Rzeczywistość Białoszewskiego
Stanisław Barańczak
(rozdz. 1) Pisanie Białoszewskiego; wyd. IBL
Jak prawdopodobnie wszystko na świecie, tak i badaczy oraz krytyków twórczości Białoszewskiego można by podzielić na parę kategorii. Jednym z ważniejszych kryteriów podziału byłaby zapewne odpowiedź udzielana przez badacza na pytanie: gdzie kończy się "wczesny",
a zaczyna "późny Białoszewski"? Czy może raczej: w którym punkcie rozwoju tej twórczości wygasa aura sensacji wokół dzieła objawionego jako nieoczekiwana ale "osobna" nowość we współczesnej literaturze, a gdzie zaczyna się obecność tego dzieła jako czegoś, bez czego współczesnej literatury polskiej nie sposób sobie wyobrazić?
Niektórzy chcieliby przesuwać ten zagadkowy punkt, od którego zaczyna się prawdziwa a nie tylko marginesowa obecność Białoszewskiego, dość daleko wstecz. Granicą byłaby w takim wypadku data publikacji Mylnych wzruszeń (1961), w którym to tomiku, według powszechnie podzielanego mniemania, Białoszewski objawił się po raz pierwszy jako zdecydowany "lingwista", nie tylko "poeta rupieci"; może ściślej, nie tylko "rupieci" w rodzaju szafy czy durszlaka, ale i poeta rupieci słownych, poeta językowej rupieciarni.
Bardziej chyba rozpowszechniony jest dziś pogląd, w myśl którego prawdziwa obecność Białoszewskiego zaczyna się od jego prozy, a zwłaszcza od pojawienia się w r. 1970 Pamiętnika
z powstania warszawskiego. Nawet protesty, które odezwały się po publikacji książki (np. szkic Jerzego Narbutta) były, w sposób dość zabawnie sprzeczny z intencjami protestujących, per negationem świadectwem pojawienia się nowej perspektywy oglądu twórczości Białoszewskiego. Nikomu nie przyszłoby do głowy, aby np. wierszowi Leżenia z Mylnych wzruszeń zarzucić zafałszowany obraz rzeczywistości. Takie zarzuty pojawiły się jednak pod adresem Pamiętnika. Dlaczego dopiero w tym momencie? Proste: dopiero ten utwór przekonał prostodusznych krytyków, że w tekstach Białoszewskiego jakakolwiek rzeczywistość obiektywna w ogóle się pojawia. Ktoś, kto czytał wiersz nie tylko o kołdrze przyrównywanej do góry Karmel, ale i wiersz o szafie - "operze w trzech drzwiach", mógł jeszcze sobie pozwolić na twierdzenie, że w wierszach takich nie widzi nic poza, jak to ujął pewien recenzent, "sałatką połamanej składni i zwyrodniałej gramatyki". Ktoś, kto brał do ręki książkę zatytułowaną Pamiętnik z powstania warszawskiego, nawet gdy ją w chwilę potem z furią odrzucał, reakcją taką dawał pośrednio dowód. że jego lektura polega na szukaniu pod sałatką Eksperymentu treściwego befsztyka Rzeczywistości.
Właśnie jednak nietypowość odbioru Pamiętnika nie pozwala, moim zdaniem, uznać go za prawdziwy przełom w twórczości Białoszewskiego. Szczególny temat tej książki - określone wydarzenie historii najnowszej, którego naocznymi świadkami byli ćwierć wieku wcześniej liczni czytelnicy Pamiętnika - skłaniał do nader prostodusznego rozumienia Rzeczywistości (jako Rzeczywistości obiektywnych faktów historycznych, co do których zaistnienia nie można się nie zgodzić), a tekst - przynajmniej ze swoimi zewnętrznymi wyznacznikami - podsuwał tryb czytania zbliżony do sposobu lektury tekstu dokumentarnego. Prawda, że uważniejsze wgłębienie się w utwór pozwalało natychmiast dostrzec, iż autor wszystkie te oczekiwania perfidnie zawodzi. Niemniej wydaje mi się, że Białoszewski, jakim go znaliśmy później, Białoszewski już nie tylko lingwista i eksperymentator, ale jednocześnie wielki i odkrywczy realista - zaczyna się nieco później, w roku 1973. Zaczyna się od tomu, który słowo "rzeczywistość" podsuwa czytelnikowi - prowokacyjnie, zwłaszcza w prowokacyjnym towarzystwie innego, dość nieoczekiwanego słowa - już na okładce książki, w jej tytule.
Myślę oczywiście o Donosach rzeczywistości. Mój referat ma ambicje skromne: pragnę zastanowić się, poniekąd wzorem Anny Wierzbickiej, nad ukrytą semantyką tego połączenia dwóch słów. Tytuły u Białoszewskiego nigdy nie były dziełem przypadku, a ten tytuł zwraca uwagę swoją potencjalną "programowością" bardziej jeszcze niż inne. Ostatecznie, nie znajdziemy u tegoż autora drugiego tytułu, w którym w sposób tak ostentacyjny zderzone byłyby ze sobą dwa słowa odnoszące się do dwóch zasadniczych instancji, między którymi rozgrywa się twórczość literacka: świata poza tekstem ("rzeczywistość") i tekstu ("donosy"). Daje to pewne podstawy do przypuszczeń, że próba wskazania na rozmaite możliwości rozumienia tych słów nie może wręcz nie doprowadzić do przynajmniej wstępnych ustaleń na temat rzadko formułowanej przez Białoszewskiego w sposób otwarty, niemniej jednak wysoce złożonej i przemyślanej, literackiej etyki i estetyki poety.
Powiedzmy na wstępie, że kwalifikacje Donosów rzeczywistości do pełnienia funkcji kamienia milowego na drodze twórczej autora sprowadzają się, rzecz jasna, nie tylko do programowo brzmiącego tytułu. Książka ta ustanawia, w sensie gatunkowym i kompozycyjnym, wyraźny model dla niemal wszystkich książek, które Białoszewski wydał po niej. Z tego punktu widzenia, Pamiętnik... ze swoją stosunkowo ciągłą narracją, akcją opierającą się w zasadzie na porządku chronologicznym i pozorem perspektywy czasowej typowej dla gatunkowych właściwości pamiętnika (pozorem, bo - w praktyce - ustny charakter narracji poddaje tę perspektywę zasadniczemu zakwestionowaniu) okazuje się, raz jeszcze, raczej wyjątkiem, czy nawet aberracją, niż normą. Normą w książkach Białoszewskiego wydawanych po r. 1973 miała się natomiast okazać perspektywa dziennika, nie pamiętnika, oraz sposób prezentacji wydarzeń czy zapisu doświadczeń raczej fragmentaryczny, luźny, "skokowy" niż ciągły. (Myślę, że w tej formule mieści się nawet Zawał [1977], który tylko na pozór oferuje czytelnikowi coś w rodzaju dłuższej i bardziej spoistej niż zazwyczaj u Białoszewskiego opowieści: w istocie i ta narracja okazuje się po bliższym oglądzie serią niby-diariuszowych not, którym jedynie główny temat książki - choroba i rekonwalescencja, rozgrywające się z natury w czasie oraz w formie łańcucha przyczynowo-skutkowego - nadaje pozory spójności.)
Co do genologii, znowu nie od Pamiętnika... ale właśnie od Donosów... zaczyna się podróż Białoszewskiego przez tereny, na mapie literatury dające się oznaczyć jako ubi leones. Mam na myśli ów trójkąt bermudzki, jaki tworzy przestrzeń gatunkowa umiejscowiona dokładnie pomiędzy krzyżującymi się granicami trzech rodzajów literackich i odpowiadających im trzech form podawczych: narracji, monologu lirycznego i dramatycznego dialogu. "Małe narracje", termin tak szczęśliwie wprowadzony do użytku przez Michała Głowińskiego już w r. 1972, przed ukazaniem się Donosów...
w formie książkowej (ale odnoszący się do zawartych w tym tomie utworów, znanych wtedy z publikacji prasowych), zakłada, jak wiemy, całkowitą swobodę w oscylowaniu i lawirowaniu między tymi trzema bokami trójkąta gatunkowego.
Przy tego rodzaju elastyczności "mała narracja" może przybierać graficzną formę wiersza, nowelki czy anegdoty, a nawet scenki dramatycznej - nie są to różnice zasadnicze, takie, na których podstawie można by dokonywać jakichś genologicznych podziałów. W tym sensie można powiedzieć, że późniejsze książki Białoszewskiego mogły przybierać typograficzne pozory np. tomiku wierszy, jak to się stało w wypadku Odczepić się (1978), spore części tych książek mogły na oko sprawiać wrażenie tekstów dramatycznych, jak Kabaret Kici Koci w Oho - różnica była jednak głównie różnicą zapisu, nie gatunku. Wszystkie te utwory tak czy inaczej mieszczą się w modelu "małej narracji". Formuła gatunkowa zaprezentowana po raz pierwszy w Donosach rzeczywistości nie traci ważności w żadnej
z późniejszych książek Białoszewskiego.
Spróbujmy jednak, zgodnie z zapowiedzią, podłubać trochę w semantyce tytułowego połączenia frazeologicznego. Jeśli się nad nią chwilę zastanowić, na samym wstępie natkniemy się na rzecz zadziwiającą: zwraca mianowicie uwagę fakt, że - w sposób całkowicie sprzeczny z naszymi odruchowymi oczekiwaniami - abstrakcyjne i superpojemne znaczeniowo słowo "rzeczywistość" jest tu właśnie mniej wieloznaczne niż pozornie konkretne słowo "donosy". Język obcy bywa dla nas często rewelatorem ukrytych sensów słów języka rodzimego. Tak właśnie stało się z mówiącym te słowa, gdy, pisząc z jakiejś okazji o Białoszewskim po angielsku, usiłował znaleźć odpowiedniki dla jego tytułów (Rachunek zachciankowy, jak łatwo sobie wyobrazić, nastręczał szczególne trudności, ale to jeszcze nic w porównaniu z Szumami, zlepami. ciągami. Jak przetłumaczyć "donosy"? Nasuwający się natychmiast słownikowy ekwiwalent denunciations równie natychmiastowo objawia swoją bezużyteczność w tym kontekście. W typowym użyciu angielskim słowo to znaczy jakby coś więcej i coś bardziej neutralnego niż "donos" (a także niż polska "denuncjacja"). A denunciation może (choć nie musi) dokonać się całkowicie jawnie, np. na forum publicznym, a w każdym razie w obecności osoby oskarżanej; "donos" implikuje, niejako z definicji, swoistą sytuację komunikacyjną, w której rzeczą podstawową jest okoliczność składania donosu konfidencjonalnie, bez wiedzy osoby oskarżanej, za jej plecami, często - anonimowo.
Inna ważna różnica to fakt, że pojecie denunciation nie wyznacza żadnego określonego adresata tak nazwanego komunikatu: podobnie czasownik to denounce odnosi się do oskarżania zarówno np. w zeznaniu złożonym władzom czy zwierzchnikowi, jak w oświadczeniu wygłoszonym np. w gronie kolegów albo, dajmy na to, w artykule czy liście opublikowanym w prasie, I znowu w tym względzie "donos" okazuje się znaczeniowo węższy i bardziej konkretny: jeżeli implikowaną przez to pojęcie sytuację komunikacyjną przełożyć na język sytuacji społecznych, wówczas okaże się, że słowo traci możliwość zastosowania, jeśli odnosimy je np. do sytuacji powiadamiania o grzechach X-a jakiejś osoby czy instytucji wobec X-a podrzędnej albo takiej, z której strony nic X-owi nie grozi. "Donosiciel" ma za adresata zawsze kogoś stojącego w tej czy innej hierarchii wyżej niż osoba, na którą donosi,
a także wyżej niż on sam. Oczywistą konsekwencją jest to, że donosiciel nie może nie mieć pełnej świadomości faktu, iż jego donos najprawdopodobniej stanie się przyczyną takich czy innych sankcji karnych zastosowanych wobec jego ofiary, zwłaszcza że tajność donosu w naturalny sposób stowarzysza się z aurą działania pozaprawnego, skłaniającą i adresata donosu do nieprzejmowania się np. brakiem dostatecznych dowodów winy.
Różnica trzecia wreszcie stanowi naturalną konsekwencję dwu poprzednich, Skoro
a denuncia tkm może być użyte w różnych, rozmaicie dających się ocenić, kontekstach komunikacyjnych i społecznych, słowo to samo w sobie nie jest obarczone jakimś jednoznacznym nacechowaniem emocjonalnym. Skoro, z drugiej strony, "donos" dokonuje się zawsze potajemnie i za plecami, zaś jego skutkiem jest arbitralna kara spadająca na nie podejrzewającą niczego ofiarę, słowo samo przez się posiada wbudowane i stanowiące jego nieodłączny składnik wartościowanie negatywne. Inaczej mówiąc, słowo "donos" nigdy nie jest neutralne: ciągnie za sobą nieprzyjemnie podzwaniający łańcuch asocjacyjny złożony z pojęć takich jak tchórzostwo, dwulicowość, "nadużycie władzy", "sąd kapturowy" itp. Jak to często bywa z wyrazami o podobnie nieprzyjemnych znaczeniach, które do języka przedostały się drogą obcych zapożyczeń, jest bardzo znamienne, że samo słowo, będące, jak wszyscy wiemy, kalką z rosyjskiego, zachowało wyczuwalny charakter kalki, nie dostosowując swojego kształtu do praw polskiego słowotwórstwa. Historyk języka mógłby też ustalić, kiedy dokładnie słowo zostało zapożyczone i weszło w słownikowy krwiobieg polszczyzny: jestem dziwnie pewien, że przynajmniej szerokie rozpowszechnienie się słowa nastąpiło dopiero po roku 1939, a zwłaszcza 1944. Faktu, że zabarwienie emocjonalne "donosu" jest zawsze negatywne, można zresztą dowieść w bardzo prosty sposób: obserwując, co działo się z tym słowem w językowych dziejach PRL, ilekroć dygnitarz, milicjant czy dziennikarz musiał z jakichś względów nazwać publicznie czynność czy komunikat oznaczany słowami "donosić" i ..donos". "Donos" bywał w takich sytuacjach z reguły zastępowany przez "doniesienie", często z dodatkowym upozytywniającym przymiotnikiem "doniesienie obywatelskie". Myślę też, że przemawiając właśnie na sesji zorganizowanej przez Instytut Badań Literackich PAN, nie muszę przypominać jedynej bodaj okazji prowokacyjnego użycia słowa "donos" w druku (gorzej: zdefiniowania go w wydanym za państwowe pieniądze słowniku terminów literackich jako jednej
z einfache Formen PRL-owskiej kultury masowej), która to prowokacja, zawiniona przez podnoszące wtedy głowę znad swojej kreciej roboty w korytarzach Pałacu Staszica czynniki rozkładowe, została słusznie zduszona w zarodku.
Ten nie dający się oderwać od słowa "donos" długi tren skojarzeń i emocjonalnych nacechowań nie mógł być nie wzięty pod uwagę przez Białoszewskiego, gdy na jakiś czas przed publikacją swej książki wymyślał dla niej tytuł. Zanim przeanalizuję gruntowniej względy, dla których ta aura skojarzeniowa mogła mu się wydać istotna i warta przywołania, zwrócę jednak uwagę, że tytułowe słowo "donosy" budzi również inne semantyczne echa i wchodzi w inne związki. Dla Białoszewskiego słowo zawsze, żeby posłużyć się określeniem Janusza Sławińskiego, "grało swoimi rozmaitymi biografiami" - nie mógł więc nie wziąć pod uwagę, że "donosić / donieść" jedynie wtórnie nabrało sensu "konfidencjonalnie składanego władzom czy zwierzchnikowi oskarżenia danej osoby". W swoim ogólniejszym sensie "dostarczania informacji, raportowania" ten sam czasownik może mieć znaczenie najzupełniej niewinne (jak w zdaniu "Nasz korespondent donosi z..."); w jeszcze ogólniejszym, pierwotnym sensie, w którym chodzi o dostarczanie nawet nie informacji, ale po prostu czegokolwiek
w określone miejsce, "donosić" może wystąpić w takich kontekstach jak "doniosłem walizkę do postoju taksówek", albo. użyte w stronie zwrotnej, w takich zdaniach jak "Z oddali donosiły się odgłosy bitwy".
Zanim spróbujemy złożyć te sensy w jedną polisemiczną całość, zwróćmy jeszcze uwagę na oszałamiające możliwości podniesienia tej wielości znaczeń do drugiej potęgi oferowane przez celowo niejasną składnię tytułu. Trudno wyobrazić sobie prostszy związek frazeologiczny niż połączenie dwóch słów; a jednak bardzo wiele zależy od tego. jak będziemy rozumieli ich funkcje syntaktyczne w sytuacji, w której nie są one całkowicie jednoznacznie zasygnalizowane przez końcówki gramatyczne. Tak właśnie dzieje się z wyrazem "rzeczywistość", który w tym kontekście da się rozumieć aż trojako; jako celownik liczby pojedynczej, dopełniacz liczby pojedynczej, a nawet dopełniacz liczby mnogiej! Semantyczne konsekwencje przyjętego odczytania są oczywiście kolosalne, gdyż może chodzić
o wybór pomiędzy dwiema zupełnie różnymi sytuacjami: z jednej strony donosami "składanymi (komu, czemu) rzeczywistości", z drugiej - donosami "(czyimi) rzeczywistości" albo "wychodzącymi od (kogo, czego) rzeczywistości". Co więcej, jeśli odczytujemy przypadek jako dopełniacz l.p., sens rozszczepia się znowu na dwoje: może chodzić o "donosy rzeczywistości" rozumiane jako "doniesienia (delatorskie) składane przez rzeczywistość" albo "doniesienia (nie-delatorskie) ze strony rzeczywistości, tzn. «donosząc s i c», dolatujące czy dobiegające widoki, odgłosy albo elementy rzeczywistości".
Ponieważ tyle już nakomplikowaliśmy, uprośćmy nieco sprawę, wyrzucając za burtę trzecie ze wspomnianych trzech możliwych odczytań postaci gramatycznej i funkcji składniowej rzeczownika "rzeczywistości", a mianowicie dopełniacz liczby mnogiej. Odczytanie to wydaje się raczej nieprawdopodobne w kontekście późnej twórczości Białoszewskiego, w której jakkolwiek rozumiana "wielość rzeczywistości" po prostu nie stanowiła dostępnej opcji myślowej, czegoś, co by mogło być filozoficznym oparciem dla literackiej koncepcji. Jedyny wyjątek, który sobie przypominam, zwrot "całe tłumy rzeczywistości" użyty w wierszu Sprawdzone sobą z Rachunku zachciankowego. jest klasycznym wyjątkiem potwierdzającym regułę: jeżeli nawet przyjąć - co wcale nie jest stuprocentowo pewne - że słowo "rzeczywistość" użyte jest tu w liczbie mnogiej, cały zwrot pojawia się w kontekście sytuacji nietypowej, odstającej od normy (mowa o "krześle", które "połamało się") i szybko do tej normy powracającej czy przez nią wchłanianej (znamienne, że ostatnie słowo ma w tym wierszu "rzeczywistość" użyta na powrót w liczbie pojedynczej). Nie, Rzeczywistość dla Białoszewskiego była
z zasady jedna; nazywana albo po imieniu, albo przekształceniami czy synonimami tego imienia, od "Słowianki Rzeczywistochy" do "Faktyczności", stanowiła jednak zawsze tę samą rzeczywistość danych empirycznych (co nie znaczy wyłącznie "materialnych": danych tych mogły też dostarczać teksty kultury, mowa, itd.).
Odsuwając więc na bok tę (przypadkowo podsuniętą przez język, jak można sądzić) możliwość semantyczną, mimo wszystko mamy jednak do dyspozycji aż cztery możliwe sposoby rozumienia zwrotu "donosy rzeczywistości":
1) "Donosy składane mnie przez rzeczywistość";
2) "Donosy składane przeze mnie rzeczywistości";
3) "To z rzeczywistości, co do mnie się donosi" albo "to, co rzeczywistość mi przynosi/dostarcza";
4) "To, co ze mnie/ode mnie donosi się/dociera do rzeczywistości" albo "to, co ja przynoszę/dostarczam rzeczywistości".
Rzeczą niezmiernie znaczącą jest tu fakt, że w żadnym z dwu pierwszych planów znaczeniowych (w których "donosić" ma znaczenie delatorskie) Rzeczywistość nie występuje w funkcji obiektu czy ofiary donosu. Inaczej mówiąc, nie występuje nigdy w roli biernej : w trójkącie ról Donosiciel -Oskarżany - Odbiorca Donosu może być ona tylko donosicielem albo odbiorcą, które to role są obie aktywne i zarazem oparte na pełnym uświadomieniu sobie natury dokonującej się czynności. Rzeczywistość mimo to może być jednak i Ofiarą donosu - ale tylko pod jednym warunkiem: jeśli pozostaje czynna i świadoma faktu doniesienia, to jest jeśli donosi sama na siebie. Gdyby Białoszewski chciał wmanewrować Rzeczywistość w pasywną rolę obiektu jego pogardy, szyderstwa, odwetu, zemsty itp., cóż by mu szkodziło zatytułować książkę Donosy n a Rzeczywistość'? Taki tytuł byłby nawet gładszy i atrakcyjniejszy. Fakt, że Białoszewski tego nie zrobił, jest czytelnym sygnałem jego intencji: trójkąt ról upraszcza się w parę, w dwubiegunowy związek pomiędzy Rzeczywistością a "Ja". Nie ma tu zatem w ogóle osobnej postaci Oskarżanego (czy raczej "Donoszonego na"), nie ma Ofiary, którą można byłoby za plecami szkalować i oskarżać o fikcyjne winy dla celów tchórzliwej zemsty. Zależnie od tego, czy Rzeczywistość jest tu widziana jako wyższa wobec "Ja" (zazwyczaj taką jest, jak wskazał dawno temu Jerzy Kwiatkowski w swoich pracach o roli sacrum w poezji Białoszewskiego), czy odwrotnie - Rzeczywistość może słuchać "donosów", ale tylko tych, które "Ja" składa na samo siebie (tym samym odbierając im tajność, a zatem pozbawiając znamion czynu delatorskiego); może też składać sama na siebie "donosy", których będzie wysłuchiwał (i zapisywał w postaci swoich "małych narracji") poeta, ale i te donosy, jako że przez donosiciela na siebie samego składane, nie będą czynami delatorskimi.
Dwukierunkowy i w każdym z tych dwóch kierunków podwójnym sensem obarczony akt komunikacji, jakim jest po Białoszewsku rozumiany "donos", sprowadza się więc właściwie do manifestacji pokory. Zrekapitulujmy: to, co "donosi się" z/od Rzeczywistości, to obciążające ją informacje, które sama Rzeczywistość ujawnia, "donosząc na" siebie swojemu partnerowi - "Ja". To, co "donosi się" ze strony "Ja", to ujawniane przed Rzeczywistością obciążające informacje, które "Ja" nadaje w jej stronę, "donosząc na" siebie. Powiedziałem przed chwilą, że sytuacja "donosu Ja na siebie" zdarza się u Białoszewskiego znacznie częściej, ponieważ jego literackie alter ego jest z reguły świadome swojej niższości wobec Rzeczywistości: niższości zarówno wobec świata przedmiotów nieożywionych, jak i wobec świata innych ludzi. Hymniczna sakralizacja i uwznioślenie mebli, podłogi, pieca czy kuchennych utensyliów we wczesnych wierszach Białoszewskiego miało swoją odwrotną stronę: samopo-niżenie podmiotu, jego ukorzenie się przed niedościgle stałą, pewną, solidną Rzeczywistością powszechnego, odwiecznego porządku "obrotów rzeczy". Zupełnie podobnie jest ze społecznymi uwikłaniami "Ja", z jego stosunkiem do świata ludzi. Czeka jeszcze na swego wykonawcę zadanie gruntownej interpretacji psychoanalitycznej twórczości Białoszewskiego, które skupiłoby się na objawianych przez jego bohatera nerwicach, fobiach i lękach związanych z bytowaniem wśród Innych (sam parokrotnie próbowałem takiej interpretacji, ale w sposób dość amatorski i na materiale pojedynczych utworów - wiersza Żywioł światła zapłacony... oraz "małej narracji" pt. Patyk). Jeśli stosunek do Rzeczywistości przedmiotów nieożywionych dyktuje wybór przynajmniej pewnej estetyki (hymniczny ton, sakralizację przedmiotu, rozszerzenie pola obserwacji o obszary w tradycyjnym sensie "niepoetyckie", tu zaś kwalifikowane jako "poetyckie" bez chwili wahania, skoro nawet kuchenna podłoga jest "wyższa" niż stojący na niej poeta) - stosunek do świata ludzi dyktuje poezji Białoszewskiego również pewien zespół postaw etycznych. Neurotyczne przekonanie o własnym stałym niedorastaniu do oczekiwań i wymagań Innych nasila w bohaterze tej poezji poczucie winy. Skoro
z winy rozgrzesza spowiedź - może "donos Rzeczywistości" (w celownikowym rozumieniu tej ostatniej) jest równoznaczny nie tylko z samooskarżeniem, ale i ze spowiedzią?
Choć sytuacje "auto-donosu Ja" zdarzają się u Białoszewskiego zdecydowanie częściej, trafiają się przecież w jego dorobku utwory, w których "Ja" objawia się w pozycji dominującej, jakby napełniane poczuciem wyższości pozwalającym mu na występ w roli - tym razem - odbiorcy Donosu, jaki składa na siebie samą Rzeczywistość. Pytanie jednak, czy ta wyższość jest naprawdę tak niezachwianie pewna, jak to usiłuje przy podobnych okazjach wmówić sobie podmiot-bohater Białoszewskiego. Ponieważ mówię już od dłuższego czasu o konfrontacji "Ja" z "Rzeczywistością", o ich stałym vis-a-vis, użyję przykładu, w którym zetknięcie się tych dwojga partnerów potraktowane jest w sposób najzupełniej dosłowny jako spotkanie "twarzą w twarz". W jednym z utworów zawartych w tomie Oho abstrakcyjne pojęcie konfrontacji "Ja" z "Rzeczywistością" (tu: "Faktycznością") podlega swoistemu przekładowi na konkretną sytuację gombrowiczowskiego pojedynku na miny, czy, mówiąc ściślej, pojedynku typu "kto pierwszy mrugnie":
FAKTYCZNOŚĆ
ani mrugnie
ja do niej coś
i chrząkam
ona nic
więc rzeczowieje
na nieruchomo
chrząkła
a wtedy ja
— ty świnio
Scenka ta rzuca światło na kilka spraw naraz. Znaczące jest przede wszystkim to, że
w pojedynku na pokerowe miny i niewzruszone milczenia "łamie się" najpierw "Ja". Po dłuższym, coraz bardziej nerwowym oczekiwaniu na jakiekolwiek odezwanie się czy zachowanie obojętnie milczącej
i nieruchomej Faktyczności, "Ja" kapituluje pierwsze i usiłuje powiedzieć "do niej coś".
Po drugie, równie istotne jest w gruncie rzeczy to, że do wypowiedzenia czegokolwiek artykułowanego i sensownego w ogóle nie dochodzi: chrząkanie można tu rozumieć albo jako odchrząkiwanie w celu powiedzenia czegoś, przed właściwym aktem mówienia, albo jako nieartykułowane chrząkanie pojawiające się zamiast mówienia (te dwa typy chrząkania rozróżnia np. język angielski, posługując się dla ich oznaczenia dwoma osobnymi określeniami: to clear one's throat
i to grunt).
Po trzecie, wiele mówiącym elementem sytuacji jest to, że Faktyczność reaguje (analogicznym nieartykułowanym odgłosem) nie od razu. Reaguje dopiero wtedy, kiedy bohater-podmiot, po pierwszej nieudanej próbie sprowokowania Faktyczności do udziału w akcie komunikacji (co prawda nie wychodzącej poza chrząkanie), sięga po środki zupełnie odmienne: prowokuje swojego przeciwnika, udając podobny jak w jego wypadku bezruch nieożywionego przedmiotu, urzeczowienie: "więc rzeczowieję/na nieruchomo". Taktyka tego rodzaju przynosi pewien skutek: Faktyczność istotnie wydobywa z siebie wreszcie pierwsze chrząknięcie, być może odchrząknięcie przed przystąpieniem do donosowego samooskarżenia (na zasadzie lustrzanej symetrii skłonni jesteśmy tu przypuszczać, że Faktyczność także chce powiedzieć "do nie[go]" - bohatera - "coś").
Natychmiastowa replika bohatera-podmiotu staje się czwartym znaczącym elementem sytuacji przedstawionej w tej miniaturowej scence. Narrator przerywa Faktyczności w pół słowa - czy raczej
w pół chrząknięcia - okrzykiem "ty świnio" (tym samym dopiero teraz, w ostatniej linijce wiersza, po raz pierwszy mówiąc cokolwiek artykułowanego). W ten sposób triumfalnie odpłaca jej pięknym za nadobne: za początkowe udaremnienie mu wypowiedzi, wytrącenie z toku mówienia - milczeniem, brakiem odzewu. Taka właśnie obraźliwa reakcja ma tutaj aż trzy motywacje naraz: 1) chrząknięcie Faktyczności przypomina narratorowi odgłosy wydawane przez trzodę chlewną, toteż korzysta on
z okazji, aby wytknąć Faktyczności jej nie-człowieczą, niższą naturę (przymykając przy tym oczy na fakt, że on sam do tej pory nie popisał się niczym bardziej artykułowanym niż chrząknięcie);
2) z emocjonalnego punktu widzenia, narrator daje upust uczuciom narastającym w nim od chwili, gdy Faktyczność upokorzyła go swoim brakiem odpowiedzi; 3) narrator - widząc, że jego prowokacja odniosła skutek - wyraża również swoje poczucie triumfu nad Faktycznością (choć obiektywny obserwator określiłby raczej wynik tego pojedynku jako remis).
Utwory Białoszewskiego takie jak wyżej cytowany ilustrują przynajmniej jedną prawidłowość: jeśli nawet w jego bohaterze może zagnieździć się na chwilę poczucie wyższości, jest ono natychmiast poddawane autoironicznej destrukcji. Możemy się domyślać, że hipotetyczna następna linijka po końcowym triumfalnym "ty świnio" musiałaby wyrażać - wbrew temu finałowi - poczucie klęski narratora. Bo też w istocie przegrywa on swoją sprawę: zyskawszy niby to wyższość nad Rzeczywistością,
a zatem uzyskawszy prawo do przerzucenia na nią roli, którą zwykle sam odgrywał - roli donosiciela na samego siebie - natychmiast tę szansę zaprzepaszcza. Nie jest bowiem w stanie wysłuchać żadnego auto-donosu Rzeczywistości, gdyż jego demonstracja wyższości nad nią - jak się domyślamy - ponownie zamyka usta Rzeczywistości, zanim zdążyła cokolwiek artykułowanego powiedzieć.
Rozpatrywany tu utwór - typowy dla Białoszewskiego również w sensie gatunkowym, przez to, że jest zarazem "małą narracją", scenką dramatyczną i wierszem - stanowi jedną z licznych ilustracji podstawowego paradoksu zawierającego się w koncepcji twórczości rozumianej jako "donosy Rzeczywistości". Mówiąc dla skrótu "paradoks", mam tu na myśli coś bardziej skomplikowanego: nakładanie się na siebie dwóch sprzężonych wewnętrzną sprzecznością par opozycyjnych pojęć. Pierwsza z tych par lokowałaby się na poziomie koncepcji tekstu literackiego jako takiego i relacji tekstu względem Rzeczywistości; druga - na poziomie koncepcji indywidualnego "Ja" i relacji tego "Ja" względem zbiorowości. Podkreślam, że nie stawiam tu między tymi parami pojęć prostego znaku równania; łączy je stosunek nie tyle tożsamości ile równoległości.
Sprzecznością podstawową w charakterystycznym dla Białoszewskiego typie związku łączącego jednostkę i zbiorowość jest - że pozwolę sobie odwołać się do tego, co sam na ten temat pisałem w książce Język poetycki Mirona Białoszewskiego (1974) i w szkicu o Oho zawartym w książce Przed i po (1988), korzystając zresztą w obu wypadkach z inspiracji wcześniej zabierających głos na ten temat krytyków, zwłaszcza Edwarda Balcerzana i Janusza Sławińskiego - to, że bohater pragnie tutaj pogodzić swoją "osobność" ze społeczną akceptacją. Pragnie pozostać jednocześnie pojedynczy
i zaaprobowany przez Innych, tkwić na "osobnym" uboczu i zarazem być częścią wspólnoty, uchronić się przed żądaniami i naciskami tego, co kolektywne, a przy tym mimo wszystko - mimo całą niemożliwość takiego rozwiązania - uniknąć konfliktu ze zbiorowością.
Analizując ten nierozwiązalny dylemat w jego ostatniej chronologicznie wersji - tej, której kształt nadał Białoszewski w swoim ostatnim przygotowywanym osobiście do druku, a wydanym już pośmiertnie zbiorze Oho - posunąłem się do zarysowania paraleli łączącej w tym względzie Białoszewskiego z pisarzem, z którym na pierwszy rzut oka skojarzyć go raczej trudno: z Witoldem Gombrowiczem. Podobnie jak Gombrowicz, Białoszewski widzi egzystencję jednostki jako domenę stałego napięcia pomiędzy dwoma równie pożądanymi i równie nieosiągalnymi (nieosiągalnymi przynajmniej w czystej postaci) biegunami doświadczenia: czystą Pojedynczością/Osobnością/Niepowtarzalnością i całkowitym wtopieniem się
w Zbiorowość/Wspólnotę/Typo-wość. (Używam tych terminów w zastosowaniu do obydwu pisarzy, choć w wypadku Gombrowicza należałoby oczywiście posługiwać się wprowadzonymi przez niego samego kategoriami i opozycjami, przede wszystkim opozycją Niedojrzałości i Formy.) Innymi słowy, głównym zagadnieniem, wokół którego obraca się twórczość tych dwóch pisarzy, jest niejednoznaczna i do końca nigdy nie rozstrzygnięta kwestia wyboru pomiędzy wartością jednostkowego "Ja" a wartością świata Innych; niejednoznaczność bierze się przy tym w obu wypadkach z podstawowej obserwacji: jednostkowe "Ja" nie może istnieć bez Innych i zarazem nie może bez szkody dla siebie istnieć wśród Innych. "Ja" bohatera Białoszewskiego i bohaterów Gombrowicza rozdzierane jest bezustannie przez,
z jednej strony, potrzebę afirmacji ze strony Innych (którą da się zdobyć jedynie za cenę dostosowania się do nich, przyjęcia tej czy innej schematycznej roli, zamknięcia się w ograniczających ramach tej czy innej konwencji narzucanej jednostce przez zbiorowość) i, z drugiej strony, przez potrzebę pozostania sobą, zachowania swojej własnej jednostkowej, niepowtarzalnej tożsamości (którą z kolei w stanie czystym można byłoby ocalić jedynie za cenę całkowitego wyłączenia się ze społeczności Innych, swoistego autyzmu "Ja"). Hipotetyczny stan osiągnięcia pełni którejś z tych dwu przeciwstawnych form egzystencji byłby - w gruncie rzeczy - równoznaczny ze śmiercią.
U Białoszewskiego to ostatnie domniemanie znalazło nieoczekiwane potwierdzenie w ostatnich słowach Wywiadu, mini-scenki dramatycznej kończącej ostatnią jego książkę, Oho. W tej współczesnej wersji Rozmowy Mistrza Polikarpa ze Śmiercią autor/bohater, występujący jako Mistrz Miron, doświadcza w swoim warszawskim mrówkowcu niespodziewanego najścia ze strony gościa płci żeńskiej, początkowo wziętego za wścibską "dziennikarę". Kiedy gość okazuje się Śmiercią we własnej osobie, Mistrz Miron "pada na dobre" i z kieszeni wypada mu kartka: "Nie każcie mi już niczym więcej być! Nareszcie spokój". Ostateczny "spokój" bohater uzyskał więc w rezultacie odmowy przyjęcia jakiejkolwiek z ról narzucanych mu przez zbiorowość; tego rodzaju "spokój" jednak może być właśnie tylko ostateczny - może być wyłącznie spokojem śmierci. W życiu - bohater Białoszewskiego (znowu podobnie jak bohaterowie Gombrowicza) skazany jest na bezustanne i nigdy nie zadowalające zawieszenie pomiędzy biegunami uzależnienia od Innych. (Przestrzennym udosłownieniem tego stanu zawieszenia staje się dla Białoszewskiego jego ulubiony, zwłaszcza w tomie Odczepić się, motyw "wyniesienia się" - w co najmniej poczwórnym sensie, nawiązującym do frazeologicznych kontekstów takich wyrażeń jak "wyniosło mnie wysoko", "wynoś się [stąd]", "wyniosłość/wynoszenie się nad innych" i "wyniesienie zwłok" - na wysokie piętro mieszkania - "pustelni" w warszawskim mrówkowcu.) Jedyna
w tym względzie różnica pomiędzy Białoszewskim a Gombrowiczem sprowadza się do faktu, że drugi
z wymienionych skupiał uwagę na owym zawieszeniu zamkniętym w zasadzie w jednej tylko płaszczyźnie egzystencji - mam na myśli oczywiście Gombrowiczowy "kościół międzyludzki" - podczas gdy Białoszewski dostrzegał je w każdym przekroju istnienia, również w relacjach wiążących jednostkę z bytami innymi niż osobowe, np. ze światem przedmiotów nieożywionych.
I ta właśnie różnica ma zasadnicze znaczenie dla jego własnej niepowtarzalnej literackiej tożsamości. W świetle tej różnicy pojęcie Rzeczywistości u Białoszewskiego - a także, co za tym idzie, cały jego swoisty realizm - okazuje się propozycją maksymalistyczną. "Wszystko" zredukowane tu zostaje do jednego podstawowego dualizmu, czy też podzielone na dwie zaledwie - i w sensie fizycznych rozmiarów skrajnie nierówne - części. Rozpatrzenie sensów tytułu Donosy rzeczywistości wskazało nam przed chwilą, że zarówno sytuację egzystencjalną jak i sytuację kreacji literackiej widzi Białoszewski jako swoisty - aby użyć nieoczekiwanie terminu pochodzącego ze sfer dzikozachodnich - showdown, w którym, podobnie jak w Gombrowiczowskim pojedynku na miny, a jeszcze bardziej jak
w klasycznym westernie, twarzą w twarz naprzeciwko siebie stają dwaj zaledwie przeciwnicy: jednostkowe "Ja" (tzn. "Ja" osobowe lub "Ja" choćby tylko gramatycznie obecne w tekście) oraz "Rzeczywistość" {alias "Faktyczność") rozumiana jako cała reszta świata.
Jest to wizja zasadniczo odmienna od, dajmy na to, typowego romantycznego widzenia świata, wizji, w której "Ja" poety, zniechęcone i rozczarowane wrogością czy obojętnością społeczeństwa, znajduje ostoję i pocieszenie w jakimś trzecim wierzchołku trójkąta, np. w pojęciu Natury. (Posługując się wcześniej wprowadzonymi pojęciami, moglibyśmy powiedzieć, że w takiej sytuacji romantyczny poeta, zależnie od tego, czy przypisuje sobie status demiurga czy pokornego czciciela, albo wysłuchuje "donosów" Natury na znieprawiony świat ludzki, albo sam na ten świat ludzki skarży się - "donosi" - Naturze.) To samo można by rzec o stereotypowej wizji klasycy stycznej, W której funkcję trzeciego wierzchołka komunikacyjnego trójkąta przejmuje Kultura. Nie inaczej wreszcie dzieje się w wizji utopijnej, gdzie funkcją tą obarczone zostaje z kolei wyobrażenie Idealnego Społeczeństwa Przyszłości, i tak dalej, i tak dalej.
Poza jednym jedynym Gombrowiczem nie przychodzi mi na myśl ani jedno nazwisko dwudziestowiecznego pisarza, który by - podobnie jak Białoszewski - w swoich zmaganiach
z Rzeczywistością nigdy nie uciekł się do metody prostego wyosobnienia z niej jakiegoś wyróżnionego na tej czy innej podstawie segmentu (Natury, Kultury, Społeczeństwa Idealnego, Złotego Wieku, Dziecięcej Niewinności, Mądrości Wieku Dojrzałego, Wiary Religijnej, Postępu Cywilizacji - możliwości są praktycznie nieograniczone) i bezkrytycznego dania wiary temu, że w owym wyizolowanym segmencie "Ja" będzie mogło zawsze znaleźć niewzruszony punkt oparcia; że, mówiąc ściślej, "Ja" zdoła uczynić ten akurat wybrany wycinek współczującym odbiorcą swoich skarg--donosów na resztę świata lub chętnym do współpracy z "Ja" nadawcą takichże skarg-donosów. Białoszewski nie ma konkurentów pod tym właśnie względem, jako że cały jego program literacki wyrósł z założenia dokładnie przeciwstawnego. Założeniem tym było jego przeświadczenie, że zamiast rekrutować
w świecie zewnętrznym stronników, popleczników, mocodawców czy konfidentów - lepiej od razu przyjąć prostą prawdę: COKOLWIEK NIE JEST ORGANICZNYM SKŁADNIKIEM "JA", JEST EO IPSO SKŁADNIKIEM ZEWNĘTRZNEJ RZECZYWISTOŚCI. CO NIE JEST NAMI, JEST PRZECIWKO NAM.
Twarzą w twarz z tak spoistym, niepodzielnym i potężnym przeciwnikiem, literackie "Ja" Białoszewskiego - pozostawione samemu sobie i upewnione, że nie ma co liczyć na jakiekolwiek zewnętrzne oparcie - siłą rzeczy zmuszone jest do wynajdywania rozmaitych strategii umożliwiających mu przetrwanie. Główny punkt tej strategii to włączenie siebie samego i zarazem Rzeczywistości
w związek wzajemnego "donoszenia", działalności quasi-delatorskiej ale pozbawionej żądła złej intencji, jako że każdy z partnerów "donosi" wyłącznie na siebie; jeżeli stanowi w tym układzie Ofiarę donosu, to tylko w tym sensie, że sam jest swoją własną Ofiarą. I tak pod piórem Białoszewskiego Donos stał się Literaturą. (Trzeba było samego autora Donosów rzeczywistości, aby udowodnić, że hasło "donos" mimo wszystko miało prawo znaleźć się w IBL-owskim Słowniku terminów literackich.) Mogło tak się stać, ponieważ obdarzone przez Białoszewskiego specyficznym sensem i umieszczone przezeń
w specyficznym kontekście komunikacyjnym "donosy" Rzeczywistości mogły być wysłuchiwane bez pogardy dla delatora. Przypomniałem już na wstępie, że pierwszy utwór w tomie Donosy rzeczywistości zatytułowany jest Donosy; nie miałem jednak jeszcze okazji wspomnieć, że utwór następny, zmontowany metodą pozornie bezładnego collage'u z zapamiętanych strzępków wypowiedzi różnych osób, nosi równie znaczący tytuł Cytaty. Gdyby klasyfikować gatunki wypowiedzi wedle stopnia respektu, jaki odbiorca komunikatu odczuwa wobec nadawcy, Donos znalazłby się na samym dole skali, Cytat - na samym szczycie. W idiosynkratycznym użyciu tych dwóch pojęć przez Białoszewskiego, między Donosem a Cytatem postawiony zostaje natomiast znak równości. Wysłuchiwanie samo-donosów Rzeczywistości - to przecież nic innego jak pełne najwyższego szacunku cytowanie tejże
1