cosi fan tutte


Jeden nutki, drugi fiutki

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Joanna Targoń w Didaskaliach.

0x08 graphic
«Jarzyna dużo namieszał w operze Mozarta i Da Pontego. Mozartowi powycinał sporo muzyki (zwłaszcza w akcie II), a u Da Pontego zmienił - czy też mocno zmodyfikował - temat. W wypadku tej opery trudno zresztą mówić o rozdzielności muzyki i libretta - tak ściśle są ze sobą złączone. Złączone i splątane jak bohaterowie opery, czwórka kochanków lokujących swe uczucia - gdzie? Właściwie nie wiadomo już gdzie, bo nie wiadomo, co jest tu prawdą (uczuć), a co fałszem. Kogo kocha Fiordiligi, kogo Dorabella. i czy Ferrando i Cuglielmo naprawdę martwią się tym, że siostry skłonne są ulec temu niewłaściwemu, czy też jednak odczuwają satysfakcję zdobywcy? A może i subtelniejsze uczucia?

Cała intryga "Cosi fan tutte" - zakład, przebranie, uwodzenie, rozpoznanie - tylko z pozoru jest prosta. Z pozoru - bo pod powierzchnią zabawowej intrygi kryją się całe pokłady powikłanej psychologii. Jak to w komedii z przebierankami, równie niebezpiecznymi, jak kuszącymi. Jak u Szekspira, który dużo wiedział o tym, czym grożą takie pomysły. "Cosi fan tutte" można interpretować scenicznie na różne sposoby, zwłaszcza że jest to opera skomponowana mistrzowsko w dwóch - wydawałoby się - przeciwstawnych tonacjach: buffo i serio. Tonacje te nie tyle się przeplatają, ile występują (brzmią) jednocześnie. W jednej i tej samej arii. duecie, ansamblu słyszymy prawdziwe uczucia, a zarazem pastisz, konwencję, zabawę z konwencją. Na to, co dzieje się na scenie, patrzymy "jednym promiennym, drugim łzawym okiem". Połapać się w tym widzowi równie trudno, jak bohaterom. I w tym urok tej opery. Od reżysera zależy, w jaką stronę ta pozostająca w delikatnej, chybotliwej równowadze materia się przechyli. I od dyrygenta, bo każda decyzja sceniczna powinna znaleźć odzwierciedlenie w muzyce.

Co wybrał Jarzyna? Przede wszystkim zrezygnował z realizmu i psychologii. A pokusa wdzierania się z powagą w uczuciowe zawikłania jest tu duża - i uprawniona. Również z historycznego kontekstu, podsuwającego wdzięczne interpretacje (Don Alfonso - oświecony libertyn, Despina - kapłanka wyzwolenia seksualnego i społecznego, obie pary wyrywające się z oków konwencji towarzyskich i obyczajowych). Nieważne w gruncie rzeczy stało się też to. co najbardziej dręczyło interpretatorów - czyli kwestia, jakimże to cudem siostry nie poznają własnych narzeczonych, przebranych za Albańczyków. Sprawy zdrady, wierności, całej komedio-tragedii omyłek, zakończonej zaskakującym rozpoznaniem, zeszły na dalszy plan. Tematem spektaklu nie jest udowadnianie, że kobiety są wiarołomne, czyli że tak czynią (zdradzają) wszystkie, ale ludzka bezradność wobec siły namiętności, która tchnie, kędy chce i porywa wszystkich bez różnicy płci.

Jarzyna przeniósł akcję opery we współczesność. Ale zawiedzie się ten, kto szukałby ostrego przedstawienia współczesnych obyczajów w dziedzinie uczuciowej. Choćby takiego, jak w filmie Mike'a Nicholsa "Bliżej", gdzie muzyka z "Cosi fan tutte" nieodłącznie i znacząco towarzyszy perypetiom dwóch par. Świat stworzony przez Jarzynę (i scenografkę Stephanie Nelson) jest umowny i bajkowy. Bajkowy - bo choć spektakl rozpoczyna się w portowej dzielnicy z półgołymi panienkami na wystawach, cały akt II rozgrywa się w nocnym klubie pełnym roznegliżowanych osób obojga płci, wciąż ktoś wymachuje akcesoriami z sex shopu czy fallicznymi przedmiotami, a Don Alfonso jest po prostu alfonsem, nie ma tu wulgarności. Na pewno za sprawą muzyki Mozarta, która jest jak czyste powietrze. Może też za sprawą wielkich projekcji na tylnej ścianie sceny, które odrealniają sceniczną rzeczywistość. Na początku tłem jest panorama wielkiego miasta z rozświetlonymi wieżowcami: ale gdy siostry żegnają ukochanych, w rytm muzyki (i zapewne pod wpływem siły uczuć) zmienia się cały świat: wieżowce wędrują w górę, błyszczy księżyc, odpływa wielki statek.

Potem tłem są wielkie zielone liście z czerwonym (fallicznym rzecz jasna) kwiatem anthurium, który zrywa tajemnicza ręka - ręka Dorabelli, bo to ona pojawia się z kwiatem na scenie. A w drugim akcie cały czas szaleją planety, spadają gwiazdy i pulsuje kosmos. W obliczu takich sił (co prawda pokazanych nieco ironicznie) ludzkie zmagania i zachowania wydają się zawsze trochę dziwaczne. No i patrzymy na balet dziwacznych ludzkich zachowań, pokazanych z dużym poczuciem humoru i ciepłą ironią.

Jarzyna bawi się sytuacjami scenicznymi, komponując je rozrzutnie z rozmaitych konwencji, poetyk i stylów. Przełamywanych w najmniej oczekiwany sposób - jak we wstępnym obrazie, gdy realistyczne, czekające na klientów w witrynach kurewki nagle zaczynają rytmicznie potrząsać włosami, by podkreślić rytm muzyki. Przebranie Ferranda i Cuglielma jest tu absurdalne - żadni tam Albańczycy, panowie pojawiają się jako ogromne żuki z wielkimi włochatymi czułkami, które wsadzają lubieżnie siostrom pod spódnice. I siostry zachowują się. jakby je coś oblazło - jako broni ostatecznej używają sprayu na owady. Czwórkę bohaterów "Cosi fan tutte" rzeczywiście wciąż coś obłazi, jak w erotycznym śnie, kuszącym, niepokojącym, chcianym i niechcianym jednocześnie. Ciągle coś przypomina, że tak czynią wszyscy (i wszystko - w programie na kolejnych stronach widzimy kopulujące muszki, króliczki, żółwie, konie, słonie, ludzi) i czas też wreszcie zacząć.

No i zaczynają, nieporadnie, z wahaniem usiłują jakoś dostosować się, seksownie przebrać, wyzwolić. W akcie II, w klubie-ogrodzie rozkoszy z rozświetlonym barem i ekscentryczne rozebranym tłumkiem leniwie a niewinnie figlującym na tle szalejących planet, za półprzejrzystymi zasłonami z lśniących metalowych łańcuszków, czwórka kochanków wygląda już na wyzwolonych, a przynajmniej dostosowanych strojem do otoczenia. Ale w ich zachowaniu nie ma swobody i pewności siebie: nagie torsy czy tiulowe haremowo-baletowe sukienki są tylko przebraniem. Obcość czwórki kochanków podkreśla wprowadzenie na moment innej muzyki - dyskotekowego "My Baker" Boney M., co ożywia resztę towarzystwa. Kochankowie skarżą się i wyznają Mozartowską frazą, a świat dookoła żyje innym rytmem, inną muzyką, inną rzeczywistością.

Finał jest radosny, choć podszyty - jak cały spektakl - dziwną melancholią. Z nadscenia zjeżdża weselny stół z tortami, obie pary zostają połączone - nie tak jak na początku, na odwrót - przez przebraną za Elvisa Despinę, której towarzyszą dwaj striptizerzy, a wszyscy klubowicze: półgołe tancerki, seksowni kowboje, transwestyci formują węża i ruszają dokoła. Choć może ten wąż miał wyglądać erotycznie, przypomina raczej dziecięcy "jedzie pociąg z daleka", wywracający się na zakrętach i strzelający papierowymi serpentynami. A ze stołu całe towarzystwo błyszczącym confetti obsypuje amor o czerwonych skrzydłach.

Mimo wielu świetnych pomysłów i scen operowy debiut Jarzyny pozostawia niedosyt. Spektakl jest nierówny, pospiesznie sfastrygowany, a szwy przede wszystkim widać w prowadzeniu postaci. Kwartet kochanków jest zbyt mało wyrazisty, zwłaszcza w porównaniu do Despiny i Don Alfonsa. A tyle tu możliwości... Sama interpretacja i ogólny klimat spektaklu są dobrze wymyślone i przeprowadzone, ale szwankuje precyzyjniejsza robota. Jarzyna nie miał partnera w dyrygencie, muzyka brzmiała bowiem nijako, mało finezyjnie i bez energii.

Zabrakło tego, co stanowi o sukcesie spektaklu operowego: doskonałego połączenia muzyki i inscenizacji, tego, że muzyka wywołuje obraz, a obraz - muzykę. Zwłaszcza w bardziej skomplikowanych, lirycznych fragmentach, bo gry z konwencją, wynikające ze zdumienia samym faktem wydobywania przez człowieka tak nienaturalnych dźwięków, jak śpiew operowy, i podkreślania tej nienaturalności zachowaniem śpiewaków, były zabawne. Trochę wygląda to tak, jakby Jarzyna reżyserował libretto, zadowalając się zamaszystymi gestami i nie zagłębiając w muzyczną dramaturgię - w tej operze bardzo wyrafinowaną i skomplikowaną - a Andrzej Straszyński podążał za nim z muzyką. I często te działania się rozmijały. Jeden zajmował się fiutkami, a drugi nutkami.»

"Jeden nutki, drugi fiutki"
Joanna Targoń
Didaskalia Gazeta Teatralna nr 69

Agonia nieśmiertelnego

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Tadeusz Szantruczek w Gazecie Poznańskiej.

0x08 graphic
«Dobrze, że dyrektor Teatru Wielkiego, Sławomir Pietras, w programie, towarzyszącym operze "Cosi fan tutte" (premiera 6 lipca 2005), uznaje ją za nieśmiertelną. Budzi to nadzieję, że arcydzieło Wolfganga Amadeusza i Lorenza da Ponte, "dorżnięte" (słownictwo adekwatne do poczynań scenicznych) nową inscenizacją, wyjdzie z tej artystycznej agonii i otrzyma znowu kształt i rangę, godną swojej pozycji w światowej kulturze.

To, co obejrzeliśmy, to typowe przedstawienie skandalizujące; można by je nazwać prowokacją. Tylko co ma prowokować? Jeżeli radochę publiczności, to się udało: była rechotliwa reakcja na wymyślone, ale niezbyt wymyślne obrazki i gierki aktorskie. Łączą je cechy dennego kabaretu, komiksu i pornoświerszczyka - okazji więc do rechotu było sporo. A muzyka mozartowska... ilustruje dowcipasy i rytmizuje scenki, np. kopulację! Dbałość o piękno muzyczne, przemyślane i stylowe interpretacje była w tej atmosferze co najmniej bardzo trudna.

Ze zrozumieniem więc przyjmowałem niedostatki wykonawcze, techniczne, intonacyjne. Ale i z żalem, bo nazwiska solistów i kierownika muzycznego (Andrzej Straszyński) obiecywały wiele. Niestety, konieczność dostosowania się do pomysłów reżysera blokowała ich potencjalne możliwości. Najzręczniej i najwdzięczniej radziły sobie z tym, kreujące główne role, B. Gutaj i R. Jakubowska-Handke.

Autorem tej inscenizacji jest Grzegorz Jarzyna, reżyser młody, posiadający wiele osiągnięć w teatrach dramatycznych. Z operą zetknął się jednak w Poznaniu po raz pierwszy - i to można było zauważyć, na przykład w "zasłanianiu" muzyki wymyśloną akcją, aby "pomóc" biednemu widzowi przetrwać "samo słuchanie". I tak np. piękna uwertura została "ozdobiona" replayem słynnej uliczki w Amsterdamie, z urodziwymi (oczywiście "sauté") paniami z jakiejś agencji towarzyskiej, a słynny duet Rordiligi i Dorabeli - kopulującą parą. W tym "zwycięstwie" teatru nad muzyką znaczny udział mieli współrealizatorzy, zwłaszcza Stephanie Nelson (scenografia i - bardzo w niej ważne - rekwizyty).

Znaczącą wymowę posiada książka programowa, a w niej doskonałe artykuły, omawiające libretto i muzykę, ich wartość w historycznych inscenizacjach i znaczenie dla współczesnych. Przypominają one przemówienia prokuratorskie, punktujące w sposób logiczny i niepodważalny to "odkrywcze" spojrzenie na arcydzieło Mozarta, na mozartowski teatr.

Recenzja z premiery 6 lipca 2005 r.»

"Agonia nieśmiertelnego"
Tadeusz Szantruczek
Gazeta Poznańska nr 254/31.10.-1.11.

Wąsy Mozarta

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.

0x08 graphic
«Marcel Duchamp domalował wąsy Monie Lizie. Jarzyna zrobił to samo z Mozartem

Jeśli krytyk teatralny wybiera się do opery, musi za tym stać albo wielkie widowisko, albo gołe baby. Poznańskie "Cosi fan tutte" spełnia oba kryteria. Przy czym wielkość debiutanckiego spektaklu operowego Jarzyny polega na obyczajowej i wizualnej śmiałości, zaś biusty licznych statystek są jak trzeba - epickie.

AMADEUSZ BONEY M.

Ależ była awantura po tej premierze! Protestowali krytycy operowi, znawcy i bywalcy. Oburzano się na cięcia w partyturze i libretcie, przestawianie kolejności scen, naruszenie integralności dzieła. Jak to możliwe, by zamiast Mozarta puścić hit Boney M.? "Mozart zgwałcony w burdelu!" - lamentowano. Prychano, że śpiewacy fałszują, że Jarzyna afirmuje zły gust. O nudyzmie nie wspominając. Zastanawiałem się nawet, czy będzie protestować ambasada Albanii. Wszak Jarzyna, zamiast przebrać amantów Ferranda i Gugliema za Albańczyków, przebrał ich za żuczki w chitynowych pancerzykach leżące na grzbiecie i bezradnie machające włochatymi odnóżami w oczekiwaniu na seksualne zaspokojenie.

PUSZCZALSKIE TRÓJMIASTO

Spektakl ma w sobie sztubacką radość żartu i prowokacji. Dzieje się współcześnie, może w Amsterdamie, może w Trójmieście. Zaczyna się w rozrywkowej dzielnicy nadbrzeżnej, kończy w lupanarze. Bohaterowie to prostytutki, alfonsi, transwestyci, tancerki go-go, wygłodniałe seksualnie gospodynie domowe, chutliwi marynarze, puszczalskie pokojówki.

jarzyna akcentuje to, co w teatrze wychodzi mu najlepiej: atmosferę dekadencji, emocjonalnego rozedrgania, seksualnych obsesji naszej generacji. Rozpętuje grę w erotyczne skojarzenia, nacechowuje pożądaniem każdą scenę, nawet scenografię. Są kolumny w kształcie penisów, gumowe lalki z otworami, ekranowe tapety z nieprzyzwoitymi okazami flory i fauny. W końcu także na operowych aktorów patrzymy jak na smakowite kąski, śpiewające "mięska" i "ciacha". Jarzyna uwalnia śpiewaków : od scenicznych przyzwyczajeń. Daje im zadania tyleż żartobliwe, co nieomal kaskaderskie. Śpiewaj, leżąc na plecach, na brzuchu! Wykonaj arię do włączonego dwukońcówkowego wibratora! Prowadź wokalny dialog podczas stosunku!

Powyższe zadania najlepiej wykonuje ponętna Barbara Gutaj (Despina) hasająca w figlarnie kusym stroju pielęgniarki. Po jej występie mam nieomal pewność, że inaczej pojęte zasady rekrutacji personelu medycznego doprowadziłyby w krótkim czasie polską służbę zdrowia do stanu kwitnącego.

ROZPUSTNIK, WIECZNY DZIECIAK

Nie jest tak, że Jarzyna objawia się tu jako wielki burzyciel operowej tradycji, porządku i smaku. On po prostu zaprogramował żart. Jak Duchamp domalowujący wąsy Monie Lizie. Dziś nie trzeba do tego nawet wielkiej odwagi. Należy tylko wiedzieć, po co to robić. I tu mam pewność, że Jarzyna wie. Bo ani przez moment nie udaje, że jest muzycznym ekspertem. Podśmiewa się z siebie jako profana w świątyni sztuki wysokiej. Dzieło Mozarta rozpatruje przez wizerunek kompozytora z filmu Formana, gdzie Mozart to prekursor stylu punk, rozpustnik, wieczny dzieciak. Opowiada o emocjonalnych i seksualnych konstelacjach, zachwyca się ciałem, młodością, grą erotyczną. Propaguje hedonizm. W końcu to najprzyjemniejsze z wszelkich samobójstw rozłożonych na raty.

Reżyser jako operowy intruz odwraca także utarte zasady odbioru. Na jego Mozarta nie przychodzimy, żeby posłuchać, ale żeby popatrzeć. Jak na teatr, nie operę, i nie dlatego, żeby uspokoić duszę, nasycić się abstrakcyjnym pięknem, ale po to, żeby się rozbudzić i pogonić za pięknem bardzo konkretnym. Prorokuję, że po kilkumiesięcznej eksploatacji spektaklu Poznań odczuje gwałtowny przypływ sił prokreacyjnych.»

"Wąsy Mozarta"
Łukasz Drewniak
Przekrój nr 37

Różowy balecik

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Recenzja Jacka Sieradzkiego w Przekroju.

0x08 graphic
«Opera Mozarta w ujęciu Jarzyny to hybryda: gardzi muzyką, ale i tak się jej trzyma. Problem nie tkwi w przeniesieniu akcji do burdelu, choć zawsze mi się zdawało, że wibrator i gesty kopulacyjne kiepsko sprzyjają śpiewaniu; może stąd nie najlepsza forma wokalna poznańskiego przedstawienia. Nie idzie też o wariackie kostiumy. W oryginale dwie niewiasty nie poznają osobistych narzeczonych przebranych za Turków. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w nowoczesnej inscenizacji nie poznały ich przebranych za żuki gnojarzy. Co najwyżej mogą dziwić preferencje erotyczne tych miłych owadów.

Kamień obrazy tkwi gdzie indziej. Oto w drugim akcie Don Alfonso (tu oczywiście alfons bez żadnego dona) przynosi barmanowi płytę, ten wkładają do odtwarzacza. Milknie orkiestra, z głośników słychać łupanie perkusji Boney M. Po czym wszyscy jak gdyby nigdy nic wracają do Mozarta. Przebój z dyskoteki pasuje do scenerii, w której Jarzyna umieścił "Cosi fan tutte". Czemu jednak konsekwentnie nie pogonił w cholerę sztywniaków z orkiestrowego kanału?

Na całym świecie w operach szaleją inscenizatorzy, wymyślając najdziwniejsze opakowania sceniczne dla starych utworów. Obowiązuje wszakże zasada: nie przeszkadzać muzyce. Stąd silne indywidualności w roli kierowników muzycznych pilnujących interesu kompozytora. W Poznaniu było widoczne nawet dla laika, że Andrzej Straszyński nie był mocnym partnerem inscenizatora. Pozwolił na drastyczne skróty, na rozmontowanie muzycznej struktury dramatycznej, dał się sprowadzić do roli akompaniatora. Warto było?

Jarzyna powtórzył dekonstrukcjonistyczny chwyt zastosowany niegdyś w "Magnetyzmie serc". Tam tekst "Ślubów panieńskich" był wzięty w nawias, podgryzany, ośmieszany; romantyczna opowieść zacinała się, gubił się Fredro, wędrowaliśmy przez rozmaite konwencje, by wylądować w dniu dzisiejszym pod hasłem: "Niebo gwiaździste nade mną, piękna baba pode mną" - na scenie trwała kopulacja, a nad nią kręciły się gwiazdy. Tu też tańczy różowy balecik i obracają się sfery niebieskie, a dekonstrukcji miał ulec Mozart. Być może reżyser miał ochotę na więcej numerów a la Boney M. Można sobie wyobrazić muzyczny spektakl samplowany: trochę smyczków, rocka, techno.; Melomani zwialiby z krzykiem, ale byłoby konsekwentnie. Tymczasem poznański spektakl jest hybrydą - tkanką konstrukcyjną pozostaje mimo wszystko muzyka obdarzana w warstwie inscenizacyjnej ostentacyjną pogardą.

Trochę to, proszę wybaczyć, prostackie. I jałowe - przyjemności nie mają ani mozartofile, ani ci od Boney M. A treść? Cóż, "Cosi fan tutte" oznacza: "Tak czynią wszystkie"; tematem jest damska zdradność. Mozart z da Pontem dołożyli starań, by ukazać w ariach i ansamblach jej odcienie, kapryśność intencji, przemyślność samousprawiedliwień. Można to ująć prościej: "szystkie one dziwki". Tylko czy po taką sentencję warto leźć do opery?»

"Różowy balecik"
Przekrój nr 37

Mozart zgwałcony w burdelu

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Maciej Deuar w Kurierze Szczecińskim.

0x08 graphic
«Seksualne spółkowanie obejmujące 80 procent przedstawienia, orgietka do puszczonej ni z tego, ni z owego (i zagłuszającej Mozarta!) piosenki zespołu Bony M, kompletne niezrozumienie misternego psychologicznie dzieła Mozarta i Da Ponte (librecista) - oto bilans niedawnego debiutu operowego Grzegorza Jarzyny, którego polska krytyka teatralna po takich przedstawieniach, jak m.in. "Bzik tropikalny" i "Magnetyzm serca" wylansowała na reżyserską gwiazdę polskiej sceny.

Dwaj mężczyźni opuszczają na jakiś czas swoje narzeczone, by wrócić w przebraniu i sprawdzić ich wierność. Dziewczyny angażują się w romanse. Następuje demistyfikacja i ogromny "ból zdrady" - emocjonalne spustoszenie. To niby-wątła fabuła "Cosi fan tutte" ("Tak czynią wszystkie"), ale pomiędzy trzema kluczowymi momentami dzieła - rozstaniem, spotkaniem i demistyfikacją - rozciąga się ogromna przestrzeń niuansów psychologicznych. To wszystko zawarł Mozart w muzyce: powszechność i nieuchronność (?) zdrady, ból, emocjonalną pustkę, niby-pogodny finał, ale pełen nieuchwytnego smutku i goryczy.

Reżyser Jarzyna niewiele z tego zrozumiał. Przede wszystkim powyrzucał duże partie muzyki -tak by dać pierwszeństwo swojej "interpretacji": nie ma żadnej zdrady i żadnego bólu, bo wszyscy żyjemy w świecie seksualnej dowolności; miłość nie istnieje, więc i bólu nie ma. Piszę interpretacji w cudzysłowie, bo przecież nie sposób mówić o scenicznym wcieleniu opery Mozarta, w momencie, gdy następują kardynalne błędy warsztatowe, począwszy od samego tekstu libretta (kobiety u Jarzyny poznają narzeczonych, ale udają, że nie i podejmują z nimi erotyczną grę), a skończywszy na absurdach muzycznych (skróty w recytatywach spowodowały, że poszczególne akordy klawesynowe nie łączą się ze sobą).

Debiut operowy Grzegorza Jarzyny na scenie poznańskiego Teatru Wielkiego wywołał jeszcze jedno przykre zjawisko: nieinteresująca się zwykle operą polska krytyka teatralna jest skłonna przypisać Jarzynie ożywczy przełom w rozsadzaniu konwencji operowej. "Tygodnik Powszechny" zamieścił recenzję z poznańskiej premiery autorstwa Piotra Gruszczyńskiego. Krakowski recenzent zawarł tak kuriozalne sądy, jak np.: "Jarzyna potraktował operę Mozarta jak teatralny tekst". Błąd: opera jest teatralnym tekstem, ale obejmującym dwie nierozerwalne warstwy - muzyczną i literacką. Czy red. Gruszczyński chciałby, żeby Jarzyna potraktował jakiś dramat Szekspira jak "tekst teatralny" i wyrzucił zeń 80 procent sensu? Pisze dalej czołowy recenzent "TP": "W przedstawieniu świetnie widać, do czego Jarzyna potrzebny był operze - do naruszania z odwagą i nonszalancją rzeczy nienaruszalnych: wyrzucenia chóru, koniecznych z powodu zmiany przebiegu fabularnego (!!! - wykrzykniki moje) opery, i może także do dodania Mozartowi muzyki spoza dzieła (Bony M). Potrzebny był też do tego, żeby wlać w operę ducha teatru".

Niestety, Piotr Gruszczyński nie rozumie, że opera już od dawna jest nowoczesnym i nowatorskim teatrem, który niekiedy wyprzedza innowacjami inscenizacyjnymi i wielowątkowością refleksji spektakle dramatu mówionego. Nawet jeśli debiutuje jako recenzent operowy (co podkreśla z przekąsem), to powinien chyba przynajmniej poczytać o przedstawieniach Giorgia Strehlera, Luki Ronconiego, Martina Kuseja, Petera Brooka, Goetza Friedricha. (Czy choćby o głośnym "Uprowadzeniu z seraju" Mozarta na scenie berlińskiej Komische Oper, gdzie w spektaklu Calixta Bieito statystowały... berlińskie prostytutki). Wspomniani innowatorzy jednak prezentują swoje rewelacje nie naruszając integralności dzieła muzyczno-teatralnego. Nie przenoszą całej akcji do burdelu i nie dokonują na muzyce Mozarta gwałtu w imię koniunktury.»

"Mozart zgwałcony w burdelu"
Maciej Deuar
Kurier Szczeciński nr 140/20.07.

Peep Mozart

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Recenzja Doroty Szwarcman w Polityce.

0x08 graphic
«Jeśli chodzi o Grzegorza Jarzynę w operze - to debiut. Jeśli chodzi o nowatorstwo jego wizji "Cosi fan tutte", jednej z najczęściej wystawianych oper Mozarta, którą wyreżyserował w poznańskim Teatrze Wielkim [na zdjęciu scena z przedstawienia] - to nic nowego: dziś w świecie zachodnim wręcz obowiązuje moda na uwspółcześnianie i trywializowanie oper. Ale jeśli chodzi o jakość spektaklu, zarówno muzyczną, jak teatralną - to porażka, i rzecz nawet nie w tym, że akcja rozgrywa się w burdelu, wśród striptizerek, transwestytów i chippendalsów. Rzecz w tym, że sensu tu brak.

Połowa utworu została wycięta (co zmienia przy okazji całkowicie jego treść), za to w II akcie rozbrzmiewa Boney M. Im dalej, tym bardziej się odczuwa, że reżyserowi ogromnie się już spieszy do końca, bo ten Mozart to potworny nudziarz. Do tego, jakby ku potwierdzeniu, spektakl rozłazi się pod względem muzycznym; bronią się tylko Barbara Gutaj (Despina) i Roma Jakubowska-Handke (Fiordiligi). Solistom zresztą należy szczególnie współczuć: doprawdy trudno jest śpiewać bez przerwy podrygując (imitując ruchy kopulacyjne). A może lepiej było już skreślić całego Mozarta?»

"Peep Mozart"
Dorota Szwarcman
Polityka nr 28/16.07.

Mozart dla dorosłych

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Maryla Zielińska w Ozonie.

0x08 graphic
«Pierwsza realizacja operowa Grzegorza Jarzyny przyniosła rozczarowanie. "Cosi fan tutte" Mozarta to bardzo efektowne, ale puste widowisko.

Mnóstwo tu pomysłów, mało pozorowany wyjazd na wojnę siły, którą daje precyzyjna koncepcja. Mniejsza o nieporadności choreograficzne czy szarpaninę z kostiumami. Zabrakło nie nut, ale treści. Zainteresowanie złożonością natury człowieka było do niedawna jednym z głównych tematów teatru Grzegorza Jarzyny. W Poznaniu jakby chodziło tylko o zabawę. Na tle horyzontu portowego miasta widzimy fasadę domu, w oknach prężą się roznegliżowane dziewczyny. To pewnie Amsterdam. Na ulicy kręci się transwestyta i szef interesu - Don Alfonso (Dariusz Machej). Łowią klientów. Oto oni - dwaj oficerowie marynarki w nieskazitelnych białych letnich mundurach - Fer-rando (Adam Zdunikowski) i Guglielmo (Adam Szerszeń). Tęgo pociągają z piersiówek. Jarzyna zaczyna grę z konwencją opery Mozarta. Amanci nie są młodzieniaszkami, ale przede wszystkim nie są tak czyści w uczuciach, jak deklarują. Bo co robią w podejrzanej dzielnicy? Dlaczego ich

opłakuje transwestyta? Ukochane siostry Fiordiligi (Roma Jakubowska-Handke) i Dorabella (Galina Kuklina) też nie są pierwszej młodości. Całe towarzystwo ewidentnie szuka wrażeń. Panny znajdujemy w magazynie mód, w których służą subiekci co prawda pod muchą i w wytwornych marynarkach, ale bez spodni. Tymi, którzy dostarczą im prawdziwych atrakcji, będą Don Alfonso i służąca sióstr Despina (Barbara Gutaj). Za sprawą dość naiwnej intrygi przekonają wszystkich, że wierność to strata czasu, odbieranie sobie wielu przyjemności. Natura człowieka nie odbiega od zwierzęcych instynktów, w życiu chodzi o kopulację. Można mieć wielu partnerów, każdej płci, także nieożywionych - pod postacią wibratora czy dmuchanej lalki - i być szczęśliwym mężem i żoną. Trzeba tylko robić to otwarcie, a niebo rozkoszy otworzy się, gwiazdy spadną, planety oszaleją.

Podobny temat - walki o odrzucenie konwenansów - Jarzyna przedstawił z sukcesem w "Magnetyzmie serca" Aleksandra Fredry. Bohaterów "Cosi fan tutte" (Tak czynią wszystkie, czyli szkoła kochanków) zamknął w estetyce glam lat 70. i 80. To atrakcyjna wizualnie konwencja, modna w dzisiejszych klubach, dobrze spotyka się z operową przesadą, korespondująca z atmosferą przesytu i nienasycenia. Ale tutaj w wydaniu Jarzyny bardziej zamyka, niż otwiera możliwość interpretacji. W I akcie Jarzyna próbuje pokazać, jak stare operowe nawyki solistów gryzą się z popędami skrywanymi przez postaci. W akcie II, gdy akcja przenosi się do klubu typu go-go, Mozart milknie, dudni Boney M. Mundury i sukienki zastępują odjazdowe ciuchy. Króluje wolna miłość.

Ci, którzy znają opery Mariusza Trelińskiego i Krzysztofa Warlikowskiego, mogą narzekać na nudę inscenizacji i niezbyt oryginalną scenografię. Kolumny w kształcie penisów były odkryciem "Fredry dla dorosłych" w warszawskiej Syrenie. A skoro zaprasza się do opery tancerki i tancerzy z rozbieranych klubów, to nie wystarczy epatować ich nagością, trzeba ich nauczyć ruszać się inaczej niż w rytmie go-go. Czekam na formę reżyserską Grzegorza Jarzyny spod znaku "Bzika tropikalnego" czy "Iwony". Udowodnił przecież nieraz, że bawiąc się konwencją, można coś ciekawszego powiedzieć o świecie i o nas samych.»

"Mozart dla dorosłych"
Maryla Zielińska
OZON nr 13/14-20.07.

Mozart z Jarzyną

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Recenzja Andrzeja Chylewskiego w Głosie Wielkopolskim.

0x08 graphic
«Grzegorz Jarzyna na nowo odczytał "Cosi fan tutte" Mozarta.

Nie było owacji na stojąco po środowej premierze "Cosi fan tutte" w Teatrze Wielkim imienia Stanisława Moniuszki, choć nie są one tutaj rzadkością. A przecież poprzedzające spektakl wydarzenia (kontrowersyjna osobowość reżysera Grzegorza Jarzyny, ekscytujące doniesienia przeciekające z prób, plakat z kopu-lującymi króliczkami, broszura programowa z kontynuacją tej idei) zapowiadały nie lada prowokację, bardziej chyba obyczajową niż artystyczną.

Wolfgang Amadeus Mozart, pisząc muzykę do bardzo banalnego i niewiarygodnego libretta Lorenza da Pontego, nie tylko raz jeszcze dał przykład swego kompozytorskiego geniuszu, ale i wykazał się talentem przedniej marki ironisty, zarazem znawcą życia piewcą miłości, choć bardzo świadomym jej dramatyzmu i zaprawionej goryczą przewrotności. Grzegorz Jarzyna zdaje się nie dostrzegać mozartowskiej dwuznaczności terminu "opera buffa", za motor napędowy swego odczytania opery "Cosi fan tutte" wybiera wyłącznie jej komiczność, na dodatek sprowadzając to, co może łączyć podtytułowych kochanków, do sfery jedynie fizycznej. Efekt staje się łatwy do przewidzenia To, co śmieszy i bawi na wstępie, w trakcie nasilania nuży, śmiech zamienia w rechot i staje się niesmaczne. Gorzej też, że w tym wszystkim gubi się finezyjność i maestria muzyki oraz ironii Mozarta bą także czytelność przesłań libretta

Podstawą oceny dokonań muzycznych realizatorów poznańskiej wersji opery Mozarta jest teraz spektakl premierowy. Ocena ta nie jest jednak zachwycająca Nie satysfakcjonuje mnie efektywność orkiestry kierowanej przez Andrzeja Straszyńskiego, jeszcze bardziej wykonawstwo solistów, nieprecyzyjnych wokalnie i czasowo (spójność w ansamblach i w stosunku do orkiestry). Dobrze więc, że najmłodsza w ich gronie Barbara Gutaj (Despi-na) stanowi chlubny wyjątek, tak postaciowy, jak i wokalny. Może tylko jej udało się nie ulec dominacji "smaku" Jarzyny,»

"Mozart z Jarzyną"
Andrzej Chylewski
Głos Wielkopolski nr 157/8.07.

Wszyscy gramy w seks

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Jolanta Brózda w Gazecie Wyborczej.

0x08 graphic
«Premiera opery Mozarta w Poznaniu. "Cosi fan tutte" według Grzegorza Jarzyny to błyskotliwa, choć przeładowana farsa o hedonizmie w stylu Love Parade.

"Cosi fan tutte" Wolfganga Amadeusza Mozarta uchodzi za operę reżysersko trudną, choćby przez niewiarygodność treści. Jak to możliwe, żeby dwie siostry nie rozpoznały w przebranych zalecających się do nich mężczyznach swych kochanków? Kochankowie bowiem za poduszczeniem Don Alfonsa - cynicznego mistrza sztuki kochania - urządzają maskaradę, żeby przetestować wierność wybranek.

To jednak nie przeszkadza, by opera była ekscytującym wyzwaniem dla reżysera. Mieszają się w niej konwencje serio i buffo, co naznacza emocje bohaterów intrygującą dwuznacznością, pastiszem. - Teza libretta Lorenzo da Ponte jest bulwersująca, nawet w naszych czasach: wszystkie kobiety pragną erotyki, seksu, wszystkie zdradzają - mówił Grzegorz Jarzyna przed spektaklem, którym debiutował w operze.

Jego inscenizacja tezę libretta mocno wyostrza, podkręca na pełny regulator podteksty erotyczne tkwiące w tekście i muzyce. I ubiera operę w konwencję farsy. Rzecz rozgrywa się we współczesnym nam otoczeniu: w wielkim mieście, w dzielnicy czerwonych latarni i w wyuzdanym nocnym klubie. Jesteśmy w królestwie konsumpcji ociekającym kolorami i kiczem. Spektakl rusza wartko, kipi od błyskotliwych reżyserskich pomysłów - i śmieszy. Spośród wielu świetnie skonstruowanych scen można wymienić tę, w której kochankowie - przebrani nie za "Albańczyków", jak u Da Ponte - ale za groteskowe insekty, prezentują Fiordiligi i Dorabelli swoje wdzięki, a panie równie groteskowo boją się ich. Tak naprawdę boją się swoich erotycznych instynktów, bo tak im każe konwenans.

Wątek maskarady Jarzyna potraktował swobodnie, wycinając scenę zdemaskowania kochanków w drugim akcie i tracąc spory fragment pięknej muzyki. Jednak w jego "Cosi fan tutte" nikt się nie chce demaskować, przebieranie trwa ciągle, zwłaszcza w klubie, w kostiumach w stylu Love Parade. Nieważne czy bohaterki rozpoznają kochanków pod przebraniem. To maskarada, sceny zazdrości służą tylko erotycznej grze. Don Alfonso pociesza Ferranda i Guglielma, załamanych wiarołomnością kochanek, śpiewając: "Cosi fan tutte" - "Tak czynią wszystkie", ale w rzeczywistości chodzi o to, że "tak czynią wszyscy". Bo wszyscy się przebierają, żeby bez zahamowań grać w erotyczne qui pro quo.

Reżyser ulega niestety pokusie przeładowania. Na tle łagodnego światła farsowej konwencji erotyczny realizm, czyli obecność modelek topless i seks Despiny z Don Alfonsem, jest jak porażenie światłem jarzeniówki. Zbędne obciążenie. Przeszczep z przebrzmiałej stylistyki nowego brutalizmu. A widz i tak wie, że chodzi o seks - dzięki fallicznej poduszce, kwiatowi kalii na ekranie, groteskowym gestom bohaterów.

Konsekwentna farsowość i skróty w libretcie pozbawiają częściowo operę intrygującego, liryczno-filozoficznego drugiego dna. Reżyser usunął wspomnianą już scenę, w której mężczyźni przyznają się do maskarady, kobiety przeżywają konfrontację z własną niewiernością, a wszyscy - ze swymi słabościami. Lekarstwem jest oświeceniowo-stoicka pogoda ducha.

U Jarzyny goryczy nie ma, jest prosta apologia hedonizmu. Podobnie dzieje się z arią "Come scoglio" Fiordiligi o miłości mocnej jak skała. To pastisz arii serio, ale tak mistrzowski, że kusi, by uwierzyć w szczerość bohaterki. Jarzyna, kontrapunktując arię sceną, w której Fernando, Guglielmo i Don Alfonso testują sprawność seksualną, sprowadza widza na ziemię: zapomnij o szczerości.

Najbardziej wyraziste postacie to wyzwolona pokojówka Despina oraz Don Alfonso. Despina w wykonaniu Barbary Gutaj jest najlepsza, dzięki lekkiemu, zmysłowemu sopranowi i scenicznej brawurze. Don Alfonso (Dariusz Machej) jest mniej efektowny, ale również przekonujący w swoich manierach znającego życie sutenera. Parom kochanków brakuje takiej wyrazistości, reżyser usunął je w cień: w jego konwencji znacznie ciekawsza jest Despina i Don Alfonso. Fiordiligi (Roma Jakubowska-Handke) i Dorabella (Galina Kuklina) oraz Ferrando (Adam Zdunikowski) i Guglielmo (Adam Szerszeń) najlepiej wypadają w ansamblach. Orkiestra pod dyrekcją Andrzeja Straszyńskiego gra na zadowalającym poziomie, ale bez fajerwerków.»

"Wszyscy gramy w seks"
Jolanta Brózda
Gazeta Wyborcza nr 157

Miłe zabawy początki, lecz koniec dość przypadkowy

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Recenzja Jacka Marczyńskiego w Rzeczpospolitej.

0x08 graphic
«W pierwszym operowym starciu reżyser Jarzyna pokonał kompozytora Mozarta. Zadanie miał ułatwione, bo tego drugiego nie wsparła silna drużyna muzyczna.

Jarzyna odważnie potraktował klasyczne dzieło operowe. Z partytury usunął cały chór i sporo arii, ale w końcu "Cosi fan tutte" to utwór będący zestawem muzycznych numerów i mądre skróty inscenizatora mogą nie okaleczyć całości. Jarzyna zdynamizował tempo, a przede wszystkim postanowił udowodnić, że ta opowiastka miłosna odnosi się do naszych czasów. I wcale nie jest błaha, bo owierność w uczuciach dziś coraz trudniej. Bez zahamowań zmieniamy partnerów, lecz marzymy o prawdziwej i stałej miłości.

Jarzyna odszedł od realiów libretta i zaczął spektakl w świetnym stylu. Dwóch facetów, wędrując po portowej dzielnicy, gdzie w oknach z czerwonymi zasłonami dziewczyny oferują erotyczne usługi, postanawia sprawdzić, czy ich ukochane hołdują innym wartościom. One tymczasem w eleganckim sklepie mierzą buty i ciuchy. W tych wyrazistych scenach doskonale scharakteryzował uwspółcześnionych bohaterów "Cosi fan tutte" - beztroskich młodych ludzi, dla których test wierności może okazać się zbyt trudny.

Im dalej, tym jednak gorzej. Już sama idea sprawdzenia uczuć wydaje się bezsensowna, skoro świat wykreowany przez Jarzynę przepełniony jest jedynie seksem. A finezyjna zabawa ustępuje błazenadzie, później zaś już jedynie żartom rodem z niemieckich filmów erotycznych. Kolejne przepychanki pod drzwiami męskiego WC, eksponowane bez pomysłu nagie damskie biusty i męskie pośladki przestają śmieszyć.

W niedawnym "Macbethcie 2007" Jarzyna olśnił pierwszym pomysłem, potem nie potrafił zapanować nad całością. Tu akcja kręci się coraz szybciej, ale on nie wie, co robić. II akt "Cosi fan tutte" skrócił więc do maksimum, w tym zaś, co pozostało, mnożył kolejne grepsy. A zmieniając zakończenie, rzecz całą sprowadził do poziomu serialowych "Przyjaciół", w których wymiana partnerów jest czymś oczywistym, jak dobry seks.

Z finezyjnej przewrotności Mozarta nie zostało wiele, także dlatego, że nie stanęli w jego obronie wykonawcy. A im bardziej odważne sąpomysły reżysera, tym staranniejsza powinna być strona muzyczna spektaklu, by dzieło operowe zachowało równowagę. Dawno zaś nie słyszałem interpretacji tak pozbawionej subtelności, za to rozpędzonej i wykrzyczanej. Żaden ansambl nie został zaśpiewany równo, żadna z arii (wyjątek -Roma Jakubowska-Handke jako Fiordiligi) nie została w pamięci. O niektórych - jak popisowy numer Ferranda wymęczony przez Adama Zdunikowskiego - chciałoby się jak najszybciej zapomnieć.»

"Miłe zabawy początki, lecz koniec dość przypadkowy"
Jacek Marczyński
Rzeczpospolita nr 158

Malta. Dzień szósty

Scena zalana różowym światłem. Za szybami burdelu snują się ponętne kobiety, odziane tylko w stringi. Wyzywająco tańczą, by zwabić przechodzących po portowym nadbrzeżu mężczyzn. Nad ich bezpieczeństwem czuwają snujący się alfonsi. W oddali widać połyskujące o zmierzchu morskie fale - po szóstym dniu festiwalu Malta specjalnie dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.

0x08 graphic
Nie jest to jednak scena z filmu Almodovara, ale tło do uwertury "Cosi fan tutte czyli szkoły kochanków" Mozarta w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Premiera odbyła się wczoraj w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Reżyser zamknął dzieło w świadomie użytej, kiczowatej formie. Wszędzie widać jaskrawy róż i krzykliwą zieleń. W takiej scenerii rozegra się historia miłości i podwójnej zdrady, pełna zabawnych intryg. W pierwszej części erotyzm jest jeszcze bardzo grzeczny, intryga dopiero się zawiązuje. Dwóch marynarzy oświadcza swoim kobietom, że muszą wyjechać na wojnę. Te poprzysięgają wierność aż po grób. Nie wiedzą, że stały się przedmiotem zakładu. Ich mężowie postawili duże pieniądze na to, że kobiety pozostaną wierne podczas, gdy sami w przebraniach będą próbowali je uwieść. Jeśli kobiety ulegną - przegrali zakład. Jak widać historyjka to bardzo banalna i reżyser nie silił się, by wydobywać z niej jakieś intelektualne treści. Jego zasługa polega na tym, że spróbował zabawić się konwencją operową i do marmurowych sal wprowadził kulturę pop. Robi to w trochę podobny sposób jak niegdyś w "Magnetyzmie serc" bawił się tradycją wystawiania klasyki. Tyle tylko, że tutaj od początku mamy do czynienia z nowoczesną estetyką.

Kicz jest nieodłącznym elementem inscenizacji operowych. Jarzyna nie próbuje tego ukrywać, ale zestawia z kiczem kultury masowej: błyszczące stroje, statek odpływający po morskich falach, w których odbija się księżycowe światło, rozgwieżdżone niebo czy samolot, którego spaliny układają się na niebie w napis Love. Niestety stylistyka przyjęta w pierwszym akcie doprowadziła do zastosowania wielu niewybrednych, hucpiarskich żartów, robionych wyraźnie pod publiczkę. Na wszelkie sposoby ogrywane są odruchy i pozycje seksualne oraz poduszka przypominająca długiego penisa. Tanim gagiem jest też śpiewanie do wibratora. Tego typu atrakcji jest sporo. Po pewnym czasie staje się to zwyczajnie nudne. Wydaje się, że już nic nie może widza zaintrygować, a jednak sam początek drugiego aktu jest zaskakujący. Zamiast Mozartowskiej partytury słyszymy tandetny przebój disco z lat osiemdziesiątych. Zmieniła się też scenografia. Z góry zwieszają się połyskujące złote frędzle. Bohaterowie znajdują się w bajecznym ogrodzie-klubie nocnym, gdzie odbywa się striptiz i roi się od półnagich osobników płciobojga. W tle ustawiono kilka pionowych rzeźb, z kamieniami ułożonymi u podnóża. Nie jest to jednak ogród japoński, ale wykute w kamieniu fallusy i jądra. Na jednym z nich usadzono dmuchaną lalę. Śpiewakom towarzyszą statyści, którzy swoimi miłosnymi igraszkami i tańcami dodają pikanterii scenicznym wydarzeniom.

"Cosi fan tutte" zgodnie z zamierzeniem Mozarta jest dobrą rozrywką, bo przecież zarówno muzyka jak i libretto są łatwe, lekkie i przyjemne. To właśnie wykorzystuje Jarzyna. I to zarówno w warstwie muzycznej jak i obrazowej. Nawet jeżeli treść jest błaha, na uwagę zasługuje nowatorska forma zastosowana przez reżysera. Czytając przedpremierowe wywiady można było odnieść wrażenie, że cała sprawa zapowiada się na skandal, jednak publiczność przyjęła przedstawienie owacyjnie . Być może więc świat dobrze znany z telewizyjnych reklam jest tym, czego przeciętny widz dziś najbardziej potrzebuje?

Zupełnie inną propozycją był występ Stowarzyszenia Teatralnego Chorea, które powstało w Gardzienicach z połączenia Orkiestry Antycznej i Formacji Tańców Labiryntu. Podejmuje ono wysiłek odtworzenia muzyki i tańca antycznej Grecji. Celem jest realizacja zasady chorei, a więc trójjedni antycznej. Chodzi o trójjedność śpiewu, słowa i gestu ciała. Grupa zaprezentowała swój pierwszy perfekcyjny spektakl "Tezeusz w labiryncie" oparty na znanym micie o Minotaurze. Świetnie wypracowane gesty i tańce. Piękna, nienarzucająca się muzyka grana na żywo. Młodzi aktorzy świetnie sobie radzą z postawionymi przed nim zadaniami. Powstała ludyczna wizja antyku, pełnego zabaw i śpiewów. Podjęty też został ważny kulturowo rytuał inicjacji, obecny we wszystkich kręgach cywilizacyjnych. Szkoda tylko, że młodzi artyści powielają schematy wypracowane już w Ośrodku Praktyk Teatralnych Gardzienice i nie szukają własnego języka, pozwalającego mówić o świecie.

"Malta. Dzień szósty"
Paweł Sztarbowski
materiał własny

Teatr marionetek, czyli tak czynią wszyscy

"Cosi fan tutte" w reż. Evy Buchmann w Operze Krakowskiej. Recenzja Moniki Partyk w Ruchu Muzycznym.

0x08 graphic
«Cosi fan tutte uchodzi za szczytowe osiągnięcie opery buffa. Opera Krakowska po raz trzeci już zmierzyła się z tym niełatwym utworem. I tym razem (jak uprzednio w przypadku Aidy i Normy) zdecydowano się na współpracę z holenderską agencją artystyczną Supierz Artist Management - dlatego też premierę krakowską poprzedziło tournee Opery po Holandii.

Wśród twórców inscenizacji znalazły się dwie Szwajcarki: Eva Buchmann

- reżyseria i Ruth Keller - kostiumy oraz Szwedka Annetje de Jong - scenografia, orkiestrę poprowadził jej stały kierownik - Tomasz Tokarczyk. Również obsadę skompletowano na sposób impresaryjny: obok solistów krakowskich znaleźli się artyści występujący gościnnie, m.in. z Opery Kameralnej w Warszawie - i oni stanowili tym razem większość zespołu.

Najczęstszym bodaj tematem sporów co do interpretacji Cosifan tutte jest stopień marionetkowości dwóch zakochanych par. W tej kwestii stanowisko reżyserki krakowskiej inscenizacji jest aż nadto oczywiste: to cztery marionetki całkowicie sterowane przez parę intrygantów: Don Alfonsa i Despinę. Ów duet wyodrębnia Buchmann za pomocą nieodłącznych mimów. W przypadku Don Alfonsa jest to ciemna postać w czarnej pelerynie i w masce o zaskakująco okrutnym grymasie, która - raz zza tiulowej zasłony zakrywającej scenografię, raz wyłaniając się niespodziewanie z widowni - pełni funkcję idealnej kalki każdego, najdrobniejszego nawet jego gestu i ruchu. Don Alfonso, stary cynik nazywany w XVIII w. "filozofem", jest niewątpliwie zwolennikiem idei francuskiego materializmu oświeceniowego - prądu radykalnego i anty-chrześcijańskiego. Czy zatem poprzez antypatyczną postać jego alter ego reżyserka chciała pokazać stanowisko samego Mozarta, który co prawda należał do loży masońskiej, lecz stosunek do tego nurtu miał krytyczny?

Poczynaniom pokojówki Despiny - zwolenniczki czysto cielesnej miłości i równouprawnienia kobiet w dzisiejszym znaczeniu tego słowa - towarzyszy para mimów o krańcowo odmiennym niż cień Don Alfonsa charakterze. To duet trefnisiów pochodzący w prostej linii od sprośnego ekwilibrysty komedii dell'arte - Arlekina. Ich śmiejące się maski, ich nieustanne błazeńskie lazzi - wszystko to służyć ma jednemu: sprowadzeniu uczuć panien (w uczucia owe, co oczywiste, powątpiewając) na ziemię, a konkretnie - do łóżka.

Najwymowniejszym przykładem niech będzie scena, w której pierwszemu miłosnemu duetowi Dorabelli i "Albańczyka" towarzyszy w tle orgietka niedwuznacznie sugerująca, że między tymi dwojgiem lody puściły już dawno. Arlekini towarzyszą wszystkim wcieleniom Despiny, która - zgodnie z tradycją subretek-transformistek - jest też doktorem i notariuszem. Ukazanie tych postaci jako kukiełek (widać tylko twarz Despiny ukrytej pod stołem) z pewnością wzmaga nastrój bufonady, ale i potwierdza naiwność panien oraz zaświadcza, jak grubymi nićmi szytajest intryga. W takich więc kleszczach znajduje się oto czworo młodych bohaterów: marionetek pociąganych za sznurki przez cynizm z jednej, a frywolność z drugiej strony.

Sam pomysł wykorzystania mimów wydaje mi się trafny - wątpliwości budzi natomiast sposób, w jaki są wykorzystani. Podczas gdy dwaj trefnisie, nawiązujący do jakże częstej tradycji inscenizowania Cosi fan tutte w duchu komedii dell'arte, bronią się swymi arlekinadami, funkcja złowieszczego masona sprowadza się wyłącznie do małpiarstwa. Szkoda, bo mógłby on wiele dopowiedzieć i skomentować, a tak - na dłuższą metę po prostu nuży. Szkoda, że na inne postaci i wątki zabrakło reżyserce pomysłów.

Nie mogła też szczególnie zachwycić niewątpliwie funkcjonalna, lecz wyjątkowo uboga scenografia Szwedki, ograniczająca się do zestawu współczesnych okien i drzwi -jakby żywcem wziętych z katalogu produktów IKEA. Nie pasowała zresztą do tradycyjnych kostiumów z epoki -skromnych, lecz wdzięcznych, utrzymanych w miłych pastelowych barwach. By dopełnić maskarady, chór zaopatrzono również w półmaski -różne w zależności od sytuacji.

Na szczęście niezaprzeczalnym atutem spektaklu okazali się wykonawcy - młodzi acz bardzo już doświadczeni. Szczególne brawa należą się solistom z Warszawskiej Opery Kameralnej, specjalizującym się w operowych partiach mozartowskich: Monice Ledzion (Dorabella) - obdarzonej szlachetną barwą głosu i dziewczęcym wdziękiem, Marcie Boberskiej (Despina) - przekonywającej tak muzycznie, jak aktorsko oraz Dariuszowi Machejowi (Don Alfonso) - śpiewakowi o mocnym i dobrze postawionym głosie. Godne podkreślenia jest doskonałe wręcz aktorstwo Moniki Ledzion, której Dorabella to kwintesencja trzpiotki (świetna scena ulegania pokusie świecidełek - daru od Al-bańczyków - jako tło dla "niezłomnej" arii jej siostry). Również pozostali wykonawcy stanęli na wysokości zadania, a więc: Anna Wierzbicka (Fiordiligi), Mariusz Godlewski (Guglielmo) i Konrad Włodarczyk (Ferrando) - ładny liryczny tenor, któremu zabrakło jednak pełni brzmienia. W drugiej obsadzie wystąpili ponadto: Edyta Piasecka (Fiordiligi), Agnieszka Cząstka (Dorabella), Katarzyna Oleś-Blacha (Despina) i Grzegorz Pazik (Guglielmo). Dobrym dopełnieniem całości była starannie przygotowana orkiestra i chór.

Przyznać trzeba, że finał tego arcydzieła stylu buffo jest dość okrutny. "Kwiat przywiązania", czyli Fiordiligi (jak chciał Ariosto w Orlandzie szalonym) - usycha, "Pozłacana piękność", czyli Dorabella - czernieje. Ale nie mniejsza, może większa nawet wina obciąża mężczyzn, którzy zdradzili, wiedząc z kim zdradzają. Nie da się ukryć: każdy tu zdradził każdego. Don Alfonso śmieje się. I my się śmiejemy. Choć chyba nie do końca. A i Mozartowi nie chodziło zapewne wyłącznie o czysty śmiech. Nawet jeśli to tylko teatr marionetek. Wszak i on ma swą realność - w operze. Jak twierdzi zaś Alfred Einstein: "Kto nie potrafi wczuć się w tę operową realność, ten nie powinien w ogóle uczęszczać do teatru".»

"Teatr marionetek, czyli tak czynią wszyscy"
Monika Partyk
Ruch Muzyczny nr 12/12.06.05

13



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1087 Cosi Fan Tutte Overture partytura
Mozart Cosě fan tutte libretto
Gdy coś we mnie umiera, Fan Fiction, Dir en Gray
Sweet, Fan Fiction, Dir en Gray
Zagubiona, Fan Fiction, Zagubiona miłość, #Rozdziały#
Umysł typowo humanistyczny, Fan Fiction, Dir en Gray
Miłość Gorąca Jak Benzyna Płonąca, Fan Fiction, Dir en Gray
Die uświadomiony, Fan Fiction, Dir en Gray
Cena, Fan Fiction, Dir en Gray
Pierwsze wyjście z mroku, Fan Fiction, Dir en Gray
Po prostu odszedł, Fan Fiction, Dir en Gray
Fan reset Espace
Na skrzyżowaniu słów, Fan Fiction, Dir en Gray
Platinum Egoist, Fan Fiction, Dir en Gray
Fever, Fan Fiction, Dir en Gray
Jesień to piękny czas, Fan Fiction, Beyblade
Who knows, Fan Fiction, Harry Potter
Drain Away, Fan Fiction, Dir en Gray
Pierwszy pocałunek, Fan Fiction, Dir en Gray

więcej podobnych podstron