Konopnicka Opowiadania


Banasiowa.

Dym.

Utwór rozpoczyna obraz, jaki widzi z okna matka Marcysia. Przed oczami ma fabrykę, w której od niedawna, na stanowisku kotłowego, pracuje jej syn. Uwagę wdowy przykuwa nieodmiennie dym, wydostający się z fabrycznego komina: [i] Ile razy spojrzała w okno swej izdebki, tyle razy widzieć go mogła, jak z ogromnego komina fabryki walił siwym słupem.[/i] Dla zwykłych przechodniów nic on nie znaczy. Jednak dla bohaterki niesie w sobie informacje o tym, co robi jej syn: [i]Ale dla niej dym ten miał szczególne znaczenie, mówił do niej, rozumiała go, był w jej oczach niemal żywą istotą.[/i]
Wdowa wyobraża sobie jak ciężką pracę wykonuje jej dziecko i spokojnie oczekuje na jego przybycie do domu. Czas wypełniają jej domowe obowiązki. Również Marcyś dostrzega dym wydobywający się z komina rodzinnego domu. Ten widok kojarzy mu się z posiłkiem, przygotowywanym przez troskliwą matkę. W trakcie krótkiej przerwy w pracy, Marcyś spieszy do domu, na obiad. Przybiega i już od progu krzyczy: Mamo jeść! Skromny posiłek złożony z zupy i chleba natychmiast znika ze stołu. Matka je nieco wolniej, by, kiedy syn skończy, zaproponować mu swoją porcję. Dawała do zrozumienia, że jedzenie jej nie smakuje i prawie wszystko oddawała dziecku. Dla siebie zostawiała jedynie resztki: [i]Zdarzało się, że nie dojadał. Zlewała tedy resztę w glinianą ryneczkę i stawiała w kominku, tak aby syn nie spostrzegł tego. Tę resztę uważała już za wyłączną swoją własność i kiedy chłopak wyszedł, posilała się nią, ogryzając ostatki chleba.[/i] Po kilkuminutowej przerwie Marcyś wraca do pracy w fabryce. Dopiero wieczorem przychodzi czas na wspólną kolację i krótką rozmowę. Zmęczenie jednak szybko daje o sobie znać. Marcyś zasypia tuż po odmówieniu modlitwy. Jego matka jeszcze długo po tym szepcze „Zdrowaśki” przed wiszącym w izbie obrazem Matki Boskiej. Wstawała również przed Marcysiem - rankiem, [i]po drugim pianiu koguta[/i]. Przygotowywała polewkę dla syna i szeptała godzinki. Budziła go dopiero wtedy, gdy gwizd dobiegający z fabryki oznajmiał zakończenie nocnej zmiany. Te rytuały powtarzały się nieodmiennie przez siedem dni w tygodniu. Czas płynął w monotonnym, jednostajnym rytmie.
Pewnej nocy Marcysia wyrwał ze snu koszmar. Obudził się z krzykiem i usiadł na pościeli. Matka natychmiast znalazła się przy jego łóżku. Długi czas nie mogła uspokoić syna. Chłopcu przyśniło się, że uderzył w niego piorun: [i]Piorun, mamo - mówił cichym, urywanym głosem taki czerwony, straszny jak smok. Na piersi mi padł, mamo... taki straszny... czerwony...[/i] Matka na poczekaniu wymyśliła wyjaśnienie nocnego widziadła. By uspokoić syna powiedziała, że piorun oznacza zbliżające się wesele. Marcyś uwierzył w jej słowa, ale oboje nie położyli się już do łóżek. Ten ranek był szczególny. Marcyś miał nieco więcej czasu niż zwykle więc, kiedy jego matka przygotowywała śniadanie, gwizdał wszystkie znane piosenki razem z kosem, trzymanym w izbie. Wiele śmiechu i radości było tego ranka w domu ubogiej wdowy i Marcysia. Kiedy chłopak wyszedł, jego matkę ogarnął nagły strach, przenikliwe, dogłębne przeczucie zagrożenia. Zobaczyła jak syn przystanął i obejrzał się za siebie. Po chwili zniknął jej z oczu. Nagle [i] (...)rozległ się huk straszliwy. Zatrzęsły się ściany, posypał gruz z komina. Okienko z szczękiem wypadło. Wielki, iskrzasty słup dymu buchnął w niebo razem z fontanną cegieł i wielkimi odłamkami rozwalonego komina, wypełniając izbę przeraźliwym blaskiem. [/i] Z ulicy dobiegał przeraźliwy krzyk: [i]kotłowy zabity[/i].

W małej izdebce tuż obok fabryki stała skamieniała z rozpaczy matka. Długo po tym wydarzeniu siadywała przy oknie i obserwowała dym wydobywający się z fabrycznego komina. Gdy długo się weń wpatrywała przybierał mglistą postać jej zmarłego syna. Zrywała się wtedy ze stołka i wyciągała do niego ręce. [i]Ale mglistą postać wiatr unosił i rozwiewał ją gdzieś w błękitach...[/i].

Mendel Gdański.

Utwór rozpoczyna się sceną, w której stary Mendel patrzy na ruch uliczny i analizuje pojawienie się nowych postaci oraz cele drogi poszczególnych przechodniów. Zna on bowiem tę ulicę bardzo dobrze. Wie wszystko o jej przechodniach: dzieciach, śpieszących do szkoły, handlarkach, robotnikach i innych, gdyż już od 27 lat mieszka i prowadzi swój zakład introligatorski w tym właśnie miejscu. Zna wszystko i wszystkich i sam także jest powszechnie znany. W otoczeniu staruszka panuje atmosfera swojskości - na ulicę czy do zakładu rzadko zapuszcza się ktoś obcy. Najbliżsi sąsiedzi: zegarmistrz, student, powroźnik, straganiarka, syn gospodarza - wszyscy żyją ze sobą w ciepłych i życzliwych stosunkach.
Narrator sugeruje, że 67-letniemu staruszkowi jest tam dobrze. Poza takimi oznakami starzenia się, jak zgarbione plecy czy duszności, ma się Mendel Gdański całkiem nieźle. Zresztą kiedy doskwierają mu owe dolegliwości, wyjmuje fajkę i odpoczywa chwilę, paląc. Szczególne znaczenie ma dla niego sam dym, który, snując się, prowokuje do wspomnień. Przypomina się Mendlowi zmarła żona, dzieci, wnuki. Te smutki nosi on głęboko w sercu i próbuje o nich nie myśleć, poświęcając się pracy.
Gdy zaprzyjaźniona gospodyni przynosi mu obiad, nie je, ale czeka na małego, dziesięcioletniego wnuka, syna swojej nieżyjącej najmłodszej córki. Wnuczek jest oczkiem w głowie dziadka - widząc jego cherlawą posturę i skłonność do chorób Mendel nieustannie martwi się o jego zdrowie. Po obiedzie chłopiec siada do lekcji, a dziadek wraca do pracy, nieustannie jednak obserwując i dopieszczając małego ucznia.
Wszyscy odnoszą się z sympatią i szacunkiem do starego Żyda. Gdy kiedyś wyrostkom przyszło do głowy prześmiewać pod oknem modlitwy szabasowe, zawstydził ich przechodzący ksiądz, który, widząc modlącego się, uchylił kapelusza. Od tej pory nikt nie przeszkadzał Mendlowi.
Jednak przedwczoraj zdarzył się pewien niepokojący wypadek - wnuczek wrócił do domu bez czapki. Początkowo nie chciał powiedzieć, co się stało, ale w końcu wyznał, że zgubił ją uciekając przed chłopcem, który szydził z niego, że jest Żydem. Na te słowa dziadek wpadł z gniew i zaczął wyrzucać chłopcu, że głupi jest, jeśli wstydzi się swojego pochodzenia. Później nieco łagodniej tłumaczył, że jest takim samym mieszkańcem miasta, jak inni, i że bycie Żydem nie powinno powodować u niego poczucia wstydu. Ukochali to miejsce, jak własne, więc stanowi ono ich ojczyznę.

Jednak następnego dnia powrót chłopca ze szkoły wyglądał niespokojnie. Malec wrócił na całe szczęście zadowolony. Jednak chwilę później pojawił się dependent z głupkowatym zapytaniem, czy wie, że Żydów maja bić. Stary próbował obrócić wiadomość w żart, nie chcąc niepokoić dziecka. Wieczorem z kolei z ta samą nowiną pojawia się zegarmistrz. Na pytanie Mendla, dlaczego mieliby bić wszystkich Żydów, odpowiada, że są oni obcymi. Odpowiedź ta zraniła bardzo dotkliwie starca - pokazując swoje spracowane dłonie, mówi, że uczciwie pracuje i mieszka w Polsce, traktując ją jak swoją ojczyznę. Wywiązuje się dłuższa dyskusja, podczas której stary Żyd odpiera takie zarzuty, jak posądzanie o chytrość i interesowność. Stara się rozumować logicznie i jasno udowadniać słuszność swoich tez, na co głupkowaty zegarmistrz ma jedną odpowiedź: Żyd to jednak zawsze Żyd i do tego obcy. Wskazuje również, że Żydzi strasznie się mnożą. Na to Mendel opowiada dzieje swojego imienia: Mendlem nazwano go, gdyż urodził się jako 15 dziecko w rodzinie i był ich wtedy cały mendel. Wskazuje jednak na zmiany w świadomości Żydów: on sam miał już tylko 6 dzieci, a jego najmłodsza córka tylko jedno (tu pokazuje zegarmistrzowi swojego wnuka - Kubusia). Podkreśla przy tym, że nie tyle powinno chodzić o to, żeby ludzi mało się rodziło, ale o to, żeby oni dużo dobrego robili dla siebie i innych.
Przechodzi z kolei do wyjaśniania, dlaczego nazywa się Gdański. Gdański, dlatego że pochodząc z Gdańska, czyli „swój”. Ta sofistyczna argumentacja budzi wesołość zegarmistrza, ale go nie przekonuje. Po udaniu się małego Kuby na spoczynek, Mendel zmienia „taktykę” - nie bagatelizuje już zagrożenia, a stara się dowiedzieć czegoś więcej. Gdy na pytanie o to, kto rozprowadza informacje o zbliżających się prześladowaniach, otrzymuje odpowiedź, że mówią tak „ludzie”, Żyd znów nie może uwierzyć. Mówi, że to nie ludzie, ale [c]To powiada wódka, to powiada szynk, to powiada złość i głupota, to powiada zły wiatr, co wieje.[/c]Dlatego też on, wierząc w rozwagę mieszkańców miasta, będzie spał spokojnie. Zegarmistrz zbiera się szybko i wychodzi. Mendel nie śpi jednak spokojnie - najpierw idzie zajrzeć do pokoju, gdzie śpi Kuba, a następnie rozmyśla długo, pogrążony w niemej zadumie i smutku. Zmartwiony tak, że wygląda, jakby się w ciągu nocy o 10 lat postarzał.

Następnego dnia Mendel od rana pilnie pracuje w swoim zakładzie. Był jednak zmęczony nieprzespaną nocą. Dopiero gdy sąsiadka przyniosła mu poranną kawę, ożywił się nieco i poszedł obudzić wnuka, malec bowiem dopiero po jakimś czasie zasnął snem spokojnym i dlatego teraz zaspał. Zdenerwowany malec w obawie, że spóźni się do szkoły, szybko zjadł śniadanie i sposobił się do wyjścia, gdy z progu wepchnął go do izby student. Nadbiegł on z wiadomością, żeby nie wychodzić, bo Żydów biją. Zdenerwowany Mendel rzuca w twarz studentowi swoje żale: zapytuje go, dlaczego małemu nie wolno chodzić po ulicach, gdy on nic nikomu nie zrobił. Student wymyka się chyłkiem, pozostawiając starego bez odpowiedzi.
Mendel przeżywa załamanie - narrator relacjonuje, że wygląda, jakby go postrzelono. Jak zahipnotyzowany słucha odgłosów nadciągającego tłumu pijanych „katów”. Zapomina nawet o płaczącym malcu. Przypomina sobie o nim, gdy wystraszone dziecko wtula się w niego. Po chwili do zakładu Mendla wpadają znajome kobiety, każąc skryć się staremu i chłopcu. Przynoszą także obraz Matki Boskiej, bo tam, gdzie widać taki obraz, agresorzy nie wchodzą. Znają one bowiem długo swojego sąsiada i widzą w nim dobrego i pomocnego człowieka. Mendel jest wzruszony tym gestem, ale mówi, że nie chce stawiać krzyża i wstydzić się swojego żydostwa. Jeżeli ludzie ci są prawdziwymi chrześcijanami, to przed napaścią powstrzyma ich powaga siwej głowy starca i niewinność dziecka. Po tych słowach bierze małego za rękę i staje z nim w oknie swej izby.
Jego heroiczna postawa rozsierdza tłum, który interpretuje takie zachowanie jako wyraz buty i zniewagi. Wypływa z nich „czyste” zwierzęce okrucieństwo. Rzucony przez kogoś kamień trafia chłopca w głowę - zajmują się nim kobiety. Stary tymczasem stoi w oknie, płacząc i modląc się. Agresorzy rzucają się do ataku. Jednak na drodze staje im student, nie pozwalając napaść na Żyda. Tłum zaczyna się cofać. Przez otwarte okno student wskakuje do środka i zastępuje w oknie Mendla. Tłum wściekły odchodzi nie zrobiwszy nikomu nic więcej.
Tego wieczora nikt w domu Mendla nie pracował ani się nie uczył. Mały gimnazjalista leżał z obandażowana głową, a przy jego łóżku czuwał student. Mendel tymczasem milczał w kącie izby. Postawa ta zdenerwowała studenta. Wskazuje on, że przecież nikt nie umarł, że mały szybko wyzdrowieje i nie ma po czym rozpaczać. Po chwili milczenia staruszek odpowiada, że on ma po kim odprawiać modły żałobne. Umarło bowiem w nim uczucie, które pielęgnował przez 67 lat swojego życia, tzn. miłość do miejsca, w którym mieszka. Jego serce [c]umarło dla tego miasta.[/c]

Nasza szkapa - streszczenie

Do domu po pracy wraca zdenerwowany Filip Mostowiak - ojciec rodziny. Okazuje się, że skończyły się już zlecenia na przewożenie żwiru i odtąd, może swoją szkapą wozić jedynie piasek. Wszyscy domownicy - trzech synów: Felek, Wicek i Piotruś oraz chora matka - Anulka, są tą wiadomością zmartwieni. Dokucza im brak pieniędzy. W domu nie ma jedzenia. Funduszy nie starcza też na lekarstwa. Ojciec wpada na pomysł, aby sprzedać łóżko, na którym śpią chłopcy. Dzieci entuzjastycznie podchodzą do pomysłu (Felek swoim zwyczajem fika koziołki) - pomogą w zdobyciu pieniędzy i będą tak, jak ojciec spać na ziemi. Czują się przez to bardziej dorośli.
Jednak, gdy zdejmują siennik, zauważają brak dwóch desek i odchodzący bok łóżka. Przez te ubytki „handel” - miejscowy Żyd - najpierw w ogóle chce się wycofać z zakupu, w końcu zdecydowanie zmniejsza proponowaną kwotę i dodatkowo żąda poduszki. Ojciec pyta synów o zgodę, ale oni i z tego wyrzeczenia nic sobie nie robią; by to udowodnić wesoło rzucają się poduszką. Matka jednak dopomina się słabym głosem, by zostawić choć poszewkę. Po jej ściągnięciu okazało się, że niestety, poduszka jest rozpruta w jednym rogu, co znów zmniejszyło wartość przedmiotu. Ostatecznie po dołożeniu do całego zestawu kołdry, Żyd z ojcem dokonali transakcji. Chłopcy zaczęli chwalić się kolegom z podwórka w jakich warunkach będą spać, na co jeden z nich - Józek od krawca - „zgasił” ich przechwałki mówiąc, że on śpi na ziemi już od dwóch lat, co więcej, bez siennika. Od tego wszystko się zaczęło.
Za zarobione pieniądze udało się wezwać lekarza, kupić niezbędne medykamenty (stan matki ciągle się pogarszał) i jedzenie. Wieczorem chłopcy nie mogli doczekać się wypróbowania nowego posłania. Trudno było im się skupić na modlitwie. W końcu Felek ułożył się najbliżej pieca, Wicek przy ścianie (choć miał nadzieję, że to on zajmie miejsce Felka), Piotruś zaś leżał w środku. Ojciec z czułością przykrył synów swoim granatowym płaszczem. Było im naprawdę ciepło, dopiero nad ranem poczuli chłód. Zaczęli wiercić się i przeciągać płaszcz na swoją stronę. W końcu Piotruś rozpłakał się, więc matka wzięła go do siebie na posłanie.
Po kilku dniach „handel” ponownie odwiedził znajomą już rodzinę. Przyszedł „tylko” zapytać o zdrowie matki, ale przy okazji obejrzał dokładnie wszystkie sprzęty. Zaproponował kupno szafy. Państwo Mostowiakowie z trudem zgodzili się na kolejną transakcję. Nie wiedzieli innego wyjścia, ponieważ w domu brakowało pieniędzy na opał i jedzenie. Szafa stała w kącie, odkąd tylko chłopcy ją pamiętali… Jej zniknięcie odsłoniło kąt pełen „skarbów”- leżał tam guzik i nieżywa boża krówka. W miejscu po szafie, bielszym od reszty izby, ojciec przybił dwa gwoździe, na których powiesił sukienki matki - odświętną brązową i codzienną, modrą. Odtąd było to też dobre miejsce do zabawy w chowanego.

Stan matki pogarszał się z dnia na dzień. Lekarz zalecał jej jeść świeży rosół i mięso. Anulka wzbraniała się, ale Filip dbał o żonę. W tym też czasie „handel” zaczął przychodzić regularnie. Znany był wszystkim tak dobrze, że nawet Hultaj, pies stróża, już na niego nie szczekał. Kolejnymi przedmiotami, które nabył Żyd były cztery krzesła obiadowe. Nie mógł ich wziąć sam, więc poprosił o pomoc chłopców. Gdy już dotarli Ordynackie dostali od niego „trzygroszniaka”, byle by tylko sobie poszli.
Wyprawa ta spodobała się dzieciom. Felek nabrał szczególnej ochoty i zaczął podsuwać ojcu coraz to nowe pomysły na sprzedaż poszczególnych sprzętów - garnek, balię, zegar… Jego zachowanie zasmuciło rodziców.
Po pewnym czasie Felek zaproponował sprzedaż rondla, moździerza i żelazka. Zabrzmiało to jak profanacja, bowiem przedmioty te uchodziły za klejnoty rodzinne. Wicek opisuje je następująco: [i]Na półce wprost drzwi ustawione błyszczały olśniewające, złote prawie. Środkowe miejsce zajmował rondel. Jak zapamiętać mogę, nigdym nie widział, żeby się w tym rondlu co gotowało.(...) Co sobota wszakże czyściła go matka cegłą lub popiołem i tak świecący stał z wystawionym na izbę uchem, błyskając w same oczy, gdy się do stancji wchodziło. Przy nim stał moździeż z tłuczkiem z jednej strony, a żelazko z drugiej. Moździeż był równolatkiem moim. Kupił go ojciec, gdym na świat przyszedł, aby matkę uradować i dobre jej serce za syna okazać.[/i] W przekonaniu Wicka przedmioty te należały do rzeczy, które się ma raz na całe życie, jak chrzest, bierzmowanie, granatowy płaszcz ojca… Ojciec jednak nie zrugał Felka za tę propozycję. Posmutniał tylko. Pieniędzy nie starczało już na mięso dla matki. Udało się jedynie kupić kości na krupnik.
Następnego dnia Filip [i]przyszedł zziębnięty i zacierając skostniałe ręce, od proga zawołał: - Ciesz się, Anulku! Wisła tylko patrzeć, jak puści, bo się wiatr na zachód obrócił. Ale matka spojrzawszy na ojca klasnęła w ręce i aż na pościeli siadła. - Filip! - krzyknęła- a kożuch? [/i] Mąż wrócił bowiem bez okrycia. Anulka bardzo się zmartwiła i zdenerwowała, ale on próbował być wesoły i nic sobie nie robić z tego faktu. Łzy otarł ukradkiem... Wieczorem przyszedł do matki lekarz. Wypisał recepty i nakazał więcej palić w piecu. Filip natychmiast zrealizował zalecenie lekarza. Tego wieczoru w domu Mostowiaków było naprawdę ciepło. Ojciec przy matce był wesoły i pogodny, przygnębienie i niepokój okazywał, gdy znalazł się poza zasięgiem jej wzroku.

Niestety, mróz ciągle trzymał. Piotruś przestał chodzić do ochronki, grzał się tylko w nogach matczynego łóżka. Brakowało węgla, brakowało jedzenia. Pełen różnych skarbów kuferek, w którym przechowywane były brzytwy ojca, jego świąteczna jedwabna chustka, matczyne korale, sztuba z czerwoną podszewką, żółta serweta w kwiaty na stół, kapa na łóżko z zielonego persu, okazał się prawie pusty. Została w nim jedynie kawalerska harmonijka ojca. Tego dnia nie było śniadania, nie było też obiadu.
Po południu matka poprosiła Wicka, aby pobiegł do maglarki ze Szczygła i zaproponował jej kupno żelazka. Gdy już wychodził, poprosiła, by zapytał też o moździerz. Po chwili do listy dodała również rondel. Wicek spotkał w sieni Felka i bracia razem poszli sprzedać cenne przedmioty. Jednak maglarka odesłała chłopców z niczym. Sprowadzono zatem „handla”. On obejrzał, pokręcił nosem, nazwał te rzeczy „szmelcem” i zaproponował jedynie dziesięć złotych. Matka ze zdenerwowania wygoniła go i poleciła zawołać innego, Rudego, który kiedyś już kupił od Mostowiaków stół. Ten jednak zaproponował mniejszą kwotę. Przyszło jeszcze pięciu innych „handlów”, ale każdy następny dawał coraz mniej. Anulka spróbowała jeszcze sprzedać żelazko stróżce, ta jednak, pamiętając zapewne wcześniejszą odmowę, powiedziała, że grata nie chce. To jeszcze bardziej zezłościło matkę.
W końcu poleciła poszukać pierwszego „handla”, tego, który dawał najwięcej. Chłopcy nie musieli błądzić, bo Żyd stał na wprost bramy, jakby czekał aż go zawołają. Tylko teraz nie dawał dziesięciu, a [i]równe dziewięć zlotych[/i]. Felek dopilnował, by handlarz nie oszukał biedaków, za co dostał pochwałę.
Mrozy powoli odpuszczały i nocami było słychać pękający na Wiśle lód, jednak w mieszkaniu, wyczyszczonym, jak to mawiał Felek, [i]na glanc[/i] panowała ogromna wilgoć, więc wciąż trzeba było kupować węgiel. [i]Stancja nasza wypróżniła się do czysta.(…) Poszła gorsza matczyna suknia, poszedł zegar, poszła balia, a kiedy i płaszcz ojca granatowy poszedł, straciłem zupełnie wiarę w te rzeczy, które są "raz na całe życie", zwłaszcza po niedawnym doświadczeniu z żelazkiem[/i]. Matka czuła się coraz gorzej. Lekarstwa nie było. W końcu któregoś dnia ojciec wyjął z kuferka swoją harmonijkę. Siadł na łóżku matki i zaczął wygrywać piękne, wesołe melodie. Wspominali ze wzruszeniem dawne czasy - moment, gdy się poznali, zapowiedzi… Po pewnym czasie Anulka zasnęła, a Filip zaczął wygrywać coraz smutniejsze melodie. Już nie tylko on, ale i dzieci miały łzy w oczach. W końcu mężczyzna wstał i poszedł sprzedać ukochany instrument. Wrócił późno z lekarstwem, węglem i herbatą dla matki.

Rano chłopcy obudzili się w dobrych humorach. Felek ubierał się na sienniku. W tym momencie wszyscy zauważyli, że chłopiec bardzo urósł. On jednak stwierdził, że nie urósł, tylko specjalnie wciąga brzuch i chce pracować jako pajac. Dla udowodnienia, że się nadaje, fiknął koziołka, po czym powiedział bohatersko, że połowę swego chleba oddaje Piotrusiowi, który ciągle narzeka, że jest głodny. Bracia zaczęli śmiać się z malca. Matka jednak z troską stanęła w obronie dziecka. Ów nastrój wesołości przerwało wyznanie ojca, że trzeba sprzedać szkapę. Filip stwierdził, że nie spełnia już funkcji żywicielki rodziny, a jedynie dodaje kosztów. Dla wszystkich był to ogromny szok.
Chłopcy byli niezwykle związani ze zwierzęciem, a ona z nimi (szczególnie upodobała sobie Piotrusia); karmili ją, oporządzali, bawili się z nią, byli z niej dumni. Ich wspólne zabawy sprawiały radość wszystkim mieszkańcom. Powiedzenie [i]powiem szkapie[/i] było równoważne z [i]powiem mamie[/i]. Sprzedaż szkapy równała się zatem „końcowi świata” Chłopcy rodzice płakali. Przez jakiś czas nikt nie wspominał o oddaniu szkapy. Chłopcy z jeszcze większą troską podchodzili do niej, spędzając w stajni całe dnie, przyglądając się każdemu jej ruchowi.
Z matką było coraz gorzej; kaszlała coraz ciężej, zasypiała w ciągu dnia, mimo ciepła na dworze chwilami miała dreszcze. Doktor robił ojcu wyrzuty, że w izbie jest zimno i wilgotno, że powinna mieć świeże mleko, mięso, czasem wino, że powinien bardziej dbać o kobietę, bo w takich warunkach będzie z nią coraz gorzej… Ojciec stał tylko ze spuszczoną głową. W końcu wziął srebrny pieniądz z Matką Boską, który nosił w szkaplerzu i polecił kupić za to mleko i węgiel. Następnego dnia do stajni przyszedł Łukasz Smolik - stary, wysoki, bogaty człowiek, dorożkarz z Pragi, chrzestny Piotrusia. Chłopcy nie mieli wątpliwości w jakim celu. Nie mylili się, zaczął się targ. Smolik wytykał, że szkapa jest chuda, ze szpatem, ślepa na jedno oko. Próbował dopatrzyć się jeszcze innych rzeczy , ale ojciec zapewnił go, że nie chce oszukać nabywcy i nie zamierza ukrywać żadnych chorób zwierzęcia. W końcu dobili targu. Pan Łukasz, kiedy zauważył stan Anulki, zaoferował, że „w razie najgorszego” przewiezie ją za darmo na cmentarz. Ojciec odpowiedział milczeniem. Po sprzedaży ukochanego zwierzęcia, chłopców ogarnął ogromny żal.

Z matką było coraz gorzej. Ojciec co rano słuchał jej oddechu i sprawdzał, czy jeszcze żyje. Którejś nocy umarła cichutko tak, że nawet śpiący obok niej Piotruś niczego nie usłyszał. Sąsiadki, dowiedziawszy się o jej śmierci, zbiegły się wszystkie do izby. Litowały się nad chłopcami, głaskały ich po głowie, żałując sierot. Sklepikarka usłyszawszy skargę Piotrusia, że jest głodny, podarowała każdemu z braci po bułce. Dzieci, z jednej strony były oszołomione całą sytuacją i płakały po kątach. Z drugiej, gdyby nie to zamieszanie, to niezbyt odczułyby stratę matki, która przez pół roku leżała chora w łóżku. Wieczorem, po całem dniu zabiegania, ojciec długo siedział przy matce. Felek, który [i]przez cały dzień szastał i nastawiał, i z ludzi wydziwiał (...) - siedział teraz na sienniku, w otwartej na piersiach koszulinie, rękami sterczące kolana objął, patrzył w pustą izbę i płakał.[/i]
Rankiem bracia usłyszeli rżenie szkapy. Błyskawicznie ubrali się i wybiegli na dwór. Tam, razem ze szkapą, stał Łukasz Smolik, który właśnie częstował stróża tabaką. Felek objął ukochane zwierzę, chłopcy tulili i głaskali klacz. Ona także cieszyła się- parskała, rżała, strzygła uszami, stukała kopytem o bruk. W tym samym momencie zaczął bić dzwon i słychać było, dochodzące z sutereny, uderzenie młotka. Nim chłopcy zorientowali się co to wszystko znaczy, na wóz wniesiono trumnę.
Smolik powoził, ojciec szedł sam za trumną ze spuszczoną głową, czapką w ręku; chłopcy zaś wesoło biegali i szczebiotali przy szkapie. Przechodnie przystawali, dziwiąc się tak szczególnemu konduktowi. Łukasz kilkakrotnie krzyknął na chłopców, by szli za trumną, ale oni nie chcieli odstąpić od zwierzęcia. W takim orszaku dotarli na cmentarz. Musieli trochę poczekać, ponieważ grabarz nie zdążył wykopać grobu. Ojciec ze Stolikiem zestawili trumnę z wozu, chłopcy zaś zaczęli rwać szczaw zajęczy i babkę, które rosły nieopodal. Karmiły nimi klacz. Grób nie był jeszcze gotowy, ale zabrzmiał dzwonek, po którym pojawił się ksiądz z kościelnym niosącym krzyż i kropidło. Ksiądz zaczął modlitwę po łacinie, potem nakazał mówić razem z nim [i] Ojcze nasz [/i]. Ojciec z rękami i twarzą skierowaną ku niebu gorzko płakał. Felek, modląc się, nie spuszczał szkapy z oczu. Zapadła głęboka cisza, którą przerwał okrzyk Piotrusia: [i] - O, je!... je!... [/i], gdyż rzeczywiście zwierzę delikatnie jadło z rączki dziecka. Felek szybko skończył swoją modlitwę i dyskretnie podszedł do szkapy, kiwając przy tym na Wicka.

Kapłan pokropił trumnę i odszedł. Dół ciągle jeszcze nie był wykopany, bo grabarz trafił na glinę, co opóźniało pracę. Ojciec ciągle się modlił. Łukasz, zniecierpliwiony, pochylił się nad Filipem, szepnął mu coś do ucha, uścisnął rękę, po czym podszedł do szkapy. W tym czasie chłopcy zdążyli ją przystroić. Ruszyli niczym tryumfalny pochód - na przedzie kroczył Piotruś, który, oglądając się za siebie, deptał po małych, dziecięcych grobach. Po bokach klaczy, niczym dwaj giermkowie, kroczyli Wicek z Felkiem. Wóz toczył się wolno, a z tyłu, z coraz głuchszym łoskotem, padała ziemia na trumnę Anulki.

Marianna w Brazylii.

Miłosierdzie gminy

Zegar gminy lada moment pokaże godzinę dziewiątą. Gromadka ludzi czeka przed kancelarią na przybycie radcy Storcha. Widzą już jego filcowy kapelusz i laskę ze srebrną gałką. Obserwują, jak rozmawia z sędzią przy kawiarni Gehra. Ludzie, wciąż czekając, nawiązują rozmowy, pozdrawiają się wzajemnie. Jedni wchodzą wprost do kancelarii, inni siadają na słupkach przed nowym budynkiem i podziwiają go. Jest to szary, prosty, niemal kwadratowy gmach [i] ma na płaskim dachu niską, żelazną balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamiątkową tablicę z napisem. Napis ten; błyszczący wesoło złoceniem swych liter, przyciąga oczy ludzkie. Każdy prawie z przybyłych podnosi głowę i odczytuje go z powagą [/i]. Każdy z mieszkańców jest dumny z kancelarii, ponieważ ofiarował jakąś sumę na jej budowę, a dom stanowi wspólną własność mieszkańców i gminy. Uwagę przyciąga też zegar.
Nikt się zbytnio nie śpieszy. Każdy czuje się tu dobrze, dlatego przyszedł w stroju, w jakim pracuje: [i] rzeźnik Wallauer przyszedł w różowym dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Hösehli, w zielonym kitajkowym fartuchu, spiętymi na mosiężną haftkę z łańcuszkiem; wielu mimo rannego chłodu stawiło się na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak szła z targu, tak wstąpiła z koszykiem ogrodowizny i z nową szczotką pod pachą. A cóż? Wszak tu wszyscy swoi[/i]. Gdy zegar wieży Nowego Münsteru wybija trzy kwadranse, pojawia się radca razem ze swoim psem, seterem. Za radcą do kancelarii wchodzą czekające gromadki ludzi.
Od początku dzielą się na dwie grupy: zainteresowanych - tłoczących się przy żółtych drewnianych balaskach oddzielających część urzędową od nieurzędowej oraz ciekawych, którzy zajmują miejsce na ławkach rozmieszczonych dookoła sali. Taki podział nie jest jednak ostateczny, każdy może się namyślić i zabrać głos. Ważniejsi zawsze są „zainteresowani”, choć zazwyczaj jest ich mniej.
Obecni są: [i] powroźnik Sprüngli, który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał rozwinąć; jest Kägi Tobiasz, właściciel piwiarni "Pod Zieloną Różą"; jest piekarz Lorche; jest oberżysta z Mainau; jest Dödöli, właściciel winnic; jest Wetlinger Ürban, słodownik; jest Tödi Mayer, ślusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli, jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze [/i]. Każdy z nich potrzebuje pomocy przy codziennej pracy i każdy ma świadomość, że tu mogą zdobyć najtańszą siłę roboczą. Do owej grupy dołączyła jeszcze wdowa Knaus. Od czasu, gdy jej syn się ożenił potrzebuje pomocy; chętnie „z dobrego serca” wzięłaby do siebie jakiegoś biedaka, ale przecież „niedołęgi” za darmo w domu trzymać nie będzie, a zresztą nie na darmo gmina ma fundusze przeznaczone na pomoc ubogim.

Brakuje oczekiwanego przez wszystkich Probsta. W końcu radca - młody jeszcze, okazały szatyn z niewielką łysiną, mięsistą twarzą, rudawym wąsem, otwartym, jasnym spojrzeniem -jest gotowy do rozpoczęcia posiedzenia sekcji dobroczynności. Rozpoczyna licytację płomiennym przemówieniem, wychwalającym opiekuńczość ustaw gminy wynikającą z niezwykłego miłosierdzia jej mieszkańców. Jest to powód do chluby, bowiem często niesprawiedliwe, krzywdzące prawo w tej właśnie gminie zostało zastąpione przez miłosierdzie, które wyraża się w przygarnianiu nędzarzy, opuszczonych i dawaniu im szansy na lepsze życie.
Radca kończy swoje przemówienie słowami: [i] - Tak jest, moi panowie! piękne nasze ustawy wygnały z ziemi naszej żebraninę, a wprowadziły do niej miłosierdzie. Nie ma już opuszczonych! Nie ma już nędzarzy! Gmina jest ich matką, gmina jest ich żywicielką. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go wziąć do siebie? Niejedną posługę mieć można jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej członkowie czynili to darmo. Gmina gotową jest, podług ustaw swoich, przyczynić się do utrzymania tego starca [/i]. Potem nakazuje woźnemu wprowadzić kandydata, przebywającego do tej pory w małym, ciasnym pomieszczeniu służącym niegdyś za kozę. Zebranym ukazuje się postać dobrze znanego, starego tragarza Kuntza Wunderli. Pojawienie się mężczyzny wywołuje falę niezadowolenia, ponieważ jego kiepski wygląd zdaje się sugerować, że z tego człowieka nie będzie już pożytku. Kuntz jest niesamowicie wychudły, z trzęsącą się głową, zgiętymi ku przodowi kolanami, grzbietem zgiętym w pół, drżącymi, zgrabiałymi rękami kurczowo trzymającymi się uchwytów, by nogom pomóc stawiać kroki.
Kandydat jest bardzo wzruszony. Ponieważ nie wie, kto zostanie jego panem chce zachęcić wszystkich do licytacji. Chociaż jego oczy są stroskane, próbuje im nadać filuterny wygląd; chce pokazać, że jeszcze do czegoś się nadaje, nie stracił wszystkich sił, nie będzie darmo jadł chleba. Mimo tych wysiłków głowa trzęsie mu się coraz mocniej, ręce szukają podpory, a oczy zachodzą łzami; ale na twarzy wciąż pozostaje uśmiech. Zaczyna przekonywać do siebie przypatrujących mu się ludzi. Rzeczywiście wygląda nienajgorzej z ogoloną twarzą (dzięki brzytwie woźnego), w pożyczonym od woźnego kubraku i niebieskiej chustce. Co prawda będzie musiał oddać te przedmioty zaraz po licytacji, ale przecież gminie zależy na tym, aby kandydat zrobił jak najlepsze wrażenie, w przeciwnym razie mógłby nie znaleźć się „amator” na przyjęcie pod swój dach kogoś takiego.

aczyna się dyskusja. Kissling zwraca uwagę, że stary ledwo się trzyma. Tödi Mayer pyta Kuntza ile ma lat. Wunderli odpowiada szybko, że ma siedemdziesiąt cztery, dobrze wiedząc, że skończył już osiemdziesiąt dwa. Oberżysta nakazuje pokazać mu zęby, co wywołuje śmiech publiczności - te akurat ma zdrowe. Następnie każą mu machać pięścią; podczas tego ruchu słychać trzask stawów. W końcu, zwracając uwagę, że największym jego problemem są chore nogi polecają mu maszerować; wszystkich bawi ogromny wysiłek staruszka. Pomimo usilnych prób, nogi odmawiają posłuszeństwa, co wywołuje jeszcze większe salwy śmiechu wśród zgromadzonych; nawet siedzący w ławkach podeszli do balasek i śmieją się do rozpuku. Kuntz stara się bardzo, patrzy przed siebie i nagle w końcu sali dostrzega twarz syna, patrzy na swe dziecko jak urzeczony. To niespodziewane spotkanie zawstydza go jeszcze bardziej. Nie chce, by syn brał udział w licytacji. Zaczyna się trząść niczym liść na wietrze. Dobrze, że woźny pcha go i podtrzymuje jednocześnie. W końcu Wunderli zbiera się w sobie i staje na poprzednim miejscu; tu wygląda najbardziej korzystnie. Myśli Kuntza krążą wokół syna - przeraża go trochę zła synowa, ale umarłby wśród swoich i codziennie widziałby wnuki… W tej samej chwili zebrani dyskutują o jego wartości.
Radca wyczekuje na dobry moment i zaczyna licytację. Zachwala, że staruszek posłuży przy lżejszych pracach. Pierwszy zgłasza się powroźnik Sprüngli, żądając dopłaty dwustu franków. Jednak to zbyt wygórowane żądanie. Znów wywiązuje się krótka dyskusja na temat wad i zalet kandydata. W trakcie rozmowy oberżysta przywołuje nazwisko Probsta. Jest on znany w gminie z okrutnego traktowania pracowników. Kissling i Lorche zaczynają rozmawiać o Hänzlim- człowieku, którego Probst „wygrał” na licytacji.
Starzec powiesił się po kilku miesiącach pracy - prawdopodobnie z powodu upokorzeń, jakich doznał w domu gospodarza. Zebranie toczy się dalej. Po dłuższym namyśle sumę stu osiemdziesięciu pięciu franków proponuje piekarz Lorche, ale stawia warunek, że przynajmniej przez najbliższą zimę staruszek ma chodzić w swoim ubraniu. Propozycja ta przeraziła Kuntza, który posiada jedynie łataną, płócienną bluzę. Cenę przebija o pięć franków właściciel winnicy, podtrzymując warunek poprzednika. O następne pięć obniża Mayer pilnie potrzebujący parobka. Wtem z kąta pada suma stu sześćdziesięciu franków. Taka stawka wywołuje zdziwienie i zaciekawienie obecnych. Zebrani na licytacji zastanawiają się, kto ją zaproponował. Okazuje się, że do pierwszego rzędu przeciska się syn kandydata wraz z wnuczkiem starego. W Wunderlim strach miesza się z nadzieją. Wszyscy rozumieją zachowanie syna - za darmo nie stać go na utrzymanie ojca, ale z pomocą gminy z pewnością będzie mu łatwiej.

Po dłuższej chwili ciszy radca zaczyna kończyć licytację, gdy sumę zaproponowana przez syna przebija Mayer. Syn powoli cofa się z pierwszego rzędu, ale wnuczek spostrzega Kuntza i woła go. Syn zniża swoje żądanie do stu pięćdziesięciu franków. Ale Mayer nie ustępuje, proponując cenę niższą o kolejną piątkę. Usłyszawszy to, syn rezygnuje. Zasmucony jest i stary i - co dziwne - Mayer. Próbując jeszcze jakoś się wybronić pyta, czy jopa też należy do staruszka. Ten nie słyszy, o co go pytają, wpatrzony jest w oddalających się syna i wnuczka. Zaciska z całej siły powieki, [i]coś mu żre oczy; słonego coś, gorzkiego...[/i]. W końcu usłyszał. Pokazuje wzrokiem na kąt, w którym stoi woźny. Oburzenie udziela się wszystkim. Każą mu ściągać kubrak. Czynność ta przerasta staruszka, potrzebuje pomocy woźnego, który wyzywa go ze złością. Kuntz niezdarnie próbuje rozwiązać chustkę. Fakt, iż nie należy ona do mężczyzny jeszcze bardziej rozsierdza Mayera.
Wunderli stoi przed gminą [i]zawstydzony, zgnębiony, odarty z uroku.[/i] Szyja jego wydaje się tak cienka, że znów wzbudza powszechny śmiech. [i] - Ecce homo! - odzywa się kotlarz Kissling, który ma brata dozorcę w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje książki.Szeroki wybuch śmiechu przyjmuje to porównanie. Większość mniema, iż jest to przymówka do szczytu wznoszącego się poza Mythenami, Dużym i Małym, który się "Esse liomo" zowie, w przeciwieństwie do sękatego Pilatusa; w zgromadzeniu są tacy, którzy górę tę widzieli z bliska: Stary nie ma wprawdzie żadnego podobieństwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym śmieszniejsze! [/i] W końcu Mayer cofa słowo, nie zważając na protest radcy argumentuje, że woźny nie przybił jeszcze, więc transakcja nie uprawomocniła się.
Urzędnik próbował udobruchać Mayera, ale w tej chwili tryumfalnie wszedł oczekiwany przez wszystkich Probst. Spóźnienie tłumaczy tym, że zachorował jego parobek, w związku z czym sam musiał rozwieźć mleko. Zza okna odzywa się pies zaprzężony do wózka pełnego blaszanek z mlekiem. Probst budzi uznanie zgromadzonych. Obejrzawszy kandydata podaje swoją cenę: sto dwadzieścia pięć franków. Zapada cisza. Radca jest zachwycony, upewniwszy się, że nikt nie przebije tej ceny sprzedaje Kuntza Probstowi.
Chwilę później Wunderli stoi obok psa u dyszla mleczarskiego wózka, trzęsąc głową i drżącymi rękami próbując przełożyć przez siebie parcianą szleję.

Hanysek. Studium.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Konopnicka M, Opowiadania
Tematyka opowiadań M.Konopnickiej, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Tematyka opowiadań M. Konopnickiej (skrót), DLA MATURZYSTÓW, Pozytywizm
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
nowele konopnicka EFTG77H33VZH Nieznany
4 Księga Ezdrasza w polskiej literaturze XIX wieku (E Orzeszkowa oraz M Konopnicka i S Witwicki)
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun
Balsam dla duszy opowiadanie 1
opowiadanie
Bohater opowiadan

więcej podobnych podstron