Wielu intelektualistów nie cierpi Jordana Petersona. Dlaczego?
W trakcie mojej krótkiej przygody z koledżem pewna profesor filozofii wzięła mnie pod swoje skrzydła i wspierała w moich przedsięwzięciach badawczych. Była ona świetnym naukowcem - ledwie skończyła 35 lat, a już zdobyła stałą posadę na uczelni nalężącej do elitarnej Ligi Bluszczowej - szczerze zainteresowanym ideami, ale nadal skłonnym poświęcać czas na pomoc młodemu studentowi. Jej specjalnością była psychologia moralności (dziedzina zajmująca się znaczeniem emocji, uczuć i postaw), a ja zapisałem się do ambitnego projektu, w ramach którego miałem napisać serię artykułów na temat psychologii miłości.
Temat który wybrałem należał do podejmowanych nieproporcjonalnie rzadko w psychologii moralności, mimo iż dotyka przecież jednego z najistotniejszych, jeśli nie najistotniejszego stanu psychologicznego, jakiego człowiek doświadcza w życiu. Gromadząc publikacje naukowe, na których planowałem oprzeć pracę uznałem, że aby dowiedzieć się, jakie poglądy ma na te sprawy ogół społeczeństwa, należałoby przeczytać kilka książek napisanych przez naukowców, ale skierowanych do szerszej publiczności.
Pewnego razu, przedstawiłem mojej mentorce listę artykułów i książek, z jakimi planowałem się zapoznać. Gdy doszedłem do pozycji popularnonaukowych kobieta prychnęła drwiąco i zasugerowała, bym nie tracił czasu na „pop psychologię” uprawianą w mediach. Byłem zaskoczony. Nigdy wcześniej nie zaobserwowałem u niej symptomów dogmatyzmu i zideologizowania. Poza pojedynczą docinką w stronę Ayn Rand (co w środowiskach akademickich w ogóle mnie nie dziwi) jak dotąd ani razu nie dała po sobie poznać, że prezentowanie idei w sposób zrozumiały dla szerszej publiczności jest z jakichś powodów normatywnie niewłaściwe.
Po co niby mielibyśmy próbować lepiej zrozumieć wszystkie te ważne zagadnienia, jeśli nie po to, by dzielić się z opinią publiczną wiedzą o tym, jak wieść lepsze, pełniejsze, bardziej wartościowe życie? Jeśli akademicy mieliby zamykać się w swoich katedrach i instytutach, po co w ogóle przyjmować studentów? Dlaczego nie zatrudnić po prostu wszystkich profesorów nauk humanistycznych w lewicowych think tankach i oszczędzić im czasu marnowanego na przekazywanie wiedzy? Oczywiste jest, że w przekazie kierowanym do laików pomija się pewne niuanse, ale to norma w każdego rodzaju komunikacji. Najlepsi w swoim fachu potrafią ubierać skomplikowane teorie w przystępny język licząc się z mniejszymi lub większymi wypaczeniami po stronie czytelników i słuchaczy. Nie powinno to podkopywać prób szerzenia wiedzy poza budynkami uniwersytetów.
Zarówno ja, jak i wspomniana profesor, opuściliśmy później uczelnię. Ona objęła stanowisko kierownicze w prestiżowej szkole humanistycznej, a ja kontynuowałem moje projekty badawcze poza uczelnią.
W ostatnich miesiącach odczuwam nawrót tego samego dyskomfortu, jaki odczułem, gdy powiedziano mi, bym nie tracił czasu na zajmowanie się „nauką popularną”. To nieprzyjemne, znajome uczycie wywołują u mnie akademicy i intelektualiści, spośród których wielu generalnie szanuję za wkład w ich poszczególne dziedziny, lecz którzy dziś tłumnie pokpiwają sobie z nagłej popularności profesora Jordana Petersona[1]. Początkowo myślałem, że mamy tu do czynienia ze zwykłymi przepychankami politycznymi, tyle że rozgrywanymi na arenie akademickiej, ale byłem w błędzie. W tym tekście podejmę próbę wyjaśnienia, co faktycznie ma miejsce. Od dłuższego czasu unikałem tego tematu, ale widząc, jak kolejni skądinąd zasługujący na uznanie akademicy i intelektualiści zachowują się w sposób niegodny zajmowanej pozycji, moje pokłady cierpliwości się wyczerpały.
A zatem zaczynajmy.
Krótko o genezie popularności Petersona
Osobiście po raz pierwszy zetknąłem się z Petersonem, gdy znajomy wysłał mi nagranie, na którym profesor w nieformalnym kontekście dyskutuje ze studentami o lewicowych inklinacjach[2].
Z uwagi na poglądy osoby, która przesłała mi to nagranie oraz ówczesny rozgłos wokół prowokatorów takich jak Milo Yiannopolous, przejrzałem je tylko pobieżnie uznając Petersona w najgorszym wypadku za prawicowego podjudzacza (choć deklaracja „nie lubię Nazistów” wygłoszona zaraz na początku przywoływanego tu nagrania go z takiego zarzutu oczyszcza), a w najlepszym za dostarczyciela intelektualnej amunicji trollom internetowym. Ciekawe? Owszem. Ale niekoniecznie warte czasu i nerwów, z jakimi wiąże się zaangażowanie w ideologiczną szarpaninę.
Cała afera wokół protestu Petersona wobec forsowanej w Kanadzie Ustawy C16 przeszła jakoś obok mnie i w zasadzie o nim zapomniałem, aż do momentu, gdy po rozmowie na temat interpretacji snów kolega przysłał mi wykład Petersona o twórczości Junga i Nietzschego. Materiał był kiepskiej jakości, nagrany w roku 2015 telefonem leżącym na biurku profesora w sali Uniwersytetu Toronto, na długo zanim stał się on twarzą aktywizmu na rzecz wolności słowa.
Wtedy pomyślałem sobie: „Ok, ciekawe. Fajnie że ktoś taki publikuje swoje wykłady w sieci”.
Kilka dni później natknąłem się na ten oto artykuł o nagłówku: „Kontrowersyjny profesor Uniwersytetu Toronto zarabia niemal 50 000 dolarów miesięcznie w ramach crowdfundingu”[3].
50 000 dolarów miesięcznie? W donacjach? Co?!
Kilka miesięcy później miesięczne wpłaty poprzez konto Petersona na platformie Patreon przekroczyły 80 000 dolarów. Jako że zarobki te spotkały się z ostrą krytyką (co jest wymowne i do czego wrócę w dalszej części tekstu), profesor ostatecznie przestał ujawniać wysokość miesięcznych wpłat.
To przykuło moją uwagę. Ostatnie kilka lat spędziłem rozmyślając nad reformą szkolnictwa wyższego oraz współpracując z wiodącymi przedsiębiorcami i umysłami z tej branży. Stale powraca kwestia zasadności edukacji z zakresu nauk humanistycznych. Część ludzi zbyt pochopnie uznaje wykształcenie humanistyczne jako bezużyteczne oraz niewarte poświęcania czasu i środków. Zamiast tego zalecają oni edukację stricte pod kątem zawodowym. Jednak spośród znanych mi ludzi większość najlepiej radzących sobie w życiu i deklarujących najwyższe poczucie szczęścia to osoby szeroko oczytane, potrafiące rozmawiać o ideach od Arystotelesa po Junga i Jacobsa oraz z przyjemnością angażujące się w intelektualne dyskusje.
Przesłuchałem wykłady Petersona, które okazały się bardzo szczegółowe, złożone i obejmujące wiedzę z zakresu doświadczeń klinicznych, teorii psychologicznych (większość silnie ugruntowanych w nauce, co w psychologii nie jest regułą) i jungowskiej interpretacji mitów. Gdy profesor opublikował swoją serię wykładów biblijnych[4], po raz pierwszy od lat dziecięcych z głębokim zainteresowaniem słuchałem, jak ktoś mówi o ideach religijnych oraz o tym, jak idee te przejawiają się w innych obszarach naszej kultury. Ponad dekada sceptycyzmu wobec tekstów religijnych, będącego następstwem styczności z ich płytkimi, zideologizowanymi interpretacjami momentalnie odeszło w zapomnienie.
Peterson w swoich wykładach rzadko wchodzi na tematy polityczne. Gdy zapytany, bez wahania odpowiada, że nie jest przeciwny zwracaniu się do transseksualistów preferowanymi przez nich zaimkami, a jedynie narzucaniu obywatelom arbitralnego języka przez centralną władzę polityczną. Taka postawa wydaje mi się zgodna ze zdrowym rozsądkiem. Jednym z fundamentów egalitarnego charakteru społeczeństw amerykańskiego i kanadyjskiego jest odrzucenie wymuszonych tytułów i zwrotów.
Słuchacze Petersona cenią w nim to, że stara się on zasypywać ideologiczną przepaść między przeciwległymi krańcami politycznego spektrum (w istocie, znani mi przedstawiciele środowisk alt-right nie lubią go bardziej niż uczciwi socjaldemokraci, których znam). Światopogląd Petersona opiera się na klasyczno-liberalnym odrzuceniu kolektywizmu (ideologii odpowiedzialnej za śmierć ponad 50 milionów ludzi w samym XX wieku) przy jednoczesnej odmowie atomizacji jednostki w odniesieniu do kultury, do której przynależy.
Nie dalej niż tydzień temu spotkałem znajomą z San Francisco (Mekki amerykańskiej poprawności politycznej), która określa się „liberalną demokratką”. Miała ona okazję wysłuchać kilku wykładów Petersona i przyznała, że nie potrafiła z nich wyczytać jego afiliacji politycznych, za to znalazła w nich ciekawy przekaz o naturze świata i sytuacji współczesnego człowieka. Szybko zrozumiała dlaczego osoby w rodzaju Petersona zyskują tak dużą popularność pośród zwykłych ludzi. Podkreślała przy tym, że nie uważa się ani za libertariankę, ani konserwatystkę, a mimo to Peterson zmotywował ją do introspekcji, poszerzenia wiedzy na temat jungowskich archetypów oraz szerszego spojrzenia na kulturę, która kształtuje świat.
Nie ją jedną. Na porządku dziennym rozmawiam z przyjaciółmi i znajomymi o rozmaitych poglądach politycznych, którzy odnajdują wartość w wykładach Petersona. To często ludzie, którzy studia pokończyli lata temu (lub nie uczęszczali na nie w ogóle), a teraz zabierają się do czytania klasycznych pozycji Dostojewskiego, Junga, Neumanna czy nawet Biblii, uzbrojeni w intelektualne wprowadzenia do nich. Peterson regularnie opowiada o listach z podziękowaniami od fanów, których jego moralistyczny przekaz zainspirował do zebrania się w sobie i „ogarnięcia się” - czyli ustalenia, jak chcieliby żeby wyglądało ich życie oraz odważnego, sumiennego zabiegania o to. Jego subkonto na Reddit[5] (owszem, posiada takowe) pełne jest osobistych historii ludzi, którym Peterson pomógł odzyskać kontrolę nad życiem i nauczył lepiej nawigować przez świat.
W dyskusjach nad wartością edukacji wyższej prędzej czy później ktoś przywołuje argument, według którego wykształcenie humanistyczne jest jedną z tych rzeczy, które sprawiają że warto żyć. Zdaniem wielu, oczytanie w filozofii, czy socjologii, nauka o tradycji, kulturze i historii, o umiejscowieniu człowieka w cywilizacji, pomaga lepiej poruszać się w rzeczywistości. Adwokaci ograniczenia edukacji wyłącznie do wykształcenia zawodowego działają na szkodę studentów, którzy zostaliby wtedy pozbawieni szansy na zgłębienie tych dziedzin.
Na wydziałach marketingu i kursach sprzedaży wykładowcy podkreślają wartość, jaką daje lektura prac myślicieli takich jak Jung czy Dostojewski oraz uczenie się od specjalistów, którzy dokładnie przestudiowali ich dzieła. Jeśli koledże i uniwersytety zawodzą na polu wyposażania studentów w umiejętności przydatne na rynku pracy, powinny przynajmniej zapewniać im solidne wykształcenie humanistyczne, które faktycznie może wzbogacić ich życie, nieprawdaż?
Dokładnie to robi Peterson. Doszukiwanie się w jego działalności agendy alt-rightu czy czegoś podobnego świadczy o rozmyślnej ignorancji[6].
Jordan Peterson dokonuje dla psychologii to, czego uczelniom wyższym nie udało się dokonać dla nauk humanistycznych ogółem: rozbudza ciekawość w wolnych jednostkach i sprawia, że z własnej inicjatywy stają się dożywotnimi studentami.
Przedstawiciele środowisk akademickich szybko zarzucili mu, że jego „pop psychologia” nie jest niczym więcej niż coachingiem ubranym w naukową terminologię, a od samego Petersona trąci szarlataństwem. Oto przykładowy artykuł krytyczny, którego ton można odgadnąć już na podstawie nagłówka: „Czy Jordan Peterson to mędrzec (dla) głupców?”[7].
Zamiast analizować czy zarzuty zamieszczone w tym artykule są zgodne z prawdą (co zdążył już zrobić ktoś inny[8]), warto podjąć próbę zrozumienia samego pytania. Zbrodnią Petersona wydaje się być udostępnienie słuchaczom i studentom narzędzi, które mogą im pomóc poprawić ich sytuację życiową oraz łączenie tych narzędzi z literaturą, mitologią i doświadczeniami klinicznymi.
Czy powodem, dla którego staramy się lepiej rozumieć siebie oraz świat nie jest właśnie chęć poprawy naszej sytuacji? Czy nauki humanistyczne, właściwie wykładane, nie mają służyć dokładnie temu celowi? Jak miałyby wyglądać nauki humanistyczne, gdyby nie można było ich wykorzystywać celem poprawy własnego życia?
Jeśli intelektualiści byliby uczciwi wobec Petersona i jego osiągnięć, nawet najbardziej wrogi mu przedstawiciel inteligencji powinien umieć przyznać, że projekt Petersona należy uznać za korzystny, gdyż realizuje ideał, który przyświecał większości jego kolegów po fachu, gdy obierali taką, a nie inną ścieżkę kariery. Jordan Peterson jest naukowcem płodnym i w dodatku renomowanym - wykładał na Harvardzie, a obecne pracuje na Uniwersytecie Toronto. 12 Rules for Life nie jest jego książkowym debiutem; w roku 1999 opublikował Maps of Meaning, obszerną księgę, w której analizuje mitologię przez pryzmat współczesnej psychologii.
Zarzut, jakoby Peterson próbował w nieetyczny sposób spieniężyć swoją nagłą popularność to kolejny nonsens. Kontrakt na książkę 12 Rules for Lifezostał podpisany przed aferą związaną z Ustawą C16 (co nie powinno dziwić nikogo, kto ma jakiekolwiek pojęcie o chronologii procesu wydawniczego), a publikować swoje wykłady na YouTube Peterson zaczął na długo przed końcem roku 2016.
Jordan Peterson potrafi dotrzeć do odbiorców zarówno w salach wykładowych, jak i poza nimi, inspirując całe pokolenie czytelników i słuchaczy - oto dlaczego intelektualiści go nie cierpią.
Peterson jako twórca opinii
Model świata, według którego operują intelektualiści i akademicy jest taki, jakiego uczy się powszechnie w szkołach. Przykładaj się do nauki, zabiegaj o dobre oceny na świadectwie, a z czasem wstąpisz na szczyt hierarchii dominacyjnej. Uczniowie, którzy kierują się takimi zasadami są w systemie szkolnictwa wynagradzani, a ci którzy je lekceważą, radzą sobie w szkołach kiepsko.
„Intelektualista życzyłby sobie, aby całe społeczeństwo było rozszerzeniem szkoły, by przypominało środowisko, w którym tak świetnie się odnajdywał i w którym spotkał się z tak wysokim uznaniem. Jako że w systemie szkolnictwa kryteria wynagradzania są inne niż w szerszym społeczeństwie, należy się spodziewać, że część wybitnych uczniów i studentów doświadczy w życiu dorosłym bolesnego zawodu. Jednocześnie osoby na szczycie hierarchii uczelnianej będą poczuwały się do szczytowych pozycji nie tylko w obrębie własnej mikro-społeczności, ale także w społeczeństwie ogółem, którego instytucjami będą pogardzać, jeśli nie spotkają się ze strony tych instytucji z traktowaniem odpowiadającym ich wysokiemu mniemaniu o sobie” - pisał Robert Nozick[9].
Gdy kilkanaście lat obowiązkowej edukacji dobiega końca, część młodych ludzi z sukcesami realizuje się poza systemem szkolnictwa. Nierzadko zdarza się, że osoby, u których z ocenami było na bakier kończą jako obrotni przedsiębiorcy i gromadzą pokaźne majątki. Co więcej, równocześnie zdobywają rozpoznawalność i wpływ. Okazuje się, że ich zdolności i talenty lepiej przekładają się na osiągnięcia w świecie biznesu, niż w salach lekcyjnych.
Tymczasem intelektualiści - wcześniej wybitni uczniowie i uczennice - poświęcają dodatkowe kilka lat na studia wyższe, kolejne na doktorat, robią swoje prezentacje, prowadzą badania, dochodzą do stanowisk profesorskich (często na prestiżowych uniwersytetach), i mimo tego wszystkiego nie udaje im się dorobić poważnych pieniędzy. Co gorsza, poza wąskim obrębem ich intelektualnego podwórka mało kto o nich w ogóle słyszał. Poza wyjątkami w rodzaju Petera Singera czy właśnie Jordana Petersona, niewielu akademików zyskuje uznanie poza środowiskiem naukowym.
Jeśli przez kilkanaście lat dorastałeś w systemie, który mówił ci, że w przyszłości zasiądziesz na szczycie hierarchii dominacyjnej, po czym wcale tak się nie dzieje, rozbudzone w tobie oczekiwania zostają zburzone. Związany z tym zawód generuje frustrację i rozgoryczenie. Postępowałeś zgodnie z wytycznymi, robiłeś co do ciebie należało, a tu proszę - jakiś facet, który prowadzi firmę remontową czy młodzik, który zaprojektował popularną aplikację cieszą się większym uznaniem, szacunkiem i dochodami niż ty.
Peterson wzbudza w intelektualistach wyjątkową złość ze względu na charakter jego sukcesu. Nie dość, że zwyciężył w ich własnej grze - profesurą na Harwardzie i w Toronto oraz większą liczbą cytowań w stosunkowo młodym wieku, niż większość jego kolegów po fachu ma dorobku na koniec kariery naukowej - ale wzbił się także na szczyty hierarchii poza środowiskiem akademickim. Posługując się jego własną analogią, jest największym homarem w kręgach naukowych oraz wyróżniającym się na tle całego społeczeństwa[10].
Wielu skądinąd wyważonych intelektualistów, którzy gdy tylko usłyszą nazwisko Petersona zmieniają się w dogmatycznych ideologów, to właśnie ci, którzy przez sporą część życia starali się zdobyć rozpoznawalność poza murami swoich uniwersytetów. Występują w audycjach radiowych i podcastach internetowych. Piszą artykuły dla popularnych magazynów. Tworzą blogi. Budują swoje własne mini-kulty w mediach społecznościowych. Nie trafiają jednak w czułe punkty opinii publicznej, tak skutecznie jak Peterson. Również w tym przypadku odniósł on sukces w domenie, w której oni, tak jak wcześniej, postępowali zgodnie z wytycznymi, a nie doczekali się choćby ułamka jego rozgłosu i poważania.
Peterson i jego kontrowersyjność
Środowisko akademickie to, co by nie powiedzieć, system gildiowy. Tak jak w gildiach sprzed wieków, tak i w tych współczesnych, jednostki operujące poza systemem zaburzają oczekiwania tych, którzy operują w obrębie systemu. Gildie mają pewne normy oraz kryteria sukcesu i porażki. Peterson najpierw zdominował tradycyjną gildię poprzez liczbę publikacji, cytowań oraz lata na Harvardzie i w Toronto, a teraz odważył się zatrząść samymi podstawami gildii.
Publikując swoje wykłady w internecie, zbierając fundusze w ramach crowdfundingu i organizując niezależne prelekcje, na które może uczęszczać w zasadzie każdy, nie tylko studenci, Peterson rozszerza dostęp do wyrafinowanych treści akademickich i usuwa bariery wejścia w sferę idei. Wrogość, z jaką spotkał się ze strony intelektualistów reprezentujących gildię przypomina wrogość wobec niezależnych blogerów i reporterów, jaka rozszalała się, gdy internet zaczął konkurować z tradycyjnymi środkami przekazu o rolę źródła informacji.
Peterson jako zwolennik kapitalizmu
Nie dość, że Peterson bryluje w rozgrywkach między akademikami i podważa zasady tych rozgrywek, to na domiar złego bryluje również na rynku. Co prawda znakomita większość udostępnianych przez niego materiałów dostępna jest nieodpłatnie, ale mimo wszystko dopuścił się on grzechu ciężkiego - wziął udział w konkurencji rynkowej i odniósł w niej sukces.
Akademicy i intelektualiści poświęcają lata na zgłębianie złożonych zagadnień i wzniosłych idei, a jednak absolutna większość z nich musi się ostatecznie zadowolić przeciętnymi dochodami. To boli. Oczekiwałbyś, że sumienne i skuteczne wykonywanie swoich obowiązków przyniesie ci stosowną rekompensatę, jednak rynek nie wynagradza samego rozumienia idei - to tworzenie wartości jest w cenie.
Wygląda na to, że ludzie cenią sobie to, co słyszą z ust Petersona i skłonni są żegnać się ze swoimi pieniędzmi, by usłyszeć więcej. Co w tym złego? Znów polecam zajrzeć na Reddit[11] i zapoznać się z wyznaniami osób, które rzuciły palenie, zwalczyły nadwagę, odbudowały więzi rodzinne, awansowały w pracy, wybaczyły ukochanym i zapanowały nad swoim życiem dzięki poradom Petersona.
Jordan Peterson zarabia kilkadziesiąt tysięcy dolarów miesięcznie w drobnych ale regularnych wpłatach od darczyńców, podczas gdy jego wykłady docierają do liczniejszego grona odbiorców niż wynosi suma studentów, którzy kiedykolwiek uczęszczali na Uniwersytet Toronto. Masy słuchaczy aprobują wysiłki Petersona, są mu za nie wdzięczne i skłonne mu je wynagradzać. Zapytam raz jeszcze: co w tym złego?
Fakt, że sukces Petersona na rynku oburza intelektualistów więcej niż o charakterze kanadyjskiego profesora mówi o i ich stosunku do tworzenia wartości.