Blemish
21. Dość
- Czemu miałbym się od Potter'a, jak to błyskotliwie, Weasley, ująłeś "odwalić"? - Syknął Draco, nienaturalnie górnolotnie. Ron zmrużył tylko oczy i wykrzywił się w złym uśmiechu.
- A co, nagle tak zachciało ci się jego towarzystwa? Myślisz, że nie pamiętamy, co wyprawiałeś parę miesięcy temu? Zjeżdżaj stąd, zanim poważnie się wkurzę! - Rudzielec zrobił krok w jego stronę. Draco nie poruszył się - wciąż patrzył z chłodnym wyrachowaniem. Harry doskonale wiedział, co chce osiągnąć. I nie mógł nic zrobić! Nic! Po którejkolwiek stronie by stanął, kogoś musiałby zdradzić... Nic nie mógł...!
- Och, grozisz mi Weasley? Nie ośmieszaj się! - Lodowaty uśmiech ironii wypłynął na wargi blondyna. Ron zacisnął zęby.
- Spierdalaj. Jesteś dla niego niczym. Dla wszystkich jesteś niczym - obaj zacisnęli pięści. - Ani nie jesteś przyjacielem, a za chudy w uszach jesteś na wroga. Jesteś tylko śmieciem.
Harry'emu wydawało się, że każdemu z tych słów towarzyszył potworny cios. Miał ochotę zwinąć się na podłodze i charczeć, pluć krwią z wybitych zębów... Nie poruszył się jednak. Do diabła, dlaczego...? Patrzył na Draco. W jego oczach była teraz już nie zamieć. Była stal i kamień. Coś ostatecznego, coś nieodwracalnego... Harry miał ochotę krzyczeć, żeby to przerwać, żeby nie dopuścić...
Ale nie zrobił nic. Nic.
***
- Masz rację. Wątpię, by Potter jeszcze uważał mnie za przyjaciela. - Syknął Draco, ze złośliwą radością rejestrując, jak odmiennie na to zdanie reagują Weasley i Harry. Każdy z nich rozumiał je na swój własny, w jakimś aspekcie zupełnie słuszny sposób. Nie rozczulał się nad tym jednak - wbił spojrzenie w brązowe oczy tego neandertalczyka. - Ty za to na pewno jesteś jego przyjacielem, czyż nie, Weasley? Na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie, póki śmierć was nie rozłączy? - Sprofanował biblijną formułkę - z nieukrywaną satysfakcją.
- Oczywiście, że tak! - Cóż za idiota... Bezdenny głupiec, jak łatwo było złapać go w pułapkę. Na haczyk - jak bezmózga rybę, która chwyta się na sztuczną larwę muchy. Parsknął krótko wystudiowanym, pogardliwym śmiechem.
- Wspaniale Weasley. Każdy pewnie chciałby mieć takiego przyjaciela, kumpla jak ty. Ślepego jak kret i głuchego jak kłoda. Subtelnego, jak worek cementu; parafrazując po raz kolejny, kogoś sławnego. - Usłyszał ciche westchnienie Harry'ego, ale nie odwrócił się w jego stronę. Wciąż patrzył na tą brudną świnię, Weasley'a.
- Co ty gadasz?! - Totalne niezrozumienie. No jasne, gdzie uczyć się subtelności i szlifować rozum, kiedy wychowywało się w chlewie?!
- Błyskotliwy jesteś, nie powiem... Pozwól, że objaśnię. - Oparł sobie dłonie na biodrach, patrząc hardo w te pospolicie brązowe oczy. - Jesteś ślepy. Bo nie dostrzegasz niczego - nie widzisz jak Potter się męczy, nie widzisz, jak tęskni albo jak zżera go smutek... Nie wiesz, o czym myśli. Wciąż wydaje ci się, że jesteście ze sobą blisko, bo tak się przyzwyczaiłeś. Ale wiesz, co Weasley? Czas objawić ci pewną piękną prawdę. - Zmrużył lekko oczy. - O przyjaciół trzeba dbać. Inaczej przestają być przyjaciółmi i stają się tylko ludźmi.
Weasley zacisnął pięści, składając się do jakiejś riposty. O ile był zdolny coś ripostować bez użycia rąk. Ale Draco nie maił zamiaru dać mu czasu. Ten frajer nie zasługiwał nawet na jedną sekundę!
- A dlaczego jesteś głuchy, zapytasz? Odpowiedź kolejny raz jest banalnie prosta, chociaż, obawiam się, przekracza twoje zdolności percepcji. Jak wszystko, przypuszczam. - Twarz rudzielca wykrzywiła się w brzydkim grymasie wściekłości. Jego policzki były chyba nawet bardziej czerwone niż włosy! A to już jakiś wyczyn! - Jesteś głuchy, bo nie słyszysz, jak on płacze nocą. Nie słyszysz jak krzyczy przez sen, jak miota się w koszmarze. Nie słyszysz też jego westchnień, jego jęków rozkoszy, nie słyszysz i nigdy nie będziesz miał okazji usłyszeć, tu mogę cię zapewnić... Nie usłyszysz jak błaga o jeszcze.
Weasley stał bez ruchu, teraz zupełnie zdziwiony. Nie wiedział, co powiedzieć, nie wiedział jak rozumieć te słowa... Ale Draco jeszcze z nim nie skończył. Zrobił krok w jego stronę, był już tak blisko, że mógłby szeptać mu do ucha. Teraz go zdruzgocze, teraz Weasley może spojrzy na świat inaczej. Czas dorosnąć. Życie nie zawsze jest proste i oczywiste. Smoki może lubią kąsać i gryźć, ale kto powiedział, że nie lubią lizać i całować?
- Pytasz, o co chodzi? Nie poznałbyś odpowiedzi nawet, gdyby ktoś podał ci jej wyrwane serce na srebrnej tacy. Ty nie dasz mu szczęścia, nie ochronisz przed całym złem tego świata, nie uczynisz go szczęśliwym... Ktoś może to zrobić. Ktoś morze wydrzeć z jego serca, duszy i gardła krzyk rozkoszy. A wiesz, kto to jest?... - Uśmiechnął się drapieżnie, odsłaniając zęby. Odpowiedź na własne pytanie była gotowa, żeby ją wypowiedzieć, ale...
- DOŚĆ.
***
Nie krzyknął tego. Po prostu wypowiedział to słowo. I gdyby nie był teraz tak rozjuszony, jak hiszpański czarny byk z areny... Może byłby zadowolony, że zabrzmiało to tak, a nie inaczej. Jednak teraz jego klatka unosiła się ciężko, oddech był gorący jak piekło, oczy zimne jak stal. Pięści zaciskał tak mocno, że paznokcie wbijały mu się w skórę.
- Dosyć tego. On kłamie. - Spojrzał na Malfoy'a. Był wściekły. Był nieprzytomny z gniewu. Jak on mógł... Jak mógł?!
Postawił wszystko - wszystko, co ich łączyło na szalę. Zaryzykował... Ba, on chciał wydać cały ich sekret! Po co kryli się, po co chowali w jego sypialni?! Dlaczego nie pieprzyli się w Wielkiej Sali?! Albo Głównym Holu, skoro tak mało tajemnica dla niego znaczyła?! Skoro wszystko tak mało dla niego znaczyło, że dla zwykłego kaprysu, żeby Bóg wie, co udowodnić Ronowi, był gotów to zdeptać?! Rzucić w błoto, wywlec na światło dnia ich słodką tajemnicę, która najlepiej czuła się otulona ciepłym mrokiem...
Nie wspominając o tym, co zostałoby pewnie z jego przyjaciół po tej rozmowie! O ile miałby jeszcze jakichś przyjaciół...
Dosyć tego. Miał dosyć. Wszystkiego. Dracona najbardziej. Miał go po uszy, nie chciał już z nim rozmawiać. Nie chciał go widzieć. Jak mógł pozwolić mu się kiedykolwiek dotykać?! Jak mógł?!
Po co były te wszystkie słowa, pocałunki, te kłamstwa?! Po to, żeby przychodził do jego sypialni, żeby dał się wydmuchać, zanim dopełzli do łóżka?! Żeby był na każde skinienie, żeby jak pies przybiegał na zawołanie, z merdającym ogonem i wywieszonym językiem? Po to tylko?!
Czuł się wykorzystany. Potwornie wykorzystany. Zdradzony, zraniony i wykorzystany.
- Niczego o mnie nie wiesz Malfoy. I nie dowiesz się. - Poczuł na ramieniu drżącą dłoń Hermiony. Jakby chciała go odciągnąć, nie pozwolić mu zrobić nic głupiego. Ale on nie miał w planach nic takiego. Tego mogła być pewna. - Nie zbliżaj się do mnie nigdy więcej, Malfoy. Nawet nie waż się o mnie pomyśleć.
On to warczał. Nie mówił, warczał, sycząc na przemian. Domowe zwierzątko, piesek z wilgotnym językiem zmienił się w wilka, rozjuszoną bestię z wyszczerzonymi zębami. Już nie pozwoli się głaskać, teraz będzie kąsał rękę, która się do niego wyciągnie; darł na strzępy skórę i łamał kości, jeśli będzie trzeba.
Odwrócił się i odszedł. Nie widział żadnych szczegółów korytarza, nie widział gdzie idzie... Tylko ten biały gniew w nim pozostał.
Harry wolał, żeby nadal płonął. Bo kiedy zgaśnie, pozostanie tylko zawód, żal i gorycz. Gorycz porażki.
***
Draco słuchał go, każdego słowa... I wiedział, że przegrał. Że zamiast pogrzebać, złamać Weasley'a doszczętnie, sam został złamany. Przez Harry'ego. Nie przez jakieś Złote Dziecko Gryffindoru... Przez Harry'ego.
Patrzył jak odchodzi. Te zaciśnięte pięści... Pamiętał ten błysk w jego oczach. Przez chwilę się bał. Jak dzikie zwierzę, jak spłoszony zając boi się wilków. Bał się go. A teraz... A teraz miał ochotę pobiec za nim, uwiesić mu się na ramieniu i przepraszać na kolanach.
Ale nawet gdyby rzeczywiście przepraszał na kolanach, błagał o wybaczenie i leżał krzyżem, nie zasłużyłby na jedno pogardliwe spojrzenie. Weasley i Granger z wahaniem podążyli za Gryfonem. Zerkali na niego - Draco - przez ramię, jakby nie wiedzieli, co zrobić. Niczego nie rozumieli... Niczego nie wiedzieli... Ale gdyby Harry nie przerwał mu akurat wtedy...
Kiedy zniknęli za zakrętem, Draco opadł na kolana. Czuł, że wzbiera w nim suchy, bolesny szloch. Taki, który nie przynosi ulgi i nie pozwala uronić żadnej łzy.
Jak mógł być taki głupi? Jak mógł być taki tępy? Był sto razy gorszy niż ten Weasley! Nie panował nad własnym językiem...
Był śmieciem.
Czy to już koniec? Czy wszystko się skończyło? Już nigdy nie ujrzy tych oczu koloru avady uśmiechających się do niego? Już nigdy...?
***
Harry zatrzymał się nagle na środku korytarza. Spojrzał na przyjaciół, niepewnych i lekko przestraszonych. Westchnął głęboko. Gniew już przygasał. Teraz był spokój. Najgorsze przyjdzie za chwilę... Za chwilę... Nie chciał, żeby widzieli, jak się łamie.
- Ja... Ron, Hermi, chciałbym być sam. - Powiedział cicho, patrząc w ziemię.
- Tak. My... My już idziemy na lekcje. - Powiedziała szybko Hermiona, nerwowo ciągnąc Rona za rękaw. Jednak rudzielec wciąż stał w miejscu. Harry czuł, że gapi się na niego.
- Harry... O czym Malfoy mówił? - Pytanie zawisło w powietrzu. Harry przymknął oczy. Miał jeszcze złudną nadzieję, że nie padnie nigdy. Nigdy... To duże słowo.
- O niczym, Ron. On nie ma o niczym pojęcia. - Spojrzał na niego, uśmiechając się lekko. - Przecież wiesz, że jest śmieciem.
- Ach... No... No tak. - Ron również uśmiechnął się niewyraźnie. - No to... To na razie, Harry! Gryfon patrzył jak odchodzą. Oparł się o ścianę, zasłaniając twarz dłońmi. Chciał być sam. Chciał, żeby nikt mu nie przeszkadzał, żaden człowiek... W pierwszym odruchu skierował się do Wieży Astronomicznej - jednak zatrzymał się raptownie. Nie... Nie do wieży. Nie pójdzie już tam.
Zamiast tego zszedł szybko po schodach, koncentrując się wyłącznie na staccato własnych kroków. Przeszedł przez Wielki Hol i wymknął na zewnątrz. Zmrożony śnieg trzeszczał i skrzypiał głośno pod jego butami. Kierował się w stronę zwartej, czarnej ściany Zakazanego Lasu.
***
Draco jak lunatyk dotarł do swojej sypialni. Nie kontaktował rzeczywistości - jedynie dzięki instynktowi i sile przyzwyczajenia nie obijał się o ściany.
Czy to już? Czy to koniec? Nie będzie już więcej...? Był głupcem, takim wielkim, wielkim idiotą... Zamknął za sobą drzwi i osunął na podłogę niemal od razu. Szloch, który wzbierał w nim od tych lat w końcu wyrwał się na zewnątrz. Był cichy, suchy, darł płuca na strzępy. To bolało, tak strasznie bolało...
Nie mógł uwierzyć, że to prawda. Że to koniec. "Nie zbliżaj się do mnie nigdy więcej..." Straszne słowa wciąż dźwięczały mu w uszach. Nigdy... Nigdy to bardzo długo... To dłużej niż potrwa jego życie. Tysiąc razy dłużej, niż śmierć.
Nigdy...? Nigdy... Nigdy.
To stało się tak... Nagle. Rozsypało się, jak domek z kart. W jednej chwili byli prawie w niebie. Byli szczęśliwi. Nawet Voldemort przez chwilę się nie liczył. A teraz... A teraz tego już nie ma. Nic już nie ma. Nawet oddech był taki urywany, ciężko było nabrać tchu. Jakby same płuca się przed tym wzbraniały.
A przecież nigdy nawet się nie pokłócili... To znaczy - nigdy odkąd są razem. Wcześniej to był koszmar, byli wrogami, ale... Ale teraz to miało być jeszcze raz. Znowu się zacznie. "Nędzny Ślizgon." A on już nie będzie umiał się obronić. Zawsze już będzie wił się pod butem Harry'ego Pottera. Jak robak. Będzie się poniżał z nadzieją, że dzięki temu Gryfon spojrzy na niego inaczej niż z pogardą.
Czy to, co było ma szansę wrócić...?
Było. Było... Czas przeszły. Zdarzyło się, skończyło. Ile trwało? Od września ze sobą rozmawiali, przestali traktować się jak psy. Teraz jest styczeń... Pięć miesięcy. Pół roku. Ile byli ze sobą? Odkąd miał liczyć? Odkąd się kochali? W takim razie to będą niecałe dwa miesiące.
Głupie dwa miesiące. Pamiętał ten moment, na stacji w Hogsmeade. Kiedy myślał, ale nie zdołał wyartykułować słów.
"Nie pozwól mi pokochać się zbyt mocno..."
***
Harry nie czuł chłodu. Od czasu do czasu, kiedy powiał ostrzejszy wiatr, przeszywały go igiełki zimna. Ale poza tym nic zewnętrznego mu nie dokuczało.
Odgarnął trochę śniegu i usiadł na resztkach fundamentów chatki Hagrida. Przez chwilę bezmyślnym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń. Po chwili wstał. Niechciane myśli próbowały wedrzeć się do jego głowy - a na to nie był jeszcze gotowy.
Chatka Hagrida... Jak wyglądała? Tu... Tutaj są drzwi. Tak... - Wyciągnął różdżkę i szybkim zaklęciem usunął trochę śniegu z wejścia, odsłaniając zmrożoną trawę. - Więc... Tutaj okno... Rzeczywiście, w podmurówce były jeszcze resztki framugi. Piec... Tutaj był piec... - Kolejna łacha zamarzniętej trawy. Wielkie łóżko Hagrida. A obok posłanie Kła. A stół stał tu. I cztery krzesła...
Ukląkł na trawie, w miejscu gdzie zazwyczaj siadywał, kiedy przychodził w odwiedziny do półolbrzyma. Teraz Hagrid na pewno zapytałby, czy Harry nie chce herbaty. A on powiedziałby, że jasne, czemu nie. Herbata byłaby mocna jak diabli i trzeba było wsypać do wielkiego kubka prawie pół cukierniczki, żeby można było spokojnie pić. Półolbrzym podałby krajankę, albo ciasteczka twarde jak kamienie. Kieł położyłby mu łeb na kolanach, śliniąc przyjacielsko szatę. A Hagrid... Hagrid zapytałby, czy coś go gryzie.
Harry skulił się, zwinął w kłębek jak przerażone dziecko. Czuł piekącą wilgoć w oczach, ale nie pozwolił jej wypłynąć. Nie mógł się załamać, nie zupełnie... A łzy oznaczają załamanie. Żal, gniew, smutek i bezsilność. To właśnie oznaczają łzy.
Hagrid... Hagrid patrzyłby z troską, może ze współczuciem. I Harry pewnie przez chwilę zastanawiałby się, a potem nabrał głęboko powietrza w płuca i... I...
Nie, jemu nie mógłby powiedzieć. Nie chciałby mu mówić, o co chodzi. On by nie zrozumiał. Nie umiałby spojrzeć na to inaczej, niż jak na jakieś szalone zboczenie, coś brudnego. Nawet gdyby nic nie powiedział, pewnie od tej pory patrzyłby na Harry'ego jak na coś skażonego, chorego, skalanego...
Jego przyjaciele zapewne zareagowaliby identycznie. W najlepszym razie związaliby go, wrzucili do schowka na miotły i poszli dokonać samosądu, linczu na Draco za to, że rzucił na niego jakiś straszliwy urok.
Draco... Nie. Już nie Draco. Malfoy. Tylko Malfoy.
"Nie mów nic, co chciałbyś cofnąć." Jak wiele razy to powtarzał? Sam nie wiedział. Ale musiał przyznać, że jednak miał rację. Wolałby nie mieć.
Ten gorzki smak w ustach, ściśnięte gardło i piekące oczy... Chłód śniegu pod palcami i ruiny domku przyjaciela. I oczy tastrala, wpatrzone w niego spośród drzew. Pierwszy płatek śniegu, zimny jak igła...
Wolałby nie mieć tej przeklętej, chorej racji. Ten jeden raz chciał się mylić.
***
CDN
Blemish
21. Odłamek lustra
Następny dzień był dla Harry'ego czystym koszmarem. Widział Draco na korytarzu, na lekcji... I musiał go ignorować. Starać się go ignorować. Ale za każdym razem coś, jakaś żelazna obręcz, której nie był po prostu w stanie przełamać... Ściskała mu to gardło - miał ochotę krzyczeć. A Draco...
Draco także nie zwracał na niego uwagi. Rozmawiał z ludźmi, słuchał nauczycieli, jadł śniadanie, obiad, kolację... Jakby nic się nie stało.
A więc to naprawdę nic dla niego nie znaczyło. Ha ha, jak zabawnie, jak śmiesznie jest...
Spojrzał na swoją porcję kanapek z szynką i serem. Od samego patrzenia robiło mu się niedobrze. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby wmusić w siebie cokolwiek. Jego żołądek odmawiał współpracy - zwrócił prawie wszystko, co zjadł na śniadanie. Smakowało jak siano i chyba rosło w ustach. Harry mimowolnie - nie umiał tego opanować - wyobrażał sobie, czym tak naprawdę jest przeżuwane mięso. Wydawało mu się, że czuje ścięgna i zżyły tego zwierzęcia, czuje krew...
Odłożył ledwie nadgryziony kawałek i wstał od stołu. Mruknął coś do Rona, coś czego przyjaciel z pewnością nie mógł zrozumieć. Nie tracił jednak czasu na powtarzanie. Bogu dzięki, że to już kolacja, koniec tego strasznego dnia...
W Wielkiej Sali Gryfoni będą jeszcze jakieś piętnaście, dwadzieścia minut... To niewiele ale jeśli dobrze wykorzysta ten czas... Szybko, do wieży!
Wyszedł z Wielkiej Sali... Tutaj w holu... Kiedyś całowali się z Draco. W Boże Narodzenie. Zapach wiśni i wanilii, subtelny język, który...
Dość! Szybko, do wieży... Korytarz - minął to miejsce, gdzie jeszcze kilka dni temu pieścił Draco, gdy mijała ich ta Puchonka...
Dość! Dosyć, nie zniesie więcej! Wieża już blisko! Pokój Życzeń... Rum, piwo, wanna... Nie! NIE! Dosyć, Merlinie, błagam, dosyć...
Ostatnie metry po prostu przefrunął - wychrypiał hasło i wpadł do Pokoju Wspólnego. Była tam tylko Ginny, czytająca jakąś książkę. Spojrzała na niego zdziwiona, a potem znów szybko utkwiła wzrok w książce, jakby sobie przypomniała, że ma się do niego nie odzywać. Nie zaprzątał sobie nią głowy.
Wbiegł po schodach, zrzucając po drodze szkolną szatę. Dopadł drzwi sypialni i zatrzasnął je za sobą. Łazienka... Powitał ją jak Mekkę, jak Raj utracony.
Pochylił się nad toaletą i zwymiotował wszystko, co zjadł. Nie było tego wiele, wcale nie. Po chwili poczuł w ustach wstrętny smak kwasu - krztusił się przez dłuższą chwilę. Wcale nie czuł się lepiej, nie spłynęła na niego żadna ulga - musiał zadowolić się obrzydzeniem do samego siebie.
Spuścił wodę i opadł na kolana, opierając głowę o chłodną ścianę. Czuł się chory. Jak w gorączce. Bolał go brzuch, głowa... Wszystko. Z największym trudem podniósł się i oparł ciężko na umywalce. Długo płukał usta lodowatą wodą, nie patrząc na swoje odbicie w lustrze.
Jego życie było bagnem. Jednym wielkim, obrzydliwym... Było porażką. W każdym calu.
Najpierw Ginny... Ta mała, kochana Ginny, która zawiodła go całkowicie. A może to on ją zawiódł?... Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, jak mówią. To niby żart, ale... Ale czasami takie drobiazgi zbyt mocno pasują do rzeczywistości.
Potem Draco, któremu ufał zupełnie i do końca. Matko - przecież to przez niego tak potraktował dziewczynę! Czy gdyby to wydarzyło się w odwrotnej kolejności, gdyby... Co by zrobił?
No co?
Wyprostował się i niechętnie spojrzał w lustro. Zobaczył tam chudego chłopaka, niezdrowo bladego, z rozczochranymi włosami. Zielone, przekrwione oczy, błyszczały gorączką. Zobaczył frajera stulecia, naiwniaka, któremu wydawało się, że świat nie musi być zły.
Idiota.
Z rozmachem uderzył pięścią w szkło. Roztrzaskało się od razu - jak na zwolnionym filmie widział promieniste pęknięcia rozchodzące się od jego pięści po gładkiej tafli. Kilka odłamków wpadło do umywalki i na podłogę. Reszta została w ramie - ale w lustrze, na szczęście, nie rozpoznawał już siebie.
Spojrzał na swoją rękę. Kostki miał pokaleczone, po palcach spływała stróżka krwi.
Długo patrzył na to, niemoralnie zafascynowany, zanim w końcu umył ręce. Wyszedł z łazienki - od razu padł na łóżko, zapadając w pełen koszmarów, męczący sen.
***
Kolejny dzień. Drugi, od tej strasznej kłótni... Nie, to nie była kłótnia. To był wyrok. Klamka zapadła.
Wmusił w sobie kolejną łyżkę zupy ryżowej. Zmusił się, żeby nie patrzeć na stół Gryfonów. Nie patrzeć na niego... Bał się, co mógł dostrzec w tych zielonych oczach.
Cały czas miał przemożne pragnienie, aby podbiec do niego, polecieć jak na skrzydłach... Aby powiedzieć, że żałuje, że był draniem, śmieciem i idiotą, że naprawdę tego nie chciał, nie panował nad sobą... Ale... Ale bał się, że kiedy już to powie, Harry spojrzy na niego z taką pogardą... I parsknie śmiechem. Albo gorzej - że po prostu się odwróci i zacznie gadać z Granger o pracy domowej z Zielarstwa.
Jesteś tchórzem, Draco Malfoy'u. Jednym wielkim tchórzem.
Nie miał na nic sił. Nie miał sił jeść i nie miał sił przestać. Nie chciał wstawać z łóżka, ale też nie mógł bezczynnie w nim leżeć. Nie chciał, żeby właśnie teraz Pansy pakowała mu usta w szyję, ale... Ale nie miał sił jej odepchnąć.
- Och Draco, jesteś ostatnio taki smutny... Co się stało? - Wymruczała, obejmując go i głaskając jego kark. Westchnął ciężko.
- Nic mi nie jest.
- Ale ja widzę, że jest... Znam cię tak dobrze, widzę, że coś cię gnębi...
Spojrzał na nią, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
Pansy Parkinson. Podkochiwała się w nim od pierwszej klasy, zawsze była jego partnerką do tańca na imprezach... Latem, kiedy był młodszy, a jego życie było znacznie prostsze, zapraszał ją, Blaise'go, Crabbe'a, Goyle'a i jeszcze kilka osób do siebie. Do domu. Bawili się, żartowali... Było wesoło. Dobrzy kumple, najlepsza paczka Slytherinu.
A potem wszyscy nagle dorośli. W jeden dzień z beztroskich dzieciaków stali się ludźmi po siedemnaście lat. Każdy miał w głowie plany, jakieś marzenia... Bardziej realne niż "gwiazdka z nieba". A Pansy... O czym mogła marzyć Pansy?
Nigdy nie zapominała o prezentach dla niego. Z każdej możliwej okazji. Zawsze chciała być miła, chciała się mu podobać. Rzadko trafiała w jego gusta, ale starała się prawie cały czas. Znała go na wylot, wiedziała jakie są wymiary każdej części jego ciała, wiedziała jaki lubi zapach, jaki jest jego ulubiony smak... Wszystko.
A on ja traktował gorzej niż kurwę spod latarni. Zupełnie z premedytacją. Był draniem, kretynem i śmieciem. A ona i tak wciąż go chciała.
- Powiedz mi co się stało... Może będę mogła jakoś osłodzić ci życie? - Uśmiechnęła się, odsuwając nieco, żeby mogła patrzeć mu prosto w twarz.
Westchnął. Chciał czy nie chciał... Jakie to ma znaczenie - przecież ponoć się nie liczył. Był śmieciem.
Pochylił się i pocałował jej usta. Już zapomniał ich smak.
***
Harry zamarł, z widelcem w połowie drogi do ust. Draco... I Pansy... Lizali się bezceremonialnie prawie dokładnie naprzeciw niego. Kilku Ślizgonów zaklaskało, kilku innych się uśmiechnęło, ale reszta starała się być dyskretna. Ręce dziewczyny zacisnęły się na ramionach blondyna. Widział jej długie, pomalowane na srebrno paznokcie.
Upuścił widelec na talerz z głośnym brzękiem i gwałtownie odsunął krzesło.
- Jakoś straciłem apetyt. - Warknął w odpowiedzi na nie zadane pytanie.
Wyszedł z sali, zamaszyście - nawet nie starał się ukrywać gniewu. Więc taki był! Proszę bardzo, prawda rzucona w twarz, bez ceregieli! Oto Draco Malfoy udowadniał mu, że nic nie znaczył. Że był tylko epizodem, przygodą, zabawką i pieskiem. Wybił wilkowi zęby i spiłował pazury. Ale nawet bez zębów i pazurów wilk nie zmieni się w potulnego kundla - o nie!
Z rozmachem kopnął zbroję. Potem następną. Słyszał rumor złomu za sobą, ale nie odwrócił się, żeby napawać się obrazem zniszczenia. Chciał być sam. Sam do diabła! Chciał pomyśleć.
Damska toaleta. Tak, to tutaj. Nieużywana, zamknięta od pięćdziesięciu lat - toaleta Jęczącej Marty. Wszedł do środka, zamykając za sobą starannie drzwi. Całe szczęście, stałej lokatorki nie było w pobliżu.
Oparł się o umywalkę. To tutaj było przejście do Komnaty Tajemnic. Nie miał ochoty sprawdzać, czy wciąż istnieje. Odkręcił wodę i wsłuchał się w jej uspokajający szept.
Był idiotą, jeśli chociaż przez chwilę wierzył temu draniowi. Jak mógł tak łatwo mu zaufać?! Przeklęty śmierciożerca! Co z tego, że jego matka postradała rozum! Co z tego, że pomagał mu szukać w bibliotece! Co z tego, do diabła, że się pieprzyli! Może i Draco Malfoy faktycznie przestał być śmierciożercą, ale to nie znaczy, że nie jest tym obrzydliwym, zadufanym w sobie kretynem sprzed dwóch, czterech, czy siedmiu lat!
Pansy... Pansy Parkinson... Jak on mógł to robić przy stole?! Na śniadaniu?! Nigdy tak nie robili! Trzymali się za rączki, łazili ze sobą wszędzie, ale... Ale nigdy nie ślinili się przy ludziach!
Chyba, że... Chyba, że on to zrobił specjalnie. Uwaga, panie i panowie, dzisiaj specjalnie dla Harry'ego Pottera, Chłopca, Który Przeżył, wielki show, pokaz wymiany danych osobowych alias śliny w wykonaniu Pansy Parkinson i Draco Malfoy'a! Wielkie brawa!
Włożył głowę pod strumień wody. Musiał ochłonąć. Musiał, bo inaczej był gotów roznieść cały Hogwart w perzynę. W pył i kurz, żeby nie został nawet kamień na kamieniu! Nie, on nie będzie się tak poniżał jak Malfoy. Udowodni, że jest czymś więcej. Nie będzie się obściskiwał z żadna dziewczyną i żadnym facetem. Pokaże mu, co to znaczy nazywać się Potter. Nawet, jeśli nigdy się do siebie nie odezwą, jeśli nie powie mu, co udowadnia, a Draco umrze w słodkiej nieświadomości... Zrobi to dla siebie. Nie jest taki sam jak on. Nie jest.
Odrzucił włosy do tyłu, ochlapując lustro, sufit i ścianę wodą. Wyżął włosy - zimna strużka wpłynęła mu pod szatę, spływając wzdłuż kręgosłupa. Przeszedł go dreszcz. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze.
Mokre włosy, gładko opadające w strąkach na twarz. Na okularach kropelki wody. W zielonych oczach gniew. Gniew jest dobry, gniew daje siłę...
I kolczyk w uchu.
Ze złością sięgnął do niego, gotów od razu zdjąć świecidełko. Ale gdy tylko dotknął srebra...
Te blond włosy, łaskoczące go w szyję. Usta błądzące po spragnionym ciele. Dłonie, ach, te palce... Jedyne w swoim rodzaju, o tak... Pamiętał, jak na samym początku kochali się pod prysznicem. Pamiętał jego mokrą koszulę, przyklejoną do ciała. Jego ręce, wplecione we włosy...
Z rozmachem uderzył pięścią w lustro. Do diabła! Zacisnął szczęki, tak mocno, że aż szczęknęły mu zęby. Czy nigdy się od tego nie uwolni? Zawsze będzie go to męczyć?!
Dobrze. Nie zdejmie tego kolczyka. Właśnie po to, żeby pamiętać. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, o nie.
Opuścił dłoń. Kolejne rozbite lustro. Siedem lat nieszczęścia z poprzedniego i siedem z tego... Powinien to dodać, czy pomnożyć? Roześmiał się histerycznie. Wyjął z ramy jeden z odłamków - długi i ostry. Jak szpikulec. Albo nóż...
Nagle szkło wymknęło mu się z mokrych palców - próbował je złapać w powietrzu, nawet przez chwilę prawie mu się udało, ale... Upadło na podłogę i rozbiło się na milion drobnych części. Spojrzał na swoją rękę - pokaleczył sobie palce... Strużki krwi kapały do ceramicznej umywalki, mieszały się z wodą i spływały w niebyt.
Patrzył, jak kapie jego krew. Wyciągnął czerwony palec i na jednym z większych odłamków, wciąż tkwiących w ramie narysował wygiętą linię. Jak odwrotnie napisane S, w poziomie. Z prawej strony wygięcie wyszło znacznie większe. Spodobał mu się ten kształt. Z miejsca, w którym się zaczynał narysował jeszcze raz ten sam wzór, dwa razy większy niż wcześniej. Teraz obie linie przecinały się tylko w jednym miejscu. Przypominały oko bez źrenicy, puste i ostre... Jak oczy drapieżnych ptaków.
Uśmiechnął się. A potem sięgnął i wyciągnął z ramy jeszcze jeden odłamek.
***
Draco siedział w swoim pokoju, oparty o drzwi. Skulony, z głową prawie między kolanami... Oddychał głęboko.
Co on zrobił?! Co on do diabła zrobił?! Rzeczywiście, lepszego miejsca sobie z Pansy nie mogli znaleźć! Niech ich wszyscy widzą! Do prostytutki biedy, kurwy nędzy i do diabła ze wszystkim...
Przecież on nic do niej nie czuje, nic a nic! Wiec dlaczego? W przypływie jakiegoś żalu, Bóg wie czego! Tak mu się nagle zrobiło źle samemu?! Tak bardzo, że aż musiał skorzystać z chętnych ust Parkinson?! Dobrze, ze nie kazała sobie jeszcze zapłacić!
Przecież doskonale wiedział, że ona była niczym! Co go opętało? Dlaczego nagle zaczął o niej myśleć jak o pełnowartościowej kobiecie? Dziwka! Sprowokowała go! I oto, co zrobił!
Przypomniał sobie rumor odsuwanego krzesła i wyraz twarzy Harry'ego... Jak mógł mu to zrobić? Zachował się jak kompletny... Najgorzej jak mógł! Zranił chłopaka dwa razy w tak krótkim czasie... Dwa razy zupełnie nieświadomie, bezmyślnie i niepotrzebnie...
Nie miał nic, czym mógłby się usprawiedliwiać. Zresztą wcale nie chciał.
Teraz już nie ma żadnych szans na przebaczenie. Jeśli wcześniej mógł się jeszcze łudzić, teraz powinien wyrzucić wszystkie te mrzonki do śmietnika.
Przekleństwo! Coś przewróciło się w jego wnętrznościach.
Teraz już dokładnie rozumiał, co to znaczy "kochać zbyt mocno". To jeszcze gorsze niż nienawidzić. Sto razy gorsze... To od początku był zły pomysł. Wtedy, w dzień przed przerwą świąteczną... Wtedy od razu powinien wywalić Gryfona ze swojego pokoju. Oszczędziłby im obu tego wszystkiego. Nie byłoby niczego, co ściska gardło, nie byłoby gniewu i niedomówień...
Ale nie, oczywiście! Malfoy, zdobywca się znalazł! Pieprzyć się ze wszystkim, co się rusza, a najlepiej ucieka!
Co za kretyn z niego...
Wyobraził sobie, że faktycznie nie było tego wszystkiego. Nie było pocałunków i przeczesywania włosów palcami... Nikt nie budził go z jego koszmarów, nikt nie kołysał oddechem do snu... Nikt nie pytał, czy wszystko w porządku. Nikt nie bronił go przed McGonagall. Nie było uśmiechów, ciepłego dotyku... Oczu koloru avady... Nic.
Nic. Nic...
Nie. Za żadne skarby świata nie oddałby tych wspomnień. Może bolały... Bardzo bolały. Ale... Te tygodnie to był najszczęśliwszy czas w jego życiu. Bez trosk, bez Czarnego Pana, bez koszmarów i wyrzutów sumienia.
Westchnął ciężko, wstając z podłogi. Musi być silny. Musi być wystarczająco silny, by za kilka dni.... Może jutro, a może za tydzień... Znajdzie w sobie siłę. Za jakiś czas znajdzie w sobie tę moc, która pozwoli mu spojrzeć w oczy Gryfona. I... I porozmawia z nim. Po prostu z nim porozmawia.
Nawet, jeśli już nigdy nawet nie dotknie jego ust, na co wcale nie miał nadziei, rzecz jasna... To... To jeśli uda im się zamienić kilka zdań bez szczekania i gryzienia... To będzie sukces. A jeśli później również będą w stanie ze sobą rozmawiać - będzie pił przez cały dzień i nie wyjdzie z łóżka ani na krok. Będzie się cieszył i świętował.
Niech on tylko pozwoli mu słuchać swojego głosu... Tylko tyle...
***
Wyszedł z łazienki. Rękę owinął lnianą chusteczką - niebieską. Niestety, innej nie miał.
Co on wyprawia?! Co on do cholery ciężkiej zrobił?! Odbiło mu już zupełnie?! Już fiukać dzwonić do Munga?! Potter, ty łajzo! Nie będziesz więcej tego robił. Nie będziesz zachowywał się jak paranoiczny nastolatek z problemami emocjonalnymi! Nawet, jeśli to prawda - nie będziesz. To nie dla ciebie, ty musisz być silny...
"Czemu akurat ty masz być taki silny i opanowany?"
Musi być silny! Miał misję, miał zemstę do wypełnienia. Musi wytrzymać, musi... Nie może podciąć sobie żył, zanim prochów Voldemorta nie rozwieje wiatr.
Westchnął. Na skórze, na jego przedramieniu, blisko nadgarstka... W ciągu ostatniej godziny pojawiła się tam rysa. Kolejna do kolekcji. Jedna - tylko jedna, zanim się opamiętał. Frajer. Cienka i płytka, jak draśnięcie kolcem róży. Kiedy się zagoi, nie będzie nawet blizny.
Ale... Ale ta krew... Tak wiele krwi spływającej z rany, kapiącej i mieszającej się z wodą... Tak wiele krwi...
- Harry! Harry!
Odwrócił się, słysząc dziewczęcy krzyk. Hermiona wpadła mu w ramiona, łkając głośno. Objął ją, poklepując dla otuchy po plecach. Po chwili nadszedł Ron. Zupełnie blady, bielszy niż papier. Harry spojrzał na nich zdezorientowany - na zszokowanego przyjaciela i dziewczynę, płaczącą w jego ramionach. Ludzie oglądali się na nich, kiedy ich mijali. Ale teraz nie byli ważni... Co innego było ważne.
- Co jest? Coś się stało? - Zachrypiał. Wiedział, że coś się stało. Czuł to przez skórę... A może taki zapach miały łzy Hermiony...? Zapach nieszczęścia.
- Chodzi o Lupina. - Szepnął Ron.
Harry czuł, jak krew powoli zamarza mu w żyłach.
Lupin... Och, nie... Nie, nie... Błagam, tylko nie on...
***
CDN
Blemish
23. Apatia
Siedział w fotelu i patrzył na ogień. Płomień trzaskał w kominku - absurdalnie wesoło i radośnie. Obok Harry'ego, na kanapie rozłożył się Ron - Hermiona zasnęła mu na kolanach. Jednostajnym, automatycznym ruchem rudzielec głaskał włosy dziewczyny. Herm uspokoiła się już, tylko od czasu do czasu nieregularny oddech przypominał, że płakała. Krzywołap zwinął się na podłodze. Nie mruczał.
Harry nie poruszył się już... długo. Siedział w tym fotelu i gapił się w ogień. Rejestrował każdą strzelającą w polanach iskrę. Za chwilę, za dwie, za godzinę... pojawi się tutaj Bill. On powie, jak wygląda sytuacja.
Remus Lupin, jego nauczyciel i przyjaciel - nadal żył. Z naciskiem na "nadal" - mało kto zdolny byłby przetrwać takie obrażenia. Gdyby go nie znaleźli, jeszcze godzina czy dwie... Coś zacisnęło się boleśnie na sercu Harry'ego.
Lupin miał misję. Zakon - oczywiście. Mężczyzna miał pertraktować z wilkołakami w Szkocji - przekonać je, że Voldemort to wcale nie sprzymierzeniec, a właśnie wróg. Że jeśli nie chcą mu się przeciwstawiać, niech nie stają po żadnej stronie. Niech się ukryją, wyjadą, ale nie przyłączają do Czarnego Pana, na Merlina!
I wtedy - kiedy wszystko wydawało się iść dobrze, zgodnie z planem - pojawili się oni. Śmierciożercy. To zawsze się zdarza. Kiedy... kiedy już się wydaje, że wszystko będzie dobrze, wynikają się jakieś nieprzewidziane, ale z całą pewnością niemiłe okoliczności. A dokładniej - pojawił się Fenrir Greyback i kilku jego zębatych kumpli. Remus walczył, oczywiście, ale... ale oni mieli przewagę. Ponadto byli dzicy jak bestie, zezwierzęceni, zero ucywilizowania. A Remusowi przeszkadzały te straszne małe rzeczy - skrupuły. Wszystkich nas zniszczą małe rzeczy.
Gryźli i szarpali jego ciało. Chociaż się bronił, teraz mięśnie poszarpane miał aż do kości. Nadal żył. Miał jeszcze dość sił, by doczołgać się do szosy, zanim zemdlał. Znalazł go jakiś mugol - myślał, że dopadły go wściekłe psy, czy wilki. Niewiele się mylił. To on uratował mu życie - zadzwonił po pogotowie. Z mugolskiego szpitala zabrali go niemal od razu uzdrowiciele z Munga. I teraz walczył o życie w jakimś pokoju o starylnych, trupio białych ścianach.
Z wilkołakami wiązała się przykra sprawa - nie działało na nie wiele z powszechnie stosowanych eliksirów i zaklęć leczniczych. Cała nadzieja w mocy i kwalifikacjach magomedyków. W ich inwencji i pomysłowości. Harry'emu wcale nie podobało się, że życie jego przyjaciela zależy od jakiejś improwizacji.
Nagle w ogniu coś trzasnęło cicho, jakby pękła szczapa drewna. Gryfoni drgnęli, kiedy z płomieni wyłoniła się głowa Billa. Na policzku wciąż miał paskudne blizny -chociaż się zagoiły, wciaż wyglądały potwornie.
- I jak? Co z nim? - zapytał Harry, znów czując jak szybko zaczyna walić mu serce. Bill skinął smutno głową.
- Żyje. Ale jego stan niewiele się poprawił. Uzdrowiciele wciąż nie mogą niczego gwarantować - powiedział cicho rudzielec.
Nie mogli niczego gwarantować... Kiedy z człowieka zostaje tylko ogryziony strzęp, trudno, zaiste, gwarantować cokolwiek! Fenrir Greyback! Znowu on! Potwór, drań, bestia! Gdyby Harry mógł do dorwać... Gdyby mógł... nie wybaczyłby. Zmusiłby tego nędznego psa, żeby wił się przed nim na kolanach. Obiecał sobie, że kiedyś go dorwie. Kiedyś. Napewno.
Bill jeszcze chwilę rozmawiał z Ronem - o misji, o Zakonie i o kilku innych, zupełnie już dla Harry'ego nieistotnych rzeczach. Lupin nadal żył. Nadal miał szansę - małą, ale jednak.
Harry wstał z fotela, zostawiając Weasley'ów i Hermionę, która wyglądała, jakby znów miała się rozpłakać. Wspiął się po schodach do dormitorium. Szepnął Neville'owi, że tak, że jeszcze żyje, że będzie w porządku. Wszystko będzie w porządku. Tak.
Łazienka. Ciche miejsce bez wścibskich spojrzeń. Stanął przed lustrem. Wciąż było potłuczone.
Nie wiedział jak to się stało. Nie miał pojęcia, dlaczego. W jednej chwili stał przed resztkami lustra i gapił się na swoje zniekształcone odbicie, a w następnej klęczał na podłodze. Ze szklaną drzazgą w jednej ręce i rysą, jak po draśnięciu kolcem róży, na drugiej. Krew spływała cienką strużką, kontrastując z jego niezdrowo bladą skórą. Pierwsze krople już kapały na podłogę, rozpryskując się w czerwone kleksy. Wyglądały jak egzotyczne kwiaty - jeszcze bardziej purpurowe na białej posadzce.
Ze złością wyrzucił szkło do kosza. Wyciągnął różdżkę i rzucił reparo, przywracając łazienkowemo lusterku poprzedni wygląd. A potem trzymał rękę pod kranem tak długo, aż krew przestała płynąć.
To nie może się już więcej stać. Nie może sobie tego robić. To złe, głupie, niszczące... Nie wolno mu.
Nie wolno. Naprawdę nie.
***
Kolejne dwa dni pamiętał jak przez mgłę. Ograniczały się tylko do kęsa jedzenia na śniadanie, łyka herbaty na obiad i kolację. Do pustego wegetowania na lekcjach, gapienia się w tablicę i bezmyślnego notowania. Dopiero wieczorami siadywał przed kominkiem i patrzył w ogień. Codziennie odzywał się Bill, pan Weasley lub ktokolwiek z Zakonu.
Możliwe, że Harry powinien być im wdzięczny za zainteresowanie. Jednak teraz czuł się tak pusty, jak wyschnięta studnia. Nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnego uczucia. Ani emocji. Niczego.
Stan Lupin'a wciąż się znacząco nie poprawił. Był stabilny, ale nadal ciężki. Ponoć cały czas czuwała przy nim Tonks. Harry nie pytał, jak ona się czuje. Doskonale wiedział - w wyobraźni widział zapłakaną, chudą i drobną, wiotką jak cień kobietę. Miała szare, mysie włosy, zaniedbane i spięte niedbale. Siedziała na metalowym krześle przy łóżku chorego. Z krzesła łuszczyła się pożułkła farba. W myślach Gryfona Lupin wyglądał jak egipska mumia. Uzdrowiciele przychodzili i odchodzili, unikając spojrzenia aurorki. Kiedy pytała ich o cokolwiek, tylko kiwali głową i klepali ją po plecach. A ona wciąż i mimo wszystko trzymała Remusa za rękę i szeptała do jego ucha żałosną mantrę: Wszystko będzie dobrze, dobrze, będzie dobrze...
Może było to najpiękniejsze, co może zdarzyć się na świecie. Na pewno najsmutniejsze.
Kiedy na skórze Harry'ego pojawiła się trzecia rysa - głębsza od poprzednich, krwawiąca o wiele mocniej... Musiał opatrzyć sobie rękę bandażem z podręcznej apteczki Pokoju Wspólnego. To już nie był kolec róży. To był po prostu odłamek lustra. Żadne poetyckie metafory nie mogły tego ogarnać. Harry nie miał już sił na eufemizmy. Nie potrafił oszukiwać sam siebie.
Nie wiedział, jak to się stało. Po raz kolejny nie chciał, a jednak... jednak... Po raz trzeci, do diabła! Przerażało go to. Nie krew, ale to, że sam się zranił. Sam. To nie był przypadek. Kiedy ta rana rozkwitła się na skórze, podjął decyzję. Musiał komuś opowiedzieć. Wygadać się, wyrzucić z siebie to wszystko. O Draco... Malfoy'u. Bo to od niego wszystko się zaczęło. Jeśli nie przestanie sobie tego robić... w końcu szkło zagłębi się w ciało zbyt głęboko. A przecież Harry miał zemstę przed sobą - nie mógł pozwolić sobie na coś podobnego.
Musiał komuś opowiedzieć. Sam sobie nie poradzi... był jednak słaby. Ponoć miał prawo do tej słabości, ale...
Musiał komuś powiedzieć. Wyspowiadać się, uzewnętrznić, odkryć samo dno duszy. Tylko komu? Ronowi, Hermionie? Nie. Mieli już dość problemów i bez jego fanaberii. McGonagall? Nawet nie rozważał takiej możliwości! Hagrid? Nie, on chyba naprawdę nie nadaje się do takich rzeczy. Bardzo miło jest pić z nim herbatę i te jego ciasteczka, ale... nie. Och, gdyby był tu Syriusz... Pani Pomfrey? Ha ha, bardzo śmiesznie...
Jak zabawnie. Nagle okazało się, że w jego beznadziejnej egzystencji nie został już nikt, komu mógłby się zwierzyć. Z kim mógłby być szczery od początku do końca. Jak zabawnie...
Jak to musi być cholernie zabawnie.
***
Wieści w Hogwarcie szybko się rozchodzą. Draco już wiedział, co się stało z tym wilkołakiem, Lupinem. Zdychał u Munga - dokładnie to powiedział Blaise, ładując się do jego pokoju razem z Pansy. Intrygujące... Czy oni zawsze muszą przynosić tego typu wieści w duecie?
Obserwował Harry'ego. Widział jego ból, jego załamanie. I wciąż nie mógł się zdobyć, by do niego podejść. Wciąż i wciąż odkładał to na później. Może jutro, pojutrze. Kiedy będzie w lepszym nastroju...
Przeklinał się za to. Nienawidził. Powinien być tam teraz, przy nim. Powinien mu mówić, że będzie dobrze, szeptać te tysiące słów otuchy. Że wszystko, wszystko będzie dobrze. Ale nie. On się bał. Jak tchórz.
Był beznadziejny.
I chociaż jego serce rozrywało się na drobne kawałki, na wióry, drzazgi i pył, kiedy patrzył na Harry'ego... bał się. Wciąż się bał. To były jego własne błędy - a on nie miał odwagi spróbować ich naprawić. Oddałby wszystko za gram tej siły, która pozwoliłaby mu chociaż stanąć przed Gryfonem. Twarzą w twarz. Spojrzeć mu w oczy, powiedzieć chociaż jedno słowo... ale nie był w stanie.
Jakby... jakby wiązały go jakieś łańcuchy, kajdany. On... po prostu... nie mógł. Tak po prostu. Zwyczajnie.
Draco gardził sobą.
***
Harry siedział wieczorem w Pokoju Wspólnym, na swoim zwykłym miejscu. Ostatnio jego życie składało się tylko z wieczorów. Z czekania na kogokolwiek, kto wyłoni się z ognia. Kogokolwiek, kto powie, że Lupin wciąż żyje, ale nic nie można zagwarantować... i tak dalej, i tak dalej.
A potem, kiedy rozmowy się kończyły, kiedy ten ktoś odchodził - Harry wciąż trwał w tej samej pozycji, zastygły jak głaz. Już nie patrzył w ogień tylko na cienie igrające na ścianie. Myślał.
Teraz też tak było. Myślał o Lupinie, o Draco... Malfoy'u. Wciąż się mylił. Nie mógł się przyzwyczaić, że już nie wolno mu już nazywać Ślizgona po imieniu. Że to było i nie wróci. Tęsknota i żal zżerały go od środka. Trawiły kolejno każdą komórkę ciała - ale nie niszczyły jej do końca. Zostawiały akurat tyle, żeby wciąż mógł czuć, jak bardzo boli.
Harry naprawdę nie chciał użalać się nad sobą. Nie chciał udowadniać sobie, że jest kompletnie do bani. Ale, że nie jest w stanie sobie poradzić - to wiedział doskonale. Jeśli zaraz tego z siebie nie wydusi to wybuchnie!
Albo na jego ręce pojawi się kolejna rysa. A tego bał się ponad wszystko.
Bał się, że się do tego przyzwyczai. Że stanie się to dla niego tak zwyczajne i konieczne, jak oddychanie. Bo... bo to na początku naprawdę pomaga. Przez kilka sekund - dosłownie kilka sekund - był wolny od tego bezsensownego ciężaru. Od żalu, smutku, gniewu... Wszystko to odchodziło. Na kilka sekund - zanim pierwsza kropla spadła na podłogę, ale tuż po tym, jak wypełzła spod skóry. Mógł udawać, że jest słaby, ponieważ boli, a nie dlatego, że po prostu jest słaby. Ale potem pojawiały się te wszystkie uczucia - wracały znowu, dodatkowo wzmocnione przez poczucie winy i złość na samego siebie. I ten ból... Tyle, że przychodziła też jeszcze jedna myśl. "A może to odejdzie na zawsze, jeśli ja mocniej..."
Zdumiewające, co można zrobić dla kilku sekund wolności.
Był szalony, naprawdę.
Usłyszał ciche kroki dwóch osób na korytarzu. Po chwili portret uchylił się - przez dziurę przeszła jakaś dziewczyna z szóstego roku, z ciemnymi włosami do ramion. Tuż za nią Ginny Weasley.
I życie nagle stało się proste.
- Cześć Ginny. - Powiedział cicho, odwracając się do niej. Koleżanka spojrzała na niego zdziwiona, rzuciła krótkie spojrzenie Ginny Powiedziała coś tak szybko, jakby to była seria z karabinu maszynowego.
I pobiegła do dormitorium, zatrzaskując drzwi.
Ginny patrzyła na niego przez chwilę. Widać było, że się waha, że jednocześnie chce się przywitać i napluć w twarz. A po chwili westchnęła ciężko, jakby się ostatecznie poddała.
- Cześć Harry.
Wstał i podszedł do niej. Powoli, żeby jej nie spłoszyć - dlaczego przypomniała mu się wizja łani na urwisku? Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Ale on nie mógł znieść jej spojrzenia - spuścił nisko głowę.
- Przepraszam - szepnął. Tylko tyle mógł powiedzieć. Bo co więcej? - Przepraszam za wszystko, co ci zrobiłem.
Znów podniósł na nią wzrok. Stała przed nim, a w jej oczach odbijały się szok i przerażenie.
- Harry...? Co ty mówisz... To ja... ja powinnam cię przeprosić. Już cię zresztą przepraszałam... byłam głupia, wiem. - Powiedziała szybko, zastanawiając się jednocześnie nad każdym słowem. Pokręcił głową.
- Nie. To ja zachowałem się jak drań. Jak śmieć, jak..
- Harry - przerwała mu. W jej oczach czaiła się, niepewna jeszcze, ulga. - Zapomnijmy o tym. Po prostu o tym zapomnijmy. Nie chcę słuchać twoich przeprosin. Oboje popełniliśmy błędy, większe, czy mniejsze... Zapomnijmy o tym, dobrze? - Spojrzała na niego błagalnie. On również odetchnął z ulgą.
- Tak... tak, będzie dobrze. Tak myślę - spróbował się uśmiechnąć, ale nie był pewien, czy mu się udało. Poprowadziła go jak lunatyka do fotela i prawie siłą zmusiła, żeby w nim usiadł. Sama zajęła miejsce naprzeciwko. Wciąż zachowywała się nerwowo, bez pewności - jakby miała przed sobą tykającą bombę. Zabawny zbieg okoliczności...
- Wiesz... zaskoczyłeś mnie - powiedziała po chwili pełnego konsternacji milczenia. - Nie sądziłam, że kiedykolwiek się jeszcze do mnie odezwiesz.
- A dlaczego ty się nie odzywałaś?
- Wstydziłam się. Ja... To wszystko co mówiłam... Jakbym nie była sobą. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. - Spuściła głowę, zaciskając nerwowo palce na kolanach. Zaczerpnęła powietrza. - Bo wiesz Harry... Ja doskonale wiedziałam, że potem - po naszym... rozstaniu... chciałbyś być dla mnie przyjacielem. Bratem... tylko, że... że czasami zbyt wiele osób chce być twoimi braćmi, a ty nie masz nikogo, dla kogo byłbyś... no wiesz... dziewczyną, w moim przypadku. To męczące. A kiedy ty mi to zrobiłeś... to było bardzo... Bolało. I... dlatego zazdrościłam jej tak strasznie. Teraz na pewno bym tego nie powiedziała, tego wszystkiego... Nigdy i nikomu. Ale... och... - Głos jej się w końcu złamał. To była długa wypowiedź, ale - jak każdy tego rodzaju monolog - była skazana na szybką śmierć. Dziewczyna cały czas walczyła z łkaniem, jednak w końcu przegrała. Harry westchnął.
- Każdy ma prawo popełniać błędy. I przepraszać. - Uśmiechnął się lekko, chociaż bez cienia radości. Nie pamiętał, czym była. - I każdy chyba ma prawo do drugiej szansy. Myślę, że musimy dać sobie drugą szansę. Jako przyjaciele. - Dodał po chwili. Nie chciał już żadnych niedomówień i pomyłek. Poklepał ją lekko po ramieniu. Uśmiechnęła się do niego delikatnie, chociaż jej oczy błyszczały niepokojąco. Może coś wpadło jej do oka...
Zawsze lepiej myśleć w ten sposób.
- Dzięki, że tak mówisz... - Podał jej chusteczkę. Przyjęła ją z wdzięcznością. - Ale Harry... dlaczego akurat teraz?
- Bo... nagle okazało się, że nie ma nikogo, z kim mógłbym być do końca szczery. A chyba umrę, jeśli nie będę w końcu z kimś szczery - powiedział bardzo poważnie. Doskonale wierzył w to, co mówił. Nie miał pojęcia, co by się stało, gdyby ktoś kazał mu przeżyć kolejny dzień w ten sam sposób, jak poprzednie. Chociaż nie - miał całkiem jasne pojęcie. I ostre.
- Ze mną możesz być szczery. Naprawdę. - Opuściła dłonie. Jej oczy wciąż były wilgotne, ale teraz był pewien, że mógłby jej zaufać. Nie musiał pytać. Po prostu wiedział.
Znów była tą dziewczyną, siostrą Rona. Tą samą, która chowała się za drzwiami, gdy przechodził. I rumieniła na każde jego słowo. I nazwała sowę Świstoświnka i lubiła się śmiać. Nosiła przetarte, jasne dżinsy i wyblakłe koszulki, które na niej okazywały się kolorowe jak tęcza. Ta urocza dziewczyna, którą tak lubił.
Siostra.
- Wiem, że mogę z tobą być szczery, Ginny. - Uśmiechnął się smutno. - Ale czy jesteś pewna, że chcesz tego wszystkiego słuchać? Potem... potem możesz patrzeć na mnie inaczej. Możesz uważać mnie za gorszego albo... nie wiem. Możesz. Potem już nigdy nie będzie tak samo.
Patrzyła na niego przez chwilę badawczo, jakby starała się ocenić, co może kryć się w jego duszy. A potem, również z bardzo poważną miną powiedziała te upragnione, sakramentalne prawie słowa.
- Tak. Jestem pewna. Możesz mi powiedzieć wszystko.
I powiedział jej. Wszystko. O Draco i o nim. O tej porażce, tej kłótni... O swoich uczuciach. Wszystko.
Ginny nie śmiała się z niego. Nie krzyczała. Nie mówiła, że jest szaleńcem, czy, że to było złe. Po prostu na niego patrzyła. A potem uśmiechnęła się ciepło.
- Wiesz... Bałam się, że to coś o wiele straszniejszego. Sama nie wiem. Ale teraz... Och, nie mam pojęcia, co myśleć! - Ukryła twarz w dłoniach.
Harry westchnął. Czuł się taki lekki. Wciąż bardzo bolała go strata Draco. Ale teraz, kiedy już to z siebie wyrzucił - słowo po słowie - było mu lżej. To było oczyszczenie, prawie katharsis. Czuł się lekki jak piórko. No... może to było jednak piórko z betonu, ale od czegoś trzeba zacząć.
- Harry... a dlaczego mówisz mi o tym teraz? Co to znaczy, że mógłbyś umrzeć bez tej rozmowy? Harry?
Westchnął. Naprawdę - piórko z betonu. Bez słowa podciągnął rękaw koszuli.
- Bałem się, że mogę zrobić coś strasznego - szepnął.
Patrzyła na niego - na jego przedramię - z przerażeniem. I smutkiem. I czymś jeszcze, czymś takim, co często w oczach miała pani Weasley. Jakaś troska, taka macierzyńska i pełna czułości. Czysta, niewinna i piękna.
- Musiałeś go naprawdę kochać... - Szepnęła, muskając dłonią nie zagojone jeszcze blizny. Jakby się bała, że rany otworzą się pod jej palcami. Skinął głową - bez słów.
Nie wiedział, czy to była miłość. Nie przypominało to na pewno żadnego uczucia, które czuł do tej pory. Kiedy teraz o tym myślał, wiedział, że to było coś nowego. Może jedynego w swoim rodzaju.
Jeśli miłość była pożądaniem, pocałunkami i dotykiem - to kochał Draco. A jeśli miłość była budzeniem z koszmarów, szeptanymi rozmowami ciemną nocą, wdzięcznością i troską - to wciąż go kochał. Jeśli była czułością, tęsknotą, radosnym błyskiem w oku na każde spotkanie - to chyba kochał go ponad wszystko.
Ukrył twarz w dłoniach. Nie był pewien, czy Ginny nie pomyliła się, używając czasu przeszłego.
Kochał go? Może tak... Tylko dlaczego nie mógł powiedzieć mu tego wcześniej...? A nie będzie miał okazji nigdy później. Czy będzie miał szansę powiedzieć to kiedykolwiek?
Komukolwiek?
***
Kolejny dzień. Kolejny przepełniony beznadziejnością dzień. Draco uniósł do ust szklankę wody. Możliwe, że to był sok z dyni. Jednak smakował jak woda - w dodatku taka, która wietrzeje już kilka dni, a bakterie szaleją w niej radośnie. Wszystko ostatnio smakowało jak siano i woda. Nawet powietrze było jakby... wygotowane. Pozbawione wszystkiego, co rześkie i świeże, co każe wstać rano z łóżka. Jakby było już w tysiącach płuc, widziało już wszystko - i wcale nie było z tego zadowolone.
Usłyszał szelest ptasich skrzydeł - sowy przyniosły pocztę. Nawet nie uniósł głowy znad swojej niesamowicie apetycznej sieczki. Nie spodziewał się niczego dla siebie. Nie miał już kto wysyłać mu cokolwiek. Matka u Munga, ojciec w Azkabanie, przyjaciele tuż obok. Innych ludzi, którzy nie życzyli mu bliskiej, długiej i bolesnej śmierci jakoś nie pamiętał.
Tym samym zdziwił się bardzo, kiedy to przed nim wylądowała szarobrązowa płomykówka. Do nóżki przywiązany miała rulonik pergaminu. To była szkolna sowa - tego mógł być pewien! Ale... ale kto przysyłałby mu wiadomości? Kto ze szkoły?
Rozejrzał się. Oczywiście - jego spojrzenie niemal od razu padło na stół Gryffindoru. Harry jednak nie patrzył na niego - mieszał coś powoli w swoim talerzu, patrząc na to takim wzrokiem, jakby było błotem.
Harry bardzo schudł bardzo w ciągu tych kilku dni. Tydzień temu wydawał się taki pełny życia, taki zwinny, szybki. Teraz był cieniem samego siebie. Draco się obwiniał. Znał dobrze jego ciało - i widział jak się zmienia, jak marnieje dosłownie w oczach. Kiedy tylko jego spojrzenie padło na tą smutną twarz - czuł się winny.
Odwiązał kartonik od sowiej nóżki. Ptak odfrunął prawie od razu, przewracając jego szklankę na stół. Draco rozwinął papier, upewniwszy się wcześniej, że nikt nie zwraca na niego nadmiernej uwagi.
Nabazgrane tam było tylko jedno zdanie. Zupełnie nie znał tego charakteru pisma, widział go po raz pierwszy w życiu.
Za kwadrans w starej klasie OPCM.
I nic więcej. Tylko tyle. Draco zastanowił się... A właściwie, do diabła z tym wszystkim! Jeśli pchną go tam nożem w brzuch, będzie im mógł jeszcze podziękować.
Nalał sobie nową szklankę wody i odrobinę raźniej zabrał do śniadania. Tylko odrobinę.
Nie zauważył oczywiście, że przed pewnym Gryfonem również wylądowała szkolna sowa - z bardzo podobnym rulonikiem przy nóżce. A jeśli tego nie zauważył, nie miał też najmniejszych szans dostrzec nieśmiałego uśmieszku, błąkającego się na pewnych ustach.
***
CDN
Blemish
24. Pies i wąż - obaj bez zębów
Stara klasa OPCM nie była używana tego roku. Nie spodobała się nowemu nauczycielowi, który wybrał inną, położoną bliżej Wielkiego Holu. Poprzednia leżała nieco na uboczu, z dala od centrum Hogwartu. Żeby do niej dojść, chyba każdy dom musiał nadłożyć drogi. I chociaż były w niej wysokie, przejrzyste okna, usytuowane tak, aby zawsze było jasno, a światło nigdy nie raziło w oczy - to chyba jednak wszyscy z radością powitali zmianę.
Teraz ławki piętrzyły się pod ścianą, obok nich czaiła się sfora krzeseł. Pod tablicą stało ciężkie biurko, którego z niewiadomych przyczyn nie usunięto. Prócz tego kilka szeroko otwartych, pustych szaf - w jednej z nich pozostały smętne szczątki jakiejś klatki. Druty były rozgięte na boki, jakby „coś” - zapewne jeden z dydaktycznych eksponatów - się z niej uwolniło. Gruba warstwa kurzu podpowiadała jednak, że nawet, jeśli podobny incydent rzeczywiście się wydarzył, miało to miejsce dawno temu.
Harry podszedł do biurka, pokrytego - jak zresztą wszystko tutaj - szarym jak popiół pyłem. Wyciągnął rękę i na blacie narysował „swój” wzór. Dwie wygięte linie, kojarzące się z okiem sokoła. Były jak monogram drapieżnika, wyryty w atawistycznej podświadomości każdego homo sapiens. Prawie krzyczały - „zagrożenie! Niebezpieczeństwo!”
Sowa przyniosła Harry'emu wiadomość. Chłopak nie miał pojęcia, od kogo - drukowane, zupełnie nierozpoznawalne litery głosiły: „Za pół godziny w starej klasie OPCM”. Tak, a więc jest tu. Nie wiedział do końca, czemu właściwie. Przecież jest tysiąc miejsc, w których na pewno czułby się lepiej, niż w tej pustej sali! Szkoda, że żadne jakoś nie chciało przyjść mu do głowy. Mniejsza z tym. Jest tu i koniec. Nawet, jeśli to zasadzka... albo drwina, czy głupi żart... Jakoś mu nie zależało.
Do diabła. Trzeba się w końcu zmierzyć z życiem. Jakie by nie było.
Usłyszał ciche kroki na korytarzu - jeszcze daleko, minie kilka dobrych sekund, zanim się zbliżą. Ostatnio Harry był czujny jak ptak, gotów zerwać się i odlecieć w każdej chwili - zwracał większą uwagę na rzeczy, które wcześniej ledwie rejestrował. Zagrożenie! Niebezpieczeństwo! Uciekaj, uciekaj! Gdzie podziała się cała jego pewność siebie?
Odetchnął głęboko, kilka razy, żeby uspokoić umysł. Z przyzwyczajenia - bo żadne zbędne myśli nie chciały przyjść mu do głowy. Pewnie się bały. Uśmiechnął się krzywo w duchu - szaleniec. Starł rękawem symbol i odwrócił się do drzwi, dokładnie w chwili, kiedy pojawił się w nich...
Draco Malfoy.
***
Patrzył na Harry'ego - wychudzonego, bladego, z tym nienaturalnym pozbawionym blasku spojrzeniem. Gryfon wydawał się tak samo zdziwiony ich nagłym spotkaniem, jak on, Draco. Co chłopak tu robił?! Przecież nikt bez potrzeby nie zapuszcza się aż tak daleko! Niczego ciekawego nie było przecież w pobliżu - żadnych tajemniczych pokoi, sekretnych przejść... nic takiego, o ile Ślizgon się orientował. Więc...? Nie, przypadek nie wchodził w grę. Prawdopodobieństwo było wręcz mikroskopijne. Czyli...
Czyżby Harry tutaj czekał? Na... na niego, Draco?
Blondyn starał się oddychać normalnie. Oto... oto teraz patrzy w jego oczy. Zielone oczy, smutne jak dni późnej jesieni - kiedy słońce wschodzi późno i rzadko wymyka się zza zasłony chmur; kiedy nad ziemią wisi ciężki całun mgły. Ale zanim spadnie śnieg, przykrywając świat białym i czystym okryciem. I co w tych oczach jest, prócz smutku? Zdziwienie - i coś jeszcze, coś, czego Draco nie rozumiał... Ale na pewno za chwilę zamieni się w pogardę! Na pewno!
Co robić? Co robić?! Uciekać?! Tak, miał wielką ochotę wycofać się, odwrócić na pięcie i wyjść, bez jednego słowa. Ale był Malfoy'em, do diabła! Jakieś obowiązki względem rodziny nadal mimo wszystko miał! A Malfoy nie ucieka. Nie. Naprawdę nie.
Poza tym - mruknął jakiś cichy głos, z dna świadomości - kiedy może nadarzyć się następna okazja? Gdyby Draco teraz wyszedł, oznaczałoby to poddanie się. Definitywne złożenie broni. Bo czy sam kiedykolwiek odważyłby się z Gryfonem zobaczyć? Musiał wykorzystać tą okazję, skoro już ktoś wepchnął mu ją w ręce.
Gdyby to tylko nie było takie trudne...
Bardzo powoli zrobił jeszcze ten jeden krok. A potem zamknął za sobą drzwi. Wciąż patrzył w oczy chłopaka, nadal niezdolny do zidentyfikowania jego spojrzenia. Wydawało mu się, że dzielą ich kilometry. Od drzwi do biurka jest, co najmniej tyle, co z Hogwartu do Moskwy!
Co miał powiedzieć? Nie był przygotowany... Co zrobić...?
- Harry... - Szepnął. Zdziwił się, że szeptał. Ale gardło miał tak ściśnięte, że nie mógł wydrzeć z siebie nic więcej.
Gryfon wciąż patrzył na niego tym samym spojrzeniem. Stał bez ruchu, jak skamieniały. Nie odwrócił jednak wzroku.
Draco nie wiedział, co powiedzieć na początek. Z setek słów, które układał sobie w głowie, nie pozostało nawet śladu. Odleciały jak barwne ptaki - i tylko kilka zapomnianych piór świadczyło, że kiedyś jednak tu były. Ale teraz w jego głowie nie pozostało już nic! Do diabła, parszywe nic... Wielkie zero, takie samo, jakim był.
Chociaż.... właściwie... Miał jedno słowo. Tylko jedno. A może aż jedno?
- Harry... przepraszam - zwiesił głowę. Beznadzieja. Totalna porażka na całej linii. Dobiegło go ciche westchnienie.
- Często to ostatnio słyszę. Przepraszam, przepraszam... Ludzie przychodzą, przepraszają i odchodzą. Wydaje im się, że tyle wystarczy i potem będzie długo i szczęśliwie. - Chłopak mówił bardzo cicho i spokojnie. Zupełnie nienaturalnie, jak na niego. Draco nie odważył się podnieść wzroku. Co mógł zobaczyć? Oparł się plecami o drzwi - nie był już pewien, czy może zaufać swoim nogom.
- Ja... ja wiem, że to mało. To, co zrobiłem, było...
- A zdajesz sobie, chociaż sprawę, co zrobiłeś? Albo raczej - co chciałeś zrobić? - Teraz głos chłopaka był o ton ostrzejszy. Draco - z nadludzkim wysiłkiem - podniósł w końcu głowę. Ze smutkiem nie miał najmniejszych szans zwyciężyć. Ale z gniewem jakoś sobie poradzi.
- Tak. Zdaję sobie doskonale sprawę. - Ślizgon czuł się jak na jakiejś rozprawie, jakby stał przed najwyższym sądem. - Ale dopiero teraz, bo wcześniej... wtedy... Nie myślałem o tym. W chwili, kiedy to mówiłem, ja... ja... - zamilkł. Słowa znów skończyły się, odleciały spłoszone.
- Byłeś żałosnym cymbałem - powiedział rzeczowo Harry, krzyżując przed sobą ramiona. Patrzył na Draco ponad okularami - te piekielne oczy świdrowały czaszkę blondyna. - Chciałeś pogrzebać wszystko. Wszystko. Ot, tak sobie. No, ale, co to ma dla ciebie za znaczenie - parsknął gorzko.
- Harry... Ja oddałbym wszystko, żeby to wróciło. Tamten czas... to, co było wcześniej... - Szeptał. Nawet on wiedział, że to brzmi żenująco. Harry znów prychnął lekceważąco, podchodząc do okna. Oparł dłonie o szybę, patrząc w dal. Na szkle osiadła mgiełka jego oddechu.
- „Oddałbym wszystko”, jasne. Oczywiście. Powiedz to Pansy. - Krew stężała w żyłach Draco, kiedy słyszał ten chłodny głos chłopaka. Tamo... och... Nawet nie miał prawa się bronić. - Nie wiem, co chciałeś mi udowodnić, ale udało ci się. Pokazałeś, że jestem dla ciebie niczym. Wystarczy? Możesz dać mi spokój? - Gryfon odwrócił się zamaszyście. Ślizgon nie widział jego oczu - teraz to Harry spuścił nisko głowę, czarne kosmyki opadły mu na twarz.
- Nie, to nie tak! To nie miało znaczenia... Ona nie ma dla mnie znaczenia. Tylko... tylko ty się liczysz... - Wyjąkał blondyn. Jakaś część jego umysłu śmiała się dziko z tej idiotycznej nieporadności. Inna krzyczała żeby odszedł, dał sobie spokój. Kolejna kuliła się i płakała - załamana, doskonale zdając sobie sprawę, jak kruche są te argumenty i zapewnienia. A wszystkie były zażenowane. Wstydziły się jego, Dracona. Deprymujące.
- „Tylko ty się liczysz” - rzucił Harry, ostentacyjnie parodiując Ślizgona. Może w innych okolicznościach Draco mógłby się zdenerwować. Bogowie, jak bardzo chciał się wkurzyć! Wykrzesać z siebie, chociaż iskrę gniewu. Ale nie. - Jak często to powtarzasz? Raz dziennie? Dwa? Dziesięć? Przykro mi. - Głos Gryfona był tak przepełniony żałością, że Draco czuł się, jakby ktoś z niego darł paski. Drobne i małe, żeby bolało mocno i długo. Jak miał mu udowodnić, że... Jak...?
- Ja... nie wiem, jak to się stało. Naprawdę nie wiem. Nie chciałem tego.
- Ile rzeczy robisz, chociaż tego nie chcesz? A podobało ci się przynajmniej? No dalej, powiedz! - Harry skrzywił się tak, jakby Draco go uderzył. Jakby go spoliczkował.
- To... to nie tak...
Harry powoli opadł na podłogę i skulił się pod ścianą. Wydawał się słaby i delikatny, jakby jeden oddech miał połamać wszystkie jego żebra. Objął kolana ramionami. Dygotał.
- Wyjdź - rzucił cicho, nie podnosząc głowy.
- Harry, co... - Draco zrobił jakiś nieporadny gest, jakby chciał podejść do chłopaka. Ale powstrzymał się - to jakby drażnić chorego lwa. Chcesz mu pomóc, ale on tego nie zrozumie - i nagle widzisz wszystkie te zęby i pazury...
- Wyjdź! - Głos Gryfona był już znacznie bardziej drżący. - Idź! Zostaw mnie!
- Nie wyjdę, dopóki nie powiesz mi, o co chodzi - powiedział blondyn stanowczo, krzyżując ręce na piersi. Jakaś nowa siła wlała się w pustą skorupę jego ciała. Nie miał pojęcia, o co może chodzić, ale wiedział, że nie zaśnie już nigdy, jeśli się nie dowie.
- Zostaw mnie samego! Chociaż raz daj mi święty spokój!
- Nie. Musimy sobie wszystko wyjaśnić - Draco zacisnął pięści. Nie maił zamiaru ustąpić - nie, kiedy Harry był w takim stanie. Co się z nim działo?
- Ooch, jasne. Czemu nie! Pognębmy dalej tego dupka, Pottera! W końcu tak świetnie się do tego nadaje! - Chłopak zaśmiał się krótko, histerycznie. A potem nagle zerwał się na nogi. W jednej chwili był przy Draco - tak blisko, że gdyby Ślizgon wyciągnął rękę... Może mógłby go dotknąć?
Twarz Harry'ego stężała, chłopak zaciskał szczęki najmocniej jak mógł. Głos miał ochrypły. Wolno podniósł rękę i zaczął podwijając rękaw szaty.
- Co ty...
- Tak się składa, że ja też ostatnio bardzo często robię rzeczy, których nie chcę. I nie zawsze mi się podobają - syczał Gryfon przez zaciśnięte zęby. W jego oczach igrały jakieś nieznane, błyski. - W jednej chwili stoję przed lustrem, a w następnej jestem na podłodze. Jak pies. Fajnie, prawda? Wreszcie wygrałeś z tym śmieciem Potterem! O to ci chodziło od początku, czy to tylko taki kaprys na sam koniec?
- Harry, o co... - Ale Draconowi nie dane było dokończyć zdania.
Harry wyciągnął przed siebie nagie ramię.
Trzy nie zagojone jeszcze rany. To będą blizny, długie i cienkie. Ale teraz wciąż były czerwonymi rysami. Takie nie powstają przez przypadek. Takie robi się specjalnie. Z premedytacją. Świadomie. Może dobrowolnie.
Draco ze świstem wciągnął powietrze. Czuł się tak, jakby ktoś zrzucił na niego tonę kamieni. Serce chciało wyrwać się z piersi, a płuca nie miały zamiaru przyjąć ani oddechu więcej.
Harry się ciął? Przez niego? Ale... ale jak to... Dlaczego...? On przecież...
- Coś nie tak? Nie podobają się? Za mało? Za płytkie? Co z nimi źle? No dalej, weź nóż, pokaż mi, jak powinienem to robić! - Głos Harry'ego był szeleszczący, przepełniony jakąś chorą ironią. I bólem. Draco nie mógł go słuchać. Nie potrafił. Nie umiał.
Kolejna rzecz ponad jego siły.
Wyciągnął ręce i złapał chłopaka za nadgarstki. Silnie, nie pozwalając mu się cofnąć. Gryfon szarpnął się, ale Draco wciąż go trzymał. Czół pod palcami - odbierał wszystkimi zmysłami - skórę chłopaka. Delikatna, wydawała się cienka jak bibuła.
- Zastanów się, co mówisz! Myślisz, że mi się to podoba?! Że tego chciałem! Nie! Mylisz się! - Draco przełknął ślinę, patrząc w te niemożliwie zielone oczy. Modlił się, żeby znalazł w sobie siłę i nie odwrócił wzroku.
- O tak, udowodnij mi, że jednak jestem śmieciem! W dodatku widocznie nawet nie wiem, o co ci chodzi! Pieprzony Malfoy! - Parsknął Gryfon, wyślizgując się zwinnie z uścisku.
Draco czuł się tak, jakby chłopak wyrwał mu serce i darł na strzępy. Spojrzał w jego oczy. Oczy koloru avady... Już nie widział w nich swojego odbicia. Patrzył w samo dno jego duszy - samo dno, tam najgłębiej, najdalej, gdzie nie dociera żadne światło.
I może mu się to wydawało. Może to tylko stres i zmęczenie. A może nie? Może to widział... Ale... Bogowie, oby to nie była prawda.
Zielony połysk na jeden moment zmienił się w czerwień. Jak krew. Przez jedną chwilę, jedno uderzenie serca nie tylko Harry na niego patrzył.
Draco opadł na kolana.
- Nigdy nie chciałem cię w jakikolwiek sposób skrzywdzić. - Szepnął. - Jesteś dla mnie wszystkim. Cokolwiek byś powiedział, zrobiłbym. Cokolwiek mi powiesz. Każesz skoczyć z tego okna... skoczę. Żebyś tylko był szczęśliwy. - Podniósł na niego wzrok.
***
Draco klęczał przed nim. Jeszcze przed chwilą mierzyli się spojrzeniami - jak koty, zanim rzucą się sobie do gardeł. A teraz Ślizgon był na kolanach. Przed nim, Harrym... Nie, Gryfon nie czuł się szczęśliwy z tego powodu. W żaden sposób ten przejaw zupełnego pokonania go nie zadowalał - a przecież tak był pewien, że będzie inaczej!
Przecież... kiedy nocą wyobrażał sobie ten moment... ten jeden moment, kiedy Malfoy przyjdzie błagać o wybaczenie... Harry miał roześmiać mu się w twarz. Zadrwić, odwrócić się i wyjść - albo przeciwnie, uderzyć tego śmiecia. Rzucić zaklęcie! Zostawić go upokorzonego, złamanego, żeby czuł to samo, co czuje Harry. Odrzucić, zdeptać zupełnie, wgnieść w ziemię, pokazać mu, że... że...
Że co?
Draco na kolanach - bolało go od tego widoku wszystko, co tylko mogło boleć. Powietrze składało się z papieru ściernego i piachu, miał igły zamiast krwi, a oczy piekły niemiłosiernie. Wiedział, że są szkliste, błyszczące jak w gorączce. Łzy chciały wyrwać się na wolność - tak strasznie, tak mocno... Nie, nie mógł im pozwolić. Nie chciał im pozwolić - płacz to przecież słabość. Ale mimo to spłynęły po jego policzkach.
- Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? - Szepnął Harry, po długiej chwili milczenia. Chciał patrzeć Draco prosto w oczy, ale wszystko było tak zamglone i niewyraźne przez łzy. Ściągnął okulary - powolnym gestem, jakby już tylko głupie szkła wiązały go z realnym światem. - Najgorsze jest... że gdybyś tylko powiedział, że... że nie zrobisz tego więcej... Ja... ja bym przyszedł do ciebie. Jak pies... - jęknął na koniec, chwiejąc się na nogach.
- Nie... nie chcę tak. Nie może tak być. - Draco mówił bardzo cicho. Dłonie mu drżały. - Jeśli... jeśli to coś zmieni to ja obiecuję, że już nigdy więcej to się nie powtórzy. Nigdy więcej nie zrobię ci... czegoś takiego. W ogóle nic, co mogłoby cię skrzywdzić. Nigdy. - Przymknął na chwilę oczy, jakby ogarnęła go nagła słabość. - Ale... ale jeśli będziesz uważał, że do czegokolwiek cię zmuszam... to... zrób... zrób, co chcesz.
Coś roześmiało się histerycznie w duszy Harry'ego. Czuł się tak, jakby w jego ciele nie pozostała ani jedna cała kość. Draco mówił do niego, żałował go... Do diabła, Ślizgonowi było go żal! Nienawidził przecież tego tak bardzo... Kiedy ktoś cię żałuje, to znaczy, że uważa cię za słabego. Bezwartościowego. Kogoś, kto nie potrafi poradzić sobie sam.
Ale... ale to przecież Draco. On... on nie mógłby tak myśleć, prawda?
Skąd możesz to wiedzieć? - Szepnęło coś w jego głowie. - Zajrzyj do jego umysłu, zobacz, co o tobie myśli! Czym dla niego jesteś? Nic nie wartym psem, jak sam się nazywasz?
Pies, czy wilk? Pies, wąż, szaleniec i wariat. Oto chwila wielkich słów i wielkich rzeczy! Spotkali się wąż i wilk - obaj bez zębów. Żałośni i nic nie warci. Wszystko, co robili było bezsensowne i skazane na porażkę. Pies, wąż, szaleniec i wariat. Spotkali się wąż i wilk - obaj bez zębów. I bez godności, niewarci niczego. Tylko siebie nawzajem.
***
CDN
Blemish
25. Smak szczęścia
Draco znów zwiesił głowę. Jeśli Harry teraz wyjdzie - zrozumie. Jeśli uderzy go w twarz - zrozumie. Nadstawi drugi policzek. Zrozumie wszystko, co zrobi ten chłopak... Cokolwiek zrobi, do diabła! Byle tylko był szczęśliwy. Czy to zbyt wiele?
Harry zbliżył się do niego o jeden krok. Potem drugi - powoli, jakby powstrzymywały go jakieś niewidzialne łańcuchy. A potem... jedna chwila kompletnego bezruchu - kiedy czas stanął, a wskazówki zegarów zastygły.
I Harry wsunął w jego ramiona, tak płynnie, jakby to było jego naturalne miejsce. Draco czuł, kiedy łzy Gryfona moczyły mu koszulę. Objął chłopaka silnym uściskiem, jak gdyby już nigdy nie miał zamiaru go uwolnić. Zacisnął oczy.
Boże, dziękuję Ci. Dziękuję komukolwiek, kto to sprawił. Jesteś diabłem - dziękuję. Duszę mogę za to oddać. Dziękuję, dziękuję...
- Każdy ma prawo popełniać błędy. I przepraszać. I każdy chyba ma prawo do drugiej szansy... - Szepnął chłopak, wczepiając palce w szatę Slytherinu. Draco zanurzył twarz w tej rozwianej, miękkiej grzywie - pachnącej wiatrem i jarzębiną. Jak strasznie za tym tęsknił...
Draconowi wydawało się, że serce zaraz mu pęknie. Że nie jest w stanie przyjąć na raz tak wiele emocji i uczuć. Ta chwila... ta jedna chwila... była najważniejsza. Ze wszystkiego. I na zawsze. Czymkolwiek jest „wszystko”. I cokolwiek definiujemy jako „zawsze”.
- Nigdy mnie nie opuszczaj... - Szepnął wprost do ucha chłopaka. Harry w odpowiedzi po prostu pocałował go w szyję - pocałunkiem delikatnym jak oddech wiatru.
- Nigdy więcej mnie do tego nie zmuszaj.
- Nigdy.
- Nigdy.
To nie była przysięga. Przysięgi to tylko słowa, które bolą, kiedy się je cofa. To... to było coś głębszego. Obaj nie mieli pojęcia, jaka będzie przyszłość. Ale tu i teraz, w tych okolicznościach - mogli to jedno sobie obiecać. Tu i teraz. A co będą mogli obiecywać jutro... Nigdy nie wiadomo.
Draco był szczęśliwy. To było szczęście odrobinę gorzkie, ale jednak największe, jakie go spotkało. Teraz już będzie dobrze. On go obroni. Obroni Harry'ego. Przed wszystkim, przed całym złem tego świata. Już będą razem i będzie dobrze... Nie pozwoli go nikomu skrzywdzić. Nikomu. - Nie wiedział, czy to były tylko jego myśli, czy naprawdę szeptał mu to do ucha. Nie miał też pojęcia, jak długo siedzieli na podłodze, splecieni tak ciasno, jakby łączył ich ten sam oddech.
I kiedy w końcu Harry powiedział „chodźmy do ciebie” - w ten swój cichy, odrobinę nieśmiały sposób - Draco czuł się najszczęśliwszy. Bo już będzie dobrze. Normalnie - tak, jak było. Na początku, teraz i zawsze na wieki. Już zawsze będzie dobrze.
I amen, cholera.
Śmiali się z siebie dłuższą chwilę - ze swojej głupoty. Bezgranicznej. Może mieli jeszcze kilka takich wspólnych, bezgranicznych rzeczy.
***
Pierwszy raz kochali się mocno. Od razu, tuż za progiem jego pokoju. Nie rozebrali się bardziej niż to było absolutnie konieczne. Ścigał ich czas, darty na godziny, cięty na sekundy wahadłami zegarów. Spieszyli się tak, jakby za minutę świat miał się skończyć. Bo kto tak naprawdę obiecał, że się nie skończy? Kto mógł mieć pewność? A na wszelki wypadek ostatnie, co chcieli zapamiętać, to dotyk. Dotyk, ciepło i to wspaniałe uczucie jedności.
Harry stał, opierając się o drzwi - palce zacisnął na framudze, rozsunął nogi. Draco wziął go tak... tak wspaniale. Tak jak chciał - bez żadnych wstępów, od razu, ostro jak nigdy dotąd. Był prawie zimny, lodowaty - prawie, bo Gryfon czuł jego pragnienie. Pożądanie w każdym geście i tchnieniu. Gorąco piekieł. Wszystkich.
To było brutalne - bolało. Ale w końcu chłopak sam o to Dracona prosił. Dostał to, czego chciał najbardziej. Ślizgon zamknął mu dłonią usta - jednak Harry wiedział, że nawet Draconowi trudno jest zachować milczenie. Mówił za niego ciężki, zdyszany i nierówny oddech, rozszalałe bicie serca... dłoń zaciskająca się na biodrze Harry'ego tak mocno, że na pewno zostaną ślady. Gryfon wbił paznokcie w drewno - bo tyle mu pozostało. Może nawet ugryzł palce Draco - nie miał pojęcia.
Harry nie wiedział, że aż tak bardzo za tym tęsknił. Za wszystkim, co miało jakikolwiek związek z Draco - z tym złotowłosym, aroganckim draniem ze zbyt wielkim ego. Harry zrozumiał, jak mocno mu chłopaka brakowało dopiero wtedy, kiedy go stracił i odzyskał. To było... Och... Chciał poczuć, że on naprawdę tu jest. Że to nie sen.
Sen, który zmienia się w koszmar dopiero po przebudzeniu.
Kiedy w końcu nogi się pod nimi ugięły i opadł bez sił na podłogę - znów trwali tak splecieni. Harry znalazł sobie zupełnie doskonałe miejsce, opierając się o ramiona blondyna, wtulając nos w zagięcie jego szyi.
Dużo rozmawiali. O wszystkim - o ostatnich dniach, o Ginny, Pansy, Lupinie... Naprawdę i dosłownie wszystko. Nawet to, że Harry się ciął. O tym też mówili - chociaż było to takie trudne. Ale Harry przyrzekł Draconowi, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Nigdy. Był pewien, że tej przysięgi dotrzyma. Przynajmniej dopóki będzie wiedział, że dla kogoś coś znaczy.
Kochali się jeszcze raz. I jeszcze. I... i Harry przestał to nawet liczyć. Po wszystkim, kiedy leżeli tylko na łóżku, przeszłość wydawała mu się snem. Mrocznym, złym snem - a kiedy się z niego w końcu wyrwał, czuł tylko oplatające go ciepłe ramiona. Lepsze niż wszystko. I ten szept: Już będzie dobrze, będzie dobrze...”. Tylko trzy delikatne rysy przypominały, że to była jednak prawda, nie koszmar.
Mimo to, poprzednie wypadki były czymś zupełnie nierealnym. Jak mógł się kłócić z Draconem? Jak mógł odcinać się od tych rąk, tego spojrzenia? Był przecież od niego uzależniony. Draco to wielki i słodki nałóg, bez którego Harry nie umiał żyć. I nie chciał się od niego odzwyczajać - wszystko wyglądało o wiele lepiej, kiedy miał tego chłopaka przy sobie. Zupełnie, jak prawdziwy narkotyk!
- Wiesz co? - Westchnął Gryfon, unosząc się na łokciu. Sięgnął i pogłaskał spocone włosy, sklejone w strąki i rozrzucone w nieładzie na poduszce. Draco powoli otworzył oczy. Uśmiechnął się lekko. - Gdyby tak miały kończyć się wszystkie nasze kłótnie, to może moglibyśmy jednak częściej...?
- Nawet nie marz. - Westchnął blondyn i pociągnął go do siebie, kradnąc sobie kolejny pocałunek. - Nigdy więcej. Nigdy. A taką gehennę możesz mieć codziennie, jeśli tylko wytrzymasz.
- Nie ma warunków - Harry udał, że się zasmucił. - I tak zerwaliśmy się z lekcji. Eliksiry, Transmutacja, Obrona, Zielarstwo - przepadły! Sprout pewnie bardzo nas brakuje...
- Jakoś mi to nie przeszkadza. - Draco przeciągnął się, aż trzasnęły mu stawy. Westchnął i spojrzał ciepło na Harry'ego. - Cieszę się, że już wszystko z tobą dobrze. Jesteś zupełnie inny niż rano.
- Też tak myślę. - Skinął głową. Znów ułożył się wygodnie w jego ramionach - Draco miał rację. Sam to czuł... Te motyle w brzuchu, skrzydła u ramion - mówiąc językiem tanich powieścideł. Tylko z tym ślizgońskim draniem mogło być tak wspaniale. Jakby Harry urodził się drugi raz - znów miał wszystkie szanse i sto procent mocy. Mały cheat i życie od razu jest piękniejsze! Musnął wargami obojczyk Ślizgona.
- Harry... - Podniósł znów spojrzenie na blondyna. Draco miał zamknięte oczy, ale uśmiechał się lekko.
- ? - Miauknął i pocałował go tym razem w szyję, odgarniając kosmyk jasnych włosów.
- Pewnego dnia... pewnego dnia powiem ci to, co tak strasznie boisz się usłyszeć. I zapewniam cię, że nigdy nie cofnę. - Draco otworzył jedno oko, żeby zobaczyć jak zareaguje.
Harry patrzył na niego przez chwilę, zupełnie nie wiedząc, co zrobić. Setka myśli przemknęła mu przez głowę, plącząc się w zupełnie niezrozumiały kołtun - a potem rozum został zepchnięty w jakiś nieużywany kąt umysłu. Chłopiec, Który Przeżył uśmiechnął się tylko - całym sercem.
Żadne słowa już nie były potrzebne.
***
Jakiś czas później Draco w końcu musiał podnieść się z łóżka - podejrzewał, że mogłoby wydawać się podejrzane, gdyby nie pokazywał się przez cały dzień. A wcale nie miał ochoty na niedorzeczne pielgrzymki do jego pokoju - odwiedziny Blaise, Pansy albo nawet Slughorna były zupełnie prawdopodobne! Co prawda, wytłumaczenie tego Harry'emu trochę potrwało - żaden z nich nie miał chęci wyplątywać się z ramion drugiego.
Ślizgon znalazł w szafie świeże ubranie - poprzednie nie nadawało się już do niczego innego, poza gruntowną renowacją. Ubrał się, kiedy Harry brał szybki prysznic.
Zabawne jest życie - myślał, zapinając pasek. Jeszcze rano miał ochotę tylko umrzeć. Zasnąć i już się nie obudzić. Największym jego marzeniem było, żeby świat dał mu święty spokój. Żeby nikt już nic od niego nie chciał. Tylko tyle.
A teraz był po prostu... szczęśliwy. Chyba tak. Merlinie, słońce przecież nawet jeszcze nie zaszło! Jak to możliwe, by w parę godzin z kompletnego dna wznieść się pod same chmury?! Jeszcze nie mógł w to uwierzyć. To nierealne - Harry znów jest z nim, wszystko ułożyło się tak dobrze... Za jakiś czas pewnie to do niego dotrze. Ale teraz... teraz Draco pozwolił sobie bezkarnie napawać tą nieograniczoną radością.
Harry wyszedł z łazienki - krople wody kapały z włosów na nie zapiętą koszulę. Kilka stoczyło się po szczupłej klatce, zostawiając błyszczące ślady. Chłopak roześmiał się cicho, widząc minę Ślizgona.
- Daj ja to zrobię. - Podszedł szybko. Krok miał sprężysty, ruchy raźne - jakby wypełniała go jakaś nowa siła. Wewnętrzne światło.
- Co...? Och. No tak. - Draco dopiero teraz zauważył, że już trzeci raz nie udaje mu się zawiązać krawata. Coś niesamowitego, kiedy nosi się nazwisko Malfoy!
Do diabła z tym - westchnął w duchu, po kolejnej, zakończonej porażką próbie. Opuścił ręce, pozwalając, by Harry zrobił to za niego.
W tej chwili było coś absurdalnego, ale miłego. Harry wiązał mu krawat. Tak po prostu. Zupełnie zwyczajnie.
- Chciałbym, żeby tak było zawsze. - Wypalił bez namysłu.
- Hm? - Gryfon spojrzał na niego, lekko zdziwiony.
- No wiesz... tak, jak teraz. Ty i ja. Zawsze. - Pogłaskał gładki policzek chłopaka.
Harry tylko uśmiechnął się delikatnie, chociaż iskierki radości błyszczące w jego oczach przysłonił cień. Smutek.
- Muszę już iść. - Odsunął się, odwracając w stronę drzwi.
- Harry... - Draco złapał go za rękę, kiedy Gryfon już sięgał do klamki. Patrzyli sobie w oczy. - Wciąż boisz się wielkich słów?
- Może.
- Nie ufasz mi. Chociaż... po tym wszystkim... Nie dziwię się. - Blondyn puścił dłoń pięknookiego. Potrafił zrozumieć rezerwę. Może znów było dobrze, ale chyba już nigdy nie będzie tak, jak wcześniej. Harry nie wyszedł. Westchnął ciężko, a uśmiech wciąż błąkał się na jego ustach.
- Ufam ci, Draco. - Podszedł i przytulił się do Ślizgona, przymykając oczy. - Tobie ufam. Mimo wszystko, a może teraz nawet bardziej. Ja wiem, że cokolwiek mi powiesz... Obiecasz... czy cokolwiek - to będzie prawda. I tobie naprawdę wierzę. Po prostu ci ufam, Draco. - Zaczerpnął głębszy oddech. - Ale... ale słowom ufać nie mogę. To chore, wiem. W mojej sytuacji ciężko obiecywać cokolwiek. Chciałbym ci powiedzieć tysiąc rzeczy, przysiąc na gwiazdy i wiatr, ale... Sam wiesz. Mogę żyć zbyt krótko, żeby wypełnić obietnice.
Draco nic nie odpowiedział. Bo co mógł?
***
Pokój Wspólny rozbrzmiewał gwarem rozmów. Teraz zebrało się tutaj większość Gryfonów - odrabiali lekcje, grali w eksplodującego durnia i z rozkoszą marnowali czas. Zwyczajny dzień - beztroski, bez problemów większych, niż test na horyzoncie.
Portret grubej damy odsunął się. Harry Potter wszedł do środka. Wszystkie rozmowy przycichły, Gryfoni zamilkli. Niesamowicie zgrani, jakby robili kiedyś próby! Ludzie gapili się na chłopaka. Nie potrzebne są eufemizmy - oni po prostu się gapili, jakby chcieli go wzrokiem przewiercić na wylot.
Harry zresztą nie dziwił im się. Wcale. Istotnie, przypuszczał, że wyglądał jakby zaatakował go nie jeden, a całe stado dzikich kotów! Włosy rozczochrane, jeszcze wilgotne. Ubranie z zupełnym nieładzie - obraz nędzy i rozpaczy. Koszula krzywo zapięta, krawat byle jak zarzucony na szyję. Szata zagubiła się gdzieś w pokoju Draco i obaj stwierdzili, że znajdą ją kiedy indziej. Do tego zapewne znów wlazł tutaj jak - według niegdysiejszego obrazowego opisu Rona - mistrz, numer uno, zwycięski pas i Merlin wie, co tam jeszcze... Chłopak westchnął, marszcząc brwi. Miał nadzieję, że groźnie.
Przywołał na twarz wyraz zimnej furii i podszedł prosto do Ginny. Stanął przed nią niczym lodowy potwór. Wokół nich cisza była już gęsta jak melasa. Mógłby to milczenie kroić nożem! Darmowe przedstawienie. Dziewczyna patrzyła na niego ze strachem, jak zwierzątko, które słyszy chrobotanie przy wejściu do swojej norki. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem.
A potem Harry opadł przed nią na kolana - pocałował kolejno obie jej ręce.
- Jak mam ci dziękować? - Uśmiechnął się szeroko. Ona - po chwili zaskoczenia - też uśmiechnęła się promiennie - radośniej niż widział kiedykolwiek i kogokolwiek.
- Wy wszyscy! Jazda do sypialni i kimać! Ale już! - Ron zareagował błyskawicznie. Stał na krześle i wrzeszczał, unosząc wysoko odznakę prefekta. Hermiona również poszła za jego przykładem, zaganiając jakieś młodsze dziewczynki do dormitorium. Pokój Wspólny powoli i opornie opustoszał. Ginny uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Musisz przyznać, że brat czasami ma refleks - wskazała głową na drzwi do dormitorium siódmego roku. Harry skinął głową z uśmiechem.
- Wszyscy i tak pewnie podsłuchują pod drzwiami.
- Nawet nie łudź się, że jest inaczej - parsknęła wesoło. Skinął głową i podniósł się z kolan.
- Dzięki w każdym razie. Nie wiem skąd wiedziałaś... Równie dobrze mogliśmy się pogryźć.
- Wyglądasz, jakbyście się pogryźli - odparła, pozorując powagę. Ale jej oczy błyszczały, zdradzając wszystkie jej myśli. - Ech... Wciąż nie mogę w to uwierzyć. - Ginny spojrzała na niego, zupełnie jak pani Weasley, kiedy widziała go tuż po powrocie od Dursley'ów. - Ale ciebie czeka tylko jedno! Spać! Już!
- Hej, nie jesteś moją matką! - Rzucił wesoło, wspinając się po schodach. Pobiegła za nim, chichocząc wariacko.
- No, synku, uważaj, bo dostaniesz klapsa!
- Już się boję!
- Zupełnie tego nie rozumiem. - Oświadczył Ron, siadając na jego łóżku. Harry już zakopał się w pościeli, moszcząc sobie przytulne gniazdko - jak kot. Hermiona i Ginny stały przy drzwiach, patrząc na tę sielankową scenkę z zadowoleniem wymalowanym na twarzy. Mało brakowało, żeby i one zaczęły mruczeć. - Wcale. Nic, a nic.
- Jak wielu rzeczy, braciszku - uśmiechnęła się ruda. Ron zmrużył groźnie oczy.
- Och, dajcie spokój. Raz skaczecie sobie do gardeł, a teraz... O co właściwie chodzi?
- Nawet nie próbuj sobie wyobrażać! - przekomarzała się dalej.
- Gdzieś już to słyszałem...
- To wielki sekret Ron, nie masz szans na wtajemniczenie!
- Niby dlaczego...?!
Rodzeństwo wyszło, kłócąc się żartobliwie. Harry patrzył na nich spod półprzymkniętych powiek. Był szczęśliwy. Już od dawna nie był taki szczęśliwy...
Hermiona podeszła jeszcze i przykucnęła przy jego łóżku.
- Teraz już będzie z tobą dobrze, Harry?
- Tak. Już będzie dobrze. - Zapewnił szeptem. Dziewczyna uśmiechnęła się i zasunęła zasłonki przy jego łóżku. Przez chwilę miał wrażenie, że ona wie więcej, niż chce powiedzieć. Nie roztrząsał tego w głowie - skoro utrzymała to w sekrecie, nie prawiła mu morałów... Było dobrze. Nie było sensu tego komentować. Po prostu wszystko było na swoim miejscu.
Jakie to nowe! W życiu Harry'ego Pottera coś w końcu szło tak, jak powinno!
Zanim zasnął, przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl. Myśl jedyna w swoim rodzaju, taka sama dla wszystkich. Ale ona przychodzi tylko czasami, przynajmniej jeden raz w życiu do każdego. I tylko wtedy, kiedy jest naprawdę pięknie... Jakkolwiek pojmujemy piękno.
Szczęście... Więc tak smakuje szczęście.
***
CDN
Blemish
26. Uroczy?!
Przyszedł luty. Dni stały się wyraźnie dłuższe od tych styczniowych, czy grudniowych - kiedy słońce ledwie wzeszło ponad horyzont, a już musiało chować się za ścianą Zakazanego Lasu. A może to się Harry'emu tylko wydawało? Może dni wciąż pozostawały takie same, za to on widział wszystko w jaśniejszych barwach?
Odkąd zwierzył się Ginny, odkąd wyjawił jej swoją tajemnicę, życie wydawało mu się prostsze. Nie to, żeby pytał ją o jakiekolwiek rady, czy aby dziewczyna musiała kryć go, pomagać w inny sposób. Nonsens - wciąż radzili sobie z Draconem doskonale sami. Jeśli o to chodziło, nikt ich nigdy nie nakrył i nie mieli zamiaru na to pozwolić. Co innego perwersyjne marzenia, a co innego brutalna rzeczywistość. Poza tym dogadywali się ostatnio wręcz niesamowicie dobrze. Co najmniej tak, jakby czytali sobie w myślach! Miłe uczucie.
Ale jednak lepiej było, kiedy ktoś wiedział. Przyjaciółka, siostra - kiedy Harry widział ten wesoły uśmiech i łagodne zrozumienie w oczach czuł się lekki jak piórko. W końcu nie musiał kłamać. Był ktoś, komu mógł powiedzieć całą prawdę - z własnej woli, nie zmuszony. To było piękne. Nierealnie piękne - nie wierzył, że tak właśnie może wyglądać jego życie.
Poza tym przypuszczał - a miał po temu solidne podstawy - że Ginny również czuje się lepiej od czasu ich „rozmowy”. Pamiętał, że wcześniej, kiedy pytała o „jego dziewczynę” - w brązowych oczach czaiło się coś smutnego, jakieś zziębnięte i przemoczone zwierzątko. A teraz to zwierzątko miało puszystą, błyszczącą sierść i hasało radośnie. Jakby ktoś zwrócił mu wolność. Harry nie wiedział, co przyjaciółka sobie o nim myśli, ale jednak była w jakiś sposób radosna, pełna wigoru. Harry śmiał nawet sądzić, że wszystko jest w porządku.
Jego życie byłoby kolorową bajką, gdyby nie jedna rysa, psująca idealną harmonię. Lupin.
Stan wilkołaka prawie się nie zmieniał, poprawa była niezauważalna. Co prawda, teraz uzdrowiciele mówili już, że „nie umrze”. Pfff, też coś... W głowie Harry'ego to „nie umrze” równało się bezbarwnej wegetacji. Bezwolna roślina, która, nawet gdy brakuje jej wody czy światła, nie będzie w stanie sięgnąć i napić się - nawet, jeśli szklanka będzie stać tuż obok. Przerażające, bardziej nawet niż... niż...
Nie - nigdy nie przyjmie do wiadomości, że Lupin może umrzeć. On wyzdrowieje. Na pewno wyzdrowieje. Jak mogłoby być inaczej? Przecież wszyscy w to wierzą - Weasley'owie, Hermiona, on sam... wszyscy! A Tonks czuwała przy nim cały czas, więc... Nie ma innej możliwości, prawda?
Tonks - Harry nie widział jej od wakacji. Teraz po prostu bał się ją zobaczyć. Kilka miesięcy temu, kiedy Lupin nie chciał jej narażać, nie chciał, żeby z nim była - Tonks wpadła w depresję. Wyglądała jak cień samej siebie - te spłowiałe włosy, wyblakła skóra, nerwowe ruchy i niepewność zastraszonego dziecka... Harry wciąż to pamiętał. Co mogło się z nią dziać teraz?
Uzdrowiciele mówili, co prawda, że największa nadzieja leży w krwi wilkołaka, który ugryzł Lupina. Niestety, to właśnie Fenrir Greyback ugryzł Remusa w dzieciństwie i to również on prawie go zabił kilka tygodni temu. A kto o zdrowych zmysłach mógłby się łudzić, że Greyback przyjdzie dobrowolnie ofiarować kroplę swojej krwi dla członka Zakonu?!
Harry starał się o tym wszystkim nie myśleć. Przynajmniej nie zbyt wiele - bo nie umiał się tak zwyczajnie „nie przejmować”. Wilkołak był jego przyjacielem, ostatnim z Huncwotów - chłopak martwił się. I gdyby nie trzymał uczuć w ryzach, na pewno to zmartwienie spaliłoby go od środka. Dla niego Lupin był po prostu „chory” - a nie „w stanie krytycznym”. I niedługo miał wyzdrowieć. Tak po prostu. Harry nie widział dla niego innej przyszłości.
Dla siebie nie widział innej przyszłości.
***
- To Weasley napisała te liściki? - Zapytał Draco, podnosząc głowę znad pracy domowej. Pisał esej z OPCM na temat tak bajecznie nudny, że rozpaczliwie i z wielką częstotliwością szukał możliwości przerwania tej katorgi.
- Tak. Mówiłem ci już zresztą. Ona wie i jest ok - odparł Harry. Leżał na łóżku Dracona, ręką podpierając brodę i machając bosymi stopami w powietrzu. Oglądał książkę o wampirach, którą Draco dostał na Święta. Był to ten typ, hm, „literatury”, który można było wyłącznie oglądać. Do czytania przeznaczony był chyba tylko tytuł i oszczędne opisy pod fotografiami. Zresztą i te występowały raczej epizodycznie.
- Nie powie nikomu? Nie będzie się mścić albo coś w tym rodzaju? - Draco pytał o to już chyba setkę razy, ale to nic nie szkodziło. Wszystko było lepsze niż OPCM.
- Jasne, że nie. Ona jest w porządku, ile razy mam powtarzać? - Harry zirytował się lekko. Chyba zaczynało go już męczyć odpowiadanie bez końca na te same pytania. Odwrócił stronę - uniósł wysoko brwi, patrząc na zajmującą obie kartki ilustrację. - Ta fotka jest chyba najlepsza - stwierdził po chwili głębszej kontemplacji. Oczy lekko mu błyszczały. Widząc pytające spojrzenie Draco, podniósł książkę, pokazując mu dokładnie, o co chodzi.
Na zdjęciu były dwie kobiety - o białej jak papier skórze i równie białych włosach. Obie zupełnie nagie - bo chyba czerwonych pończoch nie można uważać za jakiekolwiek ubranie. Obejmowały się i... i nie tylko się obejmowały. Robiły różne rzeczy przy pomocy swoich języków, ust, palców... Cały czas zerkały wyzywająco, jakby chciały zaprosić widza do zabawy. Ich wargi i paznokcie były czerwone jak krew, a oczy podkreślone ciemnym makijażem. U ich stóp kłębiły się purpurowe peleryny, obszyte czarną koronką.
- Która ci się bardziej podoba? - Draco wskoczył na łóżko obok Harry'ego. Ułożył się tak, żeby również mógł pooglądać obrazki.
- Eee... Chyba ta z lewej... chociaż... ta druga ma lepsze... wiesz. - Chłopak przewrócił oczami, rumieniąc się delikatnie.
- Pannie Potter, proszę powiedzieć to słowo - Draco czuł, że już niedługo będzie mógł powstrzymywać śmiech.
- Ech... Eee...
- Pomarańczki! - Ślizgon roześmiał się głośno. Nie mógł inaczej - Merlinie wielki, Harry! Masz już siedemnaście lat! A wciąż zachowujesz się jak wstydliwa dziewica!
- Ha ha, bardzo śmieszne - Harry odwrócił stronę. Cóż mógł chłopak poradzić? Biedny, nieśmiały biały wojownik - Draco rechotał opętańczo w duchu.
Na następnej fotografii uwieczniony był młody mężczyzna. Siedział na wielkim, lekko tylko kiczowatym fotelu. Ubrany w skórzane spodnie, przylegające ściśle do ciała i wysokie, sznurowane buty. Kiedy patrzyło się na zdjęcie, do głowy przychodziło tylko jedno słowo: „ostre”. Całości obrazu dopełniała biała, rozchełstana koszula z szerokimi rękawami - jej dekolt sięgał aż do splotu słonecznego modela. Mężczyzna miał długie, czarne włosy, opadające malowniczo na ramiona. Jego twarz była bardzo przystojna, chociaż groźna i niepokojąca. Na fotelu brunet rozsiadł się nonszalancko; patrzył tak, jakby chciał pożerać wzrokiem. Albo rozbierać.
Na sąsiedniej fotografii ten sam mężczyzna i w takim samym stroju - wzbogaconym tylko o powiewającą, czarną pelerynę - stał na gotyckim balkonie. Romantycznie wpatrzony gdzieś w dal... Tylko od czasu no czasu spoglądał na nich z fotografii, oblizując przy tym doskonale wykrojone usta.
- A on? Podoba ci się? - wymruczał Draco prosto do ucha Gryfona.
- Jest ok. Właściwie... nawet bardzo ok... - Harry zerknął na Ślizgona kątem oka, żeby sprawdzić, jak zareaguje. Draco pochylił się znów, szeptając mu do ucha.
- Lepszy niż ja? - Polizał jego szyję. Przyjemny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, gdy tylko dotknął tej jedwabistej skóry.
- Tutaj... polemizowałbym jednak. - Odparł Harry tonem eksperta.
Draco uśmiechnął się i poszukał ustami jego ust. Jednak nawet nie zdążył porządnie się zaangażować, kiedy Harry bezceremonialnie zepchnął go z łóżka.
- Nie ma mowy!
- Że co?! Co niby...?! - Parsknął rozgniewany, podnosząc się na nogi.
- Napisz OPCM, męczysz to już chyba z godzinę. - Książka znów przykuła uwagę Harry'ego, kiedy przewrócił kolejną stronę.
- To może poczekać, pobawmy się!
- Nie udawaj, że nie wiesz jak to się skończy - westchnął Gryfon, przeczesując włosy palcami. - Nie możesz przeze mnie zaniedbywać szkoły.
- Mówisz jak jakiś... - zrzędził Draco, siadając do stołu. Przeklęty OPCM!
A żeby było zabawniej, Potter miał zupełną rację. Już kilka razy pisał prace domowe na kolanie, na przerwie - i to chyba właściwie tylko z powodu Harry'ego. Chłopak wziął to sobie widocznie do serca. Tylko czemu nie mógł z tym poczekać chociaż dzień?! Złośliwość losu!
- A ty nie masz żadnych prac domowych?
- Ja... - Harry spojrzał na niego jak na nieuświadomionego przedszkolaka. - Ja mam Hermionę.
Draco pochylił się znów nad pergaminem - zupełnie znokautowany.
***
Najbliższego weekendu było zaplanowane wyjście do Hogsmeade. Jak zwykle zostali policzeni, spisani, odhaczeni na liście i odesłani do opiekunów. Opiekunowie znów ich policzyli, objaśnili, co wolno, a czego nie - jakby nie mieli o tym pojęcia! Dopiero wtedy, po załatwieniu wszystkich tych nudnych formalności, uczniowie wyszli za bramy Hogwartu.
Harry'emu wydawało się, że cała ta głupia procedura trwa o wiele dłużej, niż dotychczas. Był oczywiście świadom, że ostatnimi czasy aktywność śmierciożerców znacznie wzrosła, ale jednak... jednak...
To wszystko było zwyczajnie głupie. Liczenie dzieciaków, nauczyciele eskortujący uczniów... Jakby śmierciożercy się ich chociaż trochę bali! Harry nie mógł sobie wyobrazić nikogo drżącego przed facetem od OPCM, czy Tralewney. To wszystko to był tylko zbyteczny wysiłek, dla picu i pozoru. Co McGonagall chciała tym osiągnąć? Tą wielką farsą dla paranoidalnych rodziców swoich, równie paranoidalnych, dzieci.
Dlaczego właściwie ludzie stają po stronie śmierciożerców? - myślał Harry, patrząc na własne buty. - Dlatego, że sądzą, że Czarny Pan wygra? Że jest niepokonany? Że po wszystkim doceni ich oddanie?
Naiwne - och, niesamowicie głupiutkie - powody. Ale prawdopodobne - chociaż ci frajerzy będą musieli się kiedyś brutalnie przekonać, czym dla Czarnego pana są śmierciożercy.
Delegacje, gadanie - jak na przykład pertraktacje Lupina - nie miały, zdaniem Harry'ego, sensu. Ludzie mogą kiwać głową i uśmiechać się, jednak każdy myśli swoje. A z tych myśli z całą pewnością wynikało, że to Voldemort ma przewagę. Trudno uważać cokolwiek innego, kiedy ministerstwo jest bezsilne i stać je tylko na rozsyłanie ulotek!
Ludziom trzeba pokazać, że jednak to my mamy szanse - Harry westchnął. Zza zakrętu wyłoniły się już pierwsze zabudowania wioski - przytulne domki z małymi okienkami na poddaszach. Dym snuł się malowniczo z kominów, kolorowe kwiaty kwitły w doniczkach za szybami. - Ludzie muszą widzieć, że walka jest jednak możliwa. Trzeba pokazać im, że Voldemort wcale nie jest niepokonany.
Harry wiedział, że to głupota, jednak czuł się zobowiązany. Kiedy o tym wszystkim myślał, wyobrażał sobie głownie siebie. On - Harry - z różdżką w ręku, podartą w ferworze walki peleryną i odrobiną destrukcyjnego szaleństwa w oczach. A przed nim śmierciożercy - na kolanach błagający o łaskę. Zielony błysk światła i...
Nie! - Wyprostował się i zatrzymał gwałtownie. Jakiś pierwszoroczniak wpadł na niego od tyłu, ale nie zwrócił na dzieciaka uwagi.
O czym on teraz pomyślał? Co sobie wyobraził?! Chyba naprawdę był szaleńcem! Jaki błysk światła?! Nie! Harry nie będzie nikogo zabijał. Nie jest taki jak On. Może ich zmusić, żeby się poddali - ale potem każdy trafi przed Wizengamot, zostanie osądzony i odsiedzi swoje w Azkabanie.
Nie, on nie myślał tak z miłosierdzia. To nie było sumienie, nie były to też te małe wstrętne rzeczy, skrupuły. Żaden przedziwny odruch spod znaku „dzielnego Gryfona”. Harry nie chciał grać dobrego, miłego chłopczyka, komiksowego bohatera, który nigdy nie zabija, nawet tych wielkich złoczyńców. Nie, zupełnie nie o to chodziło.
On po prostu uważał... uważał... - Zacisnął mocno pięści. Gdyby nie rękawiczki, na pewno pokaleczyłby sobie skórę paznokciami. - On uważał, że dla niektórych śmierć to za mało. Bo śmierć wcale nie musi być karą, nie musi być końcem wszystkiego - jak mówił pewien mądry mag...
Całe życie w zimnej celi, ciągłe uświadamianie sobie swoich błędów i grzechów, obwinianie się za wszystko, żal, ból, smutek i opuszczenie, beznadziejność i krzyki przez sen. To jest kara dla śmierciożercy. Zwykła, czysta avada to zbyt mało.
***
Dorwał Harry'ego chwilę po tym, kiedy uczniowie rozproszyli się po miasteczku. Nikt nie zwracał na nich uwagi - każdy przecież chciał jak najlepiej wykorzystać te kilka godzin poza murami szkoły. Draco jednak, mimo wszystko naciągnął na głowę kaptur płaszcza, ukrywając swoją twarz przed niepożądanymi spojrzeniami. Właśnie zaczął padać śnieg, więc nikogo nie powinno to dziwić.
- Co taki posępny? - zapytał prostolinijnie. Stał za Gryfonem i pochylał się do jego ucha. Istotnie - Harry stał na rynku Hogsmeade dziwnie smutny, zagubiony. Jakby nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Kiedy jednak odwrócił się do Draco, na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Nic mi nie jest. To gdzie chciałbyś iść? - Harry wskazał ręką nieokreślony kierunek ponad dachami wioski. Draco uśmiechnął się tylko.
- Przejdźmy się po prostu. Nie mam żadnych szczególnych planów. - Harry skinął głową, zgadzając się z nim zupełnie.
Bardzo miło było tak iść ulicą, wśród płatków śniegu, pod białym, otulonym puszystymi chmurami niebem. Gawędzili od niechcenia, rozmawiali o wszystkim i o niczym. Zero zmartwień, zero problemów. Feralny dzień równonocy wydawał się bardzo odległy, jakby należał do innego życia, innego czasu. Tu i teraz trwało i było piękne. Nie zwracali uwagi na porozklejane na słupach listy gończe, na ostrzeżenia ministerstwa - widzieli tylko sielankowe domki, otulone czapami śniegu. I siebie nawzajem. Nic więcej nie miało znaczenia. Żadnego.
- Zobacz to... - Harry zatrzymał się nagle przed jedną ze sklepowych witryn. Draco cofnął się kilka kroków, żeby zobaczyć, co zaciekawiło Gryfona.
Na wystawie stały kolorowe widokówki i kartki okolicznościowe. Porażającą większość stanowiły te czerwone, z sercami i obrazkami tulących się do siebie piesków, kotków, ptaszków i Merlin wie, jakiego jeszcze inwentarzu. Wszystkie niemożliwie słodkie, czasami grały jakąś psychodeliczną muzykę albo wypluwały z siebie czerwone konfetti. Iskrzyły na brzegach, a jedna nawet parowała różowo.
- 14 lutego? Walentynki? - Zapytał Harry, chociaż oczywista odpowiedź właśnie wypuściła z siebie wielkie różowe serce. Serce poszybowało do szyby i rozprysło się, jak bańka mydlana, tuż przed nosem Gryfona.
- Za tydzień.
Milczeli chwilę. Na jednej z kartek mały, gruby kupidyn celował z miniaturowego łuku do czegoś znajdującego się poza okładką.
- Pfff, szczyt komercji - parsknął w końcu Harry. - Bezwartościowa głupota!
- Tylko po to, żeby wyciągać z ludzi galeony - zgodził się Draco.
- Jakby te bzdury były komukolwiek potrzebne.
- Jasne! Jeśli chcesz powiedzieć coś ważnego, po prostu to mówisz, bez tych zabawek! - Spojrzał kątem oka na Harry'ego, który podejrzliwie przyglądał się amorowi z obrazka. Nagle coś sobie przypomniał - uśmiechnął się złośliwie w duchu. - Ty masz chyba jakieś traumatyczne wspomnienia o 14 lutego, prawda? - Zapytał pozornie niewinnie.
- Nie da się ukryć - chłopak zmrużył zielone oczy, mierząc się spojrzeniem z kupidynem. - Dziecinada - zawyrokował w końcu, nie znającym sprzeciwu tonem.
Odwrócił się od wystawy i ruszył dalej, pokrytą dywanem śniegu ulicą. Amor podrapał się końcem strzały w czoło. Draco wzruszył ramionami i ruszył za Gryfonem - po chwili znów szli równo, ramię przy ramieniu.
- Ale wiesz... - podjął Harry po chwili milczenia. - Gdybyś miał jakąś nieuzasadnioną potrzebę... Eee... Potrzebę czerwonych kopert i tak dalej to... no... mogę ewentualnie się poświecić.
- Rozumiem cię doskonale, Harry - Ślizgon uśmiechnął się szeroko, patrząc przed siebie. - I nawzajem. Gdyby coś cię nagle 14 naszło, jestem na posterunku.
Po chwili Harry włożył swoją drobną dłoń do jego kieszeni.
***
Biblioteka była już prawie pusta, kiedy Draco do niej przyszedł. Bardzo dawno nie był w tym miejscu - po pamiętnych poszukiwaniach miał go serdecznie dość. Ale chyba niewiele stracił - wszystko wyglądało identycznie, nawet kurz na regałach.
W jednym z najdalszych stolików wypatrzył Harry'ego i tą Weasley. Oboje pochyleni nad książkami, skrobiący coś wytrwale na pergaminach. Draco minął panią Pince, kierując się w ich stronę.
- Hej - pochylił się i musnął ustami policzek Gryfona. W nagrodę dostał promienny uśmiech, za który byłby skłonny zapłacić o wiele wyższą cenę. Ale Harry oddał się tanio. Och, jak to zabrzmiało, nawet w jego myślach! Hm...
Spojrzał na Weasley. Gapiła się. Zwyczajnie się gapiła, z szeroko otwartymi oczami i kompletnym zastojem wypisanym na twarzy. Z pióra na jej pergamin stoczyła się wielka kropla atramentu.
- Ginny? - Harry pomachał jej dłonią przed oczami. Dopiero wtedy otrząsnęła się, uśmiechając zakłopotana. - Coś nie tak?
- Nie, wszystko w porządku. Tylko... to wyglądało tak... - Draco przygotował się na wszystkie epitety, od „abstrakcyjnie”, przez „niekonwencjonalne”, po te dziwne wyrazy na Z i W, których znaczeń bał się nawet podejrzewać. Nie przygotował się tylko na to jedno słowo. - Tak... uroczo...
Harry roześmiał się cicho, czochrając dziewczynie włosy. Draco usiadł zrezygnowany obok chłopaka. Weasley, co chwilę popatrywała na niego, chichocząc i zasłaniając usta dłonią.
- Czemu jesteś taki zblazowany? - Harry szturchnął go kolanem pod stołem.
- Jakoś tak... Nie tego się spodziewałem...
- A co jest złego w słowie „uroczy”? - uśmiechnęła się dziewczyna. Zupełnie jakby nie istniało te... sześć? Tak, sześć lat drwin i złośliwości. Widocznie rozgrzesza sam fakt całowania boskiego Pottera.
W takim układzie prawdopodobnie był święty - Draco znów roześmiał się w duchu.
- Musimy sobie coś wyjaśnić, Weasley. Malfoy nie może być „uroczy”. Może być namiętny, ponętny i wszechwiedzący, ale...
- Wszechwiedzący? W jakim ty świecie żyjesz?!
Przekomarzali się jeszcze dobry kwadrans, dopóki Weasley nie stwierdziła, że musi wracać do wieży. Podczas rozmowy Draco przezornie omijał wszelkie drażliwe tematy - głównie te związane z czystą, czy każdą inną krwią, pracą jej ojca, albo czymkolwiek, co mogło wywołać kłótnię.
Dlaczego był taki ostrożny? Odpowiedź była całkiem prosta. Po pierwsze - wiedział, ile zawdzięcza tej dziewczynie. Po drugie - tuż obok siedział Harry, a Draco nie miał zamiaru narażać mu się w żaden sposób. Zielonooki natomiast przysłuchiwał im się, nie włączając się do rozmowy. Na jego ustach błąkał się delikatny uśmiech, a oczy były tak spokojne, jak rzadko.
Kiedy dziewczyna zniknęła pomiędzy półkami biblioteki, spojrzał w końcu na Draco, wciąż z tym samym wyrazem twarzy.
- I jak ci się podobała nasza etatowa „pani anioł stróż”? - Harry uśmiechnął się szeroko. Draco spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą siedziała dziewczyna.
- Myślę... że jest w porządku. W porównaniu ze swoim bratem, jest naprawdę w porządku. - Odchylił się na krześle.
Harry skinął tylko głowę i oparł się na jego ramieniu. Nie skomentował uwagi o bracie - wciąż czytał książkę i dopisywał coś od czasu do czasu na pergaminie.
- A Harry... - odezwał się po chwili Ślizgon. Chłopak mruknął coś w odpowiedzi, odkładając pióro. - A nie boisz się, że ona mnie uwiedzie i uciekniemy razem do Mołdawii?
- Nie - odpowiedział prosto, zupełnie spokojnie. Draco lekko się zirytował. Miał ochotę podroczyć się z nim trochę.
- A skąd ta pewność?
- Punkt A: gdyby tak się stało, wytropiłbym was wszędzie i utopił w jeziorze. - Harry uśmiechał się szeroko, to prawda, ale Draco nie był wcale pewien, czy faktycznie żartował. - Natomiast punkt B... - Umilkł nagle.
- Co? - dopytywał się Ślizgon. Harry przymknął lekko oczy, odgarnął wszystkie włosy do tyłu, wyprostował się na krześle... Doskonale naśladował blondyna!
- Ona nie ma ze mną szans. - Powiedział grobowym głosem. Po momencie obaj wybuchli głośnym śmiechem.
- To co... zbieramy się? - zapytał Draco jakiś czas później, bawiąc się niesfornymi kosmykami Gryfona. Sam Harry przeglądał po raz ostatni swoje wypracowanie.
- Tak.. Za chwilę... - Zwinął pergamin i wrzucił do torby. Wstał od stołu, ale ku zdziwieniu blondyna, wcale nie miał zamiaru kierować się do wyjścia. Poszedł gdzieś w głąb pomieszczenia. Czyżby chciał jeszcze coś dodać do tego swojego elaboratu?!
Ale Draco podświadomie doskonale wiedział, gdzie poszedł zielonooki. Do działu z książkami o magicznych bliznach. Wcale mu się to nie spodobało.
Po chwili chłopak wrócił, niosąc jakiś nieduży tom. Z wewnętrznej kieszeni szaty wyciągnął złożoną kilka razy kartkę papieru. Ślizgon świetnie ją znał - to ta sama, na której znaleźli pierwszy raz informacje o Archanie Lochan i jej feralnym zaklęciu. Ta, na której obok uwag Toma Riddle'a była też notka dopisana ręką Harry'ego. Draco w całkowitym milczeniu patrzył, jak chłopak wygładza papier, jak przewraca kartki książki na sam koniec... Jak dokładnie dopasowuje wydartą stronę i wypowiada cicho formułkę.
Po momencie wycinek był idealnie przymocowany do okładek. Jakby był tam od zawsze.
- Dlaczego? - Zapytał Draco, ukrywając twarz w dłoniach. Był pewien, że to jakiś przeklęty, chory i pokrętny symbol. Nie wiedział, czego niby, ale... ale miał złe przeczucia. Bardzo złe.
- Nie wiem. Ale myślę, że jednak tak będzie dobrze - odparł po chwili zastanowienia Harry, uśmiechając się prawie niedostrzegalnie. Jego oczy miały nieodgadniony, poważny wyraz. Jakby wyobrażał sobie jakieś niesamowite obrazy, nie tak do końca zgodne z ogólnie przyjętymi konwencjami. Wstał i odniósł książkę z powrotem do tego rzadko uczęszczanego działu, w którym tylko tacy szaleńcy jak oni mogą szukać czegokolwiek.
***
CDN
Blemish
27. Herbaciane zdjęcie
Harry popatrzył bez entuzjazmu na swoją porcję jajecznicy. Zmusił się, żeby zjeść prawie połowę. Niestety, druga połowa wcale nie wyglądała na smaczniejszą. Właściwie się dziwił - zawsze bardzo smakowały mu wszystkie posiłki w Hogwarcie. Dlaczego teraz praktycznie nie ma ochoty jeść? Wcale. No, może czasami bywa spragniony, ale poza tym... Gdyby nie ostre spojrzenia Hermiony i to bezgraniczne zdziwienie Rona, pewnie odżywiałby się tylko światłem i powietrzem. I wodą, od czasu do czasu. Jak roślina!
Westchnął ciężko i wmusił w siebie kolejny widelec żółtej masy.
- Zwracacie ostatnio uwagę na Malfoy'a? - Zapytał nagle Ron. Harry zakrztusił się tak, że aż musiał napić się soku dyniowego.
- Już to kiedyś słyszałam. - Westchnęła ciężko Hermiona, patrząc zrezygnowana na pracę domową swojego chłopaka. - Powinieneś więcej myśleć o transmutacji, niż o Malfoy'u. To jest straszne! - Wskazała wymownie na pergamin.
- Och, nie zmieniaj tematu... - Speszył się Ron. Zaraz jednak powrócił do przerwanego wątku. - Ten Ślizgon znów się na ciebie gapi, Harry! Cały czas! To już nie żaden wymysł, naprawdę! Przez chwilę był spokój, a teraz znów zaczyna!!!
Harry spojrzał na Draco, siedzącego na drugim końcu sali. Leniwie mieszał swoją herbatę, podpierając głowę łokciem. Rzeczywiście, twarz miał zwróconą w ich stronę, ale... Kiedy ich spojrzenia spotkały się, mrugnął znacząco. Harry szybko sprawdził, czy Ron lub Hermiona tego nie zauważyli - jednak na szczęście dziewczyna wybrała akurat ten moment, aby tłumaczyć rudzielcowi bardziej zawiłe aspekty jego pracy. Ale Ron nie miał zamiaru dać za wygraną.
- Dobrze, dobrze... A Harry, co ty o tym myślisz? - Rudzielec odwrócił się do niego. Hermiona uniosła oczy do nieba, z rezygnacją.
Harry westchnął. Nie miał zamiary pozwolić by historia się powtórzyła. Ale... Ale jak miał, do diabła, powiedzieć Ronowi, żeby odpuścił?! Jak, żeby nie wzbudzać kolejnych pytań?
Przypomniał sobie nagle, co kiedyś, podczas ich długich rozmów w ciemności powiedział Draco. „Najlepsza odpowiedź to brak odpowiedzi. Kiedy zaczynasz się tłumaczyć, to znaczy, że jesteś winny. I przegrywasz!” Cóż... Bardzo to ślizgońskie, ale chyba można zaadoptować ten system - także w przypadku Rona.
- No, Harry? Co...
- Ron. - Spojrzał na niego poważnie. Rudzielec zamknął usta, czekając na jego zdanie. No cóż, zdziwi się! - Z Malfoyem porozmawiam sobie osobiście, więc, z łaski swojej, nie wtrącaj się do tego.
- Co?! Ale... - Szok. Czyli reakcja przewidywana. W przeciwieństwie do Harry'ego, rudzielec miał ten luksus bycia zupełnie przeciętnym, statystycznym nastolatkiem. Z normalnymi problemami i drugą połową. Zabawnie...
- Och Ron, daj już spokój. Jeśli Harry mówi, że wszystko pod kontrolą, to znaczy, że nie trzeba się martwić. Prawda? - Hermiona poklepała rudzielca po plecach, podsuwając mu pod nos poprawiony pergamin.
Harry spojrzał na nią z wdzięcznością. Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami tak, żeby jej chłopak nie zauważył.
***
- „Porozmawiam sobie osobiście”, też coś! - Roześmiał się głośno Draco, odchylając głowę. Harry dokładnie widział jego jabłko Adama, drgające pod jasną skórą. Ugryzł jabłko - jednak tym razem owoc - odrywając niechętnie wzrok od tego elementu anatomii Ślizgona.
- A co mu miałem powiedzieć? Nic innego nie przyszło mi do głowy!
- Dla mojego brata wystarczy, nie martw się. - Uśmiechnęła się Ginny. Siedziała na parapecie, obok Harry'ego, machając w powietrzu nogami. Rzadko zdarzało się, żeby tak otwarcie z nimi - to jest z nim i Draco - przebywała. Jednak teraz zupełnie przypadkowo spotkali się w bardziej odludnym korytarzu. Mogła sobie pozwolić. Oni zresztą też.
- Ha ha, widzisz, ona już się na nim poznała! - Parsknął Draco. Stał oparty o ścianę, bawiąc się od niechcenia frędzlami kotary.
Byli niedaleko kuchni. Ostatnio - czyli po śniadaniu, kiedy zdarzyło im się przytulać za zasłoną - Draco wygłosił mu bardzo obrazowy wykład na temat anoreksji i tego typu przypadków. Harry nie miał pewności, czy połowy z tych strasznych rzeczy Ślizgon po prostu nie wymyślił. Jednak wolał nie ryzykować.
W końcu to Malfoy. Z takim nigdy nie wiadomo...
- Nie mam pojęcia, czego wy ode mnie chcecie. „Porozmawiamy sobie osobiście” było przecież w porządku!
- Jeszcze wiele przed tobą, chłopaku. - Westchnął teatralnie Draco. Ginny spojrzała na niego badawczo.
- Malfoy...? - Podciągnęła kolana pod brodę, obejmując je ramionami.
- Tak, ruda wiewióro przedziwnej urody?
- A dlaczego właśnie chłopak, a nie, no nie wiem, Pansy, czy jakakolwiek dziewczyna? - Zignorowała wcześniejszą uwagę. Patrzyła na niego tak niewinnie, że nawet Harry nie mógł się w tym pytaniu dopatrzyć żadnego podtekstu. Tylko czysta ciekawość. Również spojrzał z zainteresowaniem na blondyna. On wyszczerzył się tylko rozbrajająco.
- Po jeden...
- Po pierwsze...
- Tak, dziękuję bardzo, Weasley. Po pierwsze: bo to nie jakiś tam chłopak tylko Harry. Po dwa... Nie, Weasley, dziękuję. Po dwa: on jest dyspozycyjny przez cały miesiąc, nigdy nie boli go głowa i można z nim normalnie rozmawiać o panienkach. Nie zapuszcza korzeni w sklepach z ciuchami, nie zachwyca się puszystymi gryzoniami i nie mizdrzy godzinami w łazience. A po trzy... - Westchnął, po tej długiej bądź, co bądź przemowie i dodał już poważniejszym tonem. - Ma jeszcze kilka innych ciekawych zalet. Jeszcze jakieś pytania?
Patrzyli na niego jeszcze przez chwilę, jednak Ślizgon był dzielny, wytrzymał i nawet się nie zarumienił. Harry odetchnął w końcu, dając za wygraną - ugryzł jabłko. Zastanawiał się, jakie to niby są te jego „ciekawe zalety”. Może ukrywały się przed nim przez te wszystkie lata? Postanowił zapytać o nie kiedyś Dracona.
***
Czternastego lutego słońce świeciło jasno, na niebie nie było żadnej chmurki. Z dachów i drzew kapało, śnieg topił się szybko. Przed schodami głównymi szkoły utworzyła się wielka kałuża brudnej wody - zniknęła dopiero, kiedy profesor Flitwick potraktował ją kilkoma zaklęciami rozgrzewającymi. Oczyścił ze śnieżnego błota także całą drogę do bramy, zupełnie przypadkowo tracąc kontrolę nad swoimi zaklęciami. Możliwe, że miała w tym swój udział śnieżna piguła, ciśnięta z jednego z parterowych okien.
Walentynki były w Hogwarcie obchodzone bardzo różnie - za czasów Lockhart'a była to huczna impreza, potem wszystko przycichło. Okazjonalnie pojawiały się czerwone serca i tego typu drobiazgi, chociaż główną atrakcją było zawsze wyjście do Hogsmeade. Nie wiedzieć czemu, w tym roku zostało ono odwołane. Uczniowie musieli zadowolić się kartkami i prezentami.
Harry zdziwił się niepomiernie tego dnia. Niczego nie podejrzewając wchłaniał opornie owsiankę, zupełnie nieświadom nadchodzącej przyszłości. Nagle przed jego talerzem wylądowała szara sowa. Obok niej, z furkotem skrzydeł, brązowa. Za nimi trochę większa i ciemniejsza...
W sumie przyleciało ich chyba z tuzin, każda z ogniście czerwoną pocztówką przy nóżce, czy w dziobie. Harry zignorował klaskanie i gwizdanie Gryfonów, szybko zbierając kartki i rozganiając ptaki. To było żenujące. Po prostu żenujące.
- Wow, Harry, ale ci się udało... - Westchnął Ron. On sam miał tylko czerwone serduszko od Hermiony. Jednak Harry śmiał podejrzewać, że nie oddałby go nawet za tonę walentynkowej makulatury.
- To nie jest zabawne. - Warknął. Nigdy nie lubił tego typu okazji.
Dziewczyny myślą, że to takie fajne i romantyczne. Możliwe. Prawdopodobnie zareagowałby na to inaczej, gdyby dyskretnie podeszły i oddały mu te karteluszki, albo chociaż wrzuciły niepostrzeżenie do jego torby... Jednak nalot sów w Wielkiej Sali, kiedy wszyscy, ale to wszyscy go widzieli... Nie. Nie, to nie było dobre. Wcale.
Wydawało mu się, że ludzie gapią się na niego. Cała Wielka Sala. Wciąż słyszał szum rozmów, jednak miał wrażenie, że mówią tylko o nim. Harry to, Potter tamto... Paranoja? Tak, zapewne. Nie zmienia to jednak faktu, że był odrobinę zirytowany.
To będzie wstrętne - pomyślał, sięgając po pierwszą pocztówkę. Wcale nie chodziło mu o jej zawartość. Myślał o tym, co miał zamiar zaraz zrobić.
- „Kocham cię ponad życie, chociaż bardzo skrycie bla bla bla” i tak dalej w ten deseń. Nie ma podpisu. - Powiedział na tyle głośno, żeby słyszały go przynajmniej najbliższe osoby. Gryfoni wybuchnęli śmiechem, tylko kilka dziewczyn zarumieniło się lekko. Harry utopił pocztówkę w owsiance, wzbudzając kolejną salwę śmiechu.
Podobny los spotkał kolejne dziesięć kartek. Czytał pierwsze kilka wersów, które zazwyczaj mówiły o jednym i tym samym. Tylko dwie, czy trzy były podpisane imionami - niestety, żadne nie było znajome. Harry tych imion i tak nie czytał - nie był aż takim potworem.
Wiedział, że być może szanowne autorki włożyły jakąś pracę i inwencję w te rzeczy, ale... Ale nie miał ani humoru, ani chęci na takie zabawy. Poza tym nie zależało mu wcale na uwielbieniu jedenastolatek (większych nadziei nie miał). Należał już do kogoś i ten ktoś w zupełności mu wystarczył. I do diabła z tym, co myślą sobie ludzie.
Jedenasta kartka była od Ginny. Podarowała mu kopię fotografii, którą zrobiła jemu i Draconowi. Oryginał wziął sobie Harry i wysłał Ślizgonowi w charakterze Walentynki (Hipokryta. Jednak fotka to co innego, niż czerwone serduszka, prawda?) Ginny na szczęście wyraźnie napisała na kopercie, żeby nie otwierał przy ludziach. Szybko schował pergamin do wewnętrznej kieszeni szaty, wywołując tym samym dwuznaczny - albo raczej zupełnie jednoznaczny - pomruk Gryfonów.
Ostatnia przesyłka była w prostej, białej kopercie. Żadnych serc, aniołków, róż i tym podobnych. Harry zaczerpnął już tchu, żeby przeczytać kolejny przykład poezji ciężkich lotów, ale... Ale kartka była pusta.
To znaczy... Prawie. Nie było na niej żadnego słowa. Tylko subtelny odcisk ust w deszczowo niebieskim kolorze. A to było więcej niż nawet tysiąc słów.
Harry zarumienił się i uważnie schował kartkę z powrotem do koperty. Ta również wylądowała w wewnętrznej kieszeni szaty, okraszona brawami.
Uroki życia Złotego Chłopca Gryffindoru. Jasssne...
***
Draco ignorował kolejne salwy śmiechu i gwizdy dochodzące od strony stołu Gryffindoru. Gryfoni to takie dzikusy, kto może wiedzieć, co ich tak śmieszy... Blondyn dostał dwie kartki i był z nich w zupełności zadowolony. To znaczy... No dobrze, jedna była od Pansy i wcale mu na niej nie zależało. Kontaktów z innymi dziewczynami jakoś nie utrzymywał, poza tym Ślizgonki były o wiele bardziej dyskretne w pewnych kwestiach. No... Poza Pansy oczywiście.
Wyjątek potwierdza regułę, miejmy nadzieję.
Druga koperta była od... Od Harry'ego. I zawierała zdjęcie. Całkiem zwyczajne, z białym, ząbkowanym brzegiem, w dyskretnych kolorach sepii. Draco zupełnie zapomniał o tym epizodzie, kiedy Weasley złapała ich na korytarzu. Podejrzewał wtedy, że zrobiła to na polecenie Harry'ego, ale... Ale teraz...
Na zdjęciu obejmował Harry'ego, jedną rękę prawie wkładając mu do kieszeni dżinsów. Patrzył spod przymkniętych powiek, co jakiś czas składając na jego szyi zupełnie delikatny pocałunek. Harry bawił się guzikiem jego koszuli, uśmiechając się subtelnie. Od czasu do czasu odgarniał jakieś zbłąkane, prawie białe pasemko. Ten gest był tak intymny i czuły... Kruczoczarne włosy opadały mu na twarz, a w oczach znów gościł ten niesamowity spokój.
Wszystko to było tak beztroskie i niewinne... Jakby wcale nie musieli się ukrywać, jakby nie było tej przeklętej daty dwudziestego marca, jakby równonoc miała nie nadejść nigdy. Jakby byli zupełnie zwyczajnymi ludźmi, bez żadnych znaków i blizn.
Draco westchnął głęboko. On sam posłał chłopakowi tylko pocałunek. Uważał, że coś takiego ma odpowiedni styl, trzyma fason i tak dalej. Ale to zdjęcie... Nic lepszego sobie teraz wyobrażał. Nic.
***
Harry wracał do wieży Gryffindoru przyjemnie zmęczony. Była późna noc - zegary już dawno wybiły północ. Ale on nie śpieszył się - pod peleryną czuł się zupełnie bezpieczny. Poza tym miał w kieszeni Mapę Huncwotów - co jakiś czas sprawdzał, czy droga jest wolna.
Draco był bardzo zadowolony z fotki. Bardzo. Podziękował na swój własny sposób, ale mniejsza z tym - póki co, przynajmniej. Teraz zdjęcie - jedyny dowód na łączącą ich więź - spoczywało bezpiecznie w szufladzie, przy łóżku blondyna. Draco chciał je od razu oprawić w ramkę, jednak Harry przypomniał, że bądź, co bądź czasem wpadają do niego inni ludzie, czy nawet Ślizgoni. Nie było mu jednak żal - sam fakt, że Draco chciał, był ważny.
Jego wersja tego zdjęcia przyczepiona była zaklęciem do jednej z kolumienek, za zasłoną łóżka. Raczej wątpliwe, żeby została zauważona. Jemu zaś patrzenie na nią sprawiało wielką przyjemność. Ginny zainkasowała za nie - zdjęcia - możliwość wypożyczenia Hedwigi i prawdopodobnie zabrała sobie jedną kopię. Jednak Harry ufał dziewczynie, więc specjalnie go to nie martwiło.
Nagle szmer bliskiej rozmowy wyrwał go z próżnych rozmyślań. Nastawił uszu... Kobiece głowy - nauczycielki? Tak, to musiała być McGonagall... I Sprout - tak, na pewno... Harry podszedł na palcach i wyjrzał za róg korytarza.
- To doprawdy straszne, Minervo. - Profesor Sprout pokiwała ze współczuciem głową. Nauczycielki stały na środku przejścia, zapewne spotkały się podczas dyżuru. Dyrektorka przymknęła oczy, dotykając ręką skroni.
- To dlatego musiałam odwołać dzisiejsze Hogsmeade... Wątpię, żeby taka wiadomość długo pozostała tajemnicą. A wyobraź sobie, co napisaliby o mnie w Proroku, gdybym w takim czasie wypuściła uczniów z zamku! - Westchnęła ciężko. Harry zbliżył się nieco, stając za zbroją. Bardzo chciał się dowiedzieć, czym było owo „to”, które tak bardzo martwiło McGonagall.
- Zupełnie cię rozumiem. Może dla młodzieży to nie była zbyt szczęśliwa decyzja, ale ja w pełni ją popieram! - Krzyknęła przyciszonym głosem profesor Zielarstwa. Harry'ego zżerała ciekawość. O co chodziło? Domyślał się, że była to rzecz na tyle ważna, by uczniowie musieli zostać w szkole, ale co to dokładnie było?
- Po tym, co stało się z Remusem Lupin'em nie mogę ryzykować. To potwory! - McGonagall wzniosła ręce w stronę sufitu. Harry czuł, jak unoszą mu się włoski na karku.
Co się stało z Lupin'em? Spotkał sforę dzikich wilkołaków! Czyżby jakiś wilkołak przebywał w Hogsmeade? Ale... Ale to bez sensu, przecież McGonagall nigdy nie miała takich poglądów! Czyżby myślała tylko o zdaniu Proroka na ten temat? To niemożliwe! Ludzie nie zmieniają się aż tak bardzo.
- Zupełnie to rozumiem, Minervo. Remus to wspaniały... Wspaniała istota, ale oni... Och... - Sprout poklepała McGonagall ze współczuciem po ramieniu. Harry zastanawiał się, czy nie podejść jeszcze bliżej. - Żeby to był, chociaż jakiś zwyczajny wilkołak... - Oho! A jednak wilkołaki! Nie mylił się! Co jednak znaczy „zwyczajny”?
- Zbytek szczęścia. To i tak wielki uśmiech fortuny, że Zakon został poinformowany! - Dyrektorka pokręciła głową. - Wciąż mamy informatorów po tamtej stronie. Tylko dzięki temu dowiedziałam się, że Greyback przebywa teraz w Hogsmeade. Wyobrażasz sobie, co mogłoby się stać, gdybym pozwoliła iść tam dzieciom?
Profesorki szybko oddaliły się, kontynuując swoje dyżury. Jednak Harry nie szedł za nimi. Pewnie kobiety jeszcze będą o tym rozmawiać - on wiedział już wszystko, co chciał. Jak skamieniały stał za zbroją, niezdolny się poruszyć. Jego myśli goniły szaleńczo, jak charty na wyścigowym torze.
Więc... Fenrir Greyback jest w Hogsmeade. Pewnie zostanie tam do pełni... Kiedy pełnia? Chyba dopiero za trzy dni. Co wtedy zrobi ta bestia? Porwie jakiegoś dzieciaka i zniszczy mu życie? Zagryzie kogoś? A może jako sługa Voldemorta, potwór w czarnej szacie, wejdzie do jednego z tych małych domków i rozpali nad nim Mroczny Znak?
Fenrir Greyback. Morderca i szaleniec. Zwierzę. Prawie rozszarpał jego przyjaciela na strzępy. Lupin niemal umarł! I umiera nadal - każdy dzień zbliża go do śmierci. Całą młodość miał zniszczoną... I... Greyback skrzywdził Bill'a! Śmierciożerca.
A teraz... Teraz jest w Hogsmeade. Tak zwyczajnie i po prostu. Prawie o rzut kamieniem stąd. A pełnia dopiero nadejdzie.
Chłopak zaczerpnął głęboko tchu - jego myśli dopadły w końcu celu, wczepiając się w niego zębami i pazurami. Ale... To tak niesamowite, nierealne! Tylko... Jednak prawdopodobne. Wielki Merlinie...!
Więc... Czyżby... Czyżby nadarzała się okazja, żeby wyrównać rachunki? Czy to ta szansa, na którą czekał?
Harry nie miał pojęcia, jak to się stało. Jednak, kiedy przechodził przez dziurę za portretem, kiedy kładł się do łóżka i zasypiał, patrząc na herbacianą fotografię... Plan już był w jego głowie. Tak po prostu.
Miał mniej niż trzy dni na przygotowanie. Trzeciego dnia jest pełnia, wiec jutro musi znaleźć wszystko, co będzie mu potrzebne. A po jutrze...
Po jutrze ktoś zapłaci. W końcu ktoś zacznie płacić.
Może to będzie tylko Fenrir Greyback - pies, nic nie warty śmieć, morderca i podrzędny sługus Czarnego Pana. Jednak od czegoś trzeba zacząć. Zawsze trzeba zacząć od czegokolwiek.
Greyback zapłaci.
***
CDN
Blemish
28. Eliksiry
-Harry... Harry! - Poczuł łokieć Hermiony w żebrach. Otrząsnął się z zamyślenia, wracając do siekania wygotowanych wodorostów. Uśmiechnął się przepraszająco. - Jesteś dzisiaj jakiś rozkojarzony. Coś nie tak? - Spytała szeptem, zerkając na Slughorn'a. Na szczęście nauczyciel komentował właśnie zawartość kociołka Krukonów.
- Nie, wszystko w porządku...
- Nie powiedziałabym.
Nie miała na szczęście okazji zadać mu kolejnych pytań, ponieważ profesor podszedł właśnie skontrolować ich eliksir. Harry nie musiał się tym martwić - przyrządzony pod czujnym okiem Hermiony z pewnością był doskonały. Jego myśli powróciły na poprzedni tor - wcale nie przyjemniejszy, niż wygotowane wodorosty.
Fenrir Greyback. Jego mała obsesja. Może to nawet szczęście, że dowiedział się o nim dopiero wczoraj - inaczej pewnie nie robiłby nic, prócz rozmyślania o tym draniu. Z drugiej strony prześladowała go ta przerażająca świadomość upływających sekund... w głowie kłębiła się przynajmniej setka pomysłów, na temat tego, co mógłby zrobić przez ten czas.
Miał nadzieję, że będzie mógł zostać ostatni w klasie i rozejrzeć się trochę po przechowywanych tu substancjach. Eliksiry były kluczowym elementem jego planu... Jednak ku jego wielkiemu zawodowi, Ernie Macmillan potrącił stopą swój kociołek, rozlewając błoto-podobną breję na połowę posadzki. Kilka osób zostało nawet popatrzeć, kiedy Slughorn starał się ochronić bardziej wartościowe meble przed parującą kałużą. Nie, w tym rozgardiaszu nic nie zdziała!
Gryfon wychodził właśnie z sali, kierując się korytarzem w stronę głównego holu, kiedy ktoś delikatnie pociągnął go za rękaw szaty. Tuż obok niego stał Draco i udawał, że zupełnie nie zwraca na Harry'ego uwagi. Prawie niedostrzegalnym ruchem głowy wskazał jakieś drzwi we wnęce ściany. Harry rozejrzał się jeszcze szybko - ale niemal wszyscy obserwowali zmagania Ernie'go z awanturniczą miksturą, albo spieszyli na piętro. Nikt nie zwrócił uwagi, kiedy prześlizgnęli się do pomieszczenia.
To był nieużywany skład ingrediencji. Miał rozmiary połowy zwyczajnej klasy, jednak panował tu tak straszny bałagan, że pomieszczenie wydawało się dużo mniejsze. Na ścianach wisiały puste szafki i regały, straszące kożuchami pajęczyn. Kilka rozbitych słojów i fiolek z czymś, co już dawno wyparowało walało się na podłodze. Pod ścianą stała stara, łysiejąca szczotka i kilka dziurawych kociołków. Poza tym, przy samych drzwiach ktoś porzucił smętne, połamane krzesło.
Draco zamknął wejście zaklęciem, od razu obejmując Gryfona. Blondyn oparł się plecami o drzwi i pocałował delikatnie jego policzek.
- Ignorujesz mnie - stwierdził cicho, patrząc mu poważnie w oczy. Harry westchnął w duchu.
- Wcale nie...
- Tak. Całe eliksiry nawet na mnie nie spojrzałeś. - Kolejne muśnięcie jego ust. - Już się obawiałem, że coś się stało...
- To nie tak. Ja... po prostu myślałem o czymś innym - Harry zaklął w myślach. To wcale nie zabrzmiało tak dobrze, jak planował. I chyba Draco też to zauważył. Zmarszczył brew w wyrazie lekkiej - jeszcze - irytacji.
- O czymś innym? A może o kimś? - Jego dłonie zacisnęły się odrobinę mocniej, przyciągając Harry'ego o cal bliżej swojego ciała.
- Nie tak, jak to sobie wyobrażasz. - Mruknął, starając się zachować spokój. Draco wcale nie wydawał się przekonany. Wręcz przeciwnie! Był teraz... jak kot, który pozwala się głaskać i drapać za uszami, choć jednocześnie wbija nam pazury w skórę.
- A więc jednak o kimś? Może raczyłbyś mnie uświadomić, co sobie w takim wypadku wyobrażam? - Ślizgon zbliżył usta do szyi chłopaka, łaskocząc długimi rzęsami jego policzek. Ale to nie było... odpowiednie. Harry nie czuł się dobrze, słysząc ton jego głosu, trzymany tak mocno, że nie mógł nic zrobić. Nie, wcale nie było dobrze.
- Jesteś po prostu zazdrosny. Do tego bez żadnego powodu. - Odparł Gryfon, przyciszonym głosem. Starał się odsunąć, ale ślizgońskie dłonie były zbyt silne.
- A skąd mogę to wiedzieć? Jaką dasz mi gwarancję, żebym mógł być pewny? - Blondyn ukąsił lekko jego szyję. Ciało Harry'ego przeszył przyjemny dreszcz, zupełnie sprzeczny z uczuciami. W swojej głowie drżał - z niepewności. Nie chciał tak, bogowie, nie chciał! Ale... jak miał to okazać? No jak, żeby nie zranić Draco? I żeby nie rozgniewać go jeszcze bardziej, żeby nie zaczął wyobrażać sobie i roić Merlin wie czego? Czy to w ogóle wykonalne?
- Jestem tylko twój - jęknął w końcu, poddając się i wtulając do niego całym sobą. Do diabła z tym. Słyszał szelest ich koszul, ciał ocierających się o siebie. Draco wyraźnie rozluźnił się na te słowa - jego uścisk stał się delikatny i ciepły. Już nie był taki... lodowaty. Harry odprężył się. Wiedział, że teraz Draco do niczego by go nie zmusił. Zagrożenie minęło tak szybko i niespodziewanie, jak nadeszło.
- To o czym w takim razie myślałeś, tygrysie? - Wymruczał Ślizgon wprost do jego ucha. Harry'emu przyszło na myśl, że to raczej Draco bardziej przypomina tygrysa, ale przemilczał tę uwagę. Uśmiechnął się tylko.
- To długa historia. Opowiem ci wieczorem. Teraz nie ma czasu... - Jakby na potwierdzenie jego słów, w tym właśnie momencie zadzwonił dzwonek. Draco westchnął, niechętnie uwalniając go z uścisku.
- W takim razie do zobaczenia.
- Tak. - Harry pochylił się, kradnąc mu jeszcze jeden słodki pocałunek, zanim ostatecznie wymknął się z sali.
***
Problem z Draco polegał na tym, że momentami miał „humory”. Zupełnie jak kot, którego jednego dnia można głaskać z włosem i pod włos, a on tylko zamruczy uszczęśliwiony. Innym razem jednak pokaże pazurki, nawet na najmniejszy nieostrożny gest. Wszystkie myszki powinny być ostrożne, sypiając z takim kotem.
Na szczęście Harry zdążył poznać swojego kota już na tyle dobrze, że doskonale wiedział, jak się z nim obchodzić. Teraz niemal bez namysłu odczytywał jego uczucia, przewidywał reakcje... Potrafił sprawić, że mruczał przez cały czas, tak głęboko, że aż i jemu samemu coś drżało w płucach. Tylko czasami, naprawdę sporadycznie, doprowadzenie do takiego stanu zajmowało trochę więcej czasu. I było odrobinę bardziej niebezpieczne.
Harry westchnął. W jakiś sposób pochlebiało mu, że Draco wykazał choć cień zainteresowania, zazdrości względem niego. Jednak z drugiej strony... Jeśli taka była jego reakcja na zwykłą błahostkę, jak ignorowanie jego spojrzeń przez jedną lekcję, co może wydarzyć się później?
Ostatnie, czego chciał to zniewolenia. Jakiejś metafizycznej klatki. Całe życie różni ludzie zmuszali go, żeby robił wszystko jak każą. W związku... (Och, jak dziwnie brzmiało to słowo - nawet w myślach!) W związku z Draco szukał wolności. Oddechu. Wszystkiego tego, czego do tej pory tak mu brakowało.
Westchnął ciężko i powrócił do czytania notatek Hermiony z transmutacji. Owutemy majaczyły złowróżbnie na horyzoncie.
- Harry? - Podniósł głowę. Ginny przysiadła się do jego stolika. - Mogę pożyczyć twój podręcznik Eliksirów?
- Mój? Ale po co ci siódma część? - Zapytał, schylając się jednocześnie do swojej torby.
- Slughorn kazał nam napisać wypracowanie o zastosowaniu Czarnej Belladonny. Hermiona powiedziała, że mogę coś znaleźć w waszej książce. - Uśmiechnęła się, biorąc z jego rąk lekko wyświechtany tom. - Ale wiesz... Hermiona cały czas się uczy, więc za bardzo pożyczyć mi niczego nie mogła.
- Nie ma sprawy. Oddaj, kiedy chcesz. - Wzruszył ramionami.
Ginny, niestety, szybko odeszła i chcąc, czy nie chcąc, musiał wrócić do transmutacji. Pamiętał, że na lekcji te wszystkie zaklęcia wydawały mu się takie zajmujące... Ale kiedy o tym czytał... Zwłaszcza teraz...
Postanowił poszukać odpowiednich eliksirów w nocy, kiedy cały zamek w końcu zaśnie. Może nawet Draco mu pomoże, kiedy w końcu będzie chwila, żeby mu wyjaśnić?
***
Harry przyszedł około jedenastej - jak zwykle o umówionej porze. Draco już nawet się nie odwracał, słysząc szmer otwieranych drzwi i szelest zrzucanej peleryny. Po chwili czyjeś subtelne usta pocałowały go w policzek - dopiero wtedy uniósł się znad pergaminu, odwracając w jego stronę.
- Miło widzieć.
- Co robisz? - Chłopak objął go, pochylając się jednocześnie ponad jego ramieniem.
- OPCM runda druga. Ten idiota nigdy nie będzie miał dosyć. - Westchnął, podając mu pergamin. Widział, jak wzrok chłopaka ślizga się po tekście, a Gryfon kilka razy uśmiecha się do siebie. Lekko kpiąco - a może tylko się Draconowi wydawało?
- Przypomnij mi, żebym ci to potem sprawdził.
- Nie ma sprawy, mistrzu. - Wstał, obejmując go jednocześnie.
Ostatnio tak mało mieli okazji, żeby być blisko. Zbliżały się za to egzaminy - teraz był koniec lutego, jeszcze marzec, kwiecień, maj - a w czerwcu te przeklęte testy! Nauczyciele wciąż powtarzali, jakie to one nie są ważne, jak mogą zaważyć na ich życiu i tak dalej... Draco oczywiście wiedział to doskonale, słuchał już tego belfrowskiego ględzenia chyba sto razy. Tyle, że w jego przypadku kompletnie zawodziło.
Wyjątek potwierdza regułę?
On doskonale wiedział, co będzie robił po skończeniu Hogwartu. I nie miały na to wpływu noty, jakie dostanie - nawet, gdyby to miały być same T.
Draco Malfoy po skończeniu Hogwartu nie będzie ministrem magii, jak mu wmawiano od wczesnego dzieciństwa. Nie będzie pracował w ministerstwie, jak kiedyś ojciec; nie będzie graczem w żadnej drużynie quidditcha; w świętym Mungu mogą go przyjąć chyba tylko w charakterze pacjenta. A z tym uroczym tatuażem na ramieniu taki kontakt może mieć z aurorami, że go najwyżej zapakują do luksusowej celi w Azkabanie. Luksusowej - bo zapewne wyposażonej w eleganckie kraty, łańcuchy i jakiś worek siana zamiast materaca. Nie miał złudzeń.
Tylko jedno mu pozostało - tuż po skończeniu Hogwartu zaszyje się w jakiejś zapadłej dziurze, odcięty od świata - zarówno mugolskiego jak i czarodziejskiego. Może w górach, czy coś w tym stylu... Albo na jakichś bagnach. Czy węże i smoki lubią bagna? Cóż - nie miał pojęcia, ale on będzie musiał polubić. Będzie na tych bagnach zapuszczał korzenie, dopóki jakiś Wojownik Światłości, bohater na białym hipogryfie nie wykończy Czarnego Pana. I... i całej reszty śmierciożerców.
Och... „Jakiś” wojownik? O ile dobrze się orientował, ten „Biały Wojownik” właśnie rozpinał jego koszulę!
***
Harry pociągnął go na łóżko, pozbawiając jednocześnie zbędnego ubrania. Westchnął, czując ciepło skóry Draco... Ciepło? Żar! Był rozpalony, pożądanie aż iskrzyło w powietrzu! Usiadł naprzeciw niego tak, że rozporki ich spodni praktycznie się stykały. Objął go, całując delikatnie te jasne ramiona...
- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mogłem cię tak dotknąć - westchnął Draco, rozpinając guziki, tym razem jego własnej koszuli. Harry miauknął tylko, odchylając głowę. Usta blondyna pieściły jego szyję tak doskonale... On świetnie wiedział, co takiego sprawia Harry'emu największą przyjemność.
- Mmm... W zeszłym tygodniu... W środę? - Mruknął, odpinając powoli pasek jego spodni.
- Masz lepszą pamięć ode mnie - westchnął jeszcze raz Draco. Rozpiął do końca jego koszulę i ściągnął z ramion Gryfona. I zamarł - nie drgnął, jego dłonie zawisły w powietrzu, jakby ktoś go zamroził. Harry otworzył oczy, zdezorientowany. O co chodziło?
Draco patrzył na jego klatkę. A właściwie na jego żebra. Harry doskonale wiedział, że teraz można je było policzyć o wiele łatwiej, niż jeszcze na przykład miesiąc temu, ale co mógł z tym zrobić?
- Harry... - Draco wyciągnął swój długi, smukły palec i powoli przeciągnął nim w poprzek jego kości. Naprawdę je liczył? - To nie powinno tak być.
- O co ci chodzi? - Obruszył się.
- Jesteś za chudy. Powinieneś zacząć więcej jeść, dbać o siebie, czy coś w tym stylu. Może idź do Pomfrey, niech da ci coś na wzmocnienie? - Harry widział w jego oczach zaniepokojenie. I coś więcej. Jakiś irracjonalny żal, smutek. Czuł, że zapala się w nim jakiś ogień. Wiedział, co to było. Znał dobrze ten rodzaj płomienia.
To był gniew.
Nienawidził żalu - a sam fakt, że miał żałować go właśnie Draco był upokarzający. Był zażenowany, zawstydzony i wściekły. Wiedział, że on to robi tylko z troski, ale... ale to mu nie przeszkadzało być zirytowanym. Może później pomyśli o tym inaczej, ale teraz...
- Mówisz jakbyś był moją matką. Albo Ginny - parsknął, odsuwając się. Postawił stopy na chłodnej podłodze, zaciskając jednocześnie palce na pościeli.
- Martwię się o ciebie. - Westchnął Draco, wstając z łóżka i opierając się o krzesło naprzeciw niego. Harry wiedział, że patrzy na niego - ale sam nie miał najmniejszej ochoty podnieść głowy. Wbił spojrzenie w swoje bose stopy.
- Och, jasne - skrzywił się. - Ty się martwisz, też coś. Czego się boisz, że schudnę do zera? Że nie będziesz miał się z kim pieprzyć? - Podniósł wzrok akurat w dobrym momencie, żeby zobaczyć, jak rysy blondyna tężeją, jak zaciska zęby. Nie wiedział, po co to mówił. Ale fala gniewu już w nim wezbrała i nie dała się powstrzymać. - Przecież i tak bardziej interesuje cię mój...
Policzek był wymierzony nad wyraz celnie. Silny. Bolało. Nie mocno - to nie było uderzenie wymierzone po to, żeby zranić. Takim policzkiem traktuje się pijanych albo nieprzytomnych - żeby ich ocucić, przywrócić do rzeczywistości. Harry dopiero po chwili odwrócił głowę. Po tej jednej chwili, kiedy uświadamiał sobie, co za idiotyzmy mówi. Draco patrzył na niego, zmrużywszy oczy. Jego tęczówki bardziej niż kiedykolwiek przypominały arktyczny lód.
- Nie waż się tak mówić. Nigdy więcej - szepnął. Harry miał ochotę zamknąć oczy. Marzył o tym, żeby po ponownym otwarciu powiek ostatnia minuta okazała się tylko złym snem. - Jeśli naprawdę tak myślisz, to lepiej już nigdy tu nie przychodź. Po prostu... zostaw mnie teraz.
Draco sięgnął, zgarniając ze stołu paczkę papierosów. Wyciągnął jednego z pudełka i przypalił różdżką. Różdżką do diabła - nie zapalniczką, chociaż ta leżała tuż obok. Harry zawył w duchu. To był jakiś przeklęty symbol, coś...
Coś, co mu się należało. Jak mógł to wszystko powiedzieć?! Jak mógł w ogóle o tym pomyśleć?! Wstał powoli, wciągając na siebie koszulę. Draco nie patrzył na niego. Harry zapinał kolejno wszystkie guziki, mając jeszcze rozpaczliwą nadzieję, że chłopak obejmie go, powie, żeby o tym zapomnieć i... i wszystko będzie dobrze.
Ale nic podobnego się nie stało. Podniósł z podłogi pelerynę.
- Ja... Przyjdę jutro... Albo... W piątek. - Powiedział cicho. Draco tylko skinął głową, wciąż znacznie bardziej zafascynowany wstążką tytoniowego dymu, niż swoim Gryfonem.
- Tak. Może być piątek. - Mruknął w końcu, po bardzo długiej chwili grobowego milczenia.
Harry'emu nie pozostało nic innego, niż zarzucić na siebie pelerynę i ulotnić z sypialni Slytherinu. Czuł się podle.
***
Draco ze złością wgniótł dopiero co zapalonego papierosa w popielniczkę - tuż po tym, jak za Gryfonem zamknęły się drzwi.
Co za... Och, brak słów! Jak on może tak w ogóle myśleć?! A nawet, jeśli tak nie myśli - a Draco jednak tego był pewien - to, co go, do diabła, naszło? Jakby on go w jakikolwiek sposób wykorzystywał! Zmuszał! Też coś... Jakby Draco był jakimś niewyżytym, myślącym tylko o jednym troglodytą, którego nie stać na ludzkie uczucia!
Czuł się... Tak, czuł się urażony. On się tylko martwił. To źle, że się martwił? Że chciał dobrze? A miał do tego poważne podstawy, to nie było tylko głupie gadanie! Och... A może o to właśnie chodziło? Wielu ludzi chciało dobra Harry'ego - i wcale się to tak bardzo dobrze nie skończyło. Ale... ale, o co temu zielonookiemu demonowi może chodzić?!
Ze złością cisnął popielniczką o ścianę. Rozprysła się na tysiąc odłamków, rozsypując wszędzie popiół. Sam nie wiedział, na co jest wściekły - na siebie, na tego głupiego chłopaka, czy jeszcze Merlin wie, na co?
***
Harry oparł się o mur przed wejściem do komnat Slytherinu. Był... beznadziejny! Jak mógł? I tak dobrze, że Draco pozwolił mu wrócić. Mógł go przecież zwyczajnie wyrzucić na zbity pysk! Na zawsze...
Westchnął. I w końcu nie powiedział mu o Greyback'u. Może to nawet lepiej? Cóż... Skoro już skończył na korytarzu, może równie dobrze iść do składu Slughorn'a teraz. Wyjął mapę Huncwotów - ale na szczęście cel jego wędrówki był zupełnie czysty. Profesor spał w swojej kwaterze, Filch i Irytek ganiali się na poddaszu, a pani Norris węszyła w Wielkiej Sali. Żadnego nauczyciela w pobliżu. Prawie idealnie.
Prawie - bo jednak mimo wszystko wolałby, żeby Draco był z nim... Żeby powiedział coś, skomentował... Pozostawienie go w nieświadomości nie wydawało się właściwe. Harry nie chciał mieć przed nim takich tajemnic. Cóż, cała nadzieja w piątku.
Przekradł się szybko do sali lekcyjnej. Jednym krótkim zaklęciem otworzył sobie drzwi, wyciszając jednocześnie korytarz. Nie miał ochoty, żeby jakiś zwabiony hałasem gość zakłócił mu pracę. Wślizgnął się do wnętrza, przyświecając sobie różdżką.
Klasa wyglądała dokładnie tak samo, jak na początku każdej lekcji. Tylko cienie były o wiele dłuższe i głębsze, poruszały się wraz z każdym jego krokiem. Ale on był w końcu Potterem - przyzwyczaił się do nocnych eskapad. Siedem lat w tej szkole - z takim, a nie innym nazwiskiem - uczy życia.
Bez oporów otworzył sobie drzwi do prywatnego składu Slughorna, znajdującego się za biurkiem. Drzwi były przysłonięte zasłoną z czarnego aksamitu, obszytą srebrnymi frędzlami. Ale chyba była tam bardziej po to, żeby pokazać przepych i bogactwo nauczyciela, niż ukryć cokolwiek. Harry'ego zdziwiło trochę, że ani drzwi, ani nawet półki wewnątrz małej klitki nie są obłożone żadnym zaklęciem ochronnym. Już powinien słyszeć jakieś alarmujące wycie albo chociaż leżeć pokotem, oślepiony skromną klątwą. Tymczasem najwidoczniej Slughorn po prostu ufał ludziom. Infantylny starzec. Chłopak uśmiechnął się. Może Slughorn jest naiwny - ale na szczęście także skrupulatny. Wszystkie fiolki były opisane, do każdej przytwierdzona była naklejka z nazwą. Harry bez większego problemu znalazł te, które go interesowały.
Eliksir siły był bardzo rzadki i przeźroczysty, tylko, kiedy spojrzało się pod odpowiednim kątem stawał się krwiście czerwony. Natomiast eliksir szybkości miał konsystencję miodu i również jak on złocisty. Obie fiolki nie były większe niż serdeczny palec Gryfona - zdziwił się tak małą dawką. No cóż - widocznie tak właśnie powinno być.
Zamknął dokładnie drzwi, powtórnie rzucając na nie zaklęcie. Zasunął kotarę, poprawiając fałdy tak, żeby wyglądały na nienaruszone. Zachowywał się zupełnie jak prawdziwy szpieg, magiczna wersja Jamesa Bonda, haha!
Z trudem pozbył się zbyt wesołych myśli, wracając do bieżących spraw. No cóż... Chyba miał już wszystko. Nie łudził się - gdyby musiał walczyć z Greyback'iem tak, jak tu stoi - nie miałby żadnych szans. Może gdyby miał do czynienia ze zwykłym czarodziejem... Ale Greyback to po pierwsze śmierciożerca, po drugie wilkołak tuż przed przemianą. Będzie zwierzęciem, będzie dziki, silniejszy niż wściekły byk i szybszy niż atakująca kobra. Harry tylko w ten sposób mógł zapewnić sobie jakieś szanse.
Nagle, kiedy był tuż przy drzwiach, jego oczy wyłowiły jakieś obce lśnienie w ciemności. Coś połyskiwało pod jedną z ławek. Schylił się zaintrygowany - bo co to mogło być?
Sztylet. Srebrny sztylet, taki, jakim zazwyczaj kroi się cenniejsze ingrediencje. Ktoś widocznie zapomniał go spakować po zajęciach. Chłopak kojarzył szybko - srebro. Wilkołak. Nie potrzebował innych powodów - podniósł nóż, chowając go za pasek spodni. Przyda się. Na pewno się przyda.
Już jutro wielki dzień. A raczej noc...
***
CDN
Blemish
29. Złe przeczucie
Draco postanowił się oficjalnie obrazić. Wiedział doskonale, że powód ich kłótni wcale nie był poważny - zdążył już ochłonąć po pierwszym wrażeniu. Jednak miał ochotę pokazać temu Gryfonowi! Powinien jednak trochę pomyśleć, zanim cokolwiek powie!
Niestety - bycie zimnym i bezdusznym okazało się o wiele trudniejsze, niż myślał. Dziwił się - pamiętał, że kiedyś nie miał z tym żadnych problemów. Tymczasem teraz wciąż wodził za swoim chłopakiem spojrzeniem; miał nieustającą ochotę zaciągnąć go za najbliższą kotarę. Za to Harry nie zwracał na niego najmniejszej uwagi! Paradoks! Pięknooki miał na twarzy niezmienny wyraz zamyślenia - od czasu do czasu spoglądał tylko na zegarek, jakby nie mógł się czegoś doczekać. Taki nieobecny, daleki...
Draco westchnął, powracając do swojego testu z Eliksirów. Harry miał obok siebie tą Granger, więc nie musiał się pewnie martwić o ocenę. On miał za to Pansy - a ta dziewczyna wcale nie była aż takim orłem z eliksirów, żeby Draco mógł jej zaufać. Na jego kolanach rozłożone były notatki jakiegoś chłopaka z Ravenclaw - Ślizgon żywił tylko rozpaczliwą nadzieję, że kolega nie był żadnym głąbem. Ufał też, że Slughorn nie będzie zwracał na niego szczególnej uwagi.
***
Harry testem nie przejmował się wcale. Od czasu do czasu spisywał jakąś odpowiedź z kartki Hermiony, bardziej dla pozoru i z nudów, niż z rzeczywistej potrzeby. Jego myśli wciąż krążyły wokół dzisiejszej nocy. Nocy przed pełnią...
Zaczynał się martwić. Teraz, kiedy termin wydawał się tak bliski i realny, wcale już nie miał tej samej pewności, co jeszcze kilka dni temu. Czy dwa eliksiry wystarczą? Czy będzie umiał znaleźć Greyback'a? Jak wydostanie się z zamku?
Setki pytań kiełkowało w jego głowie - jak parszywe chwasty. Nie powinno ich tam przecież być! W żadnym razie! Powinien być teraz spokojny i pewien zwycięstwa. Dzięki temu będzie mógł wygrać. Jeśli nagle zacznie marudzić, jeśli zacznie się bać... Lepiej, żeby od razu po prostu poszedł i odłożył mikstury na ich miejsce!
Zadzwonił w końcu wytęskniony dzwonek. Kilku uczniów wciąż pisało zawzięcie na swoich pergaminach, jednak większość wstawała już i zanosiła kartki na biurko nauczyciela. Harry podał swoją Hermionie, sam w tempie ekspresowym ulotnił z klasy. Musiał się przewietrzyć. Miał dosyć tego ciasnego, zimnego i wilgotnego lochu. Przesycone zapachem wilgoci powietrze doprowadzało do szału! Nie oglądał się - popędził korytarzem, wbiegł na schody. Przeskakiwał po dwa, trzy stopnie - szata łopotała za nim, książki prawie wysypały się z torby. Szybciej, bo obłęd dopadnie go i zeżre do końca, do samych kości!
Zatrzymał się dopiero za głównymi drzwiami szkoły. Słodka wolności. Usiadł na pierwszym stopniu szerokich schodów. Słońce wysuszyło już kamień - nie było nawet sugestii pokrywającego go tak niedawno lodu. Odwrócił twarz w stronę ciepłych promieni, mrużąc lekko oczy w blasku.
Wszystko odmarzło - śnieg już prawie nie leżał na trawie. Z sopli woda kapała tak obficie, jakby ktoś potraktował je zaklęciem rozgrzewającym. Nawet drzewa Zakazanego Lasu zrzuciły ze swoich gałęzi wielkie, śniegowe czapy. Było wilgotno i błotniście, jednak słońce na swój sposób rozweselało atmosferę. Powietrze, świeże i rześkie, pachniało zbliżającą się wiosną. Widział stado małych ptaków, zrywających się do lotu. Czyżby jaskółki?
Czuł się, jak przed najważniejszym meczem quidditcha w sezonie. Irracjonalne porównanie, to prawda, ale... pamiętał, jak przed rozgrywkami wychodzili z całą drużyną na boisko. Badali pogodę, nawierzchnię i tak dalej. Teraz robił to samo. Siedział na schodach i oceniał warunki.
Nie powinno padać. Może zerwać się wiatr... Tak, będzie chłodno - czuł te mroźne igiełki w powietrzu. Teraz wciąż temperatura była dodatnia, ale jak to będzie wyglądało wieczorem? Na pewno będzie ślisko. Dobrze, że śnieg już prawie znikł... Z drugiej strony, jeśli ziemia zamarznie, nie będzie babrał się w błocie.
Wszystko było już przygotowane. Eliksiry, nóż, różdżka... Zaklęcia pamiętał doskonale, nie musiał otwierać do tego żadnej książki. Miał nadzieję, że wątpliwości przejdą mu za chwilę. Za dwie... do wieczora w każdym razie.
Pozostało mu już właściwie tylko jedno.
Wstał, kierując się do sowiarni. Miał dwa listy do wysłania - szeleściły cichutko przy każdym kroku w kieszeni szaty. Zignorował ostatni dzisiejszy dzwonek, obwieszczający początek zajęć Transmutacji. Nie to było teraz ważne.
Najpierw przywiązał rulonik pergaminu do nóżki Hedwigi. Pogłaskał ptaka po białych piórach. Sowa była piękna - naprawdę piękna. Czasami żałował, że jest aż tak charakterystyczna - wszyscy ja rozpoznawali i nie mógł wysłać bardziej prywatnych wiadomości bez zbędnych komentarzy. Ale kiedy patrzył w jej wielkie, bursztynowe oczy... Nie zamieniłby jej na żadnego innego ptaka. Białe piórka błyszczały we wpadającym przez okno słonecznym świetle.
Sowa zamrugała sennie, strosząc się. Uśmiechnął się lekko.
- Po kolacji zaniesiesz to do Ginny Weasley, dobrze? - Podrapał ją po grzbiecie. Zahukała w odpowiedzi, znów zamykając oczy. Na pewno nie zapomni, ale teraz powinna się wyspać. Harry nie zamierzał jej więcej przeszkadzać.
Chłopak odwrócił się do żerdzi, na której siedziały szkolne ptaki. Nie były już tak piękne, jak Hedwiga - pospolite, szare i brązowe puchacze i puszczyki. Po chwili namysłu Gryfon wybrał średniej wielkości ptaka, z najciemniejszymi piórami. Zwierze wystawiło posłusznie nóżkę.
- To zaniesiesz Fenrirowi Greyback'owi. Hogsmeade. - Rzucił w przestrzeń, przywiązując do ptasiej nogi zwitek pergaminu. - Bądź ostrożna... - Dodał po chwili namysłu, muskając palcami połyskujące skrzydło.
Może mu się tylko wydawało, a może faktycznie sowy zaskrzeczały i nastroszyły pióra, kiedy wypowiedział to imię? Nie, przecież to zwyczajne zwierzęta, jakie mogły mieć pojęcie o Greyback'u? Na pewno tylko mu się wydawało.
Długo jeszcze stał w oknie i patrzył na oddalającego się ptaka.
***
Draco westchnął. Harry'ego nie było ani na ostatniej Transmutacji, ani na obiedzie... Ślizgon zaczynał się martwić. Pomimo tego, że ostatnim razem to zmartwienie wcale nie wyszło im na zdrowie, nie mógł się powstrzymać. Czy coś się stało?
Czyżby wziął sobie ten policzek aż tak do serca, żeby znów się w sobie zamknąć? Nie, Harry taki przecież nie był. Ale z drugiej strony naprawdę przez cały dzień zachowywał się jakoś nieswojo. Zupełnie nieobecny, wykonywał wszystkie polecenia belfrów automatycznie, nie angażując się w żadną czynność. Jak maszyna - bez krwi, mózgu i serca.
Draco się niepokoił. Może jednak powinien odrzucić swoją dumę i podejść do Gryfona? Pogadać, zapytać... A Gryfon znów zapewne uzna go za jakiegoś imbecyla. Nie, lepiej jednak nie. Jutro obiecał przecież przyjść. Jutro porozmawiają.
Ale coś siedziało w jego sercu i nie dawało spokoju myślom. Coś z zębami i kolcami, pazurami i rogami. Kłuło i szarpało, nie pozwalając nawet swobodnie oddychać. Ten potwór, ta mała bestia, która rosła tak szybko - miała jedno imię.
Wołali na nią Złe Przeczucie.
***
Harry odgarnął włosy, przeczesując je palcami. Tak... Chyba wszyscy już są na kolacji... Teraz przez kilka minut zamek będzie pusty i wyludniony. Tylko szczęk sztućców na porcelanowych talerzach będzie zdradzał czyjąkolwiek obecność...
Podniósł się z łóżka. Powoli założył buty - te wysokie, na grubej podeszwie. Czarne i połyskujące matowo, lekko tylko poobdzierane. Zasznurował je mocno, tak, żeby mieć pewność, że żadna nieprzewidziana sytuacja go nie powstrzyma. Po chwili namysłu za cholewę jednego z nich wsunął srebrny sztylet. Najlepsze miejsce dla takiej broni. Poprawił pasek spodni i wciągnął na grzbiet jakiś luźny, sprany T-Shirt. Kiedyś pewnie był czarny - teraz miał kolor mdłej szarości. Nie szkodzi. Zupełnie nie szkodzi. Wyciągnął pelerynę ojca spod łóżka, a z szuflady nocnej szafki zabrał fiolki. Różdżka tkwiła bezpiecznie w tylnej kieszeni dżinsów - tak, żeby mógł ją wyjąć w każdej chwili. Poprawił jeszcze okulary... To go najbardziej, póki co, niepokoiło. Jego oczy nie nadawały się zbytnio do użytku bez tych przeklętych szkieł. Głupia słabość, defekt, na który nie miał żadnego wpływu.
Wyszedł cicho z dormitorium. W jego głowie kołatało się tylko kilka myśli: To już za chwilę... Już za kilkanaście minut... W końcu będzie mógł się zmierzyć z tym potworem. Tak... I nie powinien się bać. Przecież wygra. Czemu miałby nie wygrać? To... to przecież oczywiste. Wcale się nie boi, wcale...
Coś przeraźliwie wrzasnęło, kiedy schodził z ostatniego stopnia schodów. Poderwał się, odskakując od wściekłego Krzywołapa. Serce waliło mu jak oszalałe. Przeklęty kot, omal przez niego nie kopnął w kalendarz! To jakiś sabotaż?! Co on tutaj robi?! Rudy potwór! I... i w jego ręku pozostała tylko jedna mikstura. Adrenalina szarpnęła nim - w panice rozejrzał się po podłodze, szukając szklanych okruchów.
Nie znalazł ich jednak. Jego wzrok padł za to na szczupłą dziewczynę w spranych dżinsach, przewieszoną przez oparcie fotela. Na wyciągniętej ręce Ginny leżała zupełnie bezpieczna fiolka. Odetchnął z ulgą i podszedł do niej, omijając syczącego kota.
- Powinieneś bardziej uważać. - Uśmiechnęła się. Przed nią na stole leżały pergaminy, książki i podręcznik eliksirów. Odwróciła flakonik w swoją stronę, czytając nazwę. Uniosła wysoko brwi. - Eliksir siły? Po co ci on?
- Och, to... - Ale zanim zdążył wymyślić coś przekonującego, dziewczyna złapała jego dłoń w nadgarstku, odczytując nazwę z drugiej buteleczki.
- I szybkości? Siła i szybkość? - Spojrzała na niego zupełnie zdziwiona. I zaciekawiona. Bardzo.
- Och... myślę... myślę, że przydadzą mi się dziś w nocy. - Odparł oględnie. Uśmiechnęła się półgębkiem, kiwając leciutko głową.
- Domyślam się, że nie powiesz mi nic więcej?
- Zgadłaś. - Wyjął z jej palców filigranowy flakonik. Tym razem obie mikstury wrzucił do kieszeni na piersi. Późnej nie będzie przy nim pomocnej dłoni Ginny, wiec lepiej nie kusić losu.
- No cóż... w takim razie... uważaj po prostu na siebie. - Uśmiechnęła się. W jej oczach dostrzegł iskierki niepokoju - jednak zignorował je. Nie miał teraz czasu przekonywać dziewczyny, tym bardziej nie miał zamiaru tłumaczyć czegokolwiek.
Skinął jej głową i zarzucił na siebie pelerynę. Kiedy wychodził z Pokoju Wspólnego, usłyszał jeszcze jej głębokie westchnienie i skrobanie pióra na pergaminie.
Spojrzał na buteleczki. Już czas... Chyba przemyślał wszystko. Tak... O niczym nie mógł zapomnieć. Obejrzał się jeszcze w stronę rozświetlonej Wielkiej Sali. Nie widział stołu Gryfonów, Ślizgonów tym bardziej. No cóż... Miał nadzieję, że jednak tu jeszcze wróci. Zdawał sobie sprawę, że wszystko może się zdarzyć - dlatego przecież wysłał list do rudej przyjaciółki. Jednak... jednak miał nadzieję jeszcze zobaczyć wszystkich tych ludzi. Uśmiechnąć się kiedyś do Rona i Hermiony, dotknąć aksamitnej skóry Draco, żartować z Ginny albo pomagać Neville'owi...
Nie! Nie może teraz o tym myśleć! Nie w ten sposób. Przewidział wszystko. Wszystko. Jest przygotowany. Jeśli tylko uda się tak, jak zaplanował, na pewno wygra. Greyback będzie się przed nim wił i błagał o litość. Nie ma innej możliwości.
Nie mogło być.
Harry bez namysłu odkorkował kolejno fiolki i przełknął zawartość. Oba eliksiry były gorzkie i nie smakowały mu wcale. Odetchnął głęboko. Teraz nie było już odwrotu. Już nie powinien o tym myśleć. Powinien po prostu zrobić to, co zaplanował.
Wrzucił szkło do wielkiej donicy przy drzwiach. A potem nacisnął klamkę. Noc pochłonęła go niemal od razu, prawie wyssała z bezpiecznego schronienia zamkowych murów, wdarła się do Głównego Holu i... Wiatr zdmuchnął kilka świec.
Już nie mógł się cofnąć.
***
Ginny Weasley rozmasowała swój brzuch. Była potwornie głodna, ale teraz nie mogła zejść na kolację. Miała straszną nadzieję, że Hermiona przyniesie jej jednak coś ze stołu - inaczej będzie musiała pójść aż to kuchni.
Odkąd Harry wyszedł, nie opuszczało jej dziwne wrażenie. Uczucie, że o czymś zapomniała. Coś ważnego, a jednocześnie oczywistego. Powinna o tym wiedzieć. Miała to na końcu języka, wystarczy tylko trochę pomyśleć...
Jednak mimo usilnych starań nie wymyśliła nic. Rozpraszało ja wszystko - burczenie w brzuchu, trzask ognia, referat przed nią... Och - no właśnie, przeklęty referat! Jak Slughorn mógł zadać tak trudny temat? Żeby to napisać musiała pożyczyć książkę od Harry'ego - a przecież to był materiał, o którym nawet nie miała jeszcze pojęcia! I jakoś nie chciała mieć, swoją drogą. Bardzo żałowała swojej pochopnej decyzji o kontynuowaniu tego przedmiotu -eliksirów - również na poziomie owutemów.
Pamiętała, że kiedy uczył Snape - pomimo, że nie miał do tego żadnego talentu - lekcje wydawały się... Ciekawsze. Mówił o eliksirach tak, jakby naprawdę je lubił. Z taką pasją... Podobał jej się sposób, w jaki opisywał działanie poszczególnych mikstur, w jaki trzymał pióro podczas poprawiania ich prac... Te długie palce... Oczywiście, był bezlitosny, nieczuły i bezpardonowy, zawsze do bólu szczery - zwłaszcza, kiedy komentował wyczyny uczniów. No i nienawidził Gryfonów, stronniczy nietoperz. Ale... Ale mimo to wydawał się jej tajemniczy, nawet interesujący.
Cóż. Mogła podejrzewać, że byłaby w stanie się w nim zadurzyć - przy odpowiedniej dozie wysiłku, dobrej woli i entuzjazmu, oczywiście. No, i gdyby nie interesowała się wtedy tak bardzo Harry'm... Czasami zastanawiała się nocą - gdy leżała już w łóżku i była w wystarczająco dobrym humorze - jakby to było... „Związek uczennicy z mistrzem eliksirów”. Ha ha, nonsens! Co by na to powiedzieli jej bracia?!
Oczywiście doskonale zdawała sobie sprawę, że to kompletnie niemożliwe! Snape - Severus? - wygląda i zachowuje się o wiele lepiej w jej wyobraźni, niż w rzeczywistości. W prawdziwym życiu nigdy na pewno nie byłby taki... Taki właśnie, jakim go sobie wyśniła. Zimny drań - dziki czarny kocur, który da się poskromić rudej wiedźmie - też coś...
Jednak, z drugiej strony, co złego było w marzeniach? Była w końcu nastolatką, takie rzeczy były zupełnie normalne! Chyba.
Och, głupia dziewczyno - zganiła się w myślach, parskając gniewnie. Mogłabyś nawet zdążyć na kolację, gdybyś przestała myśleć o niebieskich migdałach i skończyła to wypracowanie! Czy Snape ci się podobał, czy nie, pewnie i tak już nigdy go nie spotkasz. Chyba, że przyłączysz się do Czarnego Pana, albo wylądujesz w Azkabanie - a na żadną z tych rzeczy jakoś nie masz ochoty, prawda? Teraz uczy cię ten rozlazły ślimak i musisz się z tym pogodzić!
Przeczytała po raz kolejny temat referatu. „Czarna Belladonna - wróg, czy przyjaciel?” Bez sensu. Mają pisać o jakimś głupim zielsku. Żeby miało, chociaż tylko jedno normalne zastosowanie! Ale oczywiście nie - chwastu używało się w chyba z tuzinie eliksirów wspomagających. Tyle samo zresztą było trucizn, do których przyrządzenia mogła się Belladonna przydać.
I znów to uczucie... O czymś zapomniała... Jej myśli otarły się o jakiś ważny szczegół, którego teraz nie mogła dostrzec... To jak układać puzzle z tysiąca części - i nagle okazuje się, że nie ma tego kawałka ze środka nieba. Wiesz, jaki powinien mieć kolor, kształt, doskonale zdajesz sobie sprawę, że pasowałby idealnie - ale go nie ma! Piekielnie frustrujące! Mogłaby sobie to w końcu przypomnieć, a nie krążyć wokół. Wiedziała, że to ma jakiś związek z Harrym, z tym, co się przed chwilą stało, ale...
Co też znów mógł planować? Powinien jej był powiedzieć! Jest jego przyjaciółką i w ogóle... Z drugiej strony nie wyglądało, żeby mówił o tym jej bratu, czy Hermionie. Może Draco by wiedział? Jeśli się na niego natknie, na pewno zapyta.
Och, znów myśli o andronach! Szybko, sprawdzić tą chałturę i do Wielkiej Sali!
Wczytała się w tekst swojej pracy. Gdyby ktoś teraz na nią patrzył, zauważyłby, jak jej wzrok płynnie ślizga się po równych linijkach okrągłych liter. Zamrugała nagle, wzdrygnęła się. Szybko przeczytała jeszcze raz ten akapit. Zamarła bez ruchu na jedną sekundę. Wyciągnęła drżące ręce - zgrabiałymi nagle dłońmi wyjęła podręcznik Harry'ego spod stosu książek. Rozdygotane palce w panice przewracały kartki. Oblizała spierzchnięte usta, kiedy odnalazła w końcu właściwy rozdział.
Jeszcze raz przebiegła wzrokiem tekst. Och, jak mogła być taka głupia?! Przecież to czytała! Pisała nawet o tym wypracowanie! Jak mogła tego nie pamiętać?! Myślała o jakichś bzdurach, a to było tuż obok, na wyciągniecie ręki!
Zerwała się z fotela. Przyciskając książkę do piersi pognała prosto do Wielkiej Sali. Bynajmniej nie na kolację. Musiała znaleźć tą jedyną osobę, która mogła wiedzieć. Cokolwiek... Bo wątpiła, by zdołała znaleźć teraz Harry'ego.
Eliksiry siły i szybkości! Jak mogła nie wpaść na to od razu!
Draco Malfoy. Tylko on jej pozostał.
Jej kroki odbijały się głośnym echem w pustym, dziwnie posępnym korytarzu.
***
CDN
Blemish
30. Czarna Belladonna
Odetchnął głęboko. Chłodne palce wiatru czesały mu włosy. Słyszał jego szept, jednak nie potrafił zrozumieć słów. Słyszał też szelest swojego ubrania i równy rytm wybijany podeszwami butów. Gdzieś w oddali zawył wilk - a może tylko mu się wydawało? Może wmówił to sobie?
Przełknął głośno. Wciąż się niepokoił. Nie mógł wyrzucić z siebie tego uczucia, niechcianych myśli... Przekonywał się, wiedział, że już nie ma odwrotu, a wszystko jest zaplanowane, ale... Mimo to...
Już nie ma odwrotu. Nie cofnie się teraz. Taka okazja może nie nadarzyć się już nigdy więcej. Nie wspominając o kompromitacji, jaką byłaby ucieczka! To jedyna szansa, żeby zmierzyć się ze śmierciożercą, pokazać Voldemortowi, jak mało znaczą jego słudzy! Pokazać im wszystkim, jak bardzo są słabi...
Z chłodnego mroku wyłoniły się bramy Hogwartu - oświetlone chorym blaskiem księżyca tuż przed pełnią. Dwa dumne dziki po obu stronach żelaznych prętów. Harry widział połyskujący marmur, szron i lód skuwający żelazo. Już blisko.
Minuty, czy sekundy... To teraz... Teraz już nie ważne. Może za chwilę te sekundy staną się całym jego życiem, ale teraz...
Wiatr powiał odrobinę mocniej, jakby chciał zmusić go do biegu.
***
Odłożył ze złością widelec. Tego idioty znowu nie było na posiłku! Czym on żyje, powietrzem?! I jak niby Draco miał z nim wytrzymać, skoro chłopak, ani sam nie wyciąga wniosków z jego uwag, ani nie pozwala sobie pomóc? Po prostu idiota! Ale jednak jego własny idiota. Gdzie on jest? Może naprawdę coś się stało? Czy... czy to będzie wielkie uchybienie dla honoru rodu Malfoy, jeśli jednak do niego pójdzie?
Przez cichy gwar Wielkiej Sali przebił się nagle cienki krzyk. Ktoś wołał jego imię? Uniósł głowę, rozglądając się. Zdziwił się, kiedy zauważył tą małą Weasley, najwyraźniej szukającą właśnie jego. Już miał roześmiać się drwiąco, albo rzucić jakąś kąśliwą uwagę - co to, ruda szuka jakiegoś nędznego Ślizgona, Malfoy'a niby? Powstrzymał się jednak - coś takiego było w jej oczach. W rozwianych włosach i drżących dłoniach, w książce kurczowo trzymanej w palcach. Nawet stąd widział, że pobielały jej kostki.
Zignorował głupie uwagi Pansy i wstał od stołu. Szybkim krokiem podszedł do Gryfonki - dopiero teraz mógł dostrzec w jej oczach łzy. Niepokojące. Patrzyła na niego tak, jakby chciała mu się rzucić na szyję i rozpłakać - pewnie by to zrobiła, gdyby nie podręcznik eliksirów.
Bez namysłu złapał ją za łokieć i wyciągnął z Wielkiej Sali. Szum rozmów wzmógł się, kilka osób nawet pokazało ich sobie palcami. No pięknie! Co za mezalians się kroi, niesssamowite! Widział rudego brata dziewczyny, wstającego od stołu z zaciśniętymi pięściami i żądzą mordu w oczach. Oby tylko ta cała Granger zdołała go uspokoić!
Weasley rozkleiła się tuż za drzwiami, chwilę po tym, kiedy wreszcie ukryli się przed wścibskimi spojrzeniami. Właściwie... „Rozkleiła się” to nie do końca adekwatne wyrażenie. Zaczęła mówić tak szybko, że nie zrozumiał nawet pół słowa. Jej dłonie drżały tak mocno, że prawie upuściła swoją książkę.
- Weasley. Weasley! Ginny! - Złapał ja za ramiona, pochylając się lekko, tak żeby mógł patrzeć jej prosto w oczy. Odetchnęła głęboko kilka razy, zanim znów się odezwała. Jej głos był rozedrgany, policzki lekko zaróżowione.
- Chodzi o Harry'ego. - Wyszeptała.
Draco czuł, jak coś pełznie wzdłuż jego kręgosłupa. Coś oślizgłego i niepokojącego. Złe przeczucie.
- Tyle sam się domyśliłem. Możesz jaśniej? - Starał się, żeby jego głos był chłodny i opanowany.
- On... Och... Eliksiry siły i szybkości zawierają Czarną Belladonnę, nie można ich stosować jednocześnie, a on... - Znów zaczęła mówić tak prędko, jakby goniło ją stado wściekłych psów.
- Ale jaki to ma związek z Harry'm? - Przerwał jej, podnosząc głos. Musiał ją przekrzyczeć, bo nie zwracała uwagi na nic innego.
Zamilkła, patrząc na niego dziwnie. Zamrugała kilka razy - z jej brązowych oczu spłynęła jedna łza. Draco patrzył, jak kropla stacza się po gładkiej skórze. Nie podobało mu się to spojrzenie, nie podobała mu się łza. Wcale. Przełknął ślinę, czekając na odpowiedź.
- Draco... Ty... - Mówiła teraz tak cicho, że prawie jej nie słyszał. - Ty niczego nie wiesz?
To było gorsze niż cokolwiek. Nic straszniejszego nie mogła powiedzieć.
Nic.
***
Dotknął chłodnego metalu. Za tą bramą... Nie będzie już bezpieczny, nie będzie już się chował... Będzie walczył, zrobi w końcu coś, z czego będzie dumny. Coś, co było jego własną decyzją.
Zrzucił pelerynę, ukrywając ją za kolumną. Nie chciał zabierać magicznej szaty ze sobą. Po pierwsze - kiedy wymknął się już z zamku, nie była mu potrzebna. Chciał walczyć z Greybackiem jak równy z równym. Bez sztuczek. Po drugie - płaszcz należał do jego ojca. Nie wybaczyłby sobie, gdyby się zniszczył. Albo gdyby dotknął go jakiś zapluty śmierciożerca. Nie. Lepiej, niech zostanie tutaj.
Wyciągnął różdżkę. Podejrzewał, że wyjście z Hogwartu nie wymaga niczego więcej, niż zaklęcia otwierającego. To wejście na teren szkoły miało przecież sprawiać problemy. Jego podejrzenia potwierdziły się w zupełności - jedno słowo i brama rozwarła się przed nim, skrzypiąc głośno. Westchnął raz jeszcze... Czy to nie zbyt banalne?
Gwiazdy były bledsze niż zwykle. Może po prostu przyćmiewał je blask księżyca? Jutro pełnia... Ale dzisiaj... Dzisiaj wciąż przecież ma szansę.
Nie oglądając się za siebie, przeszedł pomiędzy dwoma marmurowymi kolumnami.
***
- O czym nie wiem? - Zapytał Ślizgon. Jego głos był bezbarwny, zupełnie wyprany z emocji. Pozornie. W jego głowie szalał pożar, huragan i trzęsienie ziemi - jednocześnie.
- Och... Harry... On... - Draco miał ochotę potrząsnąć tą głupią dziewczyną. O co chodziło?! Nie mogła tego tak po prostu z siebie wyrzucić?! Jeszcze przed chwilą mówienie nie sprawiało jej żadnych trudności!
- Powiedz to wreszcie! - Wychrypiał przez zaciśnięte zęby. Dziewczyna rzuciła mu jeszcze jedno, przestraszone spojrzenie, zanim w końcu wzięła się w garść.
- On miał eliksiry siły i szybkości. Powiedział, że... Że przydadzą mu się tej nocy. Dokładnie tak powiedział. - Wciągnęła ze świstem powietrze, znów otwierając książkę i przerzucając kartki. - Oba eliksiry robi się z Belladonny. Jest w ich składzie.... Dlatego... Nie można przyjmować jednorazowo dużych dawek. Naprawdę nie można. - Spojrzała na niego, jakby chciała o coś prosić. Błagać. Nie poruszył się. - A on wziął aż dwa... To będzie jak trucizna, jak...
- Pokaż mi. - Wyjął podręcznik z jej zdrewniałych palców. Zdziwił go własny spokój, ten zimny głos. Jakby był jakimś lodowym potworem.
Coś w jego wnętrzu darło się właśnie na strzępy. Skupił się na tekście. Mieli zacząć ten materiał dopiero za jakiś miesiąc, ale...
Och nie...
***
Dziwnie szmaragdowa trawa falowała w oddechach wiatru. Kolory wyostrzyły się, wszystko było bardziej żywe i jaskrawe. Widział każde źdźbło tak dokładnie, jakby przyglądał mu się pod lupą. Słyszał szelest wszystkich łamiących się pod jego butami roślin. I chrzęst zmarzniętej ziemi.
Księżyc świecił teraz tak nierealnie jasno - prawie mógłby uwierzyć, że to dzień! Że całą noc stracił na dojście tutaj. Ale nie, to niemożliwe. Te wzgórza są przecież ledwie kilkanaście minut drogi od bramy. Wciąż była noc, ta ciemna noc... Jasny księżyc, blade gwiazdy... Tak.
Stanął w końcu na szczycie wzgórza. Było gładkie, bez żadnych kamieni, czy drzew. Trawa zaścielała je jak szmaragdowy dywan, spływając po łagodnych zboczach. Wiatr musnął jego policzek, przeczesał po raz kolejny włosy i szarpnął ubranie, jakby chciał je sobie zabrać. Jak trofeum.
Wilk zawył jeszcze raz, o wiele bliżej. A może tylko dziki pies? Bezpański kundel...?
Skąd wzięła się w nim ta ochota, żeby wyć tak samo jak zwierzę? Zacząć kręcić się na wietrze, pobiec do lasu i upolować zająca? Och, idiotyzm. Już niedługo dostanie o wiele ciekawszą zdobycz.
Wszystko zamazało mu się przed oczami. Zdziwił się... Coś nie tak? Skąd ta mgła? Zdjął okulary, przecierając je skrajem koszuli. Dopiero po momencie zauważył, jak dobrze widzi bez szkieł. Uśmiechnął się do siebie. Jak wspaniale się wszystko układa - nawet nie pomyślał, że taki może być efekt działania eliksirów! Jak wspaniale... Wyrzucił okulary w trawę, nie patrząc nawet, gdzie spadły.
***
Wypuścił książkę z dłoni - upadła na posadzkę, szeleszcząc kartkami. Patrzył Weasley w oczy i myślał dokładnie to samo, co ona. Słyszał szuranie odsuwanych krzeseł, brzęk sztućców. Ktoś upuścił szklankę - rozbiła się na podłodze. Śmiechy, krzyki, rozmowy...
- Nie mówił mi nic - powiedział cicho. - Nic.
- Nie wiesz gdzie może być? - Szepnęła Weasley, z trudem powstrzymując się od łkania.
Gdzie mógł być? Co chciał zrobić? Dlaczego nic nie powiedział? Dlaczego, do diabła?! Jak miał go niby teraz znaleźć, jak miał zrobić cokolwiek, kiedy nie wiedział nic?! Nic!
Ale... Nie wszystko jeszcze stracone.
- Jego mapa. W waszej wieży. - Rzucił lakonicznie, jednak Weasley pojęła od razu.
Dziękował w duchu wszystkim siłom, dzięki którym korytarz wciąż był pusty i wyludniony. To tylko kwestia minut, zanim uczniowie zaczną wychodzić z Wielkiej Sali - ale im wystarczą sekundy. Przeskakiwał po trzy stopnie schodów, prawie ciągnąc dziewczynę za sobą. Potykała się co chwilę, łkając cicho. Wydawało mu się, że poruszają się tak wolno, tak strasznie wolno... Boże, żeby mu się to tylko wydawało!
Dopadli portretu Gryfonów - nie usłyszał, jakie hasło wychrypiała Weasley. Krew szumiała mu w głowie, nie był w stanie myśleć o niczym... Nie wiedział, jak znalazł się w dormitorium. Nie pamiętał, by wchodził po schodach. Po prostu nagle tu był.
Dopadł kufra Harry'ego - jednym ruchem wyrzucił z niego połowę rzeczy. Szybciej, szybciej... Dłonie plątały mu się w powietrzu, strach zżerał wnętrzności. Słyszał głośny, zdyszany oddech rudej, kiedy zaglądała mu przez ramię. Poczuł pod palcami znajomy, stary pergamin. Alleluja! Wyszarpnął mapę spod jakichś ciuchów, bezsensownych drobiazgów. Szybko, szybciej...
Już przykładał do kartki różdżkę, kiedy drzwi otworzyły cię zamaszyście. Uderzyły z hukiem o ścianę, aż osypał się tynk.
- Możecie mi powiedzieć, co się tu właściwie wyrabia?! - Oboje - Draco i Ginny - spojrzeli na starszego Weasley'a. Stał w drzwiach - wciąż miał pragnienie krwawego mordu w oczach. Granger uwiesiła się jego ramienia, jakby chciała go powstrzymać. Przed czymkolwiek. Prawdopodobnie wszystkim.
- Och, Ron... - Jęknęła Ginny. Po jej policzkach płynęły już nie pojedyncze łzy, a całe strumienie. Rudzielec zamarł, widząc, w jakim jest stanie. Z furią rzucił się na blondyna.
- Coś ty jej zrobił?! - Przygwoździł Dracona do podłogi, warcząc mu prosto w twarz. Wysoki, silny i ciężki, podkręcony gniewem i adrenaliną. Zwierzę.
Draco przymknął tylko oczy. Musi być opanowany. Cokolwiek się wydarzy, najważniejszy jest Harry. Nie może sobie pozwolić na zbędną sprzeczkę.
- Puść mnie. - Powiedział cicho, zimnym i twardym jak stal głosem. Weasley już znał ten ton. Draco widział wahanie w jego oczach.
- Ron, to nie Draco... To Harry... - Załkała Ginny, bezradnie starając się odciągnąć chłopaka za rękaw. Rudzielec spojrzał na nią, na Ślizgona... Dopiero, kiedy poczuł dłoń Granger na ramieniu, wyprostował się w końcu. Draco również nie potrzebował zaproszenia - od razu stanął na nogach.
- Co ty robisz w naszej wieży? - Syknął Weasley, siląc się na spokój. Draco go zignorował. Zupełnie. Słyszał jeszcze jego kolejne, nieistotne pytania, ale nie zastanawiał się nad treścią. Po prostu je rejestrował - jako nieskładny zlepek sylab. Nie były teraz ważne.
Nie ma czasu. Harry... Och, Harry... Nie ma czasu.
Znów przyłożył różdżkę do mapy, mruknąwszy te głupie słowa. Widział, jak na czystym pergaminie pojawiają się linie, jak skręcają się i łamią, układając w mapę Hogwartu. Szkoła wydawała się nagle dziwnie wielka, pełna tajemniczych sal i zakamarków. Miejsc, gdzie można się ukryć, zniknąć na zawsze.
Zbliżył papier do oczu. Gdzie on jest? Gdzie ten głupi Gryfon mógł pójść? Nie, nie było chłopaka ani w pobliżu wieży Gryffindoru, ani w lochach, nie mówiąc już o Wielkiej Sali! Gdzie? Gdzie...
Nagle, zupełnie przypadkowo dostrzegł mały punkt, podpisany tym upragnionym nazwiskiem i imieniem. Na samym skraju papieru... Był już poza terenem Hogwartu, na wzgórzach! Co Harry robił na wzgórzach?!
I wtedy zza krawędzi pergaminu wyłonił się jeszcze jeden symbol. Zbliżał się szybko do wzgórz, bardzo szybko... Draco nie pamiętał, by widział na tej mapie jakiegokolwiek człowieka pędzącego z taką prędkością.
Ale... Ale to nie był człowiek. Draco wciągnął ze świstem powietrze, kiedy w końcu zdołał odczytać podpis. Zapomniał, że jest w Wieży Gryffindoru, że otaczają go Weasleyowie i Granger... Liczyło się tylko to jedno. Już wiedział, co ten szaleniec, Potter, chciał zrobić. To zupełnie w stylu Gryfona! Dlaczego wcześniej nie przyszło mu to do głowy?! Dlaczego?!!
Przerażało go to. Bardziej niż wszystko - bał się. Strach zacisnął stalowe pętle wokół jego serca i gardła. Przez chwilę nie pamiętał, jak się oddycha.
Na scenie ze szmaragdowej trawy pojawił się Fenrir Greyback.
***
„Eliksiry zaawansowane - poziom siódmy” - fragmenty.
Belladonna w użyciu (...) Chociaż jest to roślina bardzo trudno dostępna i rośnie tylko w niektórych regionach środkowej Europy, na jej bazie powstało wiele eliksirów - między innymi te poprawiające koordynację, szybkość, siłę et cetera. Belladonna przyspiesza reakcje [o szczegółowym działaniu eliksirów na układ nerwowy dowiesz się w rozdziale dwudziestym trzecim], dzięki niej stajemy się bardziej spostrzegawczy (...).Wszystko zależy od odpowiedniego doboru proporcji. Wystarczy nawet kilka gramów wyciągu z tej rośliny w eliksirach, aby uzyskać zamierzone rezultaty. Niestety, w przypadku przedawkowania skutki mogą być opłakane. (...) Większość mikstur z Belladonny powinna być więc rozcieńczana [tylko w wodzie!]. (...)Przedawkowanie można rozpoznać bardzo łatwo - główne objawy to rozszerzone źrenice, brak racjonalnego myślenia i trudność w ocenianiu sytuacji, agresja, brak spójności mowy, euforia. Występują dokładnie w tej kolejności, chociaż często nie są to jedyne symptomy. Każdy organizm reaguje na duże stężenie tej rośliny na swój własny, indywidualny sposób. (...)Czarna Belladonna jest w stanie naturalnym szkodliwa i toksyczna, w dawnych czasach była używana jako narkotyk. Teraz jednak zasady jej użytkowania i uprawy zostały jasno skodyfikowane. (...) Kolejnym tego powodem jest duża śmiertelność wśród użytkowników rośliny. (...)Belladonna niweluje działanie większości antidotów, przez co oczyszczenie organizmu z toksyn jest niezwykle trudne - tylko wykwalifikowani uzdrowiciele mogą podjąć się podobnego zadania. (...) Zatruty organizm zapada w śpiączkę lub letarg. Śmierć następuje po około godzinie. Znanych jest tylko kilka przypadków wyzdrowienia, między innymi: (...). Pomimo zagrożeń, jakie niesie ze sobą używanie rośliny, jest ona szeroko stosowana. Właściwie przyrządzony i podany eliksir pozwala przenosić przysłowiowe góry. Eliksiry zwinności, szybkości itd. - będziemy ważyć w rozdziale dziewiętnastym, kiedy poznamy ich wzajemne oddziaływanie i skutki mieszania. (...)
***
CDN