62
wrzasków, którymi załoga wita te kolibry, papugi i inne znaki na niebie i ziemi, zwiastuj ce
(mówi c bez osłonek) rychł i wspaniał frajd .
Nie, nie chc wiedzie . Nie chc wiedzie i wcale nie pragn upału ani przepychu, luksusu.
I wol nie wychodzi na pokład z obawy, by nie ujrze czego … czego , co dotychczas było
m tne, osłoni te i niedomówione, rozpanoszonym w całym bezwstydzie po ród pawich piór i
gor cych blasków. Gdy od pocz tku wszystko było moje, a ja, ja byłem taki wła nie jak
wszystko — zewn trzno jest zwierciadłem, w którym przegl da si wn trze!
61
szepty, j ki, ohydne przekle stwa i wyzwiska. Co pocz ło tłamsi si w okolicach mostku
kapita skiego, po czym przewaliło si na tył okr tu, ale nie byłem pewny, czy to bunt, gdy
nie słyszałem strzałów. Zdaje mi si tak e, jakoby doleciało mi we nie kilkakrotnie moje
nazwisko, wymówione przy akompaniamencie dzikich miechów, wrzasków, kpin i
zacierania r k —Zantman, Zaniman — jakbym to ja fundował. Jakby to wszystko było za
moje pieni dze.
Okr t chwiał si i windował powoli w gór i słyszałem, jak kto wyja niał oble nie, e to
st d pochodzi, i p d okr tu napotkał przeciwny sobie wiatr —— przez co spi trza si i p d. i
wiatr, a okr t winduje si w gór na wielk wysoko . Chciałem zawoła , ale nie mogłem
wydoby głosu, gdy spałem, a tymczasem kto dotkn ł palcem koła sterowego, nast pił skr t
i Banbury bokiem do wiatru ruszył nagle tak gwałtownie, e spadłem z łó ka na ziemi .
4
Około północy morka przeszła w sztorm. Bryg rozkołysał si jak hu tawka, p dził
trzeszcz c, a p d wzmógł si niezadługo tak dalece, e nie mogłem oderwa si od tylnej
ciany kajuty. Banbury trzymał si dzielnie, przyjmuj c sztorm w ostry bajdewind na prawym
halsie. Po dwudziestu sze ciu godzinach kołysanie ustało, lecz wolałem nic wychodzi na
pokład. Niew tpliwie bowiem zaszedł bunt, a je li nie bunt, to w ka dym razie co w tym
rodzaju — uwa ałem wi c za roztropniejsze nie udziela si , póki nie b d wiedział na
pewno, co zastan na zewn trz. Zamkn łem drzwi na klucz i zastawiłem szaf ; w kacie
miałem paczk biszkoptów i 11 butelek piwa. Nad ranem wyjrzałem ostro nie przez okno, ale
natychmiast cofn łem si i zapu ciłem rolet , a nawet dodatkowo zasłoniłem okno paltem.
To, co zobaczyłem, utwierdziło mi jeszcze w decyzji nieopuszczania kajuty, póki sami nie
przyjd i nie sforsuj drzwi. Poło enie moje było bardzo niedobre, gdy mogło zabrakn
biszkoptów. Co wi cej, pomimo e na palto zało yłem kołdr , przez szczeliny przes czało si
wiatło — wiatło wielce niewła ciwe, nasycone jakie , jaskrawe — a ciany kajuty pop kały
i powykrzywiały si wskutek burzy, tworz c liczne rysy i szpary, wszystkie skr cone. Rysy te
niepotrzebnie miały charakter m drkowaty, mózgowy i niepotrzebnie wszystkie były
skr cone i ko czyły si spiczasto. Bardzo mózgowe i spiczaste rysy. To równie skłaniało
mnie do ostro no ci.
Jednak e nie wiem — czy zapomnieli, czy s dzili, e zmiotła mnie fala podczas sztormu,
czy te mo e co innego mieli do roboty — do , e w ci gu trzech dni nikt nie dał znaku
ycia. Stawało si upalnie gor co. Znowu zajrzałem przez okno, ale cofn łem si szybko w
przeciwległy k t kajuty; zobaczyłem bowiem jakie bardzo jaskrawe seledyny, a okazało si
na pierwszy rzut oka, e bardzo jaskrawe seledyny mog by gorsze od ciemnych, ponurych
nocy. Poza tym na burcie przysiadł male ki, zbyt jaskrawy koliber, a widnokr g mienił si
wspaniało ci wszystkich barw t czy, czego nie lubi ; owszem, nasycenie wiatła, bogactwo
dekoracji, wietno kolorów usposabiaj niech tnie — co do mnie, wol szary zmierzch
jesienny, albo i mglisty poranek — nie lubi ostentacji — przedkładam nad ni cichy i
skromny k cik, gdy zawsze wiem, na czym si sko czy.
I oto ju czwarty dzie nie ruszam si z k ta, pomimo e suchary s na wyczerpaniu.
Okr t, jak si zdaje, płynie coraz pr dzej, lecz bez najmniejszego kołysania, równo, jak łódka
po stawie — a wiatło, s cz ce si przez szczeliny, przybiera nieustannie na wyrazisto ci. Ju
na pewno wielkie bolesne kondory — i cudaczne, krzykliwe papugi — i złote rybki jak w
akwarium — i by mo e w dali baobaby, palmy i kaskady… Tak, tak… Bez kwestii bowiem
buntownicy wyzyskuj c sil wiatru, skierowali Banbury na nieznane, tropikalne wody — lecz
wolałbym nie domy la si , przez jakie to seledyny i ku jakim fantastycznym archipelagom
sunie statek niesiony podwodnym pr dem. I wolałbym nie słysze dzikich, wyuzdanych
60
— Co? Bunt załogi? — zawołał kapitan, budz c si z zamy lenia. — Panie Smith — ka
pan mi da mój hełm sztormowy! Bunt winien by ukarany według wszelkich praw morskich
ł eglugi. Sprawcy zostan zaszyci w worki, odczytam nad nimi z Ewangelii przepisany
ust p, po czym z kamieniem u szyi rzuceni zostan w morze. Cała trudno polega na
złowieniu ich w worki. Trzeba b dzie na spodzie worków zało y przyn t .
(Co za głupota! W takiej chwili! Co jest w tym, e głupota nie odst puje mi na krok?
Straszne znu enie rozlało si po mnie jak oliwa).
— Je eli okr t płynie do Valparaiso, to ja, jako kapitan okr tu, winienem dba , aby okr t
dopłyn ł do Valparaiso. Musz przestrzega czysto ci, porz dku. Czy nie tak? Panie Zantman
— czy nie słuszne jest to rozumowanie?
Spojrzał na mnie z niesłychan pych , nad ł si , oczy mu wyszły na wierzch,
spurpurowiał, zeszkarłatniał tak okropnie, e cofn łem si i zatkałem mimo woli uszy w
obawie, e trza nie — i nagle poderwał si , przeleciał w powietrzu par kroków i opadł. Co to
było? Zupełnie jak lataj ca ryba. Po có mówiłem mu wtedy o niej. Wida niedobrze jest
mówi , gdy zasi g słów jest nieprzewidziany, a granica marzenia zaciera si … Boi si —
wyrz ził tryumfalnie, opadaj c. — Boi si — k…a natura! W mord ! W mord ! Dalej e!
Naprzód! Hurra! — zdawało si , e oszalał. — Niech pan spojrzy tu, panie Zantman —
ukazał mi wielki i wskazuj cy palec prawej r ki — co pan widzi? Mały paj czek.
— Niech pan sobie wyobrazi — ci gn ł, nadymaj c si znowu machinalnie i krzycz c mi
do ucha, gdy wiatr wzmagał si , ci kie chmury skupiały si na północy, a fajka zgasła. —
Znalazłem go przed chwil tu, na mostku. Widziałem olbrzymi paj czyc , do której skradał
si ten mały paj czek. Do pioruna! O dwa kroki ode mnie. Trzeba było widzie , jak ona
czarna, rozkraczona, nieruchoma czekała hipnotycznie. Jak Mane, Tekel, Fares, i jak on si
prosił, eby go nie po arła. Skomlał, mówi panu! Co pan na to? Jak Boga kocham — pan
miał racj , e tu naokoło wszystko u ywa sobie, jak samo chce, a tylko ja, głupi… Ja, głupi!
Co pan na to — co pan na tego paj ka?
— Gorzej — szepn łem, patrz c w bok, ze dr eniem — e tak samo zupełnie w e
post puj z małymi ptaszkami. Mam słaby umysł. Mam słaby umysł. Przez to zaciera si
ró nica pomi dzy rzeczami, a tak e mi dzy dobrem i złem.
Kapitan wytrzeszczył oczy. — Co? Panie Zantman? Racja! Małe ptaszki — w e, e te
mi nie przyszło do głowy. A ciarki przechodz . A to łajdaki, no! Wszystko si kombinuje,
wszystko si parzy mi dzy sob , paj ki, ptaszki z w ami, marynarze, wszystko u ywa — a
ja… Nawet tutaj na statku, pod nosem, a ja… Ba, a przecie w morzu s ryby, przecie u
diabła ryby, ryby — s obojnakie! — ryczał — o tym nigdy nie pomy lałem! Do miliona
siarczystych piorunów! Czy pan zastanowił si nad tym, e ryba obojnaka, maj c w sobie
wszystko, co potrzeba, dopiero musi u ywa ?! A ja jeden mam sta — ja jeden mam stercze
jak kolek?
— To mał e stwo — rzekłem ostro nie, poniewa wszystkie włosy stawały mi d ba na
głowie i bałem si którego urazi . — To na pewno mał e stwo — w ka dej rybie jest
m czyzna i kobieta i malutki ksi dz. — Po co wywoływa wilka z lasu? Po co znów tak
gło no? Ale, ale, panie kapitanie — dodałem przechylaj c si przez por cz — tam na
pokładzie jest ju nie kilku, a wielu marynarzy — zdaje si nawet, e wszyscy marynarze s
razem, szepcz , obejmuj si i id tu — przepraszam, ja chyba wróc do kajuty.
— A — rzekł kapitan zacieraj c r ce. — A! Id tu? Bardzo dobrze. Panie Smith, do mnie,
pr dzej. Zawołaj pan drugiego oficera. Pr dko. Id tu? No, to pota czymy — i zanim
zdołałem krzykn , gestem, obra aj cym w najwy szym stopniu przystojno publiczn ,
wyci gn ł z kieszeni cichy, niebieskawy browning.
Przy pieszonym krokiem udałem si do kajuty, gdzie poło yłem si do łó ka i co pr dzej
zasn łem. Ale sny miałem niespokojne, a mianowicie, e wszyscy skupili si na pokładzie
bardzo blisko, e nast piło pomieszanie, obejmowanie si , ordynarne przewalanie, zduszone
59
Niew tpliwie marynarze oddali si cał dusz tym nie ko cz cym si nigdy ba niom,
marynarskim rojeniem o nieznanych wodach, cudach, dziwach tropikalnych, przygodach
Sindbada– eglarza. Niew tpliwie j li opowiada te tysi c razy słyszane historie o górach,
gajach i skałach w stylu biblijnym Salomona — piersi jak stado baranków, włosy jak
grzmi ca kaskada, oczy jak para jelonków. Wyobra nia, niby zły pies spuszczony z ła cucha,
szczerzyła z by i warczała głucho, czaj c si po zakamarkach. Pokład stał pustk zupełn .
Morze wzburzyło si przejmuj co, morka d ła z podwójn sił , na mrocznych wodach
majaczył rozw cieczony kadłub wielorybi, niezmordowany w swoim ruchu dookolnym.
Hm… po prawej r ce miałem Afryk , po lewej — Ameryk ; po rodku nurzały si w
odm tach jakie rybki z gatunku małych kiełbików. Te małe rybki tak panicznie boj si
samotno ci, e nigdy inaczej nie wyruszaj na morze, jak ławicami, po 10 tysi cy i wi cej
sztuk, a je li złowi jedn z nich i potrzyma nad wod , to pozostałe wystawiaj ało nie
pyski z fal i zdychaj — podobnie jak owce!
— Dobrze — szepn łem — e nie ma kobiet, bo gdyby cho jedna znalazła si na statku…
brr… któ by mi ochronił. Ale na szcz cie jeste my daleko i nie ma kobiety i nie mo e jej
by — cho by nie wiem co, nie mo e, bo nie ma i oni nie mog . Dzi ki ci, Bo e!
W tym momencie usłyszałem z tyłu, gdzie z lewej strony, wyra ny d wi k soczystego
całusa. Obejrzałem si , s dz c, e to pla ni cie agla — nikogo nie było — ale po chwili
znów doszedł mi ten sam d wi k z wi ksz jeszcze wyrazisto ci . — Całus? Całus na
okr cie? Jakim cudem, skoro nie ma kobiet? Chrz kn łem i przeszedłem wolno na
podwietrzn , czyli na dziób. Tu znów usłyszałem ten sam, wielce niewła ciwy d wi k,
wyra nie, jakby tu nad moim lewym uchem. Postanowiłem natychmiast wróci do kajuty.
Poniewa nie było kobiet, wi c nie mogło by i całusów — a zatem nie powinienem słysze
tego, czego nie ma. Je eli za rzeczywi cie zachodził jakikolwiek spisek, nale ało si
wycofa . — Nie chc si miesza do niczego. Niech ju oni sami…
Jednakowo tu przed drzwiami kajuty zatrzymałem si , słysz c za fokmasztem, nie dalej
ni o trzy kroki, pieszczotliwy, cienki glos chłopca okr towego.
— Thommy, Thommy — daj mi szalik, a pójd z tob do cyrku.
— Thompson — zawołałem — Thompson! Co wy robicie? Bójcie si Boga. Thompson,
miejcie zastanowienie.
— Czego? — warkn ł Thompson, nie puszczaj c chłopca okr towego, który tulił si do
niego.
— Thompson, przecie to nie jest kobieta! Macie tu funt szterling, Thompson, funt
szterling! Ja was prosz !
— Ale przypominam kobiet — zapiszczał chłopiec okr towy. — Mam cienki głos, jak
kobieta — a Thompson naraz bezczelnie wysun ł kciuk wprost ku moim oczom — i przestali
na mnie zwa a . Udałem, e zapomniałem chusteczki do nosa, i szybko odszedłem. Ale koło
przedniego luku ujrzałem naraz w cieniach nocy dwóch innych marynarzy id cych pod r k .
Odwróciłem si wi c — znów dojrzałem dwóch innych marynarzy, w pobli u kambuza,
szepc cych ze sob . — To niemiłe — szepn łem — e odt d nie b d mógł patrze bez
wstydu na dwóch marynarzy, a nawet mo e i na jednego marynarza. B d musiał odwraca
głow . W ka dym razie byłoby dobrze obudzi kapitana. Oni co szepc i porozumiewaj si .
Ale Clarke nie spał. Ze zdziwieniem spostrzegłem bł dny ognik jego fajeczki na mostku
kapita skim. Widocznie wi c postanowił czuwa nad brygiem w nocy. Stał, patrz c z wielk
uwag na koniec zgi tego palca. Dobry kapitan — pomy lałem błagalnie — zacny kapitan, z
pozoru troch ekscentryczny, ale obowi zkowy i do wiadczony, dzielny kapitan. On nie
dopu ci! On nie pozwoli! Zbli yłem si i zaznaczyłem mimochodem w paru słowach — e na
statku pojawiły si całusy, a załoga roi si na pokładzie i przewraca si na twardych
posłaniach kasztelu. Poza tym marynarze chodz razem — i mówi co do siebie — nachylaj
si ku sobie i obejmuj si .
58
kobiety, a kiedy mam kobiet , to nie potrzebuj my nóg i tak w kółko. Pasa er dał mi za to 5
szylingów.
— To nie to —— rzekł inny. — Wiadomo — ka dy mógłby by kochany. Ale czasu nie
ma. Czasu nie ma, bracia, powiadam — bo jak masz czas, to masz i fors , a jak masz fors , to
idziesz do burdelu, gdzie bez miło ci si załatwiasz. A jak nie masz forsy, to musisz siada na
okr t i zarabia . To takie wi stwo.
(Ile w tym prawdy!)
I znów — gor cej jeszcze:
— Z bki…
— Oczki…
(Ile nami tno ci! Ile aru!)
— To nie to, bracia — rzekł Thompson, przewracaj c si , ponuro — nie to, bracia, tylko ta
przekl ta reise–fieber. Jak mnie widzicie — niejedna leciała na mnie; w San Francisco, albo
w Aden w niedziel , id ulica, bielizna, bracia. suszy si na sznurach, a one zerkaj …
— Kto by na ciebie nie zerkał — powiedział przymilnie chłopiec okr towy. (Co? Jaka
bezczelno ! Co prawda, ten chłopiec okr towy nie podobał mi si od pierwszego wejrzenia
— wyłudził ode mnie ze 20 szylingów za „kokieteri ”, jak zaznaczyłem w notatniku.)
— Przekl ty nasz los, powiadam — zamamrotał mat — przekl ty. Szorowa i szorowa !
Mam ju 50 lat — przekl ty los, powiadam.
— Bracia — powtórzył Thompson ponuro — ja wam mówi — to wszystko ta reise–
fieber. To ta przekl ta wierzbi czka, co to korci, roznosi — wiecie — po ko ciach chodzi,
spa nie daje, bracia! Ile razy byłem na kobiecie! Za ka dym razem my lałem, e poniesie
mnie, jak statek — przejad si , my lałem, ale gdzie tam — w miejscu stała. To co mi
rozpierało, ponosiło, mówi wam! Cholera! Leciałem do portu, by zd y na najpierwszy
okr t i na morze — wszystko jedno — eby rozkołysa si , jak nale y, eby si pobuja ! To
jest główna przyczyna. Kobiety, widzicie, udzielaj wam reise–fieber.
— Daleko zajechał — roze miał si który . — Od dwóch tygodni zrobili my ze 30
w złów.
— Ani si ruszy — zakl ł który z k ta. — Morka odwróciła si .
— A cho by i ruszył, to co? — sarkn ł inny. — W Valparaiso jest ta sama stara k…, co w
Bombaju, tylko pod inn latarni .
— Ja ju nie wiem — rzekł mat przez nos niepewnie, j cz c — cały dzie tylko sprz ta ,
szorowa , my nogi. Dlaczego ka my nogi, a nie pozwalaj chocia by na jedn kobiet ?
Czy to umy lnie? Czy to zawsze tak?
Zacz ł kl ohydnie, wolno i z rozmysłem, dobieraj c wyrazów.
— Człowiek si marnuje —— rzekł cienko chłopiec okr towy — prawda. Thommy? O
czym my lisz, Thommy?
— A pasa er karmi nas mleczkiem, jak szczeniaków! — wybuchn ł ordynarnie
Thompson. — Gdyby tak zmieni kurs o pół rumbu — wykr ci bokiem do wiatru —
toby my si przejechali, bracia! Zaraz by ruszyło. Tam na południe s podobno zupełnie
nieznane wody i s tam podobno krowy morskie, wielkie jak góry, porosłe gajem, a w tych
gajach — ho, ho…
(O, o! — Co to im si marzy! Jakie spacery! Nie mo na pozwoli !)
— S tam cudno ci — rzekł chłopiec.
— I cieplej — mrukn ł mat. — Sło ce lepiej grzeje.
— Pod modrym niebem Argentyny, gdzie zmysły poj cud dziewczyny. Za piewajmy,
bracia! Na t sknot piew najlepsze lekarstwo, a t sknot ka dy ma! — Popłyn ła pie
cicha, zduszona, podobna do j ku. Pod modrym niebem Argentyny… Zatkałem szpar ,
poło yłem si do łó ka i próbowałem zasn , ale po chwili zerwałem si i wybiegłem na
pokład, gdy kajuta nasi kn ła odorem tranu i było duszno.
57
chleba z sol , aby zagłuszy smak tranu i znów zacz li da capo, jeszcze gwałtowniej. Cała
rzecz w tym, e od wyjazdu nie widzieli kobiety. — My — tak stawiaj spraw — my od
wyjazdu nie widzieli my kobiety, wi c t sknota powstała w nas nagle z ywiołow sił .
Naturalnie cierpi od t sknoty — ale to nie przeszkadza im rozbudza j w sobie wszelkimi
sposobami, jeden judzi i rozt sknia drugiego, a tamten znów odwzajemnia si podwójn
dawk i tak dalej. Cierpienia wieloryba–samca, który nie przestaje kr y obł dnie i tryska
jak gejzer, s dla nich tylko zach t i podniet .
— On mo e t skni — my l — a my nie mo emy?
Có to za dranie! Co to za filuci, co to za kombinatorzy, a przykro patrze i staram si jak
najwi cej przebywa w kajucie. Wiedziałem wprawdzie, e to banda kombinatorów, ale nie
my lałem, eby a do tego stopnia. Poniewa Smith nie odst puje ich. a z bocznej kieszeni
wygl da koniec widerka, nie mog ani piewa , ani nazywa rzeczy po imieniu — niechby
który sobie pozwolił, zaraz Smith poprosiłby go do luku na słówko. — Ale trzeba widzie ,
jak umiej rozt sknia si wszystkim, co im wpadnie w r k . Ujmuj pieszczotliwie szczotk
i spogl daj sobie wiernie w oczy. Albo, ci gn c lin , gn si umy lnie, jak gał zie leszczyny
— jakby byli zupełnie młodymi chłopcami. Nie jestem w stanie spogl da na to. Chciałbym
da mleka całej załodze, ale wiem, e nie zostałoby wypite. Miseczka Thompsona stoi
nietkni ta, cho podło yłem pod ni nie jeden, a dwa szylingi. Pobiegłem na tył okr tu i
napisałem palcem na cianie babortu:
— Ba, ba! Matko wi ta! To s niewiarygodne łajdaki. Lecz co b dzie ze mn ?
Kapitan rzekł surowo:
— Panie Smith — na noc zatka szczelnie wszystkie otwory. Niech pan da ka demu
jeszcze po jednej ły ce tranu i zabroni szeptów.
Kapitan i Smith wygl daj na powa nie zaniepokojonych, wiem nawet, e kapitan
wykrzyczał ostro Smitha za jego lekkomy lno . Lecz pomimo zakazów, pomimo szumu
morza i trzeszczenia brygu, zwykłe nocne brz czenie i rojenie ozwało si przez podłog
kajuty ze wzmo on sił i znacznie wyra niej ni poprzednich nocy. Nie mogłem wytrzyma .
Niezdolny oprze si niewskazanej i fatalnej ciekawo ci, co mówi i jak pomi dzy sob ,
przekonany zreszt , e w 80 procentach musi by o mnie mewa — wydłubałem otwór
pomi dzy deskami i przyło yłem ucho. D wi ki buchn ły od razu wraz z zaduchem tytoniu i
tranu, ale z pocz tku nie mogłem nic rozezna . Przewracali si , st kali, j czeli, przeklinaj c
Smitha i tran, który ich m czył i przeszkadzał im — niektórzy piewali półgłosem, inni
toczyli jakie zmieszane, udr czone gaw dy. Dopiero po chwili usłyszałem:
— Dziewki z Singapore. A potem:
— Dziewki z Madras…
— Dziewki z Mindoro…
— Z S. Paolo de Loamin…
Znów j ki, bolesne tarzanie si w tłustych obj ciach tranu. Potem wybił si jeden głos.
— Byleby nie miały parchów.
— Nie mog mie parchów! Wiadomo! Potem znów — ci gle tak samo:
— R czka…
— Nó ka…
(Jaka gra wyobra ni!)
Gwar wzmógł si , a po chwili znów rozległ si jeden głos:
— Ja byłem kochany. Nie dałem ani szylinga. Byłem kochany za darmo. Nie wzi ła ani
peseta.
Powstał hałas:
— Ale, ale! Za to pewnie dałe kolczyki, albo korale na szyj !
— Kto nie mógł by kochany? — mrukn ł oci ałym, grubym głosem mat. — Tylko nie
ka demu si chce. eby kocha , trzeba umy nogi. Teraz, kiedy musz my nogi, nie mam
56
3
Wiatr dmie ostro, w skie poszarpane chmurki gnaj gór — maszty i te z lin, które s
stalowe, j cz , mewy walcz z pr dem, który znosi je ku nawietrznej, a na pokładzie
rozbrzmiewaj t skne, ałosne nawoływania, pie ni… Powiedziałem przecie, e wiem, na
czym si sko czy — i dlatego nie dziwi si , widz c co jak pocz tek ko ca. Powiedziałem
nawet, zdaje si , e jak przył cz si do tego baby, b dzie gorzej. Wi c prosz : marynarze,
szoruj c bom–bloki, zawodz :
— Hej, hej, kocha mi chciej!
A z rufy odpowiada im dziki i nami tny odzew tych, którzy tam pozostali przy kubłach i
szczotkach:
— Ucałuj — ucałuj!
Nie nale ało mówi o kobietach. Nie nale ało porusza tego tematu. ciany maj uszy.
Dziób okr tu nurza si w wielkich, wełnistych grzywaczach, zapada si i wznosi, ale nie
cofa si na krok, pomimo e morka wieje wprost z przodu w tył. piewy załogi nie ustaj .
Smith zapowiedział wprawdzie marynarzom, e je li nie zaprzestan , to on sprawi, e b d
zmuszeni połkn te słowa i połkn je — ale stare wygi, starzy wyjadacze, umiej sobie
poradzi . Zamiast piewa jawnie miłosne pie ni, kład cał dusz w zwykłe marynarskie
zawołania i na jedno wychodzi. A wstyd. Podaj c lin wołaj na wiatr: — zaplataj, zaplataj!
— Pochylaj c si nad szczotk i kubłem: — myj, szoruj — czy , polewaj! — ywiołowo, z
całym ut sknieniem. Tego ju Smith nie mo e im zabroni , gdy prawo eglugi zezwala
marynarzom na marynarskie okrzyki. Naokoło statku kr y w ciekle olbrzymi samiec
wieloryb!, tryskaj c fontannami wody powy ej głównego masztu, rekiny skuliły si ze
strachu, a pies morski wyprowadził swe potomstwo na fal — cała rodzina gapi si na okr t.
Jakie widowisko dajemy z siebie — ile upokorzenia i mieszno ci, dobrze chocia , e
nie ma nikogo ze znajomych. Wła ciwie wszystkiemu winna lekkomy lno Smitha;
wszystko dlatego, e wczoraj nad ranem Smith z nudów kazał zało y na kotwic kawał
solonego mi sa i na t przyn t złowiono wielk samic wieloryba. Załoga zbiegła si
wyci ga olbrzymi ryb i przypatrywa si jej przed miertnym tanom na pokładzie.
Przybiegł i Smith — momentalnie wybuchn ł najbrudniejszymi słowy: — Wyrzuci mi
natychmiast to cierwo, t padlin , t gór łoju do niczego niepodobn — patrze nie mog na
ten wzd ty kadłub! Ale ju było za pó no. Marynarze przygl dali si raczej z pieszczot , a
Thompson rzekł, przeci gaj c si :
— Hej, hej…
Wieloryb, jak wiadomo, jest ssakiem, dlatego te samica ssaka tak ich podnieciła — gdyby
to była inna jaka ryba, zimnokrwista, nie podziałałaby wcale. Zwłaszcza Thompson, który i
ex jest ssakiem, silnie zareagował. Smith znów wybuchn ł szyderstwem i przekle stwami. —
O! Jak cuchnie! Wstr tna! Nie znosz jełkiego odoru. Musi by stara, ju ja si znam na tym
— musi mie co najmniej 17 lat. — Niebaczny! 17 lat! Dla samicy wieloryba był to
rzeczywi cie wiek starczy, ale — 17 lat! Niepotrzebnie wspomniał o 17 latach. Majtkowie w
milczeniu zepchn li olbrzymk do wody, a w pół godziny potem ju zacz ły si nostalgiczne,
nami tne zawodzenia, nieukój dziwnie dra ni cy nerwy.
Około południa ukazał si na mostku kapitan, rozejrzał si po spienionym morzu, skin ł i
rzekł:
— Okr t trzyma si pod wiatr z o lim uporem. Bardzo dobrze. Panie Smith! Niech pan
wydzieli marynarzom po jednej stołowej ły ce tranu.
Marynarze, jak mogli, wykr cali si od tranu — nie chcieli psu sobie marze — lecz
Smith ka demu zaaplikował pełn ły k . Po Iranie cokolwiek si uciszyło. Ale to s stare
wygi, wycirusy wszystkich k tów wiata, do spojrze na nich — najedli si razowego
55
osobiste zaczepki — to niebezpieczne. Jestem jak jagni pomi dzy wilkami, jak osieł w
jaskini lwów. Trzeba jednak b dzie rozmówi si powa nie z Clarkem.
Sposobno do rozmowy nadarzyła si jeszcze tego samego wieczoru na mostku
kapita skim. Clarke stał oparty o por cz i konferował z porucznikiem, a obaj mieli bardzo
zafrasowane i zirytowane miny. Widocznie naradzali si nad sytuacj , gdy dosłyszałem, jak
Cłarke mówił: — Tak, ale je eli tak dalej pójdzie, to mo e zabrakn oczu. Co ich musiało
podjudzi — co musiało o mieli t band — sami nigdy by nie zaczynali. Teraz nie b dzie
spokoju.
— Kto ich podjudził?! — wrzeszczał wpadaj c w gniew.
Morze było przezroczyste — zachodz ce sło ce nie zd yło jeszcze skry si za
horyzontem, a ju ciemno z ogromn szybko ci spowijała wody. Na niebie ukazały si
bociany w corocznej w drówce z północnej Szkocji do wschodnich brzegów Brazylii. Te
swojskie ptaki s w najwi kszym kłopocie wówczas, gdy w porze odlotu piskl ta ich nie s
jeszcze dostatecznie wy wiczone w lataniu — z jednej strony pot ny instynkt w drowny
pcha za morze, z drugiej równie pot ny instynkt macierzy ski przykuwa do nieszcz snych
piskl t podfruwajek — wydaj wtedy przera liwe krzyki.
— Oko jest prawie najczulszym organem ciała — nadmieniłem po chwili. — Bardzo łatwo
wyj oko. — Dodałem jeszcze, e na punkcie oczu jestem specjalnie dra liwy. — Osobi cie
nie znosz nawet, gdy mi kto słomk celuje w oko. Zdaje si , e załoga jest troch
niespokojna. Zdaje si , e im tam troch ciasno czy niewygodnie, czego im brakuje — czy
nie mo na by troch uspokoi ?
— Teraz ten znowu! — krzykn ł Cłarke grubia sko, niespodziewanym głosem człowieka
maj cego wa niejsze sprawy. — Do diabła. Tchórz pana obleciał? Czasem robi pan wra enie
miałego eglarza, a czasem wygl da pan płaczliwie jak baba.
Był bardzo zirytowany.
— Załoga si w ciekła, a pan nam głow zawraca. Co pan jest — baba?
— Ja nie — odrzekłem ura ony. — Ale jak przypl cz si do tego baby, to b dzie gorzej.
Chciałem tylko zaznaczy , e wiem, i na okr cie tworzy si spisek.
— Spisek? — wykrzykn ł zdumiony.
— Tworzy si spisek ogólny — rzekłem niech tnie. — Niew tpliwie zachodzi spisek,
cho na pozór go nie ma, wszystko kombinuje si i porozumiewa za plecami. Ju ja wiem z
góry. jak to si sko czy. Bardzo niedobrze si sko czy.
— Co? Co? — zawołał Cłarke ciekawie. — Spisek? Na Banbury’m? Pan co wie. Co pan
wie, panie Zantman? Spisek?
Spojrzałem mu w oczy.
— Pan wie tak samo dobrze, jak ja — odrzekłem. — Dolega czysto i skromno — moja
czysto i skromno .
— Jak to? — zapytał.
— Ja wiem — odrzekłem. — To dlatego, e jestem czysty i skromny. Gdybym nie był
skromny, nie byłoby tyle nieskromno ci. Ju ja was znam — dodałem — wam wszystkim to
samo w głowie. Zachciewa si nie wiadomo czego, a ja przeszkadzam — ja zawadzam,
nieprawda ? — moja skromno zawadza. Dlatego wszystko tu naokoło podlizuje si lub
grozi, podgl da i przedrze nia, dlatego nieustanne zaczepki i ci gle jedna i ta sama my l —
ach, jedna i ta sama my l!
— Co? — rzekł kapitan rozdziawiaj c g b . — Nieprzyzwoite, mówisz pan? Nieskromne?
Ale z pana… Chod pan, napijemy si , mam koniaczek prima — krzykn ł podniecony.
Byłem bardzo rozgoryczony zachowaniem si kapitana, gdy poczerwieniał, a małe
eglarskie oczki błyszczały mu jak ogarki, zorientowałem si , e powiedziałem w ferworze za
du o i zawstydzony, pr dko odszedłem.
54
ogl dnym i unika scysji, porusza si bardzo ostro nie, gdy nuda ci nie, a sło ce przypieka.
Oby my, oby my dopłyn li do Valparaiso — niestety wiatr dmucha na przekór.”
— „Porz dek, karno i czysto na tym statku to cienka błonka, która lada chwila mo e
prysn i ma si ku temu.”
Po napisaniu papier spaliłem. Wkrótce okazało si , e obawy moje były uzasadnione — i
le zrobiłem, rozdaj c pieni dze marynarzom, gdy wpłyn ło to na nich judz co i
rozzuchwalaj co. Bierze si pieni dze, a potem — dalej e, ju z pieni dzmi w kieszeni!
(Kiedy , ju dawno, rozdawałem w ten sam sposób karmelki i z nie lepszym skutkiem.) —
Którego dnia, spaceruj c po rufie, spostrzegłem na deskach pokładu ludzkie oko. Było
zupełnie pusto, tylko przy sterze marynarz uł gum , cały pokład zalany był
podzwrotnikowym sło cem i poci ty uko nie niebieskaw siatk cieniów olinowania
fokmasztu. Zapytałem sternika:
— Czyje to oko? Wzruszył ramionami.
— Nie wiem, sir.
— Czy komu wypadło, czy te zostało wyj te?
— Nie widziałem, sir. Le y tutaj od rana. Byłbym podniósł i schował do pudełka, ale nie
wolno mi odchodzi od steru.
— Tam pod burt — rzekłem — le y drugie oko. Ale inne. Innego człowieka. Niech
Barnes pozbiera je, jak b dzie odchodził od steru.
— Słucham, sir.
Podj łem przerwany spacer zastanawiaj c si , czy powiadomi kapitana i Smitha, który
ukazał si na schodkach przedniego luku.
— Tam na pokładzie le y ludzkie oko. Zainteresował si ywo. — Do kr… ro… Gdzie?
Czy do pary?
— Czy pan my li, panie poruczniku, e komu wypadło, czy te e zostało wyj te?
Usłyszeli my głos kapitana z górnego pomostu: !
— Czy co si stało, panie Smith? Dlaczego pan zakl ł?
— Te… chr… przekl… — odparł ze zło ci Smith — te… bar… prr… zaczynaj si
bawi w oczko.
— Czy pan chce przez to powiedzie — zapytałem — e marynarze z nudów wymy lili
tak zabaw , e jeden drugiemu znienacka kciukiem stara si wybi oko — tak mniej wi cej,
jak chłopcy w szkole podstawiaj sobie nogi?
Z góry rozległ si głos kapitana:
— Nie zapomnij pan, panie Smith, by niezale nie od kary sprawca zjadł wybite oko. Tego
chc zwyczaje eglugi.
— Diabli — zakl ł porucznik. — Jak raz zacz li, to ju nie b dzie spokoju. Na wodach
południowego Pacyfiku stracili my w ten sposób w czasie ciszy morskiej 3/4 oczu całej
załogi. Boj si tego jak wszystkich diabłów, ale jak raz zaczn , nie mog si powstrzyma .
Ju ja im sprawi — a, a, wielmo ni panowie — popami taj mnie, popami taj mnie
wielmo ni paaa… aaa… paa…
— To raczej co jak łechtanie — rzekłem. — Chłopiec w szkole panicznie boi si łechtania
i dlatego te nie mo e si powstrzyma od połechtania swego towarzysza, wtenczas tamten
jego znów zaczyna łechta i rozpoczyna si ogólne łechtanie.
— Ju ja ich połechc — zamamrotał Smith, pieni c si i gwałtownie macaj c po
kieszeniach. Dodałem tylko smutno i prawie bole nie: — Przepraszam. To słabo
przytwierdzony organ, kulka wsadzona w dołek człowieka, nic wi cej.
Poszedłem do siebie, poło yłem si na łó ku i napisałem palcem na cianie kajuty: —
Ładna sprawa. — Teraz Smith ich połechc , a potem znowu oni połechc Smitha. To du o
gorzej ni my lałem. To niby jednostajnie i głupio, ale coraz dora niej i cia niej — to ju
53
Matowi za nogi
5 szyl.
N. N. za nasturcje
2 szyl.
Steevensowi za pewne pomidory oraz
p kowie
5 szyl.
Busterowi za nie miało
5 szyl.
Dickowi za grz dki uprawiane r czn łopatk
po ród wysokich łodyg trzcinowych
1 szyi. 8 pens.
O’Brienowi za ogromne dojne krowy pas ce
si na ł ce pełnej okr głych kamyczków.
(Chciałem da mniej, ale wiedział jeszcze o
„Kluczyku”)
3 szyl
O’Brienowi powtórnie za warz chew, z
zaleceniem,
eby si hamował a do
Valparaiso. (NB. On nie chce, mówi, e
znowu wczoraj spłyn ł krwi . Za to znów 6
pens. dodatkowo)
Do przeniesienia —
31 szyl. 6 pens.
Rachunek powy szy opatrzyłem nast puj cym komentarzem: „Płac , bo moje. Gdyby nie
było moje, nie płaciłbym. Niepotrzebnie zadawałem si z tym typem (Thompsonem), teraz
wszyscy zaczepiaj jeden przez drugiego. Kle ma gorszej rzeczy, jak wej w kontakt z
hołot , która gl dzi bezmy lnie, z głupim pochlebianiem si , byle ci gn pieni dze. Na
pewno mi dzy sob wy miewaj si , e udało im si naci gn pasa era i te same słowa
powtarzaj w sposób wulgarny — rycz c ze miechu i trzymaj c si za brzuchy. Ciekawe
jednak, sk d wpadli na nie. Ju to trzeba przyzna , e na statku zachodzi ra cy brak
dyskrecji i pod tym wzgl dem mógłbym mie pretensje nie tylko do majtków, ale i do rur
okr towych, które wyprawiaj dziwne jakie zawijasy, równie moje. Oni małpuj i
przekr caj , a z ka dej rzeczy robi zaraz brudy albo głupot , tak e trzeba si rumieni .”
„Sytuacja wymaga ogromnego taktu. Kapitan ma za du o eglarskiej fantazji, a Smith
umie ciepło cisn za r k — a miło. Mog ka dej chwili wyrzuci za burt . Wyje d aj c
zapomniałem o absolutnej władzy kapitana, a to wa ny punkt, o którym nie nale ało
zapomina . Zapomniałem te , e na morzu s sami m czy ni (nie mówi o wielkich
pasa erskich parostatkach). To wszystko m czy ni i skarpetka była na czasie. Co do załogi,
to składa si ona ze starych wyjadaczy, starszych jeszcze ni my lałem i trzeba z nimi bardzo
politykowa , bo dla nich nie ma nic wi tego, oni s jak bursze niemieccy albo jak ołnierze
w koszarach. To wida po nich. Dobrze, e Smith trzyma ich za mord . Dzi , stoj c na
dziobie, zobaczyłem nieznane zwierz wielko ci i kształtu mrówkojada, które wysun ło
w ski jak ta ma i długi j zyk i usiłowało poliza nim kawałek drzewa, pływaj cy w
odległo ci paru metrów — poszedłem wi c na ruf , ale tam znowu roiło si od ostryg — a te
limaki połykane s ywcem i zdychaj odarte ze skorup w ciemnej jamie oł dka. Nikt nie
mo e by bardziej od nich po arty ywcem i niczego si tak nie boj jak cytryny. (Ba si
cytryny!) Odwróciłem si tedy od morza i spojrzałem na pokład, ale tu znów jeden z majtków
poło ył szczotk , podniósł nog i podrapał si w pi t , zupełnie jak mały piesek, który
załatwia si pod krzakiem. Sko czyło si na tym, e ponownie zamkn łem si w kajucie na
par godzin, pod pozorem wilgoci. Zachodzi potrzeba ogromnego taktu, nie mo na si
niczemu dziwi , nie mo na okazywa zdziwienia, zdziwienie byłoby zupełnie nie na miejscu.
gdy wszystko jest takie — wszystko jest takie, a ja nie mam adnej podstawy do zdziwienia i
je li wyrzuc mi za burt , to wylec bez zdziwienia — zdziwienie w tych warunkach byłoby
bez w tpienia ogromn niewła ciwo ci , ra cym nietaktem. W ka dym razie trzeba by
52
Dlaczego to robicie? Przecie tak nie trzeba, Thompson. — Był to rosły, barczysty drab, z
ogorzał twarz , włochat piersi , kolczykami w uszach i z mał grzywk nad czołem — zbyt
mał w stosunku do całej postaci. Rozejrzał si , czy nikogo w pobli u nie ma, przysun ł si
do mnie bardzo blisko i powiedział, wysuwaj c usta: — Ja lubi , sir.
— No, no, Thompson — rzekłem po piesznie. — Macie tu 5 szylingów na tyto ,
Thompson. — Thompson zamkn ł łap , w któr wsun łem pieni dze i rzekł:
— To na nie si nie zda.
— Pewnie nudno wam na pokładzie, Thompson — rzekłem yczliwie.
— — Oj nudno, nudno — j kn ł Thompson — a trudno wytrzyma , sir. Musz chodzi
spa o dziewi tej jak grzeczne dzidzi, sir, a we dnie piewa piosenki. Kapitan i porucznik s
zbyt surowi, sir. Nie mog sobie u y — nie mog sobie wygodzi — zdycham, sir. Dawniej
byłem krwisty, czerwony jak ogie , dobrze si miałem, a teraz jestem blady i wycie czony —
diabli mi bior , sir, marnuj si , sir.
Wyniosłem mu na miseczce troch mleka, które wychłeptał.
— To wam dobrze zrobi, Thompson. Mleko jest białe, to na czerwono najlepsza rzecz —
codziennie wystawie dla was tak miseczk przed drzwi kajuty. Mleko i du o owoców. Tylko
na miło Boga, nie róbcie skandalu, Thompson. Postarajcie si wytrzyma do Valparaiso.
Okr t zwalnia, lecz kapitan mi mówił, e wkrótce powieje przychylna morka. Bardzo was
prosz ., tylko bez adnych głupstw, Thompson, macie tu jeszcze 5 szylingów.
Stoimy wci pod 76° szer. geogr., o dobre 450 mil na południowy zachód od Wysp
Kanaryjskich — nie widuje si jednak kanarków. Te złotopióre i małe ptaszki boj si wida
nadmiernych odległo ci, wol przeskakiwa z gał zi na gał w plamistym g szczu
rozło ystych południowych drzew, gdzie wiergot ich rozlega si znacznie gło niej ni na
morzu. Nie s to ptaki morskie, lecz l dowe. Wiatr dmucha lekko, lecz stale, w sam dziób
okr tu, drobne fale daj raz za razem drobne szczutki, na fiołkowym niebie przesuwaj si
g siego białe, pogodne obłoczki.
Widocznie Thompson opowiedział, e ja dałem mu par szylingów — gdy po południu
zaczepił mi na ródokr ciu mat, wielki, astmatyczny, gruby m czyzna o obwisłych,
nalanych policzkach, wyłupiastym, bladym, zm czonym spojrzeniu. Skar ył si na nud ,
powiedział, e ma brudne nogi — e to go bardzo m czy i prosił o par szylingów. Kiedy
skarciłem go ostro, odezwał si ciszej:
— Dobrze, dobrze. ycie ju jest takie. Ja wiem. Mam 47 lat, a nigdy nie miałem czystych
nóg — nigdy, nie dało si zrobi . Inni to mog mie czyste nogi, ale ja nie — nigdy — taki
ju mój psi los. Zawsze to to, to tamto wejdzie w parad i nie mo na — a jak mo na, to si
nie chce. Wła ciwie to ja chc — ale mi si nie chce i — dodał niemrawo — znalazłem inne
sposoby, tutaj — stukn ł palcem w czoło z min domy ln i spogl daj c na mnie. Co pr dzej
dałem mu 5 szylingów na piwo i poradziłem, eby przynajmniej pudrował sobie nogi — to
praktyczniejsze, mniej zabiera czasu. Prosiłem, eby nikomu o tym nie mówił, e ja daj
pieni dze.
Ale widocznie nie wytrzymał. Jeden z marynarzy, nie znany mi z nazwiska, szepn ł niby
do siebie, przechodz c w pobli u i obejrzawszy si , czy nikt nie słucha:
— Nasturcje.
I temu dałem par szylingów. Hm… Zaczynam si powa nie niepokoi , gdy uwa am, e
załoga staje si zbyt nachalna. Nie upłyn ło dwóch dni od rozmowy mojej z Thompsonem, a
notatnik, w którym zapisuj codzienne wydatki, zaczernił si szeregiem nowych pozycji.
Wygl dało to prawie tak, jak gdyby załoga znalazła jakie moje wiersze pod poduszk , ale ja
adnych wierszy nie miałem, gdy przecie wdrapałem si na Banbury z motorówki, bez
adnych pakunków.
Thompsonowi za lubi i ryjek
10 szyl.
51
ogl dnie (gdy jednak skarpetka wci jest opuszczona) rozlu ni nasze stosunki. Równie i
Smitha z jego pomysłami i widerkiem osadz na miejscu. To nie racja, e powiedziałem o
poduszce alb o lataj cej rybie (czasem oczywi cie co musi si wypsn , skoro nagabuj ),
aby zaraz ogłasza mi «starym eglarzem» i wtajemnicza we wszystko, czy ja chc czy nie
chc .”
„Przyznam si , e wyobra ałem sobie ycie na statku zupełnie inaczej. A to jakie bajorko.
Nie ma adnego przewiewu. Liczyłem na słony zapach morza, przestrzeni etc., o ile
zdrowszy od l dowych zaduchów, a tu tymczasem, widz , ciasno — ciasno, natr tnie i w
dodatku jakie małpowanie. Przede wszystkim nie ma za grosz taktu. Przedwczoraj, nie chc c
kontynuowa dłu ej rozmowy z Clarkiem, wróciłem do kajuty, ale jaki du y robak, zdaje si
skorpion, wylazł ze szpary w podłodze, przygl dał mi si czas jaki , poruszaj c w sikami, a
potem ni st d ni zow d zwin ł si w kł bek i zastrzykn ł sobie wszystek jad odwłoka —
popełniaj c samobójstwo. Słyszałem, e jest to na porz dku dziennym u tych
błonkoskrzydłych. Ale dlaczego wybrał si z tym do mnie? Czy nie mógł załatwi si w
szparze? Udałem, e nie widz . Na l dzie te widuje si czasem psy albo konie, ale przecie
jest wi ksza dyskrecja i nikt nie b dzie wyłaził specjalnie do kogo , eby mu pokaza .”
„Oby my jak najpr dzej dopłyn li do Valparaiso. Czy tylko dopłyniemy do Valparaiso? Nie
wiem, mo e to zreszt jest normalne i przewidziane rozkładem jazdy — ja nie znam si na
gwiazdozbiorach i nie umiem posługiwa si sekstansem ani kompasem, lecz je li konstelacja
(jak si zdaje) jest nieprzychylna, a nawet małpio zło liwa jaka , i weszli my w niedobry
znak Barana albo Kozioro ca, to zdaniem moim kapitan i Smith zanadto rzucaj si i
pozwalaj sobie. Ja zawsze bałem si tej oficerskiej, marynarskiej fantazji, co to na nic nie
zwa a , tylko za mord i po kawalersku — kawalerska fantazja i kawalerska jazda. Trzeba
czasem przycichn — przeczeka . Trzeba wiedzie , kiedy i co. Tu jest ciasno, zupełnie jak
w pudełku i mo e wynikn jaki skandal, twarze marynarzy nie podobaj mi si , cho widuj
tylko ich grzbiety.”
Napisawszy to, spaliłem czym pr dzej papier nad wiec . Potem wzi łem kawałek papieru
i dopisałem jeszcze. — ,,Tak, twarze marynarzy nie podobaj mi si , cho widuj tylko ich
grzbiety. Grzbiety, oczywista rzecz, s potulne i zestrachane, jak to zwykle grzbiety, ale
wieczorami dochodzi mi przez podłog kajuty spod pokładu jednostajne, natr tne
brz czenie, ni to szum rojowiska owadów. Szum ten pochodzi od marynarzy. A zatem Smith
trzyma ich za mord w dzie , ale nie w nocy. Czy chrapi ? Czy mówi ? A je li mówi , to o
czym mog mówi i czy przypadkiem nie zanadto plotkuj , jak to si zdarza w czasie długich
morskich podró y. Mo liwe bowiem, e z nudów rozpowiadaj sobie jakie rozwlekłe,
niestworzone historie, w których nie ma ani słowa prawdy. Smith wspomniał mi przecie —
to s obie y wiaty, stare portowe wygi i na pewno tam niemało nasłuchali si w yciu.
Znałem jednego takiego — opowiadał on zawsze z wielk uciech , e w Tokio słyszał u
fryzjera, jak pewien pan «bardzo porz dnie ubrany, na pewno z wy szej sfery», przestrzegał
manicurzystk , «aby nie obcinała za krótko paznokci, gdy nie b dzie miał czym dłuba w
nosie». Oto jest próbka ich stosunku do inteligencji. Oni tylko takie rzeczy umiej
podchwyci — nic wi cej. A gotowi gada o tym — godzinami, wci z tyra samym
obrzydliwym szyderskim prze miechem.”
I ten papier spaliłem — jednak e nie znaczy to, abym nie wprowadził w czyn postanowie
odno nie do Clarkego i Smitha. Trzymałem si od nich z daleka, a kiedy widziałem ich na
jednej stronie okr tu, przechodziłem na drug . Gorzej było, nie przecz , gdy jeden był po
jednej, a drugi po drugiej stronie brygu. Tymczasem zerwała si morka, lecz zamiast d z
boku lub z tyłu, j ła dmucha lekko w sam dziób. Banbury nie cofał si , ale było to
niewypowiedzianie dra ni ce — niewielkie fale pluskały mu w nos.
Na domiar okazało si , e Thompson rzeczywi cie ma usta w ryjek — widz c to, nie
mogłem si powstrzyma (wyrzucam sobie t nieogl dno ) i zapytałem: — Thompson.
50
pomy lane. Jest to znana w medycynie choroba, polegaj ca na pewnym zacietrzewieniu —
jest to, wyra aj c si naukowo, specyficzny tuman, zrodzony z pewnego nieopanowania —
jest to pewna rozkosz czerpana z niedoskonało ci zmysłów i z pomyłek instynktu
za lepionego zbytni
arłoczno ci , niejakie, mo na by powiedzie , urzeczenie
automatyzmem, słowem choroba poniek d automatyczna, wynikaj ca z zastosowania
wielkich powszechnych sił ci enia, wyrzutu i głodu do gry w ciuciubabk . A przy tym — jak
te te przedmioty b d dolegały w brzuchu? — Po chwili jednak muskuły twarzy mi zel ały,
ukazała si na niej okropna beznadziejna głupota i rzekłem ciszej: — O Bo e! Dobrze, ale
dlaczego tak głupio? Dlaczego tak głupio, jałowo, ci gle, bez przerwy, bez jednej chwili
wypoczynku, dlaczego tak jako głupio–m drze i m drze–głupio? Kto tu si .m drzy i kto
wygłupia, o Bo e, ze lij cho z pi minut przerwy. — I pozwoliłem sobie doda nawet: —
Jestem jak w ciemnym lesie, gdzie cudaczne kształty drzew, upierzenie i jazgot ptaków wabi
i miesz dziwn maskarad , lecz z gł bi dochodzi daleki ryk lwa, kłus bawołu i skradaj cy
si krok jaguara.
2
Banbury posuwa si coraz wolniej. Słonko przygrzewa coraz silniej, roztopiona smoła
kapie z boków okr tu do morza, morze jest szafirowe, a woda, u yta do szorowania pokładu,
paruje prosto w równie szafirowe niebo. Kapitan Clarke ukazał si na mostku kapita skim,
oblizał palec i rzekł:
— Jakbym wiedział — bryza ustaje. A bardzo mo liwe, e b dziemy mieli wiatr
przeciwny. Panie Smith — ka pan zało y boczny kliwer. Na tym szlaku zawsze tak —
zawsze, czy do Valparaiso, czy z Valparaiso, wiatr przeciwny. I to si nazywa egluga? To
jest egluga! To ma by egluga! — wrzeszczał rozzłoszczony.
Stadko delfinów nie odst puje rufy. Nie chc one mi sa — jedynym ich marzeniem jest
podrapa si troch o ster okr tu, gdy cierpi strasznie wskutek wodnych wszy. Nie zawsze
trafia im si taka gratka — twardy przedmiot w bezkresie wód, o który mo na si potrze .
Cz sto tygodniami całymi płyn przez ocean w poszukiwaniu takiego przedmiotu. Nie widz
jednak tego, e okr t cho bardzo wolno, przecie posuwa si naprzód i wiecznie chybiaj
kant steru o par cali. Nieszcz liwe ryby, nie rozumiej c przyczyny, wci powtarzaj
manewr bezskutecznie.
Na kawałku papieru zanotowałem co nast puje: — „Uwa am, e tego troch za du o.
Delfiny chybiaj ce kant steru, szczury gryz ce własne ogony, marynarze, którzy wpatruj si
we własne nogi i odginaj zgi te grzbiety, pelikany kłuj ce grzbiety wielorybów, kapitan
kłuj cy si szpilk z porucznikiem, wieloryby nie mog ce wzlecie nad wod , ryby lataj ce,
które natomiast nadymaj si tak dalece, i woda nie wytrzymuj c napi cia, wyrzuca je ze
strachu w powietrze — to jest stanowczo zbyt monotonne. Przypuszczam, e mo na by od
czasu do czasu pokaza co innego. Gdybym wiedział, e tak b dzie, nigdy bym nie wybierał
si w podró . Nie zawadziłoby troch wi cej taktu. Powtarza wci w kółko jedno i to samo,
to jest stawianie kropki nad i, zupełnie zb dne — jeszcze si kto domy li.”
„Widoki zreszt jak widoki, ale ze strony kapitana i Smitha zachodzi ju ra cy brak taktu,
te nogi i te szelki niemo liwe, a gorzej jeszcze z rozmowami. Co maj znaczy —
przepraszam — te zwierzenia? «My eglarze» — co znaczy «my eglarze»? Kto tu si chce
«kołysa », co znaczy «p d» i «po erczo », co znaczy «nuda» i to, e «ponosi»? Ja wcale nie
jestem ciekawy. To było wyra nie pite do mnie — to wszystko pijacy. To pijacy i ludzie o
fatalnych skłonno ciach, o zakład, kokaini ci albo morfini ci, zepsuci doszcz tnie gdzie w
jakim Pernambuco. Nie b d wi cej z nimi rozmawia!. Nie jestem eglarzem i nie chc mie
do czynienia z eglarsk «fantazj » kapitana i z jego marynarsk « miało ci ». Postaram si
49
Daj słowo — jakby pan nigdy nie puszczał maminej spódnicy. Jak pan to robi?
— Ale bo ja, panie kapitanie, rzeczywi cie.. Zapewniam pana.
— Ha, ha, ha, ha, ha — roze miał si przeci gle. — Ho, ho, ho, z pana filut, panie
Zantman. No, ale ja nie zmuszam, skoro pan nie chce, ostatecznie niech i tak b dzie, e pan
pierwszy raz — ha, ha, ha… Przydałby si nam jaki sztormik, co? — dodał, znów tr caj c
mnie łokciem. — Wtedy, do cholery, przejechaliby my si porz dnie, co? A tu wlecz si ,
człowieku — i jeszcze w dodatku wiatr ustaje. Skr cam si — nudno — diabli bior — nie
mog wytrzy…
— To niezdrowo — rzekłem. — Bardzo niezdrowo. Złe my li przychodz .
— Do zarazy — mrukn ł kapitan, — Spójrz pan na te maszty. Jak one głupio stoj . To
głupie. A ja te stoj — głupio. Stoj ja i kieliszek. Powiedz pan, co mo na zrobi z
kieliszkiem — potłuc go tylko, co? Tak te zrobiłem wczoraj wieczorem. Na tym zasr…
brygu nic si nie dzieje od rana do wieczora. Gdy patrz na t por cz — uderzył r k — i
widz , e ona ci gle połyskuje tak głupio — to patrz i chciałbym wyskoczy ze skóry. —
Zacz ł si skar y bole nie, przyciszonym głosem, e wszystko jest głupie — głupie. —
Wszystko musi by wyczyszczone, ka da rzecz na swoim miejscu, marynarze nic innego nie
robi tylko szoruj i czyszcz po całych dniach. Na statkach, jak pan wie, obowi zuje
nadmierna, wprost przesadna czysto . Po choler ? Albo te ryby lataj ce… Powiedz pan
tylko, dlaczego one tak głupio wyskakuj z wody, o, niech pan spojrzy — ukazał mi jedn ,
która ostrym łukiem przeleciała nad pokładem — to te głupie, głupie jak nie wiem. Powiedz
pan, dlaczego one to robi , co? Przecie nie maj skrzydeł.
Odpowiedziałem po namy le, e zjawisko to nale y przypisa specyficznym
wła ciwo ciom tych oskrzelowatych, które umiej nad si do tego stopnia, e w pewnym
momencie woda, nie mog c wytrzyma nerwowo, wyrzuca je, ze strachu, aby nie p kły. Tak
samo ropuchy ziemne nadymaj si papierosem cz sto do rozmiarów przera aj cych, lecz
ziemia, gorsza pod tym wzgl dem od wody, nie popuszcza i dlatego p kaj .
— Słowo daj ! — zawołał kapitan z niezrozumiałym podnieceniem. — Ha, ha, ha! Racja!
To, to! Ale z pana! Naturalnie — a to łajdaczki, no! Nad si , przestraszy , a ta spietrana
k…a woda boi si i wyrzuca — ha, ha! Boi si , do diabła — boja ma, boja ma! W mord ! W
mord i za mord ! — krzyczał zachwycony. Zdaje si , e słowa moje połechtały w nim jak
yłk terrorystyczn . — Brawo, doskonale! e te mi nie przyszło do głowy. Ale z pana
znawca. Z pana przyrodnik — dodał, nadymaj c si z lekka i patrz c na mnie z podziwem. —
l pan mówi, e pan nie podró ował?
— Troch si znam na przyrodzie — rzekłem — ale teoretycznie. — Zacz łem kaszle ,
powiedziałem, e robi si chłodno, i wróciłem do kajuty, sk d nie wydalałem si przez cały
dzie nast pny.
Tego (nast pnego) dnia snów zdarzył si ciekawy wypadek, którego jednak nie widziałem
(gdy byłem w kajucie). Wiadomo, e arłacze s niesłychanie arłoczne, st d te ich nazwa
— arłacze. Otó kuchcik okr towy upu cił przypadkiem do wody wielki miedziany rondel i
rondel — chaps — natychmiast znikn ł w łakomej czelu ci. Fakt ten dostarczył mu tyle
przyjemno ci i tyle przedziwnej rozkoszy, e nie mógł si powstrzyma i wyrzucił jeszcze
par widelców, które zostały schwytane w lot, a potem zacz ł wyrzuca wszystko, co miał
pod r k , a wi c talerze, no e kuchenne i stołowe, fili anki, własny zegarek kieszonkowy,
kompas, barometr, trzymiesi czn pensj oraz komplet encyklopedii eglarskiej. Smith
przyłapał go w chwili, gdy odrywał półk w całkowicie ogołoconej kajucie. Mo na sobie
wyobrazi , co si działo. Chłopak tego samego wieczoru zachorował na malari i, jak si
zdaje, nie poka e si wi cej do ko ca podró y. Tak czy owak, jeste my pozbawieni
przedmiotów pierwszej potrzeby i omlet musimy je wprost z patelni. Dowiedziawszy si o
tym zdarzeniu, zmarszczyłem brwi i powiedziałem do siebie, ale dosy gło no i m drze,
jakby mi zale ało, aby kto słyszał: — Aha, no tak — to bardzo m dre. Bardzo dobrze
48
mo emy bawi si w piłeczk , panie Smith. Przecie , do choroby, nie jeste my dzie mi, panie
Smith, w krótkich majteczkach.
— Hem, hem — zatem zabawa w piłk jest dziecinna, a te hem, hem… nogi… nie —
rzekłem, pokasłuj c.
— Pewnie — odparł chełpliwie — nogi — nie, bo któ z nas nie ma odcisków? — a przy
tym podtrzymuj karno w załodze. Oni musz spełnia wszystko bez gadania. Tak samo
szpilka — jak Boga!… to było zupełnie w ciekłe — szalone — bałwa skie. Jak panu si to
podoba, panie Zantman? Ba, ba! Pan, z pa skim do wiadczeniem, nie mo e nie przyzna
racji. Tak jest zawsze i wsz dzie. Bez tego pozdychaliby my z nudów.
Oblizał palec i wystawił na wiatr.
— Tym bardziej e wiatr ustaje i zagra a, zdaje si , cisza morska. Do ci … parr… jasn…
dół… To zawsze tak. Pan zna przysłowie — woda i nuda, to ywioł eglarza.
Pod wieczór widziałem tłuste fl dry oraz rozró niłem głow rekina młota na jakie 3, 4 cale
pod powierzchni .
Kapitan Clarke ukazał si na mostku kapita skim, i zacz ł na mnie kiwa . Widocznie
Smith musiał naplotkowa o poduszeczce i jakobym był starym eglarzem — gdy kapitan
odnosi si do mnie obecnie zgoła inaczej ni poprzednio, a nawet sprawia wra enie, jakby
chciał mnie wysondowa . Widocznie my li, e ja wiem co , czego on nie wie, lub e wmiesi,
si tak jako urz dzi , e mi mniej dolega. Gdy wdrapałem si na mostek, Clarke rzekł:
— Nuda, panie. Morska nuda.
— Hm — odparłem.
— Niemiła rzecz — nuda. Co? Niemiła. Nudno. Nie wiadomo co.
— Mo na wytrzyma — powiedziałem. — Ale tak znów nudno. Jest woda — ryby…
— Ba, panie, Smith mi mówił — —rzekł kapitan łaskawie, tr caj c mnie łokciem. — Pan
tam na pewno ma swoje sposoby na nud , to panu. nie nudno. Jakbym wiedział. Ta
poduszeczka, ho, ho. Tylko pan nie chce ich udzieli , sk piec z pana… h … h … pan
wszystko chowa dla siebie.
— Ale nic podobnego. Bo pogniewam si na pana. panie kapitanie. Smith co
nabajdurzył.
— No, no, bez urazy! Chciałem tylko zaznaczy , e z panem mo na —pogada , panie
Zantman, nie jak z byle szczurem l dowym — i niepotrzebnie pan si kryje przed nami — nie
rozumiem, co panu zale y… No, ale wolna wola.
Byłem w bardzo niemiłym i trudnym poło eniu i kr ciłem uwa nie guzik od marynarki,
gdy Clarke miał ył na skroni, wyra nie odznaczaj c si na tle wyłysiałych k tów czoła.
Nagle ^markotniał i zacz ł drapa si za uchem.
— Nuda — powrócił znów do swego, kopi c co nogami — nuda. Podpisałem kontrakt z
towarzystwem i musz kursowa Birmingham — Valparaiso, tani i z powrotem. Co jest, do
cholery? Na l dzie nudno — tramwaje, bary — nuda l dowa wypycha na morza. A na morzu
co? Ju pan ruszył — ju pan wypłyn ł pod pełnym aglem — ju ginie brzeg — ju pan si
rozkołysał — ju pieni si szlak za ruf — a tu naraz nuda, co? Morska nuda.
— Natura stoi na zawadzie — mrukn łem chrz kaj c. — Natura jest taka.
— Jak to? — rzeki Clarke.
— Natura nie lubi — mrukn łem — nie lubi.
— Najlepsza na nud jest fajka–przyjaciółka — rzekł sentymentalnie. — Whisky tak e jest
dobra — obgryzanie paznokci — za ywanie tabaki… Je li kto ma dziur w z bie, wiercenie
j zykiem. Je li zasw dzi, mo na si drapa — wie pan, w Mukdenie wchodz do klubu,
czterech kapitanów przy lunchu, wszyscy podrapani do krwi, podrapani, jakby mieli wysypk .
A pan. co, panie Zantman?
— Ja? — Ja czasem…
— Wła nie uwa ani, e pan wygl da wie o i rumiana — rzekł z ciekawo ci kapitan. —
47
Arabskim. — Pan nie eglował? Ba, panie, pan ma w ch starego wilka morskiego, pan
wchodzi od razu, jak mówi , w sam rodek kwestii. Poduszeczka — rzeczywi cie! To
najlepsza rada! Gdy poło ymy poduszeczk , zaraz przestaniemy si ciacha .
— Przepraszam pana, ale przypomniałem sobie, e zostawiłem w kajucie zapalon
maszynk spirytusow , kawa gotowa wykipie — przepraszam pana, panie Smith.
Około czwartej po południu widziałem igraszki pelikanów z rybami gł binowymi.
Nadleciały dwa z południowego zachodu i j ły kr y nad okr tem. Pelikany s to ptaki du e,
nie nobiałe, z wielkim podgardlem i o dziobie metrowej długo ci, niesłychanie ostrym.
Oczywi cie nie mog marzy , by zdołały po re nim rekina albo wieloryba, ale korci ich
absolutna przewaga nad olbrzymami morskimi, polegaj ca na tym, e rekiny ani wieloryby
nie umiej fruwa . Korci ich i nie daje spokoju. Dlatego nadlatuj cicho i — pac — zagł biaj
ostry jak sztylet dziób w grzbiet ryby gł binowej, która uchodzi pod wod albo miota si ,
usiłuj c wyskoczy i pogoni za pelikanem w niedost pny powietrzny ywioł. Majtkowie
przerwali prac , by si pogapi , czym ci gn li na siebie okropne przekle stwa Smitha.
— Łajdaki — wydzierał si przed zbit i milcz c gromad — wielmo ni panowie!
Wielmo ni panowie! Thompson! — ty jeste naj gorszy, ja mam na ciebie oko, ty bydl ,
Thompson! Ja z tob pogadam dzi wieczór! Ja z tob — Thompson — pogadam — dzi
wieczór — zobaczysz.
Potem zacz ł mi si zwierza , co do załogi, e to stare wygi, wyjadacze, wycirusy,
pozbierane ze wszystkich portów, których trzeba trzyma mocno za mord . — Oni tylko
my l , jak si wykr ci od roboty i le e do góry brzuchem. Jest tam na przykład niejaki
Thompson, ten jest najgorszy.
— Najgorszy?
— Thompson? To pijawka. Niech pan zauwa y jego usta — układaj si zawsze w ryjek,
jak do ssania. Maskuje si , pracuje jak ka dy, ale powiedziałem sobie, e mu poka przy
najbli szej sposobno ci i poka mu dzi wieczór. Przysiadzie ze strachu, gdy mu poka .
— Usta — rzekłem pojednawczo — to pewnie dlatego, e jest ssakiem. Ka dy jest
ssakiem. Nale ymy do rodziny ssaków.
Wyraziłem delikatnie w tpliwo co do ruchów tułowia, ogl dania nóg i recytacji: —
Ryby i morskie ptaki eruj za okr tem. — Wypowiedziałem si ostro nie za pewnym
umiarem i zaznaczyłem, niby mimochodem, e jednak co za du o, to niezdrowo. Na to Smith
odpowiedział, e s dzi, i ja, stary eglarz, kpi sobie z niego. Nie takie rzeczy dziej si
przecie na wodach wschodnioazjatyckich z Chi czykami. Albo na linii Port Aden —
Pernambuco, gdzie u ywaj stale roztopionej stearyny. Ruchy tułowiem zmierzaj do
wyrobienia gi tko ci kr gosłupa, wpatrywanie si w nogi jest kar za brak nale ytej czysto ci
— kto ma brudne nogi, ten musi wpatrywa si w nie pełn godzin . Co za do wersetu: —
Ryby i morskie ptaki eruj za okr tem — to brzmi on jak wzór kaligraficzny i w istocie
chodzi o to, by wypisa go w mózgach marynarzy perłowym rondem.
— Taki bryg, jak ten, idzie sam bez niczyjej pomocy, chyba e jest sztorm. Marynarze nie
mog przecie szorowa bez przerwy tego krr… prr… pokładu, wyszorowaliby go do cna. A
karno musi by zachowana, te łajdaki musz by trzymane w ryzach, kapitan wi c wybrał
to raczej ni co kolwiek innego.
— A, raczej to ni co kolwiek innego.
— O, kapitan jest tak e starym do wiadczonym eglarzem, wilkiem morskim co si zowie.
Pan powinien si z nim lepiej zaznajomi , panie Zantman, na pewno panowie mieliby sobie
niejedno do powiedzenia.
— Stary mówił mi niejednokrotnie… — ci gn ł poufale Smith. — Panie Smith, jakie s
obowi zki kapitana na statku: musi on wymy la , bo inaczej wszystko by si w ciekło z
nudów. Pan, panie Smith, musi wymy la g b , a ja musz wymy la głow , i to jest cala
mi dzy nami ró nica. A teraz co ja mam wymy la , panie Smith? Przecie , do zarazy, nie
46
same uszy b kałem tylko: — Ale nie, nie, nie… ja tylko tek sobie… Ta, ta… gdzie by? Nic
podobnego l —— zupełnie jak raz w tramwaju i jak raz na majówce…
Płyniemy dalej, pogoda cudowna, niebo przejrzyste, gdzieniegdzie w ród srebrnych i
szmaragdowych fal pojawia si raj lub piła, chmara rekinów ugania si za ruf , małe rybki
lataj nad wod , ale te okr t posuwa si coraz wolniej, jakby zastanawiaj c si , czy na dobre
nie stan — a załoga pod nadzorem niezmordowanego drugiego oficera, po omyciu
nawietrznej strony brygu, zwraca si ze cierkami ku podwietrznej. Drugi oficer jest
młodzie cem lat dwudziestu kilku, płowym, pilnym, bez wyrazu i nie dopuszczanym do
poufało ci. W zasadzie istnieje on tylko pro forma, na to, aby istniał pierwszy oficer. Kapitan
i Smith sp dzaj prawie całe dnie w kajucie, gdy morze jest spokojne. Przechadzaj c si po
pokładzie widuj ich przez okienko, siedz cych za stołem i celuj cych w co małymi
gałeczkami jakiej substancji — prawdopodobnie chleba. Wydaje si , e nuda dosy silnie
dolega — niekiedy kłóc si strasznie i wymy laj sobie, a pewnie sami nie wiedz o co.
Mieszaj te cocktaile z likierów Bolsa i przyprawiaj whisky korzeniami imbiru. Od czasu
do czasu zalega na dany sygnał zaczyna skandowa : „Ryby i morskie ptaki eruj za
okr tem”. Ostatnio spostrzegłem, . e marynarze wykonuj dziwaczne ruchy tułowiem,
mianowicie, pochyleni nad cierk , znienacka opieraj si na r kach, wypr aj nogi i zginaj
plecy, podobnie jak to czyni niektóre ziemne glisty.
Nie prosz jednak nikogo o wyja nienia. Zakwalifikowałem to po prostu jako „oryginalny
sposób sp dzenia czasu”. Prawd powiedziawszy unikam w ogóle rozmów, poniewa
uwa am, e linia grot—rei niepotrzebnie skr ca si w liter S. Na liter S zaczyna si jedno
słowo, które sam wymy liłem, a którego wolałbym nie zna . Nie tylko zreszt ona — poza
tym s na okr cie inne nieprzyjemne kształty i rysy; jest on cały sp kany od gor ca. Nie ja
wi c zacz łem rozmow ze Smithem — ale wła nie Smith podszedł do mnie, gdy stałem
oparty o burt , i prosto z mostu zapytał, czy nie znam jakich dobrych gier karcianych, w
ko ci, albo innych — lub te , czy nie mam do rozwi zania jakich zagadek?
Pierwsze — drugie Ojcze, Matko,
A za trzecie na ostatku.
— Przedtem grali my w domino, w durnia, w chlusta i w klip i piewali my na przemiany
stare kuplety z operetek. Potem przegl dali my kalendarz hodowli koni. Przez kilka ostatnich
dni — rzekł szczerze, połykaj c lu ne przekle stwa — rzucali my gałkami z chleba w
piero skiego małego robaczka, którego wyci gn li my spod szafy. Ale to nam si przejadło.
Potem (poniewa zawsze siadujemy naprzeciwko za stołem) zacz li my fiksowa si , pan
wie? — wpatrywa si w siebie — kto dłu ej wytrzyma. Jak zacz li my wpatrywa si w
siebie, tak zacz li my kłu si szpilkami — kto dłu ej wytrzyma. Teraz ci ko nam przesta ,
a kłujemy si coraz mocniej. Kapitan — ciach i ja — ciach, raz za razem. Mo e pan by co
wymy lił — mo e pan zna co dobrego, panie Zantman? Jestem ju cały pokłuty.
Zapomniałem si i rzekłem nieopatrznie: — To st d pochodzi, e stworzyli cie rodzaj
zakl tego koła i nie ma adnego bocznego spustu. Szpilka wymaga poduszeczki — we cie
poduszeczk od szpilki i połó cie j na stole pomi dzy sob . Smith otworzy! usta i spojrzał na
mnie z szacunkiem. — Do krr… Ale panie Zantman! — my my pana mieli za fryca, a pan
jest, jak widz , starym eglarzem. Pan ma do wiadczenie!
— Ale bro Bo e! Zapewniam pana… To zupełnie przypadkiem… Co te pan, panie
Smith? Bo pogniewam si na pana. Daj słowo honoru, e pierwszy raz jestem na morzu! —
wyj kałem okropnie zawstydzony.
— Pan jest diabelnym starym eglarzem! — powtórzył porucznik, składaj c mi pokłon. —
Ba, ba, panie! Niech pan nie udaje Greka! Musiał pan eglowa do woli po tych przekl tych
bajorach, po Czerwonym i ółtym, i po Ochockim, i po Sargaskim, i po Chi skim, i po
45
— Wybierz pan takiego, który czuje najmniej — niecierpliwił si kapitan Clarke. —
Pr dzej — chc pokaza panu Zantmanowi… Wymy l pan co , panie Smith. Pan jest dosy
ograniczony. Przypomnij pan sobie ziemi Baffina i fok .
— Ja ju nie wiem co — rzekł Smith, spogl daj c t po m tnymi renicami amatora ginu.
— Wszystko zu yte. Wszyscy ju zu yci, zmi ci, za wi… to jest… te…
— Głupiec z pana — z ymał si kapitan. — Pr dzej — pr dzej — potrzebuj , aby kto
mnie uczuł. Czasem czuj zw tpienie. Czasem ogarnia mi zw tpienie.
W tej chwili niepotrzebnie poruszyłem si — ale za wierzbiała mi pi ta, a jest to u mnie
wrodzone, e zawsze wtedy wierzbi, kiedy nie potrzeba.
— Mo e by u y pana Zantmana — mrukn ł Smith, przypatruj c mi si z nie tajon
zło liwo ci .
— A wie pan, to niezły pomysł — zawołał kapitan. — U yjemy pana Zantmana. Jest
jeszcze wie y. Jeszcze nie poczuł mnie dot d — najlepiej poczuje mnie na własnej skórze…
Racja — to b dzie najpro ciej.
— Je li kapitan rozka e — rzekł Smith, i uj ł mi ciepło za r k i cisn ł jak w kleszczach
(zupełnie tak samo uj ł mi raz na l dzie jeden sier ant — z pocz tku ciepło, a potem bardzo
mocno) — to zmajstrujemy wielk . w dk , wbijemy na haczyk pana Zantmana i złowimy na
t przyn t wielk ryb gł binow . Ryba połknie pana Zantmana, a my rozpłatamy jej brzuch
i wyci gniemy go jeszcze ywego, jak Jonasza. To b dzie szpas. Ba, ba, pami ta pan, panie
kapitanie, nie takie hece wyprawiali my w Zatoce Karaimskiej — tara było dopiero — ho,
ho…
— Głupi pan — powtórzył kapitan. — To s ot — banialuki. Co on w ten sposób
poczuje? Nic nie poczuje. Poza tym jest pasa erem… hm… Tylko bez brutalno ci, Smith, bez
brutalno ci. Głupi pan — wrzasn ł — milcz pan! Ja ju mam pot d pa skich szpasów i
kawałów, prawd mówi c, rzygani nimi! Nie ma w nich sensu za grosz. Ja potrzebuj , eby
poczuł, eby poczuł kapitana Clarke, poczuł bez listka figowego i bez adnych dodatków, jak
go Pan Bóg stworzył. Pluj na białe, zaprasowane spodnie i kapita sk czapk z galonami! Ja
chc rozebra si , chc by goły — rozumiesz pan! — goły i włochaty! A czy pan Zantman
po tym całym pa skim idiotycznym Jonaszu pozna mnie, mnie, Clarkego, gdy si rozbior ?!
— My tu nie potrzebujemy si kr powa — zamamrotał Smith ustami pełnymi gumy. —
Nie ma pensjonarek. Ani konsulatów!
— Nie pozna mnie — rzekł kapitan z namysłem — ale je li nie pozwol mu zapina
podwi zki? Je li nie pozwol zapina podwi zki, Smith, i b dzie chodził z opadaj c
skarpetk ? Có wtedy? Do pioruna! Wtenczas pozna mnie, wtenczas b dzie wiedział, kto
jestem, bo łydka jest włochata! Do diabła! Te szczury l dowe ze swoimi białymi portkami i
pocztówkami biało–niebieskimi zapominaj , e kapita ska łydka jest włochata. Pr dzej, panie
Zantman, słyszał pan? Pr dzej! ywiej, panie!
— Pr dzej, panie! — powtórzył Smith i cisn ł mi r k .
— Tak to lubi — rzekł kapitan spokojniej po chwili. — Widz , e z panem mo na trafi
do ładu, panie Zantman, cho nie ma pan kołysz cego si chodu. Mieli my tu dwa lata temu
jednego szczura l dowego — beznadziejnie zakutego. Trzeba było wyprosi go ze statku
prosto do wody, gdy kiedy kazałem mu — głupstwo — podnie kołnierz od marynarki,
kwiczał jak zarzynane prosi , a my, eglarze, wie pan, nie lubimy kwiczołów.
— My l , e ju teraz dosy — rzekłem, gdy Clarke odszedł, zostawiaj c mi samego z
porucznikiem. — My l , e teraz mo na by ju zapi skarpetk — dodałem poufale, chc c
załatwi rzecz polubownie, tonem pochlebnym i porozumiewawczym dyskretnej tolerancji
dla niewybrednych dziwactw kapitana. — Co? — rzekł na to Smith, odst puj c ode mnie na
dystans ramienia. — Co? Co pan sobie my li? Nie radz panu — nie radz panu nawet, jak
pan b dzie sam w kajucie. A to co — hukn ł gro nie, a dostałem g siej skórki. — Niech no
pan nie b dzie zbyt dowcipny! Do chol… zssr.— — Zmieszałem si i zaczerwieniony po
44
zobaczyłem paru majtków wpatrzonych we własne r ce. Wieczorami za dolatywały mi
skandowane po całych godzinach wyrazy:
— Ryby i morskie ptaki eruj za okr tem.
Ogromna czysto panowała na statku, bez przerwy prawie stosowano wod i mydło. Gdy
przechodziłem obok marynarzy, nie podnosili oczu — przeciwnie, tym gorliwiej nachylali si
nad prac , tak i widziałem jedynie zgi te w kabł k grzbiety. Natomiast miałem niejasne
wra enie, e ilekro pogr am si w kontemplacji horyzontu, majtkowie zaczynaj rozmowy,
je li ma si rozumie w pobli u nie ma adnego z oficerów — na l dzie widywałem
ulicznych stró ów, którzy tak samo odstawiali miotły i sikawki, gdy nikt si nie patrzył.
Kapitan z porucznikiem przewa nie graj w domino albo te siadłszy naprzeciwko siebie za
stołem wy piewuj stare kuplety z 1897 roku — gdy nawigacja przy równym i przychylnym
wietrze nie nastr cza adnych trudno ci. Jednakowo nie wszystko na brygu idzie jak po
ma le. Grzbiety marynarzy zanadto kul si , gdy przechodz obok, kr gosłupy wydaj si
zestrachane, a wielkie chamskie łapy, którymi niemrawo poruszaj pod sob , zbyt łatwo
puchn i nabiegaj krwi . Spotka wszy Smitha wał saj cego si na pokładzie, wyraziłem
gł bok ufno i wiar , ze załoga Banbury składa si bez wyj tku z zacnych i dzielnych
chłopców.
— Tym ich trzymam, sir — odparł porucznik, pokazuj c w ylastej r ce mały widerek i
połykaj c przekle stwa, które mno yły mu si na ko cu j zyka. — Trzymam za mord …
Najtrudniej, to eby nie kopn którego w tyłek — pan widzi, jak si nadstawiaj . Ps… kr…
— a gdybym kopn ł jednego, to musiałbym dla równo ci pokopa wszystkich bez wyj tku, a
te byłoby głupie, głupie do zara… to jest te… — Rozło ył bezradnie r ce. Zdumiewaj ca
poczucie własnej bezsiły wobec nadzwyczajnej idiotyczno ci faktu uderzyło go jak obuchem
w głow . Okr t posuwa si , ale monotonnie, fala bie y za fal . Na mostku kapita skim
dojrzałem blady ognik fajeczki — kapitan przechadzał si w gumowym płaszczu, tam i z
powrotem.
— Panie — rzekł — czy pan wie, co znaczy by panem ycia i mierci? Hallo, Smith,
chod no pan tutaj, spójrz no pan — ha, ha…
— Ha, ha… — za miał si Smith spogl daj c na mnie przekrwionymi oczkami — papa i
mama… Do piór… to jest te…
— Papa i mama — powtórzył kapitan trz s c ramionami z tłumionego miechu — a tu
wła nie nie ma papy i mamy! Tu jest bryg, panie — bryg na morzu! Z dala od konsulatów!
— Na babk babki — zakl ł Smith z uciech . — Tu nie ma pierniczków ani ciasteczek, ani
do chol… chciałem powiedzie , e te… dyscyplina i koniec. Karno i kwita — ee… Za
mor…
— No, no, dosy ju , dosy , panie Smith. Pan Zantman jest ostatecznie pasa erem… Ale
swoj drog nie zawadziłoby pokaza mu, czym jest kapitan na morzu, co znaczy to słowo
ogromne, zło one z samych zachcianek. Hi, hi, pan Zantman pewnie wyobra a sobie kapitana
w czapce z galonami i w czy ciutkich białych zaprasowanych pantalonach, jak jest
wymalowane na pocztówkach. Wymy l pan co dobrego, panie Smith. Zastanowił si , pykn ł
par razy z fajki.
— Ka , co? Je li ka skaka , to b d skakali — rzekł. — Jutro i pojutrze.
— To ju było — mrukn ł Smith.
— Ka — co, panie Smith? Ka co obci — ka obci ucho…
— Mo na — rzekł Smith — ale to diablo delikatna operacja… to jest… hni… Potem.
Kłopot.
— Wi c ka — co? Wszystko mog kaza ! Do kro set diabłów — ja jestem kapitanem!
Te diabły poczuj to — zawołaj pan którego z marynarzy.
— Marynarze wszyscy ju czuj to — rzekł Smith po chwili, nie kwapi c si — wypluł na
dło gum , przypatrzył si jej dobrze i wsun ł z powrotem do ust.
43
dwóch majtków uczepiło si ka dej z jego nóg. Po długich naradach dopiero pierwszy oficer,
nazwiskiem Smłth, wpadł na pomysł zastosowania rodków womitalnych — lecz tu znów
powstało pytanie — jak wprowadzi rodek do przełyku, całkowicie wypełnionego lin ?
Wreszcie, po dłu szych jeszcze ni poprzednie naradach, poprzestano na działaniu przez oczy
i nos na wyobra ni . Na rozkaz oficera jeden z majtków wdrapał si na maszt i przedstawił
pacjentowi na talerzu gar uci tych szczurzych ogonów. Nieszcz liwy patrzył na nie
wybałuszonymi oczami — lecz kiedy doł czono do ogonów mały widelczyk, przypomniał
mu si nagle makaron włoski jeszcze z lat dziecinnych — i zjechał na pokład tak pr dko, e
omal nie połamał sobie nóg. Wypadek ten powinien był mnie zastanowi , jako, powtarzam,
pozostaj cy w pewnej analogii z moj chorob — nie było to wła ciwie to samo, ale jednak
obie przypadło ci polegały na nudzeniu, z t ró nic , e jego przypadło miała charakter
chłonny, do rodkowy, a moja wr cz przeciwnie — od rodkowy. Zachodziła tu opaczna
to samo , podobnie jak w lustrze — prawe ucho wypada po lewej stronie, cho twarz jest ta
sama. Poza tym ogony szczurze równie skłaniały do zastanowienia. Jednak e na razie nie
po wi ciłem temu do uwagi — jak równie temu, e okr t i grzbiety marynarzy nie były mi
tak obce, jak by nale ało, zwa ywszy krótki mój pobyt na statku.
Nazajutrz zapytałem przy lunchu kapitana Clarkego i porucznika Smitha o statek i
horoskopy dalszej podró y.
— Statek jest dobry — odparł ufnie kapitan pykaj c z fajki.
— Doskonały! — potwierdził sarkastycznie porucznik Smith.
— A cho by i nie był doskonały! — rzekł kapitan mierz c władczo dumnym spojrzeniem
roztocz wód. — Cho by i nie był doskonały! Przypu my, e jest gdzie szpara!
— Wła nie — rzekł pierwszy oficer spogl dj c na mnie zaczepnie. — Cho by i nie był
doskonały. Kto si boi zmokn , mo e w ka dej chwili — opu ci okr t. Bardzo prosimy! —
ukazał fale. — Zmokła kura! Do ci kiej, jasnej, to jest te… do ja…
— Panie Smith — rzekł kapitan dłubi c palcem w uchu — rozka pan, by załoga zawołała
trzykrotnie: Niech yje kapitan Clarke, hip, hip, hurra! — Płyn li my dalej. Pogoda
dopisywała. Banbury torował sobie drog równo na pełnym kliwrze po ród jednostajnego
falowania. Na horyzoncie ukazała si krowa morska. Marynarze szorowali teraz do czysta
mosi ne okucia burty. Dozorował ich drugi oficer, a kapitan wygl dał przez okno kajuty, z
wykałaczk w z bach.
Min ło w ten sposób kilka dni, w ci gu których rozejrzałem si po statku. Okr t był stary,
mocno nad arty przez szczury, które w ogromnych ilo ciach pieniły si pod pokładem —
miał miejscami zupełnie wyjedzone boki, to znów rufa, jak na zło , pełna była szczurzych
bobków. W ogóle przypominał dawne fregaty hiszpa skie.
Nadmiar szczurów bynajmniej mi nie zachwycił — te gryzonie maj niemiłe obyczaje,
tłusty ogon ich jest tak długi, spiczasty koniec tak daleko, e trac poczucie ł czno ci jego z
reszt ciała, skutkiem czego wci podlegaj niezno nemu złudzeniu, za wlok za sob
smakowity kawał mi sa zupełnie obcy i w sani raz do po arcia. To czyni je bardzo
nerwowymi. Czasem. wpijaj z by w ogon, skr caj c si z piskiem, jak oszalałe z dzy i z
okropnego bólu. Układ olinowania, rozmieszczenie takielunku, zarówno jak konstrukcja
bakbortu wcale nie zyskały mej aprobaty — a kiedy zobaczyłem kształt, rozmiar i barw
otworów rur wentylacyjnych, odszedłem do kajuty z oznakami wielkiego niezadowolenia i
zabawiłem w niej a do wieczora.
Zastanawiała mnie załoga. Pomijam stoicyzm, z jakim marynarze szorowali do czysta
wyznaczon cz
statku nie troszcz c si zgoła, e zalewaj brudn wod cz
poprzednio
oczyszczon . Ale za ka dym razem, gdy odrywałem wzrok od morza i przenosiłem na bryg,
uderzał mnie widok nieoczekiwany. I tak na przykład ujrzałem czterech majtków, siedz cych
na pokładzie ze skrzy owanymi nogami i wpatrzonych we własne stopy. Kiedy indziej
42
Z
DARZENIA NA BRYGU
B
AKBURY
1
Wiosn 1939 r. zdecydowałem si odby podró morsk — ze wzgl dów osobistych —
zdrowotnych i wypoczynkowych. Chodziło głównie o to, e sytuacja moja na kontynencie
europejskim stawała si z ka dym dniem przykrzejsza i bardziej niewyra na. Zwróciłem si
wi c listownie do znajomego armatora Mr Cecila Burnett z Birmingham z pro b , aby
umie cił mi na którym z licznych swoich okr tów — i zaraz otrzymałem krótk odpowied
telegraficzn : „Berenice Bringhton 17 kwietnia, godz. punkt dziewi ta”. Ale w Bringhton, w
porcie, tyle stało zakotwiczonych aglowców i parostatków, pakunki za tak utrudniały
swobod ruchów, e spó niłem si o niespełna 15 minut, a marynarze i tragarze zacz li woła
gor czkowo, jak to zawsze — tam, tam, pr dzej, jeszcze j pan dogoni — pr dzej, pr dzej —
niech si pan pieszy! Jeszcze j pan złapie! Dogoniłem Berenice motorówk , lecz ju bez
pakunków. Spuszczono drabink sznurow , po której, nie zd ywszy w po piechu przeczyta
nazwy wymalowanej wielkimi literami po lewej stronie kadłuba, wydrapałem si na pokład.
Był to du y bryg trzymasztowy, pojemno ci co najmniej 4000 ton — a jak
wywnioskowałem z układu agli oraz budowy bukszprytu, płyn ł do Valparaiso z ładunkiem
szprotów i ledzi. Kapitan Clarke, suchy wilk morski o zaczerwienionych od wiatru
policzkach, rzekł z prostot :
— Witam na Bakbury’m, sir.
Pierwszy oficer zgodził si za niewielk opłat odst pi mi swojej kajuty. Ale wkrótce
morze zacz ło si wzdyma i napadła mi morska choroba z sił , o jakiej dotychczas nigdy
nie słyszałem. Oddałem morzu wszystko, co miałem do oddania, i j czałem, b d c pró ny jak
pusta butelka i nie mog c zado uczyni daniom ywiołu, który domagał si jeszcze,
jeszcze… W udr ce fizycznej i moralnej, z powodu niezno nej czczo ci, po arłem kołdr ,
poduszk i rolet — ale adna z tych rzeczy nie pozostała we mnie dłu ej nad sekund .
Po arłem jeszcze po ciel i bielizn pierwszego oficera, któr miał w kuferku, znaczon
literami B.B.S. — lecz i to było w mym wn trzu go ciem jedynie. J ki przenikn ły przez
cian kajuty do kapitana, który ulitował si nade mn i kazał wytoczy beczk ledzi oraz
beczk szprotów. Dopiero pod wieczór trzeciego dnia, po zu yciu 3/4 baryłki ledzi i połowy
szprotów, przyszedłem jako tako do siebie i ustał ruch pomp oczyszczaj cych statek.
Mijali my północno–zachodnie brzegi Portugalii, Banbury dryfował z przeci tn
szybko ci 11 w złów, pod przychylnym bejdewindem. Marynarze szorowali pokład.
Patrzyłem na uciekaj c skalist ziemi Europy. egnaj, Europo! Czułem si pusty,
aseptyczny i lekki, tylko w gardle piekło. egnaj, Europo! Wyci gn łem chusteczk z
kieszeni i machn łem par razy — na co mały człowieczek .stoj cy w górskim w wozie
równie odpowiedział machni ciem. Statek szedł szparko, woda bulgotała u dziobu i za ruf .
a jak okiem si gn wyrastały pieniste bałwany.
Majtkowie, którzy szorowali dot d przedni pomost, zacz li teraz szorowa tylny —
schylone ich plecy zbli ały si do mnie i musiałem si usun . Kapitan ukazał si przez
chwil na mostku kapita skim i podniósł zwil ony palec, by zbada nat anie wiatru.. Tego
samego dnia pod wieczór zdarzył si ciekawy, jakby ostrzegawczy wypadek, pozostaj cy w
pewnym bli ej nie ustalonym zwi zku z moj niedawn chorob — oto jeden z marynarzy,
niejaki Dick Harties ze rodkowej Kaledonii, połkn ł przez nieuwag koniec cienkiej liny
zwisaj cej z bezanmasztu. Wskutek, jak s dz , robaczkowej działalno ci przewodu
pokarmowego j ł gwałtownie wci ga w siebie lin — i zanim si spostrze ono, wyjechał po
niej a do szczytu jak górski wagonik, z szeroko otwart , przera aj c g b . Robaczkowa
natura przewodu okazała si tak silna, e nie było sposobu ci gn go na dół; daremnie po
41
co — i ja to co zjem, obgryz w tej ko ci, to jest obgryziemy wspólnie, Pawle, ty ze mn , ja
z tob , musz , musz — nalegała gwałtownie — ja bez tego musz umrze młodo!
Paweł si zdumiał.
— Dziecko, na co ci ko ? Ty zwariowała ! Je li ju chcesz koniecznie, to ka sobie poda
wie ko z rosołu.
— Ale o to chodzi wła nie, eby t , ze mietnika! — krzykn ła Alicja, tupi c nó k . — I
to ukradkiem, w strachu przed kuchark !
I znienacka powstała miedzy nimi sprzeczka, równie gor ca i omdlała jak skwar lipcowego
sło ca, które chyliło si ku zachodowi. — Ale , Alicjo, to wstr tne, cuchn ce, fuj, to mdli
mnie po prostu, przecie tutaj wła nie kucharka wylewa pomyje! — Pomyje? I mnie tak e
mdli i ja omdlewam — na pomyje tak e mam oskom ! Wierz mi, na pewno, to si obgryza,
Pawle. to si jada! — tak robi wszyscy, ja to czuj — kiedy nikt nie widzi.
Kłócili si długo. — To wstr tne! — To lepe, dziwne, tajemne, wstydliwe i lube! —
Alicjo — wykrzykn ł Paweł wreszcie, przecieraj c oczy — na miło Boga… — ja
zaczynam w tpi . Jak to? Sen czy jawa? Nie chc si dopytywa , bro Bo e, nie jestem
ciekawy, ale… Czy ty mo e artujesz, kpisz ze mnie, Alicjo? Co si tutaj stało? Kamie ,
mówisz? Czy mo liwe — by rzucano kamieniami i by z tego… by st d wynikała jaka
niezdrowa pazerno na ko ci? Ale to zbyt dzikie, zbyt — nieczyste jakie , nie, szanuj twe
fantazje, lecz to ju — nie instynkt dziewiczy, to — wyssane z palca.
— Z palca? — odrzekła Alicja — Pawle, a palce moje czy nie s dziewicze? Przecie sam
mówiłe , e trzeba zamkn oczy, bezmy lnie i cicho, naiwnie i czysto i — ach, Pawle,
pr dzej, patrz jak sło ce l ni, a ten robaczek tak ospale czołga si po li ciu, a mnie tak
rozci ga! Mówi ci, wszyscy robi tak samo, a tylko my… tylko my nie wiemy! Ach, tobie
si zdaje, e nigdy nikt nikomu… a ja ci mówi , e kamienie wieczorami wiszcz , jak
rz sista ulewa, a nie mo na zmru y oczu i, w cieniu drzew, ko ci i inne odpadki bywaj
obgryzane — z głodu i półnago! To jest miło — miło .
— Ha! Ty oszalała !
— Przesta ! — krzykn ła ci gn c go za r kaw. — Chod , chod my do ko ci!
— Za nic! Za nic!
I w rozpaczy byłby mo e j uderzył! Lecz w tej chwili usłyszeli za murem co jak
uderzenie i j k. Podbiegli, wychylili głowy z pn cych ró yczek: tam, na ulicy pod drzewem
młoda i bosa dziewczyna wpijała si ustami we własne podniesione kolano — bole nie
skurczona.
— Co to? — szepn ł,
Wtem nowy kamie przeszył powietrze i ugodził j w kark — upadła, ale zaraz zerwała si
i uskoczyła za drzewo — a gł bi sk d doszedł wrzask m ski:
— Ja ci dam! Ja ci jeszcze doło ! Zobaczysz! Złodziejka!
Powietrze było pie ciwe, pałace, nast piło milczenie w przyrodzie, jedno z tych dr cych,
wonnych zapami ta … i zbrodnia…
— Widzisz? — szepn ła Alicja.
— Co to?
— Rzucaj w dziewczyny… rzucaj kamieniami… dla przyjemno ci tylko, dla rozkoszy…
— Nie, nie… Niemo liwe…
— Przecie sam widziałe … Chod , ko na nas czeka, chod my do tej ko ci! Razem j
obgryziemy — chcesz? — razem! Ja z tob , ty ze mn ! Patrz, ju j mam w ustach! A teraz
ty! Teraz ty!
40
potrzeba, jak to mnie raz zdarzyło si swego czasu, kiedy ci poznałem. wiadomo oszpeca,
nie wiadomo zdobi, twój na wieki — Paweł.”
— Instynkt — my lała Alicja — instynkt… tak… ale czego chce ten instynkt, czego ja
chc wła ciwie? Sama nie wiem… umrze , albo zje co cierpkiego. Nie odzyskam spokoju,
póki… Jestem tak nie wiadoma, mam opask na oczach, jak mówi Paweł — a strach czasem
bierze… Instynkt, mój instynkt dziewiczy — on mi wska e drog !
Nast pnego dnia odezwała si do narzeczonego, który wpatrywał si z upojeniem w jej
łokie :
— Pawle… ja miewam takie dzikie fantazje!
— Tym lepiej, najdro sza, tego wła nie spodziewałem si po tobie — odrzekł. — Czym e
byłaby bez kaprysów i fantazji. Uwielbiam ten czysty nierozs dek!
— Ale moje fantazje s dziwne, Pawle… takie, e wstydz si powiedzie .
— Nie mo esz mie innych, b d c nie wiadom — odparł. — Im dziksza i dziwniejsza
fantazja, z tym wi kszym zapałem wypełni j , moje ty kwiecie. Ulegaj c jej, oddam hołd
twemu i memu dziewictwu.
— Ale… Bo widzisz, to — wła ciwie, to jako inaczej… Mnie przynajmniej jako tak
rozci ga. Powiedz mi, czy… czy ty tak e… jak inni… czy kradłe kiedy?
— Za kogo mnie masz, Alicjo? Co znacz te słowa? Czy mogłaby cho przez chwil
upodoba sobie w m czy nie, zbrukanym podobnym wyst pkiem? Zawsze starałem si by
godnym ciebie i czystym, oczywi cie w swoim, m skim zakresie.
— Nie wiem, nie wiem, Pawle — ale powiedz mi, tylko szczerze, bardzo ci prosz —
powiedz mi, czy kiedykolwiek, wiesz — oszukałe kogo, albo gryzłe , albo chodziłe …
półnago, albo czy sypiałe na murze, albo czy biłe kogo, albo czy lizałe , albo czy jadłe
jakie obrzydlistwa?
— Dziecko! Co ty mówisz? Sk d ci si to wzi ło? Alicjo, zastanów si … Ja miałbym liza
albo oszukiwa ? A mój honor? Oszalała chyba!
— Ach, Pawle — rzekła Alicja — jaki dzie cudowny — ani jednej chmurki, a od sło ca
trzeba daszek robi nad oczami.
Pochłoni ci rozmow obeszli cały dom naokoło i znale li si przed kuchni — gdzie na
kupie mieci walała si porzucona przez Bibi ko z resztkami ró owego mi sa.
— Patrz, Pawle — ko — rzekła Alicja.
— Chod my st d — rzekł Paweł. — Chod my st d, tu złe zapachy i jazgot dziewek
kuchennych. Nie, Alicjo, dziwi si , jak w tej główce słodkiej mogły powsta takie my li.
— Czekaj, czekaj, Pawle — nie odchod my jeszcze — wida Bibi nie obgryzł jej do
ko ca… Pawle… ach, jaka ja jestem — sama nie wiem… Pawle.
— A co, najdro sza, mo e ci słabo? Mo e upał ci zm czył, tak gor co.
— Ale nie, gdzie tam… Patrz, jak spogl da na nas — jakby chciała nas ugry — po re
nas. Czy bardzo mi kochasz?
Stan li przed ko ci , któr Bibi pow chał i lizn ł, wskrzeszaj c wspomnienia.
— Czy ja ci kocham? — Tak kocham, e chyba tylko w górach znale mo na równ
miło .
— A ja tak bym pragn ła, Pawle, eby obgryzł — to jest, eby my obgry li razem te ko
na mietniku. Nie patrz, zarumieniłam si — przytuliła si do niego — nie patrz na mnie
teraz.
— Ko ? Co, Alicjo, co? Co powiedziała ?
— Pawle — rzekła Alicja, tul c si do niego — ten… kamie , wiesz, rozniecił we mnie
szczególny niepokój. Nie chc o niczym wiedzie , nic mi nie mów — lecz m czy mnie
ogródek i ró e, i mur, i biel mej sukienki i, ach, czy ja wiem, chciałabym mo e mie
posiniaczone plecy… Kamie mi poszepn ł, poszepn ł mym plecom, e tam za murem jest
39
łokie , u miech przez łzy, lub pocałunek przez potarcie nosów nie jest wcale mniej dziwny
ni rzut kamieniem. Mo liwe, e istnieje cały kodeks znaków umówionych i sposobów, o
których ja, przebywaj c stale w Chinach i w Afryce, po ród dzikusów, nic nie wiem.
Dziewiczo tym si odznacza, e ka da rzecz nabiera dla niej innego znaczenia, ni ma w
rzeczywisto ci. Rzut kamieniem nie jest dla dziewiczego m czyzny w tym stopniu
kamieniem obrazy, co najl ejsze cho by mu ni cie r k policzka. Zwykły człowiek,
normalna kobieta uciekłaby z wrzaskiem, ona za — u miechn ła si gwoli jakim
niezbadanym gł biom. Zwykły człowiek my lałby tylko o tym, by uciec z placu boju
unosz c, o ile to mo liwe, cał skór , podczas gdy dla mnie, przeciwnie, wszystkim jest honor
i sztandar — chor giew, czyli ci le mówi c kolorowa szmata na wietrze. Monarchia bardziej
jest dziewicza ni republika, gdy wi cej w niej tajemnicy ni w gadatliwych członkach
parlamentu. Monarcha, wywy szony, bezgrzeszny, nieskazitelny, nieodpowiedzialny, jest
dziewic , a w mniejszych rozmiarach — tak e i generał jest dziewic .
O, wi ta tajemnico bytu, o, cudzie istnienia, nie ja, przyjmuj c dary twe, b d patrzył ci
na r ce. Przeciwnie — tylko korne pochylenie głowy, gł boki oddech, cze i wdzi czno ,
panteizm i kontemplacja, nie za fatalne w skutkach analizy. Dziewiczo i tajemnica — to
jedno, strze my si wi c uchylenia wi tej zasłony.
Alicja za ze swej strony tak e oddawała si rozmy laniom.
— Jak dziwny jest wiat! Nikt nie odpowie na nim wprost, lecz zawsze symbolicznie.
Niczego nie mo na si dowiedzie . Paweł, naturalnie, opowiedział legend . Wsz dzie
otaczaj mnie symbole i legendy, jakby wszyscy zmówili si przeciwko mnie. Raj, Bóg… kto
wie, czy i to nie zostało zmy lone specjalnie dla mnie, dla nas — młodych panienek. Mam
przekonanie, e wszyscy kryj si i udaj , a wszystko opiera si na zmowie. I mama jest z
Pawłem w porozumieniu. Słodko jest chlipa , pij c herbat i przydeptywa ogony pieskom…
Tak… Religia, obowi zek i cnota, a mnie si zdaje, e poza tym, jak za parawanem, istniej
jakie ci le okre lone gesty, jakie ruchy, e ka de takie podniosłe hasło sprowadza si do
ci le okre lonego gestu i ci le okre lonego punktu.
Ach, wyobra am sobie! Na ogół wszyscy s ubrani i zachowuj si uprzejmie — ale, gdy
zostan sam na sam, m czy ni rzucaj kamieniami na kobiety, a te u miechaj si , poniewa
boli. Nast pnie — kradn … czy ja sama nie ukradłam srebrnej ły ki i nie zakopałam w
ogrodzie, nie wiedz c co z ni pocz ? — Mama nieraz czytała gło no o kradzie y w
dziennikach, rozumiem teraz, co to znaczy. Kradn , chlipi pij c herbat , nadeptuj nogi
psom i w ogóle post puj na przekór i to jest miło — a dziewice chowane s w
nie wiadomo ci, a eby… było przyjemniej. Dr cała.
Alicja do Pawła:
„Pawle! To jako jest inaczej, ni mówisz. Tak mi jako rozci ga! Wczoraj słyszałam, jak
mama mówiła ojcu, e bezroboczy „mno si ” okropnie — e chodz „półnago”, zjadaj
wstr tne jakie ochłapy i e liczba kradzie y, bójek, rozbojów ro nie jak na dro d ach.
Powiedz mi wszystko — powiedz, co to znaczy, na co im te „ochłapy”, dlaczego —
„półnago”, Pawle, prosz ci koniecznie, niech wiem nareszcie, czego si trzyma , twoja na
zawsze — Alicja.”
Paweł do Alicji:
„Najdro sza moja! Co si to roi w tej głowinie mojej! Zaklinam ci na miło nasz , nie
my l nigdy o tym. S wprawdzie takie rzeczy, widuje si czasem, lecz rozmy laj c nad nimi,
jak nic mo na straci dziewictwo — i co wtedy b dzie? Od brudów rzeczywisto ci wy sza o
niebo prawda zawarta w czysto ci! B d my nie wiadomi, yjmy niewinno ci , yjmy
instynktem naszym młodzie czo–dziewiczym, a strze my si wgl da mentalnie tam, gdzie nie
38
do godno ci mego ideału, ukocha , uwierzy na lepo i by gotowym ycie odda w ofierze
— ale co? Cokolwiek. Byle mie ideał. Ja, m ska dziewica, zaszpuntowana swoim ideałem!
I oto, po czterech latach nieobecno ci, przechadzał si z narzeczon po cie kach ogródka.
Była z nich dorodna para. Pani S. przygl dała si im z lubo ci z okna, haftuj c serwet , a
Bibi uganiał si po trawniku za ptaszkami, które wiergoc c uciekały przed jego czerwonym
j zyczkiem.
— Zmieniła si — mówił ze smutkiem młody człowiek — nie szczebioczesz jak dawniej
i nie machasz r czk …
— Nie, nie, kocham ci zawsze tak samo — odparła z roztargnieniem Alicja.
— O, widzisz! Dawniej nie powiedziałaby , e mnie kochasz. Nie spodziewałem si tego
po tobie, Alicjo — e to ci przejdzie przez gardło, e twój j zyk i wargi uformuj ten wyraz
wstydliwy. W ogóle jeste jaka niespokojna, podniecona, czy nie masz przypadkiem anginy?
— Kocham ci , tylko…
— Co tylko?
— A nie b dziesz wy miewał si ze mnie?
— Wiesz o tym, e ja — nigdy si nie miej . U miecham si tylko i to — jasnym
u miechem.
— Wytłumacz mi, co znaczy miło i co ja znacz ?
— O, dawno czekałem na t chwil — wykrzykn ł. — Co znaczy miło ? Pójd na t
ławeczk .
Gdy pierwsi rodzice w raju skosztowali za podszeptem szata skim drzewa wiadomo ci,
jak wiesz, wszystko zmieniło si na gorsze. — O, Bo e! — błagali ludzie — u ycz nam cho
odrobiny utraconej czysto ci i niewinno ci. Pan Bóg patrzył na t zgraj bezradnie i nie
wiedział, jak i gdzie umie ci Czysto i Niewinno w tym plugawym stadzie. Wówczas to
stworzył dziewic , naczynie niewinno ci, zamkn ł j szczelnie i pu cił mi dzy ludzi, którzy
zapałali ku niej nostalgiczn t sknot .
— A m atki?
— M atki to nic, to blaga, otwarta, zwietrzała butelka.
— A czemu, powiedz mi, czemu m czy ni rzucaj na dziewice kamieniami?
— Co takiego, Alicjo?
— Nieraz mi si zdarzyło — rzekła Alicja, oblewaj c si p sem — e ten i ów m czyzna
spotkany na pustej ulicy, gdy nikt nie widział… rzucał na mnie kamieniem.
— Co ty mówisz? — rzekł Paweł zdumiony. — O tym nie słyszałem — szepn ł. — Jak
to? Rzucał kamieniem?
— Brał kamie , du cegł i ciskał we mnie. Bolało — szepn ła cichutko Alicja.
— To… to nic… To pewnie li ludzie… dla zabawy, albo dla wprawy do celu. Nie my l
wi cej o tym.
— Ale dlaczego dziewice musz si wtedy u miecha ? — nastawała Alicja.
— Dlaczego u miechaj si ? Jak to? Co ty mówisz, dziecko? Czy cz sto ci si to zdarzało,
Alicjo?
— O, bardzo cz sto, prawie codziennie, gdy byłam sama, lub z Bibi.
— A twoje przyjaciółki?
— I one skar si na to. Nie sposób si nie u miechn — ci gn ła zamy lona — cho
boli.
— Oryginalne — my lał Paweł, wracaj c do domu. — Przejmuj ce, nawet brutalne.
Kamieniem w dziewic — nigdy o niczym podobnym nie słyszałem. Co prawda, te rzeczy
bywaj zwykle trzymane w sekrecie. Ona sama mówi, e dzieje si to tylko wówczas, gdy
nikt nie widzi. Brutalne — tak, lecz zarazem urocze, a czemu? Bo instynktowne. Jestem
wzruszony, dziwnie podniecony. O, wiat dziewiczy, wiat miło ci pełen jest tych
czarodziejskich dziwactw. Nieznajomi u miechaj si do siebie na ulicy, kto gładzi czyj
37
nerwowo. — Nie, nie — szeptał. — Ona tego w ogóle nie robi, ona tego nie zna, inaczej nie
byłoby chyba Boga w niebiosach. — Lecz czuł, e kłamie. — A w ka dym razie to si
odbywa poza ni , ona wówczas duchem jest nieobecna, niejako — machinalnie…
— Tak, ale b d co b d — co za my l okropna!
Ach! A ja? Ja, który o tym my l , który mog o czym takim my le , który nie głuchn i
lepn w obliczu tej okropno ci, lecz przygl dam si mentalnie. Co za podło ! To nie jej
wina, e na ni to spadło, lecz moja, em zepsuty i brudny i nie umiem duchowo przemilcza .
Czyli nie jestem winien ze swej strony jej dziewictwu troch nie wiadomo ci? Tak — by
godnie ukocha dziewic , trzeba samemu by dziewiczym i nie wiadomym, inaczej nic z
naszej sielanki.
Wi c pragn by dziewiczym, lecz jak tego dokaza ? Nie jestem dziewic . Mógłbym
wprawdzie jak ksi dz lub mnich otoczy si czerni , postem i sutann , zachowa
wstrzemi liwo płciow , ale có mi po tym? Czy mnich, czy ksi dz jest dziewiczy? Nie,
po stokro , gdzie indziej le y sekret m skiego dziewictwa. Przede wszystkim szczelnie
zamkn oczy, a po wtóre zda si na instynkt. Czuj , e instynkt wska e mi drog . Tak, jak
wyczuwam instynktem, cho nie umiałbym powiedzie czemu, e uszy jej bardziej dziewicze
ni nos, a bardziej jeszcze ni uszy — łagodny spadek bark, e wielki palec mniej od
wskazuj cego, jak mog oceni pod tym wzgl dem ka dy szczegół jej postaci, tak samo
instynkt b dzie mi drogowskazem, jak uzyska m skie dziewictwo i sta si godnym Alicji.
Czy trzeba rozwodzi si , dok d zaprowadził go instynkt? Wszak ka dy prze ywał co
podobnego pomi dzy trzynastym a czternastym rokiem ycia. Rodzice przeznaczyli go do
zawodu kupieckiego, lecz on wahał si tylko mi dzy dwoma — ołnierza albo marynarza. W
zawodzie ołnierskim jest wprawdzie lepa karno i twarde ło e, lecz za to brak jest
przestrzeni. Natomiast marynarze tym góruj nad innymi, e pozbawieni towarzystwa płci
odmiennej, maj przestrze , ywioł i swobod — a nadto woda morska jest słona. Okr t,
kołysz c lekko, unosi ich w dalekie kraje, pomi dzy fantastyczne palmy i kolorowych ludzi,
w wiat równie nierealny jak ten, który ni w białych łó kach Alicja i jej rówie nice. Nie bez
gł bszej racji odległe krainy te zwane s dziewiczymi, krainy, gdzie m czy ni nosz
warkocze, gdzie uszy, obci one metalowymi obr czkami, wydłu aj si a do łopatek i gdzie
pod baobabem bo ki po eraj niewolników lub niemowl ta, podczas gdy ludno cała oddaje
si rytualnym łama com. Czy pocałunek przez potarcie nosów, praktykowany w ród dzikich
plemion, nie jest jak ywcem wyj ty z marz cej, niewinnej główki? Długie lata sp dził tam
Paweł. Uderzyło go, e tamtejsze dziewice, nie maj c spódnicy ani bluzki, całe s na
wierzchu. Ohyda… — my lał. — Zniweczenie uroków… Co prawda kolor sam przez si
przes dza spraw … Gdy si jest czerwonym, czarnym lub ółtym — trudno i darmo, ze
spódnic czy bez — nie mo na pretendowa do tytułu dziewicy.
— Ty Moni — Buatu — mawiał do jednej Murzynki — ty goła… nie rumieni si …
czarna, wyszczerzona, groteskowa — ty nie mo esz poj tego boskiego za enowania
niewinno ci, spowitej materi , która l kliwie odwraca głow .
Spódniczka, bluzka, mała parasolka, szczebiot, wi ta naiwno dyktowana instynktem —
błogie, ale nie dla mnie. B d c m czyzn nie mog ani tuli ramion, ani sroma si
niewinnie. Przeciwnie, honor, odwaga, godno , małomówno , to atrybuty m skiego
dziewictwa. Ale winienem zachowa w stosunku do wiata pewn m sk naiwno
stanowi c analogi naiwno ci dziewiczej. Wszystko ogarnia musz jasnym spojrzeniem.
Musz jada sałat . Sałata bardziej dziewicza jest ni rzodkiewka — czemu, kto zgadnie?
Dlatego mo e, e bardziej kwa na. Ale znów cytryna mniej jest dziewicza, nawet od
rzodkiewki.
Istniej i po m skiej stronie cudne tajemnice, sprawy zamkni te na siedem piecz ci —
sztandar, mier pod sztandarem. Co dalej ? Wiara jest wielkim misterium, lepa wiara.
Bezbo nik jest jak kobieta publiczna, do której ka dy ma dost p. Powinienem podnie co
36
Mówi c to chowała ukradkiem w r kawie srebrn ły eczk , któr piła herbat . —
Dlaczego? — mówiła pani S. — A dlaczego ty fryzujesz sobie loczki? A eby wiat był
pi kniejszy i eby słonko nie ałowało ludziom swoich promieni. — Lecz Alicja ju wstała i
wyszła do ogrodu. Wyci gn ła ły eczk z r kawa i czas jaki patrzyła na ni
niezdecydowana. — Ukradłam j — szepn ła zdumiona. — Ukradłam! Ale co teraz z ni
poczn ? — I wreszcie zakopała j pod drzewem. Ach, gdyby Alicji nie uderzono kamieniem,
nigdy nie ukradłaby ły eczki. Kobiety nie lubi mo e ostateczno ci w yciu zewn trznym —
ale wewn trznie ka d sytuacj potrafi wyczerpa do dna, je eli chc .
Tymczasem major S., t gi, za ywny m czyzna ukazał si w drzwiach domu, wołaj c: —
Alicjo! Jutro przyje d a twój narzeczony, który wrócił z podró y do Chin!
Zar czyny Alicji odbyły si przed czterema laty, gdy była jeszcze w siedemnastej wio nie.
— Czy pani — pytał niewyra nie młody człowiek — czy pozwoli pani, a eby ta r czka —
była moj ? — Jak to? — zapytała. — Prosz o r k pani, Alicjo — wyj kał młody amant. —
Wszak nie chce pan chyba, abym uci ła sobie r czk — rzekła naiwna dziewczyna, oblewaj c
si jednak rumie cem. — Wi c nie chcesz by moj narzeczon ? — Owszem — odparła —
lecz pod warunkiem, e dasz mi słowo, i nigdy nie b dziesz nagabywał mi o aden z mych
członków, to nie ma sensu! — Cudowne! — wykrzykn ł. — Pani sama nie wie, jak jeste
urocza. Upajaj ce! — I cały wieczór sp dził, bł dz c po ulicach i powtarzaj c: — Ona to
zrozumiała dosłownie, ona my lała, e ja… pragn wzi jej r k , jak si bierze kawałek
tortu. Chciałoby si pa na kolana!
Bez kwestii był on bardzo przystojnym młodzie cem, miał biał cer i kontrastowe
czerwone wargi, za duch jego w niczym nie ust pował fizycznej urodzie. Jak e bogaty i
urozmaicony jest duch ludzki! Jedni buduj sw moralno na prawo ci, inni na dobroci
serca, a u Pawła alf i omeg , fundamentem i szczytem była dziewiczo . Ona to stanowiła
zasad jego duszy i koło niej owijały si wszystkie jego wy sze instynkty. Chateaubriand
równie uwa ał dziewiczo za co doskonałego i wzdychał do niej, mówi c: Widzimy wi c,
e dziewictwo, które wznosi si od najni szego członka w ła cuchu jestestw, rozci ga si
wzwy do człowieka, od człowieka do aniołów, a od aniołów do Boga, u którego gubi si . Bóg
sam jest wielkim samotnikiem we wszech wiecie, wiekuistym młodzianem wiatów.
Je li Paweł pokochał Alicj , to dlatego, i łokie , r czki, nó ki bardziej były dziewicze, ni
si zazwyczaj spotyka, mo e z natury, a mo e skutkiem troskliwej pieczy rodziców; i e
wydała mu si dziewiczo ci sam .
— Dziewica — my lał. — Ona — nic nie rozumie. Bocian. Nie, to zbyt pi kne, by o tym
my le , chyba — na kolanach.
A przechodz c koło rze ni miejskiej, dodał: — Mo e ona s dzi, e tak e i małe, gotowe
ciel ta przynosi bocian?… Piecze ciel c prosto na stół mamy?… Ba, to wzniosłe! Jak jej
nie kocha ?
Jak e nie wielbi Stwórcy?! Niepoj te! Jak e cudowna jest natura, e co takiego, jak
dziewictwo, w ogóle dopuszczalne jest na tym padole łez. Dziewictwo — a zatem osobna
kategoria istot zamkni tych, izolowanych, nie wiadomych, odgrodzonych cieniutk ciank .
Dr w trwo nym oczekiwaniu, oddychaj gł boko, ocieraj si , nie wnikaj c — odr bne od
tego co je otacza, zamkni te na klucz przed spro no ci , zapiecz towane i nie jest to li tylko
frazes, retoryka, lecz piecz prawdziwa, równie dobra jak i ka da inna. Oszałamiaj ce
poł czenie fizyki i metafizyki, abstraktu i konkretu — z drobnego czysto cielesnego
szczegółu wypływa cale morze idealizmu i cudów, ra co sprzecznych ze smutn nasz
rzeczywisto ci .
Jedz c piecze ciel c nie wie o niczym, nie domy la si niczego, je niewinnie, i tak samo
— w ka dej rzeczy, od rana do wieczora, Kiedy to powiedziała zamiast paj k — paj czek,
paj czek zjada muszki? O cudzie! Niewinna i w salonie i w jadalnym i w panie skim pokoiku
za biał firank i w klo… Cicho! Straszna my l! — Zacisn ł szcz ki, a twarz cała drgała
35
D
ZIEWICTWO
Nic sztuczniejszego nad opisy młodych dziewcz t i wyszukane porównania, jakie tworzy
si przy tej okazji. Usta jak wi nie, piersi — ró yczki, o, gdyby wystarczyło kupi w sklepie
troch owoców i kwiatów! I gdyby usta rzeczywi cie miały smak dojrzałej wi ni, któ miałby
odwag si kocha ? Kogó skusiłby karmelek — dosłownie słodki pocałunek? — Ale cyt,
dosy , tajemnica, tabu, nie mówmy za du o o ustach. — Łokie Alicji, widziany przez
pryzmat uczucia, był to raz biały, gładki dziewiczy szpic, spływaj cy w cieplejsze tony
ramienia, to znów, przy biernie opuszczonej r ce, okr gły, słodki dołek, cichy zak tek,
boczna kaplica jej ciała. Poza tym Alicja podobna była do ka dej innej córki emerytowanego
majora, wychowanej przez kochaj c matk w podmiejskim cottage. Jak inne — gładziła
czasem łokie , zamy lona, jak inne — nauczyła si wcze nie grzeba nó k w piasku…
Lecz mniejsza z tym…
ycie dorastaj cych dziewcz t nie da si porówna ani z yciem in yniera czy adwokata,
ani te z yciem gospodyni, ony i matki. We my chocia by t sknot i szmer krwi,
nieustaj cy, jak tykanie zegarka. Gdzie ju wypowiedziano t my l, e nie ma nic
dziwniejszego nad — by pon tnym. Niełatwo ustrzec istot , której racj bytu — n ci ,
Alicja jednak strze ona była dobrze przez kanarka Fifi, przez matk majorow i przez
pinczerka Bibi, którego prowadziła na smyczy podczas popołudniowego spaceru. Ciekawa
była zmowa tych zwierz t pokojowych ku ochronie Alicji. Bibi — piewał kanarek — Bibi
piesku, strze dobrze naszej panienki. Słu na dwóch łapkach! Słu na dwóch łapkach! —
odp dzaj c złe my li. Uwa aj na parasolk , ona taka leniwa, niech dobrze chroni od sło ca
nasz kochan panienk !
Jednego pogodnego sierpniowego wieczoru, o zachodzie, Alicja przechadzała si po alejce
ogródka, zabawiaj c si dr eniem w wirze małych, okr głych otworów ko cem parasolki.
Ogródek niewielki, lecz miły, okolony był murem spowitym w pn ce ró yczki; jaki
włócz ga, wyleguj cy si na murze w sło cu, odłupał kawał cegły i cisn ł w Alicj . Uderzona
w łopatk zachwiała si , omal nie upadła — i ju miała krzycze , gdy spostrzegła, e
prze ladowca nie zdradza ani gniewu, ani zadowolenia, a tylko drugim kawałkiem cegły
nowy cios zadaje w plecy. Twarz brutala wyra ała jedynie lenistwo popołudniowej sjesty,
oboj tno i cynizm, Alicja przeto u miechn ła si lekko do niego ustami dr cymi z bólu, po
czym włócz ga zsun ł si z muru i znikn ł — ona za wróciła do domu, powtarzaj c:
— U miechn łam si …
— Alicjo! Alicjo! — zawołała pani S., jej matka — podwieczorek, Alicjo!
— Id , mamo — odparła Alicja.
— Dlaczego tak chlipiesz, moje dziecko? Któ widział pi tak herbat ?
— To dlatego, mamo, e bardzo gor ca — odpowiedziała Alicja.
— Ale , Alicjo, nie jedz e tego kawałka chleba, który upadł na podłog .
— To przez oszcz dno , mamo.
— Spójrz, jak Bibi słu y i dopomina si o swój chlebek z masłem. Wstyd si by
egoistk , moje dziecko — o, o, dlaczego przydeptała nog psinie? Jaki to giez ugryzł ci
dzisiaj? Co ci si stało?
— Ach, jestem taka roztargniona — powiedziała marz co Alicja.
— Mamo, dlaczego m czyzni chodz w spodniach, przecie i my mamy nogi? A
dlaczego, mamo, m czy ni maj krótkie włosy? Czy m czy ni strzyg si dlatego, e…
e… musz , czy dlatego, e chc ?
— Nie byłoby im do twarzy z długimi włosami, Alicjo.
— A dlaczego, mamo, m czy ni chc , eby im było do twarzy?
34
Nie patrzyli na mnie — patrzyli gdzie w sufit, zadzieraj c głowy, jakby to jedno mogło
zahamowa gwałtowne skurcze mi ni policzkowych. Ha! Nie miałem ju adnych
w tpliwo ci, na koniec zrozumiałem, gdzie jestem, i ogarn ło mnie niepowstrzymane dr enie
dolnej szcz ki. A deszcz ci gle zacinał w szyby, jak cienkim bacikiem.
— Ale Bóg, Bóg istnieje! — wyj kałem w ko cu, ostatkiem sił, szukaj c na gwałt jakiej
ostoi — Bóg istnieje — dodałem ciszej — gdy imi Boskie rozległo si tak nie à propos, e
nast piło milczenie i na twarzach ukazały si wszelkie złowró bne oznaki, zwiastuj ce
popełniony nietakt — i czekałem tylko, kiedy uka mi drzwi!
— A tak — odparł po chwili baron de Apfelbaum, druzgoc c mi w proch nieporównanym
taktem. — Bug? — Bug istnieje — i wpada do Wisły!
Kto zdobyłby si na replik ? Kto nie zapomniałby, jak to mówi , j zyka w g bie?
Zamilkłem — a markiza zasiadła do fortepianu i baron z hrabin pu cili si w pl s — a
ka dego ich ruchu tyle wypływało smaku, gustu elegancji, e — ha! — chciałem ucieka ,
lecz jak e tu oddali si bez po egnania? A jak si egna , gdy ta cz ? Patrzyłem tedy z k ta
i zaiste — nigdy, nigdy nie niło mi si o tak ostatecznym bezwstydzie, o tak miedzianych
czołach! Nie mog zadawa gwałtu mej naturze opisuj c co si działo — nie, nikt tego nie
mo e wymaga ode mnie. Do b dzie je li powiem e kiedy hrabina wysuwała nó k , baron
cofał swoj , wiele, wiele razy — i to z minami sko czenie układnymi, z wyrazem twarzy
takim jakby ten taniec był sobie ot zwykłym tango Milonga — a markiza na fortepianie
wyprawiała pasa e, arpegia i tryle! Lecz ja ju wiedziałem, co to jest — przemoc wtłoczyli
mi w dusz — taniec kannibalów! Taniec kannibalów! — ze smakiem, z gustem i z elegancj
— i szukałem tylko bo ka, murzy skiego potwora o kwadratowej czaszce, wywini tych
wargach, okr głych policzkach, rozpłaszczonym nosie, patronuj cego gdzie z góry
bachanaliom. I, zwróciwszy wzrok w stron okna, ujrzałem za szyb co wła nie w tym
rodzaju — okr gł dziecinn buzi , z rozpłaszczonym nosem, z podniesionymi brwiami, z
odstaj cymi uszami, wychudł i rozgor czkowan , a zapatrzon z tak kosmicznym
idiotyzmem murzy skiej bosko ci, z tak za wiatowym zachwytem — e w ci gu nast pnej
godziny (albo dwóch) jak zahipnotyzowany nie odrywałem oczu od guzików mej kamizelki.
A kiedy nareszcie o wicie wymkn łem si po o lizgłych schodach podjazdu, w szarzej c
pluch , spostrzegłem pod oknem, w klombie zeschni tych irysów le ce ciało. — Był to,
rzecz prosta, trup, trup o mioletniego chłopczyka, włosy płowe, nos okr gły, boso,
wychudzony do tego stopnia, e mo na by rzec — doszcz tnie po arty — zaledwie tu i
ówdzie pod brudn skór pozostał kawałeczek mi sa. Ha, a wi c nieszcz sny Bolek Kalafior
a tutaj zaw drował, skuszony jasno ci okien z daleka widocznych na rozmokłym polu. A
kiedy wybiegałem z bramy, wyłonił si nagle sk dsi kucharz Filip, biały, w okr głej
czapeczce, z rudawym zarostem i kosym wejrzeniem, chudy i wykwintny, tym wykwintem
mistrza sztuki kulinarnej, który naprzód zarzyna kury, a eby potem poda je do stołu w
potrawce — i łasz c si , kłaniaj c, merdaj c ogonem, rzekł słu alczo: — Mam nadziej , e
Ja nie Panu smakowało z postem!
33
kropelek, słuchajcie tego puk, puk, puk, puk, posłuchajcie, posłuchajcie– e, ja was prosz ,
tych kropelek!
— Ach, jaka okropna szaruga, jaki straszny wiatr — zawołała hrabina. — Ach, ach, ach —
ha, ha, ha — jaka straszna zawierucha! A przykro patrze ! Na sam widok mia mi si chce i
dostaj g siej skórki!
— Ha, ha, ha — zawtórował baron — patrzcie, jak wspaniale wszystko ocieka! Patrzcie na
rozmaito arabesek, które kre li woda! Patrzcie, jak to błotko doskonale si ci gnie, jak
tłusto oblepia, jak ono si ma e, zupełnie sos Cumberland, i jak ten deszczyk wiczy, wiczy
— doskonale wiczy, a ten wiaterek k sa, k sa — jak on rumieni, jak on szczypie, jak on
doskonale kruszy! A linka do ust idzie, daj słowo!
— Dophawdy, bahdzo smaczne, bahdzo, bahdzo smakowite!
— Ogromnie gustowne!
— Zupełnie jak cotelette de volaille!
— Albo jak fhicassee a la Heine!
— Albo jak haki w pothawce!
A w lad za tymi bons mots, rzuconymi ze swobod , na jak tylko rodowa arystokracja si
zdob dzie, nast piły ruchy i gesty, które… których znaczenia chciałbym, wtulony w krzesło,
w zupełnym bezruchu, o, chciałbym nie rozumie . Nie mówi ju o tym, e ucho, nosek,
szyja, stopka dochodziły do zapami tania i frenezji — ale ponadto bankier, zaci gn wszy si
gł boko dymem papierosa, puszczał w powietrze małe, bł kitne kółka. eby chocia jedno,
chocia dwa, na Boga! Ale puszczał i puszczał, jedno za drugim, zło ywszy usta w ryjek — a
hrabina z markiz biły oklaski! A ka de kółko wzbijało si w gór i rozpływało wolno, w
melodyjnych skr tach! Biała, długa, w owa dło hrabiny spoczywała podczas tego na
wzorzystym atłasie fotela — nerwowa jej p cina kr ciła si pod stołem, zła, jak mija, czarna,
k liwa. Zrobiło mi si niezupełnie wyra nie. Nie dosy na tym — przysi gam, e nie
przesadzam! — baron posun ł si tak daleko w swej efronterii, e uniósłszy górn warg ,
dobył z kieszeni wykałaczk i zacz ł ni dłuba w z bach, tak, w z bach — bogatych,
zepsutych, g sto przetykanych złotem!
Osłupiały, w zupełnej niewiedzy, co pocz i gdzie ucieka , zwróciłem si błagalnie do
markizy, która najwi cej jeszcze okazała mi dobroci, a przy stole biesiadnym tak wzruszaj co
wielbiła Lito i dzieci, chore na angielsk chorob — i j łem mówi co o lito ci, nieledwie
— błaga o lito . — Pani — rzekłem — która takim po wi ceniem darzyła nieszcz liwe
dzieci! Pani! — Na miło Bosk ! Czy wiecie, co mi odpowiedziała? Spojrzała na mnie
zdziwiona, wyblakłymi renicami — otarła łzy, wywołane nadmiern wesoło ci , po czym,
jakby przypominaj c sobie, rzekła:
— A, pan mówi o moich małych anglikach?…
A tak, w samej rzeczy, gdy spojrze , jak one si niezdarnie ruszaj na tych powykr canych
no ynach, jak si grzebi i przewracaj , to człowiek czuje si jeszcze jary! Stary, ale jary!
Dawnymi czasy je dziłam konno, w czarnej amazonce i l ni cych botfortach, na angielskich
folblutach, a teraz — hélas, les beaux temps sont passes — teraz kiedy ju nie mog , bo
jestem stara, to je d sobie wesoło na moich małych, powykr canych anglikach! I nagle r k
si gn ła w dół, a ja odskoczyłem, gdy przysi gam, chciała mi pokaza swoj star , ale
prost , zdrow , jar jeszcze nog .!
— Chryste Panie! — zawołałem ledwie ywy. — Ale Miło , Lito , Pi kno,
wi niowie, kaleki, emerytowane wyn dzniałe nauczycielki…
— Ale pami tamy o nich, pami tamy! — rzekła ze miechem hrabina, a mi ciarki
przeszły. — Te kochane, biedne nauczycielki.
— Pami tamy! — uspokajała mnie stara markiza.
— Pami tamy! — przy wtórzył baron de Apfelbaum. — Pami tamy! — a zdr twiałem ze
strachu. — Ci dhodzy, poczciwi wi niowie!
32
ubocznie, poszczególnymi arystokratycznymi cz ciami ciała, nó k , uchem, szyjk
prowokowali i kusili do zerwania piecz ci sekretu.
Nie potrzebuj chyba dodawa , jak wstrz sn ło to ciche kuszenie, ten utajony, niezdrowy
flirt wszystkim, co było we mnie z my l cej trzciny. Wspomniałem niejasno „sekret”
arystokracji, ten sekret smaku, t tajemnic , której nikt nie posi dzie, kto nie jest wybra cem,
cho by, jak mówi Schopenhauer, znał na pami 300 reguł savoir–vivre’u. A je li nawet
ol niła mi przez chwil nadzieja, e poznawszy sekret ten zostan dopuszczony do ich kółka
i b d tak grassejował, tak mówił „fantastyczny” i „oszalała” jak oni, to przecie , pomijaj c
inne wzgl dy, strach i obawa przed — czemu nie powiedzie otwarcie — przed tym, aby
mnie nie wypoliczkowano, parali owały zupełnie pal c dz wiedzy. Z arystokracj nigdy
nie jest si pewnym, z arystokracj trzeba ostro niej ni z oswojonym lampartem. Kto z
mieszcza stwa, zapytany raz przez ksi n X., jak jego matka jest z domu, rozzuchwalony
pozorn swobod , jaka w owym salonie panowała, i tolerancj , jakiej doznały poprzednie
jego dwa dowcipy, s dz c e mo e sobie na wszystko pozwoli , odpowiedział: — Za
przeproszeniem, Pi dzik! — i za to „za przeproszeniem” (które okazało si wulgarne) został
natychmiast wyrzucony za drzwi.
— Filip — my lałem ostro nie — wszak Filip zaprzysi gł!… Kucharz jest przecie
kucharzem! Kucharz — kucharzem, kalafior — kalafiorem, a hrabina — hrabin i o tym
ostatnim nie yczyłbym nikomu zapomnie ! Tak, hrabina jest hrabin , baron — baronem, a
porywy wichru i wstr tna szaruga za oknami — wichrem i szarug , a dziecinne r czki w
ciemno ciach i posiniaczony ojcowskim rzemieniem grzbiet pod siek c fal d d u —
dziecinnymi r czkami i posiniaczonym grzbietem, niczym innym… a hrabina jest bez
w tpienia — hrabin . Hrabina jest hrabin i oby nie dała po nosie!
Widz c, e trwam w zupełnej, paralitycznej nieledwie bierno ci, zacz li, niby to
niepostrze enie, coraz bli ej koło mnie kr y , coraz wyra niej mnie zaczepia i coraz
jawniej zdradza ch tk mopsowania. — Patrzcie no na t przera on min ! — zawołała
znienacka hrabina i j li przekpiwa , e na pewno musz by szalenie „zgohszony” i
przeha ony”, gdy w mojej sferze bez w tpienia nikt tak nie „bhedzi” i nie dokazuje, e
panuj tam bez porównania lepsze i nie tak dzikie maniery jak u nich, w arystokracji. Udaj c
l k przed moj surowo ci — zacz li si wzajem artobliwie napomina i strofowa , niby e
nade wszystko zale y im na mojej opinii.
— Nie gadaj pan głupstw! Jest pan okropny! — zawołała hrabina (cho baron nie był
przecie okropny; nie było w nim adnej okropno ci, oprócz tego małego ucha, którego nie
bez zadowolenia dotykał ko cami cienkich, ko cistych palców).
— Zachowywa roi si przyzwoicie! — zakrzykn ł baron (hrabina z markiz
zachowywały si zupełnie przyzwoicie).
— Nie bredzi — nie rozwala si na kanapie — nie fajta i nie wyje d a nogami na stół!
(Bro Bo e! Hrabina bynajmniej nie miała tego zamiaru). Obra acie uczucia tego
nieszcz liwca! Nosek pani, hrabino, jest ju doprawdy zbyt rasowy! Miej e pani lito ci!
(Nad kim — pytam — hrabina miała litowa si z powodu noska?) Markiza, milcz c, roniła
łzy uciechy. To jednak, e jak stru chowałem głow w piasek, coraz bardziej ich podniecało
— wygl dali, jakby wyzbyli si resztek ostro no ci — jakby chcieli koniecznie, abym
zrozumiał — i nie mog c wytrzyma coraz przejrzystsze robili aluzje. Aluzje? Do czego?
Ach, naturalnie wci do tego samego, a coraz wyra niej, coraz bli ej i bli ej kołowali, coraz
bezczelniej…
— Czy wolno zapali ? — zapytał baron z afektacj , wyjmuj c złot papiero nic . (Czy
wolno zapali ?! Zupełnie, jakby nie wiedział, e na dworze wilgo i deszcz, i mro ny,
okropny wiatr mog lada chwila przyprawi o skostnienie z zimna. Czy wolno zapali ?!)
— Słyszycie, jak deszcz siecze? — zasepleniła naiwnie markiza. (Siecze? Zapewne, e
siecze! Musiał tam doskonale posieka ). — Ach, słuchajcie tego puk–puk pojedynczych
31
przywiodły mi na my l te wszystkie okropne gadki, które rozpowiadano w mym
mieszcza skim rodowisku, a którym nie dawałem wiary — o dwoistym obliczu i o
wewn trznym, na cztery spusty zamkni tym przed niepowołanymi oczyma, yciu
arystokracji.
Nie mog c znie dłu ej własnego milczenia — które z ka d chwil str cało mi gł biej
w przepa potworn — rzekłem na koniec do hrabiny ni w pi , ni w dziewi , jak
nieaktualne echo przeszło ci:
— Przepraszam, e przeszkadzam… Obiecała mi pani, hrabino, dedykowa swoje triolety:
„G dzenia mej duszy”.
— e jak? — spytała, nie słysz c, rozbawiona. — e — co? Pan co mówił?
— Przepraszam najmocniej — obiecała mi pani, hrabino, dedykowa utwór „G dzenia mej
duszy”.
— A, prawda, prawda — odrzekła hrabina z roztargnieniem, lecz ze zwykł sobie
uprzejmo ci (zwykł sobie? Czy inn ? Czy now do tyła, e policzek mój, zaiste, bez mego
wiadomego współudziału — nabrzmiał krwi ) — i wzi wszy biało oprawny tomik ze
stoliczka, nakre liła od niechcenia na tytułowej stronicy kilka uprzejmych słów i podpisała:
Hrabina Podłubaj.
— Ale , hrabino! — zawołałem, dotkni ty bole nie, widz c tak przekr cone historyczne
nazwisko — Kotłubaj.
— Có za roztargnienie! — wykrzykn ła hrabina w ród ogólnej wesoło ci. — Có za
roztargnienie! Mnie jednak nie było do miechu. — Tss… tss… — omal znów nie
zasyczałem. Hrabina miała si rozgło nie i dumnie — ale jednocze nie rasowa jej nó ka
wykonywała na dywanie w sposób niezmiernie łechc cy i n c cy najró niejsze esy–floresy,
jakby lubuj c si szczupło ci własnej p ciny — raz w prawo, raz w lewo, lub w kółko;
baron, przechylony na fotelu, zdawał si wła nie przygotowywa do znakomitego bon–mot —
ale typowe dla ksi
t Pstryczy skich małe ucho jego mniejsze jeszcze było ni zazwyczaj,
podczas gdy palce wsuwały w wargi jedno winogrono. Markiza siedziała z wła ciwym sobie
wykwintem — ale jej cienka, długa szyja grande dame’y jakby jeszcze bardziej si wydłu yła
i jakby z lekka zwi dł swoj powierzchni zerkała w m stron . A trzeba doda szczegół
nieoboj tny, e na dworze deszcz, niesiony wiatrem, wci zacinał w szyby, jak cienkim
bacikiem.
By mo e zbytnio wzi łem do serca piorunuj c a niezasłu on m degrengolad — by
mo e te pod jej wpływem uległem tej manii prze ladowczej osobnika z ni szej sfery,
dopuszczonego do towarzystwa, a tak e pewne przypadkowe zwi zki, pewne, powiedzmy,
analogie podnieciły m wra liwo — nie chc przeczy , by mo e… lecz nagle powiało od
nich ku mnie czym zgoła nadzwyczajnym! I nie zaprzeczam, e wytworno , subtelno ,
grzeczno , elegancja w dalszym ci gu były wytworne, subtelne, eleganckie i grzeczne, jak
nie mo na wi cej, bez w tpienia — ale zarazem i nie wiadomo czemu tak dusicielskie, e
skłonny byłem przypuszcza , i wszystkie te wietne i humanitarne zalety pow ciekały si ,
jakby je giez uk sił! Co wi cej, zdało mi si nagle (był to niezaprzeczenie efekt nó ki, uszka i
szyi), e nie patrz c, z wielkopa ska ignoruj c, widz jednak moje pomieszanie i nie mog si
nim nacieszy ! A zarazem tkn ło mi podejrzenie, e Podłubaj… Podłubaj niekoniecznie
było tylko lapsusem linguae, e, słowem, je li si jasno wyra am, Podłubaj, czyli podłubaj!
Podłuba ? Podłuba w hrabinie? Tak, tak, błyszcz ce noski lakierków jeszcze utwierdziły mi
w tym przera aj cym przekonaniu! — zdaje si , e wci jeszcze p kali po cichu z tego, e ja
nie uchwyciłem smaku kalafiora — e dla mnie ten kalafior był zwykł jarzyn — e dałem
dowód wi tej prostoduszno ci i godnej po ałowania mieszcza sko ci, nie rozkoszuj c si jak
nale y kalafiorem — p kali z tego po cichu, a gotowali si p kn gło no, byle bym tylko dał
wyraz miotaj cym mn wzruszeniom. Tak, tak — ignorowali, nie dostrzegali, a zarazem
30
nawet czasami gruboskórnych wyra e i bywamy frywolni, a nierzadko i swoi cie ordynarni.
Ale nie trzeba si zaraz przera a ! Trzeba si oswoi z nami!
— Nie jeste my tacy sthaszni — dorzucił baron protekcjonalnie — cho ohdynahyjno
nasza thudniejsza jest do przyswojenia ni nasza wytwohno !
— Nie, nie jeste my straszni! — pisn ła hrabina. — Nikogo nie zjadamy ywcem!
— Nikogo nie zjadamy, z wyj tkiem…
— Ophócz…!
— Fi donc, ha, ha, ha — wybuchn li miechem, podrzucaj c w gór haftowane poduszki,
a hrabina za piewała:
— Tak, tak,
Wszystko — dobry smak!
Wszystko — dobry gust!
Aby raki były dobre, trzeba troszk je pom czy ,
Aby indyk był do tłusty, trzeba troszk go podr czy
Czy znacie smak mych ust?
Kto inny smak ma ni my,
Z tym nigdy nie b dziemy per ty!
— Ale — szepn łem — hrabino… Groszek marchewka, selery, kalarepka.
— Kalafior! — dodał baron, krztusz c si podejrzanie.
— Wła nie! — rzekłem w zupełnym pomieszaniu. — Wła nie!… Kalafior!… Kalafior..
post… jarskie jarzyny…
— No có ten kalafior — smakował? Co? — Dobre? Co? Spodziewam si , e zrozumiał
pan na koniec smak tego kalafiora? — Có to za ton! Jaka protekcjonalno , jakie ledwie
widoczne a gro ne, pa skie zniecierpliwienie w tym tonie! Zacz łem si j ka — nie
wiedziałem co odpowiedzie — jak e tu zaprzeczy ? — a jak potwierdzi ? — a wtedy (o,
nigdy bym nie uwierzył, e ta szlachetna, humanitarna jednostka, ten brat poeta, potrafi do
tego stopnia da odczu , e łaska pa ska na pstrym koniu je dzi!) — wtedy, rozparłszy si na
fotelu i gładz c cienk , dług sw nog , odziedziczon po ksi niczce Pstryczy skiej, rzekł
do pa tonem, który mi dosłownie unicestwił: — Dophawdy, hhabino, nie wahto zaphasza
na obiad indywidua, któhych smak pozostaje jeszcze w stadium zupełnego phymitywu!
I nie zwracaj c na mnie wi cej uwagi, zacz li dowcipkowa pomi dzy sob z kieliszkiem
w dłoni, w ten sposób, e stałem si nagle quantité négligeable — o „Alice” i jej chimerach, o
„Gabie” i o „Bubie”, o ksi nej „Mary”‘, o jakich „Ba antach”, o tym, e ten jest
niemo liwy, a owa jest impossible. Opowiadali anegdoty i ploteczki w dwóch słowach, w
wy szym j zyku, za pomoc wyra e , jak „oszalała”, „fantastyczne”, „niephawdopodobne”,
„ghoteska”, a nawet stosuj c g sto przekle stwa gminne, jak „psiakhew” i „choleha”, a
zdawało si , e tego rodzaju rozmowa jest szczytem mo liwo ci ludzkich, a ja z moim
Pi knem, człowiecze stwem i wszystkimi tematami my l cej trzciny, nie wiadomo jakim
cudem zniweczony i odsuni ty na bok jak sprz t bezu yteczny, nie miałem z czym ust
otworzy . Wypowiadali te w paru słowach Jakie zagadkowe arystokratyczne dowcipy,
które budziły nadzwyczajn wesoło , lecz z których ja — nie znaj c ich rodowodu —
zaledwie mogłem z przymusem si u miecha . O, Bo e, có to si stało?! Co to za nagła a tak
okrutna przemiana! Dlaczego przy zupie z dyni inni, a teraz — inni? Czy to z nimi
rozsiewałem w najwy szej harmonii humanitarne blaski niedawno wszak jeszcze — jeszcze
przy zupie z dyni? Sk d nagle i bez adnego widomego powodu — tyle jakiego fatalnego
pierwiastka, tyle obco ci i mrozu, tyle ironii w humorze, tyle niepoj tej skłonno ci do
bolesnego po miewiska w samym wygl dzie, taki dystans, takie oddalenie, e ani przyst p!
Nie umiałem sobie wytłumaczy tej metamorfozy — a słowa markizy o „swoim kółku”
29
— szampa skie, nieporównane! Doszcz tnie stropiony, jeszcze raz skosztowałem kalafiora z
namysłem i uwag — ale na pró no usiłowałem doszuka si czego , co by cho w cz ci
usprawiedliwiało ten niesłychany wygl d towarzystwa.
— Co te pa stwo w tym widz ? — chrz kn łem nie miało, nieco zawstydzony.
— Ha, ha, ha, on si pyta! — zawołał baron krzykliwie, zajadaj c si , w doskonałym
humorze.
— Czy pan doprawdy nie czuje… młody człowieku? — spytała markiza, nie przerywaj c
konsumpcji ani na chwil .
— Pan nie jest gastronomem — zaznaczył baron, jakby z cieniem grzecznego ubolewania
— a ja… Et moi, je ne suis pas gastronome — je suis gastrosophe! — I czy mi słuch nie
mylił — czy te w miar , jak wymawiał ten frazes francuski, co w nim p czniało, tak i
ostatnie słowo „gastrosophe” wyrzucił ze wzd tych policzków z nadzwyczajn , niespotykan
u niego przedtem wyniosło ci .
— Dobrze przyrz dzone, zapewne… bardzo smaczne, tak, bardzo… ale… — wyb kałem.
— Ale?… Co — ale? Wi c naprawd nie chwyta pan tego smaku? Tej delikatnej
wie o ci, tej… mlam… nieokre lonej j drno ci, tego… swoistego pieprzu… tego zapaszku,
tego alkoholu? Ale dhogi pan (po raz pierwszy odk d si znamy zostałem nazwany tak z
wysoka, „dhogim panem”) — chyba udaje? Chyba chce nas zmahtwi ?
— Nie mówcie mu! — przerwała kokieteryjnie hrabina, pokładaj c si ze miechu. — Nie
mówcie mu! Przecie on i tak tego nie zrozumie!
— Gust, młody człowieku, wysysa si z mlekiem matki — wysepleniła markiza z
dobroci , daj c mi, jak si zdaje, do zrozumienia, i matka moja była z domu Dróbek —
cze jej pami ci!
I wszyscy, porzucaj c dalszy ci g obiadu, przetoczyli wypełnione oł dki do złoconego
buduaru Louis XVI, gdzie porozwalawszy si na co najmi kszych fotelach zacz li si
za miewa i to bez adnej w tpliwo ci — ze mnie, wła nie jakbym naprawd dał powód do
szczególnego wesela. Od dawna stykam si z arystokracj na five’ach i koncertach
dobroczynnych — lecz, daj słowo, nigdy nie widziałem podobnego zachowania, nigdy —
tak gwałtownego przej cia, tak niczym nie umotywowanej przemiany. Nie wiedz c, czy
usi
czy sta , czy by powa nym czy te raczej faire bonne mine à mauvais jeu i u miecha
si głupio — spróbowałem niewyra nie i nie miało powróci do Arkadii, tj. do Pi kna, tj. do
zupy z dyni:
— Wracaj c do tego co Pi kne…
— Do , do ! — zawołał baron de Apfelbaum, zatykaj c uszy. — A to nudziara! Teraz
— zabawa! — S’encanailler! Za piewam wam co lepszego! Z operetki!
— A to mi zabawny iryd
Nie rozumie nic a nic!
U wiadamia ja go zaczn :
Nie to jest pi kne, co pi kne, ale pi kne to, co smaczne.
Smak! Smak! Dobry smak!
Oto Pi kna znak!
— Brawo! — zawołała hrabina, a markiza wtórowała jej, ukazuj c dzi sła w starczym
chichocie. — Brawo! Cocasse! Charmant!
— Ale zdaje mi si … e to… e to nie tak… — wyj kałem, a zbaraniały mój wzrok nie
licował absolutnie z mym strojem frakowym.
— My, arystokracja — markiza dobrotliwie nachyliła si do mnie — hołdujemy wielkiej
swobodzie obyczajów w naj ci lejszym kółku, a wówczas, jak to pan mo e słyszał, u ywamy
28
vulgaris, którego zadaniem jest przyrz dza wykwintne, wytworne potrawy — w tym tkwi
jaki niebezpieczny paradoks. Chamstwo wykwint przyrz dza — có to znaczy?
— Zapach nadzwyczajny! — rzekła hrabina, wdychaj c rozszerzonymi nozdrzami zapach
kalafiora (nie czułem tego zapachu) i nie wypuszczaj c z r k widelca, lecz wci migaj c nim
wawo.
— Nadzwyczajny! — powtórzył bankier i aby nie poplami si masłem, zawi zał serwet
na gorsie. — Jeszcze odrobin , je li wolno prosi , hrabino. Od ywam doprawdy po tej… hm..
zupce… Mlam, mlam… Rzeczywi cie, kucharzom nie mo na wierzy . Miałem kucharza,
który jak nikt przyrz dzał makaron włoski — zajadałem si po prostu! I, prosz sobie
wyobrazi , wchodz kiedy do kuchni i widz w garnku mój makaron, który roi si — roi si
po prostu! — a to były glisty — mlam, mlam — glisty z mego ogrodu, które łajdak podawał
jako makaron! Odt d nigdy nie zagl dam — mlam. mlam — do garnków!
— Otó to — rzekłem — wła nie! — I mówiłem co dalej o kucharzach, e oprawcy,
mordercy na mał skal , e wszystko im jedno co i jak, byle tylko opieprzy , okrasi ,
przyrz dzi — uwagi niezupełnie wła ciwe i zgoła ra ce, ale rozgadałem si . — … Pani,
hrabino, która nigdy nie dotkn łaby jego czupryny, w zupie — włos jego zjadasz!
Mówiłbym tak dłu ej, gdy znienacka ogarn ł mi przypływ jakiej zdradnej elokwencji, lecz
nagle — urwałem, bo nikt mnie nie słuchał! Nadzwyczajny widok hrabiny, widok dogaressy i
patronessy, po eraj cej w milczeniu i tak zachłannie, e a jej si uszy trz sły, przestraszył
mnie i zdumiał. Baron sekundował jej dzielnie, pochylony nad talerzem, siorbaj c i mlaskaj c
z całej duszy — a stara markiza usiłowała nad y , uj c i łykaj c ogromne kawałki,
najwidoczniej w obawie, by nie sprz tn li jej sprzed nosa co najlepszych k sków!
Ten niesłychany i nagły obraz arcia — nie mog si inaczej wyrazi — takiego arcia, w
takim domu, ten okropny przeskok, ten zmniejszony akord septymowy, do tego stopnia
wstrz sn ł podstawami mego jestestwa, e nie mog c si powstrzyma — kichn łem, a
poniewa chusteczk zostawiłem w kieszeni palta, zmuszony byłem przeprosi towarzystwo i
powsta od stołu. W przedpokoju, opadłszy nieruchomo na krzesło, usiłowałem doprowadzi
do równowagi zachwiane zmysły. Ten jedynie, kto jak ja znał hrabin , markiz i barona od
tak dawna w wytworno ci ich ruchów, w delikatno ci, wstrzemi liwo ci i subtelno ci
wszystkich ich funkcji, a zwłaszcza funkcji jedzenia, w nieporównanej szlachetno ci ich
rysów, mo e oceni potworne wra enie, jakiemu uległem. Jednocze nie rzuciłem
przypadkowe spojrzenie na egzemplarz Kuriera Czerwonego, wystaj cy z kieszeni mego
palta, i wpadł mi w oczy sensacyjny tytuł:
TAJEMNICZE ZNIKNI CIE KALAFIORA
tudzie podtytuł:
KALAFIOROWI GROZI ZAMARZNI CIE
oraz notatka nast puj cej tre ci:
„Fornal Walenty Kalafior ze wsi Rudka (nale cej do dóbr zaszczytnie znanej hrabiny
Kotlubaj) zglosił si do policji z zameldowaniem, e uciekł mu z domu syn Bolek, lat 8, nos
okr gly, włosy plowe. Jak stwierdziła policja, chłopak uciekł, bo ojciec łoił go pasem po
pijanemu a matka morzyła głodem (nagminne niestety zjawisko w dobie panuj cego kryzysu).
Zachodzi obawa, by chłopiec nie zamarzł na mier , bł kaj c si po polach w czasie jesiennej
słoty”.
— Tss — zasyczałem — Tss… —rzuciłem okiem przez szyb na pola, zasnute cieniutk
warstw deszczu. I powróciłem do jadalni, gdzie ogromny, srebrny półmisek ział resztkami
kalafiora. Natomiast brzuch hrabiny wygl dał, jakby była w siódmym miesi cu — baron topił
prawie w talerzu swój narz d jedzenia — a stara markiza uła niestrudzenie, poruszaj c
szcz kami — zaiste, musz to powiedzie — jak krowa! — Boskie, cudowne — powtarzali
27
nawet w tak niesprzyjaj cych okoliczno ciach kulinarnych. Pochlebiam sobie, e twierdzenie
moje, jakoby najpi kniejsza była Miło , nie nale ało do najpłytszych twierdze , s dz
nawet, e stanowi ono mo e koron niejednego filozoficznego poematu. Lecz zaraz drugi z
biesiadników, licytuj c in plus, rzuca aforyzm, i Lito pi kniejsza jest nawet od Miło ci.
Wspaniałe! — I prawdziwe! Bo rzeczywi cie, gdy si zastanowi gł biej. Lito szerzej
jeszcze ogarnia, wi cej płaszczem swym okrywa od szczytnej Miło ci. Nie koniec na tym —
hrabina, m dra amfitrionka nasza, dr c by my nie roztopili si bez ladu w Miło ci i Lito ci,
napomyka o wzniosłych obowi zkach wobec siebie samego — a wtedy ja, wykorzystuj c
subtelnie ko cowy rym na „ały”, jedno tylko dodaj : „Orzeł Biały”. A forma, maniery,
sposób wypowiadania si , szlachetna i wytworna wstrzemi liwo uczty walcz o lepsze z
tre ci ! Nie! — my lałem zachwycony. — Ten, kto nie był na pi tkowym przyj ciu hrabiny,
ten, wła ciwie mówi c, nie zna arystokracji!
— Doskonały kalafior — mrukn ł nagle baron, gastronom, poeta, a w głosie jego
d wi czało miłe rozczarowanie.
— Rzeczywi cie — potwierdziła hrabina, patrz c podejrzliwie na talerz. Co do mnie nie
spostrzegłem nic nadzwyczajnego w smaku kalafiora: wydał mi si on równie blady jak
poprzednie dania.
— Czy by Filip? — zapytała hrabina, a oczy jej cisn ły pioruny.
— Nale ałoby to sprawdzi ! — rzekła nieufnie markiza.
— Zawoła Filipa! — rozkazała hrabina.
— Nie ma powodu ukrywa przed panem, drogi przyjacielu — rzekł baron de Apfelbaum i
wyja nił mi po cichu, nie bez skrywanej irytacji, o co chodziło. Oto, ni mniej ni wi cej, tylko
w zaprzeszły pi tek, hrabina zdybała przypadkiem kucharza Filipa, jak przyprawiał ide postu
bulionem i smakami z mi sa! Co za nikczemnik! Wierzy mi si nie chciało! Na tak rzecz,
zaiste, zdoby si mógł tylko kucharz! Co gorzej, krn brny kuchta nie okazał podobno adnej
skruchy, lecz miał czelno wysun ku swej obronie dziwaczn tez , i „chciał, eby wilk
był syty i koza cała”. Co przez to rozumiał? (Podobno dawniej był kucharzem biskupa).
Dopiero, gdy hrabina zagroziła mu natychmiastowym wydaleniem, poprzysi gł, e tego
zaniecha! — Gapa! — zako czył baron z gniewem t wiadomo . — Gapa! Dał si złapa !
Dlatego te , jak pan widzi, dzisiaj wi kszo osób nie przyszła i… hm… gdyby nie ten
kalafior, obawiam si doprawdy, e mieliby racj .
— Nie — rzekła bezz bna markiza, uj c dzi słami jarzyn — nie, to nie jest smak
mi sny… Mlam, mlam… to nie jest smak mi sny, raczej — comment dirais–je —
nadzwyczaj o ywcze — musi mie mas witamin.
— Co pieprznego — zaznaczył baron, dyskretnie dobieraj c drug porcj . — Co
delikatnie pieprznego — mlam, mlam — ale bezmi sne — dodał —po piesznie — wyra nie
jarskie, pieprzno–kalafiorowate. Na mym podniebieniu mo na polega , hrabino, w rzeczach
smaku jestem drug Pyti !
Lecz hrabina nie uspokoiła si , póki nie stawił si kucharz — długi, chudy, rudawy
osobnik z kosym wejrzeniem — i nie zaprzysi gł na cie zmarłej ony, e kalafior czysty jest
i bez zmazy.
— Kucharze wszyscy tacy! — rzekłem współczuj co i tak e doło yłem sobie ciesz cej si
takim powodzeniem potrawy (cho wci nie mogłem w niej dopatrze si adnej wybitnej
zalety). — O, kucharzy nale y dobrze pilnowa !
(Nie wiem, czy tego rodzaju uwagi były dostatecznie taktowne, ale opanowało mnie
podniecenie, lekkie jak pianka szampana). — Kucharz w tej swojej mycce i białym fartuchu!
— Filip wygl da tak poczciwie — powiedziała z pod wi kiem alu i niemego wyrzutu
hrabina, si gaj c po sosjerk z masłem.
— Poczciwie, poczciwie — zapewne… — obstawałem przy swoim ze zbytecznym mo e
uporem. — Wszelako kucharz… Kucharz, niech pa stwo zwa , to człowiek z gminu, homo
26
Odparłem natychmiast, kryguj c si w miar i połyskuj c gorsem fraka:
— Najpi kniejsza jest Miło bez w tpienia,
Ona to nas opromienia,
Nas — ptactwo, co nie sieje, ani orze,
Wyfraczone baranki Bo e.
Hrabina podzi kowała u miechem za nieskalane pi kno tej my li. Baron — jak rasowy
rumak owładni ty duchem szlachetnej rywalizacji, podj ł — przebieraj c palcami, siej c
iskry z drogich kamieni i sypi c rymami, których kunszt on jeden posiadał:
— Pi kna — ró a
Pi kna — burza (itd.)
Lecz pi kniejsze od nich jest uczucie lito ci
Patrzcie — biada.
Na dworze deszcz wci pada!
Plucha, wiatr, zimno panuj ju od trzech dni,
Nieszcz liwi ubodzy i biedni —
Tak, łza współczucia, ten deszczyk lito ci
Oto sekret
Pi kna i szlachetno ci.
— Doskonale kochany pan si wyraził — wysepleniła z zachwytem bezz bna markiza. —
Cudownie! Lito ! w. Franciszek z Asy u! Ja tak e mam swoich biednych, małe dzieci,
chore na angielsk chorob , którym po wi ciłam cał bezz bn staro moj ! Winni my
nieustannie pami ta o biednych, nieszcz liwych…
— O wi niach i kalekach, którzy nie maj na sztuczne członki — dodał baron.
— O starych, wyn dzniałych, emerytowanych, chudych nauczycielkach — rzekła ze
współczuciem hrabina.
— O fryzjerach chorych na rozd cie ył i o zgłodniałych górnikach cierpi cych na ischias
— uzupełniłem wzruszony.
— Tak — rzekła hrabina, a oko jej zabłysło i pobiegło w dale — tak! Miło i Lito , dwa
kwiaty — roses de thé — ró e herbaciane ycia… Lecz nie nale y tak e zapomina o
obowi zkach wzgl dem siebie samego! — i, pomy lawszy chwil , parafrazuj c słynne
powiedzenie ksi cia Józefa Poniatowskiego, rzekła: — Bóg mi powierzył Mari Kotłubaj i
Jemu tylko j oddam!
— Trzeba mi wzbudza w sobie porywy, ideały,
Znicz wiecznotrwały!
— Brawo! Niezrównane! Co za my l! — gł boka! m dra! dumna! Bóg mi powierzył
Mari Kotłubaj i Jemu tylko j oddani! — zawołali wszyscy, ja za pozwoliłem sobie
półgłosem za—brz kn na strunie patriotyzmu (zwa ywszy, e mowa była o ksi ciu
Józefie).
— I pami ta zawsze — Orzeł Biały!
Lokaje wnie li olbrzymiego kalafiora oblanego wie ym masełkiem, cudownie
zrumienionego — niestety, na zasadzie poprzednich do wiadcze mo na było przypuszcza ,
e s to suchotnicze rumie ce. Oto czym była konwersacja u hrabiny — oto jak była uczt
25
zawstydzony Platon, słysz c to, stan łby chyba z serwet za jego krzesłem, by zmienia
półmiski. Była baronowa, która podj ła si u wietni zebrania piewem, chocia nigdy
przedtem nie uczyła si piewu i w tpi , czy Ada Sari dobyłaby z siebie z tej okazji tyle
dobrego tonu. Co nad wyraz cudownego, cudownie jarskiego, powiedziałbym — luksusowo
jarskiego, zawierała gastronomiczna wstrzemi liwo tych przyj , a olbrzymie fortuny
skromnie pochylone nad porcj kalarepki czyniły niezapomniane wra enie, zwłaszcza na tle
straszliwej mi so erno ci współczesnych stosunków. Nawet z by nasze, z by gryzoniów,
zdawały si traci tutaj swoje kainowe pi tno… Co si za tyczy kuchni, to bezsprzecznie
kuchnia jarska hrabiny nie miała sobie równych; nadzwyczaj zawiesisty był smak jej
faszerowanych ry em pomidorów, a jej omlety ze szparagami były zjawiskowe pod
wzgl dem j drno ci i woni.
Tego pi tku, o którym mowa, zostałem ponownie po paru miesi cach zaszczycony
zaproszeniem i nie bez nieuniknionej tremy wje d ałem skromn doro k pod staro ytny
fronton pałacu poło onego tu pod Warszaw . Ale zamiast spodziewanych kilkunastu osób,
zastałem jedynie z go ci dwoje i to bynajmniej nie najznakomitszych — star bezz bn
markiz , która z konieczno ci oddawała si jarzynom przez wszystkie dni tygodnia, oraz
pewnego barona, a mianowicie barona de Apfelbaum, z rodziny nieco w tpliwej, który liczb
milionów oraz matk — z domu ksi
t Pstryczy skich — okupywał liczb przodków oraz
fatalny nos. Wyczułem te zaraz na wst pie niedostrzegalny prawie dysonans… jakby pewne
niedostrojenie… a co wi cej zupa z dyni pasztetowej — specialite de la maison — zupa z
dyni na słodko, duszonej do mi kko ci, któr podano na pierwsze danie, okazała si
nadspodziewanie mizerna, wodnista i beztre ciwa. Pomimo to nie zdradziłem najmniejszego
zdziwienia ani zawodu (tego rodzaju objawy były wsz dzie na miejscu, lecz nie u hrabiny
Kotłubaj), a natomiast z twarz rozja nion i wniebowzi t zdobyłem si na komplement:
Có za doskonal zupa
I to bez adnego mordu, ani trupa.
Jak zaznaczyłem, na przyj ciach pi tkowych hrabiny mowa wi zana sama wypływała na
usta w nast pstwie wyj tkowej harmonii i polotu tych zebra — byłoby wprost
niewła ciwo ci nie przeplata rymem okresów prozy. Wtem — moje przera enie! — baron
de Apfelbaum, który, jako niezmiernie delikatny poeta i wybredny smakosz, był podwójnym
wielbicielem uskrzydlonej gastronomii naszej gospodyni, nachyla si do mnie i szepce do
ucha ze le skrywanym wstr tem i ze zło ci — której nigdy si po nim nie spodziewałem:
— Dobra byłaby ta zupa,
Gdyby kucharz nie był…
Zdumiony tym wybrykiem, zakaszlałem. Co chciał powiedzie ? Na szcz cie baron
opami tał si w ostatniej chwili. Có tu si stało od mojej poprzedniej bytno ci — obiad
wydawał si zaledwie widmem obiadu, jedzenie było kiepskie a nosy zwieszone na kwint .
Po zupie podano drugie danie — półmisek chudej i sk pej marchewki w zapra ce.
Podziwiałem sił duchow hrabiny! Blada, w czarnej toalecie z rodowymi brylantami,
wchłaniała z cał odwag nijak potraw , zmuszaj c do pój cia w jej lady — i ze zwykł
umiej tno ci skierowała rozmow w podobłoczne rejony. Zagaiła wdzi cznie, cho nie bez
melancholii, powiewaj c serwet .
— Niech gł bsze my li pociekn !
Powiedzcie mi — w czym jest Pi kno?
24
B
IESIADA U HRABINY
K
OTŁUBAJ
Trudno orzec z zupełn pewno ci , co ugruntowało za yło moj z hrabin Kotłubaj —
naturalnie, mówi c o za yło ci, mam na my li ten nikły stopie zbli enia, jaki istnie mo e
pomi dzy rasow i w ka dej swej kosteczce arystokratyczn członkini Towarzystwa a
jednostk sfery zacnie i godnie — lecz tylko mieszcza skiej. Jak sobie pochlebiam, mo e
pewna szczytno , któr udaje mi si czasem przejawi w sprzyjaj cych okoliczno ciach,
gł bsze spojrzenie oraz pewien zmysł dla idealizmu, zniewoliły ku mnie wybredn sympati
hrabiny. — Od dziecka bowiem czułem si my l c trzcin i cechował mnie poci g do spraw
podnio lejszych, a cz sto długie godziny trawi na roztrz saniu spraw pi knych i wzniosłych.
Tak wi c bezinteresowna dociekliwo , ta szlachetno my lenia, to romantyczne,
arystokratyczne, idealistyczne, anachroniczne z lekka w dzisiejszej dobie nastawienie umysłu
zyskało mi, jak przypuszczam, dost p do ptifurków hrabiny i do jej nieprawdopodobnych
obiadów pi tkowych. Gdy hrabina była z tego typu kobiet wy szych, z jednej strony —
ewangeliczna, z drugiej — renesansowa, patronowała na dobroczynnych wentach, a zarazem
hołdowała muzom. Budziły podziw jej rozliczne dzieła miłosierdzia — słyn ły szeroko jej
dobroczynne herbatki, artystyczne five o’clock’i, na których wyst powała jak jaka
Medyceuszka — a zarazem n cił sw ekskluzywno ci mniejszy salon jej pałacu, w którym
to mniejszym salonie hrabina przyjmowała tylko szczupł garstk prawdziwie bliskich i
zaufanych go ci.
Lecz najsłynniejsze były postne obiady pi tkowe hrabiny. Obiady te miały — jak sama
mówiła — charakter wytchnienia w pa mie codziennej filantropii, były one czym w rodzaju
wi ta i odlotu. — Chc mie co tak e dla siebie — rzekła hrabina ze sm tnym u miechem,
zapraszaj c mnie po raz pierwszy, przed dwoma miesi cami, na jeden z tych obiadów. —
Prosz przyj do mnie w pi tek. Troch piewu, muzyki, troch osób najbli szych — no i
pan… a dlatego w pi tek, aby nie było nawet cienia my li o tym mi sie — wzdrygn ła si
lekko — o tym waszym wiecznym mi sie i o tej krwi. Za du o mi so erno ci! Za du o
oparów mi snych! Nie widzicie ju szcz cia poza krwistym befsztykiem — uciekacie od
postów — wstr tne ochłapy mi sne arliby cie bez przerwy dzie cały. Rzucam r kawic —
dodała z subtelnym zmru eniem oczu, jak zawsze znacz co i symbolicznie. — Pragn
przekona , e post nie jest diet , lecz — uczt dla ducha. — Co za zaszczyt! By w liczbie
dziesi ciu, pi tnastu najwy ej osób, ‘które dost piły postnych obiadów hrabiny!
Wy szy wiat zawsze poci gał mi i magnetyzował, a có dopiero wiat tych obiadów.
Zdaje si , e ukryt my l hrabiny Kotłubaj były niejako nowe okopy wi tej Trójcy przeciw
współczesnemu barbarzy stwu (nie darmo krew Krasi skich płyn ła w jej yłach) — zdaje
si , e hołdowała ona temu gł bokiemu przekonaniu, i arystokracja rodowa nie tylko
powołana jest do zewn trznego u wietnienia zabaw i przyj , lecz e we wszelkich
dziedzinach, równie duchowych i artystycznych, moc swej wy szo ci rasowej zdolna jest
zapewni sobie samowystarczalno — e przeto, dla urzeczywistnienia prawdziwie
wzniosłego salonu, wystarczy pod ka dym wzgl dem salon arystokratyczny. Była to my l
archaiczna, nieco z Bo ej łaski, lecz w ka dym razie — w czcigodnym swym archaizmie
niesłychanie miała i gł boka, taka, jakiej bezwzgl dnie nale ało spodziewa si po
potomkini hetmanów. I rzeczywi cie, kiedy przy stole, w antycznej jadalni, z dala od trupów i
mordu, od miliarda zarzynanych wołów, przedstawiciele najstarszych rodów pod
przewodnictwem hrabiny wskrzeszali plato skie sympozjony — zdawało si , e duch poezji i
filozofii unosi si po ród kryształów i kwiatów, a oczarowane słowa same układały si w
rymy.
Był tam na przykład jeden ksi
, który na pro b hrabiny obj ł rol intelektualisty i
filozofa, a czynił to tak po ksi
cemu, tak pi kne i szlachetne wygłaszał idee, e
23
zaprzeczy ! Tak — ale szyja, co zrobi z szyj , która w pokoju sypialnym na górze t po
obstaje przy swoim? My l moja pracowała gor czkowo — ale co poradzi my l przeciw
bezmy lno ci trupiej?
Zgn biony spojrzałem na morderc , który jakby — czekał. I trudno mi wytłumaczy —
lecz w tej chwili poj łem, e nie pozostaje mi ju nic innego jak szczere wyznanie. Pró ne
było dalsze walenie głow o mur, to jest o szyj — beznadziejny był dalszy opór i wykr ty. I
jak tylko to poj łem, od razu powzi łem do niego wielkie zaufanie. Poj łem, em si
zagalopował, e nabroiłem odrobin za du o — i w opresji, zm czony, zziajany tyloma
wysiłkami, tyloma minami, stałem si nagle dzieckiem, małym bezradnym chłopczykiem i
zapragn łem starszemu bratu zwierzy bł d i psot . Zdawało mi si , e on zrozumie… i
chyba nie odmówi rady… — Tak — my lałem — nic innego nie pozostaje, jak szczere
wyznanie… On zrozumie, on pomo e! On tu wynajdzie sposób! Lecz na wszelki wypadek
wstałem i zbli yłem si nieznacznie do drzwi.
— Widzi pan — rzekłem, a wargi mi cokolwiek latały — jest tu pewien szkopuł… pewna
przeszkoda — czysto formalna zreszt — nic wa nego. Chodzi o to, e — brałem ju za
klamk — e wła ciwie ciało nie wykazuje ladów uduszenia. Fizycznie bior c — on wcale
nie został uduszony, lecz zmarł zwyczajnie w ataku sercowym. Szyja, wie pan, szyja!… Szyja
jest nietkni ta!
To powiedziawszy, dałem nura przez uchylone drzwi i co sił pop dziłem korytarzem.
Wpadłem do pokoju, gdzie le ał umarły, i ukryłem si w szafie — i pewn ufno ci , cho i
ze strachem, oczekiwałem. Czarno było, ciasno i duszno, a spodnie nieboszczyka tr cały mi
w policzek. Czekałem długo, zacz łem ju w tpi , my lałem, e nic nie nast pi i e zostałem
podle wystrychni ty na dudka, e mi oszukali! Wtem cicho otworzyły si drzwi i kto
wsun ł si ostro nie — po czym doszedł mi odgłos okropny, łó ko trzeszczało jak szalone,
w doskonałej ciszy, ex post załatwiano wszystkie formalno ci! Po czym kroki oddaliły si , jak
przyszły. Kiedy po długiej godzinie dr cy i spotniały wydostałem si z szafy, gwałt i
przemoc panowały w ród pomieszanej po cieli, ciało rzucone było na ukos przez zmi t
poduszk , a na szyi zmarłego widniały wyra ne odciski wszystkich dziesi ciu palców.
Lekarze–eksperci krzywili si wprawdzie na te odciski, mówili e co z tym nie jest tak, jak
by powinno — jednak e odciski te, ł cznie z wyra nym przyznaniem si zbrodniarza na
rozprawie, uznane zostały za dostateczn podstaw .
22
po co budzi pi cych, cicho idzie pan do pokoju ojca po skrzypi cych schodach. No, a kiedy
pan ju znalazł si w pokoju — dalszy ci g nie potrzebuje komentarzy — wtedy ju
machinalnie — jazda na całego.
Słuchał, nie wierz c własnym uszom, lecz nagle — jakby si ockn ł i j kn ł z akcentem
rozpaczliwej szczero ci, któr tylko wielki strach potrafi natchn :
— Ale kiedy ja wcale tam nie byłem! Ja cały czas byłem u siebie na dole! — Zamkn łem
nie tylko drzwi kredensu, ale tak e i sam zamkn łem si na klucz — ja tak e zamkn łem si
w moim pokoju… To jaka pomyłka! Krzykn łem:
— Co? — wi c i pan si zamkn ł? — wi c wreszcie wszyscy si pozamykali?… Wi c
któ w takim razie?…
— Nie wiem, nie wiem — odparł zdumiony, tr c czoło. — Teraz dopiero zaczynam
rozumie — e mo e spodziewali my si czego — mo e czekali my na co — mo e
przeczuwali my i — ze strachu, ze wstydu — wybuchn ł naraz brutalnie — ka dy u siebie na
klucz… gdy chcieli my, eby ojciec — eby ojciec — sam si z tym załatwił!
— Ach, wi c przeczuwaj c, e mier si zbli a, pozamykali cie si na klucz przed t
nadchodz c mierci ? Wi c jednak — czekali cie na to morderstwo?
— My my czekali?
— Tak. Lecz w takim razie któ go zamordował? Bo jest zamordowany, a wy cie tylko
czekali’, a nikt obcy nie mógł si dosta adn miar .
Milczał.
— Ale kiedy ja rzeczywi cie byłem w swoim pokoju — zamkni ty — szepn ł, gna si
pod ci arem nieodpartej logiki. — To jaka pomyłka.
— Lecz w takim razie któ go zamordował? — rzekłem pracowicie. — Któ go
zamordował?
Zamy lił si — jakby czynił okropny rachunek sumienia — był blady, nieruchomy, ze
wzrokiem wycofanym w gł b pod opuszczonymi prawie powiekami. Czy dojrzał co, tam, w
gł bi swojej? Co dojrzał? Mo e zobaczył siebie wstaj cego z łó ka i ostro nie wst puj cego
na zdradliwe schody, z r kami gotowymi do czynu? I mo e przez chwil tylko ogarn ła go
w tpliwo , e jednak, kto wie, czy taka rzecz — byłaby absolutnie nie do pomy lenia. By
mo e w tej jednej sekundzie nienawi ukazała mu si jako dopełnienie miło ci, kto wie (to
tylko moje przypuszczenie), czy w tym jednym mgnieniu oka nie dojrzał dwoisto ci strasznej
wszelkiego uczucia — i miło i nienawi s dwoma obliczami tego samego. To za
objawienie o lepiaj ce cho przelotne (taka przynajmniej jest moja interpretacja) musiało
spustoszy w nim znienacka wszystko — i on sam sobie stał si nie do zniesienia ze swoj
lito ci . I cho to trwało tylko chwil — wystarczyło; wszak ju od dwunastu godzin
zmuszony był walczy z moim podejrzeniem, od dwunastu godzin czuł za sob bezsensowny,
uporczywy po cig i zapewne tysi c razy przetrawiał w sobie absurdalno my li — pochylił
głow , jak człowiek złamany, a potem podniósł j , spojrzał na mnie z buska z niezmiern
zawzi to ci i rzekł wyra nie, w sam twarz:
— To ja. Ja — pojechałem.
— Jak to — pojechałem?
— Pojechałem, mówi , bo jazda —. jak pan mówił — machinalnie — jazda na całego.
— Co?! Prawda! Pan si przyznaje? To pan? Pan — naprawd ?
— Ja. Ja pojechałem.
— Aa — wła nie. A cała rzecz nie trwała dłu ej nad minut .
— Nie dłu ej. Najwy ej minuta. I to nie wiem, czy nie za długo liczymy — minuta. A
potem wróciłem do siebie, poło yłem si do łó ka i zasn łem — a przed za ni ciem
ziewn łem i pomy lałem, dobrze pami tam, e, ho, ho, jutro trzeba b dzie wsta rano!
Zdumiałem si — tak gładko wszystko wyznawał; nie tyle nawet gładko, bo głos mu
chrypiał, ile zajadle, z niezwykł rozkosz . Nie mo na było w tpi ! Nikt nie mógł
21
— A ten miech ma znaczy niby, e to nie pan — zauwa yłem i miech jego sko czył si
po paru wysiłkach, przeci głym fałszem.
— Nie pan? — ale w takim razie, młody człowieku — zagadn łem ciszej — prosz
wytłumaczy mi — dlaczego nie uronił pan ani jednej łzy?
— Łzy?
— Tak, łzy. Tak mi wyszeptała pa ska matka, o, zaraz na pocz tku, jeszcze wczoraj na
schodach. To zwykłe u matek, e lubi kompromitowa i zdradza swe dzieci. A teraz przed
chwil — pan si za miał. O wiadczył pan, e pan cieszy si ze mierci ojca! — rzekłem z
tak tryumfaln t pot , łapi c go za słówko, e opadłszy z sił, spojrzał na mnie jak na lepe
narz dzie tortury.
Lecz czuj c, e sprawa staje si powa na, spróbował, wyt aj c cał sił woli, poni y si
do tłumaczenia — w formie avis au lecteur, komentarza na stronie, który ledwie mu przeszedł
przez gardło.
— To była… to ironia… Pan rozumie?… Na odwrót… umy lnie.
— Ironizowa mier ojca?
Milczał, a wtedy szepn łem poufnie, prawic w samo ucho:
— Dlaczego pan si tak wstydzi? Przecie mier ojca — to nic wstydliwego.
Wspominaj c ten moment, ciesz si , e wyszedłem bez szwanku — aczkolwiek nie
poruszył si wcale.
— A mo e pan si wstydzi, bo pan kochał? Mo e naprawd pan kochał?
Wyj kał z trudem — z obrzydzeniem — z rozpacz :
— Dobrze. Je li pan koniecznie… je li… to tak, niech b dzie… kochałem.
I rzucaj c co na stół, krzykn ł:
— Prosz ! To jego włosy!
Rzeczywi cie, był to kosmyk włosów. — Dobrze — rzekłem — niech pan je zabierze.
— Nie chc ! Mo e pan je zabra ! Daj panu!
— Na có te wybuchy? Dobrze — kochał pan — zgoda. Jeszcze tylko jedno pytanie (bo ja
tam, jak pan widzi, nic a nic nie rozumiem si na tych waszych romansach). Przyznaj , tym
kosmykiem pan mnie prawie przekonał, ale — widzi pan — ja głównie jednej rzeczy nie
pojmuj .
Tu znów zni yłem głos i szepn łem do ucha.
— Kochał pan, dobrze, ale dlaczego w tej miło ci tyle wstydu, tyle pogardy?
Zbladł, nic nie mówił.
— Tyle okrucie stwa, tyle wstr tu? Dlaczego pan ukrywa si z ni , jak zbrodzie ze
zbrodni ? Pan nie odpowiada? Pan nie wie? Mo e ja za pana b d wiedział.
Kochał pan — owszem — ale kiedy ojciec si rozchorował… nadmienia pan matce o
potrzebie wie ego powietrza. Matka, która zreszt równie kocha — słucha, kiwa głow .
Racja, racja, dobre powietrze nie zawadzi, przenosi si wi c obok do pokoju córki — i tam
b d blisko na ka de zawołanie chorego. Czy mo e nie tak było? Mo e pan sprostuje?
— Tak było!
— O wła nie! Ze mnie, wie pan, stary wróbel. Mija tydzie . Pewnego wieczoru matka z
siostr zamykaj na klucz drzwi od sypialni Dlaczego? Bóg raczy wiedzie ! Czy potrzeba si
zastanawia nad ka dym przekr ceniem klucza w zamku? Raz, dwa — przekr ciły,
machinalnie i hop do łó ek. Tak, a jednocze nie pan zamyka na dole drzwi od kredensu.
Dlaczego? Czy ka d drobn czynno tego rodzaju mo na uzasadni ? Równie dobrze
mo na by wymaga uzasadnienia, dlaczego pan w tej chwili siedzi a nie stoi.
Zerwał si na równe nogi, a potem usiadł z powrotem i rzekł:
— Tak, wła nie tak było! Tak było, jak pan mówi!
— A potem przychodzi panu na my l, e ojciec — mo e jeszcze czego potrzebowa . A
mo e — my li pan — matka i siostra zasn ły a ojciec — czego potrzebuje. A wi c cicho, bo
20
trwa tak — ja na górze, oni — na dole, musiał kto zawoła „pas”, a wszystko zale ało od
tego, kto zawoła pierwszy. Cicho było i głucho. Wyjrzałem na korytarz, ale z dołu nic nie
dochodziło. Co oni mogli tam robi ? Czy robi aby, co do nich nale y, czy je li ja tutaj
tryumfuj z powodu tych drzwi pozamykanych, oni tam ze swej strony dostatecznie boj si ,
naradzaj , wyt aj słuch, łowi c odgłosy mych kroków, czy dusze ich nie leni si
wypracowywa to w sobie? Ach, odetchn łem, gdy około północy usłyszałem wreszcie
st panie w korytarzu i kto zapukał. — Prosz — zawołałem.
— Wybaczy pan — rzekł Antoni, siadaj c na krze le, które mu wskazałem. Wygl dał
niedobrze — ziemi cie i blado — i wida było, e składna wymowa nie b dzie jego
najsilniejsz stron . — Pa skie zachowanie… a ostatnio — te słowa… Słowem — co to ma
znaczy !? Albo niech pan wyjedzie… i to natychmiast!… albo niech pan powie! To szanta !
— wybuchn ł.
— Nareszcie pan zapytał — rzekłem. — Pó no! A i to pyta pan bardzo ogólnikowo. Co
mam wła ciwie powiedzie ? Dobrze jednak — prosz : ojciec pa ski został…
— Co? Co został?
— Został uduszony.
— Uduszony. Dobrze. Uduszony — achn ł si z jak dziwn satysfakcj .
— Pan si cieszy?
— Ciesz si .
Przeczekałem chwil , po czym rzekłem:
— Czy miał pan jeszcze jakie pytanie? Wybuchn ł:
— Ale przecie nikt nie słyszał krzyków ani hałasu!
— Po pierwsze, w s siedztwie spały jedynie matka pa ska i siostra, które szczelnie
zamkn ły drzwi na noc. Po wtóre, zbrodniarz mógł od razu zadławi ofiar , która…
— Dobrze, dobrze — szepn ł — dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno. Jeszcze to: kto zdaniem
pana… kogo pan o czyn ten…
— Podejrzewa — nieprawda ? Kogo podejrzewam? Jak pan s dzi — czy, według pana, do
domu tak szczelnie zamykanego, strze onego przez stró a i przez czujne psy, mógłby si
dosta w nocy kto z zewn trz? Pan powie zapewne, e psy usn ły wraz ze stró em, a przez
zapomnienie pozostawiono otworem wej ciowe drzwi? Co? Fatalny zbieg okoliczno ci?
— Nikt nie mógł wej — odparł z dum . Siedział wyprostowany i wida było, e —
nieruchomo — gardzi mn , gardzi z całej duszy.
— Nikt — potwierdziłem skwapliwie, ciesz c si z góry na widok dumy. — Nikt
absolutnie! A wi c pozostaje jedynie troje pa stwa i trzech słu cych. Ale słu cy równie
mieli odci ty dost p, gdy pan… nie wiadomo czemu… zanikn ł na klucz drzwi od kredensu.
Czy mo e b dzie pan utrzymywał teraz, e pan nie zamykał?
— Zamkn łem!
— A dlaczego, w jakim celu pan zamykał? Zerwał si z krzesła. — Niech pan si nie
zgrywa! — rzekłem i t krótk uwag osadziłem go na miejscu. Gniew jego zmartwiał,
sparali owany, urywaj c si piskliwym tonem.
— Zamkn łem — nie wiem — machinalnie — powiedział z trudno ci i szepn ł
dwukrotnie: — Uduszony. Uduszony.
Nerwowa natura! Wszyscy oni, to były gł bokie, nerwowe natury.
— A poniewa matka pa ska i siostra równie … machinalnie zamkn ły drzwi swej
sypialni (a zreszt trudno przypuszcza — prawda?), wi c pozostaje… pan wie, kto pozostaje.
Pan jeden miał woln drog do ojca tej nocy. Ju miesi c zaszedł, psy si u piły i kto tam
klaszcze za borem.
Wybuchn ł:
— A wi c to ma znaczy niby… e ja… e ja… Ha, ha, ha!
19
— Mama kazała, ale ja chciałam… ja chciałam… ja te chciałam zamkn drzwi i ja
zamkn łam.
— Przepraszam — mówi — zaraz… Jak to? — (przecie to Antoni zamkn ł drzwi
kredensu)… O jakich drzwiach mowa?
— Drzwi… drzwi od sypialnego ojczulka… To ja zamkn łam!
— To ja zamkn łam… Zabraniam ci tak mówi , słyszysz? Ja kazałam!
Jak to?! Wi c i one zamykały drzwi? Tej nocy, której ojciec miał umrze , syn zamyka na
klucz drzwi kredensu, a matka z córk zamykaj drzwi swego pokoju!
— A dlaczego panie zamkn ły te drzwi — zapytuj gwałtownie — wyj tkowo, akurat tej
nocy? W jakim celu?
Konsternacja! Milczenie! Nie wiedz ! Opuszczaj głowy! Teatralna scena. Wtem odzywa
si wzburzony głos Antoniego.
— Nie wstyd wam tłumaczy si ? I to przed kim? Milczcie! Chod my st d!
— A to mo e pan mi powie, dlaczego tej nocy zanikn ł pan na klucz drzwi kredensu,
odcinaj c słu bie dost p do pokoi?
— Ja? Zamkn łem?
— A co? mo e pan nie zamkn ł? S wiadkowie! To mo e by udowodnione!
Znów milczenie! Znów konsternacja! Kobiety patrz z przera eniem. Wreszcie syn, jakby
przypominaj c sobie co , co było dawno, o wiadcza bezd wi cznie:
— Zamkn łem.
— A dlaczego? Dlaczego pan zamykał? Czy mo e z powodu przeci gów?
— Tego nie potrafi wyja ni — odpowiada z trudn do opisania wyniosło ci — i
opuszcza pokój.
Reszt dnia sp dziłem u siebie. Nie zapalaj c wiecy, długo chodziłem wzdłu i wszerz, od
ciany do ciany. Na dworze mrok g stniał — płaty niegu coraz jaskrawiej znaczyły si w
opadaj cym cieniu nocy, a powikłane szkielety drzew osaczały dom zewsz d. — A to mi
dom! Dom morderców, dom potworny, gdzie grasuje zimny, zamaskowany mord z
premedytacj , dom dusicieli! Serce?! Ja od razu wiedziałem, czego spodziewa si po tym
dobrze wykarmionym sercu i jakie ojcobójstwo potrafi sprawi to serce, sp czniałe na
tłuszczu, na ma le i cieple rodzinnym! Wiedziałem, ale nie chciałem mówi przed czasem! A
tak si pysznili! Takich dali hołdów! Uczucie? Niech powiedz raczej, czemu zamykali
drzwi?
Dlaczego jednak w tej chwili, kiedy miałem ju wszystkie nici w r ku i mogłem palcem
wytkn zbrodniarza — traciłem czas na darmo, zamiast działa ? Szkopuł, szkopuł — szyja
biała, nietkni ta i lak ten nieg na dworze, im mroczniej, tym bielsza. Trup najwidoczniej był
w zmowie z band morderców. Jeszcze raz wysiliłem si i zaatakowałem trupa ju z frontu, z
otwart przyłbic — nazywaj c rzeczy po imieniu i wyra nie wskazuj c na sprawc . Było to
tak samo, co gdybym walczył ze stołkiem. Jakkolwiek wyt ałem wyobra ni , intuicj ,
logik , szyja pozostawała szyj , a biel — biel , z charakterystycznym uporem martwego
przedmiotu. Zatem nie pozostawało nic innego, jak tylko do ostatka zgrywa si i obstawa
przy m ciwym za lepieniu i niedorzeczno ci i czeka , czeka — licz c naiwnie na to, e
skoro trup nie chce, mo e — mo e — zbrodnia sama wypłynie na wierzch jak oliwa. —
Pró nowałem? Tak, lecz st pania moje rozlegały si w domu, ka dy słyszał, e chodz bez
przerwy i zapewne oni tam, na dole, nie pró nowali.
Min ła pora kolacji. Zbli ała si jedenasta, a ja nie ruszałem si z pokoju, wci
wymy laj c im od łotrów i zbrodniarzy, tryumfuj c, a zarazem ufaj c na stronie resztkami sił,
e upór i wytrwało zostan nagrodzone — e sytuacja da si przecie ubłaga tyloma
staraniami, tyloma rozmaitymi minami, takiej nami tno ci, e w ko cu nie b dzie mogła si
oprze , e nat ona, doprowadzona do ostateczno ci, musi si jako rozwi za , urodzi co ,
urodzi co ju nie z dziedziny fikcji, lecz co rzeczywistego. Wszak nie mogli my wiecznie
18
wymienionych pobudek wewn trznych, nie zdaj c sobie sprawy z nietaktu, jaki popełniam,
ani te z pewnych napr e w atmosferze, rozprawiałem potoczy cie, długo i szeroko. —
Wierzcie mi, moi pa stwo, fizyczny kształt czynu, zmaltretowane ciało, nieład w pokoju,
wszelkie tak zwane lady, to szczegół całkiem drugorz dny, dodatek, ci le bior c, do
wła ciwej zbrodni, formalno s dowo–lekarska, ukłon zbrodniarza w stron władz, nic
wi cej. Wła ciwa zbrodnia dokonywa si zawsze w duszy. Zewn trzne szczegóły… mój
Bo e! Zacytuj chocia by taki wypadek: siostrzeniec wbija nagle w plecy, nie wiadomo
dlaczego, wujowi–dobroczy cy, który przez 30 lat obsypywał go łaskami — dług ,
staromodn szpilk od kapelusza. I prosz ! — taka wielka zbrodnia psychiczna, a taki mały,
niedostrzegalny lad fizyczny, male ka dziurka w plecach od ukłucia szpilk . Siostrzeniec ten
tłumaczył si potem, e przez roztargnienie wzi ł plecy wuja za kapelusz kuzynki. Któ mu
uwierzy?
Tak, tak, fizycznie bior c, zbrodnia jest drobiazgiem, tylko duchowo jest trudna. Wobec
nadzwyczajnej krucho ci organizmu, mo na zamordowa przypadkiem, jak ten siostrzeniec,
przez roztargnienie — nie wiadomo sk d, nagle, bach, le y trup.
Pewna kobieta, najzacniejsza w wiecie, zakochana po uszy w swym m u, w pełni
miodowych miesi cy, spostrzega w malinach, na talerzu mał onka, białego, podługowatego
robaczka — a trzeba wam wiedzie , e m nienawidził nade wszystko tych ohydnych liszek.
Zamiast go ostrzec, patrzy z filuternym u mieszkiem, a potem mówi — zjadłe robaka. —
Nie! — krzyczy przera ony m . — Ale tak — odpowiada ona i opisuje go — był taki a
taki, tłusty, biały. Du o miechu, przekomarzania si , m niby zagniewany wznosi r ce do
nieba, biadaj c nad zło liwo ci ony. Zapomniano o tym. A po tygodniu lub dwóch, ona
wielce zdziwiona, gdy m chudnie, schnie, zrzuca wszystkie pokarmy, brzydzi si własn
r k , nog i (wybaczcie pa stwo okre lenie) ju nie je dzi do Rygi, ale rzec mo na — stale
przebywa w Rydze. Wzrastaj cy wstr t do siebie samego, okropna choroba! I pewnego dnia
wielki płacz, straszny j k, umarł nagle, zwymiotował siebie, pozostała tylko głowa i gardło,
reszt za zrzucił do kubełka. Wdowa w rozpaczy — dopiero w ogniu krzy owych pyta
wyszło na jaw, e w najtajniejszych gł binach ja ni czuła nienaturaln skłonno do
wielkiego buldoga, którego jej m wybił na krótko przed zjedzeniem malin.
Albo w pewnym arystokratycznym rodzie syn, który zamordował matk w ten sposób, e
nieustannie powtarzał dra ni ce słówko: — prosz siada ! Na przewodzie s dowym do
ostatka udawał niewinnego. O, zbrodnia jest tak łatwa, e a dziwno, i tyle osób umiera
mierci naturaln … zwłaszcza, je li przypl cze si do tego serce, serce — ten tajemny
ł cznik pomi dzy lud mi, ten podziemny, zawiły korytarz pomi dzy tob a mn , ta pompa
ss co–tłocz ca, która tak doskonale umie wyssa i tak cudownie tłoczy… Potem dopiero
ałoba, pogrzebowe miny, dostoje stwo bole ci, majestat mierci — ha, ha — a wszystko w
tym celu, by „uszanowano” cierpienie i przypadkiem nie wgl d—ni to bli ej w to serce, które
po cichu, okrutnie zamordowało!
Siedzieli, jak myszy pod miotł , nie miej c przerywa ! — gdzie ta duma z poprzedniego
wieczoru? — Wtem wdowa rzuca serwet , blada, jak mier , podwójnie dygoc c r kami i
wstaje od stołu. Rozkładam dłonie. — Bardzo przepraszani. Nie chciałem urazi . Mówi
tylko ogólnikowo o sercu, o worku sercowym, w którym tak łatwo schowa trupa.
— Nikczemny! — wyrzuca z siebie, ci ko faluj c piersiami. Syn, córka zrywaj si od
stołu.
— Drzwi! —r wykrzykuj . — Dobrze — nikczemny! Ale prosz powiedzie , dlaczego
zamkni to na klucz drzwi tej nocy?!
Pauza. Nagle wybucha nerwowym, j cz cym płaczem Cecylia i mówi, szlochaj c:
— Drzwi, to nie mama. To ja zamkn łam. To ja!
— Nieprawda, córko, to ja kazałam zamkn drzwi! Dlaczego poni asz si przed tym
człowiekiem?
17
Lecz wci jeszcze trzymałem si na wodzy, nie chc c przedwcze nie nikogo i niczego
spłoszy . Kiedy w swym pokoju myłem r ce i przygotowywałem si do obiadu, wsun ł si
lokajczyk Stefan, pytaj c, czy mi czego nie potrzeba? Wygl dał jak odrodzony! Oczy mu
latały, posta okazywała słu alcz chytro , a wszystkie władze duchowe pobudzone były w
najwy szym stopniu! Zapytałem: — No, có mi tam powiesz nowego?
Odpowiedział jednym tchem: — A, bo pan s dzia pytał, czy ja spałem przedwczorajszej
nocy w kredensie? To chciałem powiedzie , e tej nocy, wieczorem, młody pan zamkn ł
drzwi kredensu na klucz od strony stołowego. Zapytałem: — Czy pan nigdy nie zamykał tych
drzwi na klucz? — Nigdy a nigdy. Ten jeden raz zamkn ł, a i to my lał pewnie, e pi , bo
ju była pó na godzina — ale ja jeszcze nie spałem i słyszałem, jak podszedł i zamykał.
Kiedy odemkn ł z klucza, to nie wiem, bo zasn łem — dopiero nad ranem mnie zbudził, e
nasz pan nie ywy, a wtedy drzwi były ju otwarte.
— A wi c w nocy, z niewyja nionych przyczyn, syn zmarłego zamyka na klucz drzwi
kredensu! Zamyka na klucz drzwi kredensu? — Có to miało znaczy ?
— Tylko niech pan s dzia nie mówi, e ja mówiłem.
Nie darmo okre liłem t mier jako wewn trzn ! Zamkni to drzwi, by nikt obcy nie miał
do niej dost pu! Sie coraz bardziej zacie niała si , coraz wyra niej wida było p tl ,
zaciskaj c si na szyi mordercy. — Czemu jednak, zamiast objawi tryumf, u miechn łem
si tylko do głupio? — Gdy — niestety, trzeba było przyzna — brakowało czego równie
przynajmniej wa nego, co p tla na szyi mordercy, to jest p tli na szyi zamordowanego.
Przeskoczyłem wprawdzie ten szkopuł, dałem skok naiwny przez szyj , ja niej ca nieskalan
biel , ale wszak nie mo na by wiecznie w rozgrzeszaj cym stanie nami tno ci. Dobrze,
zgadzam si (mówi c na stronie), byłem w furii, z tych czy z innych wzgl dów nienawi ,
wstr t, uraza, za lepiły mnie i kazały upiera si przy jaskrawym absurdzie, to ludzkie, to
ka dy zrozumie; lecz wszak nadejdzie moment, kiedy trzeba b dzie — ustatkowa si ,
nadejdzie, jak mówi Pismo, dzie S du. A wtedy… hm… ja powiem — tu jest morderca, a
trup powie — ja zmarłem na serce. I co? Co powie S d?
Przypu my, e S d zapyta: — Pan twierdzi, e zmarły został zamordowany? Na jakiej
podstawie?
Odpowiem: — Gdy rodzina jego, prosz s du, ona jego i dzieci, a zwłaszcza syn,
zachowuj si dwuznacznie, zachowuj si tak, jakby go zamordowali — to rzecz
niew tpliwa.
— Dobrze — lecz jakim e sposobem mógł zosta zamordowany, skoro nie jest
zamordowany, skoro z pełn oczywisto ci wynika z ekspertyzy s dowo—lekarskiej, e
umarł po prostu w ataku sercowym?
A wówczas wstanie adwokat, ten płatny kr tacz, i w długiej mowie, powiewaj c r kawami
togi, pocznie udowadnia , e jest to nieporozumienie, maj ce ródło w mym niskim sposobie
my lenia, e ja pomieszałem zbrodni i ałob — albowiem to, co wzi łem za wyraz
nieczystego sumienia, jest tylko wyrazem trwo liwo ci uczucia, które ucieka i kurczy si
przed zimnym dotkni ciem obcego. I znów powróci niezno ny, uprzykrzony refren —
jakim e cudem został zamordowany, skoro wcale nie jest zamordowany? Skoro na ciele nie
zna najmniejszych nawet ladów uduszenia?
Szkopuł ten tak mnie dr czył, e przy obiedzie — po prostu dla siebie samego, by
zagłuszy strapienie i przynie ulg dojmuj cym w tpliwo ciom, bez adnych poza tym
intencji — zacz łem dowodzi , i zbrodnia w istocie swojej nie jest fizyczna, lecz par
excellence — psychiczna. Oprócz mnie, je li si nie myl , nikt nie zabierał głosu. Pan Antoni
nie odezwał si słowem, nie wiem, czy nie uznaj c mnie godnym, jak poprzedniego wieczoru,
czy te dlatego, e bał si , by głos nie wypadł troch ochryple. Matka—wdowa siedziała
pontyfikalnie, wci , zdaje si , miertelnie obra ona, a r ce jej dr ały, d
c do zapewnienia
sobie bezkarno ci. Panna Cecylia cicho połykała zbyt gor ce płyny. Ja za z wy ej
16
Je eli jednak zbrodnia, jak mo na uwa a za ustalone w drodze badania, była wewn trzna
(my lałem dalej) — to obowi zek nakazuje przyzna , e morderstwo, dokonane przez
lokajczyka w celach rabunkowych prawdopodobnie, nie mo e by w adnym razie uwa ane
za zbrodni o charakterze wewn trznym. Co innego samobójstwo — gdy człowiek sam siebie
zabija i wszystko dzieje si wewn trz — lub ojcobójstwo, gdzie, b d co b d , własna krew
zabija, Co za do karalucha, to morderca musiał zgładzi go z rozp du.
Snuj c takie uwagi, zasiadłem w gabinecie z papierosem — wtem wszedł pan Antoni.
Ujrzawszy mnie, przywitał si , ale ju skromniej troch ni za pierwszym razem; zdawało si
nawet, e jest troch stropiony.
— Pi kny pa stwo maj dom — rzekłem — Niesłychanie zacisznie tu, serdecznie — dom
cc si zowie rodzinny — ciepły… Przypominaj mi si czasy dzieci stwa — przypomina si
matka, matka w szlafroku, obgryzione paznokcie, brak chusteczki do nosa…
— Dom? Dom — naturalnie… Myszy s . Ale ja nie o tym. Matka mówiła mi — podobno
pan… to jest…
— Na myszy znam doskonały rodek — Ratopex.
— A, musz koniecznie zabra si energiczniej do nich — energiczniej, du o
energiczniej… Podobno pan był dzi rano u… ojca… to jest raczej, przepraszam — u ciała…
— Byłem.
— A! — I…?
— I? Co — i?
— Podobno pan tam co … znalazł…
— A tak, znalazłem — zdechłego karalucha.
— Zdechłych karaluchów te jest du o, to jest — karaluchów samych… chciałem
powiedzie — karaluchów niezdechłych.
— Pan bardzo kochał ojca? — zapytałem, bior c ze stołu album z widokami Krakowa.
Pytanie to zaskoczyło go wyra nie. Nie, nie był na nie przygotowany, pochylił głow ,
spojrzał w bok, przełkn ł lin i — wymówił półg bkiem z niewypowiedzianym przymusem,
ze wstr tem prawie:
— Dosy …
— Dosy ? To niewiele. Dosy ! Tylko tyle?
— Dlaczego pan pyta? — zagadn ł zduszonym głosem.
— Dlaczego pan taki sztuczny? — odpowiedziałem współczuj co, nachylaj c si ku niemu
po ojcowsku, z albumem w r kach.
— Ja? Ja sztuczny? Sk d… pan…?
— Dlaczego pan zbladł w tej chwili?
— Ja? Ja — zbladłem?
— O, o! Spogl da pan spode łba… Nie ko czy pan zda … Rozprawia pan o myszach,
karaluchach… Głos zbyt gło ny, to znów zbyt cichy, ochrypły lub jaki piskliwy, a w uszach
wierci — mówiłem powa nie — a ruchy takie nerwowe… A zreszt wszyscy pa stwo s
jacy — nerwowi i sztuczni. Dlaczego to tak, młody człowieku? Czy nie lepiej prostodusznie
— opłakiwa ? Hm… kochał pan… dosy ?! A dlaczego skłonił pan przed tygodniem matk
do opuszczenia ojcowskiej sypialni?
Kompletnie sparali owany mymi słowami — nie miej c ruszy r k ani nog , ledwie
zdołał wykrztusi :
— Ja? Jak to? Ojciec… Ojciec potrzebował., wie ego powietrza…
— Krytycznej nocy pan spal w swoim pokoju na dole?
— Czy ja? Naturalnie, e w pokoju… w pokoju na dole.
Chrz kn łem i poszedłem do siebie, zostawiaj c go na krzesełku z r kami na kolanach, ze
szczelnie zaci ni tymi ustami i ze sztywno zsuni tymi nogami. Hm, najwidoczniej —
nerwowa natura. Nerwowa natura, wstydliwo , nadmierna czuło , nadmierna sercowo …
15
Wiemy, jak zagmatwane, wieloznaczne mo e by serce, o, serce to worek, w który bardzo
wiele mo na zmie ci — zimne serce mordercy; spopielało serce rozpustnika; wierne serce
kochanki; serce gor ce, serce niewdzi czne, serce zazdrosne, zawistne itd.
Rozdeptany karaluch zdaje si nie pozostawa w bezpo rednim zwi zku z przest pstwem.
Na razie jedno jest ustalone — zmarły został uduszony, a uduszenie to ma charakter sercowy.
Mo na by tak e powiedzie , zwa ywszy brak wszelkich zewn trznych obra e , i uduszenie
ma charakter typowo wewn trzny. Tak, oto wszystko… Nic wi cej — wewn trzne, sercowe.
adnych przedwczesnych wniosków — a teraz dobrze by było przej si troch po domu.
Wróciłem na dół. Wchodz c do stołowego, usłyszałem odgłos lekkich, szybko pierzchaj cych
kroków — chyba panny Cecylii? — Ej. niedobrze ucieka , dzieweczko — prawda zawsze
zgoni! Min wszy jadalni — a słu ba nakrywaj ca do obiadu przygl dała mi si po kryjomu
— zapu ciłem si wolno w dalsze pokoje, przy czym gdzie w drzwiach mign ły mi si
uchodz ce plecy pana Antoniego. — Je eli ju mowa o mierci wewn trznej, sercowej —
rozmy lałem — to przyzna trzeba, e ten stary dom jak aden inny do tego si nadaje. ci le
mówi c, nie ma tu mo e nic wyra nie obci aj cego — wszelako… — poci gn łem nosem
— wszelako jest popłoch, a w atmosferze jest jaki odór, odór swoisty — odór z kategorii
tych. które mo na znie , gdy s własne, podobnie jak odór potu — odór, który okre liłbym
jako odór czuło ci rodzinnej… Wci w chaj c, notowałem pewne szczególiki, które, acz
drobne, nie wydawały si zupełnie bez znaczenia. I tak — wypłowiałe, po ółkłe firanki —
r cznie haftowane poduszki — obfito fotografii i portretów — oparcia wygniecione plecami
wielu pokole … a oprócz tego: przerwany list na białym liniowanym papierze — kawałek
masła na no u w salonie na oknie — szklanka z lekarstwem na komodzie — niebieska
wst ka za piecem — paj czyna, du o szaf — stare zapachy… Wszystko to składało si na
atmosfer szczególnej pieczołowito ci, wielkiej serdeczno ci — serce na ka dym kroku
znajdowało tu pokarm dla siebie, tak, serce mogło u ywa na starym ma le. firankach,
wst ce, zapachach (a chleb ponosi — zauwa yłem). A tak e trzeba było uzna , e dom był
wyj tkowo „wewn trzny”, która to wewn trzno uwidoczniała si głównie w wacie
okiennej, i wyszczerbionym spodku, z zeschłym, jeszcze z lata, plasterkiem trucizny na
muchy.
A eby jednak nie powiedziano, e zacietrzewiony w pewnym wewn trznym kierunku,
pomin łem wszelkie inne mo liwo ci — zadałem sobie trud sprawdzenia, czy istotnie z
cz ci słu bowej domu nie ma przej cia do cz ci mieszkalnej, jak tylko przez kredens — i
stwierdziłem, e nie ma — a nawet wyszedłem na dwór i wolno, na pozór — spacerkiem,
okr yłem dom wokoło po rozmokłym niegu. Nie było do pomy lenia, aby przez drzwi, lub
te przez okna opatrzone pot nymi okiennicami, mógł dosta si ktokolwiek do rodka w
nocy. Z czego wynika, e gdyby w nocy popełniono w tym domu jakikolwiek czyn — to nikt
nie mógłby by poszlakowany, prócz chyba lokajczyka Stefana, który spał w kredensie. —
Tak — rzekłem domy lnie — to na pewno lokajczyk Stefan. Nikt inny, tylko on, tym bardziej
e z oczu mu patrzy niedobrze.
Tak mówi c, nadstawiłem uszu — gdy przez uchylony lufcik dobiegł mnie głos, o jak e
ró ny od tego, który słyszałem jeszcze niedawno i jak rozkoszny, jak obiecuj cy, głos ju nie
zbolałej królowej, lecz miotany przera eniem, niepokojem, roztrz siony, osłabły, kobiecy —
głos, który, zdawało si , dodawał mi otuchy, chciał mi i na r k . — Cecylko, Cecylko…
wyjrzyj… Czy poszedł ju ? Wyjrzyj! Nie wychylaj si , nie wychylaj — gotów ci zobaczy !
Gotów jeszcze tutaj wej — myszkowa — czy sprz tn ła bielizn ? Czego on szuka? Co
zobaczył? Igna ! O, Bo e, po có on ogl dał ten piec, czego chciał od komody? O, to
okropne, po całym domu! Ja to nic, ze mn niech robi co chce, ale Anto , Anto tego nie
zniesie. Dla niego to jest wi tokradztwo! Strasznie zbladł, kiedy mu powiedziałam — ach,
l kam si , eby mu nie zbrakło sily.
14
— Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego ja si przeniosłam? Sk d pan… Syn mnie namówił… eby
wi cej powietrza. M dusił si w nocy… Ale co pan?… Wła ciwie co pan?… Czego pan?…
— Prosz wybaczy … Przykro mi — ale… — reszt za dopowiedziałem wymownym
milczeniem.
Przejawiła pewne zrozumienie — jakby uprzytomniła sobie naraz urz dowy charakter
tego, z kim mówiła.
— Ale przecie … Jak to? Przecie — przecie pan chyba… pan nic nie dostrzegł?
W pytaniu tym d wi czał wyra ny strach. Chrz kn łem za cał odpowied . — Jakkolwiek
b d — rzekłem sucho — chciałbym prosi — pani wspominała zdaje si co o eksportacji…
Otó musz prosi , by ciało zostawiono tutaj jeszcze do jutra rana.
— Igna ! — wykrzykn ła.
— Wła nie! — odparłem.
— Igna ! Jak to? Niepodobie stwo, niemo liwe — rzekła, patrz c t po na zwłoki. —
Igna !
I — ciekawe! — nagle urwała w pół słowa, zesztywniała, zmia d yła mnie wzrokiem, po
czym do gł bi obra ona opu ciła pokój. Pytam — o có tu si obra a ? Czy mier
nienaturalna m a stanowi obraz dla ony, je li nie maczała w tym palców? Có to
obra liwego — mier nienaturalna? Obra liwa mo e dla zabójcy, ale chyba nigdy dla trupa
lub dla krewnych jego? Lecz miałem na razie co pilniejszego do roboty ni tym podobne
retoryczne pytania. Pozostawiony sam na sam z trupem, jeszcze raz zabrałem si do
drobiazgowych bada — w miar jednak jak je przeprowadzałem, twarz moja coraz wi ksze
zdradzała zdziwienie. — Nic a nic — szepn łem. — Nic, oprócz karalucha za komod .
Mo na by zaiste s dzi , e nie ma tu adnej podstawy do dalszego działania.
Ha! oto szkopuł! — w osobie trupa, który gło no i wyra nie stwierdza fachowemu oku, e
zmarł normalnie w ataku sercowym. Wszystkie pozory, konie, niech , strach, ukrywanie,
przemawiaj za czym niewyra nym, a trup, patrz c w sufit, obwieszcza — ja zmarłem na
serce! Była to fizyczna i medyczna oczywisto , był to pewnik — nikt go nie zamordował dla
tej prostej i decyduj cej przyczyny, e on wcale nie był zamordowany. Musiałem przyzna ,
e wi kszo mych kolegów po fachu w tym punkcie umorzyłaby ledztwo. Lecz nie ja! Ja
byłem ju zbyt mieszny, zbyt m ciwy i zbyt daleko ju si zap dziłem. Podniosłem palec do
góry, zmarszczyłem brwi. — Zbrodnia nie przychodzi sama, panowie, zbrodni trzeba
wypracowa my lowo, obmy li , wymy li — pieczone goł bki nie wpadaj same do g bki.
— Gdy pozory wiadcz przeciwko zbrodni — rzekłem m drze — b d my chytrzy, nie
dajmy si wzi na lep pozorom. Gdy za przeciwnie logika, zdrowy rozs dek, oczywisto
wreszcie staj si adwokatem przest pcy, a pozory przemawiaj przeciw niemu, zawierzmy
pozorom, nie dajmy si bra na fundusz logice i oczywisto ci. Dobrze… ale przy wszystkich
pozorach, jak e — mówił Dostojewski — przyrz dzi piecze z zaj ca, nic maj c zaj ca?
Patrzyłem na trupa, trup za patrzył w sufit, głosz c niewinno nieskalan szyj . Oto
trudno ! Oto szkopuł ! Lecz czego si nie da usun , to trzeba przeskoczy — hic Rhodus,
hic salta! Czyli ten martwy przedmiot o rysach ludzkich, który mógłbym, gdybym chciał,
wzi w r k — czy zastygła twarz ta mo e stawi istotny opór mej ruchliwej zmiennej
fizjonomii, zdolnej wynale min odpowiedni do ka dej sytuacji. I gdy oblicze trupa
pozostało to samo — spokojne, acz nieco obrz kłe — moja twarz wyraziła uroczyst
chytro , głupi zarozumiało i pewno siebie, zupełnie jakbym mówił: — Za stary ja
wróbel na te plewy!
— Tak — rzekłem z powag — fakt oczywisty: zmarły został uduszony.
Wykr tno adwokacka mo e b dzie usiłowała twierdzi , e udusiło go serce? Hm, hm…
Nie dla nas te kruczki obrony. Serce jest terminem bardzo rozci gliwym, nawet —
symbolicznym. Kogó to zadowoli, gdy zrywaj c si na wie o popełnionym przest pstwie,
usłyszy uspokajaj c odpowied , e to nic — zadusiło serce. Przepraszam, jakie serce?
13
— To znaczy, e stamt d, gdzie sypiaj Szczepan i kucharz, nie ma innego przej cia do
pokoi, jak tylko przez kredens? — zapytałem dalej od niechcenia.
— Nie ma innego — odpowiedział i spojrzał ju zupełnie bystro.
— A pani gdzie sypia?
— Pani dawniej z panem — a tera to obok pana, w drugim pokoju.
— Odk d pan umarł?
— A nie, dawniej si przeniosła, b dzie ju z tydzie .
— A nie wiesz, czemu pani przeniosła si od pana?
— Abo ja wiem…
Zadałem jeszcze jedno pytanie:
— A gdzie sypia młody pan?
— Na dole, obok stołowego.
Wstałem, ubrałem si starannie. Hm… hm… A wi c, je li si nie myl , jedna wi cej
daj ca do my lenia poszlaka — ciekawy szczegół. B d co b d zastanawiaj ce, dlaczego
ona na tydzie przed mierci m a opuszcza wspóln sypialni . Czy by bała si zara enia
chorob sercow ? To, co najmniej, byłby strach przes dny. Tylko adnych przedwczesnych
wniosków, adnych zbyt po piesznych posuni — i zeszedłem do jadalni. Wdowa stała pod
oknem — z r kami splecionymi wpatrywała si w kubek od kawy — szeptała co
monotonnie, arliwie potrz saj c głow , z mokr w r kach chusteczk od nosa. Kiedy
zbli yłem si , ruszyła nagle naokoło stołu w przeciwn stron , wci szeptaj c, machaj c
r k , jak niespełna rozumu — wszelako ja odzyskałem ju utracon wczoraj równowag i
stan wszy z boku czekałem cierpliwie, póki wreszcie mnie nie zauwa yła.
— A, egnam, egnam pana — rzekła bezmy lnie, widz c moje ukłony — bardzo było
miło…
— Przepraszam — szepn łem — ja… ja… nie odje d am jeszcze, chciałbym jeszcze
troch poby …
— A, to pan — powiedziała. Przeb kn ła co o eksportacji, zaszczycaj c mnie nawet
bladym pytaniem — czy zostan na pogrzebie?
— Łaska to wielka — odparłem pobo nie. — Któ mógłby odmówi ostatniej posługi?
Czy wolno mi b dzie jeszcze raz odwiedzi zwłoki? — Bez odpowiedzi i nie ogl daj c si ,
czy id za ni , wst piła na skrzypi ce schody.
Po krótkiej modlitwie wstałem i jakby dumaj c nad zagadk ycia i mierci, popatrzyłem
wokoło. — To dziwne! — rzekłem do siebie — to ciekawe! S dz c z pozorów, ten człowiek
bez w tpienia umarł mierci naturaln .
Wprawdzie twarz ma obrz k J , sin jak u uduszonego, lecz nigdzie adnych absolutnie
ladów gwałtu, ani na ciele, ani te w pokoju — naprawd zdawa by si mogło, e zmarł
spokojnie w ataku sercowym. Pomimo to jednak — zbli yłem si nagle do łó ka i dotkn łem
palcem szyi.
Nieznaczny ten ruch podziałał na wdow piorunuj co. Podskoczyła.
— Co pan? — zawołała. — Co pan? Co pan?…
— Niech e si biedna pani tak nie denerwuje — odparłem i ju bez dalszych ceremonii
rozpatrzyłem szczegółowo szyj trupa, oraz cały pokój. Ceremonie s dobre do czasu!
Niedaleko by my zajechali, gdyby ceremonialno przeszkadzała w dokonaniu szczegółowej
inspekcji, gdy zajdzie potrzeba. Niestety! — wci adnych literalnie ladów, ani na ciele, ani
na komodzie, ani za szaf , ani na dywaniku przed łó kiem. Jedyn rzecz , godn uwagi, był
olbrzymi, zdechły karaluch. Natomiast ukazał si pewien lad na twarzy wdowy — stała
nieruchomo, patrz c na moje czynno ci z wyrazem m tnego przera enia.
Zapytałem tedy mo liwie ogl dnie: — Dlaczego pani przed tygodniem przeniosła si do
pokoiku córki?
12
całowa ! Uczucia wymagaj ode mnie! Uczucia! Cacka si ka ! A ja, powiedzmy —
nienawidz tego. I, powiedzmy — nienawidz , gdy dygotem zmuszaj do całowania r k, gdy
zniewalaj do mamrotania modlitw, do kl kania, do wydobywania z siebie d wi ków
fałszywych, wstr tnie uczuciowych — a ju nade wszystko nienawidz łez, wzdycha i kapki
u nosa; natomiast lubi czysto i porz dek.
— Hm — chrz kn łem po pauzie z namysłem, z innego tonu, ostro nie i jakby próbuj c
— ka si całowa po r kach? Po nogach powinienem całowa , bo przecie jasne, czym
jestem wobec majestatu mierci i tej bole ci rodzinnej?… Wulgarnym, bezdusznym szpiclem
policyjnym, niczym wi cej — natura moja wyszła na jaw. Lecz… hm… nie wiem, czy
niezbyt pochopnie, tak, ja osobi cie byłbym na ich miejscu nieco — ostro niejszy… odrobin
— skromniejszy… Bo nale ałoby chyba liczy si troch z tym moim n dznym charakterem,
a je li ju nie z moim charakterem… prywatnym, to… to… przynajmniej z mym charakterem
urz dowym. O tym zapomnieli. B d co b d , jestem przecie — s dzi ledczym, a tu jest
przecie — trup, a poj cie trupa rymuje jako i w sposób niezupełnie niewinny z poj ciem
s dziego ledczego. I gdybym na przykład uj ł bieg zdarze od strony wła nie… hm…
s dziego ledczego — my lałem z wolna — to có by si okazało?
Prosz : przyje d a go , który — przypadkowo — jest s dzi ledczym. Nie przysyłaj
koni, nie otwieraj drzwi — a zatem czynione mu s wstr ty, a wi c zale y komu na tym, by
nie wpu ci go do domu. Potem przyjmowany jest niech tnie, ze le maskowanym gniewem,
z obaw — a któ to si boi, któ gniewa na widok s dziego ledczego? Tai si co przed nim
i ukrywa — a wreszcie okazuje si , e to, co si ukrywało, to… trup, zmarły wskutek
uduszenia w pokoju na górze. Brzydko! Kiedy za trup wyszedł na jaw, wszelkimi sposobami
usiłuje si zmusza do kl kania i do całowania r k, pod pozorem, e nieboszczyk umarł
mierci naturaln !
Kto by za nazwał t koncepcj niedorzeczn , mieszn nawet (bo przecie , szczerze
mówi c, jak e mo na tak grubo naci ga ), ten niech nie zapomina, e przed chwil w zło ci
rozdeptałem kołnierzyk — poczytalno moja była zmniejszona, wiadomo przy miona
wskutek doznanej urazy, jasne wi c, e nie mogłem by w pełni odpowiedzialny za moje
wybryki. Powiedziałem, patrz c przed siebie, z powag :
— Co tu nie jest w porz dku.
I j łem z cał bystro ci ł czy ła cuch faktów, tworzy sylogizmy, wysnuwa nici i
szuka poszlak. Lecz wkrótce, znu ony jałowo ci tego zaj cia, usn łem. Tak, tak… Majestat
mierci jest ze wszech miar godzien szacunku i nikt nie powie, abym nie oddał mu nale nych
honorów — lecz nie ka da mier jest jednakowo majestatyczna i, przed wyja nieniem tej
okoliczno ci, nie byłbym na ich miejscu tak pewny siebie, tym bardziej e sprawa jest
ciemna, zawikłana i w tpliwa, hm… hm… jak o tym wiadcz wszystkie poszlaki.
Nazajutrz rano, pij c w łó ku kaw , zauwa yłem, e lokajczyk, który palił w piecu,
chłopak kr py, senny, zerka na mnie od czasu do czasu ze słabym przebłyskiem ciekawo ci.
Zapewne wiedział, kim jestem — zagadn łem go tedy:
— A to wasz pan umarł?
— A umarł.
— A ilu was tu jest słu by?
— Jest Szczepan i kucharz, prosz pana s dziego. Beze mnie. A ze mn to trzech.
— Pan umarł w pokoju na pi trze?
— Pewnie, e na pi trze — rzekł oboj tnie, podsycaj c ogie i wydymaj c mi siste
policzki.
— A wy gdzie picie?
Przestał dmucha i spojrzał — a spojrzał ju bystrzej.
— Szczepan pi z kucharzem przy kuchni, a ja sam w kredensie.
11
Otworzyła jakie drzwi — i musiałem kl kn z pochylon głow , ze skupieniem w
twarzy, podczas gdy ona stała z boku, uroczysta, nieruchoma, jakby okazuj c Przenaj wi tszy
Sakrament.
Zmarły le ał na łó ku — tak, jak umarł — tyle tylko, e uło ono go na wznak. Twarz sina,
obrz kła, wiadczyła o mierci wskutek uduszenia, jak zwykle przy atakach sercowych.
— Uduszony — szepn łem, cho widziałem dobrze, e atak sercowy.
— To serce, serce, panie. Umarł na serce…
— O, serce umie czasem zadusi … umie… — rzekłem ponuro. Wci stała, czekaj c —
wi c prze egnawszy si , zmówiłem modlitw , a potem (wci stała) powiedziałem cicho:
— Szlachetne rysy!
R ce jej tak zadygotały, e wypadało chyba znów je ucałowa . Nie zareagowała
najl ejszym poruszeniem, stoj c w dalszym ci gu, jak cyprys, zapatrzona gdzie w cian
bole nie — a im dłu ej tak stała, tym trudniej było unikn okazania cho cokolwiek serca.
Wymagała tego zwykła przyzwoito , nie mo na było si wymówi . Podnosz si z kolan,
str cam niepotrzebnie jaki pyłek z ubrania, pokasłuj cicho — ona za wci stoi. Stoi w
zapami taniu milcz ca, z oczami w słup, jak Niobe, ze wzrokiem przykutym do wspomnie ,
zmi ta, rozmamłana, a u nosa pojawia si male ka kapka i dynda, dynda… jak miecz
Damoklesa — a wiece kopc . Po paru minutach spróbowałem si odezwa z cicha —
poderwała si , jakby j co ugryzło, post piła par kroków i znowu stan ła. Ukl kłem. Có za
niezno na sytuacja! Có za dylemat dla człowieka tak wra liwego, a przede wszystkim tak
dra liwego jak ja! Nie pos dzam j o wiadom zło liwo , niemniej jednak, nikt nie
zaprzeczy, była w tym zło liwo . Nikt mi nie przekona! Nie ona sama — to jej zło liwo
napawała si bezczelnie tym, e ja tu kryguj si przed ni i przed trupem.
Kl cz c o dwa kroki od tego trupa, pierwszego, którego nie mogłem si dotkn ,
patrzyłem jałowo na kołdr okrywaj c go gładko a po pachy, na r ce pieczołowicie uło one
na kołdrze — kwiaty doniczkowe stały w nogach łó ka, a twarz wyłaniała si blado z
wgł bienia poduszki. Przygl dałem si kwiatom, a potem patrzyłem znów w twarz zmarłemu,
lecz nic mi nie przychodziło do głowy, jak tylko ta jedna natr tna my l, dziwnie uporczywa,
e to jaka — z góry uło ona, teatralna scena. Wszystko wygl dało jakby wyre yserowane —
tam trup, dumny, nietykalny, spogl daj cy zamkni tymi oczami oboj tnie w sufit, obok —
bolej ca wdowa, tu — ja, s dzia ledczy, na kl czkach, jak zły pies, któremu zało ono
kaganiec „Co by było, gdyby tak wsta , podej , ci gn kołdr i obejrze — gdyby
przynajmniej dotkn — dotkn ko cem palca”. To ja my l — lecz powa na uczciwo
mierci przygwa d a do miejsca, bole i cnota chroni przed profanacj . — Precz! Nie
wolno! Wara! Na kolana! — Co to jest? — pomy lałem z wolna — kto to tak
wyre yserował? Ja jestem człowiek zwykły, pospolity — nie nadaj si do takich wyst pów.
Nie radz … Do diabła! — zastanowiłem si nagle — co za głupstwa! Sk d mi si to wzi ło?
Czy bym si zgrywał? Sk d u mnie taka sztuczno , afektacja — przecie ja na ogół jestem
zupełnie inny — czy ja si od nich zaraziłem? Co to jest — odk d tu przyjechałem, wszystko
we mnie wypada sztucznie i pretensjonalnie, jakby przedstawiane przez marnego aktora.
Zupełnie si straciłem w tym domu — okropnie si zgrywam. — Hm — szepn łem i znowu
nie bez pewnej teatralnej pozy (jakbym ju był wci gni ty w gr i nie mógł powróci do
normy) — nie radz nikomu… Nie radz nikomu robi ze mnie demona, bo gotów byłbym
przyj zaproszenie… Wdowa tymczasem wytarła nos i ruszyła ku drzwiom, mówi c co do
siebie i pochrz kuj c, machaj c r kami.
Gdy na koniec znalazłem si sam w swoim pokoju, zdj łem kołnierzyk i zamiast poło y
go na stole — cisn łem o ziemi , a potem jeszcze — rozmia d yłem nog . Twarz wykrzywiła
mi si i nabiegła krwi , a palce zacisn ły si kurczowo w sposób zupełnie dla mnie
niespodziewany. Najwidoczniej byłem w furii. O mieszyli mnie — szepn łem — w ciekła
baba… jak to oni wszystko zr cznie urz dzili. Hołdy sobie ka składa — po r kach
10
mało: ze wzrokiem opuszczonym, z twarzami nieruchomymi, w strojach zaniedbanych, on —
nie ogolony, one — nie uczesane, o brudnych paznokciach, stali, nic nie mówi c.
Chrz kn łem, szukaj c na gwałt odpowiedniego zagajenia, wła ciwego zwrotu, ale w głowie
akurat, jak to znacie, kompletna pustka, pustynia, oni za — czekaj , pogr eni w cierpieniu.
Czekaj , nie patrz c — Antoni stuka lekko palcami w blat stołu, Cecylia skubie wstydliwie
r bek brudnej sukni, a matka bez ruchu, jak skamieniała z owym surowym, nieust pliwym
wyrazem ma trony, — Zrobiło mi si nieprzyjemnie, cho przecie, jako s dzia ledczy, setki
zgonów załatwiałem w yciu. Lecz wła nie… jak powiedzie — co innego brzydki, przykryty
kołdr trup zamordowany, a co innego na katafalku] szanowny zmarły mierci naturaln , co
innego pewna bezceremonialno , a co innego mier uczciwa, przyzwyczajona do
wzgl dów, do manier, mier , e tak powiem, w całym swoim majestacie. Nie, powtarzam,
nie zmieszałbym si tak przenigdy, gdyby mi byli od razu wszystko powiedzieli. Ale zanadto
byli skr powani. Zanadto si bali. Nie wiem, czy dlatego po prostu, e byłem intruzem, czy
te odczuwali mo e pewien wstyd z racji mego urz du w tych okoliczno ciach, z racji
pewnej… rzeczowo ci, jak musiała we mnie wyrobi długoletnia praktyka, lecz w ka dym
razie — ten wstyd ich jako okropnie mnie zawstydził, zawstydził mnie, wła ciwie bior c,
zupełnie nieproporcjonalnie.
Wyj kałem co o szacunku i o przywi zaniu, jakie zawsze miałem do zmarłego.
Przypomniawszy sobie, e od czasów szkolnych nie spotkałem si z nim nigdy, o czym mogli
wiedzie , dodałem: — w czasach szkolnych. — Poniewa ci gle nic nie odpowiadali, a
przecie musiałem jako zako czy , jako zaokr gli , wi c nie znajduj c ju nic wi cej,
zapytałem: — Czy mog ujrze zezwłok? — a słowo ..zezwłok” zabrzmiało jako bardzo
nieszcz liwie. Zmieszanie moje najwidoczniej udobruchało wdow — rozpłakała si
bole nie i podała mi dło , któr l pokor ucałowałem.
— Dzi — rzekła półprzytomnie — dzi w nocy… Rano wstaj … wchodz … wołam —
Igna — Igna — nic, le y… Zemdlałam… Zemdlałam… A od tej chwili r ce mi dr bez
przerwy, O, niech pan spojrzy!
— Po co to, mamo?
— Dr … dr bez przerwy — podnosi ramiona.
— Mamo — znów odzywa si z boku, półgłosem, Antoni.
— Dr , dr — dr same, o, dr , jak
— To nic nikogo… nikomu nic… to wszystko jedno. Wstyd! — wyrzuca z siebie brutalnie
i nagle odwraca si , odchodzi. — Antosiu! — woła z przestrachem matka — Cecylko, za
nim… — A ja stoj , patrz , na roztrz sione r ce, nie mam zupełnie nic do powiedzenia i
czuj , e si trac , mieszam coraz bardziej.
Wdowa rzekła naraz cicho: — Pan chciał… Wi c chod my… tam… Zaprowadz pana. —
Zasadniczo uwa am — dzisiaj, gdy na zimno rozpatruj t spraw — e wtedy miałem prawo
do siebie i do mych kotletów, to jest, e mogłem i nawet powinienem był odpowiedzie : —
Słu — ale naprzód doko cz kotletów, gdy od południa nie miałem nic w ustach. Mo e,
gdybym tak odpowiedział, odwróciłby si bieg wielu tragicznych wypadków. Lecz czy moja
wina, ze tak mi sterroryzowała, i kotlety moje, zarówno jak ja sam, wydały mi si czym
trywialnym i niegodnym wspomnienia i tak byłem z nagła zawstydzony — e do dzi
rumieni si , my l c o tym wstydzie.
Po drodze na pierwszym pi trze, gdzie le ał umarły, szeptała do siebie: — Straszne
nieszcz cie… Cios, cios okropny… Dzieci nic nie powiedziały. Dumne s , trudne, skryte,
nie chc wpuszcza byle kogo do serc, wol zagry si same. Po mnie to wzi ły, po mnie…
Ach, eby tylko Anto nie zrobił sobie jakiej krzywdy! Twardy jest, zawzi ty, nie da nawet
dygota r kami. Nie pozwolił tkn ciała — a przecie trzeba co przedsi wzi , zarz dzi .
Nie płakał, wcale nie płakał… Ach, eby chocia raz zapłakał!
9
cho by konwencjonalnym u miechem): — Ale owszem, prosimy bardzo. — Có to?
Wygl dało dziwnie doprawdy — jakby byli na mnie obra eni, lub jakby si mnie bali, lub
jakby litowali si nade mn , lub te jakby si za mnie wstydzili… Wci ni ci w fotele unikali
mego wzroku, a tak e nie patrzyli na siebie, z najwy sz przykro ci znosili moje
towarzystwo — zdawało si , e zaprz tni ci s jedynie sob i cały czas nic tylko dr , abym
nie powiedział czego , co by ich mogło urazi . Zacz ło mnie to w ko cu denerwowa . Czego
oni si boj , co jest we mnie takiego? Có to za przyj cie, arystokratyczne, strachliwe i
dumne? Gdy za zapytałem o cel mojej wizyty, tj. o pana K., brat spojrzał na siostr , a siostra
na brata, jakby ust puj c sobie pierwsze stwa — wreszcie brat przełkn ł lin i rzekł
wyra nie, wyra nie i uroczy cie, jakby to nie wiem co było: — Owszem, jest w domu.
Zupełnie, jakby mówił: — Król, Ojciec mój, jest w domu!
Kolacja te była nieco dziwaczna. Podana została niedbale, nie bez wzgardy dla jedzenia i
dla mnie. Apetyt, z jakim, zgłodniały, zmiatałem dary Bo e, zdawał si wzbudza zgorszenie
nawet w uroczystym słu cym Szczepanie, nie mówi c ju o rodze stwie, które, milcz c,
przysłuchiwało si odgłosom, jakie wydawałem nad talerzem — a wiecie, jak ci ko
przełyka , gdy kto słucha — mimo woli ka dy k sek zapada si w gardło z okropnym
bulgotem. Brat miał na imi — Antoni, a siostra — panna Cecylia.
Wtem patrz — któ to wchodzi? Zdetronizowana królowa? Nie, to matka, pani K., sunie
wolno, podaje mi r k zimn jak lód, spogl da z cieniem dostojnego zdziwienia i siada bez
słowa. Jest to osoba za ywna, mała, nawet tłusta, typu tych starych matron wiejskich,
nieubłaganych na punkcie wszelkich zasad, a zwłaszcza towarzyskich — i spogl da na mnie
surowo z bezmiernym zdziwieniem, jakbym miał nieprzyzwoit sentencj wypisan na czole.
Cecylia robi ruch r k usiłuj cy tłumaczy , czy usprawiedliwi — lecz ruch zamiera w
połowie, atmosfera za staje si jeszcze sztuczniejsza i ci sza.
— Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu… tej chybionej podró y — rzekła naraz
pani K. — jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem królowej, której zaniedbano zło y trzeciego
pokłonu — jakby jedzenie kotletów stanowi miało crimen laesae maiestatis!
— Kotlety wieprzowe w domu pa stwa s doskonałe! — odparłem w zło ci, gdy mimo
woli robiło mi si coraz bardziej ordynarnie, głupio i nieswojo.
— Kotlety — kotlety…
— Anto jeszcze nic nie powiedział, mamo — wyrwało si naraz cichej jak trusia,
nie miałej Cecylii.
— Jak to — nie powiedział? Jak to — nie powiedziałe ? Jeszcze nie powiedziałe ?
— Po co to, mamo? — szepn ł Antoni, zbladł i zacisn ł z by, jakby miał siada na fotelu
dentysty.
— Antosiu…
— Ale bo… Po co? To oboj tne… nie warto — zawsze b dzie czas — powiedział i
zamilkł,
— Antosiu, jak e mo na, jak e — nie warto, co te ty, Antosiu?
— To nikogo nic… To wszystko jedno…
— Biedaku ty! — szepn ła matka, gładz c go po włosach; ale odtr cił szorstko jej r k . —
M mój — rzekła sucho, zwracaj c si do mnie — umarł dzisiejszej nocy. — Co?!… Wi c
umarł? Wi c dlatego! Przerwałem jedzenie — odło yłem nó i widelec — połkn łem pr dko
k sek, który miałem w ustach. — Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał telegram na stacji!
Spojrzałem na nich: wszyscy troje — czekali, skromnie i powa nie, ale — czekali, z twarzami
surowymi, zamkni tymi, z zaci ni tymi ustami; czekaj sztywno — na có oni czekaj ? Ach,
prawda, przecie trzeba zło y kondolencj !
Było to tak niespodziewane, e w pierwszej chwili zupełnie straciłem kontenans.
Zmieszany, podniosłem si z krzesła i wybełkotałem niewyra nie co jak: — Bardzo mi
przykro… Bardzo… Przepraszam. — Zamilkłem, ale oni jeszcze nic na to, jeszcze im było za
8
Z
BRODNIA Z PREMEDYTACJ
Zim ubiegłego roku zmuszony byłem odwiedzi obywatela ziemskiego Ignacego K. dla
załatwienia pewnych spraw maj tkowych. Uzyskawszy parodniowy urlop, powierzyłem
swoje funkcje s dziemu—asesorowi i zadepeszowałem: — Wtorek, szósta wieczór, prosz o
konie. — Tymczasem — przyje d am na stacj , a koni nie ma. Dowiaduj si — telegram
mój został wr czony w nale ytym porz dku. Poprzedniego dnia odebrał go adresat we
własnej osobie. Volens nolens musiałem wynaj prymitywn bryk , załadowa na ni waliz
i neseser — a w neseserze miałem buteleczk wody kolo skiej, flakon Vegetalu, mydło
toaletowe z zapachem migdałów, pilnik i no yczki do paznokci — i oto przez cztery godziny
tłuk si przez pola w nocy, w ciszy, w czasie odwil y. Trz s si w miejskim palcie,
szcz kam z bami, patrz na plecy furmana i my l — tak nadstawia pleców! Tak wiecznie,
cz sto w bezludnej okolicy, by odwróconym plecami i zdanym na wszelki kaprys siedz cych
z tyłu!
Wreszcie zaje d amy przed drewniany dwór wiejski — ciemno, tylko na pierwszym
pi trze wieci si okno. Stukam do drzwi — zamkni te, stukam mocniej — nic, cisza.
Opadaj mi psy podwórzowe i musz rej terowa na bryk . Z kolei zaczyna dobija si mój
wo nica.
— Niezbyt go cinnie — my l .
Na koniec otwieraj si drzwi i ukazuje si wysoki, w tłej postawy m czyzna, około
trzydziestki, z blond w sikiem, z lamp w dłoni.
— A co to? — pyta, jakby zbudzony ze snu. podnosz c lamp .
— Czy pa stwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H.
— H? Jaki H? — wpatruje si we mnie. — Niech pan jedzie z Bogiem — mówi nagle z
cicha, jakby dojrzał jaki znak szczególny — oczy jego uciekaj w bok, r ka silniej zaciska
si koło lampy. — Z Bogiem, z Bogiem, panie! Niech Bóg prowadzi! — i po piesznie cofa
si do wn trza.
Powiedziałem ju ostrzej:
— Przepraszam pana. Wczoraj wysłałem depesz o moim przyje dzie. Jestem s dzia
ledczy H. Pragn si widzie z panem K. — a je li nie mogłem wcze niej przyjecha , to
dlatego, e nie przysłano po mnie koni na stacj .
Odstawił lamp .
— A prawda — odpowiedział po chwili, zamy lony, ton mój nie zrobił na nim adnego
wra enia. — Prawda… Pan telegrafował… Prosimy bardzo.
Co si okazało? e, jak mi powiedział w przedpokoju młody człowiek (który był synem
gospodarza), e po prostu… zupełnie zapomnieli o moim przyje dzie i o depeszy otrzymanej
poprzedniego dnia rano. Sumituj c si i grzecznie przepraszaj c za najazd, zdj łem palto i
powiesiłem na kołku. Zaprowadził mi do małego saloniku, gdzie na nasz widok zerwała si z
sofy, z lekkim „ach”, młoda kobieta. — Moja siostra. — A, bardzo mi miło! I rzeczywi cie —
bardzo miło, gdy kobieco , cho by nawet i bez adnych ubocznych zamiarów, kobieco ,
powiadam, nigdy nie zawadzi. Ale r ka, któr mi podała, jest spocona — kto kiedy widział
podawa m czy nie spocon r k ? — a kobieco sama, pomimo wdzi cznej twarzyczki,
jaka , nie wiem, spocona i oboj tna, bez adnej reakcji, rozmamłana i nie uczesana.
Zasiadamy na czerwonych, staro wieckich mebelkach i zaczyna si wst pna konwersacja.
Lecz zaraz pierwsze, uprzejme frazesy natrafiaj na nieokre lony opór, i zamiast po danej
potoczysto ci, wszystko si rwie, zacina. Ja: — Pa stwo zapewne zdziwili si , słysz c
stukanie do drzwi o tej porze? Oni: — Stukanie? A, rzeczywi cie… Ja, grzecznie: — Bardzo
mi przykro, e niepokoiłem pa stwa, ale musiałbym chyba cał noc je dzi po polach, jak
Don Kiszot, ha, ha! Oni (sztywno i cicho i nie uwa aj c za stosowne powita mego arcika
7
Za nim! Tak, za nim! Wsz dzie za t moj gwiazd przewodni ! Lecz pytanie, czy powróc
ywy z tej podró y, wzruszenia te s zbyt silne. Mog skona nagle na ulicy, pod płotem, a w
takim razie — trzeba napisa karteczk — niech trupa mego ode l pod adresem mecenasa
Kraykowskiego.
6
I spiesznie wsiadł do taksówki. Ach, te taksówki! Jeden z panów si gn ł do kieszeni.
Wstrzymałem go ruchem r ki.
— Nie jestem ebrakiem ani idiot . Mam godno — a jałmu n przyjmuj tylko od
mecenasa Kraykowskiego.
Powzi łem plan hipnozy, stałej, konsekwentnej presji za pomoc tysi ca drobnych faktów,
mistycznych wskazówek, które nie przenikaj c do wiadomo ci wytworzyłyby pod wiadomy
stan konieczno ci. Rysowałem kred na murze domu, w którym mieszkała, strzałk i du e K.
Nie b d wyłuszczał wszystkich mych intryg mniej lub wi cej zr cznych, została spowita
sieci dziwnych wydarze . Subiekt w magazynie mód zwracał si do niej niby przez pomyłk
— pani mecenasowo! Stró , spotkany na schodach, powiedział, e s dzia Krajewski…
zapytywał, czy odesłano parasol. Krajewski — Kraykowski, s dzia — mecenas, trzeba by
ostro nym, kropla dr y głaz. Nie wiadomo, jakim cudem przynosiła z miasta na sukni wo
mecenasa, jego o ywczy zapach toaletowy fiołkowego mydła i wody kolo skiej. Lub na
przykład taki wypadek: pó no w nocy dzwoni telefon — zrywa si ze snu, biegnie i słyszy
nieznajomy, rozkazuj cy głos — natychmiast! — i nic wi cej. Albo wetkni ty w drzwi
wistek, a na nim — nic, urywek wiersza: „Znasz–li ten kray, gdzie cytryna dojrzewa?”
Lecz stopniowo traciłem nadziej . Mecenas przestał j odwiedza — zdawało si , e na
nic moje wysiłki. Przewidywałem ju moment ostatecznej kapitulacji i bałem si ; czułem, e
nie b d mógł si z tym pogodzi . Obraza mecenasa w tym punkcie to byłaby rzecz, której
bym nie zniósł, chocia by on si tym nie przej ł. Byłaby to dla mnie ostateczna zniewaga,
krzywda i ha ba. Ostateczna — tak, ostateczna, dobrze si wyraziłem. Nie mog c w ni
wierzy , dr ałem jednak przed nieuchronnym, zbli aj cym si ko cem.
I rzeczywi cie… Jest jednak jaka łaskawo ! I, ach, jacy byli przemy lni — a swoj drog
mam al do mecenasa, dlaczego tak si z tym ukrywał, czy nie wiedział, e cierpi ?
Przypadek? O, nie, to nie był przypadek, serce raczej! Wracałem wieczorem Alejami do
domu — wtem co mi tkn ło, by wst pi do parku. Wła ciwie powinienem był wcze niej
poło y si do łó ka, gdy nazajutrz o wicie miałem przybi do drzwi mecenasa złocon
tabliczk z napisem — MECENAS KRAYKOWSKI, ale co tkn ło mnie: do parku.
Wszedłem — i w samym ko cu, za stawem, ujrzałem… ach, ach! ujrzałem jej du y kapelusz
i jego melonik. A, smarkacze, łobuzy utrapione, a łotrzyki! Wi c podczas gdy ja si
m czyłem, oni spotykali si tutaj w sekrecie przede mn — i jak zr cznie! Musieli
posługiwa si taksówkami! — Skr cili w boczn alejk i usiedli na ławeczce. Zaczaiłem si
w krzakach. Niczego si nie spodziewałem, o niczym nie my lałem — nie chciałem nic
wiedzie , skuliłem si tylko pod krzakiem i liczyłem li cie pr dko, bez zastanowienia, jakby
mnie wcale nie było.
I nagle — mecenas obj ł j , przycisn ł i szepn ł:
— Tutaj — natura… Czy słyszysz? Słowik. Teraz, pr dzej — póki piewa… Do wtóru, w
takt pie ni słowiczej… Ja prosz !
I potem… ach, to było kosmiczne, nie wytrzymałem — jakby wszystkie moce wiata
spi ły si we mnie wi tym szale stwem, jakby potworny stos, stos elektryczny, stos
pacierzowy, czy stos ofiarny, u yczył mi straszliwego wstrz su — zerwałem si i zacz łem
krzycze na cały głos, na cały park:
— Mecenas Kraykowski j …! Mecenas Kraykowski j …! Mecenas Kraykowski j …!
Wszcz ł si alarm. Kto biegł, kto uciekał, ludzie wysun li si naraz ze wszystkich stron
— a mnie złapało raz, drugi, trzeci, ci ło mnie z nóg i zata czyłem, jak jeszcze nigdy, z
pian na ustach, w drgawkach i konwulsjach — bachiczny taniec. Co si potem działo, nie
pami tam. Ockn łem si w szpitalu.
Miewam si coraz gorzej. Ostatnie prze ycia zm czyły mnie. Mecenas Kraykowski
wyje d a jutro w tajemnicy przede mn (lecz ja wiem) do małej, górskiej miejscowo ci w
Karpatach Wschodnich. Chce przypa w górach na par tygodni i s dzi, e mo e zapomn .
5
Po kilku dniach mecenas Kraykowski (było to w pustej ulicy, pó nym wieczorem)
zatrzymał si , odwrócił i czekał z lask . Nie wypadało si cofa — szedłem wi c dalej, cho
jaka omdlało rozsnuwała si po mnie — a chwycił za rami , potrz sn ł, wal c lask o
ziemi .
— Co znacz te idiotyczne paszkwile? Czego si pan czepia? — krzykn ł. — Czemu pan
włóczy si za mn ? Co to jest? Wybij lask ! Ko ci połami !
Nie mogłem mówi . Byłem szcz liwy. Przyj łem to w siebie jak komuni i zamkn łem
oczy. Tylko w milczeniu — nachyliłem si i nadstawiłem pleców. Czekałem — i prze yłem
par chwil doskonałych, jakie dane by mog jedynie komu , kto ju zaprawd niewiele dni
ma przed sob . Kiedy si wyprostowałem, odchodził pr dko, stukaj c lask . Z sercem
przepełnionym, w nastroju łaski i błogosławie stwa wracałem pustymi ulicami. Za mało —
my lałem — za mało! Wszystko za mało! Jeszcze — jeszcze wi cej!
I skrucha domieszała si do wdzi czno ci. Oczywi cie! Poczytała list mój za n dzny
frazes, za głupi art i pokazała go mecenasowi. Zamiast pomóc — zaszkodziłem, a wszystko
dlatego, em zbyt wygodny, gnu ny, za mało daj z siebie — za mało powagi i
odpowiedzialno ci, nie umiem natchn zrozumieniem.
„Pani!
A eby pani uprzytomni , aby trafi do sumienia — o wiadczam, e pocz wszy od dzisiaj
b d stosował rozmaite samoudr czenia. (posty itp.) tak długo, póki to nie nast pi. Pani jest
bezczelna! Jakich słów mam u y , by wytłumaczy konieczno , powinno , psi obowi zek?
Czy długo jeszcze potrwa? Co ma znaczy ten upór? Sk d ta pycha?!”
A nazajutrz, przypomniawszy sobie wa ny szczegół, napisałem:
„Perfumy tylko «Violette». On to lubi.”
Odt d mecenas przestał odwiedza doktorow Gryzłem si , po nocach nie spałem. Nie
jestem naiwny. Orientuj si dobrze w wielu rzeczach, o co nikt by mnie nie pos dził — zdaj
sobie spraw na przykład, jakie wra enie wywrze mo e taki list na osobie wiatowej i
wieckiej, jak była doktorowa. Umiem nawet w najwy szych momentach uniesienia
u miechn si cichap k — lecz có st d? Czy przez to moje cierpienie mniej było
dojmuj ce, a m ki, które sobie zadałem, mniej bolesne? Czy oburzenie moje mniej istotne?
Cze dla mecenasa mniej prawdziwa? O, nie! Có jest istotne? ycie, zdrowie? Wi c
przysi gam, e z tym samym cichap k u mieszkiem oddałbym i ycie, i zdrowie za to, by
ona… by ona uczyniła zado A mo e ta kobieta miała skrupuły etyczne? Czym jest głupia
etyka wobec mecenasa Kraykowskiego? Na wszelki wypadek postanowiłem uspokoi j i pod
tym wzgl dem! „Pani musi! Doktor — to zero, powietrze.” Ale u niej to nie była etyka, to
była po prostu pycha lub wreszcie bezsensowne fochy samicy i brak zrozumienia wi tych
spraw elementarnych. Przechadzałem si pod jej oknami — co działo si tam za zapuszczon
firank (gdy wstawała pó no), w jakim znajdowała si stadium? Kobiety s zbyt
powierzchowne! Próbowałem magnetyzmu: — musisz, musisz — powtarzałem raz za razem,
spogl daj c w okno — dzi jeszcze, jeszcze dzi wieczorem, je li m a nie b dzie w domu.
— Wtem, nagle, przypominam sobie, e przecie mecenas pragn ł mnie obi , e je li wtedy
na ulicy nie uczynił tego — to mo e z powodu braku czasu? Rzucam wi c wszystko i p dz
do s du, sk d, jak wiem, wyjdzie za chwil . Istotnie wychodzi po paru minutach z dwoma
panami, a wówczas zbli am si i, milcz c, nadstawiam grzbiet.
Zawisa nade mn zdumienie obu panów, lecz nie dbam o to — cho by i cały wiat!
Przymykam oczy, tul ramiona i czekam ufnie — lecz nic nie spada. Wreszcie bełkoc ,
j kaj c si w płyty chodnika:
— Mo e teraz? Zawsze, zawsze, zawsze..
— To jaki idiota — rozci ga si nade mn głos jego. — Co za roztargnienie!
Zapomniałem, e mam konferencj ! Pomówimy innym razem, egnam panów, masz tu par
groszy, mój człowieku. Moje uszanowanie!
4
,,ja prosz ” tak wymowne i nieodparte, tak kulturalne, a nieznosz ce sprzeciwu, jakby
dwuwyrazowa kronika wszelkich mo liwych tryumfów. A paznokcie miał ró owe, jeden
szczególnie, u małego palca. — Dopiero koło drugiej po północy wróciłem do domu i
rzuciłem si w ubraniu na łó ko. Byłem przesycony, przepełniony, zmia d ony, dostałem
czkawki, W głowie mi szumiało, a delikatne potrawy rozsadzały oł dek. Orgia! Orgia i
u ywanie, hulanka! Noc w restauracji — szeptałem — nocna hulanka! Po raz pierwszy —
nocna hulanka! Przez niego — i dla niego!
Odt d codziennie przesiadywałem na werandzie mleczarni, czekaj c na mecenasa i
szedłem za nim, gdy si ukazał. Kto inny nie mógłby mo e po wi ci sze ciu, siedmiu godzin
na czekanie. Lecz ja czasu miałem pod dostatkiem. Choroba, epilepsja, była jedynym moim
zaj ciem, a i to — zaj ciem od wi tnym, na marginesie sznureczka dni — poza tym adnych
innych obowi zków, czas miałem wolny. Nie odci gali mi , jak innych, krewni, znajomi ł
przyjaciele, kobiety i ta ce, poza jednym jedynym ta cem — w. Walentego — nie znałem
ta ców ani kobiet. Skromny dochodzik wystarczał na moje potrzeby, a zreszt istniały dane,
e wyn dzniały mój organizm nie wytrzyma długo — po có wi c miałbym oszcz dza ? Od
rana do wieczora dzie wolny, niezatrudniony, jakby nieustaj ce wi to, czas w
nieograniczonej ilo ci, ja — sułtan, godziny — hurysy… Ach, przyb d nareszcie — mierci!
Mecenas był łakomy i trudno wypowiedzie , jak to było pi kne; zawsze wracaj c z s du do
domu zachodził do cukierni i zjadał tam dwie napoleonki — podpatrywałem go przez szyb
wystawow , jak stoj c przy bufecie wsuwał je do ust ostro nie, by nie powala si kremem, a
potem oblizywał delikatnie palce lub wycierał papierow serwetk . Długo zastanawiałem si
nad tym i w ko cu — wszedłem kiedy do cukierni.
— Pani zna mecenasa Kraykowskiego? Jada tu dwie napoleonki. Tak? Otó płac
napoleonki za miesi c z góry. Jak przyjdzie, prosz nie przyjmowa pieni dzy, a tylko
u miechn si : „ju załatwione”. To nic, po prostu, widzi pani, przegrałem zakład.
Nazajutrz przyszedł jak zwykle, zjadł i chciał zapłaci — odmówiono przyj cia —
zirytował si i wrzucił pieni dz do puszki dobroczynnej. Có mi to szkodzi? — Czcza
formalno — wolno mu dawa , ile chce, na bezdomne dzieci, nie zmieni to faktu, e zjadł
dwie moje napoleonki. Lecz nie b d tu opisywał wszystkiego, bo zreszt , czy mo na opisa
wszystko? To było morze — od rana, do wieczora, a tak e cz sto i w nocy. Było dzikie, jak
na przykład, gdy raz usiedli my naprzeciwko siebie, oko w oko, w tramwaju; i słodkie, gdym
mógł odda jak przysług — a czasem i mieszne. mieszne, słodkie i dzikie? — tak, nic nie
jest tak trudne i delikatne, tyle wi te nawet, co osobowo ludzka, nic nie mo e si równa
tej zachłanno ci tajemnych zwi zków, które rodz si mi dzy obcymi nikłe i
bezprzedmiotowe, by sku nieznacznie potworn wi zi . Wyobra cie sobie mecenasa, który
wychodzi z publicznego pisuaru, si ga po pi tna cie groszy i dowiaduje si , e rachunek —
ju uregulowany. Có odczuwa wtedy? Wyobra cie sobie, e na ka dym kroku natrafia na
oznaki kultu, na cze i słu b koło siebie, na wierno i elazne poczucie obowi zku, na
zapami tanie. Ale doktorowa! M czyło mnie straszliwie post powanie doktorowej. Czy nie
przemawiały do niej jego zaloty, czy wykałaczka i cocktail w Polonii nie zrobiły na niej
adnego wra enia? Najwidoczniej nie zgadzała si — kiedy , zauwa yłem, wyszedł od niej
w ciekły, z przekrzywionym krawatem… Có za kobieta! co zrobi , jak j nakłoni , jak
przekona , by dobrze od razu zrozumiała, by poj ła do gł bi, jak ja pojmuj , by odczuła. Po
długich wahaniach zdecydowałem, e najlepszy b dzie — anonim.
„Pani!
Jak e mo na? Post powanie pani jest niezrozumiale, nie, tak jak pani post powa nie
wolno! Czy pani nieczuła na te kształty, ruchy, modulacje, na ten zapach? Pani nie chwyta tej
doskonało ci? Od czegó pani jest kobiet ? Ja, na miejscu pani, wiedziałbym, co do mnie
nale y, gdyby raczył tylko kiwn palcem na moje małe, n dzne, niemrawe, kobiece ciałko.”
3
wreszcie zobaczyłem go koło trzeciej, w szarym, eleganckim ubraniu, z laseczk . Ach, ach —
szedł i pogwizdywał, a czasem machał laseczk , machał laseczk … Natychmiast zapłaciłem
rachunek i wybiegłem za nim — i podziwiaj c lekko falisty ruch jego pleców,
rozkoszowałem si tym, e nie wie o niczym, e to moje, wewn trzne. Ci gn ł za sob smug
toaletowego zapachu, był wie y — wydawało si niemo liwo ci uzyska z nim jakie
zbli enie. Lecz i na to znalazła si rada! Postanowiłem: je li skr ci na lewo, kupisz sobie t
ksi k „Przygod ” Londona, o której marzysz tak dawno — a je li na prawo, nigdy nie
b dziesz jej miał, nigdy ju , cho by j dostał za darmo, nie przeczytasz z niej jednej
stroniczki! B dzie stracona! O, godzinami mógłbym wpatrywa si w to miejsce na jego szyi,
gdzie ko cz si włosy równ lini i nast puje biały kark. Skr cił na lewo. W innych
okoliczno ciach pobiegłbym zaraz do ksi garni, lecz teraz szedłem dalej za nim — a tylko z
uczuciem niewysłowionej wdzi czno ci.
Widok kwiaciarki nasun ł mi now ide — wszak mogłem, zaraz, natychmiast — le ało to
w mojej mocy — wyprawi mu owacj , dyskretny hołd, co , czego mo e i nie zauwa y. Lecz
có st d, e nie zauwa y? Wszak nawet pi kniej — uczci w tajemnicy. Kupiłem bukiecik,
wyprzedziłem go — a jak tylko wszedłem w orbit jego wzroku, równy, oboj tny krok stał si
dla mnie niepodobie stwem — i rzuciłem mu nieznacznie pod nogi par nie miałych fiołków.
i oto znalazłem si nagle w przedziwnej sytuacji: szedłem wci dalej i dalej, nie wiedz c, czy
on idzie za mn , czy mo e skr cił, lub wszedł do bramy, a nie miałem siły si odwróci — nie
odwróciłbym si , cho by od tego zale ało nie wiem co, w ogóle wszystko — a kiedy wreszcie
przemogłem si , udałem, e gubi kapelusz i zawróciłem — jego ju za mn nie było.
Do wieczora yłem tylko my l o Polonii.
Wszedłem tu za nimi do bogatej sali i usiadłem przy s siednim stoliku. Przeczuwałem, e
to b dzie mnie drogo kosztowało, lecz ostatecznie (my lałem) wszystko jedno i mo e — nie
po yj dłu ej ni rok, nie potrzebuj oszcz dza . Od razu mnie spostrzegli; panie były nawet
na tyle nietaktowne, e zacz ły szepta , natomiast on — nie zawiódł moich oczekiwa . Nie
obdarzył mnie cieniem uwagi, emablował, chylił si ku damom, to znów rozgl dał si ,
obserwuj c inne kobiety. Mówił z wolna, ze smakiem, przegl daj c kart :
— Zak ski, kawior… majonez… pularda… Ananas na wety — czarna kawa, pommard.
chablis, koniak i likiery.
Zadysponowałem.
— Kawior — majonez — pularda — ananas na wety — czarna kawa, pommard, chablis,
koniak i likiery.
Trwało to długo. Mecenas jadł du o, zwłaszcza pulardy — musiałem si zmusza —
doprawdy, my lałem, e ju nie b d mógł podoła i z trwog patrzyłem, czy jeszcze
dobierze.
Dobierał ci gle i jadł smacznie, du ymi k sami, jadł bez miłosierdzia, popijaj c winem, a
w ko cu stało si to dla mnie prawdziw m czarni . My l , e nigdy ju nie b d mógł
patrze na pulard i nigdy nie zdołam przełkn majonezu, chyba — chyba e znów
pójdziemy kiedy razem do restauracji, a w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno,
wtedy wytrwam. Wypił te mas wina, a zacz ło mi si kr ci w głowie. Lustro odbijało
jego posta ! Jak wspaniale si nachylał! Jak zr cznie i umiej tnie przyrz dzał sobie cocktail!
Jak elegancko, z wykałaczk w z bach, artował! Na ciemieniu miał zamaskowan łysin ,
r ce wypieszczone z sygnetem na palcu, głos gł boki, baryton, mi kki, pie ciwy.
Mecenasowa nie wyró niała si niczym, była — rzec mo na — niegodna, natomiast
doktorowa! Zauwa yłem od razu, e głos jego, gdy zwracał si do doktorowej, przybierał
bardziej mi kkie i okr głe tony. Ach, ach! rzecz jasna! Doktorowa była jak stworzona dla
niego, w ska, w owa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym kobiecym kaprysem. A w jego
ustach słowo — pazurki, brzmiało doskonale, czu było, e lubi, e urnie. Pazurki, kobitka,
lumpka, birbant, lampart, bibosz — ha, ha, bibosz z kochanego doktorka! I — „ja prosz ”, to
2
T
ANCERZ MECENASA
K
RAYKOWSKIEGO
Trzydziesty ju i czwarty raz wybrałem si na przedstawienie operetki „Ksi na
Czardaszka” — a poniewa było pó no, pomin łem ogonek i wprost zwróciłem si do
kasjerki: — Kochana pani, pr dziutko dla mnie, jak zwykle, na galeri — wtem kto wzi ł
mnie z tyłu za kołnierz i zimno — tak, zimno — odci gn ł od okienka i popchn ł na
wła ciwe miejsce, tj. tam, gdzie ko czył si ogonek. Serce zabiło mi mocno, zabrakło tchu —
czy to nie jest mordercze, gdy kto zostanie naraz wzi ty za kołnierz w publicznym lokalu?
— lecz obejrzałem si : był to wysoki, wy wie ony, pachn cy jegomo z przystrzy onym
w sikiem. Rozmawiaj c z dwiema eleganckimi damami i jednym panem, ogl dał wie o
kupione bilety.
Wszyscy spojrzeli na mnie — i musiałem co powiedzie .
— Czy to pan był łaskaw? — spytałem tonem mo e ironicznym, mo e nawet
złowró bnym, lecz poniewa nagle osłabłem, spytałem za cicho.
— H ? — spytał, nachylaj c si ku mnie.
— Czy to pan był łaskaw? — powtórzyłem, lecz znowu — za cicho.
— Tak, ja byłem łaskaw. Tam — na koniec. Porz dek! Europa! — a zwracaj c si do pa ,
zauwa ył: — Trzeba uczy , niestrudzenie uczy , inaczej nie przestaniemy by narodem
Zulusów.
Ze czterdzie ci par oczu i rozmaitych twarzy — serce biło mi, głos zamarł, skierowałem
si do wyj cia — w ostatniej chwili (błogosławi j , t chwil ) — co przesun ło si we mnie
i wróciłem. Stan łem w ogonku, kupiłem bilet i zd yłem akurat na pierwsze takty
przygrywki, ale tym razem nie uton łem, jak zwykle, dusz w przedstawieniu. Podczas gdy
ksi na Czardaszka piewała, uderzaj c w kastaniety. przeginaj c tułów i dysz c, a
wykwintni młodzie cy z podniesionymi kołnierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod
jej wzniesionym ramieniem — ja, patrz c na majacz c w pierwszych rz dach parteru głow
o wypomadowanych blond włosach, powtarzałem — ach, to tak!
Po pierwszym akcie zeszedłem na dół, oparłem si lekko o parapet orkiestry i —
poczekałem troch . Wtem — ukłoniłem si . Nie odpowiedział. A wi c jeszcze jeden ukłon —
potem zacz łem rozgl da si po lo ach i znów — ukłoniłem si , gdy nadszedł odpowiedni
moment. Wróciłem na gór , dr ałem, byłem wyczerpany.
Wyszedłszy z teatru, przystan łem na chodniku. Wkrótce si ukazał — egnał si z jedn z
pa i z jej m em: do widzenia si z kochanym pa stwem, a wi c koniecznie — ja prosz ! —
jutro o dziesi tej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym umie cił drug dam w taksówce i
sam miał wsiada , gdy ja podszedłem. — Przepraszam, e si narzucam, ale mo e byłby pan
łaskaw podwie mnie kawałek, ja tak lubi dobr jazd .
— Prosz si odczepi ode mnie! — krzykn ł,
— Mo e pan by mnie poparł — zwróciłem si spokojnie do szofera. Niezwykły spokój
czułem w sobie. — Ja lubi … — ale samochód ju ruszał. Cho mam niewiele pieni dzy,
zaledwie na konieczne potrzeby, wskoczyłem w nast pn taksówk i kazałem jecha za nimi.
— Przepraszam — rzekłem do stró a br zowej, czteropi trowej kamienicy — wszak to
in ynier Dziubi ski wszedł przed chwil ?
— Sk d, panie — odparł — to mecenas Kraykowski z on .
Wróciłem do siebie. Tej nocy nie mogłem zasn — kilkadziesi t razy przemy lałem całe
zaj cie w teatrze i moje ukłony i odjazd mecenasa — przewracałem si z boku na bok w
stanie czujno ci i wzmo onej działalno ci, która nie pozwala zasn , a jednocze nie wskutek
uporczywego kr cenia si w kółko, jest jakby drugim snem na jawie. Zaraz nazajutrz rano
wysłałem wspaniały bukiet ró pod adresem mecenasa Kraykowskiego. Naprzeciwko domu,
w którym mieszkał, była mała mleczarnia z werand — przesiedziałem tam cały ranek i
W
ITOLD
G
OMBROWICZ
Z
BRODNIA Z PREMEDYTACJ
C
OPYRIGHT BY
R
ITA
G
OMBROWICZ
,
1989