Moje świadectwo
Czytając pański cykl ,,Pytania Czytelników”, odnoszę wrażenie, że jest pan człowiekiem głęboko wierzącym. Czy było tak zawsze, a jeśli nie, to co wpłynęło na pańskie przekonania?
Chociaż niełatwo pisać o swoich życiowych doświadczenia i wewnętrznych przeżyciach, postaram się w miarę krótko i szczerze opowiedzieć, jak doszło do tego, że jestem człowiekiem wierzącym.
Zacznę od tego, że mimo wychowania religijnego nigdy tak naprawdę nie byłem związany z Kościołem. Przeciwnie, już od dziecka odczuwałem wyraźną niechęć do praktyk kościelnych, na przykład do spowiedzi. Nie mogłem pogodzić się z tym, że muszę przystępować do konfesjonału wbrew własnej woli, więc czyniłem to niechętnie, z przymusu, przedstawiając kapłanowi prawie zawsze tę samą listę grzechów. Męczyła mnie również liturgia eucharystyczna. Z zainteresowaniem słuchałem jedynie tekstów biblijnych oraz co ciekawszych kazań. Wszystko inne - jak wystrój kościoła (figury, obrazy), procesje, szaty liturgiczne, szczególnie czarne odzienie księży i zakonnic oraz wiele innych elementów liturgicznych (np. litanie, modlitwy różańcowe) - budziły we mnie niewytłumaczalną (na tamten czas) niechęć.
Niechęć ta jeszcze bardziej wzrosła po śmierci mojej mamy (miałem wtedy prawie dziesięć lat) i zamieszkaniu - rok później - w domu macochy. Od tego czasu coraz mniej myślałem również o Bogu. Jedynie, kiedy w okolicy pojawiali się bliżej mi nieznani innowiercy propagujący Biblię i swoją literaturę, zacząłem zastanawiać się, skąd u nich tyle poświęcenia i odwagi. Tym bardziej że zazwyczaj byli oni wyzywani od ,,kociarzy” (chociaż nikt na moje pytania nie umiał mi odpowiedzieć, dlaczego tak ich się nazywa). Nie mogłem pojąć, skąd tyle nienawiści do ludzi, którzy chcieli dzielić się swoimi przekonaniami. Zadawałem sobie (czasami i znajomym) pytanie: dlaczego nikt z nimi nie chce rozmawiać? Uważałem bowiem, że skoro są w błędzie - jak wszyscy wokoło twierdzili z księdzem proboszczem na czele - to tym bardziej powinno się z nimi rozmawiać, aby im to wykazać. Niestety, zamiast tego ksiądz przestrzegał, aby w ogóle z nimi nie dyskutować i nie przyjmować ich literatury z Biblią włącznie, bo to - jak głosił - ,,heretycka Biblia”! Poza tym, prawie wszyscy jednogłośnie powtarzali, że innowiercy to zdrajcy, którzy za grube dolary sprzedali wiarę swoich ojców. Dodam jedynie, że bardzo mi się to nie podobało, w jaki sposób ich traktowano. W konsekwencji zaś dało mi to nie tylko wiele do myślenia, ale jeszcze bardziej oddaliło mnie od Kościoła.
Zerwałem też z nim prawie na dobre w dziewiętnastym roku życia. W następnych trzech latach tylko okazyjnie uczestniczyłem w jakichś ceremoniach kościelnych, gdy były one powiązane z uroczystościami rodzinnymi. Faktycznie jednak nie tylko zerwałem z Kościołem, ale również z dnia na dzień stawałem się coraz bardziej sceptycznie nastawiony do wiary w Boga. Przyczyniła się zaś do tego m.in. lektura książek Zenona Kosidowskiego, Artura Sandauera oraz Fryderyka Nietzschego. Naturalnym następstwem było więc moje odejście w stronę ateizmu. Interesowałem się co prawda różnymi religiami, ale wyłącznie w celach poznawczych. Z podobnym nastawieniem czytałem też Biblię. Uważałem ją jednak raczej za zbiór mitów, baśni i legend, niż za księgę zawierającą objawienie Boże. Poza tym nie istniały dla mnie żadne świętości. Takie pojęcia jak grzech lub wyrzuty sumienia były dla mnie pustą abstrakcją. Ponieważ zaś miałem dobrą pracę w branży geodezyjno-kartograficznej oraz mnóstwo zainteresowań, od muzyki rockowej począwszy, a na starożytnych religiach kończąc, byłem w sumie człowiekiem szczęśliwym, a w dodatku bardzo towarzyskim. Nie stroniłem więc od tzw. uciech. Można powiedzieć, że ,,nic, co ludzkie, nie było mi obce”. Tym bardziej że wyznawałem modną wtedy zasadę: ,,Żyj szybko, umieraj młodo”. Ten stan rzeczy trwał do początku 1982 roku. Nic nie wskazywało więc na to, aby w moim życiu miało dojść do jakieś radykalnej zmiany.
Wkrótce jednak miało się to zmienić. Już bowiem od początku Nowego Roku (1982), inspirowany różnymi bodźcami z zewnątrz, coraz częściej zacząłem zastanawiać się nad własnym życiem, nad jego sensem i celowością. Zarówno moje zainteresowania, towarzyskie życie, jak i imprezy suto zakrapiane alkoholem, przestały mnie bawić. Mało tego, zacząłem odczuwać wyrzuty sumienia, a więc coś, z czego zawsze sobie kpiłem. Krótko mówiąc, miotały mną mieszane uczucia i naprawdę nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Ten bolesny wewnętrznie stan potęgował się z każdym dniem. Doszło nawet do tego, że nie widziałem powodu dla którego miałbym dalej żyć, tym bardziej że miałem również coraz większe problemy ze zdrowiem. Dziwne było jednak to, że w tym stanie ducha równocześnie odzywała się we mnie jakaś niewytłumaczalna tęsknota za innym życiem. Myślałem: gdyby tak tylko można było cofnąć czas i wszystko zacząć od nowa.
Chociaż wiedziałem, że po ludzku jest to niemożliwe, jednak tęsknota ta nie tylko mnie nie opuszczała, ale wręcz przerodziła się pragnienie. Dawałem temu wyraz w pisanych i komponowanych przez siebie balladach. Pisałem więc o nowo narodzeniu i duchowej przemianie, choć ani przez chwilę nie kojarzyłem tych pojęć z ewangelicznym przesłaniem, które mówi: ,,jeśli się nie nawrócicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios” (Mt 18.3) oraz: ,,Musicie się na nowo narodzić” (J 3.7).
Co więcej, niedługo potem, owa tęsknota za jakościowo innym życiem przerodziła się w przekonanie, że już wkrótce nadejdzie taki czas, kiedy będę całkowicie wolny od wszelkich szkodliwych nawyków, nałogów i zgubnego dla mnie towarzystwa. Przy jakieś okazji powiedziałem nawet o tym swoim kolegom z biura, z którymi najczęściej imprezowałem. Pamiętam, że kiedy na miesiąc wcześniej powiedziałem im, iż od 1 sierpnia 1982 r. rzucam palenie, a miesiąc później również wszelkie trunki, koledzy zareagowali śmiechem. Nie wierzyli, że to mówię na serio. Kiedy zaś stało się to faktem, niektórzy oczekiwali jedynie na moją porażkę.
Ale to był dopiero początek! Bowiem wraz z tymi decyzjami, a właściwie wraz z wewnętrzną motywacją i mocą, która niejako popychała mnie do powyższych decyzji, następowały dalsze niezrozumiałe (wówczas) dla mnie zmiany. Po każdej pozytywnej decyzji dotyczącej zmiany mojego stylu życia i postępowania, podejmowałem następne. Zmiany te były tak znaczące, że nawet moi znajomi stwierdzili, że mnie nie poznają i nie pojmują, co się ze mną stało.
Ja też nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że skończył się mój wcześniejszy koszmar. Znikły wyrzuty sumienia i odczuwałem wewnętrzną radość. Dodam, że chociaż wciąż szukałem odpowiedzi na pytanie, kim jestem, oraz coraz częściej myślałem o Bogu, nie byłem wtedy jeszcze człowiekiem w pełni tego słowa znaczenia wierzącym. Początkowo nawet nie łączyłem tej cząstkowej przemiany z Bogiem. Tym bardziej że nie miałem absolutnie żadnego kontaktu ani z Kościołem katolickim, ani z jakąkolwiek inną wspólnotą wyznaniową. Myśl o Bogu jako sprawcy mojej wewnętrznej przemiany pojawiła się jednak jeszcze we wrześniu.
Pewnej niedzieli pomyślałem sobie, że skoro jestem innym człowiekiem, to być może należałoby pójść do lokalnego kościoła. Zakładałem, że być może coś się zmieniło przez te lata w Kościele katolickim. Tak się jednak złożyło, że nie było mi dane wejść do środka. Zrezygnowałem bowiem z tego zamiaru w chwili, gdy zobaczyłem jak ksiądz zagania z zaplecza dzieci do kościoła, używając do tego celu rózgi. Scena ta od razu przypomniała mi podobne przeżycia w dzieciństwie. Od razu zrobiłem więc w tył zwrot i tak skończyła się moja próba powrotu do Kościoła katolickiego.
Bóg najwidoczniej miał wobec mnie inny plan. Pięć minut później, obok rynku miejskiego natknąłem się bowiem na stoisko kolporterów Pisma Świętego, wokół których zgromadzonych było sporo ludzi zainteresowanych Biblią. Przyznam szczerze, że w minionych tygodniach niejednokrotnie ocierałem się o to stoisko. Mimo zainteresowania ich literaturą, nigdy jednak nie zatrzymałem się na dłużej. Zawsze bowiem coś odwracało moją uwagę. Tym razem miałem wreszcie okazję, aby zatrzymać się na chwilę. Pomyślałem sobie, że przejrzę jedynie, co mają do zaoferowania i przy okazji posłucham, o czym dyskutują ze zgromadzonymi. Niespodziewanie jednak pewna starsza kobieta zaczęła złośliwie wykrzykiwać pod adresem kolporterów oraz ostrzegać zainteresowanych, aby nie kupowali od nich Pisma Świętego, bo to - jak krzyczała - ,,sekciarska Biblia”. Prawdę mówiąc, chociaż chciałem zachować anonimowość, nie wytrzymałem jednak i powiedziałem do niej: ,,Jak pani śmie tak mówić? Przecież Biblia jest jedyna. Są tylko różne przekłady Pisma Świętego, a ten właśnie należy do najpopularniejszych” (była to tzw. Biblia Warszawska).
Po moich słowach, którymi sam byłem zaskoczony, kobieta ucichła. Następnie wywiązała się rozmowa, w wyniku której nawiązałem bliskie kontakty z protestancką (adwentystyczną) społecznością wyznaniową. Po roku mojego zaangażowania się w życie tej społeczności, podjąłem naukę w seminarium duchownym, które ukończyłem w 1986 r.
Tak oto stałem się człowiekiem wierzącym. Moja wiara po prostu wyrosła z bezpośredniego doświadczenia mocy Boga (por. Łk 11.20; Rz 1.16; 1 Kor 4.20). To znaczy, że decydujący wpływ na to, że stałem się człowiekiem wierzącym, miał przede wszystkim Bóg, który oddziaływał na mnie Duchem swoim (J 16.8) poprzez szczególne okoliczności (o których tu zaledwie wspomniałem), ,,sprawiając [we mnie] chcenie i wykonanie” swojej woli (Flp 2.13), a także przez ewangeliczne słowo prawdy (Kol 1.5; Hbr 4.12-13), które w odpowiednim momencie padło na spulchnioną już doświadczeniami glebę mojego serca i wydało owoc (Łk 8.15). Oczywiście, w dziele tym nieobojętna była również usługa człowieka duchowo odrodzonego, no i wreszcie moja decyzja (Rz. 10.14-17; Dz 8.26-38)). To ona bowiem ostatecznie była odpowiedzią na Bożą inicjatywę i Jego słowo. Jedno jest pewne: nie stałem się wierzącym na wskutek indoktrynacji religijnej, ani z powodu lęku przed śmiercią lub potępieniem, ani też ze względu na jakiekolwiek korzyści w doczesności lub wieczności, lecz wyłącznie na skutek wewnętrznego doświadczenia mocy Bożej, która uczyniła mnie ,,nowym stworzeniem” (2 Kor 5.17). Nie zaplanowałem więc sobie, że pewnego dnia, tygodnia, miesiąca czy roku uwierzę w Boga. Przeciwnie, stało się tak jak powiedział Jezus do uczniów swoich: ,,Nie wy mnie wybraliście, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was, abyście szli i owoc wydawali” (J 15.16). A zatem ja jedynie odpowiedziałem na Jego dzieło i słowo. Dodam, że to samo uczynić może każdy. ,,Prawdziwa [bowiem] światłość oświeca każdego człowieka” (J 1.9). Trzeba tylko rozpoznać czas Bożego nawiedzenia i przyjąć Zbawiciela (Łk 19.41-44), który od czasu do czasu puka do drzwi naszych serc (Ap 3.20) i mówi: ,,Każdy, kto pije tę wodę, znowu pragnąć będzie; ale kto napije się wody, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki” (J 4.13-14).
Sam tego doświadczyłem. Jedno mogę więc powiedzieć: nie Kościół, nie ludzie i nie wykształcenie teologiczne uczyniło mnie człowiekiem wierzącym, lecz Bóg, który zapełnił pustkę i tęsknotę za nowym życiem. On to bowiem - jak napisał ap. Paweł - rozpoczął we mnie dobre dzieło i przyobiecał doprowadzić je do końca (Flp 1.6).
Bolesław Parma