Krytyka Literacka
e-miesięcznik; dwa razy do roku ukazuje się w wersji papierowej
REDAKCJA Tomasz Marek Sobieraj (red. nacz.)
Witold Egerth, Janusz Najder, Marek Różycki jr., Wioletta Sobieraj
ADRES ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź
E-POCZTA editionssurner@wp.pl
WYDAWCA Editions Sur Ner
*
Archiwum i biblioteka Krytyki Literackiej: http://chomikuj.pl/KrytykaLiteracka
Strona internetowa: http://www.krytykaliteracka.blogspot.com
Cena egzemplarza papierowego 10 zł; w celu nabycia pisma należy dokonać wpłaty na konto dowolnego hospicjum
i wysłać potwierdzenie na adres e-poczty redakcji.
*
Spis treści
str. 1 Adam A. Zych LIRYKA NIELUDZKIEGO ŚWIATA AUSCHWITZ
7 Krzysztof Jurecki O CZYM ŚNIĄ ANIOŁOWIE?
10 Alicja Kubiak OBCA ROSJA
20 Dariusz Pawlicki O LISTACH W LIŚCIE
24 Bolesław Faron MECENAS I PRZYJACIEL
30 Christian Medard Manteuffel SPOTKANY POD BRAMAMI ULRO
36 Niels Hav, Sander de Vaan POEZJA NIE JEST DLA MIĘCZAKÓW
39 Niels Hav WIERSZE
43 Tomasz M. Sobieraj PANOPTIKUM
Na 1 stronie okładki kolaż Małgorzaty Wielek-Mandreli Col 9, 21 x 30 cm, 2014 r.
*
Małgorzata Wielek-Mandrela – urodziła się w roku 1976 w Limanowej. W latach 1997–2002
studiowała na ASP w Krakowie na Wydziale Malarstwa, dyplom z wyróżnieniem uzyskała w 2002
r.; w 2009 obroniła na macierzystej uczelni doktorat pt. Badanie serca. Zajmuje się głównie
malarstwem sztalugowym. Brała udział w ponad siedemdziesięciu wystawach zbiorowych, jest
autorką osiemnastu wystaw indywidualnych. W 2010 r. otrzymała pierwszą nagrodę na VIII
Triennale Małych Form Malarskich – Toruń 2010 w Galerii Sztuki Wozownia w Toruniu. W 2012
znalazła się w finale międzynarodowego konkursu Strabag w Wiedniu. W latach 2010–2012 była
współtwórcą i koordynatorem międzynarodowego projektu artystycznego „Przedmieścia”
realizowanego przez krakowską ASP w Wiedniu, Ostrawie i Krakowie. Twórczość M. Wielek-
Mandreli ukazuje wieloznaczną postać człowieczeństwa i jest rozwijana w kilku cyklach: Portrety,
Włosy, Krajobrazy, Badanie serca, Postacie, Pamiątki, Sny, Cyrk i gry, nawiązujących do
tradycji surrealizmu (René Magritte). Akcentuje oniryczność przedstawienia, linearne
uproszczenie oraz biologiczne wnętrze organizmu ludzkiego, w którym znajduje się serce. Jej
oryginalny styl najpełniej wyraża się w Portretach i Włosach, które są także nowym rodzajem
malarstwa rozwijanego od kilku lat w Krakowie. [Krzysztof Jurecki]
Strony internetowe artystki:
www.wielekmandrela.republika.pl
https://www.facebook.com/wielekmandrelamalarstwo
https://www.facebook.com/dzieciarniawielek
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
1
Adam A. Zych LIRYKA NIELUDZKIEGO ŚWIATA AUSCHWITZ
(…) w domu czeka mnie
zadanie:
stworzyć poezję po Oświęcimiu.
Tadeusz Różewicz (1921–2014)
(…) pisanie wierszy po Auschwitz
jest barbarzyństwem.
Theodor
Adorno
(1903–1969)
Nieprzypadkowo krańcowo różne cytaty przyjąłem jako swego rodzaju myśli przewodnie do tego eseju,
a zarazem uczyniłem je punktem wyjścia w poszukiwaniu odpowiedzi na, wcale nie retoryczne,
pytanie: czy możliwa jest szeroko rozumiana twórczość artystyczna – w tym także poetycka – po
zamknięciu najmroczniejszych w dziejach świata kart, na których zapisane zostało nieprzystające do
dotychczasowych doświadczeń zjawisko Auschwitz?
Obciążeni bagażem najnowszej historii, z perspektywy siedemdziesięciolecia łatwiej
postrzegamy i trafniej rozumiemy rozliczne motywy twórczości, podejmowanej często nie bez
narażenia życia w obozach, łagrach i więzieniach.
Czym była twórczość artystyczna w KL Auschwitz-Birkenau, czy tylko dokumentem ciemnego
czasu okrutnej wojny światowej, czy też czymś więcej? Z jakich motywów rodziła się inspiracja twórcza
w tak ekstremalnych warunkach obozowych? Są to pytania, które muszę w tym miejscu postawić.
Twórczość obozowa, jak sądzę, to nie tylko artystyczny wyraz emocji czy uczuć ludzi
zamkniętych w obozie koncentracyjnym – bólu i żalu, goryczy i rozpaczy, przejaw tęsknoty i nadziei
przeżycia, pragnienia powrotu do bliskich, ale i forma ekspresji oporu lub buntu szczególnie
wrażliwego człowieka jakim jest poeta, a więc próba bezgłośnego protestu i przeciwstawienia się
ustaleniom życia obozowego narzuconego przez zbrodniczy system; jest to też wyraźna oznaka pogardy
dla wroga i śmierci, a także pokrzepienie serc i potwierdzenie własnego człowieczeństwa.
Zdaniem Tadeusza Hołuja (1916–1985), poety i byłego więźnia KL Auschwitz-Birkenau i KL
Leitmeritz, „istniała bowiem niezaprzeczalna potrzeba dawania wyrazu obozowej rzeczywistości,
jakiejś ponownej s a m o k r e a c j i człowieka w pasiakach, i dania odpowiedzi na podstawowe nieraz
pytanie: co się stało z człowiekiem?”.
Mieszcząca się w rozległym nurcie „literatury krematoriów lagrowych” wiersze i pieśni obozowe
powstawały zazwyczaj spontanicznie, z wewnętrznego impulsu, wywołane potrzebą przekazania myśli
bądź też utrwalenia w artystycznej formie przeżywanych emocji i uczuć.
„Mroczny czas” ma to do siebie, że człowiek wyraźnie i jasno postrzega swoją znikomość,
przypadkowość, kruchość swej ludzkiej kondycji. Słowo jest człowiekowi potrzebne najbardziej właśnie
w sytuacji zagrożenia. Czasem jeden cytat wystarczy, by być lepiej zrozumianym niż w długim
wywodzie. Słowo umożliwiało bezpośrednie reagowanie na zbrodnię, krzywdę i niesprawiedliwość.
Właśnie tam – za drutami, za kratami, na wygnaniu, na zesłaniu – kultura czy sztuka, piękne
słowo, były szczególnie potrzebne. Twórczość obozowa, łagrowa, więzienna uświadamiała, że
w najtrudniejszych nawet warunkach można i należy pozostać osobą ludzką, istotą twórczą, a nie
skazanym na pogardę i zagładę przedmiotem. Poetyckie słowo budziło w człowieku jego podmiotowość
i tożsamość, chroniło przed zagubieniem godności, podeptaniem człowieczeństwa. Wiersze pozwalały
przetrwać – nie w znaczeniu biologicznym, ale psychologicznym – bowiem posiadały niezmierny
wpływ na zachowanie szacunku dla samego siebie.
Odczytywana dziś na nowo poezja oświęcimska poszerza poznanie, wzbogaca świadomość, nie
tylko historyczną, uwrażliwia, buduje w nas zupełnie nowy świat doznań i przeżyć, a nade wszystko
umożliwia osiągnięcie własnego „punktu widzenia” na wiele złożonych spraw, gdyż jak pisał Henryk
Jasiczek (1919–1976):
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
2
Na świat można patrzeć
przez:
powiększające szkła zdumienia
pomniejszające szkła zwątpienia
przez palce przez łzy
czarne niebieskie i różowe okulary
dziurkę od klucza
szkiełko do zaćmienia słońca
lufę karabinu
tysiące pustych okularów
muzeum
Oświęcimia.
Liryka nieludzkiego świata Auschwitz, a także wiersze tworzone po Oświęcimiu, dają nam
szansę poznania rzeczy nowych, takich, obok których przechodziło się dotychczas obojętnie, zarazem
ukazują w niezwykłym świetle sprawy powszednie, a niedostrzegalne i niezrozumiałe.
Twórczość obozową należy traktować nie tylko jako wyjątkowy dokument minionych czasów,
ale także w wymiarze psychologicznym. Piękno poetyckiego słowa miało w obozie walor
psychoterapeutyczny, ponieważ twórczość ta była szczególnym mechanizmem obronnym, ocaleniem
psychiki ludzkiej przed wewnętrznym zniewoleniem, a także czynnikiem katarktycznym, obniżającym
narastające napięcie emocjonalne. Literatura i sztuka w świecie załamujących się wartości budziły
wiarę w człowieka i w ocalenie ludzkich ideałów. Trwanie orientacji aksjologicznych, w których
dominował humanizm, dobro, sprawiedliwość, pomagało w tak ekstremalnych warunkach przeżyć
i pobudzało wiarę lub nadzieję w przetrwanie.
Poeta Edmund Polak (1915–1980), były więzień Auschwitz i Buchenwaldu wyznał kiedyś:
„Trzeba się było jakoś bronić przed otaczającą nas brutalnością, odczłowieczeniem, obojętnością” (...)
„beznadziejnością czekania na wszystko”. Jakże trafnie opisała te „szare dni” poetka Brzezinki Zofia
Grochowalska-Abramowicz (1902–1998), gdy „poprzez opuszczoną wieś” (...) „obojętne na wskroś
maszerują szare kolumny”:
Teraz mamy oczy szklane,
na ich dnie niezapomniane
nieprzebolane
wszystkie straty,
wszystkie bóle (...)
I w tym strasznym, błędnym kole
poruszamy
się jak w smole,
lepko... czarno...
duszno...
parno...
jak
spętani... jak spętani...
Marian Pankowski (1919–2011), poeta, prozaik, który ocalał z Auschwitz, Gross-Rosen,
Nordhausen i Bergen-Belsen, przekazał tę oto refleksję („Gazeta Krakowska” 1994, nr 244):
W obozie w Oświęcimiu notowałem w pamięci wyrażenia. Mówiło się: „na rozwałkę”, a ja szukałem rymu do:
„rozwałka” – „załka”; nie, to banalne. To zauroczenie i obłąkanie polskim słowem nigdy mnie nie opuściło.
W obozach koncentracyjnych czułem się też pisarzem, to pozwoliło mi się zdystansować do codziennego
koszmaru. Siedziałem tam, jako ja – prawdziwy i ja – pisarz, obserwujący swoje zachowanie.
Pisano zatem dla oderwania myśli od strasznej rzeczywistości i niepewnego jutra. Twórczość
stawała się istotnym czynnikiem samoobrony, odwracała uwagę od koszmaru i grozy życia obozowego,
od codziennych spraw pełnych lęku, smutku, cierpienia i śmierci, w stronę innego świata. Obóz, jak
pisał poeta nieznany, to:
Drutami okolony skrawek świata,
Gdzie ludzie tylko numerami są (...),
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
3
a może obóz to universum zła, z własnym, pozornie absurdalnym, niezrozumiałym porządkiem,
aksjologicznym i moralnym, a być może Auschwitz to anus mundi...
W obozie oświęcimskim wiersze, poematy bądź pieśni tworzyli uznani poeci, mający
ugruntowaną pozycję, jak np.: Tadeusz Borowski (1922–1951), Jan Maria Gisges (1914–1983), Tadeusz
Hołuj (1916–1985), Aleksander Marian Kubicki (1908–1972), Stanisław Wygodzki (1907–1992) czy
Stanisław Lech-Zelle (1918–2001), ale także autorzy mniej znani: Pierre Créange (1901–1942),
Konstanty Ćwierk (1895–1944), Charlotte Delbo-Dudach (1913–1985), Monika Dombke (1920–2005),
Fania Fénélon (1908–1983), Jacqueline Flem (1921–2003), Maurice Honel (1903–1977), Andrzej
Józef Kamiński (1921–1985), Jadwiga Leszczyńska (1902–1986), Friedrich Löwy (1883–1942),
Edward Marzec (1914–1962), Maria Olszewska (1917–1943), Margit Prerau (1909–1944), Franciszek
Stryj (1912–1985), Janina Unkiewicz-Gołębiowska (1919–1987), Kazimierz Wójtowicz (1919–2006) czy
Krystyna Żywulska (1914–1992).
Pisali w ciągłym zagrożeniu z rozlicznych motywów w rodzaju – dla podtrzymania psychicznego
współtowarzyszy obozowej niedoli i własnego ducha; dla zachowania przynajmniej wewnętrznej
wolności; dla potwierdzenia człowieczeństwa. Literatura czasów pogardy stawała się w tamtych, tak
trudnych latach, powiernikiem najgłębszych niepokojów, doznań i wrażeń, a zarazem źródłem wiary
w ocalenie, ratując przed wewnętrznym załamaniem lub zwątpieniem.
Ludzie przesiąknięci cywilizacją i kulturą europejską, zazwyczaj nie wytrzymywali upadku na
samo „dno życia”, wielu z nich wybierało śmierć – szło na druty, otaczające obóz; po prostu nie byli
w stanie żyć w warunkach totalnej deprywacji psychicznej:
Nagle trzask suchy ciemność przeszył
i z drutów zwisnął bezkształtny cień.
Nim inni przyszli – poszarzał dzień.
Nie
żył (...).
Numer mu skreślono w księdze.
Tyle
było tysięcy – tyle przyjdzie tysięcy...
Edmund Polak (1915–1980) „Na druty”, 1943 r.
Zarazem twórczość w więzieniach hitlerowskich i obozach zagłady była przejawem buntu
przeciw zniewoleniu, stanowiąc dowód, że i w najtrudniejszych chwilach życia duch ludzki nie da się
ujarzmić oraz wznosi się ponad zbrodnię, nienawiść bądź zło. Mimo nieludzkich, niewolniczych
warunków systemu obozowego twórczość, działalność artystyczna czy oświatowa rozwijały się
w ukryciu. W tych trudnych warunkach właśnie twórczość umożliwiała zachowanie wewnętrznej
wolności, a nawet dawała szansę rozwoju osobowości i samorealizacji. „Człowieka zlagrowanego” –
dzięki działaniom twórczym – zastępował „homo creator”... Była to swoista akcja ruchu oporu
zmierzająca do przeciwdziałania destrukcyjnym wpływom atmosfery obozu koncentracyjnego na
psychikę więźnia, autentyczna obrona przed „odczłowieczeniem”. Oprawcy mogli przecież zniszczyć
ciało, lecz nie zdołali zabić duszy. Wiersze zapobiegały wypaleniu wewnętrznemu, duchowej pustce,
nastrojom smutku, rozpaczy, a więc stawały się swoistym oczyszczeniem i rozładowaniem
negatywnych odczuć, emocji i wzruszeń.
Twórczość obozową można też rozpatrywać w kategoriach ważnego mechanizmu obronnego,
którego zadaniem było wypracowanie sfery wewnętrznej wolności, swoistego „rezerwatu
psychicznego”. Warunki życia w obozie nie pozwalały na ujawnianie myśli, pragnień czy dążeń
i marzeń. Do podstawowych cech życia obozowego należały – świadomość stałego zagrożenia,
uniemożliwienie zaspokojenia podstawowych potrzeb biologicznych i psychicznych, ciągły głód,
o którym pisała w Oświęcimiu poetka:
Boże, zlituj się nade mną
ześlij mi kawałek chleba!
Patrz – tak mało mi dziś trzeba
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
4
Boże,
byłeś Ty kiedy głodny?
Halina
Nelken
(1923–2009)
„Głód”, 1944 r.
Poniżające tatuowanie numerem po przekroczeniu bram obozu i ciągłe apele poranne,
wieczorne, w chłodzie i deszczu, w spiekocie, pod rozpalonym niebem skwarnego lata, zagrożenie, lęk,
ból, strach... – to codzienność obozowa, która stawała się często motywem przewodnim poezji
oświęcimskiej. Człowiek w obozie zagłady stawiał się bezimiennym numerem – bez przeszłości
i przyszłości:
A jednak te numery nazwiska swe miały,
żyły, jadły normalnie, ba, nawet się śmiały...
Czy to kara, przekleństwo, czyśmy winni sami?
A
może z nas też ludzie, tylko z numerami!
– pytał sam siebie w oświęcimskim obozie w maju 1941 roku Franciszek Stryj, a autorka nieznana
dopowiadała w wierszu napisanym w Birkenau:
Apel, apel, apele (...)
Staliśmy na nich godzinami,
zmęczone, zziębnięte, okryte łachmanami,
w drewniakach przestępując z nogi na nogę (...).
Jedna po drugiej na ziemię się wali,
a komin jeden, drugi i dalsze
takie
właśnie więźniarki pali.
Wiersze te być może nie noszą znamion utworów wybitnych czy artystycznych, niemniej każdy
z nich posiada niewątpliwą wartość historyczną, autentycznego dokumentu, świadectwa nieludzkich
zachowań w tych czasach pogardy i zła, stanowić mogą swego rodzaju dowód zbrodni i najmocniejszy,
choć subiektywny przekaz prawdy o Oświęcimiu. Tym bardziej, że czas minionych dekad daje jakże
konieczny dystans. Lirykę nieludzkiego wszechświata Auschwitz powinni studiować nie tylko ludzie
pióra – poeci, prozaicy, krytycy literatury pięknej, ale także historycy, a nawet psycholodzy bądź
psychiatrzy, którzy odnaleźć mogą np. kliniczny wręcz opis osobowości „muzułmanów”, zespołu
uogólnionego wyniszczenia biologicznego i wyczerpania sił obronnych osobowości, tworu jeszcze
żywego, a już umarłego, wegetującego bez jakiejkolwiek woli życia, który nie posiada już nawet
instynktu samozachowawczego... O nich właśnie pisał w obozie oświęcimskim w 1942 r. Kazimierz
Wójtowicz w utworze pt.: „Muzułmanie”:
Stoją pod blokiem skuleni, w bezruchu.
Głodni śmiertelnie, złamani na duchu.
Szkielet ich w zżółkłej, opuchłej powłoce
Zimnem
wstrząsany, straszliwie dygoce.
A
mgła wilgocią nasyca pasiaki (...).
Muzułman martwy, półnagi, bosy
Spokojnie znosi pośmiertne ciosy –
Nie
wstanie!
W tej, jakże dramatycznej, poezji odnaleźć możemy wstrząsające opisy: „choroby drutów
kolczastych”, kończącej się niekiedy depresją lub samobójstwem; obrazy wprost wyjęte
z niderlandzkiego malarstwa Hieronima van Aken zwanego Boschem (ok. 1450–1516) – „gdy
wieczorem wychodziło się z bloku i widziało jęzor ognia nad kominem krematorium, jak się wiedziało,
że ci Żydzi, którzy stali w południe między drutami elektrycznymi – tam właśnie poszli, a niebo było
zaczadzone tą okrutną ziemią, to...” można było zwątpić nie tylko w człowieka, ale i w Boga; a być może
nawet wykładnię Apokalipsy, gdy kruszą się w tych wierszach kolejne pieczęcie tajemnicy, a serca się
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
5
łamią; pozostała w tej poezji jednak nadzieja, jak w wierszu Kazimierza Dąbrowskiego (1908–1944),
napisanym w KL Auschwitz:
Przyjdą dni dobre, przyjdą na pewno.
Pokoju zrodzi się owoc,
Ludzie w Oświęcimiu wierzyć nie będą
Koszmarnym wierszy mych słowom.
Na zakończenie tego eseju warto jeszcze poszukać odpowiedzi na parę pytań: jakie powody
i motywacje legły u podłoża poezji współczesnej, zwłaszcza niemieckojęzycznej, dla której niemal
mistyczne zjawisko Auschwitz nadal jest żywym źródłem inspiracji twórczej? Czy tylko poczucie winy
i potrzeba ekspiacji oraz chęć zmycia brunatnej plamy z własnej historii i z sumień ojców, czy też
pokojowe dążenia niespokojnego współczesnego świata, który przypomina kolejny już raz: „Never
Again” is Now?
Oczywiście dalsze moje rozważania mają w głównej mierze charakter hipotetyczny, są to raczej
przeświadczenia, przeczucia i znaki zapytania…
Jednym z podstawowych motywów twórczości „po Oświęcimiu” może być – jak się wydaje –
poszukiwanie odpowiedzi na fundamentalne pytania: jak mogło do tego dojść?, jak to było możliwe, że
w połowie minionego wieku, w sercu Europy „skonstruowano” centralne miejsce zagłady w postaci KL
Auschwitz?
Pragnąc zachować pamięć, trzeba odsłonić sens czegoś, co w rzeczywistości było bezsensowne,
przekraczające ludzką wyobraźnię, niewytłumaczalne, zatem koniecznością staje się próba
zrozumienia, co nie oznacza usprawiedliwienia, zbrodni Auschwitz.
Każde pokolenie – a zwłaszcza dzieci ofiar i dzieci katów – musi poszukiwać własnego kształtu
zapisu artystycznego przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, nawiązując własną i niepowtarzalną więź
z czasami grozy oraz utrwalając osobiste z nimi spotkania, z próbą odpowiedzi na istotne pytanie: jak
daleko można sięgać nienawiść?
To, co się stało w Auschwitz jest sprawą ludzką, dotykającą boleśnie każdego, gdyż nie jest to
problem wyłącznie jednego narodu: żydowskiego, niemieckiego, polskiego czy włoskiego, lecz
Auschwitz stał się kwestią ludzkości.
Kolejne generacje nie zawsze dają wiarę temu wszystkiemu, co zdarzyło się w Auschwitz-
Birkenau i w wielu innych obozach czy więzieniach hitlerowskich, tym bardziej, że od czasu do czasu
kwestionuje się na przykład istnienie krematoriów i komór gazowych, zaś wymiar nieludzki sprowadza
się do najzwyklejszych wojennych doświadczeń, co więcej bezlitosny czas robi swoje. Jak wspominała
Krystyna Żywulska:
I pojechaliśmy aż do Brzezinki. Ja byłam jak w gorączce, pokazywałam im: „Tu był ten biały domek, tu było to,
tu było to”. Mama na mnie patrzała, w pewnym momencie mój mąż powiedział: „Moja droga, tu jest tylko trawa,
tu nic nie ma”. I wtedy pomyślałam sobie: „rzeczywiście, po co ja tu przyjechałam. Tam była nie tylko trwa, były
też jakieś muzealne historie dla turystów (…)”.
Twórczość powojenna to nie tylko wyraz niepokoju sumień i niełatwych rozliczeń z przeszłością, ale
także przeciwstawienie się temu, co zdarzyło się przed laty w Auschwitz i w wielu innych miejscach
zagłady. Dzieło sztuki, twórczość artystyczna, poezja, wypełniając swą ostrzegawczą funkcję, stanowią
zarazem głos w obronie człowieczeństwa, wyrażając potrzebę pochylenia się nad umęczonym, odartym
z godności człowiekiem, co celnie ujął Tadeusz Hołuj: „rzeczą sztuki jest chwytanie prawdy Oświęcimia
poprzez los jednostki”. Tworząc syntezę historiozoficzną i moralną Auschwitz nie wolno zatem zagubić
nam losu indywidualnego człowieka. Patrząc w tragiczną przeszłość czasu krematoriów, należy też
dostrzegać nowe zagrożenia humanitas, a jednocześnie wciąż musimy prosić Boga słowami poetki
Nelly Sachs (1891–1970): „pozwól nam po cichu od nowa uczyć się życia”.
I kwestia ostatnia, niezwykle ważna dla zrozumienia tekstów poetyckich zamieszczonych w tej
antologii*: czy poezja po przeżyciu Auschwitz jest możliwa? Trudno o jednoznaczną odpowiedź na tak
postawione pytanie. Warto w tym miejscu zastanowić się, czy ponad psychiką ofiar Holokaustu, a także
ich dzieci i wnuków, nie wyrasta „szklany sufit”, „szklany klosz”, „szklana klatka” bądź „czarny cień
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
6
kacetu”, hamując ich działania i ograniczając twórczość. Pojawia się poważne pytanie: czy można
beztrosko przejść ze świata obozu koncentracyjnego, getta czy łagru do świata rzeczywistego, czy też
jedynym wyjściem jest samobójcza śmierć? Przecież takie właśnie „ostateczne rozwiązanie” wybrali na
przykład: Jean Améry (1912–1978), Paul Celan (1920–1970), Tadeusz Borowski (1922–1951), Bogdan
Wojdowski (1930–1994), Sylvia Plath (1932–1963) czy Jerzy Kosiński (1933–1991), a być może wielu
innych, nieznanych twórców z pokolenia Auschwitz-Birkenau.
Wspomniany na początku tego eseju Theodor Adorno rozstrzygnął tę kwestię piękną myślą,
którą pragnę przytoczyć na zakończenie: „Wciąż trwające cierpienie ma takież prawo do ekspresji, jak
maltretowany do krzyku; dlatego raczej mylny byłby sąd, że po Oświęcimiu nie można już napisać
żadnego wiersza…” [przekład Krystyny Krzemieniowej].
* Esej ten jest fragmentem wprowadzenia do włoskiej edycji antologii poezji oświęcimskiej: Auschwitz nella
poesia contemporanea. Antologia. Poesie raccolte e elaborata da Adam A. Zych con la collaborazione di
Marilinda Rocca e Sara Ferrari, Museo Statale di Auschwitz-Bikrenau, Oświęcim 2014. Antologia zostanie
ogłoszona drukiem jesienią 2014 r.
Bibliografia
[1] T. W. Adorno, Dialektyka negatywna, PWN, Warszawa 1986.
[2] T. W. Adorno, Kulturkritik und Gesellschaft, Suhrkamp, Frankfurt am Main 2003.
[3] H. Jasiczek, Blizny pamięci, Krajské Nakladelství, Ostrava 1963.
[4] A. Mach, Poetyka postpamięci i etyka świadka-spadkobiercy zagłady. (Niepublikowana praca doktorska),
Arch. UW, Warszawa 2013.
[5] T. Różewicz, Widziałem cudowne monstrum, „Śląsk” 1999, nr 1.
[6] S. Wieczorek, Muzyka po zagładzie, „Muzykalia” 2008, t. 6 („Judaica”, z. 1).
[7] A. A. Zych (ed.), The Auschwitz Poems. An Anthology, 2nd ed., Auschwitz-Birkenau State Museum,
Oświęcim 2011.
[8] A. A. Zych (wybór i oprac.), Na mojej ziemi był Oświęcim… Oświęcim w poezji współczesnej, Wyd. Państw.
Muz. w Oświęcimiu, Oświęcim 1987 (cz. 1), 1993, cz. 2.
[9] K. Żywulska, Zawsze czyjś los był gorszy. (Rozmawiała Barbara Engelking-Boni). „Gazeta Wyborcza” 1992,
nr 185.
Małgorzata Wielek-Mandrela, Włosy 24, 60 x 80 cm, olej, płótno, 2012 r.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
7
Krzysztof Jurecki O CZYM ŚNIĄ ANIOŁOWIE?
Obrazy Małgorzaty Wielek-Mandreli są, w zdecydowanej większości, bardzo ważnym doświadczeniem
estetyczno-duchowym. Nie wszystkie, ale nie wnikam w bliższe analizy, dotyczące badania ich stanu
wartości z zakresu Kunstgeschite als Geistgestchite (Historia sztuki jako historia ducha) czy
potencjalnej inności.
Nie jest dla mnie istotna sztuka opierająca się na „manekinizacji kultury”, ponieważ jest ona
najczęściej zabawą, formą, w której nie da się stworzyć syntezy, a jedynie eklektyczny pozór gry
konwencjami
[1]
. Nie jest dla mnie także istotna abstrakcja geometryczna, gdyż powiela wzorce głównie
z lat 20. XX wieku, tylko z tą różnicą, że obecni artyści nie mają do zaproponowania nowych koncepcji
teoretycznych
[2]
. Podobnie sprawa przedstawia się z abstrakcją niegeometryczną, która po
dokonaniach szkoły nowojorskiej wyczerpała swój potencjał. Znajdujemy się w nieustannym kręgu
powtórzeń.
Małgorzata Wielek-Mandrela, Wyciek 5, 61 x 91 cm, olej, płótno, 2012 r.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
8
1. Jakie malarstwo „mówi”?
Najważniejszym malarzem w polskiej tradycji powojennej był, według mojej opinii, Andrzej
Wróblewski, który na podstawie fotografii malował obrazy w konwencji monumentalnego,
zbrutalizowanego realizmu oraz abstrakcyjne pod wpływem tradycji konstruktywizmu.
Ale najważniejsze są jego prace łączące oba postulaty: realizm z abstrakcją połączone z myśleniem
fotograficznym przefiltrowanym dodatkowo przez ówczesny film fabularny, np. Niebieski szofer.
W jego wielu obrazach i pracach na papierze kryje się dramat egzystencjalny, rodzinny
i społeczny. Dramat, nad którym starał się panować tak, aby spokojnie istnieć w przestrzeni społecznej
i artystycznej. Taka wiele mówiąca forma – figuratywna z elementami abstrakcji – pojawiała się już
w obrazach modernistycznych, chociażby u Pabla Picassa, aby wymienić Fletnię Pana (1923). Czy one
oddziaływały na młodego Wróblewskiego? Z pewnością tak, ponieważ Picasso był wówczas jednym
z najbardziej wpływowych twórców.
Malarstwo przemawia wówczas, gdy rezonuje swym istotnym i ważnym z jakiegoś powodu
przesłaniem, nawet kontrowersyjnym. Takim przykładem jest obraz Maxa Ernsta Madonna karcąca
Dzieciątko w obecności trzech świadków. Sama dziwna forma, jeśli nie jest związana z ważnym
przekazem ideowym, niczego nie wyraża i w związku z tym nie przetrwa długo, chyba tylko jako
decorum, np. w banku albo w lokalu McDonald’s. Tak oceniam zjawisko tzw. Polskiego surrealizmu
w malarstwie, które w warstwie znaczeniowej najczęściej niewiele znaczy, choć preferuje poszukiwane
innego rodzaju malowania.
2. O czym śnią aniołowie?
Aniołowie są bytami subtelnymi – to oczywiście truizm, ale warto go powtarzać. Stanowią element
pośredni między światem ziemskim a doskonałym – boskim, ale nie do końca odgadnionym przez
mistyków. Obraz pt. Motyl wylatuje (2013), jeden z najważniejszych, jakie artystka namalowała,
przedstawia formę bytu subtelnego, być może nie do końca idealnego i szczęśliwego, przypominającego
relikwiarz, monstrancję lub cherubina. Zwraca moją uwagę maestria malowania. Punktowanie twarzy,
które powtarza się w kilku obrazach z analogicznym motywem anioła, posiada swój prawie
geometryczny układ złotych „piór” skontrastowanych z uproszczonym odczłowieczonym pejzażem,
nieposiadającym ani skrawka zieleni. Czy życie już ostatecznie zamarło? Jeśli tak, to należy tę wizję
Małgorzaty Wielek-Mandreli traktować w kategoriach apokaliptycznych. Analizowany obraz kojarzy
mi się z innymi realizacjami tej artystki, np.: O już idzie, Ubraniem i Wyciekiem. Ta ostania praca
który należy do długiej serii pod tym samym tytułem
[3]
.
Takie peregrynacje na temat bytów subtelnych bliskie są myśleniu Stanisława Fijałkowskiego
i jego obrazowi Anioł w postaci dżdżownicy (1969), o którym z teologiczno-mistycznym znawstwem
mówił: „Nie wiemy jak wyglądają Aniołowie. Może to nie są byty czysto duchowe, może występują
w różnych formach zbliżonych do ziemskich żywych istot?”
[4]
.
Obraz Angelus Novus Paula Klee należał do kolekcji Waltera Benjamina, który akcentował
zwycięstwo twórczości technologicznej i rozbrat z „aurą” sztuki. Nie rozpaczał z tego powodu. Dziś ta
słynna akwarela jest ważnym drogowskazem w tłumaczeniu skomplikowanej historiozofii Benjamina.
Według jednej z interpretacji „anioł historii” gnany jest, a może został wygnany, przez modernizm
w przyszłość
[5]
. Sądzę, że dla Klee tytułowy anioł był tajemnym, może onirycznym przedstawieniem
z jego nieludzką i chyba zwierzęcą siłą wyrażoną w formie głowy, która kontrastuje z gestem
sugerowanego wznoszenia się będącym być może także pozdrowieniem, ale również podstawowym
symbolem chrześcijaństwa.
Anioł, czyli tytułowy motyl z pięknego w swym przesłaniu obrazu Małgorzaty Wielek-Mandreli,
unosi się w powietrzu. Twarz o rysach dziecka niewiele zdradzi nam ze swej tajemnicy. Ale inne obrazy
artystki w podobnej konwencji np. O już idzie (2013), pokazują naturę bytów subtelnych, jak też każdej
materii żywej, która dąży do uduchowienia i doskonałości. „Światy niższe” także podlegają tym samym
prawom, co „wyższe”. Co przeszkadza w doskonaleniu się? Brak podstawowego celu, chaos, rozpad
myśli i materii.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
9
Małgorzata Wielek-Mandrela, Motyl wylatuje, 60 x 60 cm, olej, płótno, 2013 r.
3. Co może malarstwo?
Powinno być środkiem nie tylko do spekulowania o codzienności, jak czynią to mass-media, bawienia
ludzi czy walki ideologicznej, ale rodzajem katalizatora zbiorowej podświadomości, podobnie jak
dawna poezja, muzyka i malarstwo docierające do najgłębszej sfery imaginacji znajdującej się poza
granicami realności. Malarstwo oczywiście może zbliżyć się do formuły marzenia sennego, w której
wciąż kryje się to, co wieczne i nieodgadnione, a co jednak może wskazać nam przyszłość. Taki rodzaj
malarstwa wizyjnego i po-surrealistycznego jaki uprawia Wielek-Mandrela daleki jest od wizji Picassa
czy Wróblewskiego
[6]
. Przypomina raczej ostatni profetyczny okres twórczości Tadeusza Kantora, który
do końca wierzył w doniosłość przepowiadania przyszłości, połączonego ze wspomnieniami zarówno
z dzieciństwa, jak i z osobistej dla niego wielkiej sztuki (np. Goya, Velázquez).
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
10
Przypisy
[1] M. Smolińska, Marcin Berdyszak. Manekinizacja kultury, „Exit” 2014, nr 3.
[2] Nagradzanie prac abstrakcyjnych na różnych konkursach malarskich (np. Bielska Jesień w Bielsku-Białej)
i graficznych świadczy, że jury, czyli krytycy sztuki nie zdają sobie sprawy z wyczerpania kulturowego, w jakie
uwikłana jest przede wszystkim abstrakcja. Dziś bardzo łatwo malować takie obrazy, w przeciwieństwie do
początku dwudziestego wieku. O tym problemie krytyki pisałem w tekście Wszystko i nic, „Arteon” 2014, nr 1.
[3] W serii Wyciek (2012-2014) namalowanych zostało czterdzieści osiem obrazów. Anioł z O już idzie
przypomina dziecko ubrane w czapeczkę z dekoracyjnymi pomponikami na tle zimowego pejzażu. Realność
i doświadczenie codziennego życia łączy się w tych pracach z przemyśleniami o charakterze filozoficznym,
czasem optymistycznymi, ale także pesymistycznymi.
[4] O pierwiastku duchowym w sztuce. Z profesorem Stanisław Fijałkowskim rozmawia Krzysztof Jurecki,
„Format”, 1995, nr 1-2, s. 32.
[5] Anioł historii: eseje, szkice, fragmenty, red. Hubert Orłowski, tłum. Krystyna Krzemieniowa i inni, Poznań
1996.
[6] Por. K. Jurecki, NA MAPIE PODRÓŻY PO-SURREALISTYCZNEJ [Małgorzata Wielek-Mandrela], „Krytyka
Literacka” , maj 2014, http://www.krytykaliteracka.blogspot.com/2014/05/nr-52014-spis-tresci.html
Alicja Kubiak OBCA ROSJA
Narodziny stereotypów
Jest coś na kształt bagniska,
traf tam, a coraz głębiej wciska
Czesław Miłosz, Traktat moralny
Moja myśl, charakter, słowo są pomiędzy. Może to wynikać z dwoistości natury. Jednak nie bez
znaczenia wydaje się pochodzenie, wychowanie, wpływ nastrojów i sympatii rodzinnych. Człowieka
kształtują od najmłodszych lat poglądy najbliższych i środowisko, w którym się wychowuje. Potem
następuje weryfikacja i jawny bunt, ale wpływ pozostaje i jest brzemieniem zakorzenionym głęboko
w umyśle. Uprzedzenia najtrudniej zrozumieć, przezwyciężyć, dlatego postanowiłam się z nimi
zmierzyć, i chociaż nie ma już człowieka, który miał na to największy wpływ, postaram się dojść do
źródła jego przekazu, poprzez słowa, które po sobie zostawił w mej pamięci.
Wędrówka w przeszłość może mieć zatarty obraz, jednak to, co ważne, pozostaje w ogólnym
zarysie niezmienione. Zacznę w takim razie od wycieczki do lat 70-tych XX wieku. Kiedy odbywałam
podróż autokarem mając kilka lat, zaczęłam znużona przysypiać. Po chwili poczułam, że ktoś trąca
mnie łokciem w żebro szepcąc „Nie śpij, bo cię Ruski okradną”. Byłam zbyt mała, by zrozumieć żart
i płynącą z niego stereotypową ocenę. W zależności do kogo skierujemy to oskarżenie, może być
prawdziwe lub fałszywe. Złodziej kradnie – prawda. Uczciwi też czasami kradną – to stwierdzenie
również może okazać się prawdą, ale człowieka wtedy nie można już nazwać uczciwym. Jednak
w odniesieniu do narodu, pewnej wspólnoty społecznej, jest fałszywe, bo czy wszyscy Rosjanie lub
Polacy to złodzieje? Nie sądzę, choć wielu tak myśli. Wówczas nie rozumiałam zawiłości tego
stwierdzenia, jak i również kontekstu historycznego. Dorastałam w cieniu tego zdania i w miarę upływu
lat, coraz bardziej dociekałam jego sensu. Szkolna historia nie ma w zakresie programu nauczania
szczegółów okropieństw wojny. A szkoda! Gry komputerowe, tzw. strzelanki, nie szczędzą widoku krwi
i wywalonych wnętrzności ofiary, wzbudzających śmiech u graczy. Brak świadomości zabija resztki
empatii. Może jednak na odwrót – brak empatii zabija świadomość?
W cieniu tego nie-żartu ciążył nade mną również zakaz oglądania radzieckich filmów. Niby nic,
ale jakże dawało do myślenia. Długie lata tajemnicy rodzinnej dobiegły końca wraz z odwilżą Zimnej
Wojny. Nagle zaczęły wylewać się potoki żalu po utracie członków rodziny w Katyniu. Dopiero w tym
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
11
momencie wyjawiono mi harce wyzwolicieli ze Wschodu, kierujących się na Zachód w cieniu gwałtów
i rabunków pod płaszczykiem pokoju i wolności. Mirona Wawrzyniak – Zdziebkowa i Hanna Boberowa
w swojej monografii o Ziemi Dusznickiej trafnie ujęły ten obraz słowami:
25 stycznia [1945 roku – przyp. A. K.] wkroczyły do Dusznik oddziały armii radzieckiej. Skończył się okres
okupacji hitlerowskiej. Ludność odetchnęła, choć wyzwolicieli witała z mieszanymi uczuciami: jedni chlebem
i solą, inni zmuszeni byli się ukrywać (głównie dziewczęta i młode kobiety).
Kilkadziesiąt kolejnych lat pokazało następstwa wyswobodzenia spod jarzma hitlerowskiej
niewoli. Z deszczu pod rynnę. W powojennej Polsce wmawiano nam obowiązek podziwu dla naszych
wyzwolicieli, przez co dochodziło do fałszywej oceny przeszłości i utrwalania mitów narodowych,
przemilczania spraw wstydliwych, bolesnych. Niszczenie tożsamości narodowej Polaków, Litwinów,
Łotyszów, Ukraińców, Gruzinów, Ormian i wielu innych nacji przez Sowietów niszczy również
tożsamość narodową, tradycję i kulturę Rosjan.
Wśród koczowników i dzikich zwierząt Północy
Gdyby
gwoździe robić z tych ludzi,
nie
byłoby mocniejszych gwoździ na świecie
Nikołaj Tichonow
Filmy i książki przyrodnicze odsłaniają tajemnice życia roślin i zwierząt, jednocześnie poszerzają
horyzonty myślowe w zakresie porównawczym sił dzikiej przyrody i ludzkich słabości. Najciekawsze
według mnie są te, które ukazują naturę okolic północnych naszego globu. To raczej mało znane rejony.
Nieprzyjazny, surowy klimat, wbrew pozorom, nie odstrasza roślin i zwierząt. Co roku przechodzą
okres wegetacyjny, odbywają gody, odchowują potomstwo i przeżywają mimo surowych warunków
zimę, aby powtórzyć cały cykl w następnym roku. To siła natury, o której człowiek zapomniał, wyrzekł
się jej w drodze ewolucji i postępu technologicznego.
Surowy,
mroźny klimat obejmuje północną Kanadę, Skandynawię i Rosję. Nieco bliższa nam
jest Rosja, ale tylko pod względem położenia geograficznego. Aż trudno uwierzyć, że w surowym,
zimnym klimacie Tajgi samotny człowiek, myśliwy potrafi przeżyć i pogodzić się z bezwzględnymi
prawami natury, szanując prawo do życia dzikich zwierząt. Dersu Uzała był wolnym myśliwym
uwiecznionym w książce Władimira K. Arsenjewa poświęconej wyprawie w latach 1906-10. Dersu
wierzył, że duszę posiadają rzeki, wiatr, minerały, księżyc i żywioły. Tajga kształtuje charakter,
pokornym pokazuje, jak człowiek może w niej egzystować. Porywcze żywioły, biorące rozległe terytoria
w swoje posiadanie na wiele dni, potrafią doprowadzić samotnego człowieka do szaleństwa.
Wielodniowe ulewy spychane w głąb lądu wiatrami znad oceanu dodają sił wzbierającym rzekom,
których wody porywają ogromne drzewa wraz z korzeniami. Wyprawa odbyła się na polecenie rządu
carskiego dla zdobycia informacji o terytorium nad dolnym Amurem i Ussuri, rejonem górskim Sichote
Aliń, do lepszego ich zagospodarowania.
Syberia,
często kojarzona z miejscem zesłania więźniów politycznych, przesiedleń ludności
obcych narodowości z terenów zajętych przez Rosję, ukazuje tereny zamieszkane przez ludność
etniczną, niemal zapomnianą przez Kreml. Sybiracy uchodzą za ludzi życzliwych, pogodnych,
bezpośrednich i twardych. Jacek Pałkiewicz w latach osiemdziesiątych XX wieku zorganizował
wyprawę obejmującą tereny od Jakucka po Ojmiakon w rejonie wschodniej Syberii. Ekstremalne
warunki były odpowiednim terenem badań nad fizjologią człowieka w bardzo niskich temperaturach,
kiedy dochodzi do skurczu naczyń krwionośnych (termoregulacji) i w efekcie prowadzi do wzrostu
ciśnienia i obciążenia serca dodatkową pracą. Wyprawa zahacza o Archipelag Gułag, gdzie z rozkazu
Stalina życie straciło co najmniej dwa miliony ludzi. Uciekinierów spotykała śmierć na lodowej pustyni
lub wśród letnich bagien, rozszarpanie przez wilki i z rąk rdzennych mieszkańców Dalekiej Północy.
W 1947 na statku „Kim” do Magadganu miał miejsce bunt 3000 więźniów, którzy próbowali przejąć
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
12
statek. Tragiczny koniec spotkał więźniów polanych strugami wody przy 40 stopniach mrozu. Po kilku
dniach rejsu statki przypłynęły do portu, gdzie na ląd wyładowano kilkaset brył lodu, w których
zamrożone były trupy buntowników.
Cenne
są zapiski Zygmunta Strenczaka o wągrowieckich Sybirakach. Wspomina o bólu,
cierpieniu i wszelkich niedogodnościach związanych z losem ludzi wywożonych do dalekiej Syberii
w ramach polityki deportacji dwóch milionów obywateli z ziem polskich. Powodów było kilka, między
innymi wyeliminowanie inteligencji, pozostawienie na ziemiach wschodnich tylko Ukraińców
i Białorusinów, zlikwidowanie polskiego ruchu oporu, stworzenie taniej siły roboczej przy pracach
leśnych, wydobywczych, w hutnictwie i budownictwie oraz przejęcia (grabież) majątków osób
aresztowanych i deportowanych. Trudne było życie zesłańców. Zygmunt Strenczak miał około pięciu
lat, kiedy wraz z matką i dwoma braćmi, po kilkutygodniowej podróży dojechali do Michajłówki
w północno–zachodnim Kazachstanie. Matka i czternastoletni Zdzisław pracowali w kołchozie od świtu
do nocy w stajniach i oborach. Dwaj młodsi bracia z czasem nauczyli się paść świnie i cielęta, zimą
podczas długich wieczorów i nocy, kiedy pod oknami domów wyły wilki, robili na drutach wełniane
rękawice, szale i skarpety dla żołnierzy Armii Czerwonej. Po wojnie wielu zesłańców powracało do
swoich domów, rozdzieleni poszukiwali siebie przez długie lata. Niektórzy odnaleźli swoich bliskich,
inni stracili wszelki ślad i nadzieję. Wrócili do Ojczyzny, którą pamiętali sprzed wojny, pełni nadziei na
lepsze jutro. Jakież było rozczarowanie:
A czy Ojczyzna okazała się być Matką, do której rwały się nasze serca i myśli, Matką, która otuli w bólu,
wspomoże w potrzebie, pomoże zapomnieć o koszmarnych przeżyciach, pozwoli odbudować wiarę i zaufanie do
drugiego człowieka, stworzy wszystkim Polakom równe szanse startu w przyszłość? Polska Rzeczpospolita
Ludowa okazała się dla większości rodzin polskich, o podobnej przeszłości co my, niesprawiedliwą macochą.
Za nieludzkie cierpienia, udrękę i poniżenia na zesłaniu, za odniesione rany i przelaną krew, za męczarnię
i śmierć w sowieckich więzieniach i łagrach, odwdzięczała się na ogół prześladowaniami, więzieniami i pospolitą
niesprawiedliwością.
Kiedy w zamyśleniu i podziwie dla woli przetrwania mimo wszystkich trudności, pochylam
głowę nad wspomnieniami tych, którzy przeżyli zesłanie, przychodzi mi na myśl wiersz Jacka
Kaczmarskiego „Wigilia na Syberii” (fragm.):
Zasyczał w zimnej ciszy samowar
Ukrop nalewam do szklanki
Przy wigilijnym stole bez słowa
Świętują polscy zesłańcy (…)
Wiersz
nawiązuje do obrazu Jacka Malczewskiego z 1892 roku „Wigilia na Syberii”, powstałym
po upadku powstania styczniowego. Zesłańcy o smutnych obliczach skupiają się przy stole, na którym
króluje parujący samowar z herbatą. Prócz tego talerze, sztućce i krojone kawałki czarnego chleba.
Każdy z obecnych zamknięty jest we własnym świecie wspomnień o rodzinie i cieple blasku
świątecznego nastroju, których najbardziej brak w niewoli. Naga ściana, okno bez zasłon, biały obrus
i wydostające się spod niego siano, zdają się pogłębiać panujący nastrój smutku, tęsknoty,
odosobnienia i wyobcowania. Poza tymi chwilami zwątpienia w lepszą przyszłość trzeba było żyć.
Wspomnienia wągrowieckich sybiraków przywołują obrazy starych baraków pilnie strzeżonych przez
żołnierzy podległych NKWD, ciężko pracując po dziesięć i więcej godzin, żywiąc się kaszą i chlebem
razowym. Bieda, ubóstwo, brud i wszy. Niewola zawsze jest taka sama: nędzna, upodlająca,
wywołująca instynkt strachu i ból. I choć wielki mój podziw dla Syberii rozległej, różnorodnej,
nieujarzmionej, to też żal ogromny o miliony istnień ludzkich skazanych na mordercze łagry, bo Rosja
to przestrzeń, która jest niewolą i wolnością zarazem. Niejednokrotnie w XIX wieku skazańcy, po
zakończonym okresie zesłania, wracali do kraju by po czasie ponownie przybyć do swojego więzienia
w ucieczce od ciasnej, pełnej ograniczeń Europy. Jak wspomina Czesław Miłosz w Rodzinnej Europie:
Ale Rosja była przestrzenią, człowiek nie musiał na każdym kroku zderzać się z człowiekiem i ktokolwiek w niej
zasmakował, musiał później czuć się źle w krajach bardziej cywilizowanych, ale często zaludnionych i ciasnych.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
13
W północno-wschodniej Azji, na terenie o powierzchni miliona kilometrów kwadratowych żyją
Czukcze, Jakuci, Eskimosi i Koriacy. Wielkie obszary południowej Syberii zamieszkują Ewenkowie,
o których wspomina Andrzej Dybczak w reporterskiej opowieści Gugara. Kiedyś prowadzili
koczowniczy tryb życia zajmując się hodowlą reniferów. W XVII w. Rosja podbiła większość terenów
zajmowanych przez Ewenków, pozostałe tereny weszły w skład państwa chińskiego. Język ewenkijski
należy już do rzadkości. Młodzież i dzieci siłą odbierano rodzicom i wysyłano do szkół
rosyjskojęzycznych z internatem. W ten sposób zmuszano ludzi do osiedlania się na stałe. Dla
wędrownych ludów stabilizacja nie jest dobrodziejstwem lecz przykrym przymusem. Przez wiele
wieków rytm życia Ewenków podporządkowany był naturalnym porom roku i wędrówkom reniferów.
Osiedlenie i utrata wolności doprowadziły do zatracenia zewu natury. Ludzie, którzy jeszcze pamiętają
stare tradycje, umierają od chorób i alkoholizmu.
Linia domów zbliżyła się, budynki rosły i nabierały cech indywidualnych. A to jeden z niebieskimi okiennicami,
a to z rozbitym wychodkiem, pokryty papą, a nie eternitem, mniejszy, większy, wszystkie w rządku, wszystkie
tyłem do lądowiska. Podobno kiedyś na tych tyłach, cztery razy do roku, czasem częściej, wyrastała druga wioska
z gęsto ustawionych obok siebie czumów. Teraz rozciągały się tam prowizoryczne miniwysypiska, niektóre ukryte
w trawie, inne świeże, wywalające wnętrzności rozwleczonych przez psy szmat, kolorowych butelek, podartych
gumiaków.
W ten sposób odchodzi tradycja, zwyczaje i obyczaje ludu, który zamieszkiwał te tereny od
zamierzchłych czasów. Strata różnorodności etnicznej jest nie do odrobienia, zdarza się, że wnuk nie
potrafi zrozumieć dziadka, ponieważ jeden posługuje się językiem rosyjskim, drugi – ewenkijskim.
Mariusz Wilk w swoim Dzienniku Północnym wspomina o losie ginącego świata ruskiej
głubinki – prowincji Rosji. Na Zaonieżu w początkach XX wieku było pięćset osiemdziesiąt sześć wsi.
Do czasów współczesnych pozostało zaledwie pięćdziesiąt. Zniszczono osiemdziesiąt procent chramów
i czasowni, ludność umiera, między innymi zapijając się wódką. Inwestorzy zainteresowani bogatymi
złożami mineralnymi chcą wydobywać uran, co wiąże się z degradacją środowiska, zanieczyszczeniem
radioaktywnym od Jeziora Onega, potem przez Świr, Ładogę i Mewę do Morza Bałtyckiego.
Słowianie to jedna wielka rodzina, która przybyła z dalekiej północy i wschodu, z własną
kulturą, językiem i zwyczajami, zamieszkała na zajętych przez siebie ziemiach jako lud rolniczy.
Założono osady, grodziska, zajęto się hodowlą zwierząt, myślistwem, łowiectwem, zbieractwem,
rzemiosłem, uprawą ziemi. Lud ten postrzegano jako spokojny. Czy aby na pewno? Słowianie parli
w kierunku południowego zachodu, zdobywając po drodze kolejne terytoria. Byli odważnymi,
zaprawionymi w boju i trudnych warunkach klimatycznych wojami, wytrzymałymi piechurami. Czy
stąd można upatrywać uporu i zawziętości? Czy to zalążek ciągłej rywalizacji i braku zaufania?
Mentalnie staramy się zdystansować od sąsiadów na odległość większą niż z Ziemi na Księżyc. Czym
więc spowodowany jest chłód w stosunkach między tymi narodami? Jan Józef Lipski w swoich
Pismach politycznych zauważa problem wyrażając go słowami:
W naszym stosunku do Rosjan przeważa – również obok nienawiści (chyba znacznie mniej głęboko
zakorzenionej i łagodniejszej niż wobec Niemców) i lęku z koszmarnych snów o czołgach sowieckich strzelających
do zbuntowanych Polaków – lekceważenie, poczucie wyższości. Skąd się ono wzięło – diabli wiedzą, ale Polacy na
ogół są przekonani o niższości kultury rosyjskiej w porównaniu z polską.
Adam Zagajewski wspomina, że nawet podczas zaboru rosyjskiego, upokorzeni Polacy myśleli,
mówili i pisali z wyższością o Rosjanach.
Miłosz również pisał o nieprzychylnych uczuciach obu narodów względem siebie. Pamięć
o doznanych krzywdach wydaje się potęgować wrogość Polaków wobec Rosjan. Wiek XVI i XVII był
czasem, w którym język polski stał się domeną wschodniej klasy oświeconej, sięgającej po Połock
i Kijów. W tym samym czasie Europejczycy odkryli nowy świat – moskiewską Ruś. Polacy postrzegani
byli przez Niemców jako lekkomyślni pijacy, obdarzeni fantazją i kpiący z wielkiej władzy, okazujący
sprawny talent do wysiłku organizacyjnego wszędzie poza granicami swojego kraju, ale nie u siebie.
W Rosji Polacy czuli się wyżsi przez swoją tradycję i przynależność do Zachodu. Tylko spokój,
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
14
cierpliwość i niewzruszoność Rosjan powodowała uczucie upokorzenia wobec klęski. Mimo tego, pod
polskim wpływem, powstał obraz Rosji barbarzyńskiej, azjatyckiej i wrogiej.
Rzecz trochę historyczna
Wojna nie jest niczym innym, jak sporem
między rządami o władzę nad poddanymi
Lew Tołstoj
Historycznie stosunki między Polską a Rosją nie układały się dobrze. Oba sąsiadujące ze sobą narody
dążyły do dominacji nad obszarami etnicznie zamieszkanymi przez Polaków, a tymi, które zamieszkane
były przez Rosjan. Historia przedstawia Polskę jako Rzeczpospolitą wielu narodów, natomiast Rosję
jako państwo imperialne. Od czasów Iwana Groźnego oraz Katarzyny Wielkiej, która zainicjowała
z Fryderykiem Wielkim rozbiory Polski, nasze stosunki oparte były na rywalizacji. Był też moment
w historii, gdy Polacy dotarli do Moskwy i objęli na krótko rządy.
Ludwik Bazylow w Historii Rosji opisał ten epizod, który zaliczam zarówno do wstydliwych
zwycięstw jak i do haniebnych porażek obu stron konfliktu. Polakom powiodła się i jednocześnie
zakończyła klęską wyprawa na Moskwę. Wprowadzono na Kremlu nową modę i zwyczaje, które nie
spodobały się bojarom i szlachcie rosyjskiej. Pycha, wyniosłość, pretensjonalność i pogarda dla Rosjan
zgubiły polską szlachtę, budząc wśród mieszkańców Moskwy nienawiść i odrazę. Mimo wewnętrznego
rozdarcia i potrzeby wprowadzenia na tron rosyjski władcy z zewnątrz, Zygmunt III nie potrafił dojść
do porozumienia i stworzenia jednoczącego układu politycznego. Wydarzenia te miały negatywny
wpływ na postawę obu narodów względem siebie. Wojny z Polakami i Szwedami mogły przyczynić się
do potrzeby poszerzania terytorium Rosji, skoro z zachodu i północy nie można było liczyć
na stabilizację i współpracę, należało wzmocnić rosnące imperium przyłączając i podbijając ziemie na
wschodzie i południu.
*
Zastanawiającym jest, kim był dla nas Adam Mickiewicz? Zawłaszczyliśmy go sobie nie pytając
o zdanie, a pisał przecież o swojej ukochanej:
Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie;
Ile
cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto
cię stracił.
Również w swoim liście z Genewy 16 maja 1831 roku do Marii Szymanowskiej w Petersburgu
pisał te oto słowa, możliwym jest, że ironizując:
… Czytałem w Gazetach niemieckich wyjątek z „Tygodnika Petersburskiego” tyczący się Litwy. Mądry autor
nauczył mię rzeczy, o których, chociaż Litwin, nigdy nie wiedziałem. Co to za górność widoków! Co za głębokość!
nie wiem czemu się więcéj dziwić, czy głębokości, czy wysokości. Z moich znajomych w stolicy mało kto zajmuje
się tak dalece historyą; nie mogę zgadnąć, myśląc dzień i noc, ktoby się mógł zdobyć na ten artykuł! Nie wiem
nawet, czy tyle razy wzmiankowany artykuł był oryginalnie napisany po polsku, czy téż w naszym ojczystym
języku, który jak wiadomo, jest rosyjski. [pisownia oryginalna]
Autor
rozważał o urodzie Kresów, o wielonarodowości. Pragnął ujrzeć swoich rodaków żyjących
w zgodzie i szczęściu. Niegdyś Królestwem Polskim i Wielkim Księstwem Litewskim rządził jeden król,
a potem – parlament. Rzeczpospolita Obojga Narodów sięgała od Bałtyku do Morza Czarnego, od Odry
aż po Dniepr. Mieszkało na tym rozległym terytorium wiele nacji, cieszących się wolnością. Polacy byli
dumni z Kresów, gdzie tętniło życie kulturalne. Zawiłości w określeniu pochodzenia ludzi urodzonych
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
15
na Kresach wynikają z sytuacji politycznej tego przedsionka a zarazem wrót do Europy w mniemaniu
przywódców Rosji. Wielokulturowość Litwy, różnorodność językowa, wyznaniowa – to bardzo
utrudniało identyfikowanie się z Rosją lub Polską, którą rządził w tamtym czasie car Mikołaj I
Romanow koronowany w 1829 na króla polski. Zdetronizowany został przez Sejm dopiero w styczniu
1831 roku.
Bolszewikom
również zależało na tych terenach, które według marksistowskiej doktryny miały
stać się pomostem łączącym Rosję z Europą. Różnice ideologiczne potęgowały liczne napięcia. Polska
i Rosja były sobie wrogie, ich przywódcy dążyli do zdobyczy terytorialnych oraz do rewolucji światowej.
Ludność tego obszaru nie była ani rosyjska, ani polska. Północ zasiedlali Litwini, centrum –
Białorusini, południe – Ukraińcy. Polacy tworzyli trzon szlachty i zamożnego mieszczaństwa, stanowili
siłę pod względem kulturalnym i społecznym. W Wilnie i we Lwowie prawie nie było rodowitych
Rosjan. Polacy, pozbawieni na 123 lata własnego państwa, dbali o zachowanie swojej kultury, tradycji,
literatury i religii rzymskokatolickiej. Rosjanie nie chcieli stracić kontroli nad strategicznym
terytorium, musiało dojść do konfliktu zbrojnego.
Na wojnie polsko–bolszewickiej walczono bezpardonowo, okrucieństwo wisiało w powietrzu,
starcia były rzadkie lecz zaciekłe. Utratę Wilna Rosjanie przyjęli serią wzajemnych oskarżeń. Brak było
ochotników, umundurowania, broni. Lenin był oburzony, naciskał na konieczność szybkiej mobilizacji
i odzyskania Wilna. Od przebiegu dalszych działań wojennych zależna była pozycja Rosji na arenie
międzynarodowej. Polska miała być pomostem na Zachód z dostępem do nowinek technicznych
i kontaktów społecznych. Sowieci zaczęli drogą dyplomatyczną dążyć do zawarcia pokoju. Słano noty,
pisma, deklaracje, jednak ze strony Polski nie doczekano się rychłej odpowiedzi. Lenin chciał umocnić
front zachodni, przerzucając siły z Uralu i Syberii. Wojska polskie zdobyły Kijów, co wywołało
konsternację i oszołomienie po stronie sowieckiej. Chwilowe odrętwienie zastąpiła zwycięska
kontrofensywa radziecka. Bitwa Warszawska to niepowetowana klęska Armii Czerwonej,
niekwestionowane zwycięstwo Piłsudskiego i porażka Tuchaczewskiego.
Wydarzenia 1919-1920 potwierdziły przekonanie, że Rosja pozostanie imperialistyczną potęgą
i zagrożeniem dla swoich sąsiadów, a polityczne oblicze socjalizmu nigdy nie będzie łagodne. Stalin
odnosił się jednakowo do Rosjan, Gruzinów, Ukraińców, Litwinów, Polaków i Żydów. Czystki
obejmowały miliony obywateli ZSSR, wszystkie jej nacje, w formie deportacji, zsyłek, rozstrzeliwań,
łagrów. Dyktator pożądał władzy kontrolowanej strachem i terrorem. Nie zawahał się wobec represji
członków najbliższej rodziny.
Niezbyt dobrze działo się w samej Rosji. Już w sierpniu 1914 Katarzyna Sayn-Wittgenstein
w swoich dziennikach wspominała o niespokojnych czasach i nastrojach. Były jeszcze momenty, kiedy
duch rosyjskiego narodu nie dał się zastraszyć, wierząc w pomyślne zakończenie wojny. Zapiski młodej
dziewczyny w wielu momentach pełne wzburzenia obrazują nastroje, które targały ludnością
zamieszkującą Rosję. Wśród nienawiści, strachu i rozczarowania doszukać się możemy nadziei na
spokój i powrót do rodzinnego domu, do ukochanej ojczyzny, kiedy musiano uciekać do Besarabii.
Ziemia właścicieli ziemskich przeszła w ręce ludu:
Przez ostatnie dwa dni ten „lud pracujący” dzieli dworską ziemię, a kłóci się i bije przy tym tak, że już teraz
„wszyscy mają gęby przekręcone na bok”, jak obrazowo mówi nasz maszynista – Wasyl.
Ukraina
ogłosiła odrębność narodową. Wśród właścicieli ziemskich dużo było Polaków. Nie
darzono ich sympatią. Kiedy w czerwcu 1918 miał miejsce w Mohylowie pierwszy zjazd chliborobów
(członkowie ukraińskiej partii jednoczącej zamożne chłopstwo, działającej w latach 1918-20), autorka
napisała:
Przeważają Polacy, a jak powszechnie wiadomo Słowianie nie znoszą się nawzajem, dlatego też prowadzą
niekończące się spory, z których nic właściwie nie wynika.
Dalej:
My Słowianie nie jesteśmy zdolni do żadnego wysiłku! Kiedyś oburzało mnie, gdy ktoś tak mówił. Ale teraz
zarówno w samej sobie, jak i w moim otoczeniu widzę te charakterystyczne słowiańskie cechy – lenistwo i brak
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
16
wiary we własne siły. Charakteryzują one każdego Słowianina. Każdy z nas to słomiany ogień. W porywie, pod
wpływem chwili, jesteśmy zdolni do wszystkiego, ale zaraz potem zapał stygnie, energia znika – i znów nie stać
nas na nic. Kiedyś wierzyliśmy w hegemonię słowiańszczyzny i nawet teraz o tym mówimy. Ale to jest tak,
jakbyśmy stojąc nad zdechłym koniem dowodzili, że jutro wstanie i pociągnie swój wóz.
Rodzina Sayn-Wittgenstein wywodzi się z Niemiec. Rodzice księżniczki Katarzyny mieli swój
majątek w Mohylowie na terenach ukraińskich (wtedy należące do Rosji), tuż przy granicy z Besarabią.
Katia pisała dziennik wyłącznie dla siebie, aby mieć co wspominać na starość. Nie przypuszczała, że
zapiski przysłużą się Aleksandrowi Sołżenicynowi w latach 80-tych XX wieku.
Przestrzeń
Rosja to ogromna przestrzeń wypełniona górami, dolinami, wielkimi rzekami, lasami,
równinami, stepami, lodem. To wielkie imperium, którym może być tylko mocne państwo, zarządzane
silną ręką władcy lub charyzmatycznego polityka oraz świat wiary staroobrzędowej. Jest jeszcze Rosja
dzika, w której spotkać można ogrom różnorodnej fauny. Zachwycający jest świat tygrysów
syberyjskich i potężnych niedźwiedzi. Mariusz Wilk opisuje w malowniczy sposób roztopy wiosenne na
niewielkich Wyspach Sołowieckich na północy Rosji:
Najpierw lód podchodzi wodą, niby zsiadłe mleko. Robi się gąbczasty, chlipki i zdradliwy. Gdzieniegdzie żółknie,
gdzie indziej szarzeje… brudną smugą. Daleko, na horyzoncie, pojawia się pasmo żywej wody, jakby nitka światła.
To morze idzie ku nam. A z nim ptaki (…) Potem lód czarnieje i pęka, jak spalona ziemia. Poprzerzynany
szczelinami, potrzaskany, tu i ówdzie jeszcze się piętrzy, a miejscami już zapada w głąb.
Literatura rosyjska jest równie wielka, jak rozległe są tereny imperium. Puszkin, Gogol,
Dostojewski, Tołstoj, Czechow, Turgieniew – pisarze, którzy pokazali światu moc rosyjskiej
odrębności, niejednokrotnie demaskując system carskiego państwa oraz znikomość pojedynczego
człowieka, poddanego najrozmaitszym represjom. Wiele razy w ich powieściach ukazany został świat
nędzy, głodu, walki o byt, występek i okrucieństwo oraz głęboka wiara w przyszłość. Obłomow Iwana
Gonczarowa przedstawia wykształconego ziemianina, pogrążającego się w stanie bezczynności.
Odczuwa strach przed jakimkolwiek działaniem. Swoją bezczynnością zmierza w końcu ku
samounicestwieniu. Powieść jest metaforą postawy inteligencji rosyjskiej, jej bierności, rezygnacji
i wyobcowania. Problem samounicestwienia ma miejsce w Biesach Fiodora Dostojewskiego. Dla
Kiriłłowa samobójstwo jest zabiciem strachu i aktem najwyższej afirmacji istnienia. Lew Tołstoj
w Śmierci Iwana Iljicza uważa, że śmierć jest zakłóceniem porządku egzystencji, jest absurdalna,
niezrozumiała, trudna do przyjęcia i samotna. Tutaj należy wspomnieć węgierskiego pisarza, Sándora
Máraia, który uważał, że Czechow był zdyscyplinowany i bardziej świadomy od Dostojewskiego. Miał
więcej artyzmu i umiaru od Tołstoja.
Ten nieobliczalny, niepojęty Rosjanin jest w tym samym stopniu niebezpieczny dla swego otoczenia co dla całego
świata.
Skąd, wspomniane przez Lipskiego, poczucie wyższości Polaków nad Rosjanami? Nie należy
porównywać literatury polskiej z jakąkolwiek inną, ponieważ każdy naród ma swoją odrębną historię,
naznaczoną zwycięstwem, klęską i tragedią. Globalizacja dzisiejszych czasów narusza te granice
kulturowe próbując zatrzeć różnice pomiędzy narodami. Czy powinniśmy godzić się na powstanie
globalnej wioski? Zostaniemy wtedy skazani na akceptację i przyjęcie obyczajów, których nie
potrzebujemy lub nie akceptujemy przez wzgląd na naszą odmienność światopoglądową, obyczajową,
religijną itd.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
17
Czym jest patriotyzm, czyli oblicze Wschodu
Zbuduję labirynt, żeby zgubić się z tym,
kto zechce mnie znaleźć
Wiktor
Pielewin
Hełm grozy
Patriotyzm to szacunek i miłość do tradycji, a także nieustanne rewidowanie elementów tej tradycji.
To, przede wszystkim, wysiłek intelektualny oraz duma z osiągnięć i zdobyczy dziedzictwa narodowego,
gotowość do poświęceń. Czasami jednak nadgorliwy patriotyzm może prowadzić do niechęci lub
nienawiści wobec pewnej zbiorowości. Socjologia określa taki stan mianem patologii świadomości
społecznej. To między innymi tworzenie stereotypów, których adresatami mogą być narodowości,
grupy etniczne, mieszkańcy poszczególnych miast, grupy społeczne, zawodowe itp. Stereotyp sprawia
wrażenie wiedzy obiektywnej, stwierdza ogólne cechy danej grupy, nie poddając ich szczegółowej,
indywidualnej ocenie. Tutaj rodzi się uprzedzenie i niechęć, bo czyż można pokochać zimnych
Skandynawów, albo prowadzić interesy z flegmatycznymi Anglikami lub leniwymi Murzynami? Kto
zaufa kradnącym Polakom? O tak, słuszne w tym miejscu oburzenie, nie wszyscy jesteśmy złodziejami.
W przeważającej większości Polacy to uczciwi ludzie, w zbliżonym lub takim samym procencie
statystycznym, jak w każdym innym państwie. To samo tyczy się innych stereotypów. Pora więc zacząć
samemu wyciągać wnioski, nie ulegając fałszywym podszeptom „dobrych doradców”. Każdy z nas wie,
co dla niego jest najlepsze. Należy patrzeć na drugiego człowieka przez pryzmat własnych doświadczeń
i stać się ostrożnym w wydawaniu osądów o grupie osób zjednoczonych pewnym celem,
pochodzeniem, światopoglądem. Każdy zasługuje na osobną ocenę.
Niezależność w osądach można osiągnąć poprzez poznanie. Dlatego warto czytać o historii,
kulturze, sztuce, przyrodzie bliższych i dalszych sąsiadów, aby poprzez wiedzę zrozumieć złożoność
świata. Przytoczę na zakończenie fragment o zjawiskowych nocach na Sołowkach z książki Mariusza
Wilka Wilczy notes:
Białe noce na Sołowkach cicho tleją w lilaróż: od wyblakłych fioletów na pierwszym planie, przy samym brzegu,
po amarant krzepnący w dali, na widnokręgu, tam gdzie słońce tonie w morzu, na mgnienie. Woda, niebo, obłoki
i kamienie to różne tony różowego, nawet mgły i piana morska wyglądają jak żurawinowy mus. W białe noce
Białe Morze jest spokojne: ni fałdy, ni zmarszczenia. Niczym wielkie przyciemnione lustro, w którym można
i wyspy zobaczyć, i ludzi. I siebie.
Jak
odnajduję Rosję dzisiaj? Zlepek różnych narodowości, siłą wcielonych w obszar imperium,
nauczonych pokory i uległości. Rosja była niewielkim krajem, który poszerzał się i rozrastał poprzez
wcielanie podbitych terytoriów ościennych. Kolejni władcy silną ręką, żelazną dyscypliną, bądź też
szaleństwem wymuszali na swych poddanych całkowite posłuszeństwo. Tylko w ten sposób można
utrzymać integralność tego ogromnego terytorium w ramach scentralizowanego państwa. Otoczenie
państwami zależnymi ma na celu wspieranie ważności i pierwszeństwa interesów Rosji.
Jest jednak pewien rozłam w scentralizowanym myśleniu zorientowanym do wewnątrz
imperium. Pojawia się zainteresowanie Dalekim Wschodem, jego tradycją i filozofią, którego potężną
siłą stała się wola przetrwania mimo klęsk i zniszczeń dokonanych przez bomby atomowe. Surowe
tradycje przestrzegane przez wieki i wiele pokoleń ukształtowały i zahartowały honor narodu, czyniąc
go silnym, walecznym i niezniszczalnym. Dlatego Pielewin zmagając się z myślami o Rosji, która
odeszła i tej, która powstaje dzisiaj, zawieszony w niepewności i oczekiwaniu na przyjście nowego,
rozprawia o tym, co tworzy siłę i stabilne oparcie, przeciwstawiając się zepsuciu oraz pozorom szczęścia
i dobrobytu. Myśli te rodzą się w głowie Serdiuka, który snuje swój wewnętrzny monolog pod wpływem
portwajnu „Liwadia”. Należy sądzić, że autor celowo wykorzystuje butelkę alkoholu jako katalizator
wolnej myśli, przeciwstawnej propagandowemu naciskowi, dążącemu ku zniewoleniu
i podporządkowaniu wyznaczonym doktrynom centralnej władzy. Upojenie alkoholowe to odrębny
świat, w którym myśli pozbywają się wszelkich zahamowań sztywnego rozsądku, wpajanego
człowiekowi od najmłodszych lat. Owocem wolności jest refleksja wyrażająca tęsknotę za siłą tradycji
zbudowanej na trupach przodków.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
18
Japończycy – medytował – to wielki naród. Pomyśleć tylko – zrzucono na nich dwie bomby atomowe, zabrano
wyspy – a jednak przetrwali… Po kiego licha wpatrujemy się wciąż w Amerykę? Na diabła nam ona? Lepiej brać
przykład z Japonii – to przecież sąsiedzi. Bóg tak zrządził. Oni też powinni trzymać z nami – razem tę Amerykę
przyciśniemy… I bombę atomową się im przypomni, i Puszczę Białowieską…
Jakby
mało było myśli portwajnem uwolnionej, szampańskie wynurzenia Kotowskiego
o zdegenerowanej inteligencji dopełniają obrazu klęski w budowaniu podstaw moralnych imperium
rosyjskiego.
Inteligent – rzekł z ponurym grymasem – zwłaszcza rosyjski (…) Nigdy nie boi się atakować tego, co
podświadomie wydaje mu się święte i sprawiedliwe. Jak dziecko, które nie lęka się wyrządzić krzywdy swoim
rodzicom, bo wie, że trafi najwyżej do kąta. Bardziej boi się obcych (…) gdyby prawo moralne było martwe, nie
odważyłby się nigdy deptać nogami jego podstaw (…) Inteligent lęka się tylko dotknąć tematu zła i jego korzeni,
gdyż słusznie zdaje sobie sprawę, że tu może być od razu wyje…ny słupem telegraficznym. (s.178-179)
Dzisiaj Rosja zmierza do przodu, starając się wyprzedzić inne kraje w wyścigu ku
nowoczesności. Ceną jest zapomnienie, utrata tradycji i korzeni narodów wcielonych do granic
imperium.
W obliczu zmian geopolitycznych, obserwując poczynania Władimira Putina, rosyjskiego Tygrysa
Syberyjskiego w Ukrainie, przez wzgląd na jego odważne, bezkompromisowe decyzje, władczą postawę,
coraz częściej dochodzę do daleko idącego wniosku, że Rosja swoją nieobliczalnością decyzji
politycznych, różnorodnością etniczną, przyrodniczą, bogactwem złóż mineralnych, przyciąga ku sobie
stojące w opozycji umysły do zgłębiania zagadki podziwu dla istnienia niezmiennego oblicza
mocarstwa.
Bibliografia
[1] Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001.
[2] Jan Józef Lipski, Pisma polityczne. Wybór, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011.
[3] Adam Daniel Rotfeld, Myśli o Rosji …i nie tylko, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2012.
[4] Sándor Márai, Dziennik (fragmenty), Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2009.
[5] Mariusz Wilk, Wilczy notes, Wydawnictwo Nor Sur Blanc, Warszawa 2001.
[6] Dzieła Adama Mickiewicza. Wydanie zupełne przez dzieci autora dokonane. Tom VII, Księgarnia
Luksemburgska, Paryż 1880.
[7] Ludwik Bazylow, Historia Rosji, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1985.
[8] Zbigniew Wójcik, Historia powszechna XVI-XVII wieku, Państwowe Wydawnictwo Naukowe Warszawa 1991
[9] Norman Davies, Orzeł Biały Czerwona Gwiazda. Wojna polsko-bolszewicka 1919-1920, Wydawnictwo Znak,
Kraków 2009
[10] Adam Zamoyski, Warszawa 1920. Nieudany podbój Europy. Klęska Lenina, Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2009.
[11] Piotr Stompka, Socjologia. Analiza społeczeństwa, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012.
[12] Mirona Wawrzyniak – Zdziebkowa, Halina Boberowa, Duszniki dzisiaj i w przeszłości, Duszniki 2009.
[13] Władimir K. Arsenjew, Dersu Uzała, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2010.
[14] Jacek Pałkiewicz, Syberia, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014.
[15] Andrzej Dybczak, Gugara, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.
[16] Katarzyna Sayn-Wittgenstein, Koniec mojej Rosji. Dziennik 1914-1919, Wydawnictwo Nor Sur Blanc,
Warszawa 1998
[17] Zygmunt Stronczak, Sowieckie piekło. Wspomnienia o wągrowieckich Sybirakach, Sybir Związek
Sybiraków, Wągrowiec 2007
[18] Alina Biała, Literatura i malarstwo. Korespondencja sztuk, Wydawnictwo Rark Edukacja, Bielsko-Biała
2009
[19] Andrzej Stasiuk, „Rosja: pożeracz przestrzeni”, „Tygodnik Powszechny” Nr 16 z 20 kwietnia 2014 r.
[20] Adam Zagajewski, Lekka przesada, Wydawnictwo a5, Kraków 2011.
[21] Wiktor Pielewin, Mały palec Buddy, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2003.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
19
Małgorzata Wielek-Mandrela, Wyciek 1, 90 x 90 cm, olej, płótno, 2012 r.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
20
Dariusz Pawlicki O LISTACH W LIŚCIE
Znad jeziora Pogorzelec,
25 sierpnia 2012 r.
Szanowny Panie, na nadjeziornych trzcinach pojawiły się nieznaczne żółte przebarwienia. Zauważyłem
to wczoraj. Zaczyna więc robić się naprawdę jesiennie. Świadczą o tym także coraz niższe temperatury
np. dzisiejszego ranka, około 7.oo były ledwie 4 stopnie. A do początku jesieni kalendarzowej pozostało
jeszcze trochę czasu.
Po tym pogodowym wstępie zaznaczę, nie zaskoczy to jednak Pana, że bardzo lubię czytać listy
(pośród nich, te które otrzymuję od Pana, zajmują miejsce wyjątkowe). Składając tę deklarację
chciałbym jednak podkreślić moje szczególne zainteresowanie ukazującymi się drukiem zbiorami
listów (czy nasze dostąpią tego zaszczytu? Jeśli chodzi o mnie, to chyba nie miałbym nic przeciw temu).
Na szczęście raz po raz wydawcy publikują tomy listów tych czy innych osób. Dzięki temu na półkach
bibliotecznych, księgarskich czy antykwarycznych znajduję zbiory epistoł, które z różnych powodów
uważam za warte poświęcenia im mego czasu. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że w takich
wypadkach zaznajamiam się z czyjąś prywatną korespondencją. Choć wydaje mi się, że fakt, iż autorzy
tych listów, jak i ich adresaci, najczęściej przebywają już w innym świecie (czy piszą tam listy, choćby te
elektroniczne?), osłabia znacznie wrażenie wścibstwa. Zresztą jeżeli znajdują się w tym samym świecie,
co czytelnicy, muszą wyrazić zgodę na opublikowanie swoich listów. Jeśli zaś nie, w „zastępstwie”
czynią to ich spadkobiercy.
Odnośnie uwagi na temat mojego upodobania do listów, chciałbym jednak zaznaczyć, że nie
mam na myśli tekstów literackich, które w rzeczywistości nie są listami, jedynie przybierają ich
formę/naśladują je. I które od początku były pisane z myślą o ich upublicznieniu, w takiej właśnie
formie/postaci. Przykładem takich zabiegów są Listy starego diabła do młodego
[1]
Clive’a S. Lewisa.
Moje zainteresowanie autentyczną korespondencją daje o sobie znać zwłaszcza wtedy, gdy na
grzbiecie książki (najlepiej grubej) widzę choćby jedno znane mi nazwisko związane ze światem
literatury. Jeżeli do tego, który nosi owo nazwisko czuję sympatię, jest to kolejnym, i to bardzo
istotnym, powodem, aby publikację nabyć bądź pożyczyć. Mam jednak na myśli nie tylko prozaików
czy poetów, ale także wydawców, redaktorów, tłumaczy. Listownymi zapiskami polityków,
kompozytorów, w ogóle muzyków, tak jak i naukowców/uczonych nie jestem zainteresowany;
przynajmniej jak dotąd.
Właśnie w tym miejscu mojej epistoły poczułem potrzebę wyjaśnienia powodu tego, że piszę do Pana,
choć jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi na poprzednią. Tym bardziej, że wysłałem ją ledwie trzy dni
temu. Otóż od kilku godzin jestem szczęśliwym posiadaczem tomu pokaźnych rozmiarów
zatytułowanego Wspólna obecność. Korespondencja Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego z Anną
i Jerzym Turowiczami
[2]
. Jeśli zapytałby mnie Pan, co spowodowało ten zakup, to odpowiedziałbym –
obecność na grzbiecie i okładce nazwiska: Jerzy Turowicz. Bardzo go bowiem cenię (czy można cenić
ludzi nieżyjących? Bo podziwiać ich dokonania, z całą pewnością tak). A to przede wszystkim za to, że
w okresie trudnym dla człowieka mającego poglądy zdecydowanie sprzeczne z obowiązującymi,
dominującymi i uważanymi za właściwe, pozostał przy własnych, „nieprawomyślnych”, ponosząc tego
konsekwencje. Napisałbym o Turowiczu więcej (także odnosząc się do krytycznych uwag pod jego
adresem, jakich nie brakuje w Dziennikach Stefana Kisielewskiego), ale to może innym razem, gdyż ten
list chciałbym jednak poświęcić mojej słabości do tomów zawierających korespondencję.
Po przeczytaniu pierwszych szesnastu listów składających się na Wspólną obecność, lekturę
przerwałem. Nie, nie, nie dlatego, iż mnie znudziły, czy że pojawiła się konieczność wykonania jakiejś
pilnej pracy. Przerwałem, aby... za szybko nie przeczytać całości. Dawkując sobie tę lekturę, sprawię
bowiem, że związana z nią przyjemność będzie rozłożona w czasie. Tym bardziej, że uczucie
zadowolenia wynikające z czytania trwa przecież dłużej niż ono samo. Zaczyna bowiem dawać znać
o sobie jeszcze przed rozpoczęciem lektury, jak też trwa czas jakiś, po jej zakończeniu.
*
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
21
Jestem prawie pewny, że na ugruntowanie mojego zainteresowania opublikowanymi
korespondencjami, najistotniejszy wpływ miało zaznajomienie się z wydawanymi przez Czytelnika,
w ramach serii „Archiwum Kultury”, kolejnymi tomami obejmującymi listy, jakie Jerzy Giedroyc
wymieniał z poszczególnymi osobami współtworzącymi krąg „Kultury” zwanej paryską (dlaczego
„paryską” skoro miesięcznik był wydawany w Maisons-Laffitte?). Wydaje mi się, że owe pozycje są
Panu nieznane, choć o twórczości kilku osób z tego grona, wyrażał się Pan pozytywnie bądź bardzo
pozytywnie. Przykładem może być Jerzy Stempowski.
Najprawdopodobniej pierwszą publikacją z tej serii, z jaką zapoznałem się, a i zakupiłem, była
dwutomowa edycja listów (obejmuje tylko połowę zbioru), jakie redaktor „Kultury” i Juliusz
Mieroszewski wymienili ze sobą. Niedługo potem mój księgozbiór wzbogacił się o zbiory zawierające
korespondencję J. Giedroycia z Witoldem Gombrowiczem, przedstawicielami emigracji ukraińskiej,
Czesławem Miłoszem. Ale pośród zbiorów epistoł jakie posiadam (mam je zgromadzone w jednym
miejscu – zajmują ¾ półki) są również nie pisane przez Redaktora, ani do niego, ale wymieniane
pomiędzy innymi osobami z grona osób z nim współpracujących. Przykładem korespondencja
Cz. Miłosza ze Zbigniewem Herbertem, listy pisane przez Konstantego A. Jeleńskiego do Józefa
Czapskiego. Posiadam także publikacje zawierające korespondencję nie mającą żadnego związku
z Giedroyciem. Przykładem tego mogą być trzy tomy listów Thomasa Mertona pisanych do różnych
osób (jeden z nich zawiera także epistoły adresowane do niego), te jakie wymieniali ze sobą Wincenty
Burek i Jarosław Iwaszkiewicz, jak też ten drugi z Teresą Jeleńską i K. A. Jeleńskim.
Co mnie pociąga w owych listach? Ich autentyczność. Nie powstawały bowiem z myślą
o, choćby, ewentualnej publikacji (podobnym zainteresowaniem darzę dzienniki, pamiętniki. W ich
jednak przypadku często, w związku z braniem pod uwagę druku, dawała o sobie znać autocenzura).
Jeśli ich autorzy grali, to jedynie przed swoim interlokutorem listowym, a nie przed rzeszami
przyszłych czytelników (ich istnienia, jak wspomniałem, nie brali bowiem pod uwagę). Szczególnie jest
to widoczne, jeśli weźmie się pod uwagę korespondencję prowadzoną przez redaktora „Kultury”
(niewątpliwie był uzdolnionym i niezwykle płodnym epistolografem) z liczną rzeszą osób. Mają one
przede wszystkim charakter, że tak go nazwę, roboczy. Dotyczą bowiem spraw związanych z publikacją
tekstów na łamach miesięcznika „Kultura”, jak też książek przez Instytut Wydawniczy. Nie brakuje
jednak także problematyki bytowej, choćby dotyczącej honorariów, stypendiów, jak też kwestii
związanych ze zdrowiem, sprawami rodzinnymi. Sporo jest w nich komentarzy na temat sytuacji
politycznej w Polsce i na świecie. I dlatego są doskonałym świadectwem losów Polaków, ale nie tylko
ich, po 1945 r.
*
Czytanie cudzych listów miłosnych absolutnie mnie nie interesuje. Choćby z tego względu, że w jednym
z pudeł przechowuję listy, jakie pisałem do mojej przyszłej żony, i jakie od niej otrzymywałem. A to mi
wystarczy!
*
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
22
Listy, bez względu na to, ile byłoby w nich informacji, w tym wiedzy praktycznej, są przede wszystkim
zapisem uczuć (niejednokrotnie niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka), niekiedy emocji. To one są,
szeroko rozumianą, materią, z której powstają listy. Choćby wówczas, gdy zawierają prośbę
o udzielenie pożyczki. Jak też wtedy, gdy sprowadzają się, tylko i wyłącznie, do zwrócenia uwagi na
fakt, że termin zwrotu pożyczonej kwoty zbliża się (nieubłaganie) bądź, co gorsza, minął!
Mimo przytoczonego powyżej przykładu zawartości listów, owa materia budująca pisemną
wypowiedź skierowaną do drugiego człowieka (także do instytucji, ale na tej uwadze poprzestanę),
najczęściej jest pozytywna. Najpewniej dlatego, że danie wyrazu uczuciom zdecydowanie negatywnym,
zaowocowałoby przerwaniem korespondencji bądź jej ograniczeniem. Natomiast kontynuuje się ją, gdy
przynajmniej jednemu z korespondentów, przynosi ona satysfakcję, a drugiemu, choćby, jej namiastkę.
William H. Shannon i Christine M. Bochen we Wstępie do Thomasa Mertona. Życia
w listach
[3]
napisali, że ,,listy to spotkanie dwojga osób. Ich celem jest dialog i wzywają do odpowiedzi”.
Można tylko zgodzić się z tym poglądem (wyrażonym przy tym tak lapidarnie).
*
Epistolografia, według mnie, jest najbardziej humanistyczną dziedziną twórczości literackiej, a może
w ogóle twórczości. Dotyka bowiem całokształtu ludzkiego jestestwa, każdego przejawu działalności
człowieka. Łączenie listów z literaturą jest może nadużyciem. Ale tylko do pewnego stopnia. Bo czyż list
nie jest jednak traktowany jako, wręcz gatunek literacki (to, że chodzi w tym przypadku o listy pisane
z zamiarem ich publikacji, nie zamyka sprawy – list jest listem. Teoretycznie każdy zbiór listów, także
e-listów, może zyskać postać książkową). I czy nie jest tak, że epistolograf uznawany jest jednak za
twórcę? Z tym, że nie chodzi o pierwsze znaczenie hasła „epistolograf”, jakie podaje Słownik wyrazów
obcych
[4]
PWN: „autor utworów literackich w formie listów”, lecz o drugie. A brzmi ono tak: „osoba
znająca się na sztuce pisania listów”. Jestem pewny, że i Pan uważa, że pisanie listów bywa! sztuką.
Bywa, gdy jest przykładem klarownego, a przy tym pięknego zapisu myśli. A gdy jeszcze te myśli nie są
zdawkowe, ale mają postać (także) ciekawych przemyśleń, wówczas można mówić prawie o ideale
(prawie, gdyż ideał, to chyba Coś nieosiągalnego).
Epistolografia jest także, jak mi się wydaje, najbardziej egalitarną ze sztuk. Zaś list, przez
analogię, najbardziej egalitarnym gatunkiem literackim. Pisać może go bowiem każdy, i mnóstwo ludzi
je pisało (obecnie jest inaczej, stąd czas przeszły). Wyjątkiem mogłaby być osoba niepiśmienna. Ale i to
nie wykluczało jej z grona autorów listów. Dyktowanie przez analfabetę listu osobie piśmiennej jeszcze
niedawno było w naszej części Świata nie tak rzadkim zjawiskiem.
*
Słońce już bardzo nisko wisi nad trzema lipami (właściwie dolna jego część jest zanurzona
w koronach). Tymi, które przykuwały Pańską uwagę, gdy mnie Pan odwiedził (liczę na kolejne, i nie
kilkugodzinne, odwiedziny). Jeśli o nie chodzi, to wspomnę, że zieloność ich listowia, przynajmniej na
niektórych gałęziach, została już znacznie zakłócona. Ale w tej północnej krainie, jak najbardziej
normalne jest, że jesień zaczyna się wcześniej. Wcześniej niż Tam, gdzie Pan mieszka.
Gdy zakończę ten list, a na to właśnie się zanosi, odejdę od podokiennego biurka i usiądę
w głębi pokoju, w moim ulubionym fotelu. A to po to, aby przeczytać kolejny, jednak nie nazbyt
obszerny, fragment Wspólnej obecności.
Życzę Panu Dużo Dobrego!
Mieszkaniec Domu nad Jeziorem Pogorzelec
PS
Dla wyjaśnienia wspomnę, że zdjęcie (preferuję fotografię czarno-białą) jakie dołączyłem do listu,
przedstawia fragment jeziora..., nad którym mieszkam. Nie miał Pan okazji przyjrzeć się jego
północnemu brzegowi – zabrakło czasu.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
23
Przypisy
[1] Clive S. Lewis, Listy starego diabła do młodego, Warszawa, IW Pax, 1990.
[2] Wspólna obecność. Korespondencja Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego z Anną i Jerzym Turowiczami,
Kraków, a5, 2012.
[3] Thomas Merton. Życie w listach, Poznań, W drodze, 2011.
[4] Słownik wyrazów obcych, Warszawa, PWN, 1980.
Fotografia: Dariusz Pawlicki
Małgorzata Wielek-Mandrela, Col 1, 30 x 42 cm, kolaż, 2014 r.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
24
Bolesław Faron MECENAS I PRZYJACIEL
W XV rocznicę śmierci Jerzego Harasymowicza
1.
Andrzej Kaliszewski w książce Książę z Kraju Łagodności (O twórczości Jerzego Harasymowicza,
Kraków 1988) nazwał Kazimierza Wykę „jedynym mecenasem” i „prawdziwym przyjacielem” poety.
Jest w tym sformułowaniu wiele racji. Zresztą autor Cudów w licznych wywiadach, m.in.
w telewizyjnym z cyklu Rozmowy z pisarzami z lat sześćdziesiątych ub. w., jakie prowadził Aleksander
Małachowski, potwierdził tę zażyłość z krytykiem, stwierdzając, że Kazimierz Wyka „wybronił go przed
krytykami”, którzy niejednokrotnie, zwłaszcza w
początkowym okresie atakowali go nieraz
bezpardonowo. Przypomnijmy też, że autor Rzeczy wyobraźni, kończąc recenzję drugiego tomu poezji
Jerzego Harasymowicza Powrót do kraju łagodności (1957) stwierdził:
Byłbym zapomniał dopisać: z wszystkich prawdziwych debiutów roku 1956 (a nie pozornych i opóźnionych, jak
Białoszewskiego i Jachimowicza) najbardziej stawiam na Jerzego Harasymowicza.
Tej wysokiej ocenie twórczości autora Cudów będzie Wyka wierny do końca swojego życia.
Wspomniany Kaliszewski mówi o prywatnych seminariach u profesora, których Harasymowicz był
pilnym uczestnikiem: „Ten, łagodnie mówiąc – pisze – niemajętny, zbuntowany przeciw
konwenansom młodzieniec w zadziwiającym tempie połykał bibliotekę równie nieszablonowego
krytyka i uczonego”. Harasymowicz zresztą uważał, że tylko dwóch, trzech krytyków rozumiało jego
poezję. Oprócz autora Rzeczy wyobraźni zaliczał do nich jeszcze Jerzego Kwiatkowskiego.
Jak
wyglądały bezpośrednie kontakty poety z wybitnym krytykiem, owe prywatne seminaria,
trudno dzisiaj dokładnie stwierdzić. Aczkolwiek na podstawie zachowanych dokumentów i wspomnień
można je częściowo zrekonstruować. W poszukiwaniu materiałów na ten temat odbyłem rozmowę
z córką profesora, Martą Wyką w dniu 22 maja 2013 roku, która tak scharakteryzowała te relacje:
O przebiegu spotkań Jerzego Harasymowicza z moim ojcem wiem stosunkowo niewiele. Jako młoda dziewczyna
nie interesowałam się tym szczególnie. Pamiętam, że do naszego mieszkania przy ul. św. Teresy przychodziły
dwie dziwne postaci: Jaś Stoberski – prozaik i Jerzy Harasymowicz – poeta. Odbywały się te spotkania w cztery
oczy w gabinecie ojca. Jedno pamiętam, że były one częste. Harasymowicz wpadał niezapowiedziany o różnych
porach, rano i wieczorem, niejednokrotnie dwa razy w ciągu dnia. Zachodził zawsze z jakimiś rękopisami w ręku.
Domyślałyśmy się, że były to jego wiersze, które przynosił do oceny. Z opinią ojca liczył się bardzo. Drugim
krytykiem, który życzliwie towarzyszył mu, był Jurek Kwiatkowski. Z nim również Harasymowicz często się
spotykał, rozmawiał. Później, po śmierci ojca w 1975 roku i ten kontakt się urwał. Kwiatkowski przestał pisać
o Harasymowiczu, ba, nawet jego nazwiska nie wymieniał w swoich tekstach krytycznych. Jaka była przyczyna
tego rozstania, trudno mi stwierdzić. Wracając do wizyt poety w naszym domu, to były one ułatwione z dwóch co
najmniej powodów, mieszkał on przy ul. Łobzowskiej 12/6, skąd na ul. św. Teresy było parę kroków; ojciec był
osobowością bardzo otwartą, chętnie utrzymywał kontakty z młodymi, zdolnymi poetami, czy krytykami.
Dysponujemy
też ikonograficznym potwierdzeniem tych spotkań. Otóż w „Dekadzie Literackiej”
z 31 marca 2000 roku (nr 2/3), poświęconej Kazimierzowi Wyce w 90. rocznicę urodzin jako ilustracja
do tekstu profesora Zapiski 1972 znalazło się zdjęcie z archiwum rodzinnego Kazimierz Wyka i Jerzy
Harasymowicz, a na nim na pierwszym planie Kazimierz Wyka, studiujący jakiś rękopis, za nim, nieco
z tyłu Jerzy Harasymowicz z założonymi rękoma, wpatrujący się w ingerencje profesora w tym tekście.
Pora zapewne letnia, gdyż obaj występują w jasnych koszulach z krótkimi rękawami. W tle ogromna
biblioteka i mnóstwo rozrzuconych książek, na biurku teczki z rękopisami czy maszynopisami, a obok
na stoliku pokaźna figura jakiegoś świętego. Harasymowicz stoi jak uczeń z zatroskaną miną,
oczekujący na werdykt swojego profesora.
W archiwum domowym Marii Harasymowiczowej zachowała się kartka pocztowa wysłana przez
profesora do jej męża z Paryża, datowana 31 stycznia i 1 lutego 1959 roku, przedstawiająca Moulin-
Rouge nocą, a zaadresowana na Łobzowska 12. Oto jej treść:
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
25
Drogi i Miły Panie Jurku!
Kawałek nadrealistycznego szaleństwa neonowego, które Pana wierszowi jest równe, przesyłam
w upominku. Wieża melancholii w opinii „Wiadomości” lond. otrzymała trzecią lokatę wśród wszelkich książek
krajowych anno 1959. Gratuluję!
Do Krakowa wracam razem z wiosną, proszę takową ładnie przygotować.
Kazimierz Wyka
Ten krótki tekst krytyka wskazuje na bliskie jego relacje z poetą. Potwierdza to rozpoczynający
korespondencję zwrot: „Drogi i Miły Panie Jurku!”, ale Wyka nie zapomina o swej mentorskiej roli,
toteż „nadrealistyczne szaleństwo neonowe” ulicy Pigale porównuje do poezji Harasymowicza
i jednocześnie informuje go o sukcesie Wieży melancholii w plebiscycie londyńskich „Wiadomości”.
Mamy tu więc i element motywacyjny.
Znajdziemy
też wśród dokumentów Marii Harasymowiczowej obszerne fragmenty rękopisu
wstępu Kazimierza Wyki do Zielnika, czyli wierszy dla wszystkich. Pascha Chrystusa. Poemat
wielkanocny pt. O poezji Jerzego Harasymowicza, notowane charakterystycznym dlań charakterem
pisma na odwrocie korespondencji do niego przychodzącej, zarówno prywatnej jak i urzędowej. Także
takie drobiazgi, jak kartka-gryps do żony z notatką „rankiem jestem u Kazia”, a w podpisie Jerzy, przy
czym „J” zapisane w kształcie ukraińskiego trójzęba. O stosunku Harasymowicza do swojego mentora
świadczą wiersze dedykowane Kazimierzowi Wyce. Jest ich siedem. Warto zauważyć, że nikt inny nie
doczekał się w całym dorobku poety tylu adresów, co profesor w ciągu kilkunastu lat ich znajomości.
Najbardziej
wyraziście relacje z Kazimierzem Wyką sformułował Harasymowicz we
wspomnieniu w dziesiątą rocznicę śmierci profesora pt. Takich ludzi nie ma i nie będzie... („Gazeta
Krakowska” 1985 nr 16):
Kazimierz Wyka... Cóż, mogę powiedzieć tylko na temat mych spotkań z Nim, których było bardzo wiele i które,
sam nie zdawałem sobie wtedy dokładnie z tego sprawy, położyły fundament pod moją poezję. Przychodziłem do
„Kazia” rano i wieczorem i jakoś zawsze był czas na przyjęcie mnie, na czytanie mych wierszy, których, jak to
debiutant, przynosiłem całe sterty. Profesor cierpliwie wysłuchiwał i cierpliwie tłumaczył – to dobre, to „bramka
z woleja”, to strzał tuż obok słupka, to ciężko wywalczony remis. To były oceny poszczególnych wierszy.
Terminologia sportowa brała się stąd, że chodziliśmy razem na mecze Cracovii, której byliśmy kibicami. Nad
tapczanem profesora Kazimierza Wyki królował Franciszek Józef z prawdziwymi orderami. Kiedyś wpadłem do
Wyki chyba o jedenastej wieczorem. Kaziu już w pidżamie wskazał na cesarza – „Franek już śpi, chyba czytanie
przeniesiemy na jutro”...
Bywało tak, że to, co napisałem rano, wieczorem czytaliśmy z Profesorem. Wyka był zupełnie pozbawiony
wszelkiej celebry, był naturalny no i bardzo mądry i dowcipny.
To
bardzo
ważne wyznanie poety. Pozwala ono bowiem określić wkład krytyka w formowanie
się jego osobowości poetyckiej. Z tych słów wynika, że profesor dokonywał przede wszystkim selekcji
przedstawionych wierszy, że słabsze odrzucał, dyskwalifikował, zaś młody poeta liczył się ze słowem
swojego mentora. Stwierdza dalej, że „tacy ludzie jak Wyka nauczyli mnie, że najważniejsza dla poety
jest wyłącznie poezja”, nauczyli go „pracy, pracy i tylko pracy”, według słów Wyki „okopywania ziemi
wokół drzewa własnego talentu”. Rola krytyka wyrastała wyraźnie poza zakres doradztwa poetyckiego,
miał on niebagatelny wpływ na osobiste losy Harasymowicza, który konstatuje: „Dzięki takim ludziom
jak Kazimierz Wyka młodość moja wyszła z chuligańskiego zaułka, moje działania dostały skrzydeł,
moje życie nabrało sensu”. Mocne słowa. Wskazują one bowiem nie tylko na rolę profesora wobec
kształtowania się warsztatu poetyckiego debiutanta, na jego wpływ na życie osobiste poety ale
jednocześnie charakteryzują osobowość Kazimierza Wyki, jego bezceremonialność, otwartość na
kontakty z młodymi, bezinteresowność.
Harasymowicz wskazuje także na teksty, które ostateczny kształt uzyskały dzięki wydatnej
pomocy profesora:
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
26
Sądzę, że udało mi się napisać dwie rzeczy, które nie tylko zadowoliły Profesora, lecz z których się cieszył, i które
też powstawały przy Jego wielkiej życzliwej pomocy. Są to poematy Wawel i Lichtarz ruski. Jemu zresztą
dedykowany.
Jemu, który nauczył mnie całkowitej duchowej niezależności, która tak mi się przydaje współcześnie
w mym dojrzałym życiu poety.
Toteż uważa, że takich ludzi jak Wyka już nie ma, że po jego odejściu i Estreichera Kraków już
nie będzie taki sam czyli „prawdziwą stolicą polskiej kultury”, wraz z nim „zanikła też polska krytyka”.
Z tych słów wynika też, że Harasymowicz bardzo wysoko cenił rolę Wyki w tworzeniu intelektualnego
i kulturalnego środowiska w Krakowie, jego pozycję jako krytyka literackiego.
2.
Pierwszy tekst o debiucie Jerzego Harasymowicza, o tomiku Cuda, rozpoczyna od rozprawienia się
z licznymi recenzjami, jakie ukazały się po opublikowaniu Cudów, w których autorzy z wielką
skrupulatnością wyznaczyli antenatów tej poezji, a więc Gałczyński (Kwiatkowski), poeci baroku.
Morsztyn i inni (Głowiński), Iłłakowiczówna, Czechowicz, z malarzy Makowski i Wojkiewicz
(Matuszewski), Mickiewicz, Iwaszkiewicz, Apollinaire, symboliści (Szmidt). Wśród tych wypowiedzi
krytycznych jedynie recenzję Jerzego Kwiatkowskiego uważa za najlepszą i najsubtelniejszą, natomiast
Szmidta określa mianem „ktoś czupurny i surowy z Wrocławia”, a jego diagnozy kwituje ironicznym
stwierdzeniem: „Ładne pojęcie o mechanizmie twórczości, naprawdę z pieluszek krytycznych.”
Wyka,
wychodząc z przekonania, „że w każdym z tych skojarzeń jest jakieś ziarno racji”,
dowodzi, iż „suma owych ziaren nie daje mąki i chleba”. Broni poezji Harasymowicza przed
określeniem jej „jakimś erudycyjno-eklektycznym zlepkiem”, wskazując na jej swoiste aspekty. Będzie
to zatem w Cudach „baśń animacyjno–antropomorfizacyjna”, w której wyróżnia niejako dwa bieguny:
baśń bardzo naiwną, prostoduszną, dosłowną oraz bardziej udatną i dowcipną, „kiedy jest bardziej
aluzyjna aniżeli dosłowna.” Zgadzając się z Jerzym Kwiatkowskim, że liryka Harasymowicza bliska jest
poezji Gałczyńskiego, zauważa jednak, że autor Niobe nie idzie tak daleko w animizacji
i antropomorfizacji. „Zresztą – powiada – rzeczy i przedmioty są u Gałczyńskiego, jak w dawnej
martwej naturze – realne, dotykalne i zwykłe”. W tym upatruje odmienność poezji autora Cudów, gdyż
„widzenie najbardziej pierwotne łączy się u niego z widzeniem całkowicie nowoczesnym” (s. 197–198).
Dają tutaj znać o sobie zainteresowania autora Rzeczy wyobraźni filmem, gdyż Harasymowiczowską
fantastykę kształtów i kolorów wywodzi z filmu rysunkowego. Na dowód przytacza takie wiersze, jak
Jesienne zające, Wiek niewinności, Sąd, Styczeń, Gile, Szachy. Podobnie jak Julian Przyboś najwyżej
u Harasymowicza ceni jego prozę poetycką, nawiązującą do utraconego dzieciństwa (Zima).
Po antropomorficznym pokładzie wyobraźni wyróżnia pokład drugi, a mianowicie „warstwę
poezji dziecięcej i jej gotowych rekwizytów”, których źródeł doszukuje się w książeczkach obrazkowych,
elementarzach baśniowych, rysunkach dla dzieci, kartkach ze świątecznymi życzeniami. „Angelologia
i eschatologia – powiada – przedszkolnego katechizmu”. W tym eksploatowaniu dzieciństwa widzi
dwie warstwy, z jednej strony charakterystyczne dla dzieciństwa kompleksy (utracona wiara, rozbity
dom rodzinny, pierwsza miłość i pierwsza zazdrość), z drugiej ucieczka w marzenia, we współczucie,
liryzm. Przy czym wyżej ceni „ciemną stronę uczuciowości poety” niż „prosty katechizm dziecięcego
zdumienia.”
Język krytyczny autora Rzeczy wyobraźni jest żywy, bogaty, nierzadko operuje on metaforą czy
porównaniem. Tak jest też w szkicu o Cudach, gdzie wyobraźnię poety zestawia z odkrywką
geologiczną, która ukazuje przekrój przez warstwę ziemi. Wyróżnia więc u Harasymowicza i przekrój
przez obnażoną podświadomość, i nowoczesną metaforę, i gęstą miazgę animistyczną, i precyzyjne
mechanizmy w prozie poetyckiej, i pokłady fantazjotwórstwa. Zauważa przy tym, że „odkrywka jest
naturalna. Sama narosła”.
Do indeksu antenatów przywoływanych przy okazji Cudów dołącza bardzo trafnie dwa
nazwiska malarzy Chagalla i Nikifora. Pierwszy – to „próba nadrealistycznego liryzmu skojarzonego
z dziecinnym urzeczeniem”, drugi – sąsiad z najbliższej ojcowizny, którego również charakteryzuje
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
27
„pójście w poprzek wielkiej tradycji, za głosem własnego urzeczenia”. Widzi też pewne pokrewieństwa,
zwłaszcza w prozie, do utworów Juliana Przybosia (Ścięcie jaworu).
3.
Szkic o drugim zbiorze poezji Harasymowicza Powrót do kraju łagodności (Kraków 1957) zatytułował
Wyka W krainie łagodności – smutno. Wprawił on krytyka, podobnie jak innych, w pewne
zakłopotanie. Sam poeta uściśla topograficznie „krainę łagodności”, a więc Muszyna nad Popradem.
Wyka zaś dokonuje wręcz poetyckiego opisu dróg prowadzących do tego miejsca:
Do kraju tego prowadzą z Krakowa różne rzeczywiste drogi, zanim za Starym Sączem, zanim gdzieś od Rytra nie
przytulą się do siebie i nie ścisną we wstążkę trójdzielną i odtąd nierozłączną – z drugiej strony z Tatr
przybywający Poprad, rzeczny Janosik, łagodniejszy od swego harnasiowatego krewniaka Dunajca – Poprad,
linia kolejowa i szosa.
Wyka stawia pytanie, skąd się wzięła w poezji Harasymowicza ta droga sielanki i „czy oznacza
[ona] po prostu powtórkę marzenia o utraconym dzieciństwie, wszechobecnego w Cudach?” Zauważa
cofanie się „antropomorfizacyjnej ornamentyki” na rzecz „poezji opisowej sielanki”. „Sztaluga Watteau
ustawiona nad Popradem. Rysunek zamiast ornamentu”. Przy czym opis Harasymowicza stanowi
jedynie wstęp do liryki, „do ciemnego niepokoju”: „I w tym właśnie – konstatuje Wyka –
dostrzegałbym istotny sens i wagę drugiego zbioru Harasymowicza. Sielanka nad Popradem i kraina
łagodności, mająca rozpostrzeć swoje granice aż po Gauguina wyspę Noa-Noa (bardzo wonna) – to
raczej pozór tematyczny. Naprawdę zaś dokonywa się w tym zbiorze edukacja uczuć poety: przestają
być dziecinne, stają się młodzieńcze. Takiej edukacji towarzyszy zazwyczaj mutacja. To znaczy głos się
załamuje i powraca do porzuconego rejestru. Mutacja na kartach Powrotu do kraju łagodności pojawia
się również”.
Nowe
osiągnięcia poety dostrzega wybitny krytyk w wierszach erotycznych i tekstach tzw.
„ciemnego marzenia”. Erotyk Biała srebrna błękitna porównuje do Krzysztofa Baczyńskiego Biała
magia, Promienie, Z wiatrem, a to w pod piórem Wyki najwyższa ocena.
Jak
widać, ocena pierwszych tomów Jerzego Harasymowicza jest pogłębiona, umocowana
w szerokim kontekście literackim, ale jednocześnie w kontekście rzeczywistości realnej, w jakiej
wzrastało pokolenie poety. Na tle licznych omówień debiutu autora Cudów wyróżnia się głęboką
znajomością warsztatu poetyckiego, przeżyć generacji, wielostronnym spojrzeniem.
4.
Zbiór poematów Jerzego Harasymowicza Przejęcie kopii (Kraków 1958) przekornie traktuje
jako
Ponowny debiut. Zabieg ten ma mu ułatwić procedury interpretacyjne, które na końcu pozwolą
określić ewolucję twórczości.
Porzuca
dostępne w badaniach literaturoznawczych kategorie formalne, gatunkowe, kategorie
społeczne, by skupić się na kategorii dokumentu psychicznego jako jedynym kluczu umożliwiającym
zrozumienie tej poezji. „Horyzontem Harasymowicza i tym, co się na nim wyświetla, nie podmiot
liryczny rządzi, lecz – powtarzam – »ja« autorskie, »ja« osobiste, »ja« psychiczne”.
Wśród sześciu poematów wyróżnia dwa: wstępny Przyczynek do wstępnego odkrywania jako
utwór programowy oraz końcowy poemat Kraków, bo „najwięcej mówi o zasadach poezjotwórstwa
Harasymowicza”. Uważa go zresztą za najwyższe osiągnięcie w Przejęciu kopii. Z kolei dokonuje
szczegółowej analizy pozostałych czterech, określając je mianem „poematów fantastycznych”; co
wyraża się w ich fabule i uroku skojarzeń (Przejęcie kopii, Jar, Kat i Czarny dom).
Wyka, niestrudzony badacz Młodej Polski, zafascynowany tą epoką, z ogromną radością powitał
w Przejęciu kopii elementy secesji, modernizmu, które wyciągnięte z lamusa rekwizytów tzw. trwałych
wartości, „otrzepane z kurzu”, „poddane prawom luźnego skojarzenia”, nabierają życia. Stąd więc
nadrealizm Harasymowicza ma własną, polską twarz, którą trudno określić ściśle w kategoriach
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
28
literaturoznawczych, toteż zamiast kolejnego „izmu” proponuje tego typu postawę ironicznie nazwać
grochowiaki czy harasymuszki.
(…) jeżeli w stanowisku nadrealistycznym najważniejszy jest zapis niekontrolowanego potoku skojarzeń, to
o rzeczywistym, konkretnym wyglądzie owego zapisu wcale nie owa zasada ogólna decyduje, lecz obecne
w psychice składniki, ich pochodzenie, ich nieświadome dziedzictwo i podglebie. W przypadku Przejęcia kopii:
jest ten debiut świadectwem polskiej drogi poprzez nadrealizm do … ?
Szczególną uwagę poświęca Wyka w tym szkicu poematom: Przyczynek do nowego
odkrywania oraz Kraków, skupiając się na tym ostatnim, jemu zresztą dedykowanym. Pierwszy
żartobliwie zostawia Jerzemu Kwiatkowskiemu, gdyż jego właśnie dedykacja dotyczy.
Przyczynek to nie program; Kraków to nie opis – powiada – są to natomiast s k o j a r z e n i o w e e t i u d y
w y o b r a ź n i wokół sytuacji poetyckiej harasymuszek i grochowiaków, wokół dzielnic i przedmieść Krakowa tak
rozsypanych, jakby plan miasta pocięty został na kawałki i rozrzucony.
Krytyk zdaje sobie sprawę, że po tekstach Wyspiańskiego, Czyżewskiego, Gałczyńskiego znaleźć
nowy sposób na opisanie zaczarowanego miasta nie było łatwo. Harasymowiczowi się to udało, gdyż
spojrzał na Kraków z perspektywy doświadczeń swojej generacji. Generacji, która „pod spiralami
odrzutowców; pod radioaktywnymi deszczami” swoje lęki i marzenia artykułuje w trzech krakowskich
piwnicach artystycznych. Toteż w poemacie Kraków ściśle spotykają się „narodowy zielnik
z Wawelem”.
Wyjaśnia Wyka na końcu, dlaczego nazwał Przejęcie kopii powtórnym debiutem. Mianowicie
baśniowy, antropomorfizacyjny, dziecinnie naiwny ton Cudów i Powrotu do krainy łagodności złudził
wielu krytyków, m.in. Juliana Przybosia, który doradzał poecie, by nauczył się rymować i przerzucił na
twórczość dla dzieci.
Przewiduje
duże możliwości poetyckie młodego autora, sugeruje zwiększone wymagania
intelektualne, których zresztą wyraźne świadectwa znajduje w omawianym cyklu. Wyka uważa, że
młoda poezja, której Harasymowicz jest przedstawicielem, zdecydowanie wyprzedza współczesną
prozę czy dramat. Tym przekonaniem zamyka tekst Ponowny debiut.
5.
Ostatni tekst o autorze Budowania lasu pt. Jerzy Harasymowicz – przeszły i obecny wydrukował
Wyka w 1972 roku w książce Debiuty poetyckie 1944 – 1960. Wiersze, autointerpretacje, opinie
krytyczne. Osią kompozycyjną szkicu Wyki jest wspomniana opozycja. Tekst dotyczy następujących
tomików poezji: Cuda (1956), Powrót do kraju łagodności (1957), Wieża melancholii (1958), Przejęcie
kopii (1958), Mit o święty Jerzym (1960), Ma się pod jesień (1962), Podsumowanie zieleni (1964),
Budowanie lasu (1965) oraz Wybór wierszy (1967). Nie obejmuje on tomów: Madonny polskie (1969),
Wyboru poezji z 1971 roku oraz Znaki nad domem (1971), gdyż prace redakcyjne nad tym tomem
zostały zakończone w roku 1969.
Kazimierz Wyka ponownie akcentuje przynależność Harasymowicza do generacji 1956 roku,
przywołując nazwisko Mirona Białoszewskiego, Stanisława Grochowiaka, Zbigniewa Herberta. Zwraca
uwagę, że na tle tego pokolenia autor Cudów znalazł własną drogę. Chociaż mało się troszczy o selekcję
publikowanych tekstów, to cieszy się uznaniem czytelników; natomiast krytycy i recenzenci, zwłaszcza
warszawscy go nie rozpieszczają.
Zauważa wyraźną ewolucję warsztatu poetyckiego Harasymowicza: od animacji do baśni, baśni
dość oryginalnej, gdzie elementy rzeczywiste przeplatają się z „rzeczywistymi tylko w sensie
baśniowym”. Dostrzega u poety obecnego większą oszczędność i ekonomikę słowa. Konstatując rozwój
autora w kontekście Powrotu do kraju łagodności stwierdza: „Dawny Harasymowicz swoje marzenia
o kraju łagodności podawał w tonacji ciepłej i naiwnej. Obecny czyni to w sposób gorzki, ale o ileż
bardziej przejmujący, kiedy nazwie samego siebie niedźwiedziem, daremnie przez wiosnę obudzonym
i wyciągniętym z legowiska”.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
29
Szczególnie wysoko ceni wiersze poświęcone Łemkom i łemkowszczyźnie, krwawej historii dwu
plemion słowiańskich, a także wiersze zamknięte w drugim kręgu koncentrycznym, w przeszłości
Polski, której tu poeta zaledwie dotknął.
Niejednokrotnie zwracano uwagę na to, że Wyka jest krytykiem krakowskim, szczególnie
uczulonym na urodę tego miasta i jego historyczną przeszłość oraz kulturotwórczą rolę. Mocno ten
aspekt akcentował np. w książce o malarstwie Jacka Malczewskiego. Toteż z satysfakcją odnotował
tutaj, że temat Kraków rozgościł się pod piórem poety od poematu Kraków z Przejęcia kopii, przy czym
jest to perspektywa i historyczna, i współczesna, anno domini 1968. Wprawdzie miał on poprzednika,
jak Tytus Czyżewski (Lajkonik w chmurach) czy Konstanty Ildefons Gałczyński (Zaczarowana
dorożka), to jednak „na podobnej notowanej taśmie dokręcił on nowe sekwencje, nowe i tamtym
poetom niedostępne serie migawek krakowskich”. Kraków Harasymowicza to nie tylko Wawel, Kościół
Mariacki i Sukiennice ale przede wszystkim ludek krakowski, gdyż jawi się tutaj autor jako poeta
przedmieścia i miejskiego folkloru. Stąd więc niedaleko do wodewili Konstantego Krumłowskiego czy
Stefana Turskiego. Sygnalizowaną krakowskość Wyka manifestuje wprost:
Trzeba być bardzo rdzennym krakowianinem, by wiedzieć, co po krakowsku w tekstach poety znaczy
m i g l a n c , a co to są m l a s k o t y (muzykanci w orszaku poprzedzającym Lajkonika) i gdzie te
mlaskoty mają ulicę własną o tej nazwie. Na Zwierzyńcu ją mają.
Krytyk
akcentuje tutaj rzecz rzadką u Harasymowicza – humor, zwykły i kpiarski, „a także,
jeżeli nie całkiem czarny, to czarniawy”. W nim mieści się – zdaniem Wyki – „kpina z tzw. małej
stabilizacji i jej rekreacyjnych ideałów”. Mamy więc zatem wyraźne umocowanie poezji Harasymowicza
o Krakowie nie tylko przeszłości ale również żywej, gorącej jeszcze współczesności.
Syntetyczny charakter szkicu Harasymowicz – przeszły i obecny, podsumowanie
dotychczasowego dorobku poetyckiego pozwala Wyce dostrzec jeszcze jeden istotny wątek,
a mianowicie „kreację mitu o samym sobie”, co wiąże się z szukaniem krainy łagodności i próbę
ucieczki na wyspę szczęśliwą. Tylko, że ucieczki przed swoim ja nie ma. Potwierdza to mit o świętym
Jerzym. Mit o świętym Jerzym odczytuje krytyk jako „opowieść o jednostce samotnej pośród ludzi,
skłonnej obcować tylko z własnymi marzeniami, przyrodą i elementami kultury”. Przekonanie to
określa autor bardzo trafną metaforą: „Dlatego rdzeń poezji Harasymowicza, który łączy jej wszystkie
kręgi i słoje, wykonany został z ciemnego i tajemniczego drewna. Kora lśni
blaskami, rdzeń od korzeni,
ciągnie samotnicze soki”.
Wypowiedzi Wyki o poezji autora Cudów mimo upływu lat nie straciły na swojej aktualności,
nie zdeprecjonowały się, ujawnił w nich bowiem autor nie tylko znakomitą, głęboką znajomość
twórczości poety, realiów, w jakich ona powstawała, kontekstu kulturowego i społecznego, jakiego
brakowało innym krytykom, zwłaszcza warszawskim, z którymi nierzadko polemizuje. Toteż jego
recenzje, szkice o poezji Harasymowicza nie mogą być pominięte przez kolejne generacje badaczy
poezji współczesnej. Położył on – jakby powiedział Stanisław Pigoń – mocne podstawy, założył solidne
przyciesie pod tę budowlę.
Józef Baran w trzecim tomie dziennika Spadając, patrzeć w gwiazdy – cytuje list Anny
Kamieńskiej, z którego przytaczam dwa zdania o Harasymowiczu:
Harasymowicz był świetny na początku, a teraz została mu tylko piękna biała głowa jak dmuchawiec. Tak go
widziałam na wieczorze na Karmelickiej.
Jeżeli poetka ma rację, to okres świetności twórczej autora Cudów przypadł na czas, w którym
żył Kazimierz Wyka, na lata ich przyjaźni, kiedy profesor dokonywał – co sam autor zaświadcza –
solidnej selekcji dopuszczanych do druku wierszy.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
30
Christian Medard Manteuffel SPOTKANY POD BRAMAMI ULRO
10 lat po śmierci Czesława Miłosza
I
Przypuszczam, że jednym z moich motywów w tym teraz literackim przedsięwzięciu jest przekora:
a
nuż, sięgając do pism nieortodoksyjnych, uda mi się coś powiedzieć o sprawach, które wydają mi
się ważne, w języku i intelektualnie zrozumiałym, i dostatecznie obrazowym, żeby zostawił w umyśle ślad
i w ten sposób przyczynił się do złamania bram Ulro?
Czesław Miłosz, Ziemia Ulro
1.
Antyczni Bogowie mieli ludzkie postacie lub byli ludzkimi mutantami. Żyli w sąsiedztwie człowieka,
a nawet jeśli byli niewidzialni, ich siedziba była zbudowana na ziemskiej opoce i dla człowieka fizycznie
dostępna. Oczywiście niepojęta była ich mądrość, a śmiertelni mędrcy mogli, co najwyżej, na temat ich
mądrości filozofować, ale nie zabiegali o dorównanie nieśmiertelnym. Na tym polegała też mądrość
tych mędrców. Sami Bogowie zresztą też nie byli mędrcami absolutnymi. Mieli swoje przestrzenie
o nieprzekraczalnych przez śmiertelnych granicach, określonych ich mądrością.
Platon był twórcą pierwszej „trójcy”, oparł na ideałach dobra, piękna i mądrości system
państwowy, dyktaturę trójjedni doktryn właściwych Bogom. Była to bodaj ostatnia próba zespolenia
nadprzyrodzonej genialności, aby los człowieka poddać mądrości absolutnej istot nadprzyrodzonych.
Według tej doktryny zdolność poznawcza człowieka nie dostrzega prawdziwego świata; to jedynie
obserwacja cieni, których formy są różne w zależności od położenia światła, które je rzuca. Theôn
oudeěs philosopheî oud’ epithymeî sophňs genésthai, ésti gár
[1].
Człowiek mógł filozofować, nawet
aspirować do tytułu mędrca, ale Bóg, Bogowie już nimi byli; człowiek stworzył ich jako wzór
niedościgniony.
Bóg Talmudu mieszkał nie na Ziemi, mieszkał w Niebie, w dość nierealnym świecie, a na pewno
całkowicie różnym od Ziemi. Jego wielkość polegała na absolutnej władzy nad Ziemią i nad
człowiekiem, któremu ją przydzielił. Nierealność miejsca zamieszkania Jahwe powodowała waśnie
między człowiekiem a jego Panem. Wiadomo, były sankcje. Pan Bóg żył w Niebie jak w niebie,
a człowiek, który w końcu został przez Boga stworzony na Jego wzór i podobieństwo, musiał mieszkać
na Ziemi, która na pewno Niebem nie była. Człowiek otrzymał wprawdzie obietnicę zamieszkania
w Niebie, ale dopiero po śmierci. Za życia przestrzeń ta nie była dla człowieka osiągalna; inna, druga
przestrzeń.
Gdy dotkliwe kary nie pomagały musiał zejść zapowiadany już zresztą od dawna wysłannik
z Nieba, aby pojąć niewdzięczność i krnąbrność człowieka dla swojego Stwórcy. Przyszedł Syn Boży,
Jezus. Niedostatek życia na Ziemi poznał już w momencie swoich narodzin. I tylko, albo z winy Jahwe,
który zdecydował się na ten krok zbyt późno, albo też dlatego, że człowiek był na wskroś zdesperowany,
krótka obecność Syna Bożego na Ziemi zakończyła się w sposób dość na Ziemi typowy dla tych, którzy
próbują tutaj stworzyć niebo.
Pozostały w testamencie po Nim niejasne do końca fragmenty nauk o sposobie naprawy tego,
co człowiek zdążył zepsuć. Ale znów, czy to z powodu zbytniego odejścia ludzkiego ego od swego
niebiańskiego wzorca, czy też z powodu wyłonienia się spośród równych, tych równiejszych,
uzurpujących sobie prawo pomazańców, czyli wybranych do przejęcia władzy dusz na Ziemi, czasy od
śmierci Jezusa w niczym nie zbliżają Ziemi do Nieba. Wielu sądziło potem, że to Szatan wykorzystał
desperację człowieka i przejął rządy nad duszami ludzkimi na Ziemi, gdy został wyrzucony z raju,
a więc jeszcze przed przybyciem Jezusa na ten padół łez. Człowiek pozostawiony został sam sobie,
mając swobodę działania, jak tylko zapragnie, a – miast wskazówek – cisza, aż do bólu. Poeta powie:
„Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi żyć w czasach, kiedy Pan Bóg najdotkliwiej upokorzy ludzi,
pozwoliwszy im działać tak, jak tego tylko zapragną”.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
31
Bóg jest mądrością!.. Nie musi o nią zabiegać! Czy to nie wystarczy, aby człowiek, który w swej
duszy posiada więcej pychy aniżeli wody w swoim ciele, starał się tej mądrości dorównać, ba –
przewyższyć, a jeśli już mądrość Tego Niewidzialnego okazuje się w żaden sposób nieporównywalna,
empirycznie nie pojmowana, to z Jego niewidzialności uczynić tezę dla dowodu Jego nieistnienia?
Historia naszej cywilizacji potwierdza to w każdej epoce.
2.
Czas dzielący nas od Arystoklesowskiej dyktatury trójjedni do czasu określanego jako czas nowożytny
1800 lat po Chrystusie, to ponad dwa tysiące lat wzlotów i upadków religii i kultur, świętokradczych
prób buntu człowieka uzależnionego od burzących to ego id i superegów, obwiniającego swego
nadprzyrodzonego stwórcę o niedoskonałość, którą ten go obdarzył. W ten sposób zdesperowana dusza
ludzka przenosiła człowieka w drugą przestrzeń. Przypadki te stróże testamentu określali jako
antyboskie, heretyckie. Tak doszło do ucieczki Blake’a do ułudy zwanej Ulro. Tak oto przedstawia on
człowieka z jego ograniczoną zdolnością widzenia świata:
(…)
I w tej nadobnej przestrzeni Gwieździste Niebiosa
Nie
sięgają dalej, gną się, zamykają tutaj
Ze wszystkich stron wszystkich i dwa bieguny kręcą się w swoich
złocistych zaworach.
A
jeżeli przeniesie swoją siedzibę, jego Niebo też się przeniesie,
Gdziekolwiek pójdzie i opłakiwać go będzie sąsiedztwo.
Takie
są przestrzenie zwane Ziemią, takie są ich rozmiary.
Kuli
obracającej się w Pustce, jest to ułuda Ulro.
Milton, księga pierwsza; tutaj za Czesławem Miłoszem
*
Co to jest, co tak boli? Zniewolenie przez moc zwątpienia? Strach przed wypowiedzeniem
bluźnierstwa? Herezja jest w nas i boli! Kiedy pojawiła się w nas po raz pierwszy? Czy może: Kiedy
uświadomiliśmy sobie jej w nas obecność? Trzydzieści lat temu Czesław Miłosz w swojej pracowni na
Niedźwiedzim Szczycie miał wizję Blake’owskiej ułudy i postanowił wejść w nią doskonale wiedząc
kogo tam spotka. A, mimo że „gawędy o tym, co się dzieje w zaświatach, chrześcijaninowi nie
przystoją” na czystej jeszcze kartce papieru zapisał pierwsze zdania: „Długo odkładałem opowieść
o niektórych moich duchowych przygodach, napomykając o nich, ale niechętnie i powściągliwie. Aż
spostrzegłem, że jest późno...”
Aby o tych spotkaniach w „drugiej przestrzeni” opowiedzieć, Miłosz, jak przyzna się do tego
wiele lat później
[2]
puszcza wolno swoje pióro. Pióro potyka się, błądzi manowcami jak polska historia,
omija koralowe ostrowy burzanu. „Zresztą pewne cechy inteligencji polskiej, stanu, do którego sam
byłem przypisany, we mnie rezydujące, nie mogły mnie nie hamować od środka, tj. natrafiałem
wszędzie na strefy zabronione” – zauważa Miłosz i kluczy dalej. Jest tyle polskiej historii do
przeniesienia w tę otwierającą się przed nim przestrzeń ułudy. Jest już bardzo blisko samego Blake’a,
ale spotyka Goethe’go i rozmawia z nim poprzez wspomnienia z lat Skamandra i Awangardy. Comédie
larmoyante PRL–owskiej rzeczywistości i klatka pawia narodów, i papugi z widokiem na wieżę Eiffla.
Pióro biegnie poza linie brulionu i szuka miejsca na marginesie: „...trudno trzymając pióro schodzić
poniżej poziomu swojej świadomości, bo w tym przynajmniej chce się zachować dla siebie szacunek”.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
32
II
Was bleibt aber, stiften die Dichter.
Hölderlin, cyt. z Ziemia Ulro, rodz. I
Poeci utrwalają to, co ma przetrwać. Utrwalają, aby przetrwało! Percepcja czasu pojmowana być musi
w odniesieniu do wieczności. W innym wierszu Hölderlin sławi Mnemosynę, której starożytni Grecy
przypisali troskę o pamięć ludzką. „Lang ist die Zeit es ereignet sich aber Das Wahre...” Hölderlin
opisuje paradoks trwania czasu: „Długi jest czas, lecz wydarzy się to prawdziwe”.
1.
Ziemia Ulro to jednak nie książka o Urizenie i jego Ulro. Ulro to ułuda, a Ziemia Ulro to powieść, esej,
rozprawa literacka – Miłosz sam nie wie co – może więc poemat prozą o utraconym raju, podobny
czasami do dramatycznych opisów Miltona, a czasami docierający do Uczty Platona; choć zapis jest
epicki, duch jest poetycki.
Kiedy Miłosz rzeczywiście zauważył, że mieszkał w Ulro? Przecież nie dopiero wtedy, gdy
stwierdził, że musi się stamtąd wydostać! Najliczniejsze ślady swojej tam obecności pozostawił nam
w Trzech zimach jeszcze w roku 1936. Na kartkach, gdzie Miłosz patrząc z wysokości Niedźwiedziego
Szczytu widzi roztaczającą się wokół krainę ułudy i jego pióro – rzeczywiście, jakby samo, poza jego
kontrolą – pisze: „W roku 1936 ukazał się mój tom wierszy Trzy zimy, a więc tak dawno, w kraju tak
nieistniejącym, że bliższa bodaj wydaje się teraz epoka romantyczna. Sądzę dzisiaj, że zwiedziłem
niezgorzej, w sobie samym, okropności Ulro. Moim nieszczęściem było zawsze Widmo. Czyli bardzo
silne ego, zamykające mnie w państwie Urizena, gdzie za ważne wolno poczytywać tylko to, co ogólne,
społeczne, statystyczne itd. Biedna moja Urthona, czyli Wyobraźnia, próbowała mnie wyrwać
z więzienia, ale natrafiając wszędzie na zamknięte drzwi, ryła podziemne tunele, aż udawało jej się
niekiedy, np. w Trzech zimach, mnie dopaść”.
*
„Kim byłem i kim jestem teraz, po latach, tutaj na Niedźwiedzim Szczycie, w mojej pracowni nad
Pacyfikiem?” Był nikomu nieznanym emigrantem z Polski, jednym z tych, do których świat się
przyzwyczaił. Może tego dnia skonstatował jednak, że zna tę Ziemię z autopsji i że chciałby uniknąć
losu jej mieszkańców. A przecież jeszcze dwa lata wcześniej we wspomnianym wyżej poemacie Gdzie
wschodzi słońce i kędy zapada zwierzał się:
Próbowałem zgadnąć inną ziemię i nie mogłem.
Próbowałem zgadnąć inne niebo i nie mogłem
W toku swej opowieści autor otwiera się jednak przed nami, rozgarnia coraz częściej ciężkie
warstwy mesjanistycznej filozofii (gdzie sam – jak zaznacza na kartkach książki – źle się czuje)
i pozwala nam z ulgą dojrzeć Polaka bez ojczyzny:
...nie jestem filozofem, co zawsze jak najsilniej podkreślam. Walczę o prawo używania swego umysłu poza
przyjętymi w Polsce rubrykami, w skutek czego moje pisarskie przedsięwzięcie jest raczej beznadziejne. Jako
profesor mogę przynajmniej występować w rubryce tzw. „Intellectual History”.
Był jednak poetą, ale i wykładowcą literatury. Ta osobista refleksja skłoniła go do
skonfrontowania nie tylko siebie, ale swoich idoli (także kilku nie swoich) z tym światem ułudy.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
33
Cóż bowiem mają począć ludzie, dla których niebo i ziemia jest za mało i nie mogą żyć, jeśli nie oczekują innego
nieba i innej ziemi? Dla których ich własne życie, takie jakie jest, pozostaje snem, zasłoną, ciemnym lustrem i nie
mogą się pogodzić z tym, iż nigdy nie pojmą czym było naprawdę.
*
Pierwszą recenzję, słowo wstępne do pierwszego oficjalnego wydania tej książki napisał duchowny
katolicki, sąsiad Miłosza już w Paryżu, ks. Józef Sadzik. Kłopotliwa zapewne była dla księdza Sadzika
prośba Miłosza o zreferowanie tej, nomen omen, opowieści duszy poety, bowiem, no właśnie: „gawędy
o tym, co się dzieje w zaświatach, chrześcijaninowi nie przystoją”. Toteż podchwytuje on skwapliwie
cytowany przez Miłosza pogląd Ericha Hellera dotyczący specyfiki romantyzmu niemieckiego
i konkluduje: „Niezmiernie to ważne – Ziemię Ulro można poprawnie odczytać tylko pod jednym
warunkiem: że nie straci się z oczu statusu ontologicznego mieszkańca smutnej krainy”.
2.
Aby być konsekwentnym w moich dywagacjach nad Ziemią Ulro i traktować tę opowieść Miłosza jako
jego widzenie na Niedźwiedzim Szczycie lub przynajmniej peregrynację Miłosza do Blake’owskiej
Ziemi Ułudy, to muszę też zwrócić uwagę na to, że bramy Ulro były już wyłamane, że Ulro Blake’a to
miasto z zamgloną Tamizą, a Miłosz opisuje nam imperium Ulro ze wschodnią granicą aż na Niewieży.
Nie mam najmniejszego zamiaru rozwodzić się nad nacjonalistyczną pikanterią tego aspektu, chociaż
takie to teraz modne i można by się komuś przypodobać lub innemu wsadzić zadrę w tyłek, po prostu
nie mam wątpliwości, że tam była litewska dusza Miłosza i to nie tylko wtedy, gdy spotyka
Gombrowicza czy Mickiewicza, ale także podczas dysput z duchami mędrców Świata Zachodniego.
W czasach Miltona, potem Swedenborga, a potem Blake’a Niebo i Piekło, ich plastyczna wizja,
była jedyną drogą do pojęcia wiary. Świat nadprzyrodzony pełen cudów i objawień zdawał się
przenikać świat realny, a choć był ułudą strach przed władzą szatana miał w psychice człowieka pozycję
dominującą. Tak rodził się romantyzm niechętny racjonalizmowi oświecenia. Dla nas, ale i – wydaje
się – dla samego Miłosza, najbardziej frapującym poetą uwikłanym w ten świat Ziemi Ulro, jest sam
Mickiewicz i przy pewnym aspekcie przedstawienia Mickiewicza przez Miłosza chcę się na chwilę
zatrzymać. Dziś dość zwulgaryzowaliśmy w naszych pojęciach o Mickiewiczu jego ignorancję dla
„mędrca szkiełka i oka”. Tak, Mickiewicz był bardzo blisko Blake’owskiego Raju odzyskanego
i obcowanie Miłosza z duchem naszego wielkiego romantyka na pustyni Ulro jest jak najbardziej
uzasadnione, chciałbym jednak zwrócić uwagę na coś, co różni poetycką wyobraźnię Mickiewicza od
Blake’a, a nawet od samego Swedenborga. To coś pozwalam sobie zinterpretować za Dariuszem
Tomaszem Lebiodą:
Duchy Mickiewicza wyrywają się z przestrzeni powietrznych, nierzeczywistych, ku materii, ale zawsze w sposób
heroiczny. Heroizm i tytanizm dla Mickiewicza będzie zawsze łączył się z moralnymi zobowiązaniami człowieka.
(...) Mickiewicz wziąłby zatem od Blake’a ową wizyjność i zasadę przeciwieństw, które ten poeta z kolei przyjął od
Swedenborga. Ale przecież w utworze Mickiewicza było też coś nowego i świeżego – to tak jakby zasady Blake’a
i najbardziej wizyjnego strumienia romantyzmu europejskiego autor Dziadów transplantował na grunt
wschodnioeuropejski.
[3]
Duchy pustyni Ulro, z którymi dyskutuje Miłosz na kartkach swojej książki, łączy rozpaczliwa,
jak na konwencję literatury romantycznej przystało, walka o wyrwanie ich ego spod kontroli „szkiełka
i oka”. Jeżeli Miłosz nazwał Blake’a „chrześcijańskim heretykiem”, to miano to jest równie słuszne dla
całej tej galerii postaci filozofów i artystów, sług „Dobrego Boga” a jednocześnie i „Złego Demiurga”.
Niejednokrotnie, jak u Dostojewskiego, jego heretyzm jest nie tylko wątkiem twórczości, ale
i obsesyjnym przekonaniem, że Ziemią rządzi diabeł. Taki jest mesjanizm, tak bardzo boski, że aż
heretycki. Szczególne cechy ma tutaj mesjanizm polski wynikający zresztą z desperacji narodu
pozbawionego ojczyzny. Aż szkoda, że mało w Ziemi Ulro Słowackiego, że wcale Krasickiego czy
Norwida. Kosmogonię Swedenborga dzisiejszy świat, wyrwany z ułudy Ulro, nazywa schorzeniem
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
34
umysłowym, a z Blake’a czyni maniaka; Mickiewicza, jeszcze w Paryżu w Collège de France,
pomawiano za plecami o opętanie pychą.
3.
Jest rok 1999. Wydawnictwo Znak przygotowuje kolejne wydanie dzieł sędziwego polskiego poety.
Czesław Miłosz sięga pamięcią do tamtej chwili na Niedźwiedzim Szczycie w pracowni nad Pacyfikiem:
Tak więc w latach siedemdziesiątych, kiedy nikt (ani ja) upadku komunizmu nie mógł przewidzieć, zwracałem
się ku przyszłości, ta jednak ma to do siebie, że szybko nas dogania i jakiekolwiek przepowiednie są zbędne.
Przeniosłem się myślą poza następne sto czy dwieście lat, a tu nie tylko komunistyczny totalizm minął, ale i moja
wzmianka o moich prawdopodobnych ustrojach teokratycznych znalazła karykaturalne potwierdzenie
w państwach wojującego islamu. Tak czy owak, zaglądanie w przyszłość nie jest istotną treścią książki
.
Dzieło polskiego poety żyjącego na obczyźnie rozeszło się po świecie błyskawicznie w językach:
angielskim, niemieckim, francuskim i serbsko–chorwackim. Mieszkańcy mówiący tymi językami też
już mieszkali w Ulro, choć nie znali nazwy tej krainy, a i dane im było żyć pod rządami rodzimych
Urizenów. Miłosz jest tego absolutnie świadomy. Już w rozdziale 9. wskazuje, że jego książka łączy
w jedno przeszłość i teraźniejszość, „a wymierzona jest właściwie w przyszłość, jeśli nie jego własną, to
innych”. Sam Miłosz powie, że pierwotnie miała to być kontynuacja Zniewolonego umysłu.
Gdybym
o
Ziemi Ulro pisał wtedy, trzydzieści lat temu, nie miałbym wątpliwości, że jest ta
książka adresowana do rodaków poety w dalekiej ojczyźnie, a w postaci Urizena doszukiwałbym się
protestu politycznego, który miał być transferowany do świadomości zniewolonych umysłów poprzez
tamte burzliwe dzieje religii chrześcijańskiej XVII i XVIII wieku. Tego rodzaju literatura mogła
w Polsce A. D. 1977 zasłużyć co najwyżej na zaszeregowanie do tej „gorszej, takiej jak literatura
myśliwska lub literatura dla młodzieży, a w dodatku politycznie związana z prawicą”. O autorze
natomiast powiedziano by: „w mistycyzm popadł”. Upłynęło już 60 lat od czasu Zniewolonego umysłu
i choć oddźwięk na tę polską w swoim rdzeniu pozycję eseistyki politycznej w wolnym świecie przyjęty
był z należnym respektem, w Niemczech Zachodnich krytyka literacka wskazywała na zawarte tam
analogie do losu części ich społeczeństwa w NRD, w kręgach rodzimej polskiej emigracji przypisywano
Miłoszowi sympatie marksistowskie. Ćwierć wieku później poeta przyznaje też bez żenady: „Oczywiście
w kołach przejmujących się polityką byłem znany jako autor Zniewolonego Umysłu, mnie jednak
problemy komunizmu przestały interesować”.
Chcąc napisać ten tekst dzisiaj, zakłóciłem znów spokój mojego starego egzemplarza książki
Miłosza z roku 1982. Czytam jakże anachronicznie dziś brzmiące ostrzeżenie komunistycznej cenzury:
This copy is to be sold only in Poland and in other COMECON countries. Sale in other countries incl.
Yugoslavia is prohibited and will be prosecuted by law. To był rok 1982. Nie wiem już, jak to się
stało, że ta książka była przy mnie tyle lat poza krajem. Kilka książek zabrali mi na granicy, wiele
zostało zniszczonych przy próbie ich nielegalnego przemytu. Czytam, właściwie przelatuję wzrokiem po
znanym mi tak dobrze tekście. A przecież zauważam ciągle coś, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi.
Jak choćby to:
Natrafiłem na to przechodząc ulicą i wydało mi się to
jak wyjawione ludzkie przeznaczenie.
Ale nie miało nazwy i przypomniała mi się inna taka chwila,
dla której słów szukałem, aż znalazłem po dwudziestu latach.
Zacznę teraz na nowo i dążyć będę na jawie i we śnie,
tylko
że tym razem, jak myślę, powie stop kończy się czas.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
35
Milkną moje własne rozmyślania nad dziełem wielkiego poety. Jest noc. Także tutaj, gdzie
historia tej ziemi zaklęta została w fosylie, docierają do mnie niewybredne epitety zwaśnionych obozów
politycznych wolnej Polski, walczące o moją duszę.
Co to jest, co tak boli?
Próbowałem wychwycić ten moment, gdzie pisząc Ziemię Ulro Miłosz odszedł od pierwotnego
zamiaru stworzenia z tej książki dalszego ciągu Zniewolonego umysłu. Nie udało mi się! On nie
odszedł od Zniewolonego umysłu! Ziemię Ulro odnalazłem jako impresję poetycką tamtego eseju.
Miłosza peregrynacja przez bramy Ulro nie była dla niego ucieczką z tej krainy, a Miłosz tych bram nie
rozbijał, zostawił je otwarte. Było już za późno. Mimo rozpaczliwych prób nie znalazł punktu
zaczepienia w świecie realnym, który dokonał się tu i teraz z końcem XX wieku wraz z uwolnieniem
umysłów na tych ziemiach przez niego niegdyś opuszczonych. Zostawił nam piękną poezję i imię na
pomnikach. Umarł jakby przenikając przez otwarte bramy w zamglone Ulro, śpiewając hymn ułudy
wraz z duchami wielkich mistyków bliższych mu ponad ten świat, który stał mu się obcy.
(...) Nagle zamilknie warsztat demiurga. Nie do wyobrażenia cisza.
I forma pojedynczego ziarna wróci w chwale.
Sądzony byłem za rozpacz, bo nie mogłem tego zrozumieć.
Gdy odkładam dziś po raz ostatni tę zniszczoną już książkę na półkę, staje się ona dla mnie
jedynym miejscem, gdzie znajdę zawsze tego poetę. Miłosz pozostawił bramy Ulro otwarte.
Przypisy
[1] Bogowie nie muszą filozofować ani zabiegać aby mędrcami być, oni nimi są…, Platon, Uczta, 203 e.
[2] Mam tutaj na myśli wyznanie Czesława Miłosza z roku 1999, gdy wydawnictwo Znak przygotowywało kolejne
wydanie jego książki.
[3] D. T. Lebioda, Mickiewicz, wyobraźnia i żywioł, str. 138 i 139.
Małgorzata Wielek-Mandrela, Portret pamięciowy nr 10, 90 x 100 cm, olej, płótno, 2010 r.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
36
Niels Hav, Sander de Vaan POEZJA NIE JEST DLA MIĘCZAKÓW
Sander de Vaan: Jak widzisz swoje miejsce we współczesnej duńskiej poezji?
Niels Hav: Urodziłem się na zachodnim wybrzeżu, daleko od stolicy, w której dzisiaj mieszkam.
Jestem więc w niej przybyszem jak arabscy, pakistańscy czy tureccy imigranci mieszkający w moim
sąsiedztwie. Kiedy byłem dzieckiem, mówiłem wiejskim dialektem. Oczywiście należę do duńskiego
krajobrazu literackiego, ale nigdy nie czułem przynależności do jakiejkolwiek generacji czy nurtu
w duńskiej poezji. Przybyłem z zupełnie innymi doświadczeniami, niż mieli poeci z miasta. Pamiętam
radość, jaką odczułem, kiedy pierwszy raz przeczytałem wiersze, np. Teda Hughesa czy Seamusa
Heaneya. Oni poruszali się w szerszych przestrzeniach niż miejskie getto i pisali o doświadczeniach,
przeżyciach związanych z naturą i zwierzętami, które były mi bliskie, rozpoznawalne. Dzisiaj jestem już
miejskim gołębiem i w Kopenhadze czuję się jak w domu, ale być może ciągle też jestem rodzajem
outsidera, który nadal czuje związki z innymi, nazwijmy to, kontekstami.
S. de V.: W wierszu „Moje fantastyczne pióro” piszesz, że „Poezja nie jest dla mięczaków”. Czy to
stwierdzenie odzwierciedla twój stosunek do poezji?
N. H.: To dobre pytanie, wielopoziomowe. Poezja jest oczywiście dla każdego, ale tutaj mówię
konkretnie o zawodzie, rzemiośle, codziennej praktyce pisania poezji. To wymaga odwagi
i wytrwałości, gotowości do wyrzeczenia się prywatnych lirycznych skłonności i nieokiełznanej
emocjonalności, które zawsze topią, unieważniają poezję. Charakterystyką dobrych poetów są
wszystkie złe wiersze, których nie napisali.
Chodzi mi o to, że poezja zawiera nie tylko element muzyki, zabawy. Czas mija, żyjemy
i umieramy. Świat stoi w ogniu, niszczony przez politykę, bomby, ideologie i religie. To są tematy,
o których mówią dorośli, i istotą sztuki oraz wyzwaniem dla niej jest włączyć się do tej rozmowy,
dowiedzieć się i zrozumieć, co się dzieje, i, jeśli to możliwe, nazywać rzeczy po imieniu, mówić wprost.
Więc tak, poezja – jako zawód – nie jest dla mięczaków. Musisz spojrzeć rzeczywistości, Bogu prosto
w oczy. Ale pierwszą powinnością poezji jest intymna rozmowa z pojedynczym czytelnikiem
o najgłębszych tajemnicach istnienia.
S. de V.: Który z poetów według ciebie jest bliski „zrozumienia” rzeczywistości, jej istoty? Mogę cię
prosić o jakiś cytat?
N. H.: Jest wielu wielkich poetów, ale zaledwie kilku napisało może garść doskonałych wierszy, tych
głębokich, sięgających istoty bytu, mówiących o sprawach fundamentalnych. Niestety w naszej
kulturze istnieje tendencja do zamykania poezji w swoistym getcie. Poetą, który naprawdę poważnie
mówił o sprawach najważniejszych i kładł nacisk na miejsce, rolę poezji w tej kwestii, był Czesław
Miłosz. W roku 2011 obchodzono setną rocznicę jego urodzin, nie tylko w Polsce, ale na kilku
kontynentach. Jego twórczość głęboko porusza problemy, które są ciągle aktualne. Jednak gdybym
miał zacytować tutaj jakiegoś poetę, byłby to chiński poeta Li Bai (701-762 n.e.), mówiący w jednym
z wierszy o znaczeniu poezji – nikt dzisiaj nie powiedziałby tego lepiej:
Doskonałe wiersze
są jedynymi budowlami,
które
pozostaną.
Gdzie są teraz te dumne pałace,
wznoszące się tu kiedyś?
Gdy
jest
we
mnie
siła, moje pióro
wstrząsa pięcioma świętymi górami.
Cóż mnie zatem obchodzą ludzkie pragnienia?
Chwała, potęga, bogactwa, zaszczyty –
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
37
czym one są wobec tworzenia poezji?
Prędzej rzeka popłynie do źródeł,
Niż przed nimi uklęknę.
S. de V.: Mógłbyś opowiedzieć o powstaniu wiersza „Wizyta mojego ojca”, z tymi świetnymi wersami:
„Na magnetycznej tablicy wisi siedemnaście rachunków. / Wyrzuć je, / mówi, one i tak wrócą!”?
N. H.: Mój ojciec był kościelnym, opiekował się też wiejskim cmentarzem. Ekonomia nie była jego
pasją, więc portfel często był pusty. Kiedy przyjeżdżał listonosz, matka pokazywała rachunki i pytała, co
ma z nimi zrobić. „Wyrzuć je – mówił – i tak wrócą”. Ojciec umarł wiele lat temu, ale gdy czuję się
osamotniony, przychodzi do mnie z wizytą i rozmawiamy. Podobnie jak rolnictwo, poezja nie jest
najbardziej dochodowym zajęciem, rzadko zdarzają się tu prawdziwe pieniądze – ale za to daje pewien
rodzaj życiowej równowagi. W pieniądzach nie ma wiele poezji.
Wiersz jest tworem osobistym, jednak jeśli ma zainteresować kogokolwiek poza poetą, musi
w jakimś stopniu być symboliczny, uniwersalny. Kiedy piszę wiersz o swoim ojcu, musi być tak celny,
żeby poruszył czytającego, by ten mógł odczuć go jako swój utwór, i być z własnym ojcem.
Nie oblepiam, nie obarczam czytelnika moimi osobistymi uczuciami i refleksjami, co
skłaniałoby go do traktowania wiersza jedynie jako historii o mnie. Wiersz musi być tak pomyślany
i skonstruowany, aby czytający poczuł bliskość, by słowa, zawarte w nim uczucia stały się jego słowami
i uczuciami. Ostatecznie moje doświadczenia są zupełnie nieistotne; napisałem wiersz i dałem go
czytelnikowi.
Mój ojciec nigdy nie miał paszportu, ale ten wiersz był czytany przed widownią w Chinach
i Dubaju, i wygląda na to, że jest zrozumiały. Każdy ma ojca.
S. de V.: Jak zazwyczaj zaczynasz wiersz? Od słowa, frazy, obrazu, czegoś innego?
N. H.: Poezja to często daremne, bezowocne zajęcie. Jestem pewien, że wielu poetów zna to uczucie.
Moja żona jest koncertującą pianistką, każdego ranka siada przy fortepianie, a ja idę do biura. Często
nic się nie dzieje. Jestem ja, są słowa, i nic z tego nie wynika. Ale niekiedy przychodzi dobry dzień,
i cały ten mój mętlik i zamieszanie owocują wierszem. Codzienna praktyka twórcza i praca nad tekstem
czasami elektryzują i sprawiają, że słowa iskrzą. Piszę powoli albo w zrywach, często zostawiam to, co
napisałem, na jakiś czas, zanim opublikuję. Leży wtedy i dojrzewa. Po jakimś czasie patrzę na tekst
i nagle zdaję sobie sprawę z tego, że to jest to – że to wiersz. Dzieje się tak, ponieważ napisany tekst
skrywa niespodzianki, nawet dla mnie, więc cały ten proces jest czymś w rodzaju misterium. Nowy
wiersz jest darem, może pojawić się nagle, na ulicy, w korku, w czasie zwykłych codziennych zajęć; to
mała epifania. Ale dobry wiersz zdarza się rzadziej niż martwy borsuk na autostradzie czy UFO.
S. de V.: Takie urokliwe, pełne prawdy wersy, jak: „Ci nowozakochani całują opuszki swoich palców, /
dobrze o tym wiem.”, są wynikiem obserwacji. Czy poszukujesz inspiracji wokół siebie?
N. H.: Całowanie jest bardzo interesującym tematem, dzięki, że go przywołałeś. Kochamy się,
całujemy. W tej dziedzinie większość z nas to jednocześnie widzowie i uczestnicy. Nie wiem, czy
zbadałem temat bardziej gruntownie niż inni, ale zauważyłem, że nowozakochani kochają wszystko, co
wiąże się z tą drugą osobą. Sposób, w jaki ona mówi, jej kurtka, jej pióro, jej torba. Jej śmiech, jej
nadgarstki, biodra, ale także jej szczotka do włosów, jej książki. I muzyka, jej rower. Sposób, w jaki ona
je, jej paznokcie. Sklep, w którym robi zakupy, i ulica, przy której mieszka. To ONA!
Wracając do twojego pytania: nie mogę powiedzieć, że rozglądam się w poszukiwaniu inspiracji.
Przez większość czasu zwyczajnie żyję i jestem zajęty codziennymi sprawami. Inspiracja przychodzi
niespodziewanie. Ale piszę też opowiadania, a w przypadku prozy pojawiają się szczegóły wymagające
sprawdzenia w rzeczywistości.
S. de V.: Świetnie mówisz po angielsku. Potrafiłbyś napisać wiersz w tym języku, czy też poezja jest
w stu procentach związana z językiem ojczystym?
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
38
N. H.: Może nie w stu procentach, jednak niestety nie jestem aż tak dobry w angielskim. Piszę niemal
wyłącznie po duńsku, i to z silnymi wpływami dialektu, którym mówiłem w dzieciństwie. Niewiele
wierszy napisałem po angielsku. Jestem ograniczony do języka ojczystego i alfabetu łacińskiego. Nawet
jeśli mówię po angielsku, ciągle jestem odizolowany od połowy świata. Ile jest na świecie alfabetów?
Nikt nie wie na pewno, ale tylko chiński, indyjski, bengalski i inne azjatyckie są używane przez ponad
jedną trzecią ludności świata. I do tego jeszcze alfabet arabski używany przez ponad miliard ludzi.
Wielu arabskich czy chińskich pisarzy ma tę przewagę nad swoimi kolegami z Europy, że posługuje się
dwoma alfabetami. Chciałbym, żeby moja ignorancja nie była tak wielka, jak jest.
Jestem
więc zależny od tłumaczy. Na angielski są to Per Brask, Patrick Friesen, Martin Aitken
i jeszcze paru innych. Mam szczęście, bo w Holandii tłumaczy mnie Jan Baptist, który jest biegły
w języku duńskim i doskonale wyczuwa wszelkie niuanse; tłumaczył duńskich klasyków, takich jak np.
Andersen, Leonora Christina czy J. P. Jacobsen, więc to przywilej być w takim towarzystwie. Jan
wykonuje skromnie, po cichu bardzo ważną pracę, robi swoje i nie oczekuje z tego powodu owacji.
S. de V.: Jakie są twoje poetyckie plany na najbliższą przyszłość?
N. H.: Zawsze mam wiele planów, ale spadają na ziemię niczym papierowe samolociki… jak każdy
pisarz jestem przesądny, nie mam odwagi rozprawiać o rzeczach nienapisanych, ale zawsze pracuję czy
to nad nowym wierszem, czy opowiadaniem. Chciałbym napisać coś większego, coś, co oddałoby
wielkość i piękno wszechświata, w podziękowaniu za możność chodzenia po ziemi. Ta ambicja
nieustannie koliduje z brakiem odpowiednich umiejętności i z przytłaczającą nieraz rzeczywistością.
Przykładem moich odczuć w tej kwestii niech będzie ten nowy wiersz.
Coś się zdarzyło
Chcemy
zostawić ślady
ze słów.
Ale język to nie jest nasz prywatny wynalazek.
Kochać, być porzuconym;
odnaleźć zegar odliczający sekundy
wewnątrz ciała. Ból w światłości,
furia,
bezkresny żal. Język zna to wszystko.
Więc co jest moje? Możliwe jest
własnym doznaniom
przypisać słowa,
które
nie
są jedynie konwencją?
Dodać coś od siebie?
Coś się zdarzyło, coś ważnego,
jeszcze nie umiem
wyjaśnić co.
Twierdzenia
się unieważniają.
Muszę pogodzić się z moim zakłopotaniem –
i posłuchać słów
mnożących się
wszędzie.
Wywiad i wiersze w tłumaczeniu Tomasza M. Sobieraja
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
39
Niels Hav WIERSZE
Wizyta
mojego
ojca
Wpada do mnie mój zmarły ojciec.
Siada
na
krześle, które po nim odziedziczyłem
i mówi Jak tam, Niels.
Jest opalony i silny, jego włosy lśnią jak czarny lakier.
Za życia przy pomocy lewara i taczek dźwigał
płyty nagrobne innych ludzi, a ja mu asystowałem.
Dzisiaj
bez
niczyjej
pomocy
podniósł własną. Co u ciebie słychać?
Opowiadam o swoich planach, niezrealizowanych
zamiarach. Na magnetycznej tablicy
wisi
siedemnaście rachunków. Wyrzuć je –
radzi – i tak wrócą!
Uśmiecha się.
Zawsze dużo od siebie wymagałem,
nocami
nie
mogłem spać, głowiłem się
jak tu być porządnym człowiekiem.
To ważna rzecz.
Proponuję mu papierosa,
ale już nie pali.
Słońce zapala dachy i kominy,
na ulicy hałasują śmieciarze, krzyczą
coś do siebie. Ojciec wstaje
i podchodzi do okna.
Mają co robić. Tak powinno być.
Weź się do roboty!
Przeł. Jarek Augustyniak i Elżbieta Wójcik–Leese
Moje
fantastyczne
pióro
Najchętniej piszę
używanym długopisem znalezionym na ulicy,
albo reklamówką, chętnie elektryka,
stacji benzynowej czy banku.
Nie dlatego, że są tanie,
ale wyobrażam sobie, że taki przyrząd
zjednoczy moje pisanie z przemysłem,
potem
robotników,
biurami
dyrekcji
i całą mistyką bytu.
Kiedyś pisałem kwieciste wiersze wiecznym piórem
– czysta liryka czystej pustki –
ale dziś chcę mieć gówno na papierze,
łzy i smarki.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
40
Poezja nie jest dla mięczaków!
Wiersz ma być tak samo uczciwy jak indeks akcji
– mieszanka realiów z regularnym blefem.
W ilu sprawach jesteśmy stopniowo ponad to?
W
niezbyt
wielu.
Dlatego śledzę procenty z obligacji
i poważne papiery. Giełda papierów wartościowych
należy do rzeczywistości – tak jak i wiersze.
I
dlatego
jestem
taki zadowolony z tego długopisu
z banku, który znalazłem pewnej atramentowo czarnej nocy
pod
zamkniętym kioskiem. Pachnie
lekko
psią uryną i pisze fantastycznie.
Przeł. Lena Preis
Dobry wiersz
Dobry
wiersz
zdarza
się rzadziej
niż zdechły borsuk na drodze
albo
UFO,
powiedziałem mu
gdy
wjeżdżaliśmy na prom w Puttgarden.
Już ostatni.
W
kawiarni
podzieliliśmy się wytartym egzemplarzem
Faktu, splamionego
daniem dnia: czerwoną kapustą i schabowym.
To właśnie poezja, stwierdził
wskazując palcem na gazetę.
Wracaliśmy do domu z nieudanego
weekendu
w
Berlinie.
Kupiłem 6 puszek piwa
i paczkę papierosów na drogę.
Na północ od Rødby najpierw ujrzałem UFO
w oddali, a potem zdechłego borsuka
na
autostradzie.
Musiałem więc napisać
ten wiersz.
Przeł. Paweł Kaźmierczak
Kiedy oślepnę
Miłość oślepia
i każdego dnia kiedy ten ślepy mimochodem
przychodzi
i
drepcze
ze swoją laską,
zupełnie zamiera ruch na jezdni
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
41
na jedną czwartą sekundy,
podczas
gdy
aniołowie Boga unoszą się do góry i na dół –
a
okulista
zamyka
swoją klinikę.
Miłość oślepia–
ale
seks
jest
niewinny:
mój wzrok nie ma żadnych wad,
mogę zobaczyć wszystko.
To
dlatego
moje
miłosne wiersze są takie nieudane.
Z zamkniętymi oczami szepczę do telefonu,
a na zewnątrz stacji stoi ten ślepiec
niczym święty ewangelista
i nuci w deszczu – upośledzony miłością.
Ci
nowozakochani
całują koniuszki palców,
dobrze o tym wiem.
Przeł. Leonarda Petersen
Pokaż mi swoje piersi
Kiedy
jestem
głodny, myślę o twoich piersiach
– których nigdy nie widziałem –
i twoim ulotnym rosyjskim spojrzeniu,
podczas gdy ty ulegle i niespokojnie rozglądasz się po pokoju,
jak jedna z tych trzech melancholicznych sióstr u Czechowa,
które cały czas piją herbatę podczas rozmowy o wyjeździe do Moskwy.
Och,
zatańczmy razem dzisiaj
w moskiewskim klubie nocnym.
Życie stało się takie skomplikowane.
A ty, na dodatek, grasz na pianinie
i mieszkasz z widokiem na cmentarz,
gdzie
zimowe
słońce przez całe popołudnie
zatrzymuje
się i rozmyśla
pomiędzy grobami.
Och,
zatańczmy razem dzisiaj
w moskiewskim klubie nocnym.
Kiedy
jestem
głodny, myślę o twoich piersiach,
twoich
rosyjskich
ustach,
żółtym świetle
w twojej kuchni
– której nigdy nie widziałem –
i o twoich nadgarstkach,
kiedy kroisz chleb i jesz go powoli,
stojąc, patrząc na cmentarz,
i
nieobecna
duchem
słuchasz
symfonii
Rachmaninowa.
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
42
Och,
zatańczmy razem dzisiaj
w moskiewskim klubie nocnym.
Lecz wahać się to strata czasu:
chcę zobaczyć twoje piersi!
Czechow
pił szampana na łożu śmierci
a
Rachmaninow
umarł w USA;
ta czarna dziura czeka na nas wszystkich.
Więc przyjdź, tak jak stoisz,
jedźmy do Moskwy!
Och!
Chcę zatańczyć dzisiaj z tobą
w klubie nocnym w Moskwie.
Przeł. Tomasz M. Sobieraj
Złapać jaszczurkę w ciemności
Podczas
ludobójstwa
spacerowaliśmy sobie
o niczym nie wiedząc wzdłuż jezior.
Mówiłaś o Szymanowskim.
Ja studiowałem gawrona, który
dziobał w psim gównie.
Każdy siedzi we własnym,
otoczony
twardą skorupą niewiedzy,
chroniącą nasze przesądy.
Holiści wierzą, że motyl w Himalajach
swoim łopotaniem skrzydła
może wpłynąć na klimat Antarktydy.
Może to i prawda.
Lecz tam, gdzie pojawiają się czołgi
tam ciało i krew kapią z drzew.
Tam nie ma pocieszenia.
Szukać prawdy to tak, jak złapać
jaszczurkę w ciemności.
Winogrona są z południa Afryki,
ryż z Pakistanu, migdały są uprawiane w Iranie.
A my popieramy idee o otwartych granicach
dla warzyw i owoców.
Jakikolwiek
więc nastąpi zwrot, czy to w tą, czy w tamtą stronę,
oglądając się za siebie widzimy dupsko – przez ramię.
Zmarłych pogrzebano głęboko w środku gazety,
możemy zatem niezauważeni usiąść na ławce
na
peryferiach
raju
i marzyć o motylach.
Przeł. Leonarda Petersen
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
43
Tomasz M. Sobieraj PANOPTIKUM
Do domu wchodziło się przez ciemne, zawsze wilgotne i chłodne podwórko. Na łuskach betonowych
płyt, wypełniających przestrzeń ograniczoną zagrzybionymi murami wieloboku, spoczywały dowody
istnienia człowieka, głównie jako formy białka. Resztki jedzenia, ekskrementy i strzępy gazet łypały
niechętnie z dołu, trwając niezłomnie na pozycjach wokół trzepaka, rachitycznego, surrealistycznego
drzewa i przy śmietniku – stolicy ich królestwa. Dziwaczne stwory, przypominające nieco
psy, pomagały im w ekspansji na przyległe terytoria. Wszystkiemu przyglądały się gołębie,
zdemoralizowane swobodą, jaką posiadły dzięki skrzydłom, ozdabiające swymi białymi odchodami
rdzawo-szarą liszajowatość śródmiejskiej zabudowy.
Mieszkańcy wieloboku niewiele różnili się od niego kolorem i fakturą. Trudno było również
rozpoznać ich płeć i wiek, bowiem zjawisko mimetyzmu panoszyło się niekontrolowanie, upodabniając
wszystkie żywe i martwe elementy krajobrazu podwórza do pokrytych popiołem Wezuwiusza
Pompejów. Najbardziej zdumiewało nas to, że czasem poruszali się i wykazywali aktywność, wydając
z siebie ochrypłe bądź gardłowe dźwięki, przypominające gulgotanie indyków. Ten prosty sposób
komunikacji był niezwykle skuteczny – zawsze po takich improwizowanych duetach, tercetach a nawet
chórach, następowało wielkie wydarzenie, można by rzec odświętne, gdyby nie jego duża częstotliwość.
Zaczynało się zwyczajnie, zawsze tak samo, od nabycia i skonsumowania niewyszukanego wina, piwa
bądź w sytuacji skrajnej, denaturatu. Rytuał ten prowokował psopodobne stwory do merdania,
szczekania i sikania, czyli powszechnie przyjętych wśród prawdziwych psów zachowań. Wtedy też
panoptikum ożywało na dobre, a stan podniecenia narastał niczym śnieżna kula. Czerwone, wilgotne
twarze przyczepione do szarych, zapleśniałych korpusów kiwały się w niesłyszalnym rytmie, szkliste,
bezbarwne oczy wędrowały w ślad za butelką, niczym spojrzenia wiernych podczas misterium. Z gardeł
płynęło andante najwyższej szczęśliwości. Otwierały się okna, w których zasiadali bezzębni widzowie
tego naturalistycznego teatru, wykrzywiając pomarszczone twarze w grymasie uznania lub niechęci dla
aktorów. Trudno było nam określić ich emocje, bowiem chorobliwie pomarszczone oblicza okiennych
golemów trwały nieruchomo niczym tanie karnawałowe maski. Także dźwięki, wydawane przez
widzów podwórzowego spektaklu, brzmiały jak tajemne kody łodzi podwodnych, zrozumiałe tylko dla
wtajemniczonych.
Drzwi do naszego mieszkania znajdowały się na samym końcu podwórza. Pokryte łuszczącą się
farbą i magicznymi znakami podwórzowych czarodziejów wstydliwie osłaniały sień, której
podstawową, trwałą i majestatyczną nutę zapachową stanowiła uryna. Jej zapach wgryzł się w ściany
korytarza z siłą, której nigdy nie dałoby się uzyskać celowym działaniem. Był to zapach historii, zapach
hektolitrów oddanego tutaj przez dziesięciolecia moczu, uryny robotników, pijaków, dziwek, psów
i kotów, bezrobotnych, dzieci i starców, którzy z upodobaniem i godnością zaznaczali swój teren, bez
skrępowania, w pełni poddając się atawizmowi. Niektórzy, zaskoczeni w czasie czynności
fizjologicznych, udawali, że ich tu nie ma, że to nie oni, odwracając głowę i czasami nawet
powstrzymując strumień moczu – ci, obarczeni większą niż przeciętna wrażliwością, należeli do
moralnej i intelektualnej elity, zazwyczaj też posiadali w mieszkaniach kran z wodą, symbol ich
wysokiego w wieloboku statusu. Nigdy jednak, mimo naszego zrozumienia i tolerancji dla ich
obyczajów, nie zaakceptowali nas, odnosząc się do ojca i matki z wrogim szacunkiem, jak do obcych,
dziwnych zwierząt, które mogą okazać się nieobliczalne.
Za
drzwiami,
oddzielającymi mieszkanie od szarej i wonnej sieni, rozpościerał się świat, który
stworzyła nasza matka, a właściwie przeniosła z czasów, kiedy jeszcze byliśmy bogaci i mieszkaliśmy
tam, gdzie nikt nawet nie przypuszczał, że istnieją pozbawione koloru miejsca i ludzie. Harmonia
mieszkania, jego plusze, dęby, wełny i przyćmione światło lampy, wespół z resztkami zastawy i wielkim
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
44
zegarem, tworzyły cudowny dysonans ze światem roztaczającym się za dziesięciocentymetrowym
pancerzem ścian. Trwaliśmy w nim jak kraby albo małże, zamknięci w skorupie, niezdolni bez niej do
życia. Każda zewnętrzna ingerencja przez cienkie ścianki osłony naszego mieszkania mogła
spowodować tragiczne skutki. Na szczęście tubylcy nie dostrzegli naszej nadwrażliwości, zmyleni
chłodem i godną postawą ojca oraz majestatem matki, zresztą zazwyczaj byli pochłonięci sprawami
większej wagi.
Jakiś czas po nagłej śmierci matki ojciec sprowadził do domu Konstancję. Oznajmił, że to
pomoc domowa, którą zatrudnił dla naszej wygody. Miała mieszkać z nami, w zamian sprzątając,
piorąc i gotując. Dosyć szybko, może z tydzień od jej wprowadzenia, zauważyliśmy, że nie sypia sama,
tylko z ojcem. Fakt ten nawet nas ucieszył, bowiem świadomi już własnego i cudzego seksualizmu,
pragnęliśmy jakiejś odmiany od banalnego kina akcji za oknem. Często udawaliśmy, że śpimy,
pochrapując nawet lekko, aby pozwolić ojcu i Konstancji na niczym nieskrępowane perwersje, które
z zachwytem obserwowaliśmy w zielonkawym świetle podwórzowej lampy, przechodzącym przez
firanki naszego okna.
Ciało miała szczupłe, niemal chude, zupełnie niepasujące do wiejskiej dziewczyny, za którą się
podawała. Małe piersi i wąskie, prawie chłopięce biodra zdumiewały nas, przyzwyczajonych do
monumentalnych i odwiecznych krągłości matki, majestatycznych niczym lodołamacze. Dlatego też
wyjątkowo szczupłe i proste nogi Konstancji, jej długie palce, sposób, w jaki siadała na fotelu, oraz
kiepska jakość świadczonych nam usług sprawiły, że zaczęliśmy ją podejrzewać o oszustwo. Wielką
mistyfikację. Krótko mówiąc, według nas nie była tą osobą, za którą się podawała. Czary podejrzeń
dopełnił fakt, że w trakcie wyprawiania perwersyjnych czynności z ojcem Konstancja nie wydawała
dźwięków, co matce nigdy się nie zdarzyło. Akty płciowe ojca i gosposi odbywały się w ponurym
milczeniu, całkowicie wyzbyte namiętności, mechanicznie jak u zabawek w pobliskim sklepie
z artykułami erotycznymi. Jakże były różne od wesołego spółkowania mieszkańców wieloboku,
które nieraz mieliśmy okazję podejrzeć przez półotwarte okna czy szpary w ścianach komórki. Nawet
psopodobne stwory, którym zdarzyło się posiąść partnerkę lub partnera, okazywały sobie więcej
czułości niż ojciec i Konstancja.
Gosposia zazwyczaj nie przywiązywała wagi do tego, co nam gotuje. Zdarzyło się nawet, że
przyrządziła zupę z formularzy podatkowych, na drugie danie serwując ulubiony, skórzany kapelusz
ojca w beszamelu. On wydawał się tym faktem niewzruszony. Jego rozmarzone, brązowe oczy coraz
częściej błądziły po zakamarkach mieszkania, pożądliwie rozjarząjąc się na widok pajęczyn i tkwiących
w nich suchych zwłok owadów. Konstancja nigdy nie jadła, przynajmniej w naszej obecności, my zaś
zjadaliśmy wszystko, nie chcąc jej urazić. Pewnie ojcu też byłoby przykro, gdybyśmy nie chcieli
spożywać domowych obiadów. Czasem zresztą miała lepszy dzień i przyrządzała bardziej tradycyjne
posiłki – mielone kotlety, rosół czy kopytka – wtedy opychaliśmy się na zapas, nie mogliśmy bowiem
przewidzieć, kiedy ponownie zdarzy się taka kulinarna rozpusta.
Kiedyś, chyba na początku wiosny, Konstancja czesała włosy przed kryształowym lustrem.
Jedną ręką ściskała na piersiach prześcieradło, którym była owinięta, w drugiej trzymała szczotkę.
Długie rzęsy zamkniętych oczu spoczywały na policzkach. Byliśmy tylko we dwoje, i pewnie dlatego
poczułem nieodpartą chęć dotknięcia nagich pleców dziewczyny. Przeszedłem obok niej raz i drugi,
wciągając słodkawy zapach świeżo umytego ciała, niby obojętnie, ale z ogromnym wewnętrznym
napięciem. Jednak brakło mi odwagi, by chociaż wyciągnąć dłoń. Dopiero za trzecim razem dotknąłem
jej karku i delikatnie przesunąłem palcami w dół. Nie zareagowała. Powtórzyłem ruch bardziej
zdecydowanie – dalej nic. Nawet nie otworzyła oczu. Podniecony, czerwony ze wstydu, wybiegłem
z domu. Bałem się, że powie o tym ojcu. Chyba jednak nie powiedziała – ojciec nic nie mówił, a ona
zachowywała się tak, jakby to zdarzenie w ogóle nie miało miejsca.
Pewnego dnia, po raz pierwszy w życiu, ojciec nie wrócił z pracy. Wpadliśmy w panikę. Nie
Krytyka Literacka 2/4 jesień 2014
45
wiedzieliśmy nawet, gdzie go szukać, bo zakład, w którym pracował, był całkowicie tajny. Tak tajny, że
ojciec sam nie wiedział gdzie pracuje, znał tylko drogę i hasła, które pozwalały dostać się do fabryki.
Gdy matka jeszcze żyła, każdego dnia wybierał inną trasę, czasem kierował się mapami i kompasem,
czasem zmieniał tramwaje, wskakując i wyskakując w biegu, nierzadko wstawał kilka godzin wcześniej,
żeby dostać się do zakładu okrężną drogą, przez inne miasta, po to, by zmylić pracowników wywiadu
gospodarczego i szpiegów wrogich mocarstw. Ale wracał zawsze o szóstej, z punktualnością
przedwojennego pociągu. Dlatego, gdy nie zjawił się tego wieczora w domu, poczuliśmy się całkowicie
bezradni. Jednak Konstancja wydawała się zupełnie spokojna. Mechanicznie beznamiętna, lakierowała
paznokcie u smukłych stóp. Czynność ta, obok rozwiązywania krzyżówek i oglądania turniejów
telewizyjnych, stanowiła ulubione zajęcie gosposi, jedyne, podczas którego wyginała wargi w coś, co
mogło być uśmiechem.
Po kilku dniach zniknęła również Konstancja. Zostaliśmy bez środków do życia, a mieszkańcy
wieloboku z wrogiego respektu przeszli do otwartego ataku. Któregoś dnia weszli do naszego
mieszkania i wynieśli wszystko, co można było zastawić w pobliskim lombardzie. Nie złamało nas to,
wręcz przeciwnie, jakby silniejsi rozpoczęliśmy poszukiwania ojca, wertując prasę i słuchając
wszystkich możliwych wiadomości. Udaliśmy się nawet do Ministerstwa Umieralnictwa, najważniejszej
w kraju instytucji. Niestety, w związku z przystosowywaniem urzędowych formularzy do
rygorystycznych norm Unii oraz wprowadzaniem nowego, ulepszonego algorytmu likwidowania
jednostek chorych, starych lub posiadających cechy indywidualne, panował taki bałagan, że w obawie,
aby nas nie uśpiono celem poprawienia ministerialnych statystyk, wróciliśmy do domu.
Przymierając z głodu, pochłanialiśmy wszystko, co nadawało się do zjedzenia. Z braku
lekkostrawnych mebli, narzut i wypchanych ptaków, wyniesionych przez sąsiadów do lombardu,
pochłonęliśmy tapety i podłogi. Dzięki kulinarnej wyobraźni Konstancji przywykliśmy do oryginalnej
diety. Zjedzenie podłóg pozbawiło nas elementarnej cechy mieszkania, miało jednak swoją dobrą
stronę. Pod ostatnią deską znaleźliśmy gęsto zapisany brulion. Okazało się, że to traktat naszego
ojca, opisujący konstrukcję idealnego manekina. Pracował nad nim całe życie, w tajemnicy nawet
przed matką.
Czytaliśmy jego dzieło z zapartym tchem. Znajdowały się tam dokładne obliczenia, składniki
i wzory niezbędne do stworzenia nadmanekina. Ogrom pracy ojca był oszałamiający. Precyzja obliczeń
niezrównana. Piękno nadmanekina zniewalające. Szczęśliwie, na osobnej, pożółkłej kartce natrafiliśmy
też na adres zakładu, w którym, jak się domyśliliśmy, pracował.
Wbrew obawom, wpuszczono nas bez problemu do środka. Wszyscy go znali – okazało się, że
piastował stanowisko głównego projektanta manekinów. Był też jedynym wykonawcą swoich, jak ich
nazywał, chłopców i dziewczynek. Gdy weszliśmy do warsztatu, oczom naszym ukazał się ojciec.
Ogromnie się postarzał, wyglądał na zmęczonego, ale zadowolonego. Siedział obok skrzyni pełnej
nosów, greckich i ormiańskich, szczęśliwym wzrokiem demiurga ogarniał stojące pod ścianą korpusy.
Konstancja lakierowała paznokcie dziewczętom, które złożył poprzedniego dnia. Dzisiaj składał
chłopców, uważnie oglądając ich smukłe ramiona i biodra.
Podeszliśmy do niego. Odkręcił nam głowy i ręce, Konstancja z okrucieństwem wyrwała
nam penisy i nogi. Widzieliśmy, jak nasze kadłuby padają do kąta pełnego zużytych lub
wybrakowanych fragmentów ciał manekinów. Byliśmy egzemplarzami testowymi, wadliwymi, do
tego z nieprodukowanej już grupy podmanekinów z rozbudowaną sferą uczuciowo-emocjonalną.
Opuszczając nas, ojciec myślał, że nędza i sąsiedzi dokonają aktu destrukcji, że nie będzie
musiał niszczyć sam swoich nieudanych chłopców. Jednak los nie okazał się dla niego łaskawy. Musiał
wykonać wyrok osobiście.
Umierając, kątem oka widziałem jeszcze Konstancję, przymierzającą nowe, małe, idealne piersi.