dość ma zmartwień. Ida podzieliła się przeżyciami z nami,
możemy to rozważyć. Porozmawiamy o tym później, Ido. Teraz idę na fiord.
- Sedolf nie wierzy w to, czego nie zobaczy na własne oczy - podsumowała Ida z
uśmiechem.
Pogoda pozostawała w sprzeczności do tego, co widziało się wokół fiordu.
Widok przerażał.
Ida uścisnęła rękę Sedolfa. Jej myśli bezustannie krążyły wokół cierpienia ojca i
całkiem zapomniała o Sedolfie.
Przecież on czuł się tam kiedyś jak w domu. Jej tamta strona zawsze wydawała się obca.
Sedolf był taki swobodny, zawsze sam. Nie miał rodziny, z którą by go coś łączyło, dopóki nie
związali się ze sobą najmocniejszymi więzami z możliwych. Nim stali się jednością.
- Nic tam nie mogło zostać - powiedział Sedolf zachrypniętym, zardzewiałym głosem. -
Wszystko wpadło do morza. Widziałem to na własne oczy.
Na zboczu góry widniało szerokie, brunatne pasmo, zaczynające się niemal od
wierzchołka. Szerokie na tyle, że przejście przez nie wymagało nieco czasu. Sięgało prawie od
pokrytego śniegiem szczytu aż do samego fiordu.
Najpierw lawina, potem fala.
Zrozumienie tego, co się stało, nie leżało w możliwościach Idy. Sedolf widział to na
własne oczy. Opowiedział jej o tym w najprostszych słowach, jakie umiał znaleźć.
Ida nie potrafiła ich ubarwić, nie była w stanie się na to zdobyć.
To tak strasznie bolało.
Nad brzegiem spotkali ludzi. Mężczyzn, którzy już zdążyli spuścić łodzie na wodę.
- Paskudnie to wygląda po drugiej stronie. Mówią, że łódź z gorzałką pochłonęła fala.
Zmyła do morza co najmniej trzy domy. Bóg jeden wie, czy ktoś zdołał się uratować. Podobno
zniosło też obory, zwierzęta. Najgorzej z ludźmi, i z krowami. To niepojęte.
- Możemy pomóc przeszukiwać fiord - zaofiarowali się. - Reijo przechodził tędy, z
nikim nie rozmawiał. To zrozumiałe, ale może liczyć na naszą pomoc, gdyby jej potrzebował.
Pamiętaj o tym, Sedolfie.
Sedolf kiwnął głową, podziękował. Nie zostali sami. Nie teraz. Było im ciężko, lecz
ludzie otoczyli ich kręgiem. Nikt teraz nie mówił o Finie z cypla. Z niczyich ust nie padło
określenie „Kwen”.
Stopy zaprowadziły ich na cypel. Poziom morza wciąż utrzymywał się wysoki,
pachniało morską wodą. Szarozielony fiord sprawiał wrażenie nasyconego. Nawet głębie nie
wydawały się mroczne i tajemnicze jak zazwyczaj.
Nic nie było takie jak zawsze.
- Szopa na łodzie w każdym razie się uchowała - powiedział Sedolf tylko po to, żeby się
odezwać. Wszystko stawało się po dwakroć cięższe, po dwakroć bardziej złowieszcze, gdy
między nimi zalegała wyłącznie cisza.
Zauważyli, że morze w pewnym momencie musiało liznąć ściany szopy na łodzie.
- Fala mogła porwać szopę! - Ida była bliska płaczu. Jej drobna ręka utonęła w dłoni
Sedolfa.
Matti przelotnie pogładził ją po włosach. Nie miał słów. Żadne z nich nie potrafiło ich
znaleźć.
Ścieżka prowadząca do zabudowań była długa i ciężka. Z komina powinien unosić się
dym. Z podwórza powinny dobiegać głosy.
Usłyszeli uderzenia młotka, gwałtowne stukanie dochodzące z szopy, którą Reijo
żartobliwie nazywał swoim warsztatem. Nieźle znał się na obrabianiu drewna. Nie był
wytrawnym stolarzem, ale potrafił połączyć dwie deski w taki sposób, żeby coś z nich wyszło.
Wszyscy troje wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Widocznie to dla niego zbyt wiele - stwierdził Matti. - Nic dziwnego. Musi to jakoś z
siebie wyrzucić.
Ida czuła, że tak nie jest. Jej ojciec się nie załamywał. Jej ojciec był najsilniejszym
człowiekiem na świecie. Potrafił oprzeć się wszystkiemu.
Nie poszedł do szopy i nie porwał się z młotkiem na sprzęty, bezrozumnie je niszcząc,
jedynie po to, by wyrzucić z piersi najcięższe, najczarniejsze uczucia.
Jej ojciec tak by nie zrobił.
Reijo Kesaniemi tak by się nie zachował.
Zostawiła mężczyzn i pobiegła do szopy. Rzeczywiście zastała go tam. Heblował.
Ruchy miał gniewne, pełne złości. Przesycone czarnymi uczuciami.
Zauważył ją w szparze w drzwiach, widocznie zwrócił uwagę na smugę światła, którą
wpuściła do środka.
Sam stał raczej w mroku niż w jasności. W ścianach były jedynie dwa niewielkie
okienka. Reijo otworzył jedno z nich, ale nie przyniósł ze sobą lampy.
- Szykuję jej trumnę - oznajmił. - Nie będzie leżeć na nieheblowanych deskach.
Urodziła się, żeby mieć to, co najlepsze. Helena będzie miała najpiękniejszą trumnę, jaką są w
stanie zbić te ręce!
Ida potrafiła tylko milczeć.
- Myślałem, że ja umrę pierwszy - ciągnął Reijo. Nie wypuszczał hebla z dłoni. Mówił
do siebie, chociaż patrzył na Idę.
Teraz dotarli już do nich Matti i Sedolf. Weszli do środka. Ale Reijo nie zwrócił na nich
uwagi.
- Dopiero teraz zaczęliśmy żyć. Było jej tu dobrze. Wiem, że było jej dobrze. To nie ma
żadnego sensu, a przynajmniej ja go nie widzę. Strasznie mi będzie jej brakować. To już tak
boli. Ale nie tylko o to chodzi. Ona powinna żyć. Była tak młoda.
- Mogę zwołać ludzi do przeszukiwania fiordu - powiedział Sedolf po długiej chwili
milczenia.
Cisza stała się taka ciężka.
- Wielu ci współczuje, Reijo. Wielu chce ci pomóc, najlepiej jak potrafi. Nie zostaniesz
z tym sam. I nie wszystko musisz robić sam.
- Ona wróciła do domu - powiedział Reijo. Ida nie na żarty się przestraszyła. Te słowa
były oderwane od reszty. Graniczyły z szaleństwem, o jakie nigdy nie podejrzewała ojca.
Nawet wśród czarnej rozpaczy. Nawet teraz.
- Helena wróciła do domu - powtórzył Reijo spokojnie. Mrok w jego oczach nie miał
granic. - Zdążyła wrócić - wyjaśnił. - Znalazłem ją na brzegu, kiedy przyszedłem. Położyłem ją
w alkierzu. Taka była zimna i mokra. - Reijo pokręcił głową, ręce znów zacisnęły się na heblu. -
Wiem, że od tego nie będzie jej cieplej. Ale to również jej alkowa. Nie mogłem położyć jej w
stajni. Nie potrafiłem jej położyć na trawie ani na deskach. Helena lubiła, żeby jej było miękko.
- Podniósł głowę. - Ona tam leży. Nie wiem, czy powinnaś ją oglądać, Ido. To Helena, lecz
mało jest do siebie podobna. Lepiej chyba zapamiętać ją taką, jaką była. A ty w środku jesteś
taka miękka, moje dziecko.
- Trzeba ją przygotować - oświadczyła dorosła Ida. - Wydaje mi się, że jestem do tego
najbardziej odpowiednią osobą, tato. Ja też ją kochałam. I być może muszę ją zobaczyć, żeby w
to uwierzyć. Inaczej będę myśleć, że ona tak po prostu zniknęła...
- Chciałbym, żeby była ubrana w coś pięknego - oświadczył Reijo. - W najpiękniejszy
strój, jaki tylko ma.
Ida kiwnęła głową.
- Ty patrzysz oczyma kobiety - powiedział jej ojciec. - Tak łatwo zapominam, że jesteś
już dorosła. Ty patrzysz tak, jak patrzyłaby Helena. Wyszukasz to, w czym wyglądała
najładniej. Nie mogłem zapewnić jej tego, do czego się urodziła, a jedynie to, co mogłem
najlepszego. Teraz też ma dostać to, co najlepsze.
- Dostanie - przyrzekła Ida.
- Najwyraźniej postanowione już zostało, że żadne z moich dzieci nie będzie miało
matki - dodał Reijo.
Była to najsmutniejsza rzecz, jaką Ida od niego usłyszała. Te słowa tak strasznie
zabolały.
Pozwoliła mu heblować dalej. Sama poszła do domu. Miała swoją robotę.
13
W dniu, w którym popłynęli na pogrzeb, powierzchnia fiordu była gładka jak lustro.
Wykopano wiele grobów. Dziewięć istnień z wioski u podnóża góry pochłonęła lawina i
fala powodzi. Znaleziono też dwóch z pięciu członków załogi łodzi z wódką.
Dwanaście grobów w jeden dzień.
W domu na cyplu Reijo zdjął kurtkę, odpiął kołnierzyk i podwinął rękawy koszuli.
A potem wyłamał futrynę, na której Curt Hallencrantz wyrył swój znak. Porąbał drewno
na kawałeczki i każdą najmniejszą nawet drzazgę rzucił w ogień.
Przed wieczorem zdążył zrobić nową futrynę. Wbił ją na miejsce.
Z nikim nie rozmawiał.
Lecz kiedy nadszedł czas, żeby położyć spać Ivara, Reijo sam zajął się chłopcem.
Siedział przy synku, trzymał go za małą rączkę, dopóki Ivar nie zasnął. Dopiero wtedy wyszedł
na palcach z izdebki.
W kuchni czekało na niego jego krzesło, w tym samym miejscu, w którym stało zawsze.
W kącie nieruchomy kołowrotek. Niedokończona robótka Heleny.
- Mogłabyś to przejąć? - spytał Reijo Idę, wskazując na koszyk z włóczką i drutami.
Nieskończony sweterek dla Ivara. - Nie chciałaby, żeby się to zmarnowało. Możesz to
dokończyć; tak, jak ona by zrobiła?
Ida kiwnęła głową. Kula w gardle utkwiła jeszcze głębiej.
- Wszystko ma swój sens - powiedział Reijo. - Nawet to. Musimy jakoś przez to przejść.
Musimy się z tym pogodzić. Nadejdzie czas, kiedy wspomnienia staną się tak piękne, że
będziemy je przywoływać ze śmiechem. To z nas uczyni innych ludzi. Musimy żyć dalej. Przed
nami jest jeszcze życie, chociaż jej nie ma już wśród nas. Nic nie jest bez sensu. Nawet to.
- Tak mi cholernie trudno traktować śmierć Heleny jako coś, co ma głębszy sens.
Ida wprost ociekała goryczą. Siedzieli z Sedolfem na dworze i rozmawiali.
Wieczorne obowiązki mieli już za sobą. Mikkal spał. Dom z otwartymi na oścież
drzwiami czekał już, by połknąć ich na noc.
- Dobrze, że Matti i Elise przyjechali - zauważył Sedolf. Obejmował żonę ramieniem. -
W tym na pewno jest jakiś sens. Reijo byłby taki samotny na cyplu.
- Tu by nigdy nie przyszedł. Nie zgodziłby się tu zamieszkać. Ojciec zostanie na cyplu,
dopóki nie przewieziemy go w trumnie na drugą stronę fiordu.
Ida umilkła tylko na chwilę.
- Nie daje mi spokoju myśl, że go nie znaleziono. Takie mam uczucie, jakby on jeszcze
mógł wrócić. Znów wyrządzać krzywdę.
- Nikt nie przeżył tej fali - odpowiedział jej Sedolf. - Ja ją widziałem. Nikt z tej łodzi nie
uszedł z życiem. Sam diabeł by temu nie poradził.
- Rzeczywiście temu człowiekowi najbliżej do diabla - warknęła Ida ogarnięta nagłą
złością. - Wydaje mi się, że ojciec teraz dręczy się tym, że tak naprawdę nie byli z Heleną
małżeństwem. Że ona nie ma prawa do nazwiska Kesaniemi, pod którym ją pochowano. Tylko
dlatego, że on tu wrócił. Dlaczego jeden człowiek może wyrządzić tyle zła? Dlaczego nie mógł
zostawić jej w spokoju?
- Ty też o tym myślisz - Sedolf przejrzał Idę. - Myślisz o tym, że jeśli ona, twoja matka,
żyje, to wówczas z całą pewnością nie mogliby się uważać za małżeństwo. Boisz się, że taki
właśnie sens może się kryć za tym wszystkim.
Ida wreszcie kiwnęła głową. Ciężko przytuliła się do męża. Od śmierci Heleny dręczyło
ją tyle rozmaitych myśli. Tą jedną nie zdołała podzielić się z Sedolfem i w pewnym sensie z
ulgą przyjęła, że sam ją odgadł. Być może nie była wcale taka wyjątkowa, jak jej się czasami
wydawało.
- Jej nie ma tu tak dawno. I tak powinno być. Nigdy jej nie było. I źle by się stało, gdyby
się pojawiła. Nie chcę, żeby wracała, Sedolfie. Nie chcę, by okazało się, że żyje. Nic już teraz
nie może zrobić dla żadnego z nas. Jest tutaj obca. Teraz sprowadziłaby na nas tylko ból.
Sedolf mocniej przytulił Idę. Wierzchołki drzew lizały czerwieniejące niebo. To dziwne,
jak głębokie ślady pozostawiła w życiu wszystkich swoich dzieci ta kobieta, której nie było tu
od zawsze. W życiu wszystkich tych, z którymi się zetknęła.
- A ja bym chciał, żeby ona żyła naprawdę - powiedział, nie patrząc na żonę. -
Chciałbym, żeby naprawdę tu przyszła. Bo wtedy może ty i inni zdołalibyście się pozbyć
rzucanego przez nią cienia.
- Wiem, że zabrzmię teraz jak Maja, ale to dla mnie takie nowe uczucia. Ailo miał w
sobie tyle wybaczenia i miłości. Ale też może właśnie on dostał z nas najwięcej miłości od niej.
On, który nie był jej dzieckiem. To budzi we mnie gorycz. Wolę, żeby ona pozostała w mojej
fantazji. Jestem już na tyle dorosła, że nie potrzebuję mamy. Teraz nie musi już wracać.
- Najprawdopodobniej nie może - stwierdził Sedolf, rozcierając palcami skronie Idy. Na
ogół od tego łagodniało jej spojrzenie, uspokajały się wzburzone uczucia. - Prawdopodobnie
coś ją wstrzymuje, Ido. Zapewne spoczywa w zimnym grobie gdzieś na wschodzie, w Rosji.
Prawdopodobnie leży tam już od czasu, gdy miałaś sześć czy siedem lat, moja droga. Zgrzytasz
zębami ze złości, mówiąc o duchu. To do ciebie niepodobne, kochana!
- W ogóle jestem do siebie niepodobna - westchnęła Ida, chowając twarz na szyi męża. -
Zbyt wiele się wydarzyło, żebym była podobna do siebie. Może po drodze do domu gdzieś się
zgubiłam?
Wieczór był łagodny. Komary dobrze się w nim czuły. Wokół nich rozbrzmiewało
nieustanne brzęczenie. Lądowały długonogie, lecz niemal wszystkie spotykała nagła
bezkrwawa śmierć.
Wróbel, który miał gniazdo pod dachem stodoły, zrobił kilka rundek nad ich głowami.
Powitał ich otwartym dziobkiem, nim pofrunął do domu, do małżonki.
Z domku na górze też dobiegała jedynie spokojna rozmowa.
- Przyniosę dzbanek z miodem, który chłodzę w studni.
Sedolf, nim wstał, rozprostował nogi. Pociągnął żonę do góry.
- Ty przynieś dla nas kubki. Posiedzimy tu sobie i pokarmimy komary i muszki. Może
się zmęczymy. Przecież o świcie krowy będą czekać na ciebie w oborze. Ja muszę naostrzyć
kosę. Chyba jako jedyni nie zaczęliśmy jeszcze kosić. Musimy się prędko z tym uporać, skoro
mamy ścinać drzewo na dom dla Mattiego i Elise. Czeka nas pracowite lato. Może i przyda nam
się taka robota.
Rzeczywiście pracy mieli dużo. Sianokosy przeszły prędko, ponieważ mieli wiele rąk
do pomocy. Przydała się obecność Mattiego i Elise, ich chęć do pracy, no i dwie pary
dodatkowych rąk, na które wcześniej nie liczyli.
Nastały dni, w których mewy przecinały rozedrgane powietrze, zbyt leniwe i rozgrzane,
by mocniej machać skrzydłami. Dni, gdy pot płynął z czoła, chociaż człowiek stał nieruchomo,
a przecież sianokosów nie można zakończyć w bezruchu.
Pozostała im jeszcze tylko łąka pod górami. We wsi uporali się z koszeniem szybciej,
niż się spodziewali. Wprawdzie mieli tydzień opóźnienia w stosunku do innych, lecz wyglądało
na to, że dobra pogoda się utrzyma.
Niebo lubiło pokazywać się w błękitnej sukience. Słońce piekło. Gołe ramiona nabierały
koloru. Twarze brązowiały. Mężczyźni na czołach mieli białe paski w miejscach, które
zasłaniały kapelusze.
Przyroda jakby usiłowała odpłacić się za niepogodę, za lawinę, za falę powodzi. Starała
się wszystko wygładzić. Wszystko naprawić.
Kiedy dotarli do łąk, musieli odpocząć. Przeprawa była naprawdę ciężka, gdy miało się
ze sobą tyle maleńkich dzieci, przyzwyczajonych wprawdzie do dalekich wędrówek, lecz nawet
one pociły się w upale.
- Masz piegi - uśmiechnął się Sedolf, przelotnym gestem dotykając policzka Idy i
czubka jej nosa. - Masz tysiąc ślicznych piegów, moja kochana! Wyglądasz bardzo młodo,
jakbyś miała dwanaście lat.
Ida wykrzywiła się paskudnie, ale nie dała się sprowokować, chociaż nie znosiła tego
żartu. Ten o piegach to najstarszy z dowcipów Sedolfa.
Latem zawsze do nich wracał. Lubił, kiedy gniewały ją takie drobnostki. Na ogół
dawała się rozzłościć, czasami godziła się na tę jego grę.
- Pamiętasz letnią oborę? - spytał cicho. Żuł źdźbło trawy i wyglądał na nieznośnie
zadowolonego z życia. Jak gdyby ani trochę nie pamiętał już o Helenie. Jak gdyby w ogóle nie
przejął się jej śmiercią.
Ida rozgniewała się na niego.
Za to, wcale nie za piegi.
- Jesteś taki diabelnie beztroski, Sedolfie! - powiedziała z wyrzutem. - Czy ty się zawsze
musisz śmiać? Dobrze by było, gdybyś czasem umiał zachować powagę!
Poderwała się na nogi i odeszła od wszystkich. Akurat w tej chwili nie obchodziło jej
ani trochę, co sobie o niej pomyślą. Niech uważają, co chcą! Niech sądzą, że pokłóciła się z
Sedolfem. To nic nie szkodzi.
On nie zawsze jest taki cudowny, jak się wszystkim wydaje. Potrafiłby rozzłościć nawet
kamień. Stale uśmiechnięty, pewny siebie i taki piękny. Zdołałby wycisnąć żywicę z drewna,
od dziesięciu lat służącego za stołową nogę.
Góry były tak blisko. Ida wolała iść tam, aniżeli w stronę wioski. I tak miała przecież
wrócić. Musiała tylko zaczerpnąć powietrza w samotności.
Uciec na chwilę od nieustannych żartów Sedolfa.
Wędrowała przez lasek. Soczyście zielone gałęzie były tu tak gęste, że mogły całkiem ją
ukryć.
Ona jednak, gdy zechciała, bez trudu mogła zobaczyć kosiarzy.
Usiadła w jagodniku. Spódnica tak czy owak szła do prania. A tu było miękko i sucho,
nieduże brzózki rzucały cień.
Na pewno zachowała się dziecinnie.
Długo leżała z rękami pod głową. Patrzyła w błękit, który nie miał w sobie żadnych
innych barw. Zmrużonymi oczyma rozejrzała się na boki, a wtedy wśród błękitu pojawiła się
też zieleń, a także czarne i białe plamki.
Wpatrywanie się w niebo nie przynosiło żadnych odpowiedzi. Niebo nie chciało
zdradzić żadnych tajemnic.
- Coś ci się stało?
Ida poderwała się natychmiast. Po prostu nie spodziewała się, że ktoś ją tu odnajdzie.
Przecież uciekła od najczęściej uczęszczanych ścieżek. Szła po mchu i po wrzosie.
To był tylko Jon. Przykucnął przy niej. Zrzucił z ramion ciężar. Kosz z łyka. Idę
zaciekawiło, czy sam go zrobił.
- Zdawało mi się, że kosicie - powiedział. - Widziałem was z góry. Chciałem wam
zaproponować pomoc.
- Widziałeś ich - poprawiła go Ida. - Pogniewałam się na Sedolfa. Zachowuję się jak
dziecko!
- Tobie też nie było łatwo, prawda? - Jon usiadł przy niej. Jego twarz odzyskała
wreszcie zwyczajne rysy.
- Jak się miewa Anna?
- Dobrze. - Rozjaśnił się. - Nikt jeszcze nie widział, żeby jakieś rany tak się goiły.
Wszyscy twierdzą, że musisz w sobie coś mieć.
Ida skrzywiła się. Pod uśmiechem chowała przygnębienie. Tak mało ją cieszyło.
- Ale czy ona naprawdę dobrze się czuje?
- Andaras ustąpił - oznajmił Jon, uśmiechając się szeroko. - Bałem się, że posunę się za
daleko. Przemawiałem do niego pięknie i próbowałem mu grozić. Przez pewien czas sądziłem,
że już nigdy nie ustąpi. Zacząłem być tym kandydatem na męża Anny, którego najmniej sobie
życzył, gdyby nawet zdecydował się, że przerzuci swoją hańbę na inny ród. Bardzo się ze sobą
spieraliśmy. On twierdził, że dla niczego nie mam szacunku. Doprawdy, wiele stromizn
musiałem pokonać!
- Ale on ustąpił?
- Ustąpił. Mamy już własną jurtę. To również trochę nie tak, jak być powinno. Ale
oboje, Anna i ja, mało się tym przejmujemy. Mieszkamy teraz razem.
Ida zamrugała.
- Nie powinniście się najpierw pobrać? Jon wybuchnął śmiechem. W oczach Idy
również zapaliły się iskierki wesołości. Ucieszyła ją ta nowina. Jon pokazał jej też jedną rękę.
Widniała na niej ukośna szrama. Nie głęboka, lecz najwyraźniej po ranie zadanej nożem.
- Zawarliśmy małżeństwo na nasz dawny sposób - powiedział ciepło. - Kiedyś tyle
wystarczało. Zmieszaliśmy swoją krew. Potem dostaniemy też błogosławieństwo od księdza,
Andaras bardzo tego pilnuje. Mnie wystarczy to. Sądzę, że Annę również to zadowala,
przynajmniej na razie. - Jon odetchnął głębiej. - Wahałem się z zaproponowaniem jej tego
rytuału. Wystarczyłoby, żebyśmy wspólnie „wznieśli jurtę. Nie chciałem jej naciskać,
zwłaszcza że chodziło o nóż. Ida rozumiała.
- Ale ona sama tego chciała. To Anna zaproponowała stary ślubny rytuał naszego ludu,
akceptowany przez naszych przodków.
- Szczęśliwy jesteś? Jon kiwnął głową. Uśmiechnął się. Był taki piękny.
Zniknęła gdzieś przesadna czujność. A więc ufał jej. Ida wiele przecież dla niego
zrobiła.
- Nie powinieneś być tam teraz? - spytała. - Nie potrzebują cię?
- Uznali, że jesteśmy wam coś winni.
Uśmiechnął się, znów wskazując na górę. Niedaleko od miejsca, w którym siedzieli,
pasły się kiedyś renifery. Bobki na zboczu też mówiły swoje. Gdyby nie one, trudno byłoby się
tego domyślić. Nie mogło tędy iść całe stado, raczej pojedyncze zwierzęta.
- Do was należy ta łąka położona najbliżej nas. Renifery wam powinny dokuczać
najbardziej. A wy się na nic nie skarżycie. Może dlatego, że się krępujecie? Uznaliśmy, że ktoś
z nas powinien wam pomóc.
Ida mu nie wierzyła. Wiedziała, dlaczego się tu zjawił. Jej zdaniem nic nie szkodziło, że
nie chciał o tym mówić.
Nie będzie go zmuszać, by się przed nią obnażał. Miło było popatrzeć, że ktoś tak ładnie
pielęgnuje swoją godność.
Jon był taki cichy, niepodobny do Sedolfa. Ani nawet do Ailo. Ailo również nie
grzeszył przesadną skromnością.
Jon należał do tych, którzy potrafią przewodzić, lecz nie robił tego za wszelką cenę. To
niemal wzruszało.
- Czy Hendrik jest we wsi?
Ida wzruszyła ramionami. Nie wiedziała. Tak mało interesowała się wioską.
- Nawet nie próbuję się orientować. Dlaczego pytasz?
- A czy człowiek nie lubi wiedzieć, co się dzieje z jego braćmi?
Powiedział to tak lekko, jak gdyby nie miało to żadnego ważniejszego znaczenia. Ida
zadała sobie pytanie, dlaczego próbuje ją oszukać. Była pewna, że Jon jest niespokojny.
- Zamierzasz tu siedzieć? - spytał. - Nie przydadzą wam się te ręce, które mają
pracować? Czy może naprawdę pokłóciłaś się z Sedolfem?
- Już nawet nie pamiętam, od czego się to zaczęło - westchnęła Ida, mrużąc oczy do
słońca. Czuła, jak promienie pieką w twarz. Przypomniała sobie. - Poszło o te moje przeklęte
piegi. On się ze mnie wyśmiewał. Ale powinnam umieć to znieść. Przecież zawsze się Z nich
śmieje. Mówił, że mam włosy jak ogień. Bawią go takie rzeczy, a ja nie mogę teraz wytrzymać
tej wesołości...
Jon wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać. Miał twarde dłonie o wyraźnych liniach.
Spracowane. Krótko obcięte paznokcie.
Puszczając ją, delikatnie pogładził ją po nasadzie nosa, przelotną pieszczotą kilku
palców, jak gdyby byli z tej samej rodziny. Jakby był jej kuzynem.
- Są słodkie - powiedział. Usta wygięły mu się w uśmiechu. Miał zmysłową dolną
wargę. Ida dostrzegała takie rzeczy. Sedolf potrafił z niej drwić również z tego powodu. Nie za-
wsze powtarzała mu, co zauważyła. Czasami jego żarty za bardzo ją piekły.
Jon pogładził ją po włosach. Pochwycił kilka kosmyków, które wysunęły się po drodze
z warkocza. Splótł je w palcach, owinął wokół kciuka.
- Masz piękne włosy - oświadczył. - Są jak ogień. On ma rację. Może nie potrafi
przekazać ci najpiękniejszych myśli, nie obracając ich w żart, ale jego słowa na pewno płyną z
głębi serca.
Ida nie potrafiła odpowiedzieć. Nie wiedziała, czy jej się to podoba. Jon był tak blisko.
Tak blisko...
Jego ręka na jej policzku. Ida złapała ją, chciała odepchnąć, lecz zamiast tego
przytrzymała. Przycisnęła do twarzy. Chciała czuć jej dotyk.
- Ta chwila trwa tylko teraz - rzekł Jon. - Ona nie wróci.
Ida czekała. Zdawała sobie sprawę, co tkwi w tej chwili. Wiedziała, do czego może
doprowadzić. To była tylko chwila. Jedna jedyna krótka chwila.
- Moglibyśmy się pocałować - powiedział Jon, uśmiechając się kącikiem ust. Palcem
delikatnie dotknął jej ucha. - Mam na to ochotę. Twoje usta kuszą. Masz takie piękne usta. On
na pewno też ci to powtarza. Powinien ci to mówić.
Oddychał tak prędko, ale panował nad sobą. Miał w sobie tyle spokoju, że Idę aż
przeniknął dreszcz.
- Ty też tego pragniesz - ciągnął. - Wiem o tym. Czujemy tak samo.
- To by było bardzo niemądre - wydusiła z siebie Ida, ale jego ręki nie puszczała.
- To byłoby okropnie głupie - powtórzył ze smutkiem. - Może powinniśmy byli
zauważyć się dawno temu. Ale ja nie patrzyłem w ten sposób na norweskie dziewczyny. Ani na
Szwedki czy Finki. Nie wiem w ogóle, czy miałem śmiałość patrzeć na dziewczęta. Zawsze
była tylko Anna. Zawsze wiedziałem, że się z nią ożenię. A ty obracałaś oczy we wszystkie
inne strony, Ido córko Reijo!
Puścił ją. Przytrzymywał jedynie wzrokiem. Spoglądał badawczo, lecz Idy wcale to nie
onieśmielało. Czuła, że on lubi na nią patrzeć. Że sprawia mu to przyjemność. Może czuł to
samo co ona, gdy patrzyła na niego. Był taki piękny. I tyle w sobie miał.
Aż tyle, że być może lepiej nie poznawać go bliżej.
- Nie czujesz, jak bardzo jesteśmy sobie bliscy? Czy Ida mogła zaprzeczyć? Przecież
rzeczywiście tak czuła. Wychwytywała to każdą cząstką ciała. Trzymała ręce za plecami, żeby
nie ulec pokusie i nie dotknąć go.
A Jon stal na szeroko rozstawionych nogach, w spodniach i kumagach. W lżejszej
bluzie niż dork, który nosił ostatnio.
Ida wiedziała, jak pod tą koszulą wygląda jego ciało. Jej dłonie dotykały już jego skóry.
Nie mogła spojrzeć na łąkę. Jej oczy doznawały radości, również patrząc na ciało
Sedolfa.
- Wydaje mi się, że człowiek wcale nie kocha mniej, nawet gdy dostrzega piękno w
innych - powiedział Jon. - Można ulec pokusie. Można spotkać jakiegoś człowieka i mieć
przekonanie, że byłoby się z nim szczęśliwym, gdyby dni się odmieniły. Gdyby wszystko
wyglądało inaczej. Wcale nie kocha się mniej z tego powodu. Jedyne, co należy zrobić, to
oprzeć się pokusie.
- Kocham Sedolfa. Nigdy nie potrafiłabym go zranić. Nie wyobrażam sobie nikogo na
jego miejscu. - Ida mówiła szybko, lecz wszystko było prawdą.
Ale jej oczy oglądały ciało Jona. Spojrzenie zatrzymało się na ustach.
- A czy ja chciałbym zranić Annę? Jon pokręcił głową. Zdjął czapkę. Słońce grzało tak
mocno. Włosy miał rozwichrzone. Idę ogarnęła idiotyczna wprost czułość dla tego człowieka.
Przecież wszyscy mężczyźni byli kiedyś chłopcami! Niektórzy pozostali nimi we śnie.
Inni gdy się śmiali. Jeszcze inni w smutku.
A Jon stawał się taki wrażliwy i młody, kiedy miał zwichrzone włosy.
Mogłaby wtedy być jego matką!
- Ale jakaś część mnie mogłaby należeć do ciebie - próbował jej coś wyjaśniać. -
Widywałem cię każdego lata przez całe życie. Patrzyłem na ciebie z odległości kilku kroków.
Ale tu chodzi o coś więcej. Jakaś część mnie czuje się przy tobie spokojna i bezpieczna. Nie
jesteś obca. Ani ja nie jestem obcy tobie. To trochę tak, jakbyśmy zostali wycięci z tego samego
kawałka duszy. Czuję, że jesteś do mnie podobna i że ja jestem podobny do ciebie.
- Bliźniacze dusze - powiedziała Ida z cieniem bólu. Zastanawiała się, dlaczego do
niektórych mężczyzn potrafi się tak zbliżyć, a nie ma żadnej przyjaciółki - kobiety.
W młodości było inaczej. Później dystans, który oddzielił ją od innych kobiet, stale się
powiększał. Jak gdyby mogła stanowić zagrożenie dla jakieś kobiety! Przecież wszystkie były
już mężatkami, a ona nie miała zamiaru kraść niczyjego męża. Mężczyźni w samodziałowych
portkach, mający w rękach powszedniość, nie pochodzili od tej samej wielkiej duszy co ona.
Jon tak pięknie to ujął.
- Jesteś mi jak siostra - uśmiechnął się i objął ją w pasie. Gest ten nie wywołał żadnych
mrocznych dreszczy, jedynie wielką czułość i ciepło.
- Wciąż złościsz się na tego żartownisia, którego masz za męża? Czy też możemy już
tam do nich zejść? Chciałbym trochę popracować. Choć trochę zasłużyć na twój pyszny miód.
Dlatego tu przyszedłem. Nigdy w życiu nie piłem pyszniejszego.
Ida roześmiała się. Ona również objęła go w pasie. Pobiegli razem przez krzewy i
zarośla. Ida śmiała się wraz z nim. Czuła łączące ich więzi.
Jon miał rację. Była mu siostrą, a on jej bratem. Łączyła ich niezwykła bliskość.
Ich dusze były tak blisko ze sobą spokrewnione.
- Prowadzę kosiarza! - zawołała, gdy dotarli już do łąki.
Mężczyźni wsparli się o kosy. Elise nadziewała siano na żerdzie. Suszyli trawę na
sposób fiński. Trzy kępy siana na jednej żerdzi. Powstawał z tego las wysokich strachów. Z
dala mogły budzić przerażenie, lecz o tej porze roku nie robiło się na tyle ciemno, by
ktokolwiek mógł się naprawdę przestraszyć.
- Nieprawdopodobne, co można znaleźć w lesie! - stwierdził Sedolf, uśmiechając się
szeroko. - Obrazisz się, jak będziesz grabił? Może to dla ciebie za bardzo babska robota, Jonie?
- To dla niego bez znaczenia, jeśli tylko dam mu posmakować miodu.
Ida już niosła Jonowi grabie. Ujął je i natychmiast zabrał się do roboty. Pracował obok
niej.
Kiedy przez chwilę odpoczywali, trzymał się blisko mężczyzn. Z powagą mówił z
Reijo. Ida mogła się jedynie domyślać, o czym rozmawiają.
Żartował z Sedolfem i Mattim. Biegał z dziećmi. Podrzucał je prawie do nieba.
- On jest naprawdę piękny - powiedziała Elise do Idy. Nie próbowały nawet ukryć, że
mu się przypatrują. - To wspaniały mężczyzna. Przyjemnie, kiedy robi się tak gorąco jak
dzisiaj. Przyjemnie spojrzeć na męskie ciała.
Elise roześmiała się, a Ida odkryła, że ona również jest w stanie się śmiać.
Zastanawiała się, czy nie powinna mieć wyrzutów sumienia. Przecież Helena umarła tak
niedawno.
- Sedolf przypomina trochę Simona - oceniła Elise. - On także miał pod koszulą piękne
ciało.
- Tak jakbyś ty miała na co narzekać. - Ida puściła do niej oko.
- Takich rzeczy nie powinnaś mówić o swoim wujku, skarbie. - Elise zabłysły oczy. -
Matti jest cudowny - westchnęła po chwili. - Zawsze tak uważałam. Pamiętasz? Błagałaś,
żebym ci opowiedziała, jaki był ten pierwszy raz...
- Tak, pierwszy raz, kiedy wszedł ci pod spódnicę... - zaśmiała się Ida.
Tarzały się po sianie, zaśmiewały ze wspomnień sprzed wielu lat, aż łzy pociekły im z
oczu.
- Skąd miałam to wiedzieć? - broniła się Ida. - Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, a ty,
jako dobra starsza siostra, powinnaś mi wszystko opowiedzieć. W tamtych dniach byłam
chodzącą niewinnością. Spójrz na nas teraz. Gdzie się podziały tamte lata?
Elise usiadła. Wygładziła spódnicę w jako tako przyzwoite fałdy.
- Ja mam pewne pojęcie, co zrobiłam ze swoimi - powiedziała z naciskiem. - I nie
chodzi mi wcale o to, że chciałabym je cofnąć. Przeżyłam wiele dobrego. Matti i ja nigdy nie
oddaliliśmy się od siebie. Dorośliśmy wspólnie. Ale powinnam mieć sześcioro dzieci. Bez
względu na to, ile jeszcze ich urodzę, i tak będę miała o dwoje za mało. Zabrały je głód i zimno.
A mogło być inaczej. Chciałabym też pozbyć się zmęczenia. - Elise westchnęła. - Ale teraz
pragnę przede wszystkim spokoju. Chcę czegoś, co mogłabym nazwać domem. Matti z natury
jest tak naprawdę Finem z gór. Potrafiłby żyć jak Jon. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł wędrować
wraz z porami roku. Raija tej skłonności nie nabyła jedynie w ciągu lat spędzonych z rodziną
Mikkala. To tkwiło w niej już wcześniej. Może ojciec Mattiego miał w żyłach kilka kropel
lapońskiej krwi? Matti mówi, że był czarny jak noc. W każdym razie na pewno nie odziedziczył
tych ciągot po matce. Ona była wieśniaczą córką, nikim innym. Nie wierzę, żeby mogło być
inaczej. Ona jest bardziej podobna do mnie. A ja potrzebuję drzwi.
- Po sianokosach mężczyźni zamierzają ścinać drzewa. Ojciec uważa, że przed zimą
będziecie mieć nowy dom.
Elise miała w spojrzeniu tęsknotę. Wygładziła spódnicę na biodrach.
- Tak bardzo bym chciała nosić pęk kluczy. Może wtedy moje biodra wydawałyby się
szersze?
Prawie już uporali się z koszeniem, wieczór powoli przechodził w noc. Dzieci spały na
zeszłorocznym sianie w letniej oborze. Ciała po znojnej pracy były ociężałe. Przyjemnie
ociężałe.
Z lasu wyłonił się nagle jakiś mężczyzna. Szedł z rękami w kieszeniach. Stanął,
przyglądając im się, jego spojrzenie na dłużej zatrzymało się na Jonie.
- Wędrujesz po nocy, Johannes? - zatrzymał się Reijo. - Co robisz w tych stronach?
- Pomyślałem, że zaniosę Lapończykom nowinę - zachichotał Johannes. - Ale widzę, że
mogę sobie zaoszczędzić wspinaczki. Złapali drugiego, który uczestniczył w tym zabójstwie w
Kafjorden. Uczciwi ludzie znów mogą czuć się bezpieczni. Lensman przywiózł go ze Szwecji.
Tam też nie lubią morderców. To był Hendrik, twój brat.
14
Johannes niewiele więcej miał do powiedzenia. Nie próbował nawet ukryć radości z
cudzego nieszczęścia. Wyraźnie napawał się rozpaczą Jona.
- Zabierajcie jego żonę i dzieciaki do Szwecji! Tu zostać nie mogą. Nie chcemy wśród
nas rodziny zabójcy. Bóg jeden wie, co wyrośnie z tych dzieci!
- Nie mieszaj w to Boga! - Ida już pokazywała pazury. - Wracaj do domu i pilnuj
własnej żony i dzieci, Johannesie Hansenie, bo inaczej trudno będzie stwierdzić, co z nich
wyrośnie, skoro ojciec wałęsa się, nie wiadomo gdzie, o każdej porze dnia i nocy!
- Mówiłem już, jakie mam zdanie o twojej niewyparzonej gębie, Sedolfowo. - Johannes
wyglądał tak, jakby chciał to powtórzyć, ale się opanował. Za wiele osób go słuchało. Wzruszył
ramionami, ale na odchodne wypalił jeszcze ostatnią salwę: - Przewieźli go łodzią przez
cieśninę Lyng, pewnie więcej już go nie zobaczycie. Jutro mają go wysłać na południe.
Jon przyjął to niezwykle ciężko. Grabie miał przerzucone przez ramię, ręce oparte o nie.
Wraz z ciałem tworzyły coś w rodzaju krzyża. Spojrzenie utkwił w niebie.
Nie znalazł tam żadnej odpowiedzi. Nie ujrzał żadnego złotego napisu, jedynie
przejrzyste powietrze. Nieskończoność miała barwę błękitu, otulonego w czerwień, nabierającą
intensywności wokół pokrytych wiecznym śniegiem szczytów.
Ida nie mogła na niego patrzeć w takim stanie. Omiotła spódnicą świeżo skoszoną
trawę. Obie dłonie dotknęły jego policzków, popatrzyła mu głęboko w oczy, dotarła do niego
tam, gdzie się ukrył.
- Nie jesteś sam - oświadczyła. - Nie musisz być sam, Jonie.
Puścił grabie i wtulił się w nią. Ukrył twarz w jej ramieniu i włosach. Płakał.
Potem był niemal zawstydzony. Ida wciąż nie wypuszczała go z objęć, chociaż Jon
wypatrzył wzrok Sedolfa w poszukiwaniu oznak niezadowolenia. Nie znalazł ich.
Jona otaczało ciepło.
- Takie plotki krążyły już wcześniej - powiedział Reijo cicho. Odłożył kosę. - Ludzie o
tym gadali, jak gdyby uznali to za niepodważalną prawdę.
Do Idy te plotki nie dotarły. Brakowało jej siły, by się nimi zajmować. Nie bardzo
rozumiała, skąd ojciec o tym wie, w ostatnim czasie wszak miał dosyć własnych zmartwień.
- To tak strasznie boli - powiedział Jon cicho. Trudno mu było znaleźć słowa. - Ja w to
nie wierzę.
Pokręcił głową. Spojrzał niebu w oczy. Z bezsilnością. Nic nie mógł na to poradzić.
- A może jednak mimo wszystko wierzę. Nie wiem. Muszę się dowiedzieć. Nie chcę w
to wierzyć. On jest moim bratem. Wiele w sobie ma, ale jest moim bratem. Nie mogę ot, tak po
prostu, tego przyjąć, prawda? Nie wiem, co on mi powie. Może zwyczajnie złapali go, bo
musieli kogoś złapać?
Reijo od dłuższej chwili o czymś myślał. Teraz podszedł do córki i Jona. Poklepał
Lapończyka po plecach. Obdarowywał go swoją łagodnością.
- Popłynę na drugą stronę fiordu - oświadczył. - Zrobię, co tylko w mojej mocy, żebyś
mógł spotkać się ż Hendrikiem. Porozmawiać z nim. Chcesz tego?
- Naprawdę możesz to zrobić?
- Mogę - odparł Reijo. - Ale musimy się przeprawić jeszcze tej nocy. Słyszałeś, co
powiedział Johannes. Jutro wyślą go na południe. Niczego nie mogę ci obiecać, ale spróbuję.
Lensman to myślący człowiek. Nie jest jednym z nas, nie możemy się więc spodziewać, że
będzie myślał tak jak my, ale stara się jak potrafi. Może zgodzi się dać nam kilka minut.
Jon kiwnął głową. Przenosił wzrok z Reijo na Idę, uśmiechał się lekko.
- Nic dziwnego, że masz taką córkę, Reijo Kesaniemi - powiedział. - Wiadomo, po kim
dziedziczy. Dobrze byłoby przychodzić tu nad fiord, gdyby wszyscy mieli takie wielkie serca i
tyle ciepła co wy.
- I nam ciążą grzechy na sumieniu - odparł Reijo. Nie umiał przyjmować takich
pochwał. Po prostu był sobą. Zawsze sobą. A za to jego zdaniem nie należała mu się pochwała.
Robił to, co wydawało mu się najbardziej naturalne pod słońcem.
- Wobec tego idziemy, Jonie Larsonie. A ktoś z was też musi zejść do wsi, zająć się
obrządkiem.
Sedolf kiwnął głową.
- Pójdziemy z Idą. Matti i Elise niech zostaną tu z dziećmi. Wrócimy jutro rano po
obrządku i dokończymy robotę.
Matti i Elise się nie sprzeciwiali. Dzieci już spały, a noc była taka ciepła. Nie musieli się
spieszyć z koszeniem, a głupotą byłoby budzić malców i zadręczać ich powrotną drogą do
domu.
Wyruszyli we czworo. Po drodze mało rozmawiali. Połączyły ich przygnębiające myśli,
zaprowadziły na cypel.
Reijo i Sedolf zajęli się łodzią. Ida stała na brzegu, czując, jak wiatr wypełnia jej
spódnice. Jon miał mroczne spojrzenie, twarz obnażoną.
- Może się okazać, że wrócę do domu i oznajmię Andarasowi, że Anna wcale nie rzuciła
wstydu na nasz ród, bo sami sobie to załatwiliśmy.
- Jeszcze nic o tym nie wiesz - stwierdziła Ida. - A nawet gdyby okazało się, że Hendrik
rzeczywiście brał w tym udział, to was i tak to nie zmieni. Wy nikomu nie odebraliście życia.
- Powiedz to innym. Ojciec umrze od tego. A co będzie z tą kobietą, która zostanie sama
nad fiordem? Andaras nie odzywa się do żony Monsa. Stale powtarza, że nie miał syna. I nie
ma żadnej synowej. I żadnych wnuków. Mój ojciec nie jest mniej od niego dumny, a tu
wszyscy będą ją znali. Nie zapomną, czyją była żoną, ani co on zrobił. Jakie życie czeka ją i
dzieci? To przecież dzieci mojego brata! To naznaczy nas wszystkich. Lato ma się już ku
końcowi, ale niełatwo nam będzie tu wrócić, Ido. Mało kto ciepło nas powita, kiedy znów się
pojawimy. Nasz letni dom zatrzaśnie przed nami drzwi. Nie wiem, czy nawet ty jesteś w stanie
to pojąć. To również mój dom. Ten fiord należy również do mnie, ale próbują mnie od niego
odgrodzić. Mówią mi, że jestem tu obcy.
Wsiadł do łodzi. Reijo był już gotowy do żeglugi.
Fiord ledwie się marszczył. Wiatr im sprzyjał. Przynajmniej on stanął po ich stronie.
Ida i Sedolf mieli dużo roboty. Pracowali razem, ramię przy ramieniu.
Nie mieli czasu na zmęczenie. Wracali do domu, trzymając się za ręce.
W ich własnej oborze powitało ich ciepło. Uporali się z jeszcze jednym wieczornym
obrządkiem.
- Pachniesz tak wyszukanie, Ido - zaśmiał się Sedolf, cmokając językiem. - Pomyśl
tylko, jakie zamieszanie wzbudziłabyś w wyperfumowanych komnatach szlachty, mój skarbie.
Ida pachnąca sianokosami i ciepłą oborą. Mężczyźni nie pozwoliliby ci przejść wolno. Byłabyś
wśród nich jak róża!
- Wyrosła na krowim placku? - spytała Ida niewinnie. Uśmiechała się. Była zmęczona,
ale uśmiech mimo wszystko sprawił jej przyjemność.
Sedolf nalał jej miodu. Sam też wypił. Ciała mieli strudzone, rozleniwione zmęczeniem.
- Nie będę mogła zasnąć - powiedziała Ida, wypijając miód. - Ledwie się trzymam na
nogach, ale zasnąć nie zdołam. Jestem za bardzo zmęczona. Coś we mnie jakby nie mogło się
zatrzymać. Wydaje mi się, że coś się kończy, a zaraz potem pojawia się coś nowego.
Sedolf otworzył przed nią ramiona, a ona dała się im pochwycić. Zamknęła oczy.
- Ty sam pięknie pachniesz, Sedolfie Bakken - mruknęła w jego szyję. - Mówiłam ci
już, że cię kocham? Może dzisiaj o tym zapomniałam. Nie pamiętam. W każdym razie kocham
cię.
- Myślałem, że się na mnie gniewasz. - Sedolf uśmiechnął się w jej ucho. - Ja się ze
wszystkiego śmieję. Nie mam głębi. Żartuję wtedy, gdy ty chcesz zatonąć w smutku. Wracasz
do mnie, obejmując Lapończyka, o którym często mówiłaś, że jest piękny. Okazujesz mu tyle
czułości, że nieszczęsnemu mężowi aż serce pęka. Masz dla niego tyle zrozumienia i jesteś
chodzącą dobrocią.
- Zazdrosny jesteś? - Ida odsunęła się od niego na tyle, by móc spojrzeć mu w oczy. -
Naprawdę jesteś zazdrosny, Sedolfie? O Jona? On jest rzeczywiście piękny... Ale ja przecież
kocham ciebie!
W jego oczach błysnęła iskierka wesołości. Ida nie miała całkowitej pewności, czy
Sedolf żartuje, czy też mówi poważnie.
- Widziałem niebezpieczny ogień w tobie, gdy o nim mówiłaś - stwierdził Sedolf z
powagą. - Naprawdę, Ido To nie żart. Może sama nie zdawałaś sobie z tego sprawy. Za tym
kryło się coś więcej niż sama tylko uroda. On jest piękny, nawet ja to widzę. Nie lubiłbym go,
gdybyśmy razem dorastali. Byłby za piękny. Ale Jon jest taki głęboki. Ma w sobie wszystko to,
czego ja nie mam. Zaczęłaś to zauważać, mój aniele. Gdyby był okropnie brzydki, może nie
zapłonęłabyś aż tak, ale to się stało. Zauważyłem. Dobrze cię znam.
Ida na krótką chwilę uciekła z jego objęć. Sedolf nie próbował jej zatrzymać. Puścił ją.
Zostawił jej swobodę.
Ida potrzebowała wiele swobody. Należała do tych ludzi, którzy muszą poczuć wiatr
pod skrzydłami.
Nalała jeszcze miodu. Tego miodu, który tak lubił Jon. Nie powinna o tym mówić
Sedolfowi.
- Jon twierdzi, że warzę najlepszy miód na świecie. Sedolf roześmiał się cicho.
- My z Jonem pod wieloma względami w pełni zgadzamy się ze sobą, na przykład co do
tego, że twój miód jest najlepszy. Że jesteś niezwykłym człowiekiem. Że masz gorącą,
wspaniałą duszę. Ale ja cię kocham. On nie planuje cię pokochać. Być może mógłby, ale nie
chce. Na szczęście dla mnie ma już kogoś, bo tym razem czuję, że na myśl o nim kolana się pod
tobą uginają.
- Była dzisiaj taka chwila - przyznała Ida, patrząc Sedolfowi w oczy. - Kiedy mogłam
go pocałować. Miałam na to ochotę. To była ta iskra, o której mówiłeś. Miałam na niego
ochotę. Byłam na ciebie zła i świat wokół mnie przestał istnieć. On to zauważył, rozpoznał.
Również w nim to było. Mało nas dzieliło od pocałunku. Może nawet od czegoś groźniejszego.
Pożądałam go. - Pokręciła głową. - Czy ja jestem po prostu zmęczona? Na Boga, Sedolfie,
mówię jak wariatka. I jeszcze opowiadam ci o tym wszystkim. Za kogo ty mnie weźmiesz?
- Cenię szczerość - powiedział Sedolf cicho. - I to ja cię pocałuję. I nie powstrzyma
mnie przed tym rozsądek.
Pocałunek miał smak miodu. Był jedynie miłością. Jeszcze mocniej zbliżyli się do
siebie.
- Kocham cię, Ido. Wykąpiesz się ze mną w rzece?
- Teraz?
- Tak, teraz. Obojgu nam przyda się kąpiel, a ja nie mam siły nosić wody, żebyś mogła
pielęgnować swoją urodę. Zaszalej raz ze mną, Ido.
Ida się zgodziła. Pobiegli razem do zakola rzeki poniżej domu. Jak dzieci. Trzymali się
za ręce, byli boso. Bielizna rozrzucona na brzegu przypominała białe pagórki.
Ciała w zetknięciu z zimną wodą zadrżały. Ale odważyli się przejść tam, gdzie
najgłębiej. Woda sięgała Sedolfowi niemal do pasa, Idzie prawie do piersi.
Zanurzyli się, głośno krzycząc z radości. Chlapali się jak dzieci. Bawili się i śmiali
razem. Dzielili tę samą radość.
Wspólny śmiech.
Sedolf, trzęsąc się z zimna, podszedł do żony. Woda sięgała mu już tylko do kolan. Nie
bardzo miał się czym chwalić, woda była za zimna.
Wziął Idę na ręce i przytulił do piersi.
- Ładniej teraz pachniesz - roześmiał się, całując ją w szyję. A potem w usta, które mu
podsunęła.
Wyszedł na brzeg. Powietrze wydawało się chłodniejsze niż woda, lecz oboje wiedzieli,
że to złudzenie. Mokre ciała nie zatrzymywały ciepła.
- Pamiętasz? - spytał Sedolf z ustami przy jej uchu. - Pamiętasz tamten pierwszy raz,
najdroższa? Daleko na obcym płaskowyżu? Kąpałaś się...
- ...a ty byłeś tak nieprzyzwoity, że się temu przyglądałeś - dokończyła Ida, rękami
dotykając wspaniałego ciała mężczyzny, rozkoszując się nim, chłonąc je dłońmi i nagą skórą.
- Byłaś tak cudowna - powiedział, pieszcząc ją gorącym oddechem. Rozpalonymi
wargami smakował jej szyję i ramiona. - Jak mogłem ci się oprzeć? Taka biała, miękka i bujna.
Nigdy nie widziałem piękniejszych bioder. Kołysały się tak pięknie, a twoje piersi... Wielkie
nieba, Ido, tak strasznie chciałem ich dotknąć! Byłem tak rozpłomieniony, że można by ode
mnie zapalić ognisko. A miałem udawać, że nic się ze mną nie dzieje, gdy ty tymczasem
brodziłaś po wodzie ubrana jedynie w swoje ogniste włosy. Sięgały ci aż do pośladków.
Zapragnąłem się w nie zanurzyć, chciałem je poczuć na skórze. Przesiać przez palce. Chciałem
objąć te twoje krągłości. Wiedziałem, że jesteś taka miękka. Chciałem wsunąć ręce pomiędzy
białe uda. Zobaczyć, jak się przede mną otwierasz. Chciałem w ciebie wejść.
- Wygadujesz świństwa, Sedolfie Bakken!
Pocałunkiem zmusił ją do milczenia. Ręce spokojnie spoczywały na jej plecach, nie
urzeczywistniały tych tęsknot, o których jej mówił, wywodzących się z przeszłości, gdy nie
miał jeszcze do niej żadnych praw.
- Cudowne świństwa - powiedziała Ida, łapiąc oddech. - Czy ty wiesz, co twoje oczy
zrobiły ze mną tamtym razem?
- Wydaje mi się, że to pamiętam.
- Tak dawno nie dotykał mnie żaden mężczyzna. Tak dawno nie smakowałam innego
ciała. Ailo uosabiał wszystkie moje pragnienia. Był moim mężczyzną. Pierwszym, który oddał
mi i ciało, i duszę. Nauczył mnie tych radości. Nauczył mnie nie wstydzić się. Sądziłam, że nie
jestem w stanie pożądać żadnego innego. Tak było aż do chwili, gdy bez skrępowania
przyglądałeś się, jak się kąpię. Rozzłościłeś mnie wtedy, Sedolfie. Do diabła, taki byłeś
bezczelny! I taki piękny! Taki męski. Niezmiernie pociągający. Moje oczy sięgały ci pod
ubranie. Zastanawiałam się, jakim jesteś mężczyzną, jakim kochankiem. Podzieliłeś się ze mną
swoim żarem. Pociągnąłeś mnie poza granice, które sobie wyobrażałam. Pokazałeś mi, że gdy
dwoje ludzi się kocha, nie ma żadnych granic.
- Chciałaś się kochać na stojąco, oparta o drzewo. - Sedolf ukąsił ją w ucho.
Śmiech okrążył ich głowy, otulił ich, jeszcze bardziej do siebie zbliżył.
- Spodziewałem się chodzącej niewinności, tymczasem ty poprosiłaś mnie o coś, o co
bałbym się poprosić dziwkę, to znaczy doświadczoną kobietę.
Ida również miała śmiech w oczach. Dłonie wsunęła pomiędzy ich ciała, znalazły to,
czego szukały. Sedolf westchnął.
- Chcesz tego teraz? Chcesz to teraz powtórzyć, skarbie? Chcesz, żeby było tak jak
wtedy, za pierwszym razem?
- Tu nie ma takich cienkich drzewek - odparła Ida. - Nie ma takich wystrzępionych
brzózek. Ale chcę. Pragnę tego, Sedolfie. Zabiję cię, jeśli tego nie zrobisz. Znajdź drzewo dla
moich pleców.
Śmiech niczego nie psuł. Wiązał ich mocniej ze sobą. Oplątywał ich swoją siecią.
Byli roześmiani i rozbawieni. Boso biegli po kamieniach i sztywnym ściernisku. Po
starannie wygrabionej łące.
Sedolf pogłaskał na poły wyrośniętą brzózkę. Pocałował ją, udawał, że jest kobietą.
Uklęknąwszy, wodził językiem po korze. Dłonie zaciskały się na białym pniu.
Ida się śmiała.
- Jakaż ona biała! - powiedziała, podchodząc do niego. Kołysała biodrami. Chciała mu
się pokazać. Włosy rozpuściła. Nie wyschły jeszcze całkiem, lecz wiatr jakoś zdołał je
pochwycić. Nie mogła stanąć przed nim już lżej ubrana.
- Ale czy jest miękka, Sedolfie? Wydaje mi się też, że ma bardzo wąskie biodra. Jesteś
pewien, że to ktoś dla ciebie? Ty przecież wolisz bujniejsze kobiety. O tej porze roku niewiele
ma w sobie soków. A twoje usta są takie spragnione... Nie zaspokoisz u niej pragnienia, mój
kochany. Nie znajdziesz też ciepła!
- Nie jest również zbyt chętna - zaśmiał się Sedolf i wstał w oczekiwaniu na Idę. -
Chyba musiałbym ją złamać, by się przede mną otworzyła. A może są tu w okolicy inne,
cieplejsze kobiety? Może znajdzie się jakaś miękka, która ogrzeje zlodowaciałego mężczyznę?
On zgodzi się na wszystko, czego ona tylko zechce. Zrobi z nią i dla niej wszystko.
Ida odgarnęła włosy z czoła. Leciutko drżała. Nadszedł najchłodniejszy moment nocy.
Ale pod skórą była rozpalona. Krążyły w niej soki. Pączki piersi naprężyły się na
chłodnym powietrzu, pragnąc tego ciepła, które miał w sobie, pomimo iż jego usta twierdziły co
innego.
Sedolf uśmiechnął się, spoglądając w dół na własne ciało. Jeszcze szerzej rozstawił
nogi, by nie odbierać radości jej oczom. Uśmiech miał szeroki, biały. W spojrzeniu diabelski
błysk.
- Tyle ci wystarczy? - spytał. - Jeśli chciałabyś czegoś więcej, to obawiam się, że nie
mogę ci tego dać. Obawiam się, że nie ma większego drzewa.
Ida okrążyła go, przeszła za jego plecy. Przysunęła się do innej brzozy niż ta, którą z
takim uniesieniem pieścił.
- Nie przy niej - powiedziała z uśmiechem. - Nie przy tamtej. Jestem o nią zazdrosna.
Podzielmy się tym z nieznajomą. Z taką, której nie zna żadne z nas.
Zaczekała na niego. Ramionami oplotła jego kark. Pomogła mu. Użyła własnej siły, gdy
ją podnosił.
Pień, o który się opierała, był chłodny. Kora gładka, przyjemna w dotyku.
Biodra miał twarde w zetknięciu z wnętrzem jej uda, klatkę piersiową mocną. Jego
dłonie złożyły się dla niej w siedzisko. Palce odszukały ciepło i miękkość.
Odsunął się na moment, odszukał, wniknął w nią i pchnął ją na drzewo, które sobie
wybrała.
Wcześniejsza zabawa już ich do tego przygotowała. Napełniła pożądaniem. Tak dobrze
się znali. Znali swoje ciała. Byli sobie tak bliscy również pod skórą.
Bawili się, rozdmuchując żar. Prawie się przy tym nie dotykali, przywoływali
wspomnienia i słowa. Łączyło ich znacznie więcej niż ta jedna chwila.
Poczucie bezpieczeństwa i ogień.
Kochali się zmęczeni, z braku snu. Usuwali płoty, które mogły między nimi wyrosnąć.
Kochali się teraz jeszcze mocniej.
Prawdziwie j.
Prędko osiągnęli rozkosz. Sedolf nie mógł już dłużej wytrzymać. Wymieszały się ich
soki...
Nie dał się jednak całkiem porwać ekstazie. Wsunął rękę pomiędzy ich ciała, odnalazł
mały pączek wśród zarośli włosów i wyniósł Idę na jej własne morze.
Zamknęła się wokół niego, wśród rozkoszy. Była taka ciepła, rozgrzana, rozpalona.
Gdy wreszcie się puścili, serca uderzały spokojniej.
Ale nie mogli się od siebie oddalić. Nie mogli się rozstać. To by oznaczało zbyt wielką
samotność.
- Jesteś taki cudowny - powiedziała Ida. - Wiem, że lubisz tego słuchać. To prawda.
Nigdy nie znajdę innego, który byłby równie cudowny jak ty. Nie muszę więc nikogo szukać.
- Chociaż brakuje mi głębi? - pytał Sedolf. Ciało pokryło mu się gęsią skórką. A to, co
miał pomiędzy nogami, wyraźnie się skurczyło. - Tobie starczy głębi za nas oboje - dodał,
całując ją w czoło. - I to pod wieloma różnymi względami, Ido. Jesteś naprawdę wspaniale
głęboka.
- A ty cudowny - powtórzyła. - Zimno mi. Pójdziemy teraz spać?
- Ale do łóżka - zastrzegł. - Jeśli mnie też wolno o czymś decydować. Niczego więcej
nie żądam. Słyszałem, że zamożni ludzie do tego właśnie używają łóżek. Tobie też obiło się to
o uszy?
Ze śmiechem weszli do domu. Nadzy, opleceni ramionami zapadli w sen.
Bliżej siebie nie mogli już dotrzeć. Ani we dwoje, ani osobno.
Odpoczynek był taki krótki. Krótka noc. Ale obudzili się razem. Należeli do siebie.
Sedolf sam wyprawił się na cypel. Zabrał konia. Ida zajęła się obrządkiem w ich oborze.
Ugotowała pożywną zupę na mięsie, nastawiła ją jeszcze przed wyjściem do obory, była więc
prawie gotowa, nim przelała ją do naczynia, które mieli zabrać ze sobą.
Teraz wzięli też konie, żeby dzieci w powrotnej drodze mogły na nich jechać. O
zabraniu wozu nie było mowy, droga na łąkę była na to zbyt stroma.
Dotarli na miejsce, zanim dzieci się obudziły. Przynosili jedzenie i czułe uściski dla
Mikkala i Ivara. I dla ciotecznych dzieci, które zdążyły już dobrze poznać tych nowych
dorosłych, tę wielką, pełną ciepła rodzinę.
- Od spania w letniej oborze powróciły mi wspomnienia z młodości - śmiał się Matti. -
Są takie radości, o których człowiek z czasem zapomina, prawda Sedolfie?
- Takie, których nigdy się nie spodziewał w letniej oborze - odparł Sedolf, mrugając do
Idy. Ciepło między nimi znów dało się wyczuć.
Zdążyli już dotrzeć na cypel. Wszyscy. Kiedy żagiel Reijo pojawił się na środku fiordu,
nastał już senny wieczór.
Czekali niespokojni. Jon nie był rodziną, lecz stał się przyjacielem.
Ta sprawa dotyczyła również ich.
Żagiel i łódź tak wolno rosły. Żałowali, że nie ma lepszej pogody do żeglugi, bardziej
sprzyjających wiatrów.
Wszyscy wyszli na brzeg. Wiele pomocnych dłoni wyciągało łódź na ląd.
Nikt nie zadawał żadnych pytań.
Jon miał policzki czerwone, osmagane wiatrem z fiordu. Na wodzie wiało bardziej niż
na brzegu. Czapkę mocno wcisnął na uszy. Cienki pasek czarnych włosów wystawał pomiędzy
brunatną skórą czapki a czołem. Pod nim brwi proste niemal jak krawędź czapki. Wąskie czarne
oczy, wąskie usta.
- Zabrali go na południe? - spytała wreszcie Ida. Jon kiwnął głową. Jego ręce również
pomagały, wciągały łódź na brzeg. Uścisnął potem dłoń Reijo.
- Dziękuję ci. To było z twojej strony bardzo wielkoduszne, Reijo. Nie jesteś skąpy.
Nigdy ci tego nie zapomnę.
Ciężko szedł pod górę. Jon, który był taki lekkonogi.
Na szczycie wzgórza objął wzrokiem fiord. Od północnego zachodu, gdzie Jiehkkevarre
nigdy nie zdejmowała śnieżnej peleryny, aż po Adjit z jej postrzępionymi wierzchołkami,
rozcinającymi niebo.
- Hendrik również brał w tym udział - oznajmił Idzie z niezmiernym smutkiem.
Ona jedna podeszła aż do niego. Jedyna, która mogła to zrobić.
- A więc i w jurcie mego ojca wyhodowaliśmy mroczne siły, Ido. Ciężka jest
świadomość, że zło może wyrosnąć wszędzie.
- Bardzo mnie to boli.
Ida dotknęła jego ramienia, lekko je uścisnęła, a potem ujęła go za rękę i przytrzymała
ją przez chwilę.
- Wracam teraz do domu. Do swego letniego domu. Do Anny. Ojciec ciężko to zniesie.
Żona Hendrika i dzieci nie mogą tu zostać. Boję się o nich. U nas będzie im lepiej. Mimo
wszystko. Hendrik i Mons już nie wrócą. Za taką zbrodnię ścinają głowy. To było trudne lato,
Ido. Zawsze tak bardzo kochałem ten fiord. Lubiłem tu wracać. Zawsze się na to cieszyłem.
Teraz nie wiem, czy kiedykolwiek tu powrócimy.
Popatrzył na wodę. Ida również. Fiord był taki piękny. Otaczało ich niezwykłe piękno.
Lecz wiele było tu również zła.
Oboje teraz płakali. Ze łzami w oczach patrzyli na wieczorne słońce.