Gombrowicz Witold Zbrodnia z premedytacja


Witold Gombrowicz

Zbrodnia z premedytacją

Przedruk z „Wydawnictwa Literackiego”,

Kraków 1989

Witold Gombrowicz urodził się w 1904 roku w Małoszycach pod Opatowem, w środowisku ziemiańskim. Egzamin dojrzałości złożył w warszawskim gimnazjum. W 1927 roku uzyskał magisterium z zakresu prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował również w Paryżu filozofię i ekonomię. Kilka lat pracował jako prawnik. W 1939 r. wyjechał do Argentyny, tam zastała go wojna. Argentynę opuścił dopiero w 1961 r. Powrócił wówczas do Europy Zachodniej. Zmarł w Vence we Francji w 1969 roku. Przed wybuchem II wojny światowej wydał tom opowiadań pt. „Pamiętnik z okresu dojrzewania” (1933) i powieść „Ferdydurke” (1938). Na łamach „Skamandra” ukazała się w tym samym czasie sztuka „Iwona, księżniczka Burgunda”. Powszechne uznanie jako pisarz i myśliciel zyskał dopiero po zakończeniu II wojny światowej. W jego powieściach znalazły wyraz tendencje filozoficzne wyprzedzające egzystencjalizm. Z dobrym przyjęciem spotkały się też propozycje nowych rozwiązań artystycznych. Utwory dramatyczne obiegły najważniejsze sceny światowe. Prozę przetłumaczono na kilkanaście języków. W Polsce Ludowej wznowiono „Ferdydurke” (1957), wydano po raz pierwszy w formie książkowej „Iwonę, księżniczkę Burgunda” (1958), wydrukowano napisane po 1939 roku: powieść „Trans-atlantyk” (1957) i sztukę sceniczną „Ślub” (1957). Nowele zebrano w książce „Bakakaj” (1957). W roku 1986 ukazało się w Wydawnictwie Literackim 9-tomowe wydanie „Dzieł” Witolda Gombrowicza pod redakcją naukową Jana Błońskiego.

Tancerz mecenasa Kraykowskiego

Trzydziesty już i czwarty raz wybrałem się na przedstawienie operetki „Księżna Czardaszka” - a ponieważ było późno, pominąłem ogonek i wprost zwróciłem się do kasjerki: - Kochana pani, prędziutko dla mnie, jak zwykle, na galerię - wtem ktoś wziął mnie z tyłu za kołnierz i zimno, tak, zimno - odciągnął od okienka i popchnął na właściwe miejsce, tj. tam, gdzie kończył się ogonek. Serce zabiło mi mocno, zabrakło tchu - czyż to nie jest mordercze, gdy ktoś zostanie naraz wzięty za kołnierz w publicznym lokalu? - lecz obejrzałem się: był to wysoki, wyświeżony, pachnący jegomość z przystrzyżonym wąsikiem. Rozmawiając z dwiema eleganckimi damami i jednym panem, oglądał świeżo kupione bilety.

Wszyscy spojrzeli na mnie - i musiałem coś powiedzieć.

- Czy to pan był łaskaw? - spytałem tonem może ironicznym, może nawet złowróżbnym, lecz ponieważ nagle osłabłem, spytałem za cicho.

- Hę? - spytał, nachylając się ku mnie.

- Czy to pan był łaskaw? - powtórzyłem, lecz znowu - za cicho.

- Tak, ja byłem łaskaw. Tam na koniec. Porządek! Europa! - a zwracając się do pań, zauważył:

- Trzeba uczyć, niestrudzenie uczyć, inaczej nie przestaniemy być narodem Zulusów.

Ze czterdzieści par oczu i rozmaitych twarzy - serce biło mi, głos zamarł, skierowałem się do wyjścia - w ostatniej chwili (błogosławię ją, tę chwilę) - coś przesunęło się we mnie i wróciłem. Stanąłem w ogonku, kupiłem bilet i zdążyłem akurat na pierwsze takty przygrywki, ale tym razem nie utonąłem, jak zwykle, duszą w przedstawieniu. Podczas gdy księżna Czardaszka śpiewała, uderzając w kastaniety, przeginając tułów i dysząc, a wykwintni młodzieńcy z podniesionymi kołnierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod jej wzniesionym ramieniem - ja, patrząc na majaczącą w pierwszych rzędach parteru głowę o wypomadowanych blond włosach, powtarzałem - ach, to tak!

Po pierwszym akcie zeszedłem na dół, oparłem się lekko o parapet orkiestry i - poczekałem trochę. Wtem - ukłoniłem się. Nie odpowiedział. A więc jeszcze jeden ukłon - potem zacząłem rozglądać się po lożach i znów - ukłoniłem się, gdy nadszedł odpowiedni moment. Wróciłem na górę, drżałem, byłem wyczerpany.

Wyszedłszy z teatru, przystanąłem na chodniku. Wkrótce się ukazał - żegnał się z jedną z pań i z jej mężem: do widzenia się z kochanym państwem, a więc koniecznie - ja proszę! - jutro o dziesiątej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym umieścił drugą damę w taksówce i sam miał wsiadać, gdy ja podszedłem. - Przepraszam, że się narzucam, ale może byłby pan łaskaw podwieźć mnie kawałek, ja tak lubię dobrą jazdę.

- Proszę się odczepić ode mnie! - krzyknął.

- Może pan by mnie poparł - zwróciłem się spokojnie do szofera. Niezwykły spokój czułem w sobie. - Ja lubię... - ale samochód już ruszał. Choć mam niewiele pieniędzy, zaledwie na konieczne potrzeby, wskoczyłem w następną taksówkę i kazałem jechać za nimi. - Przepraszam - rzekłem do stróża brązowej, czteropiętrowej kamienicy - wszak to inżynier Dziubiński wszedł przed chwilą.

- Skąd, panie - odparł - to mecenas Kraykowski z żoną.

Wróciłem do siebie. Tej nocy nie mogłem zasnąć - kilkadziesiąt razy przemyślałem całe zajście w teatrze i moje ukłony i odjazd mecenasa - przewracałem się z boku na bok w stanie czujności i wzmożonej działalności, która nie pozwala zasnąć, a jednocześnie wskutek uporczywego kręcenia się w kółko, jest jakby drugim snem na jawie. Zaraz nazajutrz rano wysłałem wspaniały bukiet róż pod adresem mecenasa Kraykowskiego. Naprzeciwko domu, w którym mieszkał, była mała mleczarnia z werandą - przesiedziałem tam cały ranek i wreszcie zobaczyłem go koło trzeciej, w szarym, eleganckim ubraniu, z laseczką. Ach, ach - szedł i pogwizdywał, a czasem machał laseczką, machał laseczką... Natychmiast zapłaciłem rachunek i wybiegłem za nim - i podziwiając lekko falisty ruch jego pleców, rozkoszowałem się tym, że nie wie o niczym, że to moje, wewnętrzne. Ciągnął za sobą smugę toaletowego zapachu, był świeży - wydawało się niemożliwością uzyskać z nim jakieś zbliżenie. Lecz i na to znalazła się rada! Postanowiłem: jeśli skręci na lewo, kupisz sobie tę książkę „Przygodę” Londona, o której marzysz tak dawno - a jeśli na prawo, nigdy nie będziesz jej miał, nigdy już, choćbyś ją dostał za darmo, nie przeczytasz z niej jednej stroniczki! Będzie stracona! O, godzinami mógłbym wpatrywać się w to miejsce na jego szyi, gdzie kończą się włosy równą linią, i następuje biały kark. Skręcił na lewo. W innych okolicznościach pobiegłbym zaraz do księgarni, lecz teraz szedłem dalej za nim - a tylko z uczuciem niewysłowionej wdzięczności.

Widok kwiaciarki nasunął mi nową ideę - wszak mogłem, zaraz, natychmiast - leżało to w mojej mocy - wyprawić mu owację, dyskretny hołd, coś, czego może i nie zauważy. Lecz cóż stąd, że nie zauważy? Wszak nawet piękniej - uczcić w tajemnicy. Kupiłem bukiecik, wyprzedziłem go - a jak tylko wszedłem w orbitę jego wzroku, równy, obojętny krok stał się dla mnie niepodobieństwem - i rzuciłem mu nieznacznie pod nogi parę nieśmiałych fiołków. I oto znalazłem się nagle w przedziwnej sytuacji: szedłem wciąż dalej i dalej, nie wiedząc, czy on idzie za mną, czy może skręcił, lub wszedł do bramy, a nie miałem siły się odwrócić - nie odwróciłbym się, choćby od tego zależało nie wiem co, w ogóle wszystko - a kiedy wreszcie przemogłem się, udałem, że gubię kapelusz i zawróciłem - jego już za mną nie było.

Do wieczora żyłem tylko myślą o Polonii.

Wszedłem tuż za nimi do bogatej sali i usiadłem przy sąsiednim stoliku. Przeczuwałem, że to będzie mnie drogo kosztowało, lecz ostatecznie (myślałem) wszystko jedno i może - nie pożyję dłużej niż rok, nie potrzebuję oszczędzać. Od razu mnie spostrzegli; panie były nawet na tyle nietaktowne, że zaczęły szeptać. Natomiast on - nie zawiódł moich oczekiwań. Nie obdarzył mnie cieniem uwagi, emablował, chylił się ku damom, to znów rozglądał się, obserwując inne kobiety. Mówił z wolna, ze smakiem, przeglądając kartę:

- Zakąski, kawior... majonez... pularda... Ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.

Zadysponowałem.

- Kawior - majonez - pularda - ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.

Trwało to długo. Mecenas jadł dużo, zwłaszcza pulardy - musiałem się zmuszać - doprawdy, myślałem, że już nie będę mógł podołać i z trwogą patrzyłem, czy jeszcze dobierze. Dobierał ciągle i jadł smacznie, dużymi kęsami, jadł bez miłosierdzia, popijając winem, aż w końcu stało się to dla mnie prawdziwą męczarnią. Myślę, że nigdy już nie będę mógł patrzeć na pulardę i nigdy nie zdołam przełknąć majonezu, chyba - chyba, że znów pójdziemy kiedy razem do restauracji, a w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno, wtedy wytrwam. Wypił też masę wina, aż zaczęło mi się kręcić w głowie. Lustro odbijało jego postać! Jak wspaniale się nachylał! Jak zręcznie i umiejętnie przyrządzał sobie cocktail! Jak elegancko, z wykałaczką w zębach, żartował! Na ciemieniu miał zamaskowaną łysinę, ręce wypieszczone z sygnetem na palcu, głos głęboki, baryton, miękki, pieściwy. Mecenasowa nie wyróżniała się niczym, była - rzec można - niegodna, natomiast doktorowa!

Zauważyłem od razu, że głos jego, gdy zwracał się do doktorowej, przybierał bardziej miękkie i okrągłe tony. Ach, ach! Rzecz jasna! Doktorowa była jak stworzona dla niego, wąska, wężowa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym kobiecym kaprysem. A w jego ustach słowo - pazurki, brzmiało doskonale, czuć było, że lubi, że umie. Pazurki, kobitka, lumpka, birbant, lampart, bibosz - ha, ha, bibosz z kochanego doktorka! I - „ja proszę”, to „ja proszę” tak wymowne i nieodparte, tak kulturalne, a nieznoszące sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa kronika wszelkich możliwych tryumfów. A paznokcie miał różowe, jeden szczególnie, u małego palca. - Dopiero koło drugiej po północy wróciłem do domu i rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Byłem przesycony, przepełniony, zmiażdżony, dostałem czkawki, w głowie mi szumiało, a delikatne potrawy rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia i używanie, hulanka! Noc w restauracji - szeptałem - nocna hulanka! Po raz pierwszy - nocna hulanka! Przez niego - i dla niego!

Odtąd codziennie przesiadywałem na werandzie mleczarni, czekając na mecenasa i szedłem za nim, gdy się ukazał. Kto inny nie mógłby może poświęcić sześciu, siedmiu godzin na czekanie. Lecz ja czasu miałem pod dostatkiem. Choroba, epilepsja, była jedynym moim zajęciem, a i to - zajęciem odświętnym, na marginesie sznureczka dni, poza tym żadnych innych obowiązków, czas miałem wolny. Nie odciągali mię, jak innych, krewni, znajomi i przyjaciele, kobiety i tańce, poza jednym jedynym tańcem - św. Walentego - nie znałem tańców ani kobiet. Skromny dochodzik wystarczał na moje potrzeby, a zresztą istniały dane, że wynędzniały mój organizm nie wytrzyma długo - po cóż więc miałbym oszczędzać? Od rana do wieczora dzień wolny, niezatrudniony, jakby nieustające święto, czas w nieograniczonej ilości, ja - sułtan, godziny - hurysy...

Ach, przybądź nareszcie - śmierci!

Mecenas był łakomy i trudno wypowiedzieć, jak to było piękne; zawsze wracając z sądu do domu zachodził do cukierni i zjadał tam dwie napoleonki - podpatrywałem go przez szybę wystawową, jak stojąc przy bufecie wsuwał je do ust ostrożnie, by nie powalać się kremem, a potem oblizywał delikatnie palce lub wycierał papierową serwetką. Długo zastanawiałem się nad tym i w końcu - wszedłem kiedyś do cukierni.

- Pani zna mecenasa Kraykowskiego? Jada tu dwie napoleonki. Tak? Otóż płacę napoleonki za miesiąc z góry. Jak przyjdzie, proszę nie przyjmować pieniędzy, a tylko uśmiechnąć się: „już załatwione”. To nic, po prostu, widzi pani, przegrałem zakład.

Nazajutrz przyszedł jak zwykle, zjadł i chciał zapłacić - odmówiono przyjęcia - zirytował się i wrzucił pieniądz do puszki dobroczynnej. Cóż mi to szkodzi? - Czcza formalność - wolno mu dawać, ile chce, na bezdomne dzieci, nie zmieni to faktu, że zjadł dwie moje napoleonki. Lecz nie będę tu opisywał wszystkiego, bo zresztą, czyż można opisać wszystko? To było morze - od rana, do wieczora, a także często i w nocy. Było dzikie, jak na przykład, gdy raz usiedliśmy naprzeciwko siebie, oko w oko, w tramwaju; i słodkie, gdym mógł oddać jaką przysługę - a czasem i śmieszne. Śmieszne, słodkie i dzikie? - tak, nic nie jest tak trudne i delikatne, tyle święte nawet, co osobowość ludzka - nic nie może się równać tej zachłanności tajemnych związków, które rodzą się między obcymi nikłe i bezprzedmiotowe, by skuć nieznacznie potworną więzią. Wyobraźcie sobie mecenasa, który wychodzi z publicznego pisuaru, sięga po piętnaście groszy i dowiaduje się, że rachunek - już uregulowany. Cóż odczuwa wtedy?

Wyobraźcie sobie, że na każdym kroku natrafia na oznaki kultu, na cześć i służbę koło siebie, na wierność i żelazne poczucie obowiązku, na zapamiętanie. Ale doktorowa! Męczyło mnie straszliwie postępowanie doktorowej. Czyż nie przemawiały do niej jego zaloty, czyż wykałaczka i cocktail w Polonii nie zrobiły na niej żadnego wrażenia? Najwidoczniej nie zgadzała się - kiedyś, zauważyłem, wyszedł od niej wściekły, z przekrzywionym krawatem... Cóż za kobieta! co zrobić, jak ją nakłonić, jak przekonać, by dobrze od razu zrozumiała, by pojęła do głębi, jak ja pojmuję, by odczuła. Po długich wahaniach zdecydowałem, że najlepszy będzie - anonim.

„Pani!

Jakżeż można? Postępowanie pani jest niezrozumiałe, nie, tak jak pani postępować nie wolno! Czy pani nieczuła na te kształty, ruchy, modulacje, na ten zapach? Pani nie chwyta tej doskonałości? Od czegóż pani jest kobietą? Ja na miejscu pani, wiedziałbym, co do mnie należy, gdyby raczył tylko kiwnąć palcem na moje małe, nędzne, niemrawe, kobiece ciałko”.

Po kilku dniach mecenas Kraykowski (było to w pustej ulicy, późnym wieczorem) zatrzymał się, odwrócił i czekał z laską. Nie wypadało się cofać - szedłem więc dalej, choć jakaś omdlałość rozsnuwała się po mnie - aż chwycił za ramię, potrząsnął, waląc laską o ziemię.

- Co znaczą te idiotyczne paszkwile? Czego się pan czepia?

- krzyknął. - Czemu pan włóczy się za mną? Co to jest? Wybiję laską! Kości połamię!

Nie mogłem mówić. Byłem szczęśliwy. Przyjąłem to w siebie jak komunię i zamknąłem oczy. Tylko w milczeniu - nachyliłem się i nadstawiłem pleców. Czekałem - i przeżyłem parę chwil doskonałych, jakie dane być mogą jedynie komuś, kto już zaprawdę niewiele dni ma przed sobą. Kiedy się wyprostowałem, odchodził prędko, stukając laską. Z sercem przepełnionym, w nastroju łaski i błogosławieństwa wracałem pustymi ulicami. Za mało - myślałem - za mało! Wszystko za mało! Jeszcze - jeszcze więcej!

I skrucha domieszała się do wdzięczności. Oczywiście! Poczytała list mój za nędzny frazes, za głupi żart i pokazała go mecenasowi. Zamiast pomóc - zaszkodziłem, a wszystko dlatego, żem zbyt wygodny, gnuśny, za mało daję z siebie - za mało powagi i odpowiedzialności, nie umiem natchnąć zrozumieniem.

„Pani!

Ażeby pani uprzytomnić, aby trafić do sumienia - oświadczam, że począwszy od dzisiaj będę stosował rozmaite samoudręczenia (posty itp.) tak długo, póki to nie nastąpi. Pani jest bezczelna! Jakich słów mam użyć, by wytłumaczyć konieczność, powinność, psi obowiązek? Czy długo jeszcze potrwa? Co ma znaczyć ten upór? Skąd ta pycha?!”

A nazajutrz, przypomniawszy sobie ważny szczegół, napisałem:

„Perfumy tylko „Violette”. On to lubi.”

Odtąd mecenas przestał odwiedzać doktorową. Gryzłem się, po nocach nie spałem. Nie jestem naiwny. Orientuję się dobrze w wielu rzeczach, o co nikt by mnie nie posądził - zdaję sobie sprawę na przykład, jakie wrażenie wywrzeć może taki list na osobie światowej i świeckiej, jaką była doktorowa. Umiem nawet w najwyższych momentach uniesienia uśmiechnąć się ścichapęk - lecz cóż stąd?

Czy przez to moje cierpienie mniej było dojmujące, a męki, które sobie zadałem, mniej bolesne? Czy oburzenie moje mniej istotne? Cześć dla mecenasa mniej prawdziwa? O, nie! Cóż jest istotne? Życie, zdrowie? więc przysięgam, że z tym samym ścichapęk uśmieszkiem oddałbym i życie, i zdrowie za to, by ona... by ona uczyniła zadość. A może ta kobieta miała skrupuły etyczne? Czym jest głupia etyka wobec mecenasa Kraykowskiego? Na wszelki wypadek postanowiłem uspokoić ją i pod tym względem!

„Pani musi! Doktór - to zero, powietrze.”

Ale u niej to nie była etyka, to była po prostu pycha lub wreszcie bezsensowne fochy samicy i brak zrozumienia świętych spraw elementarnych. Przechadzałem się pod jej oknami - co działo się tam za zapuszczoną firanką (gdyż wstawała późno), w jakim znajdowała się stadium? Kobiety są zbyt powierzchowne! Próbowałem magnetyzmu: - musisz, musisz - powtarzałem raz za razem, spoglądając w okno - dziś jeszcze, jeszcze dziś wieczorem, jeśli męża nie będzie w domu. - Wtem, nagle, przypominam sobie, że przecież mecenas pragnął mnie obić, że jeśli wtedy na ulicy nie uczynił tego - to może z powodu braku czasu? Rzucam więc wszystko i pędzę do sądu, skąd, jak wiem, wyjdzie za chwilę. Istotnie wychodzi po paru minutach z dwoma panami, a wówczas zbliżam się i, milcząc, nadstawiam grzbiet.

Zawisa nade mną zdumienie obu panów, lecz nie dbam o to - choćby i cały świat! Przymykam oczy, tulę ramiona i czekam ufnie - lecz nic nie spada. Wreszcie bełkocę, jąkając się w płyty chodnika:

- Może teraz? Zawsze, zawsze, zawsze...

- To jakiś idiota - rozciąga się nade mną głos jego. - Co za roztargnienie! Zapomniałem, że mam konferencją! Pomówimy innym razem, żegnam panów, masz tu parę groszy, mój człowieku. Moje uszanowanie!

I śpiesznie wsiadł do taksówki. Ach, te taksówki!

Jeden z panów sięgnął do kieszeni. Wstrzymałem go ruchem ręki.

- Nie jestem żebrakiem ani idiotą. Mam godność - a jałmużnę przyjmuję tylko od mecenasa Kraykowskiego.

Powziąłem plan hipnozy, stałej, konsekwentnej presji za pomocą tysiąca drobnych faktów, mistycznych wskazówek, które nie przenikając do świadomości wytworzyłyby podświadomy stan konieczności. Rysowałem kredą na murze domu, w którym mieszkała, strzałkę i duże K. Nie będę wyłuszczał wszystkich mych intryg mniej lub więcej zręcznych, została spowita siecią dziwnych wydarzeń. Subiekt w magazynie mód zwracał się do niej niby przez pomyłkę - pani mecenasowo! Stróż spotkany na schodach, powiedział, że sędzia Krajewski... zapytywał, czy odesłano parasol. Krajewski - Kraykowski, sędzia - mecenas, trzeba być ostrożnym, kropla drąży głaz. Nie wiadomo, jakim cudem przynosiła z miasta na sukni woń mecenasa, jego ożywczy zapach toaletowy fiołkowego mydła i wody kolońskiej. Lub na przykład taki wypadek: późno w nocy dzwoni telefon - zrywa się ze snu, biegnie i słyszy nieznajomy, rozkazujący głos - natychmiast! - i nic więcej. Albo wetknięty w drzwi świstek, a na nim - nic, urywek wiersza:

„Znasz-li ten kray, gdzie cytryna dojrzewa?”

Lecz stopniowo traciłem nadzieję. Mecenas przestał ją odwiedzać - zdawało się, że na nic moje wysiłki. Przewidywałem już moment ostatecznej kapitulacji i bałem się; czułem, że nie będę mógł się z tym pogodzić. Obraza mecenasa w tym punkcie to byłaby rzecz, której bym nie zniósł, chociażby on się tym nie przejął. Byłaby to dla mnie ostateczna zniewaga, krzywda i hańba. Ostateczna - tak, ostateczna, dobrze się wyraziłem. Nie mogąc w nią wierzyć, drżałem jednak przed nieuchronnym zbliżającym się końcem.

I rzeczywiście... Jest jednak jakaś łaskawość! I, ach, jacy byli przemyślni - a swoją drogą mam żal do mecenasa, dlaczego tak się z tym ukrywał, czyż nie wiedział, że cierpię? Przypadek? O nie, to nie był przypadek, serce raczej! Wracałem wieczorem Alejami do domu - wtem coś mię tknęło, by wstąpić do parku. Właściwie powinienem był wcześniej położyć się do łóżka, gdyż nazajutrz o świcie miałem przybić do drzwi mecenasa złoconą tabliczkę z napisem - Mecenas Kraykowski, ale coś tknęło mnie: do parku. Wszedłem - i w samym końcu, za stawem, ujrzałem... ach, ach! ujrzałem jej duży kapelusz i jego melonik. A, smarkacze, łobuzy utrapione, a łotrzyki! Więc podczas, gdy ja się męczyłem, oni spotykali się tutaj w sekrecie przede mną - i jak zręcznie! Musieli posługiwać się taksówkami! - skręcili w boczną alejkę i usiedli na ławeczce. Zaczaiłem się w krzakach. Niczego się nie spodziewałem, o niczym nie myślałem - nie chciałem nic wiedzieć, skuliłem się tylko pod krzakiem i liczyłem liście prędko, bez zastanowienia, jakby mnie wcale nie było.

I nagle - mecenas objął ją, przycisnął i szepnął:

- Tutaj - natura... Czy słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej - póki śpiewa... Do wtóru, w takt pieśni słowiczej... Ja proszę!

I potem... ach, to było kosmiczne, nie wytrzymałem - jakby wszystkie moce świata spięły się we mnie świętym szaleństwem, jakby potworny stos, stos elektryczny, stos pacierzowy, czy stos ofiarny, użyczył mi straszliwego wstrząsu - zerwałem się i zacząłem krzyczeć na cały głos, na cały park:

- Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...!

Wszczął się alarm. Ktoś biegł, ktoś uciekał, ludzie wysunęli się naraz ze wszystkich stron - a mnie złapało raz, drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg i zatańczyłem, jak jeszcze nigdy, z pianą na ustach, w drgawkach i konwulsjach - bachiczny taniec. Co się potem działo, nie pamiętam. Ocknąłem się w szpitalu.

Miewam się coraz gorzej. Ostatnie przeżycia zmęczyły mnie. Mecenas Kraykowski wyjeżdża jutro w tajemnicy przede mną (lecz ja wiem) do małej, górskiej miejscowości w Karpatach Wschodnich. Chce przypaść w górach na parę tygodni i sądzi, że może zapomnę. Za nim! Tak, za nim! Wszędzie za tą moją gwiazdą przewodnią! Lecz pytanie, czy powrócę żywy z tej podróży, wzruszenia te są zbyt silne. Mogę skonać nagle na ulicy, pod płotem, a w takim razie - trzeba napisać karteczkę - niech trupa mego odeślą pod adresem mecenasa Kraykowskiego.

Zbrodnia z premedytacją

Zimą ubiegłego roku zmuszony byłem odwiedzić obywatela ziemskiego Ignacego K. dla załatwienia pewnych spraw majątkowych. Uzyskawszy parodniowy urlop, powierzyłem swoje funkcje sędziemu-asesorowi i zadepeszowałem: - Wtorek, szósta wieczór, proszę o konie.

- Tymczasem - przyjeżdżam na stację, a koni nie ma. Dowiaduję się - telegram mój został wręczony w należytym porządku. Poprzedniego dnia odebrał go adresat we własnej osobie.

Volens nolens musiałem wynająć prymitywną brykę, załadować na nią walizę i neseser - a w neseserze miałem buteleczkę wody kolońskiej, flakon Vegetalu, mydło toaletowe z zapachem migdałów, pilnik i nożyczki do paznokci - i oto przez cztery godziny tłukę się przez pola w nocy, w ciszy, w czasie odwilży. Trzęsę się w miejskim palcie, szczękam zębami, patrzę na plecy furmana i myślę - tak nadstawiać pleców! Tak wiecznie, często w bezludnej okolicy, być odwróconym plecami i zdanym na wszelki kaprys siedzących z tyłu!

Wreszcie zajeżdżamy przed drewniany dwór wiejski - ciemno, tylko na pierwszym piętrze świeci się okno. Stukam do drzwi - zamknięte, stukam mocniej - nic, cisza. Opadają mię psy podwórzowe i muszę rejterować na brykę. Z kolei zaczyna dobijać się mój woźnica.

- Niezbyt gościnnie - myślę.

Na koniec otwierają się drzwi i ukazuje się wysoki, wątłej postawy mężczyzna, około trzydziestki, z blond wąsikiem, z lampą w dłoni.

- A co to? - pyta, jakby zbudzony ze snu, podnosząc lampę.

- Czy państwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H.

- H.? Jaki H.? - wpatruje się we mnie. - Niech pan jedzie z Bogiem - mówi nagle z cicha, jakby dojrzał jakiś znak szczególny - oczy jego uciekają w bok, ręka silniej zaciska się koło lampy. - Z Bogiem, z Bogiem, panie! Niech Bóg prowadzi! - i pośpiesznie cofa się do wnętrza.

Powiedziałem już ostrzej:

- Przepraszam pana. Wczoraj wysłałem depeszę o moim przyjeździe. Jestem sędzia śledczy H. Pragnę się widzieć z panem K. - a jeśli nie mogłem wcześniej przyjechać, to dlatego, że nie przysłano po mnie koni na stację.

Odstawił lampę.

- A prawda - odpowiedział po chwili, zamyślony, ton mój nie zrobił na nim żadnego wrażenia.

- Prawda... Pan telegrafował...

Prosimy bardzo.

Co się okazało? Że, jak mi powiedział w przedpokoju młody człowiek (który był synem gospodarza), że po prostu... zupełnie zapomnieli o moim przyjeździe i o depeszy otrzymanej poprzedniego dnia rano. Sumitując się i grzecznie przepraszając za najazd, zdjąłem palto i powiesiłem na kołku. Zaprowadził mię do małego saloniku, gdzie na nasz widok zerwała się z sofy, z lekkim „ach”, młoda kobieta. - Moja siostra. - A, bardzo mi miło! I rzeczywiście - bardzo miło, gdyż kobiecość, choćby nawet i bez żadnych ubocznych zamiarów, kobiecość, powiadam, nigdy nie zawadzi. Ale ręka, którą mi podała, jest spocona - kto kiedy widział podawać mężczyźnie spoconą rękę? - a kobiecość sama, pomimo wdzięcznej twarzyczki, jakaś, nie wiem, spocona i obojętna, bez żadnej reakcji, rozmamłana i nieuczesana.

Zasiadamy na czerwonych, staroświeckich mebelkach i zaczyna się wstępna konwersacja.

Lecz zaraz pierwsze, uprzejme frazesy natrafiają na nieokreślony opór, i zamiast pożądanej potoczystości, wszystko się rwie, zacina. Ja: - Państwo zapewne zdziwili się, słysząc stukanie do drzwi o tej porze? Oni: - Stukanie? A,

rzeczywiście... Ja, grzecznie: - Bardzo mi przykro, że niepokoiłem państwa, ale musiałbym chyba całą noc jeździć po polach, jak Don Kiszot, ha, ha! Oni (sztywno i cicho i nie uważając za stosowne powitać mego żarcika choćby konwencjonalnym uśmiechem): - Ależ owszem, prosimy bardzo. - Cóż to? Wyglądało dziwnie doprawdy - jakby byli na mnie obrażeni, lub jakby się mnie bali, lub jakby litowali się nade mną, lub też jakby się za mnie wstydzili... Wciśnięci w fotele unikali mego wzroku, a także nie patrzyli na siebie, z najwyższą przykrością znosili moje towarzystwo - zdawało się, że zaprzątnięci są jedynie sobą i cały czas nic tylko drżą, abym nie powiedział czegoś, co by ich mogło urazić. Zaczęło mnie to w końcu denerwować. Czego oni się boją, co jest we mnie takiego? Cóż to za przyjęcie, arystokratyczne, strachliwe i dumne? Gdy zaś zapytałem o cel mojej wizyty, tj. o pana K., brat spojrzał na siostrę, a siostra na brata, jakby ustępując sobie pierwszeństwa - wreszcie brat przełknął ślinę i rzekł wyraźnie, wyraźnie i uroczyście, jakby to nie wiem co było: - Owszem, jest w domu.

Zupełnie, jakby mówił: - Król, Ojciec mój, jest w domu.

Kolacja też była nieco dziwaczna. Podana została niedbale, nie bez wzgardy dla jedzenia i dla mnie. Apetyt, z jakim, zgłodniały, zmiatałem dary Boże, zdawał się wzbudzać zgorszenie nawet w uroczystym służącym Szczepanie, nie mówiąc już o rodzeństwie, które milcząc, przysłuchiwało się odgłosom, jakie wydawałem nad talerzem - a wiecie, jak ciężko przełykać, gdy ktoś słucha - mimo woli każdy kąsek zapada się w gardło z okropnym bulgotem. Brat miał na imię - Antoni, a siostra - panna Cecylia.

Wtem patrzę - któż to wchodzi? Zdetronizowana królowa?

Nie, to matka, pani K., sunie wolno, podaje mi rękę zimną jak lód, spogląda z cieniem dostojnego zdziwienia i siada bez słowa. Jest to osoba zażywna, mała, nawet tłusta, typu tych starych matron wiejskich, nieubłaganych na punkcie wszelkich zasad, a zwłaszcza towarzyskich - i spogląda na mnie surowo, z bezmiernym zdziwieniem, jakbym miał nieprzyzwoitą sentencję wypisaną na czole. Cecylia robi ruch ręką usiłujący tłumaczyć, czy usprawiedliwić - lecz ruch zamiera w połowie, atmosfera zaś staje się jeszcze sztuczniejsza i cięższa.

- Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu... tej chybionej podróży - rzekła naraz pani K. - Jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem królowej, której zaniedbano złożyć trzeciego pokłonu - jakby jedzenie kotletów stanowić miało crimen laesae maiestatis!

- Kotlety wieprzowe w domu państwa są doskonałe! - odparłem w złości, gdyż mimo woli robiło mi się coraz bardziej ordynarnie, głupio i nieswojo.

- Kotlety - kotlety...

- Antoś jeszcze nic nie powiedział, mamo - wyrwało się naraz cichej jak trusia, nieśmiałej Cecylii.

- Jak to - nie powiedział?

Jak to - nie powiedziałeś?

„Jeszcze” nie powiedziałeś?

- Po co to, mamo? - Szepnął

Antoni, zbladł i zacisnął zęby, jakby miał siadać na fotelu dentysty.

- Antosiu...

- Ależ bo... Po co? To obojętne... nie warto - zawsze będzie czas - powiedział i zamilkł.

- Antosiu, jakże można, jakże

- nie warto, co też ty, Antosiu?

- To nikogo nic... To wszystko jedno...

- Biedaku ty! - szepnęła matka, gładząc go po włosach; ale odtrącił szorstko jej rękę.

- Mąż mój - rzekła sucho, zwracając się do mnie - umarł dzisiejszej nocy. - Co?!... Więc umarł? Więc dlatego! Przerwałem jedzenie, odłożyłem nóż i widelec - połknąłem prędko kąsek, który miałem w ustach. - Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał telegram na stacji! Spojrzałem na nich: wszyscy troje - czekali, skromnie i poważnie, ale - czekali, z twarzami surowymi, zamkniętymi, z zaciśniętymi ustami; czekają sztywno - na cóż oni czekają? Ach, prawda, przecież trzeba złożyć kondolencję!

Było to tak niespodziewane, że w pierwszej chwili zupełnie straciłem kontenans. Zmieszany, podniosłem się z krzesła i wybełkotałem niewyraźnie coś jak: - Bardzo mi przykro...

Bardzo... Przepraszam. - Zamilkłem, ale oni jeszcze nic na to, jeszcze im było za mało: ze wzrokiem opuszczonym, z twarzami nieruchomymi, w strojach zaniedbanych, on - nie ogolony, one - nie uczesane, o brudnych paznokciach, stali, nic nie mówiąc. Chrząknąłem, szukając na gwałt odpowiedniego zagajenia, właściwego zwrotu, ale w głowie akurat, jak to znacie, kompletna pustka, pustynia, oni zaś - czekają, pogrążeni w cierpieniu. Czekają, nie patrząc - Antoni stuka lekko palcami w blat stołu, Cecylia skubie wstydliwie rąbek brudnej sukni, a matka bez ruchu, jak skamieniała, z owym surowym, nieustępliwym wyrazem matrony. - Zrobiło mi się nieprzyjemnie, choć przecie, jako sędzia śledczy, setki zgonów załatwiałem w życiu. Lecz właśnie... jak powiedzieć - co innego brzydki, przykryty kołdrą trup zamordowany, a co innego na katafalku szanowny zmarły śmiercią naturalną, co innego pewna bezceremonialność, a co innego śmierć uczciwa, przyzwyczajona do względów, do manier, śmierć, że tak powiem, w całym swoim majestacie. Nie, powtarzam, nie zmieszałbym się tak przenigdy, gdyby mi byli od razu wszystko powiedzieli. Ale zanadto byli skrępowani. Zanadto się bali. Nie wiem, czy dlatego po prostu, że byłem intruzem, czy też odczuwali może pewien wstyd z racji mego urzędu w tych okolicznościach, z racji pewnej... rzeczowości, jaką musiała we mnie wyrobić długoletnia praktyka, lecz w każdym razie - ten wstyd ich jakoś okropnie mnie zawstydził, zawstydził mnie, właściwie biorąc, zupełnie nieproporcjonalnie.

Wyjąkałem coś o szacunku i o przywiązaniu, jakie zawsze miałem do zmarłego. Przypomniawszy sobie, że od czasów szkolnych nie spotkałem się z nim nigdy, o czym mogli wiedzieć, dodałem: - w czasach szkolnych. - Ponieważ ciągle nic nie odpowiadali, a przecież musiałem jakoś zakończyć, jakoś zaokrąglić, więc nie znajdując już nic więcej, zapytałem: - Czy mogę ujrzeć zezwłok? - a słowo „zezwłok” zabrzmiało jakoś bardzo nieszczęśliwie. Zmieszanie moje najwidoczniej udobruchało wdowę - rozpłakała się boleśnie i podała mi dłoń, którą z pokorą ucałowałem.

- Dziś - rzekła półprzytomnie - dziś w nocy... Rano wstaję... wchodzę... wołam - Ignaś - Ignaś - nic, leży... Zemdlałam... Zemdlałam... A od tej chwili ręce mi drżą bez przerwy, o, niech pan spojrzy!

- Po co to, mamo?

- Drżą... drżą bez przerwy - podnosi ramiona.

- Mamo - znów odzywa się z boku, półgłosem, Antoni.

- Drżą, drżą - drżą same, o, drżą, jak osika...

- To nic nikogo... nikomu nic... to wszystko jedno. Wstyd!

- wyrzuca z siebie brutalnie i nagle odwraca się, odchodzi. - Antosiu! - woła z przestrachem matka - Cecylko, za nim... - A ja stoję, patrzę, na roztrzęsione ręce, nie mam zupełnie nic do powiedzenia i czuję, że się tracę, mieszam coraz bardziej.

Wdowa rzekła naraz cicho: - Pan chciał... Więc chodźmy... tam... Zaprowadzę pana. - Zasadniczo uważam - dzisiaj, gdy na zimno rozpatruję tę sprawę - że wtedy miałem prawo do siebie i do mych kotletów, to jest, że mogłem i nawet powinienem był odpowiedzieć: - Służę - ale naprzód dokończę kotletów, gdyż od południa nie miałem nic w ustach. Może, gdybym tak odpowiedział, odwróciłby się bieg wielu tragicznych wypadków. Lecz czy moja wina, że tak mię sterroryzowała, iż kotlety moje, zarówno jak ja sam, wydały mi się czymś trywialnym i niegodnym wspomnienia i tak byłem z nagła zawstydzony - że do dziś rumienię się, myśląc o tym wstydzie.

Po drodze na pierwszym piętrze, gdzie leżał umarły, szeptała do siebie: - Straszne nieszczęście... Cios, cios okropny... Dzieci nic nie powiedziały. Dumne są, trudne, skryte, nie chcą wpuszczać byle kogo do serc, wolą zagryźć się same. Po mnie to wzięły, po mnie... Ach, żeby tylko Antoś nie zrobił sobie jakiej krzywdy! Twardy jest, zawzięty, nie da nawet dygotać rękami. Nie pozwolił tknąć ciała - a przecież trzeba coś przedsięwziąć, zarządzić. Nie płakał, wcale nie płakał... Ach, żebyż chociaż raz zapłakał!

Otworzyła jakieś drzwi - i musiałem klęknąć z pochyloną głową, ze skupieniem w twarzy, podczas gdy ona stała z boku, uroczysta, nieruchoma, jakby okazując Przenajświętszy Sakrament.

Zmarły leżał na łóżku - tak, jak umarł, tyle tylko, że ułożono go na wznak. Twarz sina, obrzękła, świadczyła o śmierci wskutek uduszenia, jak zwykle przy atakach sercowych.

- Uduszony - szepnąłem, choć wiedziałem dobrze, że atak sercowy.

- To serce, serce, panie.

Umarł na serce...

- O, serce umie czasem zadusić... umie... - rzekłem ponuro. Wciąż stała, czekając - więc przeżegnawszy się - zmówiłem modlitwę, a potem (wciąż stała) powiedziałem cicho:

- Szlachetne rysy!

Ręce jej tak zadygotały, że wypadało chyba znów je ucałować. Nie zareagowała najlżejszym poruszeniem, stojąc w dalszym ciągu, jak cyprys, zapatrzona gdzieś w ścianę boleśnie - a im dłużej tak stała, tym trudniej było uniknąć okazania choć cokolwiek serca. Wymagała tego zwykła przyzwoitość, nie można było się wymówić. Podnoszę się z kolan, strącam niepotrzebnie jakiś pyłek z ubrania, pokasłuję cicho - ona zaś wciąż stoi. Stoi w zapamiętaniu, milcząca, z oczami w słup, jak Niobe, ze wzrokiem przykutym do wspomnień, zmięta, rozmamłana, a u nosa pojawia się maleńka kapka i dynda, dynda... jak miecz Damoklesa - a świece kopcą. Po paru minutach spróbowałem się odezwać z cicha - poderwała się, jakby ją coś ugryzło, postąpiła parę kroków i znowu stanęła. Ukląkłem.. Cóż za nieznośna sytuacja! Cóż za dylemat dla człowieka tak wrażliwego, a przede wszystkim tak drażliwego jak ja! Nie posądzam ją o świadomą złośliwość, niemniej jednak, nikt nie zaprzeczy, była w tym złośliwość. Nikt mię nie przekona! Nie ona sama - to jej złośliwość napawała się bezczelnie tym, że ja tu kryguję się przed nią i przed trupem.

Klęcząc o dwa kroki od tego trupa, pierwszego, którego nie mogłem się dotknąć, patrzyłem jałowo na kołdrę okrywającą go gładko aż po pachy, na ręce pieczołowicie ułożone na kołdrze - kwiaty doniczkowe stały w nogach łóżka, a twarz wyłaniała się blado z wgłębienia poduszki. Przyglądałem się kwiatom, a potem patrzyłem znów w twarz zmarłemu, lecz nic mi nie przychodziło do głowy, jak tylko ta jedna natrętna myśl, dziwnie uporczywa, że to jakaś - z góry ułożona, teatralna scena. Wszystko wyglądało jakby wyreżyserowane - tam trup, dumny, nietykalny, spoglądający zamkniętymi oczami obojętnie w sufit, obok - bolejąca wdowa, tu - ja, sędzia śledczy, na klęczkach, jak zły pies, któremu założono kaganiec. „Co by było, gdyby tak wstać, podejść, ściągnąć kołdrę i obejrzeć - gdyby przynajmniej dotknąć - dotknąć końcem palca”. To ja myślę - lecz poważna uczciwość śmierci przygważdża do miejsca, boleść i cnota chronią przed profanacją. - Precz! Nie wolno! Wara! Na kolana! - Co to jest? - pomyślałem z wolna - kto to tak wyreżyserował? Ja jestem człowiek zwykły, pospolity - nie nadaję się do takich występów. Nie radzę... Do diabła! - zastanowiłem się nagle - co za głupstwa! Skąd mi się to wzięło? Czyżbym się zgrywał? Skąd u mnie taka sztuczność, afektacja - przecież ja na ogół jestem zupełnie inny - czy ja się od nich zaraziłem? Co to jest - odkąd tu przyjechałem, wszystko we mnie wypada sztucznie i pretensjonalnie, jakby przedstawiane przez marnego aktora. Zupełnie się straciłem w tym domu - okropnie się zgrywam.

- Hm - szepnąłem i znowu nie bez pewnej teatralnej pozy (jakbym już był wciągnięty w grę i nie mógł powrócić do normy) - nie radzę nikomu... Nie radzę nikomu robić ze mnie demona, bo gotów byłbym przyjąć zaproszenie... Wdowa tymczasem wytarła nos i ruszyła ku drzwiom, mówiąc coś do siebie i pochrząkując, machając rękami.

Gdy na koniec znalazłem się sam w swoim pokoju, zdjąłem kołnierzyk i zamiast położyć go na stole - cisnąłem o ziemię, a potem jeszcze - rozmiażdżyłem nogą. Twarz wykrzywiła mi się i nabiegła krwią, a palce zacisnęły się kurczowo w sposób zupełnie dla mnie niespodziewany. Najwidoczniej byłem w furii. Ośmieszyli mnie - szepnąłem - wściekła baba... jak to oni wszystko zręcznie urządzili. Hołdy sobie każą składać - po rękach całować! Uczucia wymagają ode mnie! Uczucia! Cackać się każą! A ja, powiedzmy - nienawidzę tego. I, powiedzmy - nienawidzę, gdy dygotem zmuszają do całowania rąk, gdy zniewalają do mamrotania modlitw, do klękania, do wydobywania z siebie dźwięków fałszywych, wstrętnie uczuciowych, a już nade wszystko nienawidzę łez, wzdychań i kapki u nosa; natomiast lubię czystość i porządek.

- Hm - chrząknąłem po pauzie z namysłem, z innego tonu, ostrożnie i jakby próbując - każą się całować po rękach? Po nogach powinienem całować, bo przecież jasne, czym jestem wobec majestatu śmierci, i tej boleści rodzinnej?... Wulgarnym, bezdusznym szpiclem policyjnym, niczym więcej - natura moja wyszła na jaw. Lecz... hm... nie wiem, czy niezbyt pochopnie, tak, ja osobiście byłbym na ich miejscu nieco - ostrożniejszy... odrobinę - skromniejszy... Bo należałoby chyba liczyć się trochę z tym moim nędznym charakterem, a jeśli już nie z moim charakterem... prywatnym, to... to... przynajmniej z mym charakterem urzędowym. O tym zapomnieli. Bądź co bądź, jestem przecież - sędzią śledczym, a tu jest przecie - trup, a pojęcie trupa rymuje jakoś i w sposób niezupełnie niewinny z pojęciem sędziego śledczego. I gdybym na przykład ujął bieg zdarzeń od strony właśnie... hm... sędziego śledczego - myślałem z wolna - to cóż by się okazało? Proszę: przyjeżdża gość, który - przypadkowo - jest sędzią śledczym. Nie przysyłają koni, nie otwierają drzwi - a zatem czynione mu są wstręty, a więc zależy komuś na tym, by nie wpuścić go do domu. Potem przyjmowany jest niechętnie, ze źle maskowanym gniewem, z obawą - a któż to się boi, któż gniewa na widok sędziego śledczego? Tai się coś przed nim i ukrywa - a wreszcie okazuje się, że to, co się ukrywało, to... trup, zmarły wskutek uduszenia w pokoju na górze. Brzydko! Kiedy zaś trup wyszedł na jaw, wszelkimi sposobami usiłuje się zmuszać do klękania i do całowania rąk, pod pozorem, że nieboszczyk umarł śmiercią naturalną!

Kto by zaś nazwał tę koncepcję niedorzeczną, śmieszną nawet (bo przecież szczerze mówiąc, jakże można tak grubo naciągać), ten niech nie zapomina, że przed chwilą w złości rozdeptałem kołnierzyk - poczytalność moja była zmniejszona, świadomość przyćmiona wskutek doznanej urazy, jasne więc, że nie mogłem być w pełni odpowiedzialny za moje wybryki.

Powiedziałem, patrząc przed siebie, z powagą:

- Coś tu nie jest w porządku.

I jąłem z całą bystrością łączyć łańcuch faktów, tworzyć sylogizmy, wysnuwać nici i szukać poszlak. Lecz wkrótce, znużony jałowością tego zajęcia, usnąłem. Tak, tak... Majestat śmierci jest ze wszech miar godzien szacunku i nikt nie powie, abym nie oddał mu należnych honorów, lecz nie każda śmierć jest jednakowo majestatyczna i, przed wyjaśnieniem tej okoliczności, nie byłbym na ich miejscu tak pewny siebie, tym bardziej że sprawa jest ciemna, zawikłana i wątpliwa, hm... hm... jak o tym świadczą wszystkie poszlaki.

Nazajutrz rano, pijąc w łóżku kawę, zauważyłem, że lokajczyk, który palił w piecu, chłopak krępy, senny, zerka na mnie od czasu do czasu ze słabym przebłyskiem ciekawości. Zapewne wiedział, kim jestem - zagadnąłem go tedy:

- A to wasz pan umarł?

- A umarł.

- A ilu was tu jest służby?

- Jest Szczepan i kucharz, proszę pana sędziego. Beze mnie. A ze mną to trzech.

- Pan umarł w pokoju na piętrze?

- Pewnie, że na piętrze - rzekł obojętnie - podsycając ogień i wydymając mięsiste policzki.

- A wy gdzie śpicie?

Przestał dmuchać i spojrzał - a spojrzał już bystrzej.

- Szczepan śpi z kucharzem przy kuchni, a ja sam w kredensie.

- To znaczy, że stamtąd, gdzie sypiają Szczepan i kucharz, nie ma innego przejścia do pokoi, jak tylko przez kredens? - zapytałem dalej od niechcenia.

- Nie ma innego - odpowiedział i spojrzał już zupełnie bystro.

- A pani gdzie sypia?

- Pani dawniej z panem - a tera to obok pana, w drugim pokoju.

- Odkąd pan umarł?

- A nie, dawniej się przeniosła, będzie już z tydzień.

- A nie wiesz, czemu pani przeniosła się od pana?

- Abo ja wiem...

Zadałem jeszcze jedno pytanie:

- A gdzie sypia młody pan?

- Na dole, obok stołowego.

Wstałem, ubrałem się starannie. Hm... hm... A więc, jeśli się nie mylę, jedna więcej dająca do myślenia poszlaka - ciekawy szczegół. Bądź co bądź zastanawiające, dlaczego żona na tydzień przed śmiercią męża opuszcza wspólną sypialnię. Czyżby bała się zarażenia chorobą sercową? To, co najmniej, byłby strach przesadny. Tylko żadnych przedwczesnych wniosków, żadnych zbyt pośpiesznych posunięć - i zeszedłem do jadalni. Wdowa stała pod oknem - z rękami splecionymi wpatrywała się w kubek od kawy - szeptała coś monotonnie, żarliwie potrząsając głową, z mokrą w rękach chusteczką od nosa. Kiedy zbliżyłem się, ruszyła nagle naokoło stołu w przeciwną stronę, wciąż szeptając, machając ręką, jak niespełna rozumu - wszelako ja odzyskałem już utraconą wczoraj równowagę i stanąwszy z boku czekałem cierpliwie, póki wreszcie mnie nie zauważyła.

- A, żegnam, żegnam pana - rzekła bezmyślnie, widząc moje ukłony - bardzo było miło...

- Przepraszam - szepnąłem - ja... ja... nie odjeżdżam jeszcze, chciałbym jeszcze trochę pobyć...

- A, to pan - powiedziała.

Przebąknęła coś o eksportacji, zaszczycając mnie nawet bladym pytaniem - czy zostanę na pogrzebie?

- Łaska to wielka - odparłem pobożnie. - Któż mógłby odmówić ostatniej posługi? Czy wolno mi będzie jeszcze raz odwiedzić zwłoki? - Bez odpowiedzi i nie oglądając się, czy idę za nią, wstąpiła na skrzypiące schody.

Po krótkiej modlitwie wstałem i jakby dumając nad zagadką życia i śmierci, popatrzyłem wokoło. - To dziwne! - rzekłem do siebie - to ciekawe! Sądząc z pozorów, ten człowiek bez wątpienia umarł śmiercią naturalną. Wprawdzie twarz ma obrzękłą, siną jak u uduszonego, lecz nigdzie żadnych absolutnie śladów gwałtu, ani na ciele, ani też w pokoju - naprawdę zdawać by się mogło, że zmarł spokojnie w ataku sercowym. Pomimo to jednak - zbliżyłem się nagle do łóżka i dotknąłem palcem szyi.

Nieznaczny ten ruch podziałał na wdowę piorunująco. Podskoczyła.

- Co pan? - zawołała. - Co pan? Co pan?...

- Niechże się biedna pani tak nie denerwuje - odparłem i już bez dalszych ceremonii rozpatrzyłem szczegółowo szyję trupa, oraz cały pokój. Ceremonie są dobre do czasu! Niedaleko byśmy zajechali, gdyby ceremonialność przeszkadzała w dokonaniu szczegółowej inspekcji, gdy zajdzie potrzeba. Niestety! - wciąż żadnych literalnie śladów, ani na ciele, ani na komodzie, ani za szafą, ani na dywaniku przed łóżkiem. Jedyną rzeczą, godną uwagi, był olbrzymi, zdechły karaluch. Natomiast ukazał się pewien ślad na twarzy wdowy - stała nieruchomo, patrząc na moje czynności z wyrazem mętnego przerażenia.

Zapytałem tedy możliwie oględnie: - Dlaczego pani przed tygodniem przeniosła się do pokoiku córki?

- Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego ja się przeniosłam? Skąd pan... Syn mnie namówił... Żeby więcej powietrza. Mąż dusił się w nocy... Ale co pan?... Właściwie co pan?... Czego pan?...

- Proszę wybaczyć... Przykro mi - ale... - resztę zaś dopowiedziałem wymownym milczeniem.

Przejawiła pewne zrozumienie - jakby uprzytomniła sobie naraz urzędowy charakter tego, z kim mówiła.

- Ale przecież... Jak to?

Przecież - przecież pan chyba... pan nic nie dostrzegł?

W pytaniu tym dźwięczał wyraźny strach. Chrząknąłem za całą odpowiedź. - Jakkolwiek bądź - rzekłem sucho - chciałbym prosić - pani wspominała zdaje się coś o eksportacji... Otóż muszę prosić, by ciało zostawiono tutaj jeszcze do jutra rana.

- Ignaś! - wykrzyknęła.

- Właśnie! - odparłem.

- Ignaś! Jak to?

Niepodobieństwo, niemożliwe - rzekła, patrząc tępo na zwłoki.

- Ignaś!

I - ciekawe! - nagle urwała w pół słowa, zesztywniała, zmiażdżyła mnie wzrokiem, po czym do głębi obrażona opuściła pokój. Pytam, o cóż tu się obrażać? Czy śmierć nienaturalna męża stanowi obrazę dla żony, jeśli nie maczała w tym palców? Cóż to obraźliwego - śmierć nienaturalna? Obraźliwa może dla zabójcy, ale chyba nigdy dla trupa lub dla krewnych jego? Lecz miałem na razie coś pilniejszego do roboty niż tym podobne retoryczne pytania. Pozostawiony sam na sam z trupem, jeszcze raz zabrałem się do drobiazgowych badań - w miarę jednak jak je przeprowadzałem, twarz moja coraz większe zdradzała zdziwienie. - Nic a nic - szepnąłem. - Nic, oprócz karalucha za komodą. Można by zaiste sądzić, że nie ma tu żadnej podstawy do dalszego działania.

Ha! Oto szkopuł! - w osobie trupa, który głośno i wyraźnie stwierdza fachowemu oku, że zmarł normalnie w ataku sercowym. Wszystkie pozory, konie, niechęć, strach, ukrywanie, przemawiają za czymś niewyraźnym, a trup, patrząc w sufit, obwieszcza - ja zmarłem na serce! Była to fizyczna i medyczna oczywistość, był to pewnik - nikt go nie zamordował dla tej prostej i decydującej przyczyny, że: on wcale nie był zamordowany. Musiałem przyznać, że większość mych kolegów po fachu w tym punkcie umorzyłaby śledztwo. Lecz nie ja! Ja byłem już zbyt śmieszny, zbyt mściwy i zbyt daleko już się zapędziłem. Podniosłem palec do góry, zmarszczyłem brwi. - Zbrodnia nie przychodzi sama, panowie, zbrodnię trzeba wypracować myślowo, obmyślić, wymyślić - pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki.

- Gdy pozory świadczą przeciwko zbrodni - rzekłem mądrze - bądźmy chytrzy, nie dajmy się wziąć na lep pozorom. Gdy zaś przeciwnie logika, zdrowy rozsądek, oczywistość wreszcie stają się adwokatem przestępcy, a pozory przemawiają przeciw niemu, zawierzmy pozorom, nie dajmy się brać na fundusz logice i oczywistości. Dobrze... ale przy wszystkich pozorach, jakże - mówił Dostojewski - przyrządzić pieczeń z zająca, nie mając zająca? Patrzyłem na trupa, trup zaś patrzył w sufit, głosząc niewinność nieskalaną szyją. Oto trudność! Oto szkopuł! Lecz czego się nie da usunąć, to trzeba przeskoczyć - hic Rhodus, hic salta! Czyliż ten martwy przedmiot o rysach ludzkich, który mógłbym, gdybym chciał wziąć w rękę - czyż zastygła twarz ta może stawić istotny opór mej ruchliwej zmiennej fizjonomii, zdolnej wynaleźć minę odpowiednią do każdej sytuacji. I gdy oblicze trupa pozostało to samo - spokojne, acz nieco obrzękłe - moja twarz wyraziła uroczystą chytrość, głupią zarozumiałość i pewność siebie, zupełnie jakbym mówił: - Za stary ja wróbel na te plewy!

- Tak - rzekłem z powagą - fakt oczywisty: zmarły został uduszony.

Wykrętność adwokacka może będzie usiłowała twierdzić, że udusiło go serce? Hm, hm... Nie dla nas te kruczki obrony. Serce jest terminem bardzo rozciągliwym, nawet - symbolicznym. Kogóż to zadowoli, gdy zrywając się na wieść o popełnionym przestępstwie, usłyszy uspokajającą odpowiedź, że to nic, zadusiło serce. Przepraszam, jakie serce? Wiemy, jak zagmatwane, wieloznaczne może być serce, o, serce to worek, w który bardzo wiele można zmieścić - zimne serce mordercy; spopielałe serce rozpustnika; wierne serce kochanki; serce gorące, serce niewdzięczne, serce zazdrosne, zawistne itd.

Rozdeptany karaluch zdaje się nie pozostawać w bezpośrednim związku z przestępstwem. Na razie jedno jest ustalone - zmarły został uduszony, a uduszenie to ma charakter sercowy. Można by także powiedzieć, zważywszy brak wszelkich zewnętrznych obrażeń, iż uduszenie ma charakter typowo wewnętrzny. Tak, oto wszystko... Nic więcej - wewnętrzne, sercowe. Żadnych przedwczesnych wniosków - a teraz dobrze by było przejść się trochę po domu.

Wróciłem na dół. Wchodząc do stołowego, usłyszałem odgłos lekkich, szybko pierzchających kroków - chyba panny Cecylii? - ej, niedobrze uciekać, dzieweczko - prawda zawsze zgoni! Minąwszy jadalnię - a służba nakrywająca do obiadu przyglądała mi się po kryjomu - zapuściłem się wolno w dalsze pokoje, przy czym gdzieś w drzwiach mignęły mi się uchodzące plecy pana Antoniego.

- Jeżeli już mowa o śmierci wewnętrznej, sercowej - rozmyślałem - to przyznać trzeba, że ten stary dom jak żaden inny do tego się nadaje. Ściśle mówiąc, nie ma tu może nic wyraźnie obciążającego - wszelako... - pociągnąłem nosem - wszelako jest popłoch, a w atmosferze jest jakiś odór, odór swoisty - odór z kategorii tych, które można znieść, gdy są własne, podobnie jak odór potu - odór, który określiłbym jako odór czułości rodzinnej... Wciąż wąchając, notowałem pewne szczególiki, które, acz drobne, nie wydawały się zupełnie bez znaczenia. I tak - wypłowiałe, pożółkłe firanki - ręcznie haftowane poduszki - obfitość fotografii i portretów - oparcia wygniecione plecami wielu pokoleń... a oprócz tego przerwany list na białym liniowanym papierze - kawałek masła na nożu w salonie na oknie - szklanka z lekarstwem na komodzie - niebieska wstążka za piecem - pajęczyna, dużo szaf - stare zapachy... Wszystko to składało się na atmosferę szczególnej pieczołowitości, wielkiej serdeczności - serce na każdym kroku znajdowało tu pokarm dla siebie, tak, serce mogło używać na starym maśle, firankach, wstążce, zapachach (a chleb ponosi - zauważyłem). A także trzeba było uznać, że dom był wyjątkowo „wewnętrzny”, która to wewnętrzność uwidoczniała się głównie w wacie okiennej, i wyszczerbionym spodku, z zeschłym, jeszcze z lata, plasterkiem trucizny na muchy.

Ażeby jednak nie powiedziano, że zacietrzewiony w pewnym wewnętrznym kierunku, pominąłem wszelkie inne możliwości - zadałem sobie trud sprawdzenia, czy istotnie z części służbowej domu nie ma przejścia do części mieszkalnej, jak tylko przez kredens - i stwierdziłem, że nie ma - a nawet wyszedłem na dwór i wolno, na pozór - spacerkiem, okrążyłem dom wokoło po rozmokłym śniegu. Nie było do pomyślenia, aby przez drzwi, lub też przez okna opatrzone potężnymi okiennicami, mógł dostać się ktokolwiek do środka w nocy. Z czego wynika, że gdyby w nocy popełniono w tym domu jakikolwiek czyn - to nikt nie mógłby być poszlakowany, oprócz chyba lokajczyka Stefana, który spał w kredensie. - Tak - rzekłem domyślnie - to na pewno lokajczyk Stefan. Nikt inny, tylko on, tym bardziej że z oczu mu patrzy niedobrze.

Tak mówiąc, nadstawiłem uszu - gdyż przez uchylony lufcik dobiegł mnie głos, o jakże różny od tego, który słyszałem jeszcze niedawno i jak rozkoszny, jak obiecujący, głos już nie zbolałej królowej, lecz miotany przerażeniem, niepokojem, roztrzęsiony, osłabły, kobiecy - głos, który, zdawało się, dodawał mi otuchy, chciał mi iść na rękę. - Cecylko, Cecylko... wyjrzyj... czy poszedł już? Wyjrzyj! Nie wychylaj się, nie wychylaj - gotów cię zobaczyć! Gotów jeszcze tutaj wejść - myszkować - czy sprzątnęłaś bieliznę? Czego on szuka? Co zobaczył? Ignaś! O Boże, po cóż on oglądał ten piec, czego chciał od komody? O, to okropne, po całym domu! Ja to nic, ze mną niech robi co chce, ale Antoś, Antoś tego nie zniesie. Dla niego to jest świętokradztwo! Strasznie zbladł, kiedy mu powiedziałam - ach, lękam się, żeby mu nie zbrakło siły.

Jeżeli jednak zbrodnia, jak można uważać za ustalone w drodze badania, była wewnętrzna (myślałem dalej) - to obowiązek nakazuje przyznać, że morderstwo, dokonane przez lokajczyka w celach rabunkowych prawdopodobnie, nie może być w żadnym razie uważane za zbrodnię o charakterze wewnętrznym. Co innego samobójstwo - gdy człowiek sam siebie zabija i wszystko dzieje się wewnątrz - lub ojcobójstwo, gdzie, bądź co bądź, własna krew zabija. Co zaś do karalucha, to morderca musiał zgładzić go z rozpędu.

Snując takie uwagi, zasiadłem w gabinecie z papierosem - wtem wszedł pan Antoni. Ujrzawszy mnie, przywitał się, ale już skromniej trochę niż za pierwszym razem; zdawało się nawet, że jest trochę stropiony.

- Piękny państwo mają dom - rzekłem. - Niesłychanie zacisznie tu, serdecznie - dom co się zowie rodzinny - ciepły... Przypominają mi się czasy dzieciństwa - przypomina się matka, matka w szlafroku, obgryzione paznokcie, brak chusteczki do nosa...

- Dom? Dom - naturalnie...

Myszy są. Ale ja nie o tym. Matka mówiła mi - podobno pan... to jest...

- Na myszy znam doskonały środek - Ratopex.

- A, muszę koniecznie zabrać się energiczniej do nich - energiczniej, dużo energiczniej... Podobno pan był dziś rano u... ojca... to jest raczej, przepraszam - u ciała...

- Byłem.

- A! - I...?

- I? Co - i?

- Podobno pan tam coś... znalazł...

- A tak, znalazłem - zdechłego karalucha.

- Zdechłych karaluchów też jest dużo, to jest - karaluchów samych... chciałem powiedzieć, karaluchów niezdechłych.

- Pan bardzo kochał ojca? - zapytałem, biorąc ze stołu album z widokami Krakowa?

Pytanie to zaskoczyło go wyraźnie. Nie, nie był na nie przygotowany, pochylił głowę, spojrzał w bok, przełknął ślinę i - wymówił półgębkiem z niewypowiedzianym przymusem, ze wstrętem prawie:

- Dosyć...

- Dosyć? To niewiele. Dosyć!

Tylko tyle?

- Dlaczego pan pyta? - zagadnął zduszonym głosem.

- Dlaczego pan taki sztuczny? - odpowiedziałem współczująco, nachylając się ku niemu po ojcowsku, z albumem w rękach.

- Ja? Ja sztuczny? Skąd... pan...?

- Dlaczego pan zbladł w tej chwili?

- Ja? Ja - zbladłem?

- O, o! Spogląda pan spode łba... Nie kończy pan zdań... Rozprawia pan o myszach, karaluchach... Głos zbyt głośny, to znów zbyt cichy, ochrypły lub jakiś piskliwy, aż w uszach wierci - mówiłem poważnie - a ruchy takie nerwowe... A zresztą wszyscy państwo są jacyś - nerwowi i sztuczni. Dlaczego to tak, młody człowieku? Czy nie lepiej prostodusznie - opłakiwać? Hm... kochał pan... dosyć?! A dlaczego skłonił pan przed tygodniem matkę do opuszczenia ojcowskiej sypialni?

Kompletnie sparaliżowany mymi słowami - nie śmiejąc ruszyć ręką ani nogą, ledwie zdołał wykrztusić:

- Ja? Jak to? Ojciec... Ojciec potrzebował... świeżego powietrza...

- Krytycznej nocy pan spał w swoim pokoju na dole?

- Czy ja? Naturalnie, że w pokoju... w pokoju na dole.

Chrząknąłem i poszedłem do siebie, zostawiając go na krzesełku z rękami na kolanach, ze szczelnie zaciśniętymi ustami i ze sztywno zsuniętymi nogami.

Hm, najwidoczniej - nerwowa natura. Nerwowa natura, wstydliwość, nadmierna czułość, nadmierna sercowość... Lecz wciąż jeszcze trzymałem się na wodzy, nie chcąc przedwcześnie nikogo i niczego spłoszyć. Kiedy w swym pokoju myłem ręce i przygotowywałem się do obiadu, wsunął się lokajczyk Stefan, pytając, czy mi czego nie potrzeba? Wyglądał jak odrodzony! Oczy mu latały, postać okazywała służalczą chytrość, a wszystkie władze duchowe pobudzone były w najwyższym stopniu! Zapytałem: - No, cóż mi tam powiesz nowego?

Odpowiedział jednym tchem: - A, bo pan sędzia pytał, czy ja spałem przedwczorajszej nocy w kredensie? To chciałem powiedzieć, że tej nocy, wieczorem, młody pan zamknął drzwi kredensu na klucz od strony stołowego. Zapytałem: - Czy pan nigdy nie zamykał tych drzwi na klucz? - Nigdy a nigdy. Ten jeden raz zamknął, a i to myślał pewnie, że śpię, bo już była późna godzina - ale ja jeszcze nie spałem i słyszałem, jak podszedł i zamykał. Kiedy odemknął z klucza, to nie wiem, bo zasnąłem - dopiero nad ranem mnie zbudził, że nasz pan nieżywy, a wtedy drzwi były już otwarte.

- A więc w nocy, z niewyjaśnionych przyczyn, syn zmarłego zamyka na klucz drzwi kredensu! Zamyka na klucz drzwi kredensu? - Cóż to miało znaczyć?

- Tylko niech pan sędzia nie mówi, że ja mówiłem.

Nie darmo określiłem tę śmierć jako wewnętrzną!

Zamknięto drzwi, by nikt obcy nie miał do niej dostępu! Sieć coraz bardziej zacieśniała się, coraz wyraźniej widać było pętlę, zaciskającą się na szyi mordercy. - Czemuż jednak, zamiast objawić tryumf, uśmiechnąłem się tylko dość głupio? - Gdyż - niestety, trzeba było przyznać - brakowało czegoś równie przynajmniej ważnego, co pętla na szyi mordercy, to jest pętli na szyi zamordowanego. Przeskoczyłem wprawdzie ten szkopuł, dałem skok naiwny przez szyję, jaśniejącą nieskalaną bielą, ale wszak nie można być wiecznie w rozgrzeszającym stanie namiętności. Dobrze, zgadzam się, (mówiąc na stronie), byłem w furii, z tych czy z innych względów nienawiść, wstręt, uraza, zaślepiły mnie i kazały upierać się przy jaskrawym absurdzie, to ludzkie, to każdy zrozumie; lecz wszak nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie - ustatkować się, nadejdzie, jak mówi Pismo, dzień Sądu. A wtedy... hm... ja powiem - tu jest morderca, a trup powie - ja zmarłem na serce. I co? Co powie Sąd?

Przypuśćmy, że Sąd zapyta: - Pan twierdzi, że zmarły został zamordowany? Na jakiej podstawie?

Odpowiem: - Gdyż rodzina jego, proszę Sądu, żona jego i dzieci, a zwłaszcza syn, zachowują się dwuznacznie, zachowują się tak, jakby go zamordowali - to rzecz niewątpliwa.

- Dobrze - lecz jakimże sposobem mógł zostać zamordowany, skoro nie jest zamordowany, skoro z pełną oczywistością wynika z ekspertyzy sądowo-lekarskiej, że umarł po prostu w ataku sercowym?

A wówczas wstanie adwokat, ten płatny krętacz, i w długiej mowie, powiewając rękawami togi, pocznie udowadniać, że jest to nieporozumienie, mające źródło w mym niskim sposobie myślenia, że ja pomieszałem zbrodnię i żałobę, albowiem to, co wziąłem za wyraz nieczystego sumienia, jest tylko wyrazem trwożliwości uczucia, które ucieka i kurczy się przed zimnym dotknięciem obcego. I znów powróci nieznośny, uprzykrzony refren - jakimże cudem został zamordowany, skoro wcale nie jest zamordowany? Skoro na ciele nie znać najmniejszych nawet śladów uduszenia?

Szkopuł ten tak mnie dręczył, że przy obiedzie, po prostu dla siebie samego, by zagłuszyć strapienie i przynieść ulgę dojmującym wątpliwościom, bez żadnych poza tym intencji, zacząłem dowodzić, iż zbrodnia w istocie swojej nie jest fizyczna, lecz par excellence - psychiczna. Oprócz mnie, jeśli się nie mylę, nikt nie zabierał głosu. Pan Antoni nie odezwał się słowem, nie wiem, czy nie uznając mnie godnym, jak poprzedniego wieczoru, czy też dlatego, że bał się, by głos nie wypadł trochę ochryple. Matka-wdowa siedziała pontyfikalnie, wciąż, zdaje się, śmiertelnie obrażona, a ręce jej drżały, dążąc do zapewnienia sobie bezkarności. Panna Cecylia cicho połykała zbyt gorące płyny. Ja zaś z wyżej wymienionych pobudek wewnętrznych, nie zdając sobie sprawy z nietaktu, jaki popełniam, ani też z pewnych naprężeń w atmosferze, rozprawiałem potoczyście, długo i szeroko. - Wierzcie mi, moi państwo, fizyczny kształt czynu, zmaltretowane ciało, nieład w pokoju, wszelkie tak zwane ślady, to szczegół całkiem drugorzędny, dodatek, ściśle biorąc, do właściwej zbrodni. Formalność sądowo-lekarska, ukłon zbrodniarza w stronę władz, nic więcej. Właściwa zbrodnia dokonywa się zawsze w duszy. Zewnętrzne szczegóły... mój Boże! Zacytuję chociażby taki wypadek: siostrzeniec wbija nagle w plecy, nie wiadomo dlaczego, wujowi-dobroczyńcy, który przez trzydzieści lat obsypywał go łaskami - długą, staromodną szpilkę od kapelusza.

I proszę! - Taka wielka zbrodnia psychiczna, a taki mały, niedostrzegalny ślad fizyczny, maleńka dziurka w plecach od ukłucia szpilką. Siostrzeniec ten tłumaczył się potem, że przez roztargnienie wziął plecy wuja za kapelusz kuzynki. Któż mu uwierzy?

Tak, tak, fizycznie biorąc, zbrodnia jest drobiazgiem, tylko duchowo jest trudna. Wobec nadzwyczajnej kruchości organizmu, można zamordować przypadkiem, jak ten siostrzeniec, przez roztargnienie - nie wiadomo skąd, nagle, bach, leży trup.

Pewna kobieta, najzacniejsza w świecie, zakochana po uszy w swym mężu, w pełni miodowych miesięcy, spostrzega w malinach, na talerzu małżonka, białego, podługowatego robaczka - a trzeba wam wiedzieć, że mąż nienawidził nade wszystko tych ohydnych liszek. Zamiast go ostrzec, patrzy z filuternym uśmieszkiem, a potem mówi - zjadłeś robaka. - Nie! - krzyczy przerażony mąż. - Ależ tak - odpowiada żona i opisuje go - był taki a taki, tłusty, biały. Dużo śmiechu, przekomarzania się, mąż niby zagniewany wznosi ręce do nieba, biadając nad złośliwością żony. Zapomniano o tym. A po tygodniu lub dwóch, żona wielce zdziwiona, gdy mąż chudnie, schnie, zrzuca wszystkie pokarmy, brzydzi się własną ręką, nogą i (wybaczcie państwo określenie) już nie jeździ do Rygi, ale rzec można - stale przebywa w Rydze. Wzrastający wstręt do siebie samego, okropna choroba! I pewnego dnia wielki płacz, straszny jęk, umarł nagle, zwymiotował siebie, pozostała tylko głowa i gardło, resztę zaś zrzucił do kubełka. Wdowa w rozpaczy - dopiero w ogniu krzyżowych pytań wyszło na jaw, że w najtajniejszych głębinach jaźni czuła nienaturalną skłonność do wielkiego buldoga, którego jej mąż wybił na krótko przed zjedzeniem malin.

Albo w pewnym arystokratycznym rodzie syn, który zamordował matkę w ten sposób, że nieustannie powtarzał drażniące słówko: - proszę siadać! Na przewodzie sądowym do ostatka udawał niewinnego. O, zbrodnia jest tak łatwa, że aż dziwno, iż tyle osób umiera śmiercią naturalną... zwłaszcza, jeśli przyplącze się do tego serce, serce - ten tajemny łącznik pomiędzy ludźmi, ten podziemny, zawiły korytarz pomiędzy tobą a mną, ta pompa ssąco-tłocząca, która tak doskonale umie wyssać i tak cudownie tłoczy... Potem dopiero żałoba, pogrzebowe miny, dostojeństwo boleści, majestat śmierci - ha, ha - a wszystko w tym celu, by „uszanowano” cierpienie i przypadkiem nie wglądnięto bliżej w to serce, które po cichu, okrutnie zamordowało!

Siedzieli, jak myszy pod miotłą, nie śmiejąc przerywać! - gdzież ta duma z poprzedniego wieczoru? - Wtem wdowa rzuca serwetę, blada, jak śmierć, podwójnie dygocąc rękami i wstaje od stołu. Rozkładam dłonie. - Bardzo przepraszam. Nie chciałem urazić. Mówię tylko ogólnikowo o sercu, o worku sercowym, w którym tak łatwo schować trupa.

- Nikczemny! - wyrzuca z siebie, ciężko falując piersiami. Syn, córka zrywają się od stołu.

- Drzwi! - wykrzykuję. - Dobrze - nikczemny! Ale proszę powiedzieć, dlaczego zamknięto na klucz drzwi tej nocy?!

Pauza. Nagle wybucha nerwowym, jęczącym płaczem Cecylia i mówi szlochając:

- Drzwi, to nie mama. To ja zamknęłam. To ja!

- Nieprawda, córko, to ja kazałam zamknąć drzwi! Dlaczego poniżasz się przed tym człowiekiem?

- Mama kazała, ale ja chciałam... ja chciałam... ja też chciałam zamknąć drzwi i ja zamknęłam.

- Przepraszam - mówię - zaraz... Jak to? - (przecież to Antoni zamknął drzwi kredensu)... O jakich drzwiach mowa?

- Drzwi... drzwi od sypialnego ojczulka... To ja zamknęłam!

- To ja zamknęłam... Zabraniam ci tak mówić, słyszysz? Ja kazałam!

Jak to? - Więc i one zamykały drzwi? Tej nocy, której ojciec miał umrzeć, syn zamyka na klucz drzwi kredensu, a matka z córką zamykają drzwi swego pokoju!

- A dlaczego panie zamknęły te drzwi - zapytuję gwałtownie - wyjątkowo, akurat tej nocy? W jakim celu?

Konsternacja! Milczenie! Nie wiedzą! Opuszczają głowy! Teatralna scena. Wtem odzywa się wzburzony głos Antoniego.

- Nie wstyd wam tłumaczyć się?

I to przed kim? Milczcie!

Chodźmy stąd!

- A to może pan mi powie, dlaczego tej nocy zamknął pan na klucz drzwi kredensu, odcinając służbie dostęp do pokoi?

- Ja? Zamknąłem?

- A co? Może pan nie zamknął?

Są świadkowie! To może być udowodnione!

Znów milczenie! Znów konsternacja! Kobiety patrzą z przerażeniem. Wreszcie syn, jakby przypominając sobie coś, co było dawno, oświadcza bezdźwięcznie:

- Zamknąłem.

- A dlaczego? Dlaczego pan zamykał? Czy może z powodu przeciągów?

- Tego nie potrafię wyjaśnić - odpowiada z trudną do opisania wyniosłością - i opuszcza pokój.

Resztę dnia spędziłem u siebie. Nie zapalając świecy, długo chodziłem wzdłuż i wszerz, od ściany do ściany. Na dworze mrok gęstniał, płaty śniegu coraz jaskrawiej znaczyły się w opadającym cieniu nocy, a powikłane szkielety drzew osaczały dom zewsząd. - A to mi dom! Dom morderców, dom potworny, gdzie grasuje zimny, zamaskowany mord z premedytacją, dom dusicieli! Serce?! Ja od razu wiedziałem, czego spodziewać się po tym dobrze wykarmionym sercu i jakie ojcobójstwo potrafi sprawić to serce, spęczniałe na tłuszczu, na maśle i cieple rodzinnym! Wiedziałem, ale nie chciałem mówić przed czasem! A tak się pysznili! Takich żądali hołdów! Uczucie? Niech powiedzą raczej, czemu zamykali drzwi?

Dlaczego jednak w tej chwili, kiedy miałem już wszystkie nici w ręku i mogłem palcem wytknąć zbrodniarza - traciłem czas na darmo, zamiast działać? Szkopuł, szkopuł - szyja biała, nietknięta i jak ten śnieg na dworze, im mroczniej, tym bielsza. Trup najwidoczniej był w zmowie z bandą morderców. Jeszcze raz wysiliłem się i zaatakowałem trupa już z frontu, z otwartą przyłbicą - nazywając rzeczy po imieniu i wyraźnie wskazując na sprawcę. Było to tak samo, co gdybym walczył ze stołkiem. Jakkolwiek wytężałem wyobraźnię, intuicję, logikę, szyja pozostawała szyją, a biel - bielą, z charakterystycznym uporem martwego przedmiotu. Zatem nie pozostawało nic innego, jak tylko do ostatka zgrywać się i obstawać przy mściwym zaślepieniu i niedorzeczności i czekać, czekać - licząc naiwnie na to, że skoro trup nie chce, może - może - zbrodnia sama wypłynie na wierzch jak oliwa. - Próżnowałem? Tak, lecz stąpania moje rozlegały się w domu, każdy słyszał, że chodzę bez przerwy i zapewne oni tam, na dole, nie próżnowali.

Minęła pora kolacji. Zbliżała się jedenasta, a ja nie ruszałem się z pokoju, wciąż wymyślając im od łotrów i zbrodniarzy, tryumfując, a zarazem ufając na stronie resztkami sił, że upór i wytrwałość zostaną nagrodzone - że sytuacja da się przecież ubłagać tyloma staraniami, tyloma rozmaitymi minami, takiej namiętności, że w końcu nie będzie mogła się oprzeć, że natężona, doprowadzona do ostateczności, musi się jakoś rozwiązać, urodzić coś, urodzić coś już nie z dziedziny fikcji, lecz coś rzeczywistego. Wszak nie mogliśmy wiecznie trwać tak - ja na górze, oni - na dole, musiał ktoś zawołać „pas”, a wszystko zależało od tego, kto zawoła pierwszy. Cicho było i głucho. Wyjrzałem na korytarz, ale z dołu nic nie dochodziło. Co oni mogli tam robić? Czy robią aby, co do nich należy, czy jeśli ja tutaj tryumfuję z powodu tych drzwi pozamykanych, oni tam ze swej strony dostatecznie boją się, naradzają, wytężają słuch, łowiąc odgłosy mych kroków, czy dusze ich nie lenią się wypracowywać to w sobie? Ach, odetchnąłem, gdy około północy usłyszałem wreszcie stąpanie w korytarzu i ktoś zapukał. - Proszę - zawołałem.

- Wybaczy pan - rzekł Antoni, siadając na krześle, które mu wskazałem. Wyglądał niedobrze - ziemiście i blado - i widać było, że składna wymowa nie będzie jego najsilniejszą stroną. - Pańskie zachowanie... a ostatnio - te słowa... Słowem - co to ma znaczyć?! Albo niech pan wyjedzie... i to natychmiast!... albo niech pan powie! To szantaż! - wybuchnął.

- Nareszcie pan zapytał - rzekłem. - Późno! A i to pyta pan bardzo ogólnikowo. Co mam właściwie powiedzieć? Dobrze jednak - proszę: ojciec pański został...

- Co? Co został?

- Został uduszony.

- Uduszony. Dobrze. Uduszony

- żachnął się z jakąś dziwną satysfakcją.

- Pan się cieszy?

- Cieszę się.

Przeczekałem chwilę, po czym rzekłem:

- Czy miał pan jeszcze jakie pytanie?

Wybuchnął:

- Ale przecież nikt nie słyszał krzyków ani hałasu!

- Po pierwsze, w sąsiedztwie spały jedynie matka pańska i siostra, które szczelnie zamknęły drzwi na noc. Po wtóre, zbrodniarz mógł od razu zadławić ofiarę, która...

- Dobrze, dobrze - szepnął - dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno. Jeszcze to: kto zdaniem pana... kogo pan o czyn ten...

- Podejrzewa - nieprawdaż?

Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi - czy, według pana, do domu tak szczelnie zamykanego, strzeżonego przez stróża i przez czujne psy, mógłby się dostać w nocy ktoś z zewnątrz? Pan powie zapewne, że psy usnęły wraz ze stróżem, a przez zapomnienie pozostawiono otworem wejściowe drzwi? Co? Fatalny zbieg okoliczności?

- Nikt nie mógł wejść - odparł z dumą. Siedział wyprostowany i widać było, że - nieruchomo - gardzi mną, gardzi z całej duszy.

- Nikt - potwierdziłem skwapliwie, ciesząc się z góry na widok dumy. - Nikt absolutnie! A więc pozostaje jedynie troje państwa i trzech służących. Ale służący również mieli odcięty dostęp, gdyż pan... nie wiadomo czemu... zamknął na klucz drzwi od kredensu. Czy może będzie pan utrzymywał teraz, że pan nie zamykał?

- Zamknąłem!

- A dlaczego, w jakim celu pan zamykał?

Zerwał się z krzesła. - Niech pan się nie zgrywa! - rzekłem i tą krótką uwagą osadziłem go na miejscu. Gniew jego zmartwiał, sparaliżowany, urywając się piskliwym tonem.

- Zamknąłem - nie wiem - machinalnie - powiedział z trudnością i szepnął dwukrotnie:

- Uduszony. Uduszony.

Nerwowa natura! Wszyscy oni, to były głębokie, nerwowe natury.

- A ponieważ matka pańska i siostra również... machinalnie zamknęły drzwi swej sypialni (a zresztą trudno przypuszczać - prawda?), więc pozostaje... pan wie, kto pozostaje. Pan jeden miał wolną drogę do ojca tej nocy. Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły i ktoś tam klaszcze za borem.

Wybuchnął:

- A więc to ma znaczyć niby... że ja... że ja... Ha, ha, ha!

- A ten śmiech ma znaczyć niby, że to nie pan - zauważyłem i śmiech jego skończył się po paru wysiłkach, przeciągłym fałszem.

- Nie pan? - ale w takim razie, młody człowieku - zagadnąłem ciszej - proszę wytłumaczyć mi - dlaczego nie uronił pan ani jednej łzy?

- Łzy?

- Tak, łzy. Tak mi wyszeptała pańska matka, o zaraz na początku, jeszcze wczoraj na schodach. To zwykłe u matek, że lubią kompromitować i zdradzać swe dzieci. A teraz przed chwilą - pan się zaśmiał. Oświadczył pan, że pan cieszy się ze śmierci ojca! - rzekłem z tak tryumfalną tępotą, łapiąc go za słówko, że opadłszy z sił, spojrzał na mnie jak na ślepe narzędzie tortury.

Lecz czując, że sprawa staje się poważna, spróbował, wytężając całą siłę woli, poniżyć się do tłumaczenia - w formie avis au lecteur, komentarza na stronie, który ledwie mu przeszedł przez gardło.

- To była... to ironia... Pan rozumie?... Na odwrót... Umyślnie.

- Ironizować śmierć ojca?

Milczał, a wtedy szepnąłem poufnie, prawie w samo ucho:

- Dlaczego pan się tak wstydzi? Przecież śmierć ojca - to nic wstydliwego.

Wspominając ten moment - cieszę się, że wyszedłem bez szwanku - aczkolwiek nie poruszył się wcale.

- A może pan się wstydzi, bo pan kochał? Może naprawdę pan kochał?

Wyjąkał z trudem - z obrzydzeniem - z rozpaczą:

- Dobrze. Jeśli pan koniecznie... jeśli... to tak, niech będzie... kochałem.

I rzucając coś na stół, krzyknął:

- Proszę, to jego włosy!

Rzeczywiście, był to kosmyk włosów. - Dobrze - rzekłem - niech pan je zabierze.

- Nie chcę! Może pan je zabrać! Daję panu!

- Na cóż te wybuchy? Dobrze - kochał pan - zgoda. Jeszcze tylko jedno pytanie (bo ja tam, jak pan widzi, nic a nic nie rozumiem się na tych waszych romansach). Przyznaję, tym kosmykiem pan mnie prawie przekonał, ale - widzi pan - ja głównie jednej rzeczy nie pojmuję.

Tu znów zniżyłem głos i szepnąłem do ucha.

- Kochał pan, dobrze, ale dlaczego w tej miłości tyle wstydu, tyle pogardy?

Zbladł, nic nie mówił.

- Tyle okrucieństwa, tyle wstrętu? Dlaczego pan ukrywa się z nią, jak zbrodzień ze zbrodnią? Pan nie odpowiada? Pan nie wie? Może ja za pana będę wiedział.

Kochał pan - owszem - ale kiedy ojciec się rozchorował... nadmienia pan matce o potrzebie świeżego powietrza. Matka, która zresztą również kocha - słucha, kiwa głową. Racja, racja, dobre powietrze nie zawadzi, przenosi się więc obok do pokoju córki - i tam będę blisko na każde zawołanie chorego. Czy może nie tak było? Może pan sprostuje?

- Tak było!

- O właśnie! Ze mnie, wie pan, stary wróbel. Mija tydzień. Pewnego wieczoru matka z siostrą zamykają na klucz drzwi od sypialni. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć! Czyż potrzeba się zastanawiać nad każdym przekręceniem klucza w zamku? Raz, dwa - przekręciły, machinalnie i hop do łóżek. Tak, a jednocześnie pan zamyka na dole drzwi od kredensu. Dlaczego? Czyż każdą drobną czynność tego rodzaju można uzasadnić? Równie dobrze można by wymagać uzasadnienia, dlaczego pan w tej chwili siedzi, a nie stoi.

Zerwał się na równe nogi, a potem usiadł z powrotem i rzekł:

- Tak, właśnie tak było! Tak było, jak pan mówi!

- A potem przychodzi panu na myśl, że ojciec - może jeszcze czegoś potrzebować. A może - myśli pan - matka i siostra zasnęły, a ojciec - czegoś potrzebuje. A więc cicho, bo po co budzić śpiących, cicho idzie pan do pokoju ojca po skrzypiących schodach. No, a kiedy pan już znalazł się w pokoju - dalszy ciąg nie potrzebuje komentarzy - wtedy już machinalnie - jazda na całego.

Słuchał, nie wierząc własnym uszom, lecz nagle - jakby się ocknął i jęknął z akcentem rozpaczliwej szczerości, którą tylko wielki strach potrafi natchnąć:

- Ależ kiedy ja wcale tam nie byłem! Ja cały czas byłem u siebie na dole! - Zamknąłem nie tylko drzwi kredensu, ale także i sam zamknąłem się na klucz - ja także zamknąłem się w moim pokoju... To jakaś pomyłka!

Krzyknąłem:

- Co? - więc i pan się zamknął? - więc wreszcie wszyscy się pozamykali?... Więc któż w takim razie?...

- Nie wiem, nie wiem - odparł zdumiony, trąc czoło. - Teraz dopiero zaczynam rozumieć - że może spodziewaliśmy się czegoś - może czekaliśmy na coś - może przeczuwaliśmy i - ze strachu, ze wstydu - wybuchnął naraz brutalnie - każdy u siebie na klucz... gdyż chcieliśmy, żeby ojciec - żeby ojciec - sam się z tym załatwił!

- Ach, więc przeczuwając, że śmierć się zbliża, pozamykaliście się na klucz przed tą nadchodzącą śmiercią? Więc jednak - czekaliście na to morderstwo?

- Myśmy czekali?

- Tak. Lecz w takim razie któż go zamordował? Bo jest zamordowany, a wyście tylko czekali, a nikt obcy nie mógł się dostać żadną miarą.

Milczał.

- Ależ kiedy ja rzeczywiście byłem w swoim pokoju - zamknięty - szepnął, gnąc się pod ciężarem nieodpartej logiki. - To jakaś pomyłka.

- Lecz w takim razie któż go zamordował? - rzekłem pracowicie. - Któż go zamordował?

Zamyślił się - jakby czynił okropny rachunek sumienia - był blady, nieruchomy, ze wzrokiem wycofanym w głąb pod opuszczonymi prawie powiekami.

Czy dojrzał co, tam w głębi swojej? Co dojrzał? Może zobaczył siebie wstającego z łóżka i ostrożnie wstępującego na zdradliwe schody, z rękami gotowymi do czynu? I może przez chwilę tylko ogarnęła go wątpliwość, że jednak, kto wie, czy taka rzecz - byłaby absolutnie nie do pomyślenia. Być może w tej jednej sekundzie nienawiść ukazała mu się jako dopełnienie miłości, kto wie (to tylko moje przypuszczenie), czy w tym jednym mgnieniu oka nie dojrzał dwoistości strasznej wszelkiego uczucia - iż miłość i nienawiść są dwoma obliczami tego samego. To zaś objawienie oślepiające choć przelotne (taka przynajmniej jest moja interpretacja) musiało spustoszyć w nim znienacka wszystko - i on sam sobie stał się nie do zniesienia ze swoją litością. I choć to trwało tylko chwilę - wystarczyło; wszak już od dwunastu godzin zmuszony był walczyć z moim podejrzeniem, od dwunastu godzin czuł za sobą bezsensowny, uporczywy pościg i zapewne tysiąc razy przetrawiał w sobie absurdalność myśli - pochylił głowę, jak człowiek złamany, a potem podniósł ją, spojrzał na mnie z bliska z niezmierną zawziętością i rzekł wyraźnie, w samą twarz:

- To ja. Ja - pojechałem.

- Jak to - pojechałem?

- Pojechałem, mówię, bo jazda

- jak pan mówił - machinalnie - jazda na całego.

- Co?! Prawda! Pan się przyznaje? To pan? Pan - naprawdę?

- Ja. Ja pojechałem.

- Aa - właśnie. A cała rzecz nie trwała dłużej nad minutę.

- Nie dłużej. Najwyżej minuta. I to nie wiem, czy nie za długo liczymy - minuta. A potem wróciłem do siebie, położyłem się do łóżka i zasnąłem - a przed zaśnięciem ziewnąłem i pomyślałem, dobrze pamiętam, że, ho, ho, jutro trzeba będzie wstać rano!

Zdumiałem się - tak gładko wszystko wyznawał; nie tyle nawet gładko, bo głos mu chrypiał, ile zajadle, z niezwykłą rozkoszą. Nie można było wątpić! Nikt nie mógł zaprzeczyć! Tak - ale szyja, co zrobić z szyją, która w pokoju sypialnym na górze tępo obstaje przy swoim? Myśl moja pracowała gorączkowo - ale co poradzi myśl przeciw bezmyślności trupiej?

Zgnębiony spojrzałem na mordercę, który jakby - czekał. I trudno mi wytłumaczyć - lecz w tej chwili pojąłem, że nie pozostaje mi już nic innego jak szczere wyznanie. Próżne było dalsze walenie głową o mur, to jest o szyję - beznadziejny był dalszy opór i wykręty. I jak tylko to pojąłem, od razu powziąłem do niego wielkie zaufanie. Pojąłem, żem się zagalopował, że nabroiłem odrobinę za dużo - i w opresji, zmęczony, zziajany tyloma wysiłkami, tyloma minami, stałem się nagle dzieckiem, małym bezradnym chłopczykiem i zapragnąłem starszemu bratu zwierzyć błąd i psotę. Zdawało mi się, że on zrozumie... i chyba nie odmówi rady... - Tak - myślałem - nic innego nie pozostaje, jak szczere wyznanie... On zrozumie, on pomoże! On tu wynajdzie sposób! Lecz na wszelki wypadek wstałem i zbliżyłem się nieznacznie do drzwi.

- Widzi pan - rzekłem, a wargi mi cokolwiek latały - jest tu pewien szkopuł... pewna przeszkoda - czysto formalna zresztą - nic ważnego. Chodzi o to, że - brałem już za klamkę - że właściwie ciało nie wykazuje śladów uduszenia. Fizycznie biorąc - on wcale nie został uduszony, lecz zmarł zwyczajnie w ataku sercowym. Szyja, wie pan, szyja!... Szyja jest nietknięta!

To powiedziawszy, dałem nura przez uchylone drzwi i co sił popędziłem korytarzem. Wpadłem do pokoju, gdzie leżał umarły, i ukryłem się w szafie - i z pewną ufnością, choć i ze strachem, oczekiwałem. Czarno było, ciasno i duszno, a spodnie nieboszczyka trącały mię w policzek. Czekałem długo, zacząłem już wątpić, myślałem, że nic nie nastąpi i że zostałem podle wystrychnięty na dudka, że mię oszukali! Wtem cicho otworzyły się drzwi i ktoś wsunął się ostrożnie - po czym doszedł mię odgłos okropny, łóżko trzeszczało jak szalone, w doskonałej ciszy, ex post załatwiano wszystkie formalności! Po czym kroki oddaliły się, jak przyszły. Kiedy po długiej godzinie drżący i spotniały wydostałem się z szafy, gwałt i przemoc panowały wśród pomieszanej pościeli, ciało rzucone było na ukos przez zmiętą poduszkę, a na szyi zmarłego widniały wyraźne odciski wszystkich dziesięciu palców. Lekarze-eksperci krzywili się wprawdzie na te odciski, mówili, że coś z tym nie jest tak, jak być powinno - jednakże odciski te, łącznie z wyraźnym przyznaniem się zbrodniarza na rozprawie, uznane zostały za dostateczną podstawę.

Biesiada u hrabiny Kotłubaj

Trudno orzec z zupełną pewnością, co ugruntowało zażyłość moją z hrabiną Kotłubaj - naturalnie, mówiąc o zażyłości, mam na myśli ten nikły stopień zbliżenia, jaki istnieć może pomiędzy rasową i w każdej swej kosteczce arystokratyczną członkinią Towarzystwa a jednostką sfery zacnie i godnie - lecz tylko mieszczańskiej. Jak sobie pochlebiam, może pewna szczytność, którą udaje mi się czasem przejawić w sprzyjających okolicznościach, głębsze spojrzenie oraz pewien zmysł dla idealizmu, zniewoliły ku mnie wybredną sympatię hrabiny. - Od dziecka bowiem czułem się myślącą trzciną i cechował mnie pociąg do spraw podnioślejszych, a często długie godziny trawię na roztrząsaniu spraw pięknych i wzniosłych.

Tak więc bezinteresowna dociekliwość, ta szlachetność myślenia, to romantyczne, arystokratyczne, idealistyczne, anachroniczne z lekka w dzisiejszej dobie nastawienie umysłu zyskało mi, jak przypuszczam, dostęp do ptifurków hrabiny i do jej nieprawdopodobnych obiadów piątkowych. Gdyż hrabina była z tego typu kobiet wyższych, z jednej strony - ewangeliczna, z drugiej - renesansowa, patronowała na dobroczynnych wentach, a zarazem hołdowała muzom. Budziły podziw jej rozliczne dzieła miłosierdzia - słynęły szeroko jej dobroczynne herbatki, artystyczne five o'clock'i, na których występowała jak jaka Medyceuszka - a zarazem nęcił swą ekskluzywnością mniejszy salon jej pałacu, w którym to mniejszym salonie hrabina przyjmowała tylko szczupłą garstkę prawdziwie bliskich i zaufanych gości.

Lecz najsłynniejsze były postne obiady piątkowe hrabiny.

Obiady te miały - jak sama mówiła - charakter wytchnienia w pasmie codziennej filantropii, były one czymś w rodzaju święta i odlotu. - Chcę mieć coś także dla siebie - rzekła hrabina ze smętnym uśmiechem, zapraszając mnie po raz pierwszy, przed dwoma miesiącami, na jeden z tych obiadów. - Proszę przyjść do mnie w piątek. Trochę śpiewu, muzyki, trochę osób najbliższych - no i pan... a dlatego w piątek, aby nie było nawet cienia myśli o tym mięsie -

wzdrygnęła się lekko - o tym waszym wiecznym mięsie i o tej krwi. Za dużo mięsożerności! Za dużo oparów mięsnych! Nie widzicie już szczęścia poza krwistym befsztykiem - uciekacie od postów - wstrętne ochłapy mięsne żarlibyście bez przerwy dzień cały. Rzucam rękawicę - dodała z subtelnym zmrużeniem oczu, jak zawsze znacząco i symbolicznie. - Pragnę przekonać, że post nie jest dietą, lecz - ucztą dla ducha. - Co za zaszczyt - być w liczbie dziesięciu, piętnastu najwyżej osób, które dostąpiły postnych obiadów hrabiny!

Wyższy świat zawsze pociągał mię i magnetyzował, a cóż dopiero świat tych obiadów.

Zdaje się, że ukrytą myślą hrabiny Kotłubaj były niejako nowe okopy Świętej Trójcy przeciw współczesnemu barbarzyństwu (nie darmo krew

Krasińskich płynęła w jej żyłach) - zdaje się, że hołdowała ona temu głębokiemu przekonaniu, iż arystokracja rodowa nie tylko powołana jest do zewnętrznego uświetniania zabaw i przyjęć, lecz że we wszelkich dziedzinach, również duchowych i artystycznych, mocą swej wyższości rasowej zdolna jest zapewnić sobie samowystarczalność - że przeto, dla urzeczywistnienia prawdziwie wzniosłego salonu, wystarczy pod każdym względem salon arystokratyczny. Była to myśl archaiczna, nieco z Bożej łaski, lecz w każdym razie - w czcigodnym swym archaizmie niesłychanie śmiała i głęboka, taka, jakiej bezwzględnie należało spodziewać się po potomkini hetmanów. I rzeczywiście, kiedy przy stole, w antycznej jadalni, z dala od trupów i mordu, od miliarda zarzynanych wołów, przedstawiciele najstarszych rodów pod przewodnictwem hrabiny wskrzeszali platońskie sympozjony - zdawało się, że duch poezji i filozofii unosi się pośród kryształów i kwiatów, a oczarowane słowa same układały się w rymy.

Był tam na przykład jeden książę, który na prośbę hrabiny objął rolę intelektualisty i filozofa, a czynił to tak po książęcemu, tak piękne i szlachetne wygłaszał idee, że zawstydzony Platon, słysząc to, stanąłby chyba z serwetą za jego krzesłem, by zmieniać półmiski. Była baronowa, która podjęła się uświetnić zebrania śpiewem, chociaż nigdy przedtem nie uczyła się śpiewu i wątpię, czy Ada Sari dobyłaby z siebie z tej okazji tyle dobrego tonu. Coś nad wyraz cudownego, cudownie jarskiego, powiedziałbym - luksusowo jarskiego, zawierała gastronomiczna wstrzemięźliwość tych przyjęć, a olbrzymie fortuny skromnie pochylone nad porcją kalarepki czyniły niezapomniane wrażenie, zwłaszcza na tle straszliwej mięsożerności współczesnych stosunków. Nawet zęby nasze, zęby gryzoniów, zdawały się tracić tutaj swoje Kainowe piętno... Co się zaś tyczy kuchni, to bezsprzecznie kuchnia jarska hrabiny nie miała sobie równych; nadzwyczaj zawiesisty był smak jej faszerowanych ryżem pomidorów, a jej omlety ze szparagami były zjawiskowe pod względem jędrności i woni.

Tego piątku, o którym mowa, zostałem ponownie po paru miesiącach zaszczycony zaproszeniem i nie bez nieuniknionej tremy wjeżdżałem skromną dorożką pod starożytny fronton pałacu położonego tuż pod Warszawą. Ale zamiast spodziewanych kilkunastu osób, zastałem jedynie z gości dwoje i to bynajmniej nie najznakomitszych - starą bezzębną markizę, która z konieczności oddawała się jarzynom przez wszystkie dni tygodnia, oraz pewnego barona, a mianowicie barona de Apfelbaum, z rodziny nieco wątpliwej, który liczbą milionów oraz matką - z domu książąt Pstryczyńskich - okupywał liczbę przodków oraz fatalny nos. Wyczułem też zaraz na wstępie niedostrzegalny prawie dysonans... jakby pewne niedostrojenie... a co więcej zupa z dyni pasztetowej - sp~ecialit~e de la maison - zupa z dyni na słodko - duszonej do miękkości, którą podano na pierwsze danie, okazała się nadspodziewanie mizerna, wodnista i beztreściwa. Pomimo to nie zdradziłem najmniejszego zdziwienia ani zawodu (tego rodzaju objawy były wszędzie na miejscu, lecz nie u hrabiny Kotłubaj), a natomiast z twarzą rozjaśnioną i wniebowziętą zdobyłem się na komplement:

Cóż za doskonała zupa i to bez żadnego mordu, ani trupa.

Jak zaznaczyłem, na przyjęciach piątkowych hrabiny mowa wiązana sama wypływała na usta w następstwie wyjątkowej harmonii i polotu tych zebrań - byłoby wprost niewłaściwością nie przeplatać rymem okresów prozy. Wtem - moje przerażenie!

- Baron de Apfelbaum, który, jako niezmiernie delikatny poeta i wybredny smakosz, był podwójnym wielbicielem uskrzydlonej gastronomii naszej gospodyni, nachyla się do mnie i szepce do ucha ze źle skrywanym wstrętem i ze złością - której nigdy się po nim nie spodziewałem:

Dobra byłaby ta zupa,

gdyby kucharz nie był...

Zdumiony tym wybrykiem, zakaszlałem. Co chciał powiedzieć? Na szczęście baron opamiętał się w ostatniej chwili. Cóż tu się stało od mojej poprzedniej bytności - obiad wydawał się zaledwie widmem obiadu, jedzenie było kiepskie, a nosy zwieszone na kwintę. Po zupie podano drugie danie - półmisek chudej i skąpej marchewki w zaprażce. Podziwiałem siłę duchową hrabiny! Blada, w czarnej toalecie z rodowymi brylantami, wchłaniała z całą odwagą nijaką potrawę, zmuszając do pójścia w jej ślady - i ze zwykłą umiejętnością skierowała rozmowę w podobłoczne rejony. Zagaiła wdzięcznie, choć nie bez melancholii, powiewając serwetą.

Niech głębsze myśli pociekną!

Powiedzcież mi - w czym jest Piękno?

Odparłem natychmiast, krygując się w miarę i połyskując gorsem fraka:

- Najpiękniejsza jest Miłość bez wątpienia, ona to nas opromienia, nas, ptactwo, co nie sieje, ani orze, wyfraczone baranki Boże.

Hrabina podziękowała uśmiechem za nieskalane piękno tej myśli. Baron - jak rasowy rumak owładnięty duchem szlachetnej rywalizacji, podjął - przebierając palcami, siejąc iskry z drogich kamieni i sypiąc rymami, których kunszt on jeden posiadał:

- Piękna róża piękna - burza (itd.) lecz piękniejsze od nich jest uczucie litości. Patrzcie, biada! Na dworze deszcz wciąż pada! Plucha, wiatr, zimno panują już od trzech dni, nieszczęśliwi ubodzy i biedni - tak, łza współczucia, ten deszczyk litości oto sekret Piękna i szlachetności!

- Doskonale kochany pan się wyraził - wysepleniła z zachwytem bezzębna markiza. - Cudownie! Litość! Św. Franciszek z Asyżu! Ja także mam swoich biednych, małe dzieci, chore na angielską chorobę, którym poświęciłam całą bezzębną starość moją! Winniśmy nieustannie pamiętać o biednych, nieszczęśliwych...

- O więźniach i kalekach, którzy nie mają na sztuczne członki - dodał baron.

- O starych, wynędzniałych, emerytowanych, chudych nauczycielkach - rzekła ze współczuciem hrabina.

- O fryzjerach chorych na rozdęcie żył i o zgłodniałych górnikach cierpiących na ischias - uzupełniłem wzruszony.

- Tak - rzekła hrabina, a oko jej zabłysło i pobiegło w dale - tak! Miłość i Litość, dwa kwiaty - roses de the - róże herbaciane życia... Lecz nie należy także zapominać o obowiązkach względem siebie samego! - i, pomyślawszy chwilę, parafrazując słynne powiedzenie księcia Józefa Poniatowskiego, rzekła: - Bóg mi powierzył Marię Kotłubaj i Jemu tylko ją oddam!

Trzeba mi wzbudzać w sobie porywy, ideały, znicz wiecznotrwały!

- Brawo! Niezrównane! Co za myśl! - głęboka! mądra! dumna! Bóg mi powierzył Marię Kotłubaj i Jemu tylko ją oddam! - zawołali wszyscy, ja zaś pozwoliłem sobie półgłosem zabrząknąć na strunie patriotyzmu (zważywszy, że mowa była o księciu Józefie).

- I pamiętać zawsze - Orzeł Biały!

Lokaje wnieśli olbrzymiego kalafiora oblanego świeżym masełkiem, cudownie zrumienionego - niestety, na zasadzie poprzednich doświadczeń można było przypuszczać, że są to suchotnicze rumieńce. Oto czym była konwersacja u hrabiny - oto jaką była ucztą nawet w jej niesprzyjających okolicznościach kulinarnych. Pochlebiam sobie, że twierdzenie moje, jakoby najpiękniejsza była Miłość, nie należało do najpłytszych twierdzeń, sądzę nawet, że stanowić ono może koroną niejednego filozoficznego poematu. Lecz zaraz drugi z biesiadników, licytując in plus, rzuca aforyzm, iż Litość piękniejsza jest nawet od Miłości. Wspaniałe! - I prawdziwe! Bo rzeczywiście, gdy się zastanowić głębiej. Litość szerzej jeszcze ogarnia, więcej płaszczem swym okrywa od szczytnej Miłości. Nie koniec na tym, hrabina, mądra amfitrionka nasza, drżąc byśmy nie roztopili się bez śladu w Miłości i Litości, napomyka o wzniosłych obowiązkach wobec siebie samego - a wtedy ja, wykorzystując subtelnie końcowy rym na „ały”, jedno tylko dodaję: „Orzeł Biały”. A forma, maniery, sposób wypowiadania się, szlachetna i wytworna wstrzemięźliwość uczty walczą o lepsze z treścią! Nie!

- myślałem zachwycony. - Ten, kto nie był na piątkowym przyjęciu hrabiny, ten, właściwie mówiąc, nie zna arystokracji!

- Doskonały kalafior - mruknął nagle baron, gastronom, poeta, a w głosie jego dźwięczało miłe rozczarowanie.

- Rzeczywiście - potwierdziła hrabina, patrząc podejrzliwie na talerz. Co do mnie, nie spostrzegłem nic nadzwyczajnego w smaku kalafiora: wydał mi się on równie blady jak poprzednie dania.

- Czyżby Filip? - zapytała hrabina, a oczy jej cisnęły pioruny.

- Należałoby to sprawdzić! - rzekła nieufnie markiza.

- Zawołać Filipa! - rozkazała hrabina.

- Nie ma powodu ukrywać przed panem, drogi przyjacielu - rzekł baron de Apfelbaum i wyjaśnił mi po cichu, nie bez skrywanej irytacji, o co chodziło. O to, ni mniej ni więcej, tylko w zaprzeszły piątek, hrabina zdybała przypadkiem kucharza Filipa, jak przyprawiał ideę postu bulionem i smakami z mięsa! Co za nikczemnik! Wierzyć mi się nie chciało! Na taką rzecz, zaiste, zdobyć się mógł tylko kucharz! Co gorzej, krnąbrny kuchta nie okazał podobno żadnej skruchy, lecz miał czelność wysunąć ku swej obronie dziwaczną tezę, iż „chciał, żeby wilk był syty i koza cała”. Co przez to rozumiał? (Podobno dawniej był kucharzem biskupa). Dopiero, gdy hrabina zagroziła mu natychmiastowym wydaleniem, poprzysiągł, że tego zaniecha! - gapa! - zakończył baron z gniewem tę wiadomość. - Gapa! Dał się złapać! Dlatego też, jak pan widzi, dzisiaj większość osób nie przyszła i... hm... gdyby nie ten kalafior, obawiam się doprawdy, że mieliby rację.

- Nie - rzekła bezzębna markiza, żując dziąsłami jarzynę - nie, to nie jest smak mięsny... Mlam, mlam... to nie jest smak mięsny, raczej, comment dirais-je - nadzwyczaj ożywcze - musi mieć masę witamin.

- Coś pieprznego - zaznaczył baron, dyskretnie dobierając drugą porcję. - Coś delikatnie pieprznego - mlam, mlam - ale bezmięsne - dodał pośpiesznie - wyraźnie jarskie, pieprzno-kalafiorowate. Na mym podniebieniu można polegać, hrabino, w rzeczach smaku jestem drugą Pytią!

Lecz hrabina nie uspokoiła się, póki nie stawił się kucharz, długi, chudy, rudawy osobnik z kosym wejrzeniem - i nie zaprzysiągł na cień zmarłej żony, że kalafior czysty jest i bez zmazy.

- Kucharze wszyscy tacy! - rzekłem współczująco i także dołożyłem sobie cieszącej się takim powodzeniem potrawy (choć wciąż nie mogłem w niej dopatrzeć się żadnej wybitnej zalety). O, kucharzy należy dobrze pilnować! (Nie wiem, czy tego rodzaju uwagi były dostatecznie taktowne, ale opanowało mnie podniecenie, lekkie jak pianka szampana). - Kucharz w tej swojej mycce i białym fartuchu!

- Filip wygląda tak poczciwie - powiedziała z podźwiękiem żalu i niemego wyrzutu hrabina, sięgając po sosjerkę z masłem.

- Poczciwie, poczciwie - zapewne... - obstawałem przy swoim ze zbytecznym może uporem.

- Wszelako kucharz... Kucharz, niech państwo zważą, to człowiek z gminu, homo vulgaris, którego zadaniem jest przyrządzać wykwintne, wytworne potrawy - w tym tkwi jakiś niebezpieczny paradoks. Chamstwo wykwint przyrządza - cóż to znaczy?

- Zapach nadzwyczajny! - rzekła hrabina wdychając rozszerzonymi nozdrzami zapach kalafiora (nie czułem tego zapachu) i nie wypuszczając z rąk widelca, lecz wciąż migając nim żwawo.

- Nadzwyczajny! - powtórzył bankier i aby nie poplamić się masłem, zawiązał serwetę na gorsie. - Jeszcze odrobinę, jeśli wolno prosić, hrabino. Odżywam doprawdy po tej... hm... zupce... Mlam, mlam...

Rzeczywiście, kucharzom nie można wierzyć. Miałem kucharza, który jak nikt przyrządzał makaron włoski - zajadałem się po prostu! I, proszę sobie wyobrazić, wchodzę kiedyś do kuchni i widzę w garnku mój makaron, który roi się - roi się po prostu! - a to były glisty - mlam, mlam - glisty z mego ogrodu, które łajdak podawał jako makaron! Odtąd nigdy nie zaglądam - mlam, mlam - do garnków!

- Otóż to - rzekłem - właśnie! - I mówiłem coś dalej o kucharzach, że oprawcy, mordercy na małą skalę, że wszystko im jedno co i jak, byle tylko opieprzyć, okrasić, przyrządzić - uwagi niezupełnie właściwe i zgoła rażące, ale rozgadałem się. - Pani, hrabino, która nigdy nie dotknęłabyś jego czupryny, w zupie - włos jego zjadasz! Mówiłbym tak dłużej, gdyż znienacka ogarnął mię przypływ jakiejś zdradnej elokwencji, lecz nagle - urwałem, bo nikt mnie nie słuchał! Nadzwyczajny widok hrabiny, widok dogaressy i patronessy, pożerającej w milczeniu i tak zachłannie, że aż jej się uszy trzęsły, przestraszył mnie i zdumiał. Baron sekundował jej dzielnie, pochylony nad talerzem, siorpając i mlaskając z całej duszy - a stara markiza usiłowała nadążyć, żując i łykając ogromne kawałki, najwidoczniej w obawie, by nie sprzątnęli jej sprzed nosa co najlepszych kąsków!

Ten niesłychany i nagły obraz żarcia - nie mogłem się inaczej wyrazić, takiego żarcia, w takim domu, ten okropny przeskok, ten zmniejszony akord septymowy, do tego stopnia wstrząsnął podstawami mego jestestwa, że nie mogąc się powstrzymać - kichnąłem, a ponieważ chusteczkę zostawiłem w kieszeni palta, zmuszony byłem przeprosić towarzystwo i powstać od stołu. W przedpokoju, opadłszy nieruchomo na krzesło, usiłowałem doprowadzić do równowagi zachwiane zmysły. Ten jedynie, kto jak ja znał hrabinę, markizę i barona, od tak dawna wytworności ich ruchów, w delikatności, wstrzemięźliwości i subtelności wszystkich ich funkcji, a zwłaszcza funkcji jedzenia, w nieporównanej szlachetności ich rysów, może ocenić potworne wrażenie, jakiemu uległem. Jednocześnie rzuciłem przypadkowe spojrzenie na egzemplarz „Kuriera Czerwonego”, wystający z kieszeni mego palta, i wpadł mi w oczy sensacyjny tytuł:

„Tajemnicze zniknięcie Kalafiora” tudzież podtytuł:

„Kalafiorowi grozi zamarznięcie” oraz notatka następującej treści:

Fornal Walenty Kalafior ze wsi Rudka (należącej do dóbr zaszczytnie znanej hrabiny Kotłubaj) zgłosił się do policji z zameldowaniem, że uciekł mu z domu syn Bolek, lat osiem, nos okrągły, włosy płowe. Jak stwierdziła policja, chłopak uciekł, bo ojciec łoił go pasem po pijanemu a matka morzyła głodem (nagminne niestety zjawisko w dobie panującego kryzysu). Zachodzi obawa, by chłopiec nie zamarzł na śmierć, błąkając się po polach w czasie jesiennej słoty.

- Tss - zasyczałem - tss... - rzuciłem okiem przez szybę na pola, zasnute cieniutką warstwą deszczu. I powróciłem do jadalni, gdzie ogromny, srebrny półmisek ział resztkami kalafiora. Natomiast brzuch hrabiny wyglądał, jakby była w siódmym miesiącu - baron topił prawie w talerzu swój narząd jedzenia - a stara markiza żuła niestrudzenie, poruszając szczękami - zaiste, muszę to powiedzieć - jak krowa! - Boskie, cudowne - powtarzali - szampańskie, nieporównane!

Doszczętnie stropiony, jeszcze raz skosztowałem kalafiora z namysłem i uwagą - ale na próżno usiłowałem doszukać się czegoś, co by choć w części usprawiedliwiało ten niesłychany wygląd towarzystwa.

- Co też państwo w tym widzą?

- chrząknąłem nieśmiało, nieco zawstydzony.

- Ha, ha, ha, on się pyta! - zawołał baron krzykliwie, zajadając się, w doskonałym humorze.

- Czyż pan doprawdy nie czuje... młody człowieku? - spytała markiza, nie przerywając konsumpcji ani na chwilę.

- Pan nie jest gastronomem - zaznaczył baron, jakby z cieniem grzecznego ubolewania - a ja... Et moi, je ne suis pas gastronome - je suis gastrosophe! - I czy mię słuch nie mylił - czy też w miarę, jak wymawiał ten frazes francuski, coś w nim pęczniało, tak iż ostatnie słowo „gastrosophe” wyrzucił ze wzdętych policzków z nadzwyczajną niespotykaną u niego przedtem wyniosłością.

- Dobrze przyrządzone, zapewne... bardzo smaczne, tak, bardzo... ale... - wybąkałem.

- Ale?... Co - ale? Więc naprawdę nie chwyta pan tego smaku? Tej delikatnej świeżości, tej... mlam... nieokreślonej jędrności, tego... swoistego pieprzu... tego zapaszku, tego alkoholu? Ależ dhogi pan (po raz pierwszy odkąd się znamy zostałem nazwany tak z wysoka „dhogim panem”) - chyba udaje? Chyba chce nas zmahtwić?

- Nie mówcie mu! - przerwała kokieteryjnie hrabina, pokładając się ze śmiechu. - Nie mówcie mu! Przecież on i tak tego nie zrozumie!

- Gust, młody człowieku, wysysa się z mlekiem matki - wysepleniła markiza z dobrocią, dając mi, jak się zdaje, do zrozumienia, iż matka moja była z domu Dróbek, cześć jej pamięci!

I wszyscy, porzucając dalszy ciąg obiadu, przetoczyli wypełnione żołądki do złoconego buduaru Louis XVI, gdzie porozwalawszy się na co najmiększych fotelach zaczęli się zaśmiewać i to bez żadnej wątpliwości, ze mnie, właśnie jakbym naprawdę dał powód do szczególnego wesela. Od dawna stykam się z arystokracją na five'ach i koncertach dobroczynnych - lecz, daję słowo, nigdy nie widziałem podobnego zachowania, nigdy - tak gwałtownego przejścia, tak niczym nie umotywowanej przemiany. Nie wiedząc, czy usiąść, czy stać, czy być poważnym, czy też raczej faire bonne mine ~a mauvais jeu i uśmiechać się głupio - spróbowałem niewyraźnie i nieśmiało powrócić do Arkadii, tj. do Piękna, tj. do zupy z dyni:

- Wracając do tego, co Piękne...

- Dość, dość! - zawołał baron de Apfelbaum, zatykając uszy. - A to nudziara! Teraz - zabawa! - S'encanailler! Zaśpiewam wam coś lepszego! Z operetki!

- A to mi zabawny fryc!

Nie rozumie nic a nic!

Uświadamiać ja go zacznę: Nie to jest piękne, co piękne, ale piękne, to, co smaczne. Smak!

Smak! Dobry smak! Oto Piękna znak!

- Brawo! - zawołała hrabina, a markiza wtórowała jej, ukazując dziąsła w starczym chichocie. - Brawo! Cocasse! Charmant!

- Ależ zdaje mi się... że to... że to nie tak... - wyjąkałem, a zbaraniały mój wzrok nie licował absolutnie z mym strojem frakowym.

- My, arystokracja - markiza dobrotliwie nachyliła się do mnie - hołdujemy wielkiej swobodzie obyczajów w najściślejszym kółku, a wówczas, jak to pan może słyszał, używamy nawet czasami gruboskórnych wyrażeń i bywamy frywolni, a nierzadko i swoiście ordynarni. Ale nie trzeba się zaraz przerażać! Trzeba się oswoić z nami!

- Nie jesteśmy tacy sthaszni

- dorzucił baron protekcjonalnie - choć ohdynahyjność nasza thudniejsza jest do przyswojenia niż nasza wytwohność!

- Nie, nie jesteśmy straszni!

- pisnęła hrabina. - Nikogo nie zjadamy żywcem!

- Nikogo nie zjadamy z wyjątkiem...

- Ophócz...!

- Fi donc, ha, ha, ha - wybuchnęli śmiechem, podrzucając w górę haftowane poduszki, a hrabina zaśpiewała:

- Tak, tak, wszystko - dobry smak! Wszystko - dobry gust! Aby raki były dobre, trzeba troszkę je pomęczyć, aby indyk był dość tłusty, trzeba troszkę go podręczyć czy znacie smak mych ust? Kto inny smak ma niż my, z tym nigdy nie będziemy per ty!

- Ależ - szepnąłem - hrabino... Groszek, marchewka, selery, kalarepka.

- Kalafior! - dodał baron, krztusząc się podejrzanie.

- Właśnie! - rzekłem w zupełnym pomieszaniu. - Właśnie!... Kalafior!... Kalafior... post... jarskie jarzyny...

- No cóż, ten kalafior - smakował? Co? - Dobre? Co? Spodziewam się, że zrozumiał pan na koniec smak tego kalafiora? - cóż to za ton! Jaka protekcjonalność, jakie ledwie widoczne a groźne, pańskie zniecierpliwienie w tym tonie!

Zacząłem się jąkać - nie wiedziałem, co odpowiedzieć - jakże tu zaprzeczyć? - a jak potwierdzić? - a wtedy (o, nigdy bym nie uwierzył, że ta szlachetna, humanitarna jednostka, ten brat poeta, potrafi do tego stopnia dać odczuć, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ!) - Wtedy, rozparłszy się na fotelu i gładząc cienką, długą swą nogę, odziedziczoną po księżniczce Pstryczyńskiej, rzekł do pań tonem, który mię dosłownie unicestwił: - Dophawdy hhabino, nie wahto zaphaszać na obiad indywidua, któhych smak pozostaje jeszcze w stadium zupełnego phymitywu!

I nie zwracając na mnie więcej uwagi, zaczęli dowcipkować pomiędzy sobą z kieliszkiem w dłoni, w ten sposób, że stałem się nagle quantite negligeable - o „Alice” i jej chimerach, o „Gabie” i o „Bubie”, o księżnej „Mary”, o jakichś „Bażantach”, o tym, że ten jest niemożliwy, a owa jest impossible. Opowiadali anegdoty i ploteczki w dwóch słowach, w wyższym języku, za pomocą wyrażeń, jak „oszalała”, „fantastyczne”, „niephawdopodobne”, „ghoteska”, a nawet stosując gęsto przekleństwa gminne jak „psiakhew” i „choleha”, aż zdawało się, że tego rodzaju rozmowa jest szczytem możliwości ludzkich, a ja z moim Pięknem, człowieczeństwem i wszystkimi tematami myślącej trzciny, nie wiadomo jakim cudem zniweczony i odsunięty na bok jak sprzęt bezużyteczny nie miałem z czym ust otworzyć. Wypowiadali też w paru słowach jakieś zagadkowe arystokratyczne dowcipy, które budziły nadzwyczajną wesołość, lecz z których ja - nie znając ich rodowodu - zaledwie mogłem z przymusem się uśmiechać. O, Boże, cóż to się stało?! Co to za nagła a tak okrutna przemiana! Dlaczego przy zupie z dyni inni, a teraz inni? Czyż to z nimi rozsiewałem w najwyższej harmonii humanitarne blaski niedawno wszak jeszcze - jeszcze przy zupie z dyni? Skąd nagle i bez żadnego widomego powodu - tyle jakiegoś fatalnego pierwiastka, tyle obcości i mrozu, tyle ironii w humorze, tyle niepojętej skłonności do bolesnego pośmiewiska w samym wyglądzie, taki dystans, takie oddalenie, że ani przystąp! Nie umiałem sobie wytłumaczyć tej metamorfozy - a słowa markizy o „swoim kółku” przywiodły mi na myśl te wszystkie okropne gadki, które rozpowiadano w mym mieszczańskim środowisku, a którym nie dawałem wiary - o dwoistym obliczu i o wewnętrznym, na cztery spusty zamkniętym przed niepowołanymi oczyma, życiu arystokracji.

Nie mogąc znieść dłużej własnego milczenia - które z każdą chwilą strącało mię głębiej w przepaść potworną - rzekłem na koniec do hrabiny ni w pięć, ni w dziewięć, jak nieaktualne echo przeszłości:

- Przepraszam, że przeszkadzam... Obiecała mi pani, hrabino, dedykować swoje triolety: „Gędzenia mej duszy”.

- Że jak? - spytała, nie słysząc, rozbawiona. - Że - co? Pan coś mówi?

- Przepraszam najmocniej - obiecała mi pani, hrabino, dedykować utwór „Gędzenia mej duszy”.

- A, prawda, prawda - odrzekła hrabina z roztargnieniem, lecz ze zwykłą sobie uprzejmością (zwykłą sobie? Czy inną? Czy nową do tyla, że policzek mój, zaiste, bez mego świadomego współudziału - nabrzmiał krwią) - i wziąwszy biało oprawny tomik ze stoliczka, nakreśliła od niechcenia na tytułowej stronicy kilka uprzejmych słów i podpisała:

Hrabina Podłubaj

- Ależ, hrabino! - zawołałem, dotknięty boleśnie, widząc tak przekręcone historyczne nazwisko - Kotłubaj.

- Cóż za roztargnienie! - wykrzyknęła hrabina wśród ogólnej wesołości. - Cóż za roztargnienie! - Mnie jednak nie było do śmiechu. - Tsss... tsss... omal znów nie zasyczałem. Hrabina śmiała się rozgłośnie i dumnie - ale jednocześnie rasowa jej nóżka wykonywała na dywanie w sposób niezmiernie łechcący i nęcący najróżniejsze esy-floresy, jakby lubując się szczupłością własnej pęciny - raz w prawo, raz w lewo, lub w kółko; baron, przechylony na fotelu, zdawał się właśnie przygotowywać do znakomitego bom-mot - ale typowe dla książąt Pstryczyńskich małe ucho jego mniejsze jeszcze było niż zazwyczaj, podczas gdy palce wsuwały w wargi jedno winogrono. Markiza siedziała z właściwym sobie wykwintem - ale jej cienka, długa szyja grande dame'y jakby jeszcze bardziej się wydłużyła i jakby z lekka zwiędłą swoją powierzchnią zerkała w mą stronę. A trzeba dodać szczegół nieobojętny, że na dworze deszcz, niesiony wiatrem, wciąż zacinał w szyby, jak cienkim bacikiem.

Być może zbytnio wziąłem do serca piorunującą a niezasłużoną mą degrengoladę - być może też pod jej wpływem uległem tej manii prześladowczej osobnika z niższej sfery, dopuszczonego do towarzystwa, a także pewne przypadkowe związki, pewne, powiedzmy, analogie podnieciły mą wrażliwość - nie chcę przeczyć, być może... lecz nagle powiało od nich ku mnie czymś zgoła nadzwyczajnym! I nie zaprzeczam, że wytworność, subtelność, grzeczność, elegancja w dalszym ciągu były wytworne, subtelne, eleganckie i grzeczne, jak nie można więcej, bez wątpienia - ale zarazem i nie wiadomo czemu tak dusicielskie, że skłonny byłem przypuszczać, iż wszystkie te świetne i humanitarne zalety powściekały się, jakby je giez ukąsił! Co więcej, zdało mi się nagle (był to niezaprzeczenie efekt nóżki, uszka i szyi), że nie patrząc, z wielkopańska ignorując, widzą jednak moje pomieszanie i nie mogą się nim nacieszyć! A zarazem tknęło mnie podejrzenie, że Podłubaj... Podłubaj niekoniecznie było tylko lapsusem linguae, że, słowem, jeśli się jasno wyrażam, Podłubaj, czyli podłubaj! Podłubać? Podłubać w hrabinie? Tak, tak, błyszczące noski lakierków jeszcze utwierdziły mię w tym przerażającym przekonaniu! - zdaje się, że wciąż jeszcze pękali po cichu z tego, że ja nie uchwyciłem smaku kalafiora - że dla mnie ten kalafior był zwykłą jarzyną - że dałem dowód świętej prostoduszności i godnej pożałowania mieszczańskości, nie rozkoszując się jak należy kalafiorem - pękali z tego po cichu, a gotowali się pęknąć głośno, byle bym tylko dał wyraz miotającym mną wzruszeniom. Tak, tak - ignorowali, nie dostrzegali, a zarazem ubocznie, poszczególnymi arystokratycznymi częściami ciała, nóżką, uchem, szyjką prowokowali i kusili do zerwania pieczęci sekretu.

Nie potrzebuję chyba dodawać, jak wstrząsnęło to ciche kuszenie, ten utajony, niezdrowy flirt wszystkim, co było we mnie z myślącej trzciny. Wspomniałem niejasno „sekret” arystokracji, ten sekret smaku, tę tajemnicę, której nikt nie posiędzie, kto nie jest wybrańcem, choćby, jak mówi Schopenhauer, znał na pamięć 300 reguł savoir vivre'u.

A jeśli nawet olśniła mię przez chwilę nadzieja, że poznawszy sekret ten zostanę dopuszczony do ich kółka i będę tak grassejował, tak mówił „fantastyczny” i „oszalała” jak oni, to przecież, pomijając inne względy, strach i obawa przed - czemuż nie powiedzieć otwarcie - przed tym, aby mnie nie wypoliczkowano, sparaliżowały zupełnie palącą żądzę wiedzy. Z arystokracją nigdy nie jest się pewnym, z arystokracją trzeba ostrożniej niż z oswojonym lampartem. Ktoś z mieszczaństwa, zapytany raz przez księżnę X., jak jego matka jest z domu, rozzuchwalony pozorną swobodą, jaka w owym salonie panowała, i tolerancją, jakiej doznały poprzednie jego dwa dowcipy, sądząc, że może sobie na wszystko pozwolić, odpowiedział:

- Za przeproszeniem, Piędzik! - i za to „za przeproszeniem” (które okazało się wulgarne) został natychmiast wyrzucony za drzwi.

- Filip - myślałem ostrożnie

- wszak Filip zaprzysiągł!...

Kucharz jest przecież kucharzem! Kucharz - kucharzem, kalafior - kalafiorem, a hrabina - hrabiną i o tym ostatnim nie życzyłbym nikomu zapomnieć! Tak, hrabina jest hrabiną, baron - baronem, a porywy wichru i wstrętna szaruga za oknami - wichrem i szarugą, a dziecinne rączki w ciemnościach i posiniaczony ojcowskim rzemieniem grzbiet pod siekącą falą dżdżu - dziecinnymi rączkami i posiniaczonym grzbietem, niczym innym... a hrabina jest bez wątpienia - hrabiną. Hrabina jest hrabiną i oby nie dała po nosie!

Widząc, że trwam w zupełnej, paralitycznej nieledwie bierności, zaczęli, niby to niepostrzeżenie, coraz bliżej koło mnie krążyć, coraz wyraźniej mnie zaczepiać i coraz jawniej zdradzać chętkę mopsowania. - Patrzcie no na tę przerażoną minę! - zawołała znienacka hrabina i jęli przekpiwać, że na pewno muszę być szalenie „zgohszony” i „przehażony”, gdyż w mojej sferze bez wątpienia nikt tak nie „bhedzi” i nie dokazuje, że panują tam bez porównania lepsze i nie tak dzikie maniery jak u nich, w arystokracji. Udając lęk przed moją surowością - zaczęli się wzajem żartobliwie napominać i strofować, niby że nade wszystko zależy im na mojej opinii.

- Nie gadaj pan głupstw! Jest pan okropny! - zawołała hrabina (choć baron nie był przecież okropny; nie było w nim żadnej okropności, oprócz tego małego ucha, którego nie bez zadowolenia dotykał końcami cienkich, kościstych palców).

- Zachowywać mi się przyzwoicie! - zakrzyknął baron (hrabina z markizą zachowywały się zupełnie przyzwoicie).

- Nie bredzić - nie rozwalać się na kanapie - nie fajtać i nie wyjeżdżać nogami na stół! (Broń Boże! Hrabina bynajmniej nie miała tego zamiaru). Obrażacie uczucia tego nieszczęśliwca! Nosek pani, hrabino, jest już doprawdy zbyt rasowy! Miejże pani litości! (Nad kim - pytam - hrabina miała litować się z powodu noska?) Markiza, milcząc, roniła łzy uciechy. To jednak, że jak struś chowałem głowę w piasek, coraz bardziej ich podniecało - wyglądali, jakby wyzbyli się resztek ostrożności - jakby chcieli koniecznie, abym zrozumiał - i nie mogąc wytrzymać coraz przejrzystsze robili aluzje. Aluzje? Do czego? Ach, naturalnie wciąż do tego samego, a coraz wyraźniej, coraz bliżej i bliżej kołowali, coraz bezczelniej...

- Czy wolno zapalić? - zapytał baron z afektacją, wyjmując złotą papierośnicę. (Czy wolno zapalić?! Zupełnie, jakby nie wiedział, że na dworze wilgoć i deszcz, i mroźny, okropny wiatr mogą lada chwila przyprawić o skostnienie z zimna. Czy wolno zapalić?!)

- Słyszycie, jak deszcz siecze? - zasepleniła naiwnie markiza. (Siecze? Zapewne, że siecze! Musiał tam doskonale posiekać). - Ach, słuchajcie tego puk-puk pojedynczych kropelek, słuchajcie tego puk, puk, puk, puk, posłuchajcie, posłuchajcie-że, ja was proszę, tych kropelek!

- Ach, jaka okropna szaruga, jaki straszny wiatr - zawołała hrabina. - Ach, ach, ach - ha, ha, ha - jaka straszna zawierucha! Aż przykro patrzeć! Na sam widok śmiać mi się chce i dostaję gęsiej skórki!

- Ha, ha, ha - zawtórował baron - patrzcie, jak wspaniale wszystko ocieka! Patrzcie na rozmaitość arabesek, które kreśli woda! Patrzcie, jak to błotko doskonale się ciągnie, jak tłusto oblepia, jak ono się maże, zupełnie sos Cumberland, i jak ten deszczyk ćwiczy, ćwiczy - doskonale ćwiczy, a ten wiaterek kąsa, kąsa - jak on rumieni, jak on szczypie, jak on doskonale kruszy! Aż ślinka do ust idzie, daję słowo!

- Dophawdy, bahdzo smaczne, bahdzo, bahdzo smakowite!

- Ogromnie gustowne!

- Zupełnie jak cotelette de volaille!

- Albo jak fhicasseeala

Heine!

- Albo jak haki w pothawce!

A w ślad za tymi bons mots, rzuconymi ze swobodą, na jaką tylko rodowa arystokracja się zdobędzie, nastąpiły ruchy i gesty, które... których znaczenia chciałbym, wtulony w krzesło, w zupełnym bezruchu, o, chciałbym nie rozumieć. Nie mówię już o tym, że ucho, nosek, szyja, stópka dochodziły do zapamiętania i frenezji - ale ponadto baron, zaciągnąwszy się głęboko dymem papierosa, puszczał w powietrze małe, błękitne kółka. Żebyż chociaż jedno, chociaż dwa, na Boga! Ale puszczał i puszczał, jedno za drugim, złożywszy usta w ryjek, a hrabina z markizą biły oklaski! A każde kółko wzbijało się w górę i rozpływało wolno, w melodyjnych skrętach! Biała, długa, wężowa dłoń hrabiny spoczywała podczas tego na wzorzystym atłasie fotela - nerwowa jej pęcina kręciła się pod stołem, zła, jak żmija, czarna, kąśliwa. Zrobiło mi się niezupełnie wyraźnie. Nie dosyć na tym - przysięgam, że nie przesadzam! - baron posunął się tak daleko w swej efronterii, że uniósłszy górną wargę, dobył z kieszeni wykałaczką i zaczął nią dłubać w zębach, tak, w zębach - bogatych, zepsutych, gęsto przetykanych złotem!

Osłupiały, w zupełnej niewiedzy, co począć i gdzie uciekać, zwróciłem się błagalnie do markizy, która najwięcej jeszcze okazała mi dobroci, a przy stole biesiadnym tak wzruszająco wielbiła Litość i dzieci chore na angielską chorobę - i jąłem mówić coś o litości, nieledwie - błagać o litość. - Pani - rzekłem - która takim poświęceniem darzyłaś nieszczęśliwe dzieci! Pani! - Na miłość Boską! Czy wiecie, co mi odpowiedziała? Spojrzała na mnie zdziwiona, wyblakłymi źrenicami - otarła łzy, wywołane nadmierną wesołością, po czym, jakby przypominając sobie, rzekła:

- A, pan mówi o moich małych anglikach?... A tak, w samej rzeczy, gdy spojrzeć, jak one się niezdarnie ruszają na tych powykręcanych nożynach, jak się grzebią i przewracają, to człowiek czuje się jeszcze jary!

Stary, ale jary! Dawnymi czasy jeździłam konnno, w czarnej amazonce i lśniących botfortach, na angielskich folblutach, a teraz helas, les beaux temps sont passes - teraz kiedy już nie mogę, bo jestem stara, to jeżdżę sobie wesoło na moich małych, powykręcanych anglikach! I nagle ręką sięgnęła w dół, a ja odskoczyłem, gdyż przysięgam, chciała mi pokazać swoją starą, ale prostą, zdrową, jarą jeszcze nogę!

- Chryste Panie! - zawołałem ledwie żywy. - Ależ Miłość, Litość, Piękno, więźniowie, kaleki, emerytowane wynędzniałe nauczycielki...

- Ależ pamiętamy o nich, pamiętamy! - rzekła ze śmiechem hrabina, aż mię ciarki przeszły.

- Te kochane biedne nauczycielki.

- Pamiętamy! - uspokajała mnie stara markiza.

- Pamiętamy! - powtórzył baron de Apfelbaum - pamiętamy!

- aż zdrętwiałem ze strachu. - Ci dhodzy, poczciwi więźniowie!

Nie patrzyli na mnie - patrzyli gdzieś w sufit, zadzierając głowy, jakby to jedno mogło zahamować gwałtowne skurcze mięśni policzkowych. Ha! Nie miałem już żadnych wątpliwości, na koniec zrozumiałem, gdzie jestem, i ogarnęło mnie niepowstrzymane drżenie dolnej szczęki. A deszcz ciągle zacinał w szyby, jak cienkim bacikiem.

- Ależ Bóg, Bóg istnieje! - wyjąkałem w końcu, ostatkiem sił, szukając na gwałt jakiejś ostoi - Bóg istnieje - dodałem ciszej - gdyż imię Boskie rozległo się tak nie ~a propos, że nastąpiło milczenie i na twarzach ukazały się wszelkie złowróżbne oznaki, zwiastujące popełniony nietakt - i czekałem tylko, kiedy ukażą mi drzwi!

- A tak - odparł po chwili baron de Apfelbaum, druzgocąc mię w proch nieporównanym taktem. - Bug? - Bug istnieje - i wpada do Wisły!

Kto zdobyłby się na replikę? Kto nie zapomniałby, jak to mówią, języka w gębie? Zamilkłem - a markiza zasiadła do fortepianu i baron z hrabiną puścili się w pląs - a z każdego ich ruchu tyle wypływało smaku, gustu, elegancji, że - ha! - chciałem uciekać, lecz jakże tu oddalić się bez pożegnania? A jak się żegnać, gdy tańczą? Patrzyłem tedy z kąta i zaiste - nigdy, nigdy nie śniło mi się o tak ostatecznym bezwstydzie, o tak miedzianych czołach! Nie mogę zadawać gwałtu mej naturze opisując co się działo - nie, nikt tego nie może wymagać ode mnie. Dość będzie, jeśli powiem, że kiedy hrabina wysuwała nóżkę, baron cofał swoją, wiele, wiele razy - i to z minami skończenie układnymi, z wyrazem twarzy takim, jakby ten taniec był sobie ot zwykłym tango Milonga - a markiza na fortepianie wyprawiała pasaże, arpegia i tryle! Lecz ja już wiedziałem, co to jest - przemocą wtłoczyli mi w duszę - taniec kannibalów!

Taniec kannibalów! - ze smakiem, z gustem i z elegancją - i szukałem tylko bożka, murzyńskiego potwora o kwadratowej czaszce, wywiniętych wargach, okrągłych policzkach, rozpłaszczonym nosie, patronującego gdzieś z góry bachanaliom. I, zwróciwszy wzrok w stronę okna, ujrzałem za szybą coś właśnie w tym rodzaju - okrągłą dziecinną buzię, z rozpłaszczonym nosem, z podniesionymi brwiami, z odstającymi uszami, wychudłą i rozgorączkowaną, a zapatrzoną z tak kosmicznym idiotyzmem murzyńskiej boskości, z tak zaświatowym zachwytem - że w ciągu następnej godziny (albo dwóch) jak zahipnotyzowany nie odrywałem oczu od guzików mej kamizelki.

A kiedy nareszcie o świcie wymknąłem się po oślizgłych schodach podjazdu, w szarzejącą pluchę, spostrzegłem pod oknem, w klombie zeschniętych irysów leżące ciało. - Był to, rzecz prosta, trup, trup ośmioletniego chłopczyka, włosy płowe, nos okrągły, boso, wychudzony, do tego stopnia, że można by rzec - doszczętnie pożarty - zaledwie tu i ówdzie pod brudną skórą pozostał kawałeczek mięsa. Ha, a więc nieszczęsny Bolek Kalafior aż tutaj zawędrował, skuszony jasnością okien z daleka widocznych na rozmokłym polu. A kiedy wybiegałem z bramy, wyłonił się nagle skądsiś kucharz Filip, biały, w okrągłej czapeczce, z rudawym zarostem i kosym wejrzeniem, chudy i wykwintny, tym wykwintem mistrza sztuki kulinarnej, który naprzód zarzyna kury, ażeby potem podać je do stołu w potrawce - i łasząc się, kłaniając, merdając ogonem, rzekł służalczo: - mam nadzieję, że Jaśnie Panu smakowało z postem!

Dziewictwo

Nic sztuczniejszego nad opisy młodych dziewcząt i wyszukane porównania, jakie tworzy się przy tej okazji. Usta jak wiśnie, piersi - różyczki, o, gdybyż wystarczyło kupić w sklepie trochę owoców i kwiatów!

I gdyby usta rzeczywiście miały smak dojrzałej wiśni, któż miałby odwagę się kochać? Kogóż skusiłby karmelek - dosłownie słodki pocałunek? - Ale cyt, dosyć, tajemnica, tabu, nie mówmy za dużo o ustach. - Łokieć Alicji, widziany przez pryzmat uczucia, był to raz biały, gładki dziewiczy szpic, spływający w cieplejsze tony ramienia, to znów, przy biernie opuszczonej ręce, okrągły, słodki dołek, cichy zakątek, boczna kaplica jej ciała. Poza tym Alicja podobna była do każdej innej córki emerytowanego majora, wychowanej przez kochającą matkę w podmiejskim cottage. Jak inne - gładziła czasem łokieć, zamyślona, jak inne - nauczyła się wcześnie grzebać nóżką w piasku...

Lecz mniejsza z tym...

Życie dorastających dziewcząt nie da się porównać ani z życiem inżyniera czy adwokata, ani też z życiem gospodyni, żony i matki. Weźmy chociażby tęsknotę i szmer krwi, nieustający, jak tykanie zegarka. Gdzieś już wypowiedziano tę myśl, że nie ma nic dziwniejszego nad - być ponętnym. Niełatwo ustrzec istotę, której racją bytu - nęcić. Alicja jednak strzeżona była dobrze przez kanarka Fifi, przez matkę majorową i przez pinczerka Bibi, którego prowadziła na smyczy podczas popołudniowego spaceru. Ciekawa była zmowa tych zwierząt pokojowych ku ochronie Alicji. Bibi - śpiewał kanarek - Bibi piesku, strzeż dobrze naszej panienki. Służ na dwóch łapkach! Służ na dwóch łapkach! - odpędzając złe myśli. Uważaj na parasolkę, ona taka leniwa, niech dobrze chroni od słońca naszą kochaną panienkę!

Jednego pogodnego sierpniowego wieczoru, o zachodzie, Alicja przechadzała się po alejce ogródka, zabawiając się drążeniem w żwirze małych, okrągłych otworów końcem parasolki. Ogródek niewielki, lecz miły, okolony był murem spowitym w pnące różyczki; jakiś włóczęga, wylegujący się na murze w słońcu, odłupał kawał cegły i cisnął w Alicję. Uderzona w łopatkę zachwiała się, omal nie upadła - i już miała krzyczeć, gdy spostrzegła, że prześladowca nie zdradza ani gniewu, ani zadowolenia, a tylko drugim kawałkiem cegły nowy cios zadaje w plecy. Twarz brutala wyrażała jedynie lenistwo popołudniowej sjesty, obojętność i cynizm, Alicja przeto uśmiechnęła się lekko do niego ustami drżącymi z bólu, po czym włóczęga zsunął się z muru i zniknął - ona zaś wróciła do domu, powtarzając:

- Uśmiechnęłam się...

- Alicjo! Alicjo! - zawołała pani S., jej matka - podwieczorek, Alicjo!

- Idę, mamo - odparła Alicja.

- Dlaczego tak chlipiesz, moje dziecko? Któż widział pić tak herbatę?

- To dlatego, mamo, że bardzo gorąca - odpowiedziała Alicja.

- Ależ, Alicjo, nie jedzże tego kawałka chleba, który upadł na podłogę.

- To przez oszczędność, mamo.

- Spójrz, jak Bibi służy i dopomina się o swój chlebek z masłem. Wstydź się być egoistką, moje dziecko - o, o, dlaczego przydeptałaś nogę psinie? Jakiż to giez ugryzł cię dzisiaj? Co ci się stało?

- Ach, jestem taka roztargniona - powiedziała marząco Alicja.

- Mamo, dlaczego mężczyźni chodzą w spodniach, przecież i my mamy nogi? A dlaczego, mamo, mężczyźni mają krótkie włosy? Czy mężczyźni strzygą się dlatego, że... że... muszą, czy dlatego, że chcą?

- Nie byłoby im do twarzy z długimi włosami, Alicjo.

- A dlaczego, mamo, mężczyźni chcą, żeby im było do twarzy?

Mówiąc to chowała ukradkiem w rękawie srebrną łyżeczkę, którą piła herbatę. - Dlaczego?

- mówiła pani S. - A dlaczego ty fryzujesz sobie loczki? Ażeby świat był piękniejszy i żeby słonko nie żałowało ludziom swoich promieni. - Lecz Alicja już wstała i wyszła do ogrodu. Wyciągnęła łyżeczkę z rękawa i czas jakiś patrzyła na nią niezdecydowana. - Ukradłam ją - szepnęła zdumiona - ukradłam! Ale co teraz z nią pocznę? - I wreszcie zakopała ją pod drzewem. Ach, gdyby Alicji nie uderzono kamieniem, nigdy nie ukradłaby łyżeczki. Kobiety nie lubią może ostateczności w życiu zewnętrznym - ale wewnętrznie każdą sytuację potrafią wyczerpać do dna, jeżeli chcą.

Tymczasem major S., tęgi, zażywny mężczyzna ukazał się w drzwiach domu, wołając: - Alicjo! Jutro przyjeżdża twój narzeczony, który wrócił z podróży do Chin!

Zaręczyny Alicji odbyły się przed czterema laty, gdy była jeszcze w siedemnastej wiośnie.

- Czy pani - pytał niewyraźnie młody człowiek - czy pozwoli pani, ażeby ta rączka - była moją? - Jak to? - zapytała. - Proszę o rękę pani, Alicjo - wyjąkał młody amant. - Wszak nie chce pan chyba, abym ucięła sobie rączkę - rzekła naiwna dziewczyna, oblewając się jednak rumieńcem. - Więc nie chcesz być moją narzeczoną? - Owszem - odparła - lecz pod warunkiem, że dasz mi słowo, iż nigdy nie będziesz nagabywał mię o żaden z mych członków, to nie ma sensu!

- Cudowne! - wykrzyknął. - Pani sama nie wie, jak jesteś urocza. Upajające! - I cały wieczór spędził, błądząc po ulicach i powtarzając: - Ona to zrozumiała dosłownie, ona myślała, że ja... pragnę wziąć jej rękę, jak się bierze kawałek tortu. Chciałoby się paść na kolana!

Bez kwestii był on bardzo przystojnym młodzieńcem, miał białą cerę i kontrastowe czerwone wargi, zaś duch jego w niczym nie ustępował fizycznej urodzie. Jakże bogaty i urozmaicony jest duch ludzki!

Jedni budują swą moralność na prawości, inni na dobroci serca, a u Pawła alfą i omegą, fundamentem i szczytem była dziewiczość. Ona to stanowiła zasadę jego duszy i koło niej owijały się wszystkie jego wyższe instynkty. Chateaubriand również uważał dziewiczość za coś doskonałego i wzdychał do niej, mówiąc: „Widzimy więc, że dziewictwo, które wznosi się od najniższego członka w łańcuchu jestestw, rozciąga się wzwyż do człowieka, od człowieka do aniołów, a od aniołów do Boga, u którego gubi się. Bóg sam jest wielkim samotnikiem we wszechświecie, wiekuistym młodzianem światów”.

Jeśli Paweł pokochał Alicję, to dlatego, iż łokieć, rączki, nóżki bardziej były dziewicze, niż się zazwyczaj spotyka, może z natury, a może skutkiem troskliwej pieczy rodziców; i że wydała mu się dziewiczością samą.

- Dziewica - myślał. - Ona - nic nie rozumie. Bocian. Nie, to zbyt piękne, by o tym myśleć, chyba - na kolanach.

A przechodząc koło rzeźni miejskiej, dodał: - Może ona sądzi, że także i małe, gotowe cielęta przynosi bocian?... Pieczeń cielęcą prosto na stół mamy?... Ba, to wzniosłe! Jak jej nie kochać?

Jakże nie wielbić Stwórcy?! Niepojęte! Jakże cudowna jest natura, że coś takiego, jak dziewictwo, w ogóle dopuszczalne jest na tym padole łez. Dziewictwo - a zatem osobna kategoria istot zamkniętych, izolowanych, nieświadomych, odgrodzonych cieniutką ścianką.

Drżą w trwożnym oczekiwaniu, oddychają głęboko, ocierają się, nie wnikając - odrębne od tego co je otacza, zamknięte na klucz przed sprośnością, zapieczętowane i nie jest to li tylko frazes, retoryka, lecz pieczęć prawdziwa, równie dobra jak i każda inna. Oszałamiające połączenie fizyki i metafizyki, abstraktu i konkretu - z drobnego czysto cielesnego szczegółu wypływa całe morze idealizmu i cudów, rażąco sprzecznych ze smutną naszą rzeczywistością.

Jedząc pieczeń cielęcą nie wie o niczym, nie domyśla się niczego, je niewinnie, i tak samo - w każdej rzeczy, od rana do wieczora. Kiedyż to powiedziała zamiast pająk - pajączek, pajączek zjada muszki? O cudzie! Niewinna i w salonie i w jadalnym i w panieńskim pokoiku za białą firanką i w klo... cicho! Straszna myśl! - Zacisnął szczęki, a twarz cała drgała nerwowo. - Nie, nie - szeptał. - Ona tego w ogóle nie robi, ona tego nie zna, inaczej nie byłoby chyba Boga w niebiosach. - Lecz czuł, że kłamie. - A w każdym razie to się odbywa poza nią, ona wówczas duchem jest nieobecna, niejako - machinalnie...

- Tak, ale bądź co bądź - co za myśl okropna!

Ach! A ja? Ja, który o tym myślę, który mogę o czymś takim myśleć, który nie głuchnę i ślepnę w obliczu tej okropności, lecz przyglądam się mentalnie. Co za podłość! To nie jej wina, że na nią to spadło, lecz moja, żem zepsuty i brudny i nie umiem duchowo przemilczać. Czyliż nie jestem winien ze swej strony jej dziewictwu trochę nieświadomości? Tak - by godnie ukochać dziewicę, trzeba samemu być dziewiczym i nieświadomym, inaczej nic z naszej sielanki.

Więc pragnę być dziewiczym, lecz jak tego dokazać? Nie jestem dziewicą. Mógłbym wprawdzie jak ksiądz lub mnich otoczyć się czernią, postem i sutanną, zachować wstrzemięźliwość płciową, ale cóż mi po tym? Czyż mnich, czyż ksiądz jest dziewiczy? Nie, po stokroć, gdzie indziej leży sekret męskiego dziewictwa. Przede wszystkim szczelnie zamknąć oczy, a po wtóre zdać się na instynkt. Czuję, że instynkt wskaże mi drogę. Tak, jak wyczuwam instynktem, choć nie umiałbym powiedzieć czemu, że uszy jej bardziej dziewicze niż nos, a bardziej jeszcze niż uszy - łagodny spadek bark, że wielki palec mniej od wskazującego, jak mogę ocenić pod tym względem każdy szczegół jej postaci, tak samo instynkt będzie mi drogowskazem, jak uzyskać męskie dziewictwo i stać się godnym Alicji.

Czyż trzeba rozwodzić się, dokąd zaprowadził go instynkt? Wszak każdy przeżywał coś podobnego pomiędzy trzynastym a czternastym rokiem życia. Rodzice przeznaczyli go do zawodu kupieckiego, lecz on wahał się tylko między dwoma - żołnierza albo marynarza. W zawodzie żołnierskim jest wprawdzie ślepa karność i twarde łoże, lecz za to brak jest przestrzeni. Natomiast marynarze tym górują nad innymi, że pozbawieni towarzystwa płci odmiennej, mają przestrzeń, żywioł i swobodę - a nadto woda morska jest słona. Okręt, kołysząc lekko, unosi ich w dalekie kraje, pomiędzy fantastyczne palmy i kolorowych ludzi, w świat równie nierealny, jak ten, który śnią w białych łóżkach Alicja i jej rówieśnice.

Nie bez głębszej racji odległe krainy te zwane są dziewiczymi, krainy, gdzie mężczyźni noszą warkocze, gdzie uszy, obciążone metalowymi obrączkami, wydłużają się aż do łopatek i gdzie pod baobabem bożki pożerają niewolników lub niemowlęta, podczas gdy ludność cała oddaje się rytualnym łamańcom. Czyż pocałunek przez potarcie nosów, praktykowany wśród dzikich plemion, nie jest jak żywcem wyjęty z marzącej, niewinnej główki? Długie lata spędził tam Paweł. Uderzyło go, że tamtejsze dziewice, nie mając spódnicy ani bluzki, całe są na wierzchu. Ohyda... - myślał. - Zniweczenie uroków... Co prawda kolor sam przez się przesądza sprawę... Gdy się jest czerwonym, czarnym lub żółtym - trudno i darmo, ze spódnicą czy bez - nie można pretendować do tytułu dziewicy.

- Ty Moni - Buatu - mawiał do jednej Murzynki - ty goła... nie rumienić się... czarna, wyszczerzona, groteskowa - ty nie możesz pojąć tego boskiego zażenowania niewinności, spowitej materią, która lękliwie odwraca głowę.

Spódniczka, bluzka, mała parasolka, szczebiot, święta naiwność dyktowana instynktem - błogie, ale nie dla mnie. Będąc mężczyzną nie mogę ani tulić ramion, ani sromać się niewinnie. Przeciwnie, honor, odwaga, godność, małomówność, to atrybuty męskiego dziewictwa. Ale winienem zachować w stosunku do świata pewną męską naiwność stanowiącą analogię naiwności dziewiczej. Wszystko ogarniać muszę jasnym spojrzeniem. Muszę jadać sałatę. Sałata bardziej dziewicza jest niż rzodkiewka - czemu, kto zgadnie? Dlatego może, że bardziej kwaśna. Ale znów cytryna mniej jest dziewicza, nawet od rzodkiewki.

Istnieją i po męskiej stronie cudne tajemnice, sprawy zamknięte na siedem pieczęci - sztandar, śmierć pod sztandarem. Co dalej? Wiara jest wielkim misterium, ślepa wiara.

Bezbożnik jest jak kobieta publiczna, do której każdy ma dostęp. Powinienem podnieść coś do godności mego ideału, ukochać, uwierzyć na ślepo i być gotowym życie oddać w ofierze - ale co? Cokolwiek. Byle mieć ideał. Ja, męska dziewica, zaszpuntowana swoim ideałem!

I oto, po czterech latach nieobecności, przechadzał się z narzeczoną po ścieżkach ogródka. Była z nich dorodna para. Pani S. przyglądała się im z lubością z okna, haftując serwetę, a Bibi uganiał się po trawniku za ptaszkami, które świergocąc uciekały przed jego czerwonym języczkiem.

- Zmieniłaś się - mówił ze smutkiem młody człowiek - nie szczebioczesz jak dawniej i nie machasz rączką...

- Nie, nie, kocham cię zawsze tak samo - odparła z roztargnieniem Alicja.

- O, widzisz! Dawniej nie powiedziałabyś, że mnie kochasz. Nie spodziewałem się tego po tobie, Alicjo - że to ci przejdzie przez gardło, że twój język i wargi uformują ten wyraz wstydliwy. W ogóle jesteś jakaś niespokojna, podniecona, czy nie masz przypadkiem anginy?

- Kocham cię, tylko...

- Co tylko?

- A nie będziesz wyśmiewał się ze mnie?

- Wiesz o tym, że ja - nigdy się nie śmieję. Uśmiecham się tylko i to - jasnym uśmiechem.

- Wytłumacz mi, co znaczy miłość i co ja znaczę?

- O, dawno czekałem na tę chwilę - wykrzyknął. - Co znaczy miłość? Pójdź na tę ławeczkę.

Gdy pierwsi rodzice w raju skosztowali za podszeptem szatańskim drzewa wiadomości, jak wiesz, wszystko zmieniło się na gorsze. - O, Boże! - błagali ludzie - użycz nam choć odrobiny utraconej czystości i niewinności. Pan Bóg patrzył na tę zgraję bezradnie i nie wiedział, jak i gdzie umieścić

Czystość i Niewinność w tym plugawym stadzie. Wówczas to stworzył dziewicę, naczynie niewinności, zamknął ją szczelnie i puścił między ludzi, którzy zapałali ku niej nostalgiczną tęsknotą.

- A mężatki?

- Mężatki to nic, to blaga, otwarta, zwietrzała butelka.

- A czemu, powiedz mi, czemu mężczyźni rzucają na dziewice kamieniami?

- Co takiego, Alicjo?

- Nieraz mi się zdarzyło - rzekła Alicja, oblewając się pąsem - że ten i ów mężczyzna spotkany na pustej ulicy, gdy nikt nie widział... rzucał na mnie kamieniem.

- Co ty mówisz? - rzekł Paweł zdumiony. - O tym nie słyszałem - szepnął. - Jak to? Rzucał kamieniem?

- Brał kamień, dużą cegłę i ciskał we mnie. Bolało - szepnęła cichutko Alicja.

- To... to nic... To pewnie źli ludzie... dla zabawy, albo dla wprawy do celu. Nie myśl więcej o tym.

- Ale dlaczego dziewice muszą się wtedy uśmiechać? - nastawała Alicja.

- Dlaczego uśmiechają się? Jak to? Co ty mówisz, dziecko? Czy często ci się to zdarzało, Alicjo?

- O, bardzo często, prawie codziennie, gdy byłam sama, lub z Bibi.

- A twoje przyjaciółki?

- I one skarżą się na to. Nie sposób się nie uśmiechnąć - ciągnęła zamyślona - choć boli.

- Oryginalne - myślał Paweł, wracając do domu. - Przejmujące, nawet brutalne. Kamieniem w dziewicę - nigdy o niczym podobnym nie słyszałem. Co prawda, te rzeczy bywają zwykle trzymane w sekrecie. Ona sama mówi, że dzieje się to tylko wówczas, gdy nikt nie widzi. Brutalne - tak, lecz zarazem urocze, a czemu? Bo instynktowne. Jestem wzruszony, dziwnie podniecony. O, świat dziewiczy, świat miłości pełen jest tych czarodziejskich dziwactw.

Nieznajomi uśmiechają się do siebie na ulicy, ktoś gładzi czyjś łokieć, uśmiech przez łzy, lub pocałunek przez potarcie nosów nie jest wcale mniej dziwny niż rzut kamieniem. Możliwe, że istnieje cały kodeks znaków umówionych i sposobów, o których ja, przebywając stale w Chinach i w Afryce, pośród dzikusów, nic nie wiem.

Dziewiczość tym się odznacza, że każda rzecz nabiera dla niej innego znaczenia, niż ma w rzeczywistości. Rzut kamieniem nie jest dla dziewiczego mężczyzny w tym stopniu kamieniem obrazy, co najlżejsze choćby muśnięcie ręką policzka. Zwykły człowiek, normalna kobieta uciekłaby z wrzaskiem, ona zaś - uśmiechnęła się gwoli jakimś niezbadanym głębiom. Zwykły człowiek myślałby tylko o tym, by uciec z placu boju unosząc, o ile to możliwe, całą skórę, podczas gdy dla mnie, przeciwnie, wszystkim jest honor i sztandar - chorągiew, czyli ściśle mówiąc kolorowa szmata na wietrze.

Monarchia bardziej jest dziewicza niż republika, gdyż więcej w niej tajemnicy niż w gadatliwych członkach parlamentu. Monarcha, wywyższony, bezgrzeszny, nieskazitelny, nieodpowiedzialny, jest dziewicą, a w mniejszych rozmiarach - także i generał jest dziewicą.

O, święta tajemnico bytu, o, cudzie istnienia, nie ja, przyjmując dary twe, będę patrzył ci na ręce. Przeciwnie - tylko korne pochylenie głowy, głęboki oddech, cześć i wdzięczność, panteizm i kontemplacja, nie zaś fatalne w skutkach analizy. Dziewiczość i tajemnica - to jedno, strzeżmy się więc uchylenia świętej zasłony.

Alicja zaś ze swej strony także oddawała się rozmyślaniom.

- Jak dziwny jest świat! Nikt nie odpowie na nim wprost, lecz zawsze symbolicznie. Niczego nie można się dowiedzieć. Paweł, naturalnie, opowiedział legendę. Wszędzie otaczają mnie symbole i legendy, jakby wszyscy zmówili się przeciwko mnie. Raj, Bóg... kto wie, czy i to nie zostało zmyślone specjalnie dla mnie, dla nas - młodych panienek. Mam przekonanie, że wszyscy kryją się i udają, a wszystko opiera się na zmowie. I mama jest z Pawłem w porozumieniu. Słodko jest chlipać, pijąc herbatę i przydeptywać ogony pieskom... Tak... Religia, obowiązek i cnota, a mnie się zdaje, że poza tym, jak za parawanem, istnieją jakieś ściśle określone gesty, jakieś ruchy, że każde takie podniosłe hasło sprowadza się do ściśle określonego gestu i ściśle określonego punktu.

Ach, wyobrażam sobie! Na ogół wszyscy są ubrani i zachowują się uprzejmie - ale, gdy zostaną sam na sam, mężczyźni rzucają kamieniami na kobiety, a te uśmiechają się, ponieważ boli. Następnie - kradną... czyż ja sama nie ukradłam srebrnej łyżki i nie zakopałam w ogrodzie, nie wiedząc co z nią począć? - Mama nieraz czytała głośno o kradzieży w dziennikach, rozumiem teraz, co to znaczy. Kradną, chlipią pijąc herbatę, nadeptują nogi psom i w ogóle postępują na przekór i to jest miłość - a dziewice chowane są w nieświadomości, ażeby... było przyjemniej. Drżę cała.

Alicja do Pawła:

„Pawle! To jakoś jest inaczej, niż mówisz. Tak mię jakoś rozciąga! Wczoraj słyszałam, jak mama mówiła ojcu, że bezroboczy „mnożą się” okropnie - że chodzą „półnago”, zjadają wstrętne jakieś ochłapy i że liczba kradzieży, bójek, rozbojów rośnie jak na drożdżach. Powiedz mi wszystko - powiedz, co to znaczy, na co im te „ochłapy”, dlaczego - „półnago”, Pawle, proszę cię koniecznie, niech wiem nareszcie, czego się trzymać, twoja na zawsze Alicja.”

Paweł do Alicji:

„Najdroższa moja! Co się to roi w tej głowinie mojej! Zaklinam cię na miłość naszą, nie myśl nigdy o tym. Są wprawdzie takie rzeczy, widuje się czasem, lecz rozmyślając nad nimi, jak nic można stracić dziewictwo - i co wtedy będzie? Od brudów rzeczywistości wyższa o niebo prawda zawarta w czystości! Bądźmy nieświadomi, żyjmy niewinnością, żyjmy instynktem naszym młodzieńczo-dziewiczym, a strzeżmy się wglądać mentalnie tam, gdzie nie potrzeba, jak to mnie raz zdarzyło się swego czasu, kiedy cię poznałem. Świadomość oszpeca, nieświadomość zdobi, twój na wieki - Paweł.”

- Instynkt - myślała Alicja - instynkt... tak... ale czego chce ten instynkt, czego ja chcę właściwie? Sama nie wiem... umrzeć, albo zjeść coś cierpkiego. Nie odzyskam spokoju, póki... Jestem tak nieświadoma, mam opaskę na oczach, jak mówi Paweł - aż strach czasem bierze... Instynkt, mój instynkt dziewiczy - on mi wskaże drogę!

Następnego dnia odezwała się do narzeczonego, który wpatrywał się z upojeniem w jej łokieć:

- Pawle... ja miewam takie dzikie fantazje!

- Tym lepiej, najdroższa, tego właśnie spodziewałem się po tobie - odrzekł. - Czymże byłabyś bez kaprysów i fantazji. Uwielbiam ten czysty nierozsądek!

- Ale moje fantazje są dziwne, Pawle... takie, że wstydzę się powiedzieć.

- Nie możesz mieć innych, będąc nieświadomą - odparł. - Im dziksza i dziwniejsza fantazja, z tym większym zapałem wypełnię ją, moje ty kwiecie. Ulegając jej, oddam hołd twemu i memu dziewictwu.

- Ale... bo widzisz, to - właściwie, to jakoś inaczej... Mnie przynajmniej jakoś tak rozciąga. Powiedz mi, czy... czy ty także... jak inni... czy kradłeś kiedy?

- Za kogo mnie masz, Alicjo?

Co znaczą te słowa? Czy mogłabyś choć przez chwilę upodobać sobie w mężczyźnie zbrukanym podobnym występkiem? Zawsze starałem się być godnym ciebie i czystym, oczywiście w swoim, męskim zakresie.

- Nie wiem, nie wiem, Pawle - ale powiedz mi, tylko szczerze, bardzo cię proszę - powiedz mi, czy kiedykolwiek, wiesz - oszukałeś kogo, albo gryzłeś, albo chodziłeś... półnago, albo czy sypiałeś na murze, albo czy biłeś kogo, albo czy lizałeś, albo czy jadłeś jakie obrzydlistwa?

- Dziecko! Co ty mówisz? Skąd ci się to wzięło? Alicjo, zastanów się... Ja miałbym lizać albo oszukiwać? A mój honor? Oszalałaś chyba!

- Ach, Pawle - rzekła Alicja - jaki dzień cudowny - ani jednej chmurki, a od słońca trzeba daszek robić nad oczami.

Pochłonięci rozmową obeszli cały dom naokoło i znaleźli się przed kuchnią, gdzie na kupie śmieci walała się porzucona przez Bibi kość z resztkami różowego mięsa.

- Patrz, Pawle - kość - rzekła

Alicja.

- Chodźmy stąd - rzekł Paweł.

- Chodźmy stąd, tu złe zapachy i jazgot dziewek kuchennych. Nie, Alicjo, dziwię się, jak w tej główce słodkiej mogły powstać takie myśli.

- Czekaj, czekaj, Pawle - nie odchodźmy jeszcze - widać Bibi nie obgryzł jej do końca... Pawle... ach, jaka ja jestem - sama nie wiem... Pawle...

- A co, najdroższa, może ci słabo? Może upał cię zmęczył, tak gorąco.

- Ależ nie, gdzie tam...

Patrz, jak spogląda na nas - jakby chciała nas ugryźć - pożreć nas. Czy bardzo mię kochasz?

Stanęli przed kością, którą Bibi powąchał i liznął, wskrzeszając wspomnienia.

- Czy ja cię kocham? - Tak kocham, że chyba tylko w górach znaleźć można równą miłość.

- A ja tak bym pragnęła, Pawle, żebyś obgryzł - to jest, żebyśmy obgryźli razem tę kość na śmietniku. Nie patrz, zarumieniłam się - przytuliła się do niego - nie patrz na mnie teraz.

- Kość? Co, Alicjo, co? Co powiedziałaś?

- Pawle - rzekła Alicja, tuląc się do niego - ten... kamień, wiesz, rozniecił we mnie szczególny niepokój. Nie chcę o niczym wiedzieć, nic mi nie mów - lecz męczy mnie ogródek i róże, i mur, i biel mej sukienki, i ach, czy ja wiem, chciałabym może mieć posiniaczone plecy... Kamień mi podszepnął, podszepnął mym plecom, że tam za murem jest coś - i ja to coś zjem, obgryzę w tej kości, to jest obgryziemy wspólnie, Pawle, ty ze mną, ja z tobą, muszę, muszę - nalegała gwałtownie - ja bez tego muszę umrzeć młodo!

Paweł się zdumiał.

- Dziecko, na co ci kość? Ty zwariowałaś! Jeśli już chcesz koniecznie, to każ sobie podać świeżą kość z rosołu.

- Ależ o to chodzi właśnie, żeby tę, ze śmietnika! - krzyknęła Alicja, tupiąc nóżką. - I to ukradkiem, w strachu przed kucharką!

I znienacka powstała między nimi sprzeczka, równie gorąca i omdlała jak skwar lipcowego słońca, które chyliło się ku zachodowi. - Ależ, Alicjo, to wstrętne, cuchnące, fuj, to mdli mnie po prostu, przecież tutaj właśnie kucharka wylewa pomyje!

- Pomyje? I mnie także mdli i ja omdlewam - na pomyje także mam oskomę! Wierz mi, na pewno, to się obgryza, Pawle, to się jada!

- tak robią wszyscy, ja to czuję

- kiedy nikt nie widzi.

Kłócili się długo. - To wstrętne! - To ślepe, dziwne, tajemne, wstydliwe i lube! - Alicjo - wykrzyknął Paweł wreszcie, przecierając oczy - na miłość Boga... - ja zaczynam wątpić. Jak to? Sen czy jawa? Nie chcę się dopytywać, broń Boże, nie jestem ciekawy, ale... Czy ty może żartujesz, kpisz ze mnie, Alicjo? Co się tutaj stało? Kamień, mówisz? Czyż możliwe - by rzucano kamieniami i by z tego... by stąd wynikała jakaś niezdrowa pazerność na kości? Ależ to zbyt dzikie, zbyt - nieczyste jakieś, nie, szanuję twe fantazje, lecz to już - nie instynkt dziewiczy, to, wyssane z palca.

- Z palca? - odrzekła Alicja. - Pawle, a palce moje czy nie są dziewicze? Przecież sam mówiłeś, że trzeba zamknąć oczy, bezmyślnie i cicho, naiwnie i czysto i - ach, Pawle, prędzej, patrz jak słońce lśni, a ten robaczek tak ospale czołga się po liściu, a mnie tak rozciąga! Mówię ci, wszyscy robią tak samo, a tylko my... tylko my nie wiemy! Ach, tobie się zdaje, że nigdy nikt nikomu... a ja ci mówię, że kamienie wieczorami świszczą, jak rzęsista ulewa, aż nie można zmrużyć oczu i, w cieniu drzew, kości i inne odpadki bywają obgryzane z głodu i półnago! To jest miłość!

Miłość.

- Ha! Ty oszalałaś!

- Przestań! - krzyknęła ciągnąc go za rękaw. - Chodź, chodźmy do kości!

- Za nic! Za nic!

I w rozpaczy byłby może ją uderzył! Lecz w tej chwili usłyszeli za murem coś jak uderzenie i jęk. Podbiegli, wychylili głowy z pnących różyczek: tam, na ulicy pod drzewem młoda i bosa dziewczyna wpijała się ustami we własne podniesione kolano - boleśnie skurczona.

- Co to? - szepnął.

Wtem nowy kamień przeszył powietrze i ugodził ją w kark - upadła - ale zaraz zerwała się i uskoczyła za drzewo - a z głębi skądś doszedł wrzask męski:

- Ja ci dam! Ja ci jeszcze dołożę! Zobaczysz! Złodziejka!

Powietrze było pieściwe, palące, nastąpiło milczenie w przyrodzie, jedno z tych drżących, wonnych zapamiętań...

- Widzisz? - szepnęła Alicja.

- Co to?

- Rzucają w dziewczyny... rzucają kamieniami... dla przyjemności tylko, dla rozkoszy...

- Nie, nie... Niemożliwe...

- Przecież sam widziałeś...

Chodź, kość na nas czeka, chodźmy do tej kości! Razem ją obgryziemy - chcesz? - razem! Ja z tobą, ty ze mną! Patrz, już ją mam w ustach! A teraz ty! Teraz ty!

Zdarzenia na brygu „Banbury”

1

Wiosną 1930 r. zdecydowałem się odbyć podróż morską - ze względów osobistych - zdrowotnych i wypoczynkowych.

Chodziło głównie o to, że sytuacja moja na kontynencie europejskim stawała się z każdym dniem przykrzejsza i bardziej niewyraźna. Zwróciłem się więc listownie do znajomego armatora Mr. Cecila Burnett z Birmingham z prośbą, aby umieścił mię na którym z licznych swoich okrętów - i zaraz otrzymałem krótką odpowiedź telegraficzną: „(Berenice” Bringhton 17 kwietnia, godz. punkt dziewiąta”. Ale w Bringhton, w porcie, tyle stało zakotwiczonych żaglowców i parostatków, pakunki zaś tak utrudniały swobodę ruchów, że spóźniłem się o niespełna 15 minut, a marynarze i tragarze zaczęli wołać gorączkowo, jak to zawsze - tam, tam, prędzej, jeszcze ją pan dogoni, prędzej, prędzej - niech się pan śpieszy! Jeszcze ją pan złapie! Dogoniłem „Berenice” motorówką, lecz już bez pakunków. Spuszczono drabinkę sznurową, po której nie zdążywszy w pośpiechu przeczytać nazwy wymalowanej wielkimi literami po lewej stronie kadłuba, wydrapałem się na pokład.

Był to duży bryg trzymasztowy, pojemności co najmniej 4000 ton - a jak wywnioskowałem z układu żagli oraz budowy bukszprytu, płynął do Walparaiso z ładunkiem szprotów i śledzi. Kapitan Clarke, suchy wilk morski o zaczerwienionych od wiatru policzkach, rzekł z prostotą:

- Witam na „Banbury'm”, sir.

Pierwszy oficer zgodził się za niewielką opłatą odstąpić mi swojej kajuty. Ale wkrótce morze zaczęło się wzdymać i napadła mię morska choroba z siłą, o jakiej dotychczas nigdy nie słyszałem. Oddałem morzu wszystko, co miałem do oddania, i jęczałem, będąc próżny jak pusta butelka i nie mogąc zadośćuczynić żądaniom żywiołu, który domagał się jeszcze, jeszcze... W udręce fizycznej i moralnej, z powodu nieznośnej czczości, pożarłem kołdrę, poduszkę i roletę - ale żadna z tych rzeczy nie pozostała we mnie dłużej nad sekundę. Pożarłem jeszcze pościel i bieliznę pierwszego oficera, którą miał w kuferku, znaczoną literami B. B. S. - lecz i to było w mym wnętrzu gościem jedynie. Jęki przeniknęły przez ścianę kajuty do kapitana, który ulitował się nade mną i kazał wytoczyć beczkę śledzi oraz beczkę szprotów. Dopiero pod wieczór trzeciego dnia, po zużyciu ¾ baryłki śledzi i połowy szprotów, przyszedłem jako tako do siebie i ustał ruch pomp oczyszczających statek.

Mijaliśmy północno-zachodnie brzegi Portugalii. „Banbury” dryfował z przeciętną szybkością 11 węzłów, pod przychylnym beidewindem. Marynarze szorowali pokład. Patrzyłem na uciekającą skalistą ziemię Europy. Żegnaj, Europo! Czułem się pusty, aseptyczny i lekki, tylko w gardle piekło. Żegnaj Europo! Wyciągnąłem chusteczkę z kieszeni i machnąłem parę razy - na co mały człowieczek stojący w górskim wąwozie również odpowiedział machnięciem. Statek szedł szparko, woda bulgotała u dziobu i za rufą, a jak okiem sięgnąć wyrastały pieniste bałwany.

Majtkowie, którzy szorowali dotąd przedni pomost, zaczęli teraz szorować tylny - schylone ich plecy zbliżały się do mnie i musiałem się usunąć. Kapitan ukazał się przez chwilę na mostku kapitańskim i podniósł zwilżony palec, by zbadać natężenie wiatru. Tego samego dnia pod wieczór zdarzył się ciekawy, jakby ostrzegawczy wypadek, pozostający w pewnym bliżej nie ustalonym związku z moją niedawną chorobą - oto jeden z marynarzy, niejaki Dick Harties ze środkowej Kaledonii, połknął przez nieuwagę koniec cienkiej liny zwisającej z bezanmasztu. Wskutek, jak sądzę, robaczkowej działalności przewodu pokarmowego jął gwałtownie wciągać w siebie linę - i zanim się spostrzeżono, wyjechał po niej aż do szczytu jak górski wagonik, z szeroko otwartą, przerażającą gębą. Robaczkowa natura przewodu okazała się tak silna, że nie było sposobu ściągnąć go na dół; daremnie po dwóch majtków uczepiło się każdej z jego nóg. Po długich naradach dopiero pierwszy oficer nazwiskiem Smith, wpadł na pomysł zastosowania środków wonitalnych - lecz tu znów powstało pytanie - jak wprowadzić środek do przełyku, całkowicie wypełnionego liną? Wreszcie, po dłuższych jeszcze niż poprzednie naradach, poprzestano na działaniu przez oczy i nos na wyobraźnię. Na rozkaz oficera jeden z majtków wdrapał się na maszt i przedstawił pacjentowi na talerzu garść uciętych szczurzych ogonów. Nieszczęśliwy patrzył na nie wybałuszonymi oczami - lecz kiedy dołączono do ogonów mały widelczyk, przypomniał mu się nagle makaron włoski jeszcze z lat dziecinnych i zjechał na pokład tak prędko, że omal nie połamał sobie nóg. Wypadek ten powinien był mnie zastanowić, jako, powtarzam, pozostający w pewnej analogii z moją chorobą - nie było to właściwie to samo, ale jednak obie przypadłości polegały na nudzeniu, z tą różnicą, że jego przypadłość miała charakter chłonny, dośrodkowy, a moja wręcz przeciwnie, odśrodkowy. Zachodziła tu opaczna tożsamość, podobnie jak w lustrze - prawe ucho wypada po lewej stronie, choć twarz jest ta sama. Poza tym ogony szczurze również skłaniały do zastanowienia.

Jednakże na razie nie poświęciłem temu dość uwagi - jak również temu, że okręt i grzbiety marynarzy nie były mi tak obce, jak by należało, zważywszy krótki mój pobyt na statku.

Nazajutrz zapytałem przy lunchu kapitana Clarkego i porucznika Smitha o statek i horoskopy dalszej podróży.

- Statek jest dobry - odparł ufnie kapitan pykając z fajki.

- Doskonały! - Potwierdził sarkastycznie porucznik Smith.

- A choćby i nie był doskonały! - rzekł kapitan mierząc władczo dumnym spojrzeniem roztocz wód. - Choćby i nie był doskonały! Przypuśćmy, że jest gdzie szpara!

- Właśnie - rzekł pierwszy oficer spoglądając na mnie zaczepnie. - Choćby i nie był doskonały. Kto się boi zmoknąć, może w każdej chwili - opuścić okręt. Bardzo prosimy! - ukazał fale. - Zmokła kura! Do ciężkiej, jasnej, to jest te... do ja...

- Panie Smith - rzekł kapitan dłubiąc palcem w uchu - rozkaż pan, by załoga zawołała trzykrotnie: Niech żyje kapitan Clarke, hip, hip, hurra! - Płynęliśmy dalej. Pogoda dopisywała. „Banbury” torował sobie drogę równo na pełnym kliwrze pośród jednostajnego falowania. Na horyzoncie ukazała się krowa morska. Marynarze szorowali teraz do czysta mosiężne okucia burty. Dozorował ich drugi oficer, a kapitan wyglądał przez okno kajuty, z wykałaczką w zębach.

Minęło w ten sposób kilka dni, w ciągu których rozejrzałem się po statku. Okręt był stary, mocno nadżarty przez szczury, które w ogromnych ilościach pleniły się pod pokładem - miał miejscami zupełnie wyjedzone boki, to znów rufa, jak na złość, pełna była szczurzych bobków. W ogóle przypominał dawne fregaty hiszpańskie. Nadmiar szczurów bynajmniej mię nie zachwycił - te gryzonie mają niemiłe obyczaje, tłusty ogon ich jest tak długi, spiczasty koniec tak daleko, że tracą poczucie łączności jego z resztą ciała, skutkiem czego wciąż podlegają nieznośnemu złudzeniu, że wloką za sobą smakowity kawał mięsa zupełnie obcy i w sam raz do pożarcia. To czyni je bardzo nerwowymi. Czasem wpijają zęby w ogon, skręcając się z piskiem, jak oszalałe z żądzy i z okropnego bólu. UKład olinowania, rozmieszczenie takielunku, zarówno jak konstrukcja babortu, wcale nie zyskały mej aprobaty - a kiedy zobaczyłem kształt, rozmiar i barwę otworów rur wentylacyjnych, odszedłem do kajuty z oznakami wielkiego niezadowolenia i zabawiłem w niej aż do wieczora.

Zastanawiała mnie załoga. Pomijam stoicyzm, z jakim marynarze szorowali do czysta wyznaczoną część statku, nie troszcząc się zgoła, że zalewają brudną wodą część poprzednio oczyszczoną. Ale za każdym razem, gdy odrywałem wzrok od morza i przenosiłem na bryg, uderzał mnie widok nieoczekiwany. I tak na przykład ujrzałem czterech majtków siedzących na pokładzie ze skrzyżowanymi nogami, i wpatrzonych we własne stopy. KIedy indziej zobaczyłem paru majtków wpatrzonych we własne ręce. Wieczorami zaś dolatywały mię skandowane po całych godzinach wyrazy:

- Ryby i morskie ptaki żerują za okrętem.

Ogromna czystość panowała na statku, bez przerwy prawie stosowano wodę i mydło. Gdy przechodziłem obok marynarzy, nie podnosili oczu, przeciwnie, tym gorliwiej nachylali się nad pracą, tak iż widziałem jedynie zgięte w kabłąk grzbiety.

Natomiast miałem niejasne wrażenie, że ilekroć pogrążam się w kontemplacji horyzontu, majtkowie zaczynają rozmowy, jeśli ma się rozumieć w pobliżu nie ma żadnego z oficerów - na lądzie widywałem ulicznych stróżów, którzy tak samo odstawiali miotły i sikawki, gdy nikt się nie patrzył. Kapitan z porucznikiem przeważnie grają w domino albo też siadłszy naprzeciwko siebie za stołem wyśpiewują stare kuplety z 1897 roku - gdyż nawigacja przy równym i przychylnym wietrze nie nastręcza żadnych trudności. Jednakowoż nie wszystko na brygu idzie jak po maśle. Grzbiety marynarzy zanadto kulą się, gdy przechodzę obok, kręgosłupy wydają się zestrachane, a wielkie chamskie łapy, którymi niemrawo poruszają pod sobą, zbyt łatwo puchną i nabiegają krwią. Spotkawszy Smitha wałęsającego się na pokładzie, wyraziłem głęboką ufność i wiarę, że załoga „Banbury” składa się bez wyjątku z zacnych i dzielnych chłopców.

- Tym ich trzymam, sir - odparł porucznik, pokazując w żylastej ręce mały świderek i połykając przekleństwa, które mnożyły mu się na końcu języka.

- Trzymam za mordę...

Najtrudniej, to żeby nie kopnąć którego w tyłek - pan widzi, jak się nadstawiają. Ps... kr... - a gdybym kopnął jednego, to musiałbym dla równości pokopać wszystkich bez wyjątku, a to byłoby głupie, głupie do zara... to jest te... - Rozłożył bezradnie ręce. Zdumiewające poczucie własnej bezsiły wobec nadzwyczajnej idiotyczności faktu uderzyło go jak obuchem w głowę. Okręt posuwa się, ale monotonnie, fala bieży za falą. Na mostku kapitańskim dojrzałem blady ognik fajeczki - kapitan przechadzał się w gumowym płaszczu, tam i z powrotem.

- Panie - rzekł - czy pan wie, co znaczy być panem życia i śmierci? Hallo, Smith, chodź no pan tutaj, spójrz no pan - ha, ha...

- Ha, ha... - zaśmiał się

Smith spoglądając na mnie przekrwionymi oczkami - papa i mama... do pior... to jest te...

- Papa i mama - powtórzył kapitan trzęsąc ramionami z tłumionego śmiechu - a tu właśnie nie ma papy i mamy! Tu jest bryg, panie - bryg na morzu! Z dala od konsulatów!

- Na babkę babki - zaklął

Smith z uciechą. - Tu nie ma pierniczków ani ciasteczek, ani do chol... chciałem powiedzieć, że te... dyscyplina i koniec. Karność i kwita - ee... Za mor...

- No, no, dosyć już, dosyć, panie Smith. Pan Zantman jest ostatecznie pasażerem... Ale swoją drogą nie zawadziłoby pokazać mu, czym jest kapitan na morzu, co znaczy to słowo ogromne, złożone z samych zachcianek. Hi, hi, pan Zantman pewnie wyobraża sobie kapitana w czapce z galonami i w czyściutkich białych zaprasowanych pantalonach, jak jest wymalowane na pocztówkach. Wymyśl pan co dobrego, panie Smith.

Zastanowił się, pyknął parę razy z fajki.

- Każę, co? Jeśli każę skakać, to będą skakali - rzekł. - Jutro i pojutrze.

- To już było - mruknął Smith.

- Każę - co, panie Smith? Każę co obciąć - każę obciąć ucho...

- Można - rzekł Smith - ale to diablo delikatna operacja... to jest... hm... Potem. Kłopot.

- Więc każę - co? Wszystko mogę kazać! Do kroćset diabłów - ja jestem kapitanem! Te diabły poczują to - zawołaj pan któregoś z marynarzy.

- Marynarze wszyscy już czują to - rzekł Smith po chwili, nie kwapiąc się - wypluł na dłoń gumę, przypatrzył się jej dobrze i wsunął z powrotem do ust.

- Wybierz pan takiego, który czuje najmniej - niecierpliwił się kapitan Clarke. - Prędzej - chcę pokazać panu Zantmanowi... Wymyśl pan coś, panie Smith. Pan jest dosyć ograniczony. Przypomnij pan sobie ziemię Baffina i fokę.

- Ja już nie wiem co - rzekł Smith, spoglądając tępo mętnymi źrenicami amatora ginu. - Wszystko zużyte. Wszyscy już zużyci, zmięci, zaświ... to jest... te...

- Głupiec z pana - zżymał się kapitan. - Prędzej - prędzej - potrzebuję, aby ktoś mnie uczuł. Czasem czuję zwątpienie. Czasem ogarnia mię zwątpienie.

W tej chwili niepotrzebnie poruszyłem się - ale zaświerzbiała mię pięta, a jest to u mnie wrodzone, że zawsze wtedy świerzbi, kiedy nie potrzeba.

- Może by użyć pana Zantmana - mruknął Smith, przypatrując mi się z nie tajoną złośliwością.

- A wie pan, to niezły pomysł

- zawołał kapitan. - Użyjemy pana Zantmana. Jest jeszcze świeży. Jeszcze nie poczuł mnie dotąd - najlepiej poczuje mnie na własnej skórze... Racja - to będzie najprościej.

- Jeśli kapitan rozkaże - rzekł Smith, i ujął mię ciepło za rękę i ścisnął jak w kleszczach (zupełnie tak samo ujął mię raz na lądzie jeden sierżant - z początku ciepło, a potem bardzo mocno) - to zmajstrujemy wielką wędkę, wbijemy na haczyk pana Zantmana i złowimy na tę przynętę wielką rybę głębinową. Ryba połknie pana Zantmana, a my rozpłatamy jej brzuch i wyciągniemy go jeszcze żywego, jak Jonasza. To będziesz pas. Ba, ba, pamięta pan, panie kapitanie, nie takie hece wyprawialiśmy w Zatoce Karaimskiej - tam było dopiero - ho, ho...

- Głupiś pan - powtórzył kapitan. - To są ot - banialuki. Co on w ten sposób poczuje? Nic nie poczuje. Poza tym jest pasażerem... hm... Tylko bez brutalności, Smith, bez brutalności. Głupiś pan - wrzasnął - milcz pan! Ja już mam potąd pańskich szpasów i kawałów, prawdę mówiąc, rzygam nimi! Nie ma w nich sensu za grosz. Ja potrzebuję, żeby poczuł, żeby poczuł kapitana Clarke, poczuł bez listka figowego i bez żadnych dodatków, jak go Pan Bóg stworzył. Pluję na białe, zaprasowane spodnie i kapitańską czapkę z galonami! Ja chcę rozebrać się, chcę być goły - rozumiesz pan! - goły i włochaty! A czy pan Zantman po tym całym pańskim idiotycznym Jonaszu pozna mnie, mnie, Clarkego, gdy się rozbiorę?!

- My tu nie potrzebujemy się krępować - zamamrotał Smith ustami pełnymi gumy. - Nie ma pensjonarek. Ani konsulatów!

- Nie pozna mnie - rzekł kapitan z namysłem - ale jeśli nie pozwolę mu zapinać podwiązki? Jeśli nie pozwolę zapinać podwiązki, Smith, i będzie chodził z opadającą skarpetką? Cóż wtedy? Do pioruna! Wtenczas pozna mnie, wtenczas będzie wiedział, kto jestem, bo łydka jest włochata! Do diabła! Te szczury lądowe ze swoimi białymi portkami i pocztówkami biało-niebieskimi zapominają, że kapitańska łydka jest włochata. Prędzej, panie Zantman, słyszał pan? Prędzej! Żywiej, panie!

- Prędzej, panie! - powtórzył

Smith i ścisnął mi rękę.

- Tak to lubię - rzekł kapitan spokojniej po chwili. - Widzę, że z panem można trafić do ładu, panie Zantman, choć nie ma pan kołyszącego się chodu. Mieliśmy tu dwa lata temu jednego szczura lądowego - beznadziejnie zakutego. Trzeba było wyprosić go ze statku prosto do wody, gdyż kiedy kazałem mu - głupstwo - podnieść kołnierz od marynarki, kwiczał jak zarzynane prosię, a my, żeglarze, wie pan, nie lubimy kwiczołów.

- Myślę, że już teraz dosyć - rzekłem, gdy Clarke odszedł zostawiając mię samego z porucznikiem. - Myślę, że teraz można by już zapiąć skarpetkę - dodałem poufale, chcąc załatwić rzecz polubownie, tonem pochlebnym i porozumiewawczym dyskretnej tolerancji dla niewybrednych dziwactw kapitana.

- Co? - rzekł na to Smith, odstępując ode mnie na dystans ramienia. - Co? Co pan sobie myśli? Nie radzę panu - nie radzę panu nawet, jak pan będzie sam w kajucie. A to co - huknął groźnie, aż dostałem gęsiej skórki. - Niech no pan nie będzie zbyt dowcipny! Do chol... zssr... - Zmieszałem się i zaczerwieniony po same uszy bąkałem tylko: - Ależ nie, nie, nie... ja tylko tak sobie... Ta, ta... gdzieżby? Nic podobnego! - zupełnie jak raz w tramwaju i jak raz na majówce...

Płyniemy dalej, pogoda cudowna, niebo przejrzyste, gdzieniegdzie wśród srebrnych i szmaragdowych fal pojawia się raja lub piła, chmara rekinów ugania się za rufą, małe rybki latają nad wodą, ale też okręt posuwa się coraz wolniej, jakby zastanawiając się, czy na dobre nie stanąć - a załoga pod nadzorem niezmordowanego drugiego oficera, po omyciu nawietrznej strony brygu, zwraca się ze ścierkami ku podwietrznej. Drugi oficer jest młodzieńcem lat dwudziestu kilku, płowym, pilnym, bez wyrazu i nie dopuszczanym do poufałości. W zasadzie istnieje on tylko pro forma, na to, aby istniał pierwszy oficer. Kapitan i Smith spędzają prawie całe dnie w kajucie, gdyż morze jest spokojne. Przechadzając się po pokładzie widuję ich przez okienko, siedzących za stołem i celujących w coś małymi gałeczkami jakiejś substancji - prawdopodobnie chleba. Wydaje się, że nuda dosyć silnie dolega - niekiedy kłócą się strasznie i wymyślają sobie, a pewnie sami nie wiedzą o co. Mieszają też cocktaile z likierów Bolsa i przyprawiają whisky korzeniami imbiru. Od czasu do czasu załoga na dany sygnał zaczyna skandować: „Ryby i morskie ptaki żerują za okrętem”. Ostatnio spostrzegłem, że marynarze wykonują dziwaczne ruchy tułowiem, mianowicie, pochyleni nad ścierką, znienacka opierają się na rękach, wyprężają nogi i zginają plecy, podobnie jak to czynią niektóre ziemne glisty.

Nie proszę jednak nikogo o wyjaśnienia. Zakwalifikowałem to po prostu jako „oryginalny sposób spędzenia czasu”. Prawdę powiedziawszy unikam w ogóle rozmów, ponieważ uważam, że linia grot-rei niepotrzebnie skręca się w literę S. Na literę S zaczyna się jedno słowo, które sam wymyśliłem, a którego wolałbym nie znać. Nie tylko zresztą ona - poza tym są na okręcie inne nieprzyjemne kształty i rysy; jest on cały spękany od gorąca. Nie ja więc zacząłem rozmowę ze Smithem - ale właśnie Smith podszedł do mnie, gdy stałem oparty o burtę, i prosto z mostu zapytał, czy nie znam jakich dobrych gier karcianych, w kości, albo innych, lub też, czy nie mam do rozwiązania jakich zagadek?

Pierwsze - drugie Ojcze, Matko, a zaś trzecie na ostatku.

- Przedtem graliśmy w domino, w durnia, w chlusta i w klipę i śpiewaliśmy na przemiany stare kuplety z operetek. Potem przeglądaliśmy kalendarz hodowli koni. Przez kilka ostatnich dni - rzekł szczerze, połykając luźne przekleństwa - rzucaliśmy gałkami z chleba w pierońskiego małego robaczka, którego wyciągnęliśmy spod szafy. Ale to nam się przejadło. Potem (ponieważ zawsze siadujemy naprzeciwko za stołem) zaczęliśmy fiksować się, pan wie? - wpatrywać się w siebie - kto dłużej wytrzyma. Jak zaczęliśmy wpatrywać się w siebie, tak zaczęliśmy kłuć się szpilkami - kto dłużej wytrzyma. Teraz ciężko nam przestać, a kłujemy się coraz mocniej. Kapitan - ciach i ja - ciach, raz za razem. Może pan by coś wymyślił - może pan zna co dobrego, panie Zantman? Jestem już cały pokłuty.

Zapomniałem się i rzekłem nieopatrznie: - To stąd pochodzi, że stworzyliście rodzaj zaklętego koła i nie ma żadnego bocznego spustu. Szpilka wymaga poduszeczki - weźcie poduszeczkę od szpilki i połóżcie ją na stole pomiędzy sobą. Smith otworzył usta i spojrzał na mnie z szacunkiem. - Do kr... Ale panie Zantman! - myśmy pana mieli za fryca, a pan jest, jak widzę, starym żeglarzem. Pan ma doświadczenie!

- Ależ broń Boże! Zapewniam pana... To zupełnie przypadkiem... Co też pan, panie Smith? Bo pogniewam się na pana. Daję słowo honoru, że pierwszy raz jestem na morzu! - wyjąkałem okropnie zawstydzony.

- Pan jest diabelnym starym żeglarzem! - powtórzył porucznik, składając mi pokłon.

- Ba, ba, panie! Niech pan nie udaje Greka! Musiał pan żeglować do woli po tych przeklętych bajorach, po Czerwonym i Żółtym, i po Ochockim, i po Sargaskim, i po Chińskim, i po Arabskim. - Pan nie żeglował? Ba, panie, pan ma węch starego wilka morskiego, pan wchodzi od razu, jak mówią, w sam środek kwestii. Poduszeczka - rzeczywiście! To najlepsza rada! Gdy położymy poduszeczkę, zaraz przestaniemy się ciachać.

- Przepraszam pana, ale przypomniałem sobie, że zostawiłem w kajucie zapaloną maszynkę spirytusową, kawa gotowa wykipieć - przepraszam pana, panie Smith.

Około czwartej po południu widziałem igraszki pelikanów z rybami głębinowymi. Nadleciały dwa z południowego zachodu i jęły krążyć nad okrętem. Pelikany są to ptaki duże, śnieżnobiałe, z wielkim podgardlem i o dziobie metrowej długości, niesłychanie ostrym. Oczywiście nie mogą marzyć, by zdołały pożreć nim rekina albo wieloryba, ale korci ich absolutna przewaga nad olbrzymami morskimi, polegająca na tym, że rekiny ani wieloryby nie umieją fruwać. Korci ich i nie daje spokoju. Dlatego nadlatują cicho i - pac - zagłębiają ostry jak sztylet dziób w grzbiet ryby głębinowej, która uchodzi pod wodę albo miota się, usiłując wyskoczyć i pogonić za pelikanem w niedostępny powietrzny żywioł. Majtkowie przerwali pracę, by się pogapić, czym ściągnęli na siebie okropne przekleństwa Smitha.

- Łajdaki - wydzierał się przed zbitą i milczącą gromadą - wielmożni panowie! Wielmożni panowie! Thompson! - ty jesteś najgorszy, ja mam na ciebie oko, ty bydlę, Thompson! Ja z tobą pogadam dziś wieczór! Ja z tobą - Thompson - pogadam - dziś wieczór - zobaczysz.

Potem zaczął mi się zwierzać, co do załogi, że to stare wygi, wyjadacze, wycirusy, pozbierane ze wszystkich portów, których trzeba trzymać mocno za mordę. - Oni tylko myślą, jak się wykręcić od roboty i leżeć do góry brzuchem. Jest tam na przykład niejaki Thompson, ten jest najgorszy.

- Najgorszy?

- Thompson? To pijawka. Niech pan zauważy jego usta - układają się zawsze w ryjek, jak do ssania. Maskuje się, pracuje jak każdy, ale powiedziałem sobie, że mu pokażę przy najbliższej sposobności i pokażę mu dziś wieczór. Przysiądzie ze strachu, gdy mu pokażę.

- Usta - rzekłem pojednawczo - to pewnie dlatego, że jest ssakiem. Każdy jest ssakiem. Należymy do rodziny ssaków.

Wyraziłem delikatnie wątpliwość co do ruchów tułowia, oglądania nóg i recytacji: - Ryby i morskie ptaki żerują za okrętem. - Wypowiedziałem się ostrożnie za pewnym wymiarem i zaznaczyłem, niby mimochodem, że jednak co za dużo, to niezdrowo. Na to Smith odpowiedział, że sądzi, iż ja, stary żeglarz, kpię sobie z niego. Nie takie rzeczy dzieją się przecież na wodach wschodnioazjatyckich z Chińczykami. Albo na linii Port Aden - Pernambuco, gdzie używają stale roztopionej stearyny. Ruchy tułowiem zmierzają do wyrobienia giętkości kręgosłupa, wpatrywanie się w nogi jest karą za brak należytej czystości - kto ma brudne nogi, ten musi wpatrywać się w nie pełną godzinę. Co zaś do wersetu: - Ryby i morskie ptaki żerują za okrętem - to brzmi on jak wzór kaligraficzny i w istocie chodzi o to, by wypisać go w mózgach marynarzy perłowym rondem.

- Taki bryg, jak ten, idzie sam bez niczyjej pomocy, chyba że jest sztorm. Marynarze nie mogą przecież szorować bez przerwy tego krr... prr... pokładu, wyszorowaliby go do cna. A karność musi być zachowana, te łajdaki muszą być trzymane w ryzach, kapitan więc wybrał to raczej niż cośkolwiek innego.

- A, raczej to niż cośkolwiek innego.

- O, kapitan jest także starym doświadczonym żeglarzem, wilkiem morskim co się zowie. Pan powinien się z nim lepiej zaznajomić, panie Zantman, na pewno panowie mieliby sobie niejedno do powiedzenia.

- Stary mówił mi niejednokrotnie... ciągnął poufale Smith. - Panie Smith, jakie są obowiązki kapitana na statku: musi on wymyślać, bo inaczej wszystko by się wściekło z nudów. Pan, panie Smith, musi wymyślać gębą, a ja muszę wymyślać głową, i to jest cała między nami różnica. A teraz co ja mam wymyślać, panie Smith? Przecież, do zarazy, nie możemy bawić się w piłeczkę, panie Smith. Przecież, do choroby, nie jesteśmy dziećmi, panie Smith, w krótkich majteczkach.

- Hem, hem - zatem zabawa w piłkę jest dziecinna, a te hem, hem... nogi... nie - rzekłem, pokasłując.

- Pewnie - odparł chełpliwie - nogi - nie, bo któż z nas nie ma odcisków? - a przy tym podtrzymują karność w załodze. Oni muszą spełniać wszystko bez gadania. Tak samo szpilka - jak Boga!... to było zupełnie wściekłe - szalone - bałwańskie. Jak panu się to podoba, panie Zantman? Ba, ba! Pan, z pańskim doświadczeniem, nie może nie przyznać racji. Tak jest zawsze i wszędzie. Bez tego pozdychalibyśmy z nudów.

Oblizał palec i wystawił na wiatr.

- Tym bardziej że wiatr ustaje i zagraża, zdaje się, cisza morska. Do cięż... parr... jasn... doł... To zawsze tak. Pan zna przysłowie - woda i nuda to żywioł żeglarza.

Pod wieczór widziałem tłuste flądry oraz rozróżniłem głowę rekina młota na jakie 3, 4 cale pod powierzchnią.

Kapitan Clarke ukazał się na mostku kapitańskim i zaczął na mnie kiwać. Widocznie Smith musiał naplotkować o poduszeczce i jakobym był starym żeglarzem - gdyż kapitan odnosi się do mnie obecnie zgoła inaczej niż poprzednio, a nawet sprawia wrażenie, jakby chciał mnie wysondować. Widocznie myśli, że ja wiem coś, czego on nie wie, lub że umiem się tak jakoś urządzić, że mi mniej dolega. Gdy wdrapałem się na mostek, Clarke rzekł:

- Nuda, panie. Morska nuda.

- Hm - odparłem.

- Niemiła rzecz - nuda.

Co? Niemiła. Nudno. Nie wiadomo co.

- Można wytrzymać - powiedziałem. - Nie tak znów nudno. Jest woda - ryby...

- Ba, panie, Smith mi mówił - rzekł kapitan łaskawie, trącając mnie łokciem. - Pan tam na pewno ma swoje sposoby na nudę, to panu nie nudno. Jakbym wiedział. Ta poduszeczka, ho, ho. Tylko pan nie chce ich udzielić, skąpiec z pana... he, he... pan wszystko chowa dla siebie.

- Ależ nic podobnego. Bo pogniewam się na pana, panie kapitanie. Smith coś nabajdurzył.

- No, no, bez urazy! Chciałem tylko zaznaczyć, że z panem można pogadać, panie Zantman, nie jak z byle szczurem lądowym - i niepotrzebnie pan się kryje przed nami - nie rozumiem, co panu zależy... No, ale wolna wola.

Byłem w bardzo niemiłym i trudnym położeniu i kręciłem uważnie guzik od marynarki, gdyż Clarke miał żyłę na skroni, wyraźnie odznaczającą się na tle wyłysiałych kątów czoła. Nagle zmarkotniał i zaczął drapać się za uchem.

- Nuda - powrócił znów do swego, kopiąc coś nogami - nuda. Podpisałem kontrakt z towarzystwem i muszę kursować Birmingham - Valparaiso, tam i z powrotem. Co jest, do cholery? Na lądzie nudno - tramwaje, bary - nuda lądowa wypycha na morze. A na morzu co? Już pan ruszył - już pan wypłynął pod pełnym żaglem - już ginie brzeg - już pan się rozkołysał - już pieni się szlak za rufą - a tu naraz nuda, co? Morska nuda.

- Natura stoi na zawadzie - mruknąłem chrząkając. - Natura jest taka.

- Jak to? - rzekł Clarke.

- Natura nie lubi - mruknąłem

- nie lubi.

- Najlepsza na nudę jest fajka-przyjaciółka - rzekł sentymentalnie. - Whisky także jest dobra - obgryzanie paznokci - zażywanie tabaki... Jeśli kto ma dziurę w zębie, wiercenie językiem. Jeśli zaswędzi, można się drapać - wie pan, w Mukdenie wchodzę do klubu, czterech kapitanów przy lunchu, wszyscy podrapani do krwi, podrapani, jakby mieli wysypkę. A pan co, panie Zantman?

- Ja? - Ja czasem...

- Właśnie uważam, że pan wygląda świeżo i rumiano - rzekł z ciekawością kapitan. - Daję słowo - jakby pan nigdy nie puszczał maminej spódnicy. Jak pan to robi?

- Ależ bo ja, panie kapitanie, rzeczywiście... Zapewniam pana.

- Ha, ha, ha, ha, ha - roześmiał się przeciągle. - Ho, ho, ho, z pana filut, panie Zantman. No, ale ja nie zmuszam, skoro pan nie chce, ostatecznie niech i tak będzie, że pan pierwszy raz - ha, ha, ha... Przydałby się nam jaki sztormik, co? - dodał, znów trącając mnie łokciem. - Wtedy, do cholery, przejechalibyśmy się porządnie, co? A tu wlecz się, człowieku - i jeszcze w dodatku wiatr ustaje. Skręcam się - nudno - diabli biorą - nie mogę wytrzy...

- To niezdrowo - rzekłem. - Bardzo niezdrowo. Złe myśli przychodzą.

- Do zarazy - mruknął kapitan.

- Spójrz pan na te maszty. Jak one głupio stoją. To głupie. A ja też stoję - głupio. Stoję ja i kieliszek. Powiedz pan, co można zrobić z kieliszkiem - potłuc go tylko, co? Tak też zrobiłem wczoraj wieczorem. Na tym zasr... brygu nic się nie dzieje od rana do wieczora. Gdy patrzę na tę poręcz - uderzył ręką - i widzę, że ona ciągle połyskuje tak głupio - to patrzę i chciałbym wyskoczyć ze skóry.

- Zaczął się skarżyć boleśnie, przyciszonym głosem, że wszystko jest głupie - głupie. - Wszystko musi być wyczyszczone - każda rzecz na swoim miejscu, marynarze nic innego nie robią tylko szorują i czyszczą po całych dniach. Na statkach, jak pan wie, obowiązuje nadmierna, wprost przesadna czystość. Po cholerę? Albo te ryby latające... Powiedz pan tylko, dlaczego one tak głupio wyskakują z wody, o, niech pan spojrzy, ukazał mi jedną, która ostrym łukiem przeleciała nad pokładem - to też głupie, głupie jak nie wiem. Powiedz pan, dlaczego one to robią, co? Przecież nie mają skrzydeł.

Odpowiedziałem po namyśle, że zjawisko to należy przypisać specyficznym właściwościom tych oskrzelowatych, które umieją nadąć się do tego stopnia, że w pewnym momencie woda, nie mogąc wytrzymać nerwowo, wyrzuca je, ze strachu, aby nie pękły. Tak samo ropuchy ziemne nadymają się powietrzem często do rozmiarów przerażających, lecz ziemia, gorsza pod tym względem od wody, nie popuszcza i dlatego pękają.

- Słowo daję! - zawołał kapitan z niezrozumiałym podnieceniem. - Ha, ha, ha! Racja! To, to! Ale z pana!

Naturalnie! A to łajdaczki, no! Nadąć się, przestraszyć, a ta spietrana k...a woda boi się i wyrzuca - ha, ha! Boi się, do diabła - boja ma, boja ma! W mordę! W mordę i za mordę! - krzyczał zachwycony. Zdaje się, że słowa moje połechtały w nim jakąś żyłkę terrorystyczną. - Brawo, doskonale! Że też mi nie przyszło do głowy. Ale z pana znawca. Z pana przyrodnik - dodał, nadymając się z lekka i patrząc na mnie z podziwem. - I pan mówi, że pan nie podróżował?

- Trochę się znam na przyrodzie - rzekłem - ale teoretycznie. - Zacząłem kaszleć, powiedziałem, że robi się chłodno, i wróciłem do kajuty, skąd nie wydalałem się przez cały dzień następny.

Tego (następnego) dnia znów zdarzył się ciekawy wypadek, którego jednak nie widziałem (gdyż byłem w kajucie). Wiadomo, że żarłacze są niesłychanie żarłoczne, stąd też ich nazwa - żarłacze. Otóż kuchcik okrętowy upuścił przypadkiem do wody wielki miedziany rondel i rondel - chaps - natychmiast zniknął w łakomej czeluści. Fakt ten dostarczył mu tyle przyjemności i tyle przedziwnej rozkoszy, że nie mógł się powstrzymać i wyrzucił jeszcze parę widelców, które zostały schwytane w lot, a potem zaczął wyrzucać wszystko, co miał pod ręką, a więc talerze, noże kuchenne i stołowe, filiżanki, własny zegarek kieszonkowy, kompas, barometr, trzymiesięczną pensję oraz komplet encyklopedii żeglarskiej. Smith przyłapał go w chwili, gdy odrywał półkę w całkowicie ogołoconej kajucie.

Można sobie wyobrazić, co się działo. Chłopak tego samego wieczoru zachorował na malarię, i jak się zdaje, nie pokaże się więcej do końca podróży. Tak czy owak, jesteśmy pozbawieni przedmiotów pierwszej potrzeby i omlet musimy jeść wprost z patelni. Dowiedziawszy się o tym zdarzeniu, zmarszczyłem brwi i powiedziałem do siebie, ale dosyć głośno i mądrze, jakby mi zależało, aby ktoś słyszał: - Aha, no tak - to bardzo mądre. Bardzo dobrze pomyślane. Jest to znana w medycynie choroba, polegająca na pewnym zacietrzewieniu - jest to, wyrażając się naukowo, specyficzny „tuman”, zrodzony z pewnego nieopanowania - jest to pewna rozkosz czerpana z niedoskonałości zmysłów i z pomyłek instynktu zaślepionego zbytnią żarłocznością, niejakie, można by powiedzieć, urzeczenie automatyzmem, słowem choroba poniekąd automatyczna, wynikająca z zastosowania wielkich, powszechnych sił ciążenia, wyrzutu i głodu do gry w ciuciubabkę. A przy tym - jak też te przedmioty będą dolegały w brzuchu? - Po chwili jednak muskuły twarzy mi zelżały, ukazała się na niej okropna beznadziejna głupota i rzekłem ciszej: - O, Boże! Dobrze, ale dlaczego tak głupio? Dlaczego tak głupio, jałowo, ciągle, bez przerwy, bez jednej chwili wypoczynku, dlaczego tak jakoś głupio-mądrze, i mądrze-głupio? Ktoś tu się mądrzy i ktoś wygłupia, o Boże, ześlij choć z pięć minut przerwy. - I pozwoliłem sobie dodać nawet: - Jestem jak w ciemnym lesie, gdzie cudaczne kształty drzew, upierzenie i jazgot ptaków wabią i śmieszą dziwną maskaradą, lecz z głębi dochodzi daleki ryk lwa, kłus bawołu i skradający się krok jaguara.

2

„Banbury” posuwa się coraz wolniej. Słonko przygrzewa coraz silniej, roztopiona smoła kapie z boków okrętu do morza, morze jest szafirowe, a woda, użyta do szorowania pokładu, paruje prosto w również szafirowe niebo. Kapitan Clarke ukazał się na mostku kapitańskim, oblizał palec i rzekł:

- Jakbym wiedział - bryza ustaje. A bardzo możliwe, że będziemy mieli wiatr przeciwny. Panie Smith, każ pan założyć boczny kliwer. Na tym szlaku zawsze tak - zawsze, czy do Valparaiso, czy z Valparaiso, wiatr przeciwny. I to się nazywa żegluga? To jest żegluga! To ma być żegluga - wrzeszczał rozzłoszczony.

Stadko delfinów nie odstępuje rufy. Nie chcą one mięsa - jedynym ich marzeniem jest podrapać się trochę o ster okrętu, gdyż cierpią strasznie wskutek wodnych wszy. Nie zawsze trafia im się taka gratka - twardy przedmiot w bezkresie wód, o który można się potrzeć. Często tygodniami całymi płyną przez ocean w poszukiwaniu takiego przedmiotu. Nie widzą jednak tego, że okręt, chodź bardzo wolno, przecież posuwa się naprzód i wiecznie chybiają kant steru o parę cali. Nieszczęśliwe ryby nie rozumiejąc przyczyny, wciąż powtarzają manewr bezskutecznie.

Na kawałku papieru zanotowałem co następuje: - „Uważam, że tego trochę za dużo. Delfiny chybiające kant steru, szczury gryzące własne ogony, marynarze, którzy wpatrują się we własne nogi i odginają zgięte grzbiety, pelikany kłujące grzbiety wielorybów, kapitan kłujący się szpilką z porucznikiem, wieloryby nie mogące wzlecieć nad wodę, ryby latające, które natomiast nadymają się tak dalece, iż woda nie wytrzymując napięcia, wyrzuca je ze strachu w powietrze - to jest stanowczo zbyt monotonne. Przypuszczam, że można by od czasu do czasu pokazać coś innego. Gdybym wiedział, że tak będzie, nigdy bym nie wybierał się w podróż. Nie zawadziłoby trochę więcej taktu. Powtarzać wciąż w kółko jedno i to samo, to jest stawianie kropki nad i, zupełnie zbędne, jeszcze się kto domyśli.”

„Widoki zresztą jak widoki, ale ze strony kapitana i Smitha zachodzi już rażący brak taktu, te nogi i te szelki niemożliwe, a gorzej jeszcze z rozmowami. Co mają znaczyć - przepraszam - te zwierzenia? „My żeglarze” - co znaczy „my żeglarze”? Kto tu się chce „kołysać”, co znaczy „pęd” i „pożerczość”, co znaczy „nuda” i to, że „ponosi”? Ja wcale nie jestem ciekawy. To było wyraźnie pite do mnie - to wszystko pijacy. To pijacy i ludzie o fatalnych skłonnościach, o zakład, kokainiści albo morfiniści, zepsuci doszczętnie gdzieś w jakimś Pernambuco. Nie będę więcej z nimi rozmawiał. Nie jestem żeglarzem i nie chcę mieć do czynienia z żeglarską „fantazją” kapitana i z jego marynarską „śmiałością”. Postaram się oględnie (gdyż jednak skarpetka wciąż jest opuszczona) rozluźnić nasze stosunki. Również i Smitha z jego pomysłami i świderkiem osadzę na miejscu. To nie racja, że powiedziałem o poduszce albo o latającej rybie (czasem oczywiście coś musi się wypsnąć, skoro nagabują), aby zaraz ogłaszać mię „starym żeglarzem” i wtajemniczać we wszystko, czy ja chcę, czy nie chcę.”

„Przyznam się, że wyobrażałem sobie życie na statku zupełnie inaczej. A to jakieś bajorko. Nie ma żadnego przewiewu.

Liczyłem na słony zapach morza, przestrzeni etc., o ileż zdrowszy od lądowych zaduchów, a tu tymczasem, widzę, ciasno - ciasno, natrętnie i w dodatku jakieś małpowanie. Przede wszystkim nie ma za grosz taktu. Przedwczoraj, nie chcąc kontynuować dłużej rozmowy z Clarkiem, wróciłem do kajuty, ale jakiś duży robak, zdaje się skorpion, wylazł ze szpary w podłodze, przyglądał mi się czas jakiś, poruszając wąsikami, a potem ni stąd ni zowąd zwinął się w kłębek i zastrzyknął sobie wszystek jad odwłoka - popełniając samobójstwo. Słyszałem, że jest to na porządku dziennym u tych błonkoskrzydłych. Ale dlaczego wybrał się z tym do mnie? Czy nie mógł załatwić się w szparze? Udałem, że nie widzę. Na lądzie też widuje się czasem psy albo konie, ale przecież jest większa dyskrecja i nikt nie będzie wyłaził specjalnie do kogoś, żeby mu pokazać.”

„Obyśmy jak najprędzej dopłynęli do Valparaiso. Czy tylko dopłyniemy do Valparaiso? Nie wiem, może to zresztą jest normalne i przewidziane rozkładem jazdy - ja nie znam się na gwiazdozbiorach i nie umiem posługiwać się sekstansem, ani kompasem, lecz jeśli konstelacja (jak się zdaje) jest nieprzychylna, a nawet małpio złośliwa jakaś, i weszliśmy w niedobry znak Barana, albo Koziorożca, to zdaniem moim kapitan i Smith zanadto rzucają się i pozwalają sobie. Ja zawsze bałem się tej oficerskiej, marynarskiej fantazji, co to na nic nie zważać, tylko za mordę i po kawalersku - kawalerska fantazja i kawalerska jazda. Trzeba czasem przycichnąć, przeczekać. Trzeba wiedzieć, kiedy i co. Tu jest ciasno, zupełnie jak w pudełku i może wyniknąć jaki skandal, twarze marynarzy nie podobają mi się, choć widuję tylko ich grzbiety.”

Napisawszy to, spaliłem czym prędzej papier nad świecą. Potem wziąłem kawałek papieru i dopisałem jeszcze. - „Tak, twarze marynarzy nie podobają mi się, choć widuję tylko ich grzbiety. Grzbiety, oczywista rzecz, są potulne i zestrachane, jak to zwykle grzbiety, ale wieczorami dochodzi mię przez podłogę kajuty spod pokładu jednostajne, natrętne brzęczenie, ni to szum rojowiska owadów. Szum ten pochodzi od marynarzy. A zatem Smith trzyma ich za mordę w dzień, ale nie w nocy. Czy chrapią? Czy mówią? A jeśli mówią, to o czym mogą mówić, i czy przypadkiem nie zanadto plotkują, jak to się zdarza w czasie długich morskich podróży. Możliwe bowiem, że z nudów rozpowiadają sobie jakieś rozwlekłe, niestworzone historie, w których nie ma ani słowa prawdy. Smith wspomniał mi przecież - to są obieżyświaty, stare portowe wygi i na pewno tam niemało nasłuchali się w życiu. Znałem jednego takiego - opowiadał on zawsze z wielką uciechą, że w Tokio słyszał u fryzjera, jak pewien pan „bardzo porządnie ubrany, na pewno z wyższej sfery”, przestrzegał manicurzystkę, „aby nie obcinała za krótko paznokci, gdyż nie będzie miał czym dłubać w nosie”. Oto jest próbka ich stosunku do inteligencji. Oni tylko takie rzeczy umieją podchwycić - nic więcej. A gotowi gadać o tym - godzinami, wciąż z tym samym obrzydliwym szyderskim prześmiechem”.

I ten papier spaliłem - jednakże nie znaczy to, abym nie wprowadził w czyn postanowień odnośnie do Clarkego i Smitha. Trzymałem się od nich z daleka, a kiedy widziałem ich na jednej stronie okrętu, przechodziłem na drugą. Gorzej było, nie przeczę, gdy jeden był po jednej, a drugi po drugiej stronie brygu.

Tymczasem zerwała się morka, lecz zamiast dąć z boku lub z tyłu, jęła dmuchać lekko w sam dziób. „Banbury” nie cofał się, ale było to niewypowiedzianie drażniące - niewielkie fale pluskały mu w nos.

Na domiar okazało się, że Thompson rzeczywiście ma usta w ryjek - widząc to, nie mogłem się powstrzymać (wyrzucam sobie tę nieoględność) i zapytałem: - Thompson. Dlaczego to robicie? Przecież tak nie trzeba, Thompson. - Był to rosły, barczysty drab, z ogorzałą twarzą, włochatą piersią, kolczykami w uszach i z małą grzywką nad czołem - zbyt małą w stosunku do całej postaci. Rozejrzał się, czy nikogo w pobliżu nie ma, przysunął się do mnie bardzo blisko i powiedział, wysuwając usta: - Ja lubię, sir.

- No, no, Thompson - rzekłem pośpiesznie. - Macie tu 5 szylingów na tytoń, Thompson. - Thompson zamknął łapę, w którą wsunąłem pieniądze i rzekł:

- To na nic się nie zda.

- Pewnie nudno wam na pokładzie, Thompson - rzekłem życzliwie.

- Oj nudno, nudno - jęknął

Thompson - aż trudno wytrzymać, sir. Muszę chodzić spać o dziewiątej jak grzeczne dzidzi, sir, a we dnie śpiewać piosenki. Kapitan i porucznik są zbyt surowi, sir. Nie mogę sobie użyć, nie mogę sobie wygodzić - zdycham, sir. Dawniej byłem krwisty, czerwony jak ogień, dobrze się miałem, a teraz jestem blady i wycieńczony - diabli mię biorą, sir, marnuję się, sir.

Wyniosłem mu na miseczce trochę mleka, które wychłeptał.

- To wam dobrze zrobi, Thompson. Mleko jest białe, to na czerwoność najlepsza rzecz - codziennie wystawię dla was taką miseczkę przed drzwi kajuty.

MLeko i dużo owoców. Tylko na miłość Boga, nie róbcież skandalu, Thompson. Postarajcie się wytrzymać do Valparaiso. Okręt zwalnia, lecz kapitan mi mówił, że wkrótce powieje przychylna morka. Bardzo was proszę, tylko bez żadnych głupstw, Thompson, macie tu jeszcze pięć szylingów.

Stoimy wciąż pod 76) szer. geogr., o dobre 450 mil na południowy zachód od Wysp Kanaryjskich, nie widuje się jednak kanarków. Te złotopióre i małe ptaszki boją się widać nadmiernych odległości, wolą przeskakiwać z gałęzi na gałąź w plamistym gąszczu rozłożystych południowych drzew, gdzie świergot ich rozlega się znacznie głośniej niż na morzu. Nie są to ptaki morskie, lecz lądowe. Wiatr dmucha lekko, lecz stale, w sam dziób okrętu, drobne fale dają raz za razem drobne szczutki, na fiołkowym niebie przesuwają się gęsiego białe, pogodne obłoczki.

Widocznie Thompson opowiedział, że ja dałem mu parę szylingów - gdyż po południu zaczepił mię na śródokręciu mat, wielki, astmatyczny, gruby mężczyzna o obwisłych, nalanych policzkach, wyłupiastym, bladym, zmęczonym spojrzeniu. Skarżył się na nudę, powiedział, że ma brudne nogi - że to go bardzo męczy i prosił o parę szylingów. Kiedy skarciłem go ostro, odezwał się ciszej:

- Dobrze, dobrze. Życie już jest takie. Ja wiem. Mam czterdzieści siedem lat, a nigdy nie miałem czystych nóg - nigdy, nie dało się zrobić. Inni to mogą mieć czyste nogi, ale ja nie - nigdy - taki już mój psi los. Zawsze to to, to tamto wejdzie w paradę i nie można - a jak można, to się nie chce. Właściwie to ja chcę - ale mi się nie chce i - dodał niemrawo - znalazłem inne sposoby, tutaj - stuknął palcem w czoło z miną domyślną i spoglądając na mnie.

Co prędzej dałem mu 5 szylingów na piwo i poradziłem, żeby przynajmniej pudrował sobie nogi - to praktyczniejsze, mniej zabiera czasu. Prosiłem, żeby nikomu o tym nie mówił, że ja daję pieniądze. Ale widocznie nie wytrzymał. Jeden z marynarzy, nie znany mi z nazwiska, szepnął niby do siebie, przechodząc w pobliżu i obejrzawszy się, czy nikt nie słucha:

- Nasturcje.

I temu dałem parę szylingów. Hm... Zaczynam się poważnie niepokoić, gdyż uważam, że załoga staje się zbyt nachalna. Nie upłynęło dwóch dni od rozmowy mojej z Thompsonem, a notatnik, w którym zapisuję codzienne wydatki, zaczernił się szeregiem nowych pozycji. Wyglądało to prawie tak, jak gdyby załoga znalazła jakieś moje wiersze pod poduszką, ale ja żadnych wierszy nie miałem, gdyż przecie wdrapałem się na „Banbury” z motorówki, bez żadnych pakunków.

Thompsonowi za lubię i ryjek - 10 szyl.

Matowi za nogi - 5 szyl.

N. N. za nasturcje - 2 szyl.

Steevensowi za pewne pomidory oraz pąkowie - 5 szyl.

Busterowi za nieśmiałość - 5 szyl.

Dickowi za grządki uprawiane ręczną łopatką pośród wysokich łodyg trzcinowych - 1 szyl. 6 pens.

O'brienowi za ogromne dojne krowy pasące się na łące pełnej okrągłych kamyczków - 3 szyl.

(Chciałem dać mniej, ale wiedział jeszcze o „kluczyku”)

O'brienowi powtórnie za warząchew, z zaleceniem, żeby się hamował aż do Valparaiso. (Nb. On nie chce, mówi, że znowu wczoraj spłynął krwią. Za to znów 6 pens. dodatkowo)

Do przeniesienia - 31 szyl. 6 pens.

Rachunek powyższy opatrzyłem następującym komentarzem:

„Płacę, bo moje. Gdyby nie było moje, nie płaciłbym. Niepotrzebnie zadawałem się z tym typem (Thompsonem), teraz wszyscy zaczepiają jeden przez drugiego. Nie ma gorszej rzeczy, jak wejść w kontakt z hołotą, która ględzi bezmyślnie, z głupim pochlebianiem się, byle ciągnąć pieniądze. Na pewno między sobą wyśmiewają się, że udało im się naciągnąć pasażera i te same słowa powtarzają w sposób wulgarny - rycząc ze śmiechu i trzymając się za brzuchy. Ciekawe jednak, skąd wpadli na nie. Już to trzeba przyznać, że na statku zachodzi rażący brak dyskrecji i pod tym względem mógłbym mieć pretensje nie tylko do majtków, ale i do rur okrętowych, które wyprawiają dziwne jakieś zawijasy, również moje. Oni małpują i przekręcają, a z każdej rzeczy robią zaraz brudy albo głupotę, tak że trzeba się rumienić.”

„Sytuacja wymaga ogromnego taktu. Kapitan ma za dużo żeglarskiej fantazji, a Smith umie ciepło ścisnąć za rękę - aż miło. Mogą każdej chwili wyrzucić za burtę. Wyjeżdżając zapomniałem o absolutnej władzy kapitana, a to ważny punkt, o którym nie należało zapominać. Zapomniałem też, że na morzu są sami mężczyźni (nie mówię o wielkich pasażerskich parostatkach). To wszystko mężczyźni i skarpetka była na czasie. Co do załogi, to składa się ona ze starych wyjadaczy, starszych jeszcze niż myślałem i trzeba z nimi bardzo politykować, bo dla nich nie ma nic świętego, oni są jak bursze niemieccy albo jak żołnierze w koszarach. To widać po nich.

Dobrze, że Smith trzyma ich za mordę. Dziś, stojąc na dziobie, zobaczyłem nieznane zwierzę wielkości i kształtu mrówkojada, które wysunęło wąski jak taśma i długi język i usiłowało polizać nim kawałek drzewa, pływający w odległości paru metrów - poszedłem więc na rufę, ale tam znowu roiło się od ostryg - a te ślimaki połykane są żywcem i zdychają odarte ze skorup w ciemnej jamie żołądka. Nikt nie może być bardziej od nich pożarty żywcem i niczego się tak nie boją jak cytryny. (Bać się cytryny!) Odwróciłem się tedy od morza i spojrzałem na pokład, ale tu znów jeden z majtków położył szczotkę, podniósł nogę i podrapał się w piętę, zupełnie jak mały piesek, który załatwia się pod krzakiem. Skończyło się na tym, że ponownie zamknąłem się w kajucie na parę godzin, pod pozorem wilgoci. Zachodzi potrzeba ogromnego taktu, nie można się niczemu dziwić, nie można okazywać zdziwienia, zdziwienie byłoby zupełnie nie na miejscu, gdyż wszystko jest takie - wszystko jest takie, a ja nie mam żadnej podstawy do zdziwienia i jeśli wyrzucą mię za burtę, to wylecę bez zdziwienia - zdziwienie w tych warunkach byłoby bez wątpienia ogromną niewłaściwością, rażącym nietaktem. W każdym razie trzeba być oględnym i unikać scysji, poruszać się bardzo ostrożnie, gdyż nuda ciśnie, a słońce przypieka. Obyśmy, obyśmy dopłynęli do Valparaiso - niestety, wiatr dmucha na przekór.”

- „Porządek, karność i czystość na tym statku to cienka błonka, która lada chwila może prysnąć i ma się ku temu.”

Po napisaniu papier spaliłem. Wkrótce okazało się, że obawy moje były uzasadnione - i źle zrobiłem, rozdając pieniądze marynarzom, gdyż wpłynęło to na nich judząco i rozzuchwalająco.

Bierze się pieniądze, a potem - dalejże, już z pieniędzmi w kieszeni! (Kiedyś, już dawno, rozdawałem w ten sam sposób karmelki i z nie lepszym skutkiem.) - Któregoś dnia, spacerując po rufie, spostrzegłem na deskach pokładu ludzkie oko. Było zupełnie pusto, tylko przy sterze marynarz żuł gumę, cały pokład zalany był podzwrotnikowym słońcem i pocięty ukośnie niebieskawą siatką cieniów olinowania fok-masztu. Zapytałem sternika:

- Czyje to oko?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem, sir.

- Czy komu wypadło, czy też zostało wyjęte?

- Nie widziałem, sir. Leży tutaj od rana. Byłbym podniósł i schował do pudełka, ale nie wolno mi odchodzić od steru.

- Tam pod burtą - rzekłem - leży drugie oko. Ale inne. Innego człowieka. Niech Barnes pozbiera je, jak będzie odchodził od steru.

- Słucham, sir.

Podjąłem przerwany spacer zastanawiając się, czy powiadomić kapitana i Smitha, który ukazał się na schodkach przedniego luku.

- Tam na pokładzie leży ludzkie oko.

Zainteresował się żywo. Do kr... ro... Gdzie? Czy do pary?

- Czy pan myśli, panie poruczniku, że komu wypadło, czy też że zostało wyjęte?

Usłyszeliśmy głos kapitana z górnego pomostu:

- Czy co się stało, panie

Smith? Dlaczego pan zaklął?

- Te... chr... przekl... - odparł ze złością Smith - te... bar... krr... zaczynają się bawić w oczko.

- Czy pan chce przez to powiedzieć - zapytałem - że marynarze z nudów wymyślili taką zabawę, że jeden drugiemu znienacka kciukiem stara się wybić oko - tak mniej więcej, jak chłopcy w szkole podstawiają sobie nogi?

Z góry rozległ się głos kapitana:

- Nie zapomnij pan, panie

Smith, by niezależnie od kary sprawca zjadł wybite oko. Tego chcą zwyczaje żeglugi.

- Diabli - zaklął porucznik. - Jak raz zaczęli, to już nie będzie spokoju. Na wodach południowego Pacyfiku straciliśmy w ten sposób w czasie ciszy morskiej ¾ oczu całej załogi. Boją się tego jak wszystkich diabłów, ale jak raz zaczną, nie mogą się powstrzymać. Już ja im sprawię - a, a, wielmożni panowie - popamiętają mnie, popamiętają mnie wielmożni paaa... aaa... paa...

- To raczej coś jak łechtanie

- rzekłem. - Chłopiec w szkole panicznie boi się łechtania i dlatego też nie może się powstrzymać od połechtania swego towarzysza, wtenczas tamten jego znów zaczyna łechtać i rozpoczyna się ogólne łechtanie.

- Już ja ich połechcę - zamamrotał Smith, pieniąc się i gwałtownie macając po kieszeniach. Dodałem tylko smutno i prawie boleśnie:

Przepraszam. To słabo przytwierdzony organ, kulka wsadzona w dołek człowieka, nic więcej.

Poszedłem do siebie, położyłem się na łóżku i napisałem palcem na ścianie kajuty: - Ładna sprawa. - Teraz Smith ich połechce, a potem znów oni połechcą Smitha. To dużo gorzej niż myślałem. To niby jednostajnie i głupio, ale coraz doraźniej i ciaśniej - to już osobiste zaczepki - to niebezpieczne. Jestem jak jagnię pomiędzy wilkami, jak osieł w jaskini lwów. Trzeba jednak będzie rozmówić się poważnie z Clarkem.

Sposobność do rozmowy nadarzyła się jeszcze tego samego wieczoru na mostku kapitańskim. Clarke stał oparty o poręcz i konferował z porucznikiem, a obaj mieli bardzo zafrasowane i zirytowane miny. Widocznie naradzali się nad sytuacją, gdyż dosłyszałem, jak Clarke mówił: - Tak, ale jeżeli tak dalej pójdzie, to może zabraknąć oczu. Coś ich musiało podjudzić - coś musiało ośmielić tę bandę - sami nigdy by nie zaczynali. Teraz nie będzie spokoju.

- Kto ich podjudził?! - wrzeszczał wpadając w gniew.

Morze było przezroczyste - zachodzące słońce nie zdążyło jeszcze skryć się za horyzontem, a już ciemność z ogromną szybkością spowijała wody. Na niebie ukazały się bociany w corocznej wędrówce z północnej Szkocji do wschodnich brzegów Brazylii. Te swojskie ptaki są w największym kłopocie wówczas, gdy w porze odlotu pisklęta ich nie są jeszcze dostatecznie wyćwiczone w lataniu - z jednej strony potężny instynkt wędrowny pcha za morze, z drugiej równie potężny instynkt macierzyński przykuwa do nieszczęsnych piskląt podfruwajek - wydają wtedy przeraźliwe krzyki.

- Oko jest prawie najczulszym organem ciała - nadmieniłem po chwili. - Bardzo łatwo wyjąć oko. - Dodałem jeszcze, że na punkcie oczu jestem specjalnie drażliwy. - Osobiście nie znoszę nawet, gdy mi ktoś słomką celuje w oko. Zdaje się, że załoga jest trochę niespokojna. Zdaje się, że im tam trochę ciasno, czy niewygodnie, czegoś im brakuje - czy nie można by trochę uspokoić?

- Teraz ten znowu! - krzyknął

Clarke grubiańsko, niespodziewanym głosem człowieka mającego ważniejsze sprawy. - Do diabła. Tchórz pana obleciał? Czasem robi pan wrażenie śmiałego żeglarza, a czasem wygląda pan płaczliwie jak baba.

Był bardzo zirytowany.

- Załoga się wściekła, a pan nam głowę zawraca. Co pan jest - baba?

- Ja nie - odrzekłem urażony.

- Ale jak przyplączą się do tego baby, to będzie gorzej. Chciałem tylko zaznaczyć, że wiem, iż na okręcie tworzy się spisek.

- Spisek? - wykrzyknął zdumiony.

- Tworzy się spisek ogólny - rzekłem niechętnie. - Niewątpliwie zachodzi spisek, choć na pozór go nie ma, wszyst-ko kombinuje się i porozumiewa za plecami. Już ja wiem z góry, jak to się skończy. Bardzo niedobrze się skończy.

- Co? Co? - zawołał Clarke ciekawie. - Spisek? Na „Banbury'm”? Pan coś wie. Co pan wie, panie Zantman? Spisek?

Spojrzałem mu w oczy.

- Pan wie, tak samo dobrze, jak ja - odrzekłem. - Dolega czystość i skromność - moja czystość i skromność.

- Jak to? - zapytał.

- Ja wiem - odrzekłem. - To dlatego, że jestem czysty i skromny. Gdybym nie był skromny, nie byłoby tyle nieskromności. Już ja was znam - dodałem - wam wszystkim to samo w głowie. Zachciewa się nie wiadomo czego, a ja przeszkadzam - ja zawadzam, nieprawdaż? - moja skromność zawadza. Dlatego wszystko tu naokoło podlizuje się lub grozi, podgląda i przedrzeźnia, dlatego nieustanne zaczepki i ciągle jedna i ta sama myśl - ach, jedna i ta sama myśl!

- Co? - rzekł kapitan rozdziawiając gębę. - Nieprzyzwoite, mówisz pan? Nieskromne? Ależ z pana... Chodź pan, napijemy się, mam koniaczek prima - krzyknął podniecony.

Byłem bardzo rozgoryczony zachowaniem się kapitana, gdyż poczerwieniał, a małe żeglarskie oczki błyszczały mu jak ogarki, zorientowałem się, że powiedziałem w ferworze za dużo i zawstydzony, prędko odszedłem.

3

Wiatr dmie ostro, wąskie poszarpane chmurki gnają górą - maszty i te z lin, które są stalowe, jęczą, mewy walczą z prądem, który znosi je ku nawietrznej, a na pokładzie rozbrzmiewają tęskne, żałosne nawoływania, pieśni... Powiedziałem przecie, że wiem, na czym się skończy - i dlatego nie dziwię się, widząc coś jak początek końca. Powiedziałem nawet, zdaje się, że jak przyłączą się do tego baby, będzie gorzej. Więc proszę: marynarze, szorując bom-bloki, zawodzą:

- Hej, hej, kochać mię chciej!

A z rufy odpowiada im dziki i namiętny odzew tych, którzy tam pozostali przy kubłach i szczotkach:

- Ucałuj - ucałuj!

Nie należało mówić o kobietach. Nie należało poruszać tego tematu. Ściany mają uszy.

Dziób okrętu nurza się w wielkich, wełnistych grzywaczach, zapada się i wznosi, ale nie cofa się na krok, pomimo że morka wieje wprost z przodu w tył. Śpiewy załogi nie ustają. Smith zapowiedział wprawdzie marynarzom, że jeśli nie zaprzestaną, to on sprawi, że będą zmuszeni połknąć te słowa i połkną je - ale stare wygi, starzy wyjadacze, umieją sobie poradzić. Zamiast śpiewać jawnie miłosne pieśni, kładą całą duszę w zwykłe marynarskie zawołania i na jedno wychodzi. Aż wstyd. Podając linę wołają na wiatr: - zaplataj, zaplataj! - Pochylając się nad szczotką i kubłem: - myj, szoruj - czyść, polewaj! - żywiołowo, z całym utęsknieniem.

Tego już Smith nie może im zabronić, gdyż prawo żeglugi zezwala marynarzom na marynarskie okrzyki. Naokoło statku krąży wściekle olbrzymi samiec wielorybi, tryskając fontannami wody powyżej głównego masztu, rekiny skuliły się ze strachu, a pies morski wyprowadził swe potomstwo na falę - cała rodzina gapi się na okręt.

Jakież widowisko dajemy z siebie - ileż upokorzenia i śmieszności, dobrze chociaż, że nie ma nikogo ze znajomych. Właściwie wszystkiemu winna lekkomyślność Smitha; wszystko dlatego, że wczoraj nad ranem Smith z nudów kazał założyć na kotwicę kawał solonego mięsa i na tę przynętę złowiono wielką samicę wieloryba. Załoga zbiegła się wyciągać olbrzymią rybę i przypatrywać się jej przedśmiertnym tanom na pokładzie. Przybiegł i Smith - momentalnie wybuchnął najbrudniejszymi słowy: - Wyrzucić mi natychmiast to ścierwo, tę padlinę, tę górę łoju do niczego nie podobną - patrzeć nie mogę na ten wzdęty kadłub! Ale już było za późno. Marynarze przyglądali się raczej z pieszczotą, a Thompson rzekł, przeciągając się:

- Hej, hej...

Wieloryb, jak wiadomo, jest ssakiem, dlatego też samica ssaka tak ich podnieciła - gdyby to była inna jaka ryba, zimnokrwista, nie podziałałaby wcale. Zwłaszcza Thompson, który też jest ssakiem, silnie zareagował. Smith znów wybuchnął szyderstwem i przekleństwami. - O! Jak cuchnie! Wstrętna! Nie znoszę jełkiego odoru. MUsi być stara, już ja się znam na tym - musi mieć co najmniej 17 lat. - Niebaczny! 17 lat! Dla samicy wieloryba był to rzeczywiście wiek starczy, ale - 17 lat!

Niepotrzebnie wspomniał o 17 latach. Majtkowie w milczeniu zepchnęli olbrzymkę do wody, a w pół godziny potem już zaczęły się nostalgiczne, namiętne zawodzenia, nieukój dziwnie drażniący nerwy.

Około południa ukazał się na mostku kapitan, rozejrzał się po spienionym morzu, skinął i rzekł:

- OKręt trzyma się pod wiatr z oślim uporem. Bardzo dobrze. Panie Smith! Niech pan wydzieli marynarzom po jednej stołowej łyżce tranu.

Marynarze, jak mogli, wykręcali się od tranu - nie chcieli psuć sobie marzeń - lecz Smith każdemu zaaplikował pełną łyżkę. Po tranie cokolwiek się uciszyło. Ale to są stare wygi, wycirusy wszystkich kątów świata, dość spojrzeć na nich - najedli się razowego chleba z solą, aby zagłuszyć smak tranu i znów zaczęli da capo, jeszcze gwałtowniej. Cała rzecz w tym, że od wyjazdu nie widzieli kobiety. - My - tak stawiają sprawę - my od wyjazdu nie widzieliśmy kobiety, więc tęsknota powstała w nas nagle z żywiołową siłą. Naturalnie cierpią od tęsknoty - ale to nie przeszkadza im rozbudzać ją w sobie wszelkimi sposobami, jeden judzi i roztęsknia drugiego, a tamten znów odwzajemnia się podwójną dawką i tak dalej. Cierpienia wieloryba-samca, który nie przestaje krążyć obłędnie i tryskać jak gejzer, są dla nich tylko zachętą i podnietą.

- On może tęsknić - myślą - a my nie możemy?

Cóż to za dranie! Co to za filuci, co to za kombinatorzy, aż przykro patrzeć i staram się jak najwięcej przebywać w kajucie. Wiedziałem wprawdzie, że to banda kombinatorów, ale nie myślałem, żeby aż do tego stopnia. Ponieważ Smith nie odstępuje ich, a z bocznej kieszeni wygląda koniec świderka, nie mogą ani śpiewać, ani nazywać rzeczy po imieniu - niechby który sobie pozwolił, zaraz Smith poprosiłby go do luku na słówko. - Ale trzeba widzieć, jak umieją roztęskniać się wszystkim, co im wpadnie w rękę. Ujmują pieszczotliwie szczotkę i spoglądają sobie wiernie w oczy. Albo, ciągnąc linę, gną się umyślnie, jak gałęzie leszczyny - jakby byli zupełnie młodymi chłopcami. Nie jestem w stanie spoglądać na to. Chciałbym dać mleka całej załodze, ale wiem, że nie zostałoby wypite. Miseczka Thompsona stoi nietknięta, choć podłożyłem pod nią nie jeden, a dwa szylingi. Pobiegłem na tył okrętu i napisałem palcem na ścianie babortu:

- Ba, ba! Matko święta! To są niewiarygodne łajdaki. Lecz co będzie ze mną?

Kapitan rzekł surowo:

- Panie Smith - na noc zatkać szczelnie wszystkie otwory. Niech pan da każdemu jeszcze po jednej łyżce tranu i zabroni szeptów.

Kapitan i Smith wyglądają na poważnie zaniepokojonych, wiem nawet, że kapitan wykrzyczał ostro Smitha za jego lekkomyślność. Lecz pomimo zakazów, pomimo szumu morza i trzeszczenia brygu, zwykłe nocne brzęczenie i rojenie ozwało się przez podłogę kajuty ze wzmożoną siłą i znacznie wyraźniej niż poprzednich nocy. Nie mogłem wytrzymać. Niezdolny oprzeć się niewskazanej i fatalnej ciekawości, co mówią i jak pomiędzy sobą, przekonany zresztą, że w 80 procentach musi być o mnie mowa - wydłubałem otwór pomiędzy deskami i przyłożyłem ucho. Dźwięki buchnęły od razu wraz z zaduchem tytoniu i tranu, ale z początku nie mogłem nic rozeznać.

Przewracali się, stękali, jęczeli, przeklinając Smitha i tran, który ich męczył i przeszkadzał im - niektórzy śpiewali półgłosem, inni toczyli jakieś zmieszane, udręczone gawędy. Dopiero po chwili usłyszałem:

- Dziewki z Singapore.

A potem:

- Dziewki z Madras...

- Dziewki z Mindoro...

- Z S. Paolo de Loamin...

Znów jęki, bolesne tarzanie się w tłustych objęciach tranu. Potem wybił się jeden głos.

- Byleby nie miały parchów.

- Nie mogą mieć parchów!

Wiadomo!

Potem znów - ciągle tak samo:

- Rączka...

- Nóżka...

(Jakaż gra wyobraźni!)

Gwar wzmógł się, a po chwili znów rozległ się jeden głos:

- Ja byłem kochany. Nie dałem ani szylinga. Byłem kochany za darmo. Nie wzięła ani peseta.

Powstał hałas:

- Ale, ale! Za to pewnie dałeś kolczyki, albo korale na szyję!

- Kto nie mógł być kochany? - mruknął ociężałym, grubym głosem mat. - Tylko nie każdemu się chce. Żeby kochać, trzeba umyć nogi. Teraz, kiedy muszę myć nogi, nie mam kobiety, a kiedy mam kobietę, to nie potrzebuję myć nóg i tak w kółko. Pasażer dał mi za to 5 szylingów.

- To nie to - rzekł inny. - Wiadomo - każdy mógłby być kochany. Ale czasu nie ma. Czasu nie ma, bracia, powiadam - bo jak masz czas, to masz i forsę, a jak masz forsę, to idziesz do burdelu, gdzie bez miłości się załatwiasz. A jak nie masz forsy, to musisz siadać na okręt i zarabiać. To takie świństwo.

(Ileż w tym prawdy!)

I znów - goręcej jeszcze:

- Ząbki...

- Oczki...

(Ile namiętności! Ile żaru!)

- To nie to, bracia - rzekł

Thomspon, przewracając się, ponuro - nie to, bracia, tylko ta przeklęta reise-fieber. Jak mnie widzicie - niejedna leciała na mnie; w San Francisco, albo w Aden w niedzielę, idę ulicą, bielizna, bracia, suszy się na sznurach, a one zerkają...

- Kto by na ciebie nie zerkał

- powiedział przymilnie chłopiec okrętowy. (Co? Jakaż bezczelność! Co prawda, ten chłopiec okrętowy nie podobał mi się od pierwszego wejrzenia - wyłudził ode mnie ze 20 szylingów za „kokieterię”, jak zaznaczyłem w notatniku.)

- Przeklęty nasz los, powiadam

- zamamrotał mat - przeklęty.

Szorować i szorować! Mam już 50 lat - przeklęty los, powiadam.

- Bracia - powtórzył Thompson ponuro - ja wam mówię - to wszystko ta reise-fieber. To ta przeklęta świerzbiączka, co to korci, roznosi - wiecie, po kościach chodzi, spać nie daje, bracia! Ile razy byłem na kobiecie! Za każdym razem myślałem, że poniesie mnie, jak statek - przejadę się, myślałem, ale gdzie tam - w miejscu stała. To coś mię rozpierało, ponosiło, mówię wam! Cholera! Leciałem do portu, by zdążyć na najpierwszy okręt i na morze - wszystko jedno - żeby rozkołysać się, jak należy, żeby się pobujać! To jest główna przyczyna. Kobiety, widzicie, udzielają wam reise-fieber.

- Dalekoś zajechał - roześmiał się któryś. - Od dwóch tygodni zrobiliśmy ze trzydzieści węzłów.

- Ani się ruszy - zaklął któryś z kąta. - Morka odwróciła się.

- A choćby i ruszył, to co? - sarknął inny. - W Valparaiso jest ta sama stara k... co w Bombaju, tylko pod inną latarnią.

- Ja już nie wiem - rzekł mat przez nos niepewnie, jęcząc - cały dzień tylko sprzątać, szorować, myć nogi. Dlaczego każą myć nogi, a nie pozwalają chociażby na jedną kobietę? Czy to umyślnie? Czy to zawsze tak?

Zaczął kląć ohydnie, wolno i z rozmysłem, dobierając wyrazów.

- Człowiek się marnuje - rzekł cienko chłopiec okrętowy - prawda, Thommy? O czym myślisz, Thommy?

- A pasażer karmi nas mleczkiem, jak szczeniaków! - wybuchnął ordynarnie Thompson. - Gdyby tak zmienić kurs o pół rumbu - wykręcić bokiem do wiatru - tobyśmy się przejechali, bracia - zaraz by ruszyło. Tam na południe są podobno zupełnie nieznane wody i są tam podobno krowy morskie, wielkie jak góry, porosłe gajem, a w tych gajach - ho, ho...

(O, o! - co to im się marzy! Jakieś spacery! Nie można pozwolić!)

- Są tam cudności - rzekł chłopiec.

- I cieplej - mruknął mat. - Słońce lepiej grzeje.

- Pod modrym niebem

Argentyny, gdzie zmysły poją cud dziewczyny. Zaśpiewajmy, bracia! Na tęsknotę śpiew najlepsze lekarstwo, a tęsknotę każdy ma!

- Popłynęła pieśń cicha, zduszona, podobna do jęku. Pod modrym niebem Argentyny... Zatkałem szparę, położyłem się do łóżka i próbowałem zasnąć, ale po chwili zerwałem się i wybiegłem na pokład, gdyż kajuta nasiąknęła odorem tranu i było duszno.

Niewątpliwie marynarze oddali się całą duszą tym nie kończącym się nigdy baśniom, marynarskim rojeniom o nieznanych wodach, cudach, dziwach tropikalnych, przygodach Sindbada-żeglarza.

Niewątpliwie jęli opowiadać te tysiąc razy słyszane historie o górach, gajach i skałach w stylu biblijnym Salomona - piersi jak stado baranków, włosy jak grzmiąca kaskada, oczy jak para jelonków. Wyobraźnia, niby zły pies spuszczony z łańcucha, szczerzyła zęby i warczała głucho, czając się po zakamarkach. Pokład stał pustką zupełną. Morze wzburzyło się przejmująco, morka dęła z podwójną siłą, na mrocznych wodach majaczył rozwścieczony kadłub wielorybi, niezmordowany w swoim ruchu dookolnym. Hm... Po prawej ręce miałem Afrykę, po lewej - Amerykę; pośrodku nurzały się w odmętach jakieś rybki z gatunku małych kiełbików. Te małe rybki tak panicznie boją się samotności, że nigdy inaczej nie wyruszają na morze, jak ławicami, po 10 tysięcy i więcej sztuk, a jeśli złowić jedną z nich i potrzymać nad wodą, to pozostałe wystawiają żałośnie pyski z fal i zdychają - podobnie jak owce!

- Dobrze - szepnąłem - że nie ma kobiet, bo gdyby choć jedna znalazła się na statku... Brr... któż by mię ochronił. Ale na szczęście jesteśmy daleko i nie ma kobiety i nie może jej być - choćby nie wiem co, nie może, bo nie ma i oni nie mogą. Dzięki ci, Boże!

W tym momencie usłyszałem z tyłu, gdzieś z lewej strony, wyraźny dźwięk soczystego całusa. Obejrzałem się, sądząc, że to plaśnięcie żagla - nikogo nie było - ale po chwili znów doszedł mię ten sam dźwięk z większą jeszcze wyrazistością. - Całus? Całus na okręcie? Jakim cudem skoro nie ma kobiet? Chrząknąłem i przeszedłem wolno na podwietrzną, czyli na dziób. Tu znów usłyszałem ten sam, wielce niewłaściwy dźwięk, wyraźnie, jakby tuż nad moim lewym uchem. Postanowiłem natychmiast wrócić do kajuty.

Ponieważ nie było kobiet, więc nie mogło być i całusów - a zatem nie powinienem słyszeć tego, czego nie ma. Jeżeli zaś rzeczywiście zachodził jakikolwiek spisek, należało się wycofać. - Nie chcę się mieszać do niczego. Niech już oni sami...

Jednakowoż tuż przed drzwiami kajuty zatrzymałem się, słysząc za fok-masztem, nie dalej niż o trzy kroki, pieszczotliwy, cienki głos chłopca okrętowego.

- Thommy, Thommy - daj mi szalik, a pójdę z tobą do cyrku.

- Thompson - zawołałem - Thompson! Co wy robicie? Bójcie się Boga, Thompson, miejcie zastanowienie.

- Czego? - warknął Thompson, nie puszczając chłopca okrętowego, który tulił się do niego.

- Thompson, przecież to nie jest kobieta! Macie tu funt szterling, Thompson, funt szterling! Ja was proszę!

- Ale przypominam kobietę - zapiszczał chłopiec okrętowy. - Mam cienki głos, jak kobieta - a Thompson naraz bezczelnie wysunął kciuk wprost ku moim oczom - i przestali na mnie zważać. Udałem, że zapomniałem chuteczki do nosa, i szybko odszedłem. Ale koło przedniego luku ujrzałem naraz w cieniach nocy dwóch innych marynarzy idących pod rękę. Odwróciłem się więc - i znów dojrzałem dwóch innych marynarzy, w pobliżu kambuza, szepcących ze sobą. - To niemiłe - szepnąłem - że odtąd nie będę mógł patrzeć bez wstydu na dwóch marynarzy, a nawet może i na jednego marynarza. Będę musiał odwracać głowę. W każdym razie byłoby dobrze obudzić kapitana. Oni coś szepcą i porozumiewają się.

Ale Clarke nie spał. Ze zdziwieniem spostrzegłem błędny ognik jego fajeczki na mostku kapitańskim. Widocznie więc postanowił czuwać nad brygiem w nocy. Stał, patrząc z wielką uwagą na koniec zgiętego palca.

Dobry kapitan - pomyślałem błagalnie - zacny kapitan, z pozoru trochę ekscentryczny, ale obowiązkowy i doświadczony, dzielny kapitan. On nie dopuści! On nie pozwoli! Zbliżyłem się i zaznaczyłem mimochodem w paru słowach - że na statku pojawiły się całusy, a załoga roi się na pokładzie i przewraca się na twardych posłaniach kasztelu. Poza tym marynarze chodzą razem - i mówią coś do siebie - nachylają się ku sobie i obejmują się.

- Co? Bunt załogi? - zawołał kapitan, budząc się z zamyślenia. - Panie Smith - każ pan mi dać mój hełm sztormowy! Bunt winien być ukarany według wszelkich praw morskich i żeglugi. Sprawcy zostaną zaszyci w worki, odczytam nad nimi z Ewangelii przepisany ustęp, po czym z kamieniem u szyi rzuceni zostaną w morze. Cała trudność polega na złowieniu ich w worki. Trzeba będzie na spodzie worków założyć przynętę.

(Co za głupota! W takiej chwili! Co jest w tym, że głupota nie odstępuje mię na krok? Straszne znużenie rozlało się po mnie jak oliwa).

- Jeżeli okręt płynie do

Valparaiso, to ja, jako kapitan okrętu, winienem dbać, aby okręt dopłynął do Valparaiso. Muszę przestrzegać czystości, porządku. Czy nie tak? Panie Zantman - czy nie słuszne jest to rozumowanie?

Spojrzał na mnie z niesłychaną pychą, nadął się, oczy mu wyszły na wierzch, spurpurowiał. Zeszkarłatniał tak okropnie, że cofnąłem się i zatkałem mimo woli uszy w obawie, że trzaśnie - i nagle poderwał się, przeleciał w powietrzu parę kroków i opadł.

Co to było? Zupełnie jak latająca ryba. Po cóż mówiłem mu wtedy o niej. Widać niedobrze jest mówić, gdyż zasięg słów jest nieprzewidziany, a granica marzenia zaciera się... Boi się - wyrzęził tryumfalnie, opadając. - Boi się - k...a natura! W mordę! W mordę! Dalejże! Naprzód! Hurra! - Zdawało się, że oszalał. - Niech pan spojrzy tu, panie Zantman - ukazał mi wielki, wskazujący palec prawej ręki - co pan widzi? Mały pajączek.

- Niech pan sobie wyobrazi - ciągnął, nadymając się znowu machinalnie i krzycząc mi do ucha, gdyż wiatr wzmagał się, ciężkie chmury skupiały się na północy, a fajka zgasła. - Znalazłem go przed chwilą tu, na mostku. Widziałem olbrzymią pajęczycę, do której skradał się ten mały pajączek. Do pioruna! O dwa kroki ode mnie. Trzeba było widzieć, jak ona czarna, rozkraczona, nieruchoma czekała hipnotycznie. Jak Mane, Tekel, Fares, i jak on się prosił, żeby go nie pożarła. Skomlał, mówię panu! Co pan na to? Jak Boga kocham - pan miał rację, że tu naokoło wszystko używa sobie, jak samo chce, a tylko ja, głupi... Ja, głupi! Co pan na to - co pan na tego pająka?

- Gorzej - szepnąłem, patrząc w bok, ze drżeniem - że tak samo zupełnie węże postępują z małymi ptaszkami. Mam słaby umysł. Mam słaby umysł. Przez to zaciera się różnica pomiędzy rzeczami, a także pomiędzy dobrem i złem.

Kapitan wytrzeszczył oczy. - Co? Panie Zantman? Racja! Małe ptaszki - węże, że też mi nie przyszło do głowy. Aż ciarki przechodzą. A to łajdaki, no! Wszystko się kombinuje, wszystko się parzy między sobą, pająki, ptaszki z wężami, marynarze, wszystko używa - a ja... Nawet tutaj na statku, pod nosem, a ja... Ba, a przecież w morzu są ryby, przecież u diabła ryby, ryby - są obojnakie! - Ryczał - o tym nigdy nie pomyślałem! Do miliona siarczystych piorunów!

Czy pan zastanowił się nad tym, że ryba obojnaka, mając w sobie wszystko, co potrzeba, dopiero musi używać?! A ja jeden mam stać - ja jeden mam sterczeć jak kołek?

- To małżeństwo - rzekłem ostrożnie, ponieważ wszystkie włosy stawały mi dęba na głowie i bałem się którego urazić. - To na pewno małżeństwo - w każdej rybie jest mężczyzna i kobieta i malutki ksiądz. - Po co wywoływać wilka z lasu? Po co znów tak głośno? Ale, ale, panie kapitanie - dodałem przechylając się przez poręcz - tam na pokładzie jest już nie kilku, a wielu marynarzy - zdaje się nawet, że wszyscy marynarze są razem, szepczą, obejmują się i idą tu - przepraszam, ja chyba wrócę do kajuty.

- A - rzekł kapitan zacierając ręce. - A! Idą tu? Bardzo dobrze. Panie Smith, do mnie, prędzej. Zawołaj pan drugiego oficera. Prędko. Idą tu? No, to potańczymy - i zanim zdołałem krzyknąć, gestem, obrażającym w najwyższym stopniu przystojność publiczną, wyciągnął z kieszeni cichy, niebieskawy browning.

Przyśpieszonym krokiem udałem się do kajuty, gdzie położyłem się do łóżka i co prędzej zasnąłem. Ale sny miałem niespokojne, a mianowicie, że wszyscy skupili się na pokładzie bardzo blisko, że nastąpiło pomieszanie, obejmowanie się, ordynarne przewalanie, zduszone szepty, jęki, ohydne przekleństwa i wyzwiska. Coś poczęło tłamsić się w okolicach mostku kapitańskiego, po czym przewaliło się na tył okrętu, ale nie byłem pewny, czy to bunt, gdyż nie słyszałem strzałów. Zdaje mi się także, jakoby doleciało mię we śnie kilkakrotnie moje nazwisko, wymówione przy akompaniamencie dzikich śmiechów, wrzasków, kpin, i zacierania rąk - Zantman, Zantman - jakbym to ja fundował. Jakby to wszystko było za moje pieniądze.

Okręt chwiał się i windował powoli w górę i słyszałem, jak ktoś wyjaśniał obleśnie, że to stąd pochodzi, iż pęd okrętu napotkał przeciwny sobie wiatr - przez co spiętrza się i pęd, i wiatr, a okręt winduje się w górę na wielką wysokość. Chciałem zawołać, ale nie mogłem wydobyć głosu, gdyż spałem, a tymczasem ktoś dotknął palcem koła sterowego, nastąpił skręt i „Banbury” bokiem do wiatru ruszył nagle tak gwałtownie, że spadłem z łóżka na ziemię.

4

Około północy morka przeszła w sztorm. Bryg rozkołysał się jak huśtawka, pędził trzeszcząc, a pęd wzmógł się niezadługo tak dalece, że nie mogłem oderwać się od tylnej ściany kajuty. „Banbury” trzymał się dzielnie, przyjmując sztorm w ostry bajdewind na prawym halsie. Po dwudziestu sześciu godzinach kołysanie ustało, lecz wolałem nie wychodzić na pokład. Niewątpliwie bowiem zaszedł bunt, a jeśli nie bunt, to w każdym razie coś w tym rodzaju - uważałem więc za roztropniejsze nie udzielać się, póki nie będę wiedział na pewno, co zastanę na zewnątrz. Zamknąłem drzwi na klucz i zastawiłem szafą; w kącie miałem paczkę biszkoptów i 11 butelek piwa.

Nad ranem wyjrzałem ostrożnie przez okno, ale natychmiast cofnąłem się i zapuściłem roletę, a nawet dodatkowo zasłoniłem okno paltem. To, co zobaczyłem, utwierdziło mię jeszcze w decyzji nieopuszczania kajuty, póki sami nie przyjdą i nie sforsują drzwi. Położenie moje było bardzo niedobre, gdyż mogło zabraknąć biszkoptów. Co więcej, pomimo że na palto założyłem kołdrę, przez szczeliny przesączało się światło - światło wielce niewłaściwe, nasycone jakieś, jaskrawe - a ściany kajuty popękały i powykrzywiały się wskutek burzy, tworząc liczne rysy i szpary, wszystkie skręcone. Rysy te niepotrzebnie miały charakter mędrkowaty, mózgowy i niepotrzebnie wszystkie były skręcone i kończyły się śpiczasto. Bardzo mózgowe i śpiczaste rysy. To również skłaniało mnie do ostrożności.

Jednakże nie wiem - czy zapomnieli, czy sądzili, że zmiotła mnie fala podczas sztormu, czy też może co innego mieli do roboty - dość, że w ciągu trzech dni nikt nie dał znaku życia. Stawało się upalnie gorąco. Znowu zajrzałem przez okno, ale cofnąłem się szybko w przeciwległy kąt kajuty; zobaczyłem bowiem jakieś bardzo jaskrawe seledyny, a okazało się na pierwszy rzut oka, że bardzo jaskrawe seledyny mogą być gorsze od ciemnych, ponurych nocy. Poza tym na burcie przysiadł maleńki, zbyt jaskrawy koliber, a widnokrąg mienił się wspaniałością wszystkich barw tęczy, czego nie lubię; owszem, nasycenie światła, bogactwo dekoracji, świetność kolorów usposabiają niechętnie - co do mnie, wolę szary zmierzch jesienny, albo i mglisty poranek - nie lubię ostentacji - przedkładam nad nią cichy i skromny kącik, gdyż zawsze wiem, na czym się skończy.

I oto już czwarty dzień nie ruszam się z kąta, pomimo że suchary są na wyczerpaniu. Okręt, jak się zdaje, płynie coraz prędzej, lecz bez najmniejszego kołysania, równo, jak łódka po stawie - a światło, sączące się przez szczeliny, przybiera nieustannie na wyrazistości. Już na pewno wielkie bolesne kondory - i cudaczne, krzykliwe papugi - i złote rybki jak w akwarium - i być może w dali baobaby, palmy i kaskady... Tak, tak... Bez kwestii bowiem buntownicy wyzyskując siłę wiatru, skierowali „Banbury” na nieznane, tropikalne wody - lecz wolałbym nie domyślać się, przez jakie to seledyny i ku jakim fantastycznym archipelagom sunie statek niesiony podwodnym prądem. I wolałbym nie słyszeć dzikich, wyuzdanych wrzasków, którymi załoga wita te kolibry, papugi i inne znaki na niebie i ziemi, zwiastujące (mówiąc bez osłonek) rychłą i wspaniałą frajdę.

Nie, nie chcę wiedzieć. Nie chcę wiedzieć i wcale nie pragnę upału ani przepychu, luksusu. I wolę nie wychodzić na pokład z obawy, by nie ujrzeć czegoś... czegoś, co dotychczas było mętne, osłonięte i niedomówione, rozpanoszonym w całym bezwstydzie wśród pawich piór i gorących blasków. Gdyż od początku wszystko było moje, a ja, ja byłem taki właśnie jak wszystko - zewnętrzność jest zwierciadłem, w którym przegląda się wnętrze!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gombrowicz Witold Zbrodnia z premedytacją
Gombrowicz Witold Zbrodnia Z Premedytacją
Gombrowicz Witold Zbrodnia z premedytacja
Zbrodnia z premedytacją i hrabina, Polonistyka
BAKAKAJ - krótkie streszczenia opowiadań - całość, Polonistyka, Dwudziestolecie międzywojenne, Stres
Gombrowicz Witold Nasz dramat erotyczny
3 Zbrodnia z premedytacją
Gombrowicz Witold Ślub
Gombrowicz Witold K L A T K A
Gombrowicz Witold Lęk wysokości
Gombrowicz Witold Slub
Gombrowicz Witold Zdarzenia na brygu Branbury
Gombrowicz Witold Topos pielgrzyma i wygnańca
Gombrowicz Witold Biografia
Gombrowicz Witold Ślub
Gombrowicz Witold Biografia szczegółowa
Gombrowicz Witold Topos

więcej podobnych podstron