Rozdział piąty


Rozdział piąty

Dom Isabelli Howard w Islington jest jednym z zaprojektowanych na zamówienie miejsc, w przypadku których pozbawiony uczuć i charakteru właściciel płaci architektowi tysiące funtów, by jego dom wyglądał na ciepły i przytulny. Najczęściej jest to przystosowane do czasów współczesnych wnętrze w stylu bogatego Wschodu - niskie stoliki, nadmiar poduszek, przepłacone dywaniki ze sklepów w Notting Hill i wiele innych etnicznych drobiazgów, mających sugerować, że ktokolwiek tu mieszka: a) dużo podróżuje jest światowcem, nie zaś prowincjuszem bez wyobraźni i b) ma oko na piękno. Szklane lampy to marokańskie latarenki; narzuty na sofach to antyczne sari; na gzymsie nad kominkiem gnieździ się kamienny Budda. Rozpoznaję to wnętrze, obejrzawszy wcześniej wiele takich domów, od Clapham aż do Hampstead, i jestem nawet w stanie powiedzieć, że jest ono wątpliwym dziełem starzejącej się królowej o nieokreślonym akcencie, nazywającej się ni mniej, ni więcej tylko Ricky Molinari, znanej klientom jako Mr Ricky.

Mr Ricky ma w swoim repertuarze dwa wystroje - etniczny de luxe, tak jak w przypadku domu Isabelli (chyba sam go wymyślił, sprytnie decydując się jakieś cztery dekady temu, by wakacje w Tangerze wykorzystać do celów zawodowych), i maksymalny minimalizm, będący tak właściwie dawnych stylem minimalistycznym: przestronne wnętrza, podłogi betonowe bądź pokryte linoleum, niewygodne, linearne meble w kolorze czarnym, szarym lub czekoladowym, czasami połączone z wiśniowym drewnem, książki (które istotnie stanowią element umeblowania), sztuka współczesna (zazwyczaj od Dominica, mojego byłego) i albo orchidee (nieco już passe), albo też kaktusy czy muchołówki, posadzone w zabawnych i zaskakujących pojemnikach, jak na przykład w kanistrach na benzynę. Mr Ricky kupuje książki na metry, kierując się w swoim wyborze ich wysokością i kolorem grzbietów, co czasami przynosi efekty doprawdy zdumiewające: na przykład przykurzone, bladozielone grzbiety Historii oka lub 120 dni Sodomy w ubikacji należącej do starzejącej się kobiety, żyjącej dla Botoxu i omletów z samych białek.

Naturalnie nie dzielę się moimi spostrzeżeniami z Isabellą, a zamiast tego gratuluję jej doskonałego wystroju domu.

- Naprawdę ci się podoba? - mówi Isabella dotykając mojego ramienia. - Urządzenie tego wszystkiego zabrało mi całe wieki. - (Tak naprawdę Mr Ricky każe swoim klientom dać nogę na kilka tygodni na południe Francji czy gdziekolwiek indziej, podczas gdy on razem z całą ekipą pomocników na złamanie karku „robi” dom).

Isabella, mająca teraz jakieś czterdzieści pięć lat, przez dwadzieścia była żoną Marka, wydawcy, który sześć albo siedem lat temu zostawił ją dla jednej ze swoich pisarek, niespokojnej młodej kobiety z bardzo jędrnym biustem. Mark był nadziany, jako że doskonałe zarobki łączyły się u niego z majątkiem rodzinnym, i uciszył swoje sumienie, przeznaczając sporą sumę ze swoich rocznych dochodów na rzecz byłej żony. Isabella odrodziła się jako na nowo jako chuda, dziarska, doskonała organizatorka przyjęć, na przestrzeni kilku miesięcy chyłkiem wkręcając się do każdego możliwego kręgu towarzyskiego w Londynie i wracając z każdego z tych spotkań z wizytówkami wszystkich jego członków. Szczególnie upodobała sobie „ludzi młodych”. Raz w tygodniu wydaje dla nich proszoną kolację, a trzy razy do roku urządza coś, co nazywa „swoimi wielkimi fetami” (co zawsze wywołuje u mnie chichot: uwielbiam ten kawał o kupie). Jakiś czas temu zniknęłam z jej listy, jednak sądząc po dzisiejszym wieczorze, najwyraźniej na nią powróciłam - z czego się cieszę, ponieważ, mówcie, co chcecie, o Isabelli, ale jeżeli chodzi o wydawanie przyjęć, to jest swego rodzaju geniuszem i wieczory u niej rzadko są nudne.

Pozostali goście zdążyli już się zebrać w salonie, który delikatnie oświetlają różowe, szklane latarenki i olbrzymie, szkarłatne świece. W tle słychać jakiś trudny do rozróżnienia jazz. Niski, rzeźbiony stolik do kawy - długi na około dwa i pół metra - przykrywają płatki róż, a srebrne tace z różnymi przysmakami są porozstawiane na innych meblach. (Frank powiedziałby, że to w moim stylu: najpierw zwrócić uwagę na jedzenie, dopiero potem zaś na jedzenie). Ogólnie daje to efekt nieco pedziowaty - dlaczego udajemy, że jesteśmy w Fez połączonym z Dżajpurem? - ale nie jest pozbawione wdzięku.

- Stella, kochanie, może się czegoś napijesz? Coś zwyczajnego czy też jeden z moich koktajli?

- Mm, poproszę koktajl.

Isabella podaje mi wysoki kieliszek z szampanem, cukrem i świeżą miętą.

- Znasz tutaj wszystkich?

Rozglądam się w uwodzicielskim półmroku: nie, właściwie to sądzę, że nie znam tutaj nikogo.

- Witam - odzywam się, śmiało podchodząc do pary przy kominku. - Jestem Stella.

- Stella była związana z Dominikiem Midhurstem - dodaje usłużnie Isabella. - Prawda, kochanie? A jak się ma Dominic? Wiesz może?

- Myślę, że dobrze. Dużo czasu spędza teraz w Tokio. - Czy ja muszę ciągle być określana przez pryzmat człowieka, z którym byłam przez krótki przecież okres? W dzisiejszych czasach wydaje się to zdumiewające.

- Witaj - mówi męska połowa pary. - George Bigsby. Obawiam się, że nie mogę powiedzieć, bym wiele rozmyślał o sztuce pani męża. - Śmieje się przyjaźnie, mrużąc przy tym oczy. - Wszystkie te obiekty. Ja jestem raczej fanem Rubensa. - Ma nieco czerwoną i nalaną twarz oraz duży nos. Wygląda jednak radośnie i sympatycznie.

- Ja też - uśmiecham się w odpowiedzi. - Całkowicie się zgadzam.

- To moja żona, Emma. - George wskazuje na bladą, zwiewną kobietę, której ubiór wygląda tak, jakby należał do wróżki. Pastelowe skrawki materiału przylegają do jej chudego ciała: bardziej Giacometti niż Rubens. Przelotnie zastanawiam się, czy ona przypadkiem nie ma zaburzeń żywieniowych. Któż ich zresztą w tych czasach nie ma?

- Witam - uśmiecham się.

- Cześć - odpowiada Emma, lustrując mnie raczej niegrzecznie z góry na dół i na pewno nie w sposób, który by można określić jako entuzjastyczny.

- A oto - mówi Isabella (gorsza gospodyni pozwoliłaby mi stać w milczeniu koło Emmy) - William Cooper. Bardzo chcę, byś go poznała. - Rzuca mi za jego plecami znaczące spojrzenie: to właśnie jest przeznaczony dla mnie Samotny Mężczyzna. - William jest chirurgiem plastycznym, więc jeśli się z nim zaprzyjaźnisz, możesz się załapać na darmową korekcję brzucha!

- O rany - wciągam gwałtownie powietrze. Super: ten facet ma najwyraźniej sprawić, bym stała się jeszcze bardziej świadoma moich niedoskonałości.

- Co nie znaczy, że takowej potrzebujesz - odzywa się gładko William Cooper, po uprzednim zlustrowaniu mego brzucha. - A przynajmniej jeszcze nie teraz. Bardzo mi miło cię poznać. - Przesuwa wzrok aż do moich piersi, po czym spogląda w górę i uśmiecha się do mnie w dość seksowny sposób.

Witam, myślę sobie. Wi-tam.

William Cooper ma aksamitny głos i jest absurdalnie przystojny (czy siebie też operuje? Muszę go oto zapytać). I nieco zbyt zadbany: jego skóra jest jędrna, doskonała i tak nieskazitelna, że nie widać na niej porów, co nie zdarza się często u mężczyzn w jego wieku, to znaczy gdzieś koło czterdziestki, jak sądzę (spowija nas korzystne światło). Jego niezwykle białe zęby lśnią w półmroku, podobnie jak i paznokcie (robi sobie manikiur?). Ma czarne włosy, i gdy się uważnie przyjrzeć, niebieskie oczy: podoba mi się taka kombinacja. W zasadzie nigdy nie wiem, jak się ustosunkować do takiego wygląda: pod względem estetycznym jest dość trudny do odparcia, ale jest w nim coś plastikowego, co nie wygląda tak zupełnie po ludzku. Nie da się jednak zaprzeczyć, że jest seksowny.

- A ja jestem Tree - odzywa się kobieta, która podchodzi, by się do nas przyłączyć.

Ach, rozumiem: jest to typ tak dobrze mi znany, że rozpoznaję go od razu. Tree ma długie, opadające w nieładzie włosy - ich obcięcie i wykonanie pasemek kosztowało fortunę, chociaż nikt nigdy by się tego nie domyślił - które podpięła błyszczącymi, małymi spinkami, by nie zasłaniały jej surowej, pozbawionej makijażu, nieszczególnie młodzieńczej (ani inteligentnej) twarzy. Jest tak chuda, że wygląda jak szkielet, i ma na sobie dernier cri w stylu szykownej bohemy - dla was i dla mnie nijaka ścierka, dla Tree oszałamiający ciuch wart osiemset funtów. Na palcach od stóp ma pierścionki i prawdopodobnie kilka tatuaży. Wiem, że pewnie mieszka tuż przy Portobello Road w pięciopiętrowym domu, ma fundusz powierniczy i bardzo bogatego męża, zajmuje się czymś „twórczym” i - co sprawdzimy podczas kolacji - cierpi na wyjątkowo dużą ilość alergii.

- Podobają mi się twoje buty - mówi słodko Tree, z nieskazitelnym, londyńskim akcentem. - Są doskonałe.

- Dzięki. Mam je już od wieków.

- Rafia. Piękne. Naturalne, wiesz. - Tree przeciąga się. - Jestem wykończona. Przed przyjściem tutaj byłam popływać i przez to czuję się teraz śpiąca.

- Basen Porchester? - rzucam, pragnąc sprawdzić moją teorię.

- Nie, w domu. - Tree wzrusza ramionami. Bingo! Ma w ogrodzie własny basen.

- Czym się zajmujesz, Tree? - pytam.

- Uczę się, by zostać terapeutą muzycznym - odpowiada, wyraźnie się przy tym ożywiając.

- A kto to taki?

- To ktoś , kto pracuje z, no dość okaleczonymi ludźmi i leczy ich poprzez piękno muzyki. Mam bęben.

- To miło. - Mam nadzieję, że w moim głosie nie pobrzmiewa sarkazm. - Jaki rodzaj bębna?

- To taki bęben mądrości i pokoju - wyjaśnia Tree. - Z paciorkami. Dał mi go Abba Babu. - Widząc moje nic nie rozumiejące spojrzenie, dodaje: to mój guru. Na trzy miesiące w roku jeżdżę do aśramu. Indie to takie uduchowione miejsce, nie sądzisz?

- Nie wiem. Byłam tam tylko raz. Bardzo spodobały mi się sklepy.

- Ma pióra.

- Guru czy aśram?

- Nie, bęben.

- Mmm - mówię, jako że zabrakło mi słów.

Cichy szmer rozmów przerywa spóźnione przybycie kobiety tak bardzo męskiej, że nie byłabym zbytnio zdziwiona, gdyby się okazało, że ma penisa. Jest tak bardzo wysoka, tak jakoś potężna, ale w żadnym wypadku nie ma nadwagi, i wygląda dosłownie powalająco, ubrana w męskie, czarne spodnie i także męski, ale piękny czarny, kaszmirowy sweter nałożony na nieskazitelnie białą koszulę. Na nogach ma porządne buty, sześć lub siedem grubych, gładkich srebrnych obrączek na długich, eleganckich palcach i krótko przycięte, siwe włosy, które są zaczesane do tyłu, odsłaniając ładne, przylegające do głowy uszy i kości policzkowe, których pozazdrościć by jej mogły kobiety o połowę młodsze: ona sama musi być już po sześćdziesiątce. Ma blade, niebieskie oczy i inteligentną, łagodną twarz.

- Och, Barbaro, skarbie - mówi Isabella, podskakując. - Niezwykle się cieszę, że udało ci się do nas dołączyć.

- Dobry wieczór, Isabello - odzywa się Barbara głosem ochrypłym od nadmiaru papierosów. - Niezwykle się cieszę, że mogę tutaj być. Dobrze mi robi, kiedy raz na jakiś czas wyrwę się z domu - dodaje, odwracając się do mnie i uśmiechając. Pachnie Vetiver Guerlaina, jednym z najbardziej urzekających męskich zapachów na świecie. - Czasami mam wrażenie, że moim kończynom grozi atrofia.

- Cóż za nonsens, Barbaro, prawie nigdy nie ma cię w domu. - Isabella z uczuciem poklepuje ją po ramieniu. - Wciąż kręcisz się w wirze życia towarzyskiego. Napij się czegoś - dodaje, odchodząc śpiesznie, by poszukać jednego ze swoich dzbanów z koktajlami.

- Jestem Stella - przedstawiam się Barbarze.

- Bez nazwiska? W takim razie ja jestem Barbara. - Szczerze i zuchwale patrzy mi prosto w oczy, bang bang. - Chodź i usiądź obok mnie. Nie lubię stać, kiedy nie mam ze sobą laski.

Podchodzimy do sofy i siadamy obok siebie.

- Kim są ci ludzie? - pyta Barbara.

- W zasadzie nie znam nikogo. Ten jest chirurgiem plastycznym. - Wskazuję na Coopera.

- Och, tak, znam go. William Cooper. W zeszłym roku podnosił obwisłe policzki mojej siostry. Trochę się w nim zadurzyła. Wiesz co, sądzę, że miał kiedyś przygodę z Isabellą.

- Naprawdę? To fascynujące. Kiedy? Zastanawia mnie, czy miała coś operowane. - Miło, jak sądzę, ze strony Isabelli, że przekazuje go dalej. Czy to właśnie robią kobiety w dzisiejszych czasach? Prawdopodobnie tak: wciąż się słyszy, jak to wokół nie ma wystarczającej liczby mężczyzn.

- Coś operowane? Mam nadzieję, że nie. Chirurgia plastyczna to koszmar. Wiele kobiet z mojego pokolenia zrujnowało sobie w ten sposób twarze. Guzki, wiesz, nagle pojawiające się wiele lat po wszystkim.

- Uuu - krzywię się. - No tak, a tuż przy nim stoi kobieta, która ma na imię Tree i uczy się, by zostać terapeutką muzyczną. - Barbara ogląda się i uśmiecha się do mnie tak znacząco, że ja również odpowiadam szerokim uśmiechem. - No i ta para przy kominku - ciągnę. - Nie wiem, czym się zajmują, ale on wygląda na wesołka.

- A ona nieszczególnie?

- Tak.

- I jeszcze droga Isabella. Moja chrześniaczka, wiesz?

- Tak właściwie to nie wiedziałam. Jak miło. Masz własne dzieci?

- Nie, moja droga - uśmiecha się Barbara. - A ty?

- Jedno, dziewczynkę. Półtora roczku. Ma na imię Honey.

- Cóż za słodkie imię.

- Prawda? Jest słodką, małą dziewczynką.

- A co ty i Honey robicie przez cały dzień?

- W zasadzie nic szczególnego. Cóż, ja od czasu do czasu zajmuję się tłumaczeniami, ale głównie siedzimy w domu w Primrose Hill. Jej ojciec i ja rozstaliśmy się. - Na szczęście Barbara oszczędza mi tych wszystkich komunałów: jakże mi przykro, jakie to smutne, och, moja droga, co się stało, na które nigdy nie potrafię znaleźć odpowiedzi.

- Ja mieszkam w Hampstead - mówi zamiast tego moja rozmówczyni. - Mogłybyśmy się od czasu do czasu spotkać. Chodzicie na spacery?

- Tak, chyba że naprawdę mocno leje. Raz dziennie staram się zabierać Honey na plac zabaw, a potem robimy rundkę wokół parku.

- Mogłybyśmy się wspólnie wybrać na spacer, gdybyś miała ochotę. Obawiam się jednak, że poruszam się raczej wolno.

- Z przyjemnością - odpowiadam zgodnie z prawdą.

Właściwie to jestem zupełnie pewna, że Barbara jest lesbijką, co mi w żadnym wypadku nie przeszkadza, z wyjątkiem może faktu, że muszę chyba wydzielać jakieś gejowskie fluidy, ponieważ lesbijki, ale to zawsze wyłapują mnie z tłumu. Czasami prowadzi do tego, że zastanawiam się, czy przypadkiem nie gram w niewłaściwej drużynie, skoro każda poznana przeze mnie lesbijka patrzy na mnie w sposób, jakby wiedziała o mnie coś, czego ja nie wiem. Z drugiej jednak strony Barbara jest bardzo starą lesbijką i jeśli miałabym rozpocząć badanie kwestii seksualnych upodobań, wolałabym już to czynić z kimś w moim wieku. Mimo wszystko, nie jestem w stanie sobie wyobrazić seksu bez udziału penisa. Byłby mlaszczący, przypuszczam, niczym obżeranie się ostrygami. Jęczę cicho sama do siebie: robię co mogę, ale naprawdę nie podoba mi się pomysł gorącej, lesbijskiej akcji. Jednak z pewnością musi to mieć w sobie coś pociągającego, skoro tak wielu ludzi w to wchodzi. Bardzo to wszystko pogmatwane. Być może mlaskanie nie jest obowiązkowe. I należące do innych piersi mogą się okazać naprawdę interesujące, pamiętam to ze szkolnych prysznicy: niektóre dziewczyny były tak zbudowane, że kombinacja ich dwóch brodawek i pępka tworzyła doskonały obraz twarzy - wielkie, pełne osłupienia oczy (brodawki), mały nosek (pępek), puszyste, trójkątne usta (łono) - co niezwykle mnie kiedyś fascynowało. Jedno pozostaje faktem: fascynacja fascynacją, ale nie umierałam z pragnienia zbliżenia się do tych twarzy ani ich obmacywania.

Podchodzi Tree, by porozmawiać z Barbarą, ja zaś popadam w zadumę. William Cooper: o co tu chodzi? Dlaczego wciąż jest samotny? Czy zawodowo zajmuje się dotrzymywaniem kobietom towarzystwa - taki starszy, smutniejszy, z mniejszym poczuciem humoru Frank? A może, również jak Frank, jest mistrzem w swojej sztuce, królem bzykania i hojnie się udziela, by wspomóc ród kobiecy. Właściwie to odczuwam dość sporą seksualną desperację i mimo że normalnie nie zdecydowałabym się na lalusiowatego chirurga plastycznego, jednak w tej chwili nie jestem do końca sobą. Poza tym on jest naprawdę niesamowicie przystojny, nawet jeśli wygląda nieco plastikowo. I przynajmniej ma penisa. Tak myślę. Musi być okropnie blady w porównaniu z jego twarzą, chyba że doktor Cooper wciera w niego samoopalacz St Tropez.

Dlaczego myślę o takich rzeczach? Co się ze mną dzieje? Seksualna frustracja to straszne uczucie.

Okazuje się, że William Cooper nie wciera samoopalacza w swój dumny członek. Wiem, ponieważ go widziałam.

Przy kolacji zostaliśmy posadzeni obok siebie. Cooper, jak się wkrótce okazało, był bardzo z tego faktu zadowolony: to, co zaczęło się jako żartobliwe flirtowanie, takie, jakiego można doświadczyć z na wpół zdziecinniałym ciotecznym wujkiem swego męża, w miarę upływu wieczoru i dopływu czerwonego wina przekształciło się w znacznie bardziej coś wyrazistego. Poddałam się temu: każdy lubi, gdy się z nim flirtuje, a ze mną od wieków nikt już tego nie robił. Jednak ten flirt pana Coopera nie był szczególnie subtelny i składał się z double entendres, komplementów pod adresem mojego biustu i częstego błyskania tymi jego dziwacznie białymi zębami. Zabawne, ale im ostrzej flirtował, tym bardziej mnie to wciągało (pomogło wino, a także jego twarz). Jego technika może i była do kitu, lecz w panującym półmroku naprawdę wyglądał dość seksownie.

A potem podano deser: półmisek z serami, creme brulee z pasiflory i importowane figi. Siedziałam właśnie odwrócona w lewą stronę i byłam zajęta rozmową z George'em Bigsbym (miałam rację, jeżeli chodzi o Tree: biedactwo, jest kompletnie wykończona alergiami na zboża, przetwory mleczne, ryby i alkohol), kiedy poczułam, że czyjaś stopa gładzi moją łydkę - stopa, co mogłam wyczuć, w kaszmirowej skarpetce. Spojrzałam na George'a, który odpowiedział mi raczej pustym spojrzeniem, a potem odwróciłam głowę w drugą stronę. William Cooper mrugnął i kontynuował gładzenie. Było ono bardziej ruchliwe - tak jakby ktoś porządnie masował mi łydkę - niż zmysłowe, ale nie to było najgorsze. Rozejrzałam się i zauważyłam, że wszyscy są pochłonięci rozmową. Odwróciłam się z powrotem do Williama z zamiarem powiedzeniem czegoś - właściwie to nie byłam pewna czego - lecz jedno spojrzenie na jego twarz sprawiło (co doprawdy nie zdarza się często), że kompletnie zaniemówiłam. Cooper oralnie pieścił figę.

Trzymał nieszczęsny owoc, który zdążył już wcześniej otworzyć, w dwóch opalonych, kwadratowych dłoniach, a figowy miąższ błyskał różowowawo w świetle świec. Po chwili, odwracając się całym ciałem tak, by móc utrzymywać ze mną kontakt wzrokowy, Cooper przeszedł do, no cóż, do wyjadania miąższu swoim różowym językiem., który wyraźnie był sztywny i napięty: powolne, leniwe przesuwanie języka w górę i w dół, potem zaś - to straszne - szybsze, bardziej natarczywe , wnikliwe liźnięcia, wycelowane w sam środek wagino-figi, z taką mocą , jakby to była figowa łechtaczka. W tym samym momencie przymknął oczy i (przysięgam) wymruczał gardłowe „Aaaa”, a jego język poruszał się szybciej i szybciej, aż najprawdopodobniej poczuł, że figa doszła do orgazmu. Całe przedstawienie trwało jakieś półtorej minuty i kiedy ponownie rozejrzałam się wokół, dziwne, że nikt nie zwrócił na nie uwagi.

Byłam zdumiona. Zdumiona. Tak jak i wy byście byli. To znaczy, o rety. Po czym zdumiałam się jeszcze bardziej, kiedy Cooper wytarł usta, oblizał wargi i wyraźnie zadowolony z siebie wyszeptał mi do ucha:

- Jesteś mokra?

Dopiero po kilku sekundach udało mi się nad sobą zapanować i wtedy odpowiedziałam:

- Właściwie to suchutka. Zeschnięta na kość i tak się akurat składa, że jest to nazwa australijskiego płaszcza.

To była w zasadzie prawda, jednak muszę przyznać ze wstydem (tak, byłam i jestem nadal tym zawstydzona), że poczułam lekki, delikatny dreszczyk podczas jego absurdalnego figowania. Nie znaczy to, że przyznam mu się do tego choćby za milion lat, stąd właśnie - taką miałam nadzieję - moja oschła odpowiedź. Ale zamiast spuścić z zawstydzeniem wzrok i wymamrotać „Nie wiem, co mnie naszło” (na co właściwą odpowiedzią byłoby: „Figa, kolego”). Cooper uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem, ponownie mrugnął i położył dłoń na moim schowanym pod stołem udzie.

Oczywiście nadchodzą chwile, kiedy trzeba podjąć decyzję, i to była z pewnością jedna z nich. Co zrobić? Rzadko miałam okazję spotkać się z czymś tak wyjątkowo absurdalnym jak ten pokaz z figą - dzięki Bogu, nie było ostryg ani małży, gdyż najprawdopodobniej Cooper urządziłby lizanko także i im, czyniąc przy tym koszmarną uwagę na temat tego, że „smakują morzem” - ale z drugiej strony żebracy i tak dalej. Nie znaczy to, bym uważała się za żebraczkę, lecz ten pokaz zdecydowanie zawierał w sobie propozycję, a w mojej okolicy propozycję są rzadko spotykanym towarem. (Mimo to zastanawiałam się, co zrobić. Nie mogłam - nie mogę - wyobrazić sobie sytuacji, kiedy to ja byłabym na kolacji i wbiła sobie do głowy, że fantastycznym pomysłem byłoby zabłyśnięcie przed siedzącym przy mnie mężczyzną radosnym masturbowaniem kiełbaski. Wyobraźcie sobie, że wsadzacie ją sobie za głęboko i zaczyna was dławić i muszą was ocalić gospodarze, a koniec kiełbaski wystaje bezradnie z waszych uchylonych ust).

Więc que faire? Kilka minut wytchnienia zapewniła mi siedząca po drugiej stronie Coopera Emma, pytając go, czy to prawda, że liposukcja jest niebezpieczna, i podczas tych paru chwil postanowiłam - przykro mi to powiedzieć - że tak. Zdecydowałam, że skoro już prawie zardzewiałam z braku seksu, dam Cooperowi szansę. Czemu nie? Jest niezaprzeczalnie przystojny, staje mu, ma dość długi język i nie muszę się z nim więcej spotykać, więc kogo to obchodzi, że jedną z jego technik uwodzenia stanowi gwałcenie owoców? Im więcej o tym myślałam - dodając sobie przy tym odwagi kilkoma kieliszkami wina - tym bardziej umacniałam się w przekonaniu, że stosunek z Cooperem jest dość dobrym pomysłem: doskonałym sposobem na usadzenie mnie z powrotem w siodle i nie pozbawionym rozsądku rozwiązaniem mojego problemu. Po kolacji pójdę gdzieś z nim, odbębnimy szybki numerek, udowodnię sobie, że wciąż jestem zdolna do uprawiania seksu, a może nawet do orgazmu, potem zaś udam się do domu. Doskonale. Czas już najwyższy, by, przespała się z kimś, kto nie jest Dominikiem, i ruszyła naprzód z moim życiem. Kiedy już podjęłam decyzję, zaczęłam z niecierpliwością tego wyglądać.

Barbara i ja wymieniłyśmy się przy kawie numerami telefonów, po czym spojrzałam na zegarek i zaczęłam przebąkiwać coś o opiekunkach do dzieci.

- Czy mogłabyś zamówić mi taksówkę? - poprosiłam Isabellę.

- Dokąd jedziesz? - jak na zawołanie zapytał William Cooper.

- Primrose Hill.

- Podrzucę cię.

- Tak, zrób to - rzekła Isabella z doprawdy niesłychaną subtelnością.

- Pewnie.

- Nie będziesz musiał nadkładać zbyt wiele drogi. Nie możemy przecież pozwolić, by pani Midhurst musiała sama jechać do domu.

- Naturalnie - zgodził się Cooper.

Podziękowałam Isabelli, zastanawiając się przy tym przez chwilę, czy może należało powiedzieć: „Dzięki wielkie za zorganizowanie mi posuwanka”, pożegnałam się z gośćmi - Tree także wcisnęła mi swój numer telefonu - i wzięłam płaszcz(„Bierz płaszcz, poderwałaś kogoś” - zachichotałam sama do siebie, wiedząc, że nieco za dużo wypiłam). Płaszcz Williama był ciemnogranatowy i miał aksamitny kołnierz. Dokładnie upodobały sobie małe, otoczone nianiami dzieci w Kensington Gardens.

Samochód stał zaparkowany tuż przed domem Isabelli: czarny jeep ze skórzanymi siedzeniami. Kiedy Cooper otworzył drzwi, przez pół minuty siedzieliśmy w wyjątkowo ostrym, niczego nie ukrywającym świetle i wtedy uświadomiłam sobie, że jego opalenizna - co jest ze mną i pomarańczowymi facetami? - pochodzi z butelki i że najprawdopodobniej farbuje on włosy. Te obserwacje trochę mnie otrzeźwiły. Ale tylko trochę.

- No tak- odezwał się William , gdy już zgasło światło, ponownie w dosyć seksownie błyskającymi zębami: w dziwnie ostrych siekaczach jest coś, co mnie podnieca.

- Hm - odparłam, intensywnie się przy tym zastanawiając. Nie mogliśmy, rzecz jasna, jechać do mnie: to byłoby kalanie własnego gniazda. No, może niezupełnie kalanie, ale niepotrzebnie wzbogaciłoby to moje domowe otoczenie, a nieszczególnie mam ochotę za każdym razem, gdy spojrzę na moje wygodne łóżko, widzieć rozciągniętego na nim nagiego Williama.

- Masz ochotę na kieliszek przed snem? - zapytał, przekręcając kluczyk w stacyjce.

- Chętnie - odparłam.

- U ciebie czy u mnie? - zapytał bez zająknienia, ponownie błyskając zębami.

- U ciebie - uśmiechnęłam się w odpowiedzi.

- Dobrze - stwierdził William, ściskając moje kolano. - Bardzo dobrze, to niedaleko stąd.

Nagle w mojej głowie zaświtało, że doktor William Cooper może być równie dobrze mordercą bądź perwersyjnym mordercą seksualnym, czy też kimkolwiek innym. Może mnie przecież zabrać do swojego mieszkania, związać i, no nie wiem, torturować przy użyciu elektrod, zamknąć mnie w pudle i karmić kocim żarciem. Pewnie, poznałam go w zupełnie przyzwoitych okolicznościach, poza tym lekarze rzadko bywają pomyleńcami, ale z drugiej strony postanowiłam, że wyślę do Franka SMS-a, tak by przynajmniej jedna osoba wiedziała, gdzie jestem.

- Co robisz? - zapytał William.

- Daję znać współlokatorowi, że mogę wrócić późno.

- A tak z pewnością będzie. - Łypnął chytrze okiem. Oblizał usta i ponownie zapragnął ścisnąć moje kolano, jednak zamiast tego dotknął mojego uda: albo sądził, że mam dziwie długie nogi, albo po prostu zwiększył obroty. - To dobrze. Dlaczego do niej po prostu nie zadzwonisz?

- Do niego. Tak jest szybciej.

- Co piszesz?

- Och… Po prostu: „Będę później”, by się nie martwił.

Co byłoby kłamstwem, ponieważ wystukałam „pdrwalam dr na sks bde najp o 2 albo dzwon 999', po czym wcisnęłam „Wyślij”. Tak właściwie to jeszcze nie przyzwyczaiłam się do SMS-ów. Przypominają mi ten billboard reklamowy, który wiele lat temu wisiał w metrze: „Jśl ptrfsz przcztc te wdmsc, mzsz zstc skrtrka i zdbc db prce”. Potem przez wiele lat uważałam sekretarki za trche nsplna rzmu.

- Załatwione? - zapytał William.

- Tak. Teraz jestem gotowa, by sprawdzić twoje łóżkowe maniery, doktorku. Strasznie mnie boli, no wiesz, na dole.

Mój towarzysz wyglądał na niezmiernie z tego powodu zadowolonego i pogładził moje udo.

- Mmm - dodałam. - Och, nie mogę się doczekać. Zawiesisz na szyi stetoskop?

- A chciałabyś? - zapytał William chrapliwie, skręcając z Euston Road na Marylebone High Street.

- Wolałabym badanie dogłębne - oświadczyłam, nieco się rozpędzając. Nagle w mojej głowie pojawiła się pewna myśl. - Ale, rzecz jasna, nie odbytniczo. Tak właściwie to nic związanego z pupą.

- Co? - zapytał William, gwałtownie skręcając, by ominąć fiata punto. - Co powiedziałaś?

- Nie lubię seksu analnego - wyjaśniłam. - Chcę po prostu, byś o tym wiedział. Staram się pomóc. By uniknąć nieporozumień. Mam nadzieję, że nie jesteś rozczarowany?

- Eee, nie. Nie - odparł. - To mi nie przeszkadza. Jesteśmy na miejscu - dodał zatrzymując się przed wiktoriańską kamienicą.

Cooper, jak można było przewidzieć, zajmował mieszkanie wprost stworzone do pieprzonka, mimo że było ono umeblowane tak bardzo w stylu lat siedemdziesiątych, że musiałam go spytać, ile ma lat (odpowiedzią było: „ Wystarczająco dużo, by sprawić, że będziesz się dobrze bawiła”). W salonie pyszniły się czarne sekssofy, seksoświetlenie i duży, puszysty seksdywan, a całą jego ścianę zajmowały przydymione sekslustra.

- Masz Barry'ego White'a? - zapytałam, co miało być żartem.

- Oczywiście - odparł William Cooper bez zająknienia i poniekąd uroczyście.

- Baby - wydałam z siebie najbardziej gardłowy pomruk jaki tylko potrafiłam, po czym roześmiałam się do siebie, ponieważ moje naśladowanie Bazzy'ego było dziwacznie udane.

Cooper, który stał teraz tyłem do mnie, majstrując coś przy sprzęcie grającym Bang & Olufsen, był wyraźnie zdziwiony wydanym przeze mnie odgłosem.

- Proszę bardzo - rzekł, odwracając się w moją stronę i rzucając mi dziwne spojrzenie. - The Greatest Hits.

Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Rozbrzmiał Barry, przygasły światła, opadł płaszcz gospodarza, po chwili zaś mój. A potem - o nie, o nie - on zaczął tańczyć. Jakoś tak dziwnie się wił i - jakby tego było mało - zaczął rozwiązywać swój krawat od Turnballa & Assera, co jakiś czas kręcąc biodrami, niezupełnie w rytm muzyki. Tuż przy jego rozkołysanych biodrach spoczywały zaciśnięte w pięści dłonie, którymi co jakiś czas poruszał tak, jakby pompował ciuchcię. Nieustannie zapytuję siebie, czy sprawność na parkiecie jest wprost proporcjonalna do sprawności w wyrku: jeśli tak, to powinnam się przygotować na dość upośledzoną jazdę. Stałam tam, obserwowałam pokaz z rosnącym niepokojem i właśnie się zastanawiałam, czy nie powinnam się udać do domu, kiedy Cooper się odezwał:

- Podejdź do mnie - rzekł doktor ochrypłym głosem. - Rozpalasz mnie.

- W porządku - rzekłam niepotrzebnie, czyniąc krok w jego kierunku. - Czy chcesz, eee, chcesz, bym także zatańczyła?

- Taaa - odparł Cooper, przytulając twarz do mojej szyi i (fuj) liżąc ją. - Zatańcz ze mną, gorąca kobietko.

Wiecie, jak to jest, kiedy bardzo, ale to bardzo chce się śmiać, jednak nie wolno tego zrobić, a ten zakaz czyni to wszystko jeszcze gorszym? To właśnie była jedna z takich sytuacji. Miałam wielką ochotę parskać, prychać, rżeć ze śmiechu, położyć się na podłodze, chwycić za brzuch i ryczeć, lecz nie uczyniłam tego. Ponieważ oprócz tego ogromnie pragnęłam dymanka - i wiem, jak okropne musi się to wydawać, albo przynajmniej zaskakujące, ale musicie mi uwierzyć: w nim istotnie było coś niewytłumaczalnie seksownego. Miał ładne ciało, nawet jeśli nierytmicznie ono podrygiwało. Więc zatańczyłam.

W końcu - tak właściwie to dość szybko - tańczyłam z jego ręką w moich majtkach. Wtedy właśnie odwrócił mnie i znalazł się za mną, tak że oboje mieliśmy przed sobą lustrzaną ścianę. Nigdy nie przejawiałam szczególnych upodobań do obserwowania, jak kiwam się półnago w rytm Barry'ego White'a, więc zamknęłam oczy, co William zinterpretował naturalnie jako oznakę najczystszej ekstazy.

- Dochodzisz? - wyszeptał namiętnie wprost do mojego ucha, a po chwili dziwnie zarżał: brzmiał niczym połączenie Austina Powersa oraz kucyka i tak jak ten typ facetów, którzy „dochodzisz” wymawiają „dochudzisz”.

- Mmm - odparłam, ponieważ naprawdę nie wiadomo, co w takiej chwili powiedzieć, by nie zabrzmiało to niegrzecznie. - Właściwie to jeszcze nie. - Doprawdy to nie było zbyt uprzejme, więc dodałam, co zabrzmiało dziwnie w stylu księżnej wdowy: - Ale, eee, jestem pewna, że tak się stanie. Wkrótce. Później.

- Doprowadzę cię do potężnego orgazmu - oświadczył stanowczo Cooper. - Większego niż przeżyłaś kiedykolwiek wcześniej. - I znowu wydał z siebie ten dziwny, rżący odgłos: - Niiiii.

- To superancko - odpowiedziałam w nietypowy dla mnie sposób. Całe to rżenie przypominało mi kucyki Thelwell, więc oczywiście dopasowałam swój język. - Pójdziemy, eee? - zapytałam, wskazując w kierunku, gdzie podejrzewałam, że mieści się sypialnia.

- Nie możesz się doczekać, no nie? Nie możesz się doczekać - oznajmił Cooper, wyglądając przy tym na zadowolonego. Przejrzał się w lustrze, jedną ręką szybko odgarniając włosy do tyłu. - Ty sprośna dziewczynko.

- No tak. Pójdziemy więc? - powtórzyłam, ponieważ naprawdę musieliśmy to zrobić, zanim puszczą mi nerwy i zacznę się obłąkańczo śmiać.

- Sprośna, sprośna dziewczynka - powtórzył. A potem za rękę zaprowadził mnie do sypialni, przez całą drogę dziwacznie podrygując.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tajemnice Grypserki, Tajemnice Grypserki cz.II, ROZDZIAŁ PIĄTY - ZJAWISKO SAMOAGRESJI I SYMULOWANIA
Rozdział piąty
Rozdział piąty
Rozdzial piaty bet
Walking DISASTER ROZDZIAŁ PIĄTY TŁUMACZENIE DiabLica090
Światło pod wodą Rozdział piąty
Hiszpańska Trucizna Rozdział piąty
Rozdział piąty
DOM NOCY 11 rozdział piąty
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty piąty
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
2 Realizacja pracy licencjackiej rozdziałmetodologiczny (1)id 19659 ppt
Ekonomia rozdzial III
rozdzielczosc
kurs html rozdział II

więcej podobnych podstron