Jan Andrzej Kłoczowski OP "Simone Weil w sporze z personalizmem"
1. Postać
Simone Weil (1909 - 1943) przeżyła swój pierwszy kryzys w wieku czternastu lat. [1] Podsłuchała rozmowę swoich rodziców z przyjaciółmi, którzy wypowiadali się na temat jej i o trzy lata starszego brata André, bardzo zdolnego matematyka. Któryś z gości gratulował rodzicom mówiąc: macie państwo wspaniałe dzieci - geniusza chłopca i dziewczynę piękność. Rzeczywiście Simone była piękna, choć robiła wszystko, by wyglądać jak najszkaradniej. Z przekonania. Jej ówczesny kryzys, jak tłumaczyła, polegał na tym, że uznawszy siebie za piękną czyli przeciętną nie będzie miała dostępu do grona ludzi genialnych, którzy pomogą jej znaleźć prawdę. Ale po pewnym czasie wytłumaczyła sobie, że nawet człowiek przeciętny jak ona, dzięki maksymalnej uwadze i skupieniu może dojść do prawdy. Postanowiła służyć temu całym swoim życiem.
Pochodziła z rodziny bogatego mieszczaństwa francuskiego, rodzice byli oboje pochodzenia żydowskiego, absolutnie zasymilowani z kulturą francuską. Ojciec, pan Bernard Weil, pochodził z Alzacji, czyli z tego terenu Francji, który zajęli Niemcy w 1871 roku. Natomiast pani Selma Weil, z domu Reinberg, była Żydówką rosyjską, urodziła się w Rostowie nad Donem. Bardzo wiele bogatszych rodzin żydowskich wyemigrowało do Francji na przełomie XIX i XX wieku. Wśród nich znalazła się również pani Raïsa Maritain, małżonka znakomitego filozofa Jacquesa Maritain. Simone była wychowywana całkowicie poza jakąkolwiek tradycją religijną. Ówczesne mieszczaństwo francuskie wyznawało zasady liberalne, czy też było kompletnie indyferentne religijnie. O tym, że jest Żydówką, Simone dowiedziała się dopiero po klęsce Francji w 1940 roku, kiedy marszałek Petain, za zgodą Hitlera, objął władzę nad nieokupowaną częścią kraju i rozpoczął wydawanie dekretów antyżydowskich.
Simone skończyła możliwie najlepsze, dość snobistyczne, paryskie liceum Henri IV. Po odpowiednim przygotowaniu dostała się na Ecole Normale Superieure, co jest najwyższym stopniem w całym wykształceniu francuskim. W czasie studiów filozoficznych studiowała z nią na tym samym roku Simone de Beauvoir - późniejszą towarzyszka życia Sartre'a. Obie panie ostro rywalizowały ze sobą. Nauka odbywała się w systemie punktowym, więc trwał ciągły, intensywny "wyścig szczurów". Studenci od początku traktowali Simone jako dziwadło. Daleka była bowiem od typowo studenckich form spędzania wolnego czasu nawet w tej najbardziej wyrafinowanej szkole jak owa, w której studiowała. Nazywano ją złośliwie "imperatywem kategorycznym w spódnicy", a w innych kręgach "czerwoną dziewicą". Czerwoną - ze względu na swoje zdecydowanie lewicowe przekonania, lewicowe nie w sensie komunistycznym, bowiem szczerze nienawidziła komunizmu i bolszewizmu intensywnie je krytykując. Była natomiast zwolenniczką ruchu zwanego anarchosyndykalizmem, doktryny czy też postawy politycznej zmierzającej do ograniczenia roli państwa. Właściwie zachowała swoje poglądy do końca, traktując wszelkie zbiorowości - państwo, ludzkość, czy też Kościół nazywając je za Platonem "wielkimi zwierzętami". Jednak nigdy nie wstąpiła do żadnej partii, a jej zainteresowania, czy zaangażowania polityczne wynikały ze świadomości, że istnieją ludzie pokrzywdzeni, i że nie można przejść nad tym ot tak, do porządku dziennego.
Po ukończeniu Ecole Normale Superieure, jak większość absolwentów, uczyła w prowincjonalnych liceach, jak gdyby przygotowując się do pracy na Uniwersytecie. W 1936 roku zrezygnowała na rok i podjęła krok bardzo ważny dla jej duchowego rozwoju. Przestała uczyć w szkole i anonimowo, jako zwyczajna robotnica, poszła do fabryki Renault. Pracowała przy taśmie dokręcając jakąś część. Powiedziała, że było to jedno z najważniejszych doświadczeń w jej życiu; zrozumiała bowiem co to znaczy być niewolnikiem.
W 1936 roku wybucha wojna domowa w Hiszpanii. Simone Weil zaangażowała się jako sanitariuszka w oddziałach anarchistów, ale została ranna, nawet nie w bitwie, tylko przypadkowo i musiała wrócić z frontu. W tym momencie rozpoczął się nowy okres w jej życiu, tak jak dla większości intelektualistów sympatyzujących z lewicą w latach dwudziestych i trzydziestych. W okresie wojny w Hiszpanii otworzyły im się oczy i zobaczyli, że Związek Sowiecki prowadzi taką samą imperialistyczną politykę jak wszystkie inne państwa, a komuniści popełniają zbrodnie równe faszystowskim, albo jeszcze gorsze. Wtedy porzucił lewicowe zaangażowanie również anarchista George Orwell, autor słynnego "Folwarku zwierzęcego". Czy Simone również od tego odchodzi? Trudno powiedzieć, ponieważ problem moralny solidarności z ludźmi żyjącymi w nędzy, z niewolnikami, pozostaje w niej do końca. I wyraża się również w czynach; na przykład - kiedy w 1942 roku znalazła się w Anglii, sama odbierała sobie racje żywnościowe w ramach solidarności z Francuzami, którzy dostawali jedzenie na kartki.
2. Szukanie Boga
Wydarzenia, jakie nastąpiły w roku 1938, niejako odwróciły kartę w życiu Simone Weil. Po wojnie hiszpańskiej, w okresie uspokojenia, pojechała z rodzicami do Portugalii, gdzie podczas wieczoru spędzanego na wsi ujrzała procesję. Stare kobiety, żony tamtejszych rybaków, szły w procesji modląc się za swoich mężów, którzy zginęli porwani przez głębię oceanu. Wówczas Simone - jak sama pisze - zrozumiała, ze chrześcijaństwo jest religią niewolników, i że ona też jest niewolnikiem. Zwróćmy uwagę, że w jej sposobie określania chrześcijaństwa jako religii niewolników nie ma nic z pychy Fryderyka Nietzschego, który uważał się za przedstawiciela wyższej rasy. Ona uważała siebie za niewolnika, bo od czasu pracy w fabryce wiedziała co to znaczy byź wyzyskiwanym. Od tej pory ze zdumieniem przyjmowała, gdy ktoś zwracał się do niej z szacunkiem, a nie z pogardą. Tego bowiem nauczono ją w fabryce, gdzie była traktowana jak zwykła robotnica. To pierwsze odkrycie uświadomiło jej, że chrześcijaństwo jako określona religia ma coś do powiedzenia człowiekowi.
Drugie odkrycie, na które wskazują jej osobiste pisma, nastąpiło podczas kilkudniowej podróży po Włoszech, kiedy dwa dni spędziła w Asyżu. Tam znalazła się w kościele Matki Bożej Anielskiej, który jest obudową dla XII- wiecznej romańskiej świątyni, w której modlił się święty Franciszek (wielki barokowy kościół został przez franciszkanów postawiony później w tym miejscu). Pisała: „po raz pierwszy w życiu coś mocniejszego ode mnie ugięło mi kolana”[2].
I wreszcie trzeci moment, chyba najbardziej decydujący, o którym Simone wspomina, kiedy spędzała cały tydzień w Solemnes, w klasztorze benedyktyńskim znanym ze śpiewów gregoriańskich, stamtąd pochodzi też większość nagrań tej muzyki. Niesłychanie głęboko przeżyła liturgię Wielkiego Tygodnia, w której brała udział. Później pisała o tym w liście do ojca Perrin: „Był tam młody Anglik, katolik, który pozwolił mi po raz pierwszy odczuć nadprzyrodzoną moc sakramentów przez prawdziwą anielskość, jaka z niego promieniowała po Komunii. Przypadek, bo zawsze wolę powiedzieć przypadek niż Opatrzność - podsunął mi go jako posła. Gdyż dowiedziałam się dzięki niemu o istnieniu angielskich tak zwanych poetów metafizycznych XVII wieku. Później, czytając ich, odkryłam wiersz, którego przekład tak bardzo niedoskonały czytałam ojcu, wiersz zatytułowany Miłość.[3]Nauczyłam się go na pamięć. Często w chwilach, kiedy bóle głowy były trudne do zniesienia, ćwiczyłam się w jego recytowaniu, kierując na niego całą moją uwagę i poddając się całą duszą tkliwości, jaka w nim jest zawarta. Sądziłam, że recytuję go tylko jako piękny wiersz, ale wbrew mojej woli ta recytacja miała moc modlitwy. Właśnie podczas jednej z tych recytacji stało się, że, jak już ojcu pisałam, Chrystus sam zstąpił i zdobył mnie dla siebie.”[4]
Simone Weil świadomie szukała prawdy, ale ta prawda nigdy nie miała na imię Bóg. I do końca życia, nawet wtedy, gdy znalazła Chrystusa, podkreślała w bardzo specyficzny sposób, że prawda jest najważniejsza. Dostojewski napisał: "gdybym miał wybrać między prawdą a Chrystusem, wybrałbym Chrystusa". Simone Weil pisze dokładnie odwrotnie: "Gdybym miała wybrać, wybrałabym Prawdę. Dlatego, że jeżeli Chrystus jest Chrystusem, to mieści się w Prawdzie. A inaczej to jest złudzenie".[5]
Kiedy w 1940 roku wybuchła wojna, uciekła wraz z rodzicami na południe Francji, albowiem północ kraju i Paryż dostały się pod okupację niemiecką. W Marsylii zaprzyjaźniła się z niewidomym, starszym dominikaninem, ojcem Jean Marie Perrin. Była to bardzo głęboka, duchowa przyjaźń, dialog nie tyle w sensie filozoficzno-teologicznej debaty, co swego rodzaju ojcostwa duchowego. I wtedy zrodził się problem, czy powinna przyjąć chrzest, gdyż wychowywana kompletnie indyferentnie nie była ochrzczona. Powszechnie przyjmuje sią, że nigdy nie zdecydowała się na chrzest i nie została chrześcijanką, chociaż uważała się za "uczennicę Chrystusa spoza Kościoła". Jednakże w ostatnich latach zaprzeczyła temu jej bliska przyjaciółka Simone Deitz, która na prośbę Weil udzieliła jej chrztu w ostatnich miesiącach przed śmiercią. [6]
W 1942 roku południe Francji stanowiło jeszcze strefę wolną, z której można było wyjechać. Simone korzysta z tego i przez Algerię wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, a następnie wraca do Europy zatrzymując się w Londynie. Tam nawiązuje kontakt z Komitetem Wolnej Francji kierowanym przez de Gaulle'a i zaprzyjaźnia się z jego współpracownikiem, Maurice'em Schumannem, który jest uważany za jednego z ojców Unii Europejskiej. Wtedy bowiem rodziły się pierwsze pomysły o stworzeniu sytuacji bezpiecznej dla całego kontynentu, żeby narody nie wyrzynały się ciągle. Simone Weil wpadła na pomysł, aby stworzyć oddziały pierwszofrontowych sanitariuszek, które towarzyszyłyby chłopcom lądującym w Normandii zarówno na brzegu, jak i podczas walki. Fachowcy od spraw liniowych odrzucili jednak ów projekt. Następnie zgłosiła się na cichociemnego, żeby zrzucili ją do Francji, ale nie dopuszczono do tego, między innymi ze względu na jej krótkowzroczność. Wówczas wpadła w rozpacz, bardzo szybko rozwinęła się w niej gruźlica i Simone zmarła 24 sierpnia 1943 roku w sanatorium w Ashford (hrabstawo Kent).
Mówiono, że jej odmowa przyjmowania pokarmów była formą nie tyle samobójstwa, co rodzajem unicestwienia, jakiemu poddawali się XII i XIII- wieczni Katarzy, średniowieczni manichejczycy z południa Francji. Simone była nimi bardzo zafascynowana. Śmierć przez odejście, czy unicestwienie nazywano endurą i niektórzy twierdzą, że taki charakter miała śmierć Simone Weil. Zresztą w jej spisanych poglądach widać chęć wycofania się z życia.
Wielkim miłośnikiem jej pism był Albert Camus. Trzeba powiedzieć, że Simone za życia nie wydrukowała nic, lub bardzo niewiele. Treść jej książek pochodzi z zebranych pośmiertnie notatek w kajetach, czy zeszytach. Camus wypatrzył fragment, który nazwał prologiem. Pani Selma Weil opowiedziała Miłoszowi, że po otrzymaniu Nagrody Nobla Camus uciekł dziennikarzom i zapukał do jej mieszkania koło Ogrodu Luksemburskiego. Poprosił panią Weil - wówczas już wdowę - aby mógł posiedzieć chwilę w pokoju Simone i pomyśleć chwilę przy tym stole, przy którym ona odrabiała lekcje.
"Prolog" może być w pewnym sensie rodzajem takiej "pamiątki" jak u Pascala, świadectwem nawrócenia. Z tym, że nawrócenie Pascala było jednoznaczne. U Simone Weil jest inaczej, nie powiem, że mniej drapieżnie, bo łagodnym myślicielem to on nie był, ale Simone jest inna. Oto zasadnicze myśli "Prologu":
"Wszedł (kto - można się tylko domyślać- JAK) i powiedział; biedny, kto nie rozumie nic, kto nie wie. Chodź ze mną, a ja nauczę cię rzeczy, których się nawet nie domyślasz. Zaprowadził mnie do kościoła. Ten kościół był nowoczesny i brzydki. Kazał mi uklęknąć przed tabernakulum. Powiedziałam; ja jestem nieochrzczona. Upadnij na kolana z miłością przed tym miejscem jako miejscem, w którym mieszka Prawda. Potem zabrał mnie na swoje poddasze, tam, gdzie przez otwarty dach widać było cały świat. Czasami ktoś wchodził, rozmawialiśmy. Gdy byliśmy zmęczeni, otwierał szafę, brał chleb, łamał, brał wino, karmił mnie, rozmawialiśmy. Gdy byłam znużona, kładłam się na podłodze i doznawałam łaski snu. Rozmawialiśmy o wszystkim. Nie nauczył mnie tego, co mi obiecywał, ale w pewnym momencie powiedział; a teraz sobie idź. Płakałam. Rzuciłam mu się do nóg. Prosiłam: nie wyrzucaj mnie! Wyrzucił mnie na schody. Nie umiałam nawet znaleźć tego miejsca, gdzie był dom, w którym byliśmy razem na tym poddaszu. Nigdy nie próbowałam go znaleźć. Zrozumiałam, że On przyszedł po mnie przez pomyłkę. Moje miejsce nie jest na tym poddaszu, gdziekolwiek bądź; w więzieniu, albo w mieszczańskim salonie pełnym czerwonych pluszów, albo w dworcowej poczekalni. Wiem dobrze, że On mnie nie kocha. Jakże by mógł mnie kochać? A przecież jest we mnie coś, jakaś odrobina mnie samej, jakaś głębia duszy, która drżąc z lęku, nie może się obronić myśli, że może mimo wszystko On mnie kocha"[7].
To bardzo ważne rozróżnienie, że gdzieś we wnętrzu jest taka drobna cząstka duszy, która drżąc z lęku spodziewa się, że może On ją kocha. Potem Simone Weil nazwie tę cząstkę czymś najważniejszym w człowieku, co już nie jest osobowe lecz bezosobowe, najgłębiej święte. Jak widzicie, jest to zupełnie inna pamiątka niż u Pascala. Trudno doszukiwać się tu zwieńczenia, a jeśli nawet ono istnieje, to w sposób tajemniczy i niesłychanie trudny, bo opisane wyżej spotkanie zakończyło się klęską, choć może nie do końca. Ta "Pamiątka" jest jakby zapisem doświadczenia właśnie duchowego, swoistej nie- psychoterapii, lecz pneumoterapii, czyli duchowego leczenia Simone, która o tym mówiła. I wysnuła z tego doświadczenia bardzo ważny wniosek dla swojej pracy psychicznej i duchowej. W jaki sposób to robiła? Tu chciałbym pokazać bardzo ważną rzecz w jej tekstach; mianowicie uważała, że podstawą wszelkiej twórczości jest umiejętność skupienia i uwagi.
W 1940 roku, podczas pobytu w Marsylii, oprócz pracy w winnicy, zarabiała na utrzymanie dając lekcje greki jednemu ze swoich znajomych. W ramach tych zajęć przerobili i opracowali pod względem filologicznym tekst modlitwy "Ojcze Nasz" i postanowili nauczyć się go na pamięć.
Powtarzałam sobie to często - pisze Simone - Ja nigdy nie modliłam się, nigdy nie umiałam się modlić, mimo że już wiedziałam, że jest
Simone wprawdzie długo wstrzymywała się z chrztu, ale była głęboko przekonana, że Eucharystia to Chrystus, który jest w Niej obecny. Było dla niej oczywiste, że w tym kawałku chleba jest Bóg. Oto co postanowiła: „Wtedy zrozumiałam, że muszę te słowa wypowiadać z największą uwagą". Narzuciła sobie więc następującą praktykę: przed wyjściem do pracy w winnicy powtarzała tyle razy po grecku "Ojcze Nasz", aż powiedziała przynajmniej raz bez żadnego roztargnienia, nie pozwalając sobie na najmniejszą ucieczkę, czy nieuwagę. Uwaga i skupienie były dla niej czymś najważniejszym.
"Od tego czasu jako jedyną praktykę narzuciłam sobie odmawianie każdego ranka raz jeden z absolutną uwagą. Jeżeli, kiedy odmawiam, moja uwaga rozprasza się i słabnie choćby w najmniejszym stopniu, zaczynam na nowo, aż zdobędę się na uwagę absolutnie bez domieszki. Zdarza mi się niekiedy powtarzać jeszcze raz przez czystą przyjemność, ale robię to tylko, kiedy mam na to ochotę"[8].
Jest to pewien rodzaj modlitwy. Simone Weil w ogóle twierdziła, że absolutna uwaga, na cokolwiek byłaby skierowana, jest stanem modlitwy. Pragnę wskazać fragmenty majace coś wspólnego z myśleniem dalekowschodnim, gdyż Simone bardzo ceniła buddyzm, a wiadomo, że jedną z podstawowych prawd tej religii jest zarówno uważność jak i bezosobowość. Sama przyjęła dla siebie drogę chrześcijańską jako jedyną, choć wolała pozostać poza społecznym ciałem Kościoła. Przy tym twierdziła, że każda religia, czy jakakolwiek doktryna filozoficzna będzie budowała człowieka duchowo, jeśli on włoży w to maksimum pracy polegającej na uważności. W sensie duchowym różnimy się między sobą tak naprawdę tym, czy potrafimy wytrwać w skupieniu przez dwadzieścia minut, czy zawsze wszystko popsuje się nam już po dwóch minutach. W tym celu znaleziono nawet taką rozprawkę o zabawnym tytule, ale niesłychanie pożyteczną; "Rozważanie o dobrym użytku studiów szkolnych w miłości do Boga"[9]. Nie chodzi tu bynajmniej o naukę religii; jak najdalsze były od niej przecież przede wszystkim geometria i matematyka. Kluczem chrześcijańskiej koncepcji studiów jest pewność, że modlitwa wymaga uwagi. To skierowanie ku Bogu całej uwagi, do jakiej dusza jest zdolna. jakość uwagi znaczy wiele jeżeli chodzi o jakość modlitwy. Gorące serce niewiele tutaj wystarczy, ani też uciekanie się do jego emocji. Prawdziwa modlitwa jest twardą pracą nad umiejętnością skupienia. I dlatego bardzo ważne jest kształtowanie daru uwagi, na tym zresztą polega sens studiów; nie na tym, czego się nauczymy. lecz czy potrafimy tak się uczyć, aby znaleźć odpowiednią koncentrację dla naszej uwagi.
Większość szkolnych ćwiczeń daje również im tylko właściwe korzyści, ale są to korzyści drugorzędne. To, że nauczycie się psychologii, jest drugorzędne. Najważniejsze jest to, żeby nauczyć się bycia skupionym, koncentracji. Dwadzieścia minut napiętej uwagi bez zmęczenia jest warte nieskończenie więcej niż trzy godziny tej pilności ze zmarszczonymi brwiami, po których mówi się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku "dobrze pracowałem". Pod tym względem zastanawianie się nad własną głupotą jest może bardziej użyteczne niż medytacja nad własnym grzechem. Świadomość grzechu daje poczucie, że jest się złym i wkrada się w to niekiedy pewna duma. Kiedy przemocą możemy sobie utkwić oczy i wzrok duszy w głupio nieudanym ćwiczeniu szkolnym, czujemy jasno, nieodparcie, że jesteśmy czymś miernym. Nie ma wiedzy bardziej nad to praktycznej. Jeżeli uda nam się poznać tę prawdę całą duszą, idziemy już na trwałe dobrą drogą.
I tutaj uwagi dla nauczycieli: "Pierwszym obowiązkiem wobec uczniów i studentów jest zapoznać ich z tą metodą; nie tylko w ogóle, w formie szczególnej, zastosowanej do każdego gatunku ćwiczeń. Jest to obowiązek nie tylko profesorów, ale również przewodników duchowych. Nie moralizować; uczyć duchowej koncentracji. Ci powinni ponadto im wyjaśnić tak, aby nie pozostawiało to żadnej wątpliwości, analogię między postawą umysłu w każdym z tych ćwiczeń i sytuację duszy, która napełniwszy lampę oliwą, czeka na swego oblubieńca z ufnością i upragnieniem"[10]. Bardzo wyraźny obraz biblijny. Warunkiem metody duchowego rozwoju jest więc uwaga, koncentracja. I to stanowi drogę duchowego rozwoju, który wedle Simone Weil, jest w gruncie rzeczy wycofywaniem się, unicestwieniem.
Kiedy była już duchowo rozbudzona i potrafiła odmawiać "Ojcze Nasz" w pełnym skupieniu, zdawała sobie sprawę z tego, jakie duchowe pożytki płyną z umiejętności pracy nad własną uwagą, skrystalizowały się jej poglądy na temat ateizmu i Boga. Wypowiedziała myśl, dla wielu kontrowersyjną: „Z dwóch ludzi, którzy nie doświadczyli sami istnienia Boga, ten który jemu przeczy, jest Mu bliższy. Nie na tym bowiem polega jakie są twoje poglądy wyrażane w sferze intelektualnej, zwerbalizowanej; ważne jest to, czego dotykasz duchem". O sobie mówiła tak: „Ateizm - przypadek zdań sprzecznych prawdziwych. Dwa zdania prawdziwe: Bóg istnieje - i - Bóg nie istnieje - obydwa są prawdziwe. Na czym polega problem? Jestem zupełnie przekonana, że jest Bóg w tym sensie, że moja miłość nie jest złudzeniem. Jestem zupełnie przekonana, że nie ma Boga w tym sensie, że jestem zupełnie pewna, że nic rzeczywistego nie odpowiada temu, co mogę pojąć wypowiadając to słowo. Tworzymy sobie jakiś obraz - ten obraz jest zawsze fałszywy. Ale to, czego nie mogę pojąć, nie jest złudzeniem. Jest Bóg - moja miłość nie jest próżna. Ale nie ma Boga jeśli próbuję Go nazwać, czy przedstawić jakiś konkretny obraz. To dotyczy bardzo wielu rzeczy, na przykład religia jako źródło pociechy. To niewątpliwie jest przeszkodą w prawdziwej wierze".
I powiada : "Ateizm jest oczyszczeniem; ateizm jest błogosławieństwem dla człowieka religijnego, albowiem oczyszcza go z fałszywych obrazów. Żąda od niego przekroczenia wszystkich fałszów i spłaszczeń"[11]. Wśród ludzi, w których nie obudziła się nadprzyrodzona część ich istoty, ateiści mają rację, a wierzący nie mają racji; bo ci, którzy mówią że wierzą to właściwie tylko żyją w pewnych pobożnych słowach, ale nie ma w nich tego obudzenia - jak to ona nazywa - tej nadprzyrodzonej części ich istoty.
Jeżeli w takim razie istnieje ten Bóg, to jaki On jest? Doświadczenie Boga będące udziałem Simone Weil jest inne niż to, z którym mogła spotkać się w ortodoksyjnym chrześcijaństwie. Twierdzi, że Bóg nie jest wszechmocny, albowiem jest twórcą. Stwarzanie to zrzekanie się władzy, abdykacja. Ale wszechmoc Boga polega na tym, że zrzeka się On tej władzy z własnej woli. Proszę zwrócić uwagę na oryginalność tego stwierdzenia, w myśl którego Bóg będąc wszystkim aby stworzyć świat, musiał się niejako skrócić, zagęścić w sobie, ustąpić, zrobić miejsce. Te myśli były zawarte już w XIII- wiecznej Kabale żydowskiej. Niejasne jest jedynie wyrzeczenie się przez Boga wszechmocy. Cóż to właściwie znaczy? Bóg jest na ziemi wszechmocny tylko w tym sensie, że zbawia tych, którzy chcą być przez Niego zbawieni. Całą resztę swej mocy oddał księciu tego świata i bezwładnej materii. Rozporządza jedynie mocą duchową. Bóg jest darem, jest dobrym, jest czystym. A jeżeli jest czysty i dobry to pojawia się następny problem; Bóg się wycofał, a świat legł w złu. Zło całe pochodzi ze świata, który jest w mocy księcia tego świata i bezwładnej materii.
Owe wątki myślenia o Bogu mają u Simone Weil charakter gnostycki. Stara gnoza próbowała jakby usprawiedliwić Boga za zło świata, pokazując, że Bóg który zbawia, jest niewinny, albowiem kto inny stworzył świat. Prawdziwy Bóg jest gdzieś daleko, wysoko, nie odpowiada za zło tego świata. A świat leży w złu, cały jest zły. Trzeba więc się z niego niejako wycofać.
To bardzo ważne, ale też i trudne myśli. Odpowiadają treści "Prologu"; wszedł, rozmawiał, obudził duchowo, a potem dokądś odszedł. Bóg nuży się przybywając na spotkanie duszy, którą chce porwać. Jeśli choćby na krótki moment, jak błyskawica dusza ulegnie, wyrazi swą pełną zgodę, staje się łupem Boga. A On w momencie gdy złapie ten łup, zaczyna się oddalać. I człowiek pozostając sam musi wyjść, uciec, odejść, przebywając tę całą drogę, którą Bóg przebył aby dojść do człowieka, dotknąć jego duszy. Simone mówi, że to właśnie jest krzyż. Tylko przez krzyż, czyli przez samounicestwienie można wrócić do Boga.
3. Przeciw personalizmowi
Unicestwienie nie oznacza, jak naiwnie moglibyśmy sądzić, jakiegoś ubezwłasnowolnienia. Jak wygląda sytuacja tej cząstki człowieka, która jest święta, czyli jak najbardziej boska? Nie chcąc prowadzić rozważań porównawczych wspomnę tylko, że w tej antropologii czyli nauce o człowieku Simone Weil znajduje się coś z tej tradycji, która rozróżniała w człowieku ciało, duszę i ducha. Simone nie posługuje się tą nazwą, ale mówi, że jest w człowieku to „coś" uświęcone, głębsze niż osoba, niż osobowość - czyli coś boskiego w człowieku. Ma to za zadanie unicestwić człowieka, aby z powrotem wrócić i zjednoczyć się z Bogiem. Od dzieciństwa aż do grobu w głębi każdej istoty ludzkiej jest coś, co pomimo wszystkich zbrodni popełnionych, doznawanych, czy tylko poznawanych, czeka nieugięcie na to, by mu czynić dobro, a nie zło. I to właśnie jest święte we wszelkiej ludzkiej istocie; to coś najgłębszego, najbardziej bezbronnego, co jest oczekiwaniem dobra. Dobro to jedynym źródłem tego, co święte. Mówiąc że Bóg jest czystym dobrem Simon Weil przedstawia się jako uczennica Platona. Tylko dobro i to, co dobro przynosi jest święte. Święta nie jest w człowieku jego osoba, czy osobowość. Dla niej osoba to jest coś powierzchownego, co - jak sądzę - u Junga nazywa się personą, czyli obrazem jednostki jaki funkcjonuje społecznie.
Dla Simone Weil osoba to sposób w jaki jesteśmy z innymi. Nie dotyczy to jednak takich relacji jak przyjaźń, miłość, rozmowa przy chlebie i winie na strychu, ponieważ wówczas otwiera się ta najbardziej delikatna i bezbronna cząstka mnie samego; w innych przypadkach przekonanie to jest bardzo fałszywe. Właściwie wszystkie próby ocalenia człowieka w XX wieku miały, tak czy inaczej, charakter personalistyczny - to znaczy osoba była czymś najważniejszym i dobrym. Osoba powzięta jakby sama w sobie , bądź też osoba jako partner dialogu, jak w chrześcijańskiej i żydowskiej filozofii dialogu ja-ty. Simone Weil wypowiada taki pogląd: święte, co ocaleje w człowieku jest tym, co nieosobowe, co leży głębiej od tego poziomu, na którym mogę o sobie mówić "ja". "Ja" bowiem jest dla niej zawsze skorelowane z "my", a wszelkie formy bycia w "my" społeczności są fałszywe[12]. Naprawdę twórczy jesteśmy wtedy, gdy jesteśmy samotni. Według niej zadania matematycznego nie rozwiąże tłum na ulicy. Każde dziecko, gdy z uwagą uczy się jak rozwiązać równanie z dwiema niewiadomymi, jest najbardziej twórcze w tym samotnym wysiłku uchwycenia problemu i rozwiązania go - i to jest najbardziej istotne i ważne. Tak jak możemy się podniecać, niesłychanie symbolicznie i wzniośle, ale gdy to dziać się będzie w tłumie, będzie tylko uczestniczeniem w wielkich zwierzętach.
„Przejście do bezosobowości dokonuje się tylko przez rzadkiej jakości uwagę, która jest możliwa tylko w samotności, l to nie tylko samotności faktycznej, ale także samotności moralnej. Nie dokonuje się nigdy u tego, który uważa się sam za część zbiorowości, czyli za część jakiegoś „my".
Ludzie w zbiorowości nie maja dostępu do dziedziny bezosobowej, nawet w jej niższych formach. Grupa istot ludzkich nie potrafi nawet zrobić dodawania. Dodawanie dokonuje się w umyśle, który chwilowo zapomina, że istnieje jakikolwiek inny umysł. Osobowe przeciwstawia się bezosobowemu, istnieje jednak między nimi przejście. Między bezosobowym a zbiorowością przejścia nie ma”[13].
Szczególnie niebezpieczną formą jest przekładanie tego co święte, czyli najbardziej nieuchwytne i bezosobowe w każdej ludzkiej istocie na terminy społeczne. Gdy próbujemy mówić o świętej miłości ojczyzny lub ludzkości, to po prostu jest bałwochwalstwo, bo oddaje się cześć "wielkim zwierzętom", które sami ustanawiamy po to, aby nas pożerały. Pożerały to, co w nas jest jedyne, niepowtarzalne i naprawdę święte. Ucieczka od tych wielkich zwierząt w sferę bezosobowości jest możliwa przez wyjście w górę.
Podając przykłady ze sztuki, Simone jest w tym momencie kontrowersyjna, warto jednak zastanowić się nad tym. Dla niej najważniejsze są dzieła anonimowe. Twierdzi, że od czasów renesansu, gdy sztukę zaczęto pojmować jako wyraz osobowości, mamy do czynienia z prezentacją często wielkich, znakomitych dzieł, które są duchowo słabe - właśnie przez swój charakter osobowy. Za tym kryła się zawsze jakaś gra. Malowano po to, żeby zdobyć poklask, być szanowanym, wzmocnić swoje ego, bo to bardzo miło być uznanym np. malarzem i zbierać pieniądze. Ale - zdaniem Simone - więcej piękna jest " w anonimowej głowie znalezionej gdzieś w piasku nad morzem w Grecji. Nie wiadomo kto ją zrobił, ale w tym jest piękno, bo jest bezosobowe". Taka jest dla niej muzyka gregoriańska i utwory Bacha. Bach pisał kantaty z niedzieli na niedzielę, bo taki kontrakt podpisał i był w tym wszystkim genialnie ponadosobowy
„Śpiew gregoriański, kościoły romańskie, Iliada, wynalazek geometrii nie były dla istot, przez które przeszły, żeby dojść do nas, okazją do rozkwitu osobowości. Nauka, sztuka, literatura, filozofia, będące tylko formami rozkwitu osobowości, stanowią dziedzinę, gdzie dokonują się osiągnięcia wspaniałe i sławne, które zapewniają nazwiskom życie przez tysiące lat. Ale ponad tą dziedziną, wysoko ponad nią, oddzielona bezmiarem, jest inna dziedzina, w której mieszczą się rzeczy pierwszego rzędu, l te są już ze swej istoty czymś bezimiennym.
Zapomnienie lub zachowanie imienia tych, którzy do tej dziedziny dotarli, jest kwestią przypadku; nawet jeśli zostało zachowane, oni sami pogrążyli się w bezimienności. Osoba ich zniknęła”[14].
Zwracam uwagę, że w tych przemyśleniach Simone Weil można odkryć elementy bliskie pewnym nurtom medytacji buddyjskiej; wygaszone "ja" i pozostaje tylko widzenie. Widzieć krajobraz taki, jakim jest, gdy mnie tu nie ma. To ponadosobowe dążenie do duchowego otwarcia na Boga jest wycofywaniem się, znikaniem w sferze tego, co bezosobowe, co jest najpewniejsze, do Boga. "Chciałabym zniknąć, aby te rzeczy, które widzę, stały się doskonale piękne i przez to samo nie będą już rzeczami, które ja oglądam"[15]
Simone Weil jest więc niewątpliwie - jak to ujął Czesław Miłosz - jednym z najważniejszych świadków XX wieku, ponieważ była wrażliwa na straszliwe cierpienia i doświadczenia, jakie stały się udziałem ludzkości w mijającym stuleciu. Była wrażliwa również na ten duchowy, ponadosobowy wymiar i na wszystkie - o czym nie wspomniałem - fascynacje innymi tradycjami religijnymi. Uczyła się sanskrytu i czytała Bhagawadgitę, komentując ją. Jednak będąc przekonana o tym, że Chrystus jest Bogiem i prawda jest w Kościele, a nawet modląc się czy medytując przez Eucharystią, długo nie decydowała się na przyjęcie chrztu. Jest postacią niesłychanie dramatyczną, rozdartą, ale niech mi będzie wolno wypowiedzieć moje osobiste zdanie, że Simone Weil to jedna z najpiękniejszych postaci, z którą się spotkałem.
[1] Najważniejsza i najpełniejsze biografia Simone Weil to dzieło Simone Pétrement La vie de Simone Weil, Paris 1978, Fayard; w języku polskim najpełniejsza informacja w: Simone Weil Dzieła, przeł. Małgorzata Frankiewicz, Poznań 2004, s.27-76
[3] Jest to wiersz Gerge'a Herberta, istnieje przekład polski Stanisława Barańczaka, w: Antologia angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia, Kraków 2009 s. 279
[6] Informację tę zawdzięczam prof. Cynthi L. Haven ze Stanfort University, więcej informacji
Diogenes Allen and Eric Springsted Spirit, Nature and Community: Issues in the Thought of Simone Weil, (1994).
[7] Simone Weil - Świadomość nadprzyrodzona (Wybór myśli), przeł.. Aleksandra Olędzka-Frybesowa, Warszawa 1965, s. 29-30