1 Inny rodzaj magii Ida Lowry 2


Ida Lowry

Inny rodzaj magii

Część 1.

Migawki

1974 - 81

Lucy Potter nie miała lekkiego życia. Wręcz przeciwnie. Była najnieszczęśliwszą jedenastolatką na świecie. Oczywiście we własnym mniemaniu. Wnikliwa analiza, której nieustannie poddawała swoje losy, dostarczała na to niezbitych dowodów.

Po pierwsze — była sierotą. A jak wykazują liczne materiały źródłowe, droga życiowa żadnej sieroty nie jest usłana różami. Naprawdę bardzo brakowało jej rodziców. Zwłaszcza, że zupełnie ich nie pamiętała. Matka zmarła bowiem tuż po jej narodzinach, a ojciec? Nie miała pojęcia, co stało się z ojcem, ponieważ wszyscy uważali, że jest jeszcze za młoda, aby poznać prawdę o okolicznościach jego śmierci.

Po drugie — była pechową posiadaczką starszego brata, który uosabiał wszystkie cechy chłopca doskonałego. Tak przynajmniej twierdziła Ciotka. Litania jego zalet zdawała się nie mieć końca. Mądry, zdolny, wszechstronnie utalentowany, inteligentny, sprytny, błyskotliwy, dowcipny, towarzyski, pełen temperamentu. Jeszcze na dodatek całkiem przystojny — pomimo okularów i ciągle rozczochranych włosów. Lucy nie mogła się z nim równać pod żadnym względem. Wiary Belli w niezwykłe przymioty Jima nie były w stanie zachwiać nawet listy z Hogwartu, które nadchodziły z zadziwiającą regularnością i opisywały szczegółowo wybryki jej młodego wychowanka. Lucy podczytywała je sobie ukradkiem z wypiekami na twarzy i czuła ogromną zazdrość. Wynikało z nich bowiem niezbicie, że ukochany braciszek ma w szkole mnóstwo pasjonujących przygód, w których ona nie może brać udziału.

Po trzecie — była brzydka. Kiedy patrzyła w lustro, widziała pulchną kluchę o okrągłej twarzy i wystraszonych oczach. No i na dodatek te warkocze. Koszmar!

A po czwarte — była czarownicą. Dosyć kiepską, ale jednak czarownicą. Prawdę mówiąc, nikt nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Cała jej rodzina posiadała magiczne zdolności i dziwne byłoby, gdyby właśnie Lucy okazała się charłakiem. Jednakże ona sama czasami żałowała, że tak nie jest. Analizując bowiem przypadki, które w ciągu ostatnich kilkuset lat przydarzyły się członkom jej familii, doszła do wniosku, iż wolałaby mieć święty spokój, wieść mugolskie życie i zapomnieć, że istnieje coś tak niepojętego jak magia. Kilkakrotnie nieśmiało wspomniała o tym Ciotce, jednak jej stanowisko spotkało się z absolutnym niezrozumieniem. Bella patrzyła na nią ze zgrozą i powtarzała, że chyba świat się kończy, skoro Potterówna chce zostać mugolką! Następnie, by wzmocnić efekt swych słów, nie odzywała się do niej przez tydzień, wzbudzając tym samym w Lucy okropne poczucie winy.

Jednakże kilka dni temu wszystkie wątpliwości co do jej przyszłego życia zostały rozwiane. Dostała bowiem sowę z Hogwartu. Oznaczało to, że świat czarodziejów widzi w niej jednak jakiś potencjał. Skończyły się więc wszystkie dyskusje i rozważania. Ciotka, która najwyraźniej odetchnęła z ulgą, zabrała ją na ulicę Pokątną i skompletowała cały szkolny ekwipunek, włącznie z różdżką (włos jednorożca, wierzba, dziewięć cali). Opowiadała przy tym nieustannie jak to cudownie jest w Hogwarcie, wzywając Jima na świadka swoich słów. Brat niechętnie potakiwał i prawdopodobnie już obmyślał sto sposobów na to, jak się do niej w tej szkole nie przyznawać. Jedynym pocieszeniem był fakt, że mogła zabrać ze sobą ukochaną kotkę. Co prawda, Daisy była nie tylko jej ulubienicą, ale przecież w domu miało zostać jeszcze, co najmniej, pół tuzina kotów. Jest więc nadzieja, że Ciotka jakoś to rozstanie przeżyje. Ukradkiem próbowała zapakować do swojego kufra jeszcze klatkę z papugą, ale James odkrył jej zamiary i przypomniał, że do Hogwartu można zabrać tylko jedno zwierzątko. Tak więc unikatowa błękitna norweska musiała zostać w domu.

I.

1 września 1974 roku, niedziela, początek roku szkolnego

Wreszcie nadszedł dzień, którego bała się od dawna. To już dzisiaj miała rozpocząć nowe życie w nowej szkole, z dala od znajomych miejsc i ludzi. Była tym przerażona, ponieważ tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia, co może ją tam spotkać. Czy zdoła znaleźć jakichś przyjaciół? Nigdy, w przeciwieństwie do brata, nie należała do osób popularnych. Jednakże w mugolskiej podstawówce, do której uczęszczała przez kilka lat, udało się jej zdobyć kilka koleżanek. A teraz będzie musiała zaczynać wszystko od początku. Na myśl o tym westchnęła ciężko. Poza tym bała się nowych nauczycieli i przedmiotów, o których pojęcie miała raczej mgliste. Przeglądając zakupione przez Ciotkę podręczniki, utwierdzała się w przekonaniu, że magiczna wiedza do najłatwiejszych nie należy. A ona zawsze miała problemy z nauką. Musiała poświęcić dużo czasu na przyswojenie wiadomości, które Jamesowi wchodziły do głowy same. Jedyną pociechę stanowił fakt, że kiedy już się czegoś nauczyła, pamiętała to bardzo długo.

Wybiła godzina odjazdu. Stary samochód Ciotki stał przed wejściem. Kufry przezornie zostały załadowane do bagażnika już o ósmej rano. James usiadł na przednim siedzeniu, natomiast Lucy, ściskająca koszyk kotki, skuliła się z tyłu. Oczekiwała rozpoczęcia podróży z pewną obawą, ponieważ jazda z Ciotką zawsze miała posmak ryzyka. Nigdy nie było wiadomo, co może się wydarzyć za kolejnym zakrętem.

Tym razem obeszło się jednak bez nadmiernej brawury, ale za to przez całą drogę Bella, nie wiadomo czemu, uparcie trzymała się prawej strony jezdni. Na szczęście ten fakt pozostał bez żadnych konsekwencji, ponieważ jedyny policjant, który ośmielił się ją zatrzymać, został poczęstowany niezwykle precyzyjnym Oblivatusem (precyzja zaklęć Ciotki zawsze budziła największy podziw Lucy). Dlatego już po godzinie, w całości — wraz z nienaruszonym inwentarzem żywym i martwym — znaleźli się na stacji King's Cross. Następnie bez problemu dostali na peron 9 i ¾. Tutaj szybko zmieszali się z wielobarwnym, rozgadanym tłumem czarodziejów żegnających swoje dzieci. Atmosfera była rodzinna i łzawa.

Hogwarcki ekspres, wciąż wypuszczający nowe kłęby pary, był już gotowy do odjazdu. Lucy przyglądała mu się z ciekawością. W niczym nie przypominał tak dobrze znanych, mugolskich pociągów i jakoś nieodparcie kojarzył się jej ze starymi pocztówkami, przedstawiającymi dziewiętnastowieczne cuda techniki. Ciekawość i zachwyt, które w niej budził, były tym większe, iż nigdy wcześniej go nie widziała. Do tej pory Ciotka zawsze odwoziła Jima sama, aby móc się nim — jak mówiła — dłużej nacieszyć w spokoju. Jednakże tego dnia popadła w jakiś niezwykły dla niej, sentymentalny nastrój. Bez przerwy ściskała ich serdecznie, ocierała łzy i udzielała mnóstwa rad na przyszłość.

— Lucy, pamiętaj że nie możesz przynieść wstydu rodzinie — powtórzyła po raz kolejny. — A ty, Jim, dbaj o siostrę.

— Ciociu, przecież wiesz, że zawsze o nią dbam — odpowiedział jej brat ze zniecierpliwieniem w głosie, rozglądając się wokół w poszukiwaniu kolegów. Wreszcie ich dostrzegł. Machali do niego z okna pociągu.

— Cześć, chłopaki! Już lecę! — zawołał i szybko cmoknął Bellę w policzek. Następnie odwrócił się i popędził w kierunku drzwi pociągu.

— Jim! Weź ją ze sobą! — krzyknęła Ciotka z przyganą w głosie i po raz ostatni ucałowała policzki Lucy, która nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio doznała tyle czułości ze strony opiekunki.

James zatrzymał się niechętnie.

— Chodź, mała — powiedział z rezygnacją i znowu ruszył przed siebie. Lucy pokornie podreptała za nim. On szybko wskoczył do wagonu i zaczął zaglądać po kolei do wszystkich przedziałów. Wreszcie odnalazł swoich kolegów. Świadczyły o tym ich pełne radości okrzyki. Natychmiast wpadł do środka, a ona wciąż stała na korytarzu. Nie była pewna co ma zrobić — wycofać się czy wejść? W końcu jednak brat przypomniał sobie o niej.

— Nie stercz tak — mruknął zniecierpliwiony. — Właź wreszcie.

Ze spuszczonym wzrokiem weszła do przedziału. Gdy w końcu nieśmiało podniosła oczy, zobaczyła trzech chłopaków, przyglądających się jej z nieukrywaną ciekawością. Najpierw jej uwagę przykuł bardzo blady, sympatyczny szatyn. Następnie przyjrzała się uważnie niewysokiemu, pyzatemu blondynkowi. Na końcu dostrzegła zaś szczupłego, ciemnookiego bruneta o lekko drwiącym uśmiechu. Wlepiła w niego wzrok, ponieważ był bez wątpienia najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego widziała w swoim jedenastoletnim życiu.

— Lucy, to moi koledzy: Remus, Peter i Syriusz — oznajmił James. — A to panowie, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości — wskazał na nią — jest moja młodsza siostra. Mam się nią opiekować — dodał zrezygnowanym tonem.

— Super! — roześmiał się Syriusz. — To mamy ogona!

W tym momencie Lucy podniosła wzrok i posłała mu spojrzenie bazyliszka. Poważnie zaczęła podejrzewać, że nie polubi go nigdy w życiu.

*

Wiedziała, że podróż będzie bardzo długa.

Ponieważ poprzedniej nocy prawie nie zmrużyła oka, szybko zasnęła, ukołysana jednostajnym stukotem kół. Nie przeszkadzał jej nawet śmiech i okrzyki Jamesa oraz jego okropnych kolegów. We śnie zobaczyła starą szkołę i koleżanki, które machały do niej wesoło. Westchnęła z żalem, gdyż zdała sobie sprawę, że dużo czasu upłynie, zanim je znowu zobaczy. Wreszcie, po kilku godzinach jazdy, pociąg głośno zagwizdał i zatrzymał się. Lucy szybko otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła.

— Dojechaliśmy? — zapytała nieśmiało.

— Tak — odpowiedział Syriusz. — Szykuj się! Zaraz będzie test dla pierwszorocznych.

— Naprawdę? — zapytała, patrząc na niego z przerażeniem. — Jaki test? Przecież ja jeszcze niczego nie umiem.

— To cię rzucą smokom na pożarcie! — zaśmiał się.

— Odczep się od niej! — przerwał mu Remus. — Nie widzisz, że się boi?

— No co? — obruszył się Syriusz. — Pożartować nie mogę?

— Żarty też mają swoje granice. A swoją drogą pamiętam, jak ty trzęsłeś portkami pierwszego dnia — odparł Remus z uśmiechem.

— Ja nigdy...! — zaperzył się Syriusz.

— Spokój, spokój panowie — powtarzał Peter łagodnie. — Nie ma czasu na kłótnie.

— Zbierajmy się, już późno

Szybko spakowali swoje drobiazgi i ruszyli w kierunku wyjścia. Lucy w milczeniu powlokła się za nimi. Była przerażona, ale jednocześnie zaczynała sobie zdawać sprawę z tego, że czarodziejski świat zaczyna interesować ją coraz bardziej. Rozglądała się więc wokoło z nieukrywaną ciekawością.

Nagle na drugim końcu peronu pojawił się jakaś człowiek. Lucy przez dłuższą chwilę nie mogła oderwać od niego wzroku, gdyż nigdy w życiu nie widziała tak dziwacznego jegomościa. Był dużo wyższy od przeciętnego człowieka, bardzo zarośnięty, a na dodatek cudacznie wystrojony w czarne futerko z krecich skórek. W pierwszym momencie poczuła strach, ale gdy przyjrzała się jego twarzy — niepokój ustąpił. Ktoś, kto uśmiecha się tak serdecznie, nie może być złym człowiekiem. Szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń, spojrzała na Jamesa. On chyba odgadł jej myśli, ponieważ z uśmiechem pokiwał głową i wyszeptał:

— To Hagrid, mała. Bardzo równy gość. Pojedziesz z nim do zamku.

Już miała zasypać go gradem pytań, ale nie zdążyła, bo rzeczony Hagrid donośnym głosem zaczął zwoływać pierwszorocznych.

— O rany! Co tu się będzie działo? — zaniepokoiła się po raz kolejny i znowu poszukała wzrokiem brata. Jednak jego już nie było. Została sama w tłumie pierwszoklasistów. Mimo, że wciąż czuła się niepewnie, zbliżyła się do olbrzymiego człowieka, który tubalnym głosem zawołał:

— Skikajcie do łódek, maluchy! Ruszamy do zamku!

— Popłyniemy łodziami? — wyszeptała ledwo żywa z przerażenia. Panicznie bała się wody, powietrza i wszystkich sytuacji, które zmuszały ją do oderwania się od ziemi.

— Proszę pana — pociągnęła olbrzyma za rękaw. — Czy to konieczne?

Hagrid przyjrzał się jej z zaciekawieniem.

— Dlaczego pytasz, dziecino?

— Bardzo się boję wody — zawstydziła się lekko. — Wolałabym jechać lądem.

Olbrzym zachichotał.

— Jak się nazywasz?

— Lucy Potter — odpowiedziała.

— Siostra Jamesa?

— Tak — odparła i spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem.

— Cholibka, niemożliwe?! — zawołał Hagrid i pokręcił głową ze zdumieniem — I ty boisz się wody? Nie martw się — dodał szybko. — Dopatrzę, cobyś mi z łódki nie wyleciała.

Spojrzała na niego z wdzięcznością, a potem mocno zacisnęła pięści, zamknęła oczy i z ociąganiem wsiadła do chyboczącej łodzi. Minęła naprawdę długa chwila, zanim odważyła się lekko rozewrzeć powieki. Bohaterstwo natychmiast zostało nagrodzone, gdyż jej oczom ukazał się wspaniały zamek z czterem wysmukłymi wieżami. Wyglądał tak, jakby przeniesiono go żywcem z jakiejś starej, gotyckiej opowieści. Lucy aż zaniemówiła z wrażenia i zupełnie zapomniała o strachu. Zawsze kochała piękne widoki i widziała ich w życiu sporo, ale czegoś tak wspaniałego, nie umiałaby sobie nawet wyobrazić.

— To Hogwart — powiedział Hagrid i uśmiechnął się do niej z sympatią.

Tiara Przydziału wysłała ją do Gryffindoru.

Tak jak brata.

*

Lucy z ciekawością rozglądała się po pokoju. Tak naprawdę, to bardzo jej się tu podobało. Miękki chodnik, łóżko z baldachimem, grube zasłony. Nigdy wcześniej nie mieszkała w takich luksusach; Ciotka była oszczędna aż do przesady, wierzyła bowiem święcie, iż życie w spartańskich warunkach kształtuje charakter. Może i tak, ale Lucy uwielbiała sypiać w wygodnych łóżkach i wcale nie przerażała jej myśl o jakiejś tam skoliozie kręgosłupa moralnego. Tak więc, mieszkanie było OK. Jedzenie też. Wczorajsza kolacja przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Najwspanialsze było jednak to, że mogła jeść, co chciała, i nikt nie wmuszał w nią kosmicznych ilości kiszonej kapusty tylko dlatego, że zawarta w niej witamina C chroni przed grypą.

Może więc życie tutaj nie okaże się tak tragiczne? Gdyby tylko udało się znaleźć choć jedną przyjaciółkę! Z nadzieją popatrzyła na swoje trzy współlokatorki. Wszystkie były pierwszoroczne. Jednakże zielonooka Deidre McQuinn i złotowłosa Cathy Malcolm od razu onieśmieliły ją swoją urodą tudzież nadmierną pewnością siebie. Lucy, której poczucie własnej wartości było bliskie zeru, instynktownie unikała takich osób. Natomiast jej nadzieje wzbudziła trzecia dziewczynka — Joyce Addams. Była to niewysoka, drobna osóbka o ogromnych czarnych oczach, długich czarnych włosach i w czarnej sukience. Poza tym miała ironiczny uśmiech i oryginalny, amerykański akcent.

— Rodzina sobie ze mną nie radzi — oświadczyła już pierwszego dnia. — Dlatego przysłali mnie tutaj. Uważają, że angielskie, bardziej tradycyjne podejście do magii nieco mnie zresocjalizuje — dodała tonem eksperta.

— Ja tam nie mam do magii żadnego podejścia. — odparła Lucy z rezygnacją w głosie. — Najchętniej uprawiałabym czary czysto teoretycznie.

2 września 1974, poniedziałek

Rano okazało się, że będzie musiała stawić czoła jeszcze jednemu problemowi. Warkocze. Te znienawidzone, potterowskie warkocze! Już od pół godziny stała przed łazienkowym lustrem i próbowała je zapleść. Jednak zupełnie nie mogła sobie z nimi poradzić. Włosy wciąż wymykały się z więzów i tańczyły jak żywe dookoła jej twarzy. Z przerażeniem stwierdziła, że na pewno nie zdąży na pierwszą lekcję. Już miała się rozpłakać z bezsilności, gdy zobaczyła, że ktoś wchodzi do łazienki. Była to bardzo ładna dziewczyna, mniej więcej w wieku jej brata. Bardzo szczupła i zgrabna, miała miły uśmiech, zielone oczy i kasztanowe loki. Chciałabym wyglądać tak jak ona — pomyślała Lucy z zazdrością.

*

Lilka otworzyła drzwi od łazienki i nieoczekiwanie zobaczyła ciekawą scenę. Przed lustrem stała mała, pyzata dziewczynka i bezskutecznie próbowała zapleść swoje długie włosy. W jej dużych, niebieskich oczach malowała się taka rozpacz, że Lilce zrobiło się jej żal.

— Może ci pomóc? — zapytała łagodnie.

Mała spojrzała na nią z nadzieją.

— Gdybyś mogła — wyszeptała. — Ciągle mi się plączą. W domu plotła mi je ciocia — dodała wyjaśniająco.

Uśmiechnęła się do dziewczynki, wzięła z jej ręki szczotkę i zaczęła poskramiać niesforne pasma.

— Piękne włosy — powiedziała z podziwem. — Jak się nazywasz? — dodała po chwili, chcąc podtrzymać konwersację.

— Lucy Potter.

— Lily Evans, miło mi. Zaraz, zaraz — zastanowiła się chwilę. — Czy James Potter to twój krewny?

— Tak, to mój brat — wyszeptała Lucy z rezygnacją. Znowu ktoś pytał ją o brata.

— Oj, powinnam się od razu domyślić — kontynuowała Lilka. — Jesteście do siebie bardzo podobni. No, skończone — oświadczyła, zawiązując błękitną kokardę na końcu długiego warkocza. — Możesz pędzić na lekcje. A swoją drogą — dodała już na odchodnym — poszukam ci jakiegoś dobrego zaklęcia zaplatającego. Na pewno się przyda.

— Dziękuję — wyszeptała Lucy i radośnie uśmiechnęła się do starszej koleżanki.

*

— Super! — zawołała podekscytowana Joyce. — Marzyłam o tym, żeby się nauczyć latać na miotle!

Lucy nie podzielała jej entuzjazmu i z nieukrywaną odrazą patrzyła na tradycyjny, czarodziejski środek lokomocji, który leżał u jej stóp.

— Ja mam na to wsiąść? — zapytała, patrząc bezradnie na koleżankę. — Nigdy w życiu!

— Boisz się? — zdziwiła się Joyce. — Słyszałam, że Potterowie mają latanie we krwi. Przecież twój brat...

— Jeżeli jeszcze raz wspomnisz o moim bracie, to wyrwę ci wszystkie włosy! Jeden po drugim — syknęła wściekle.

— Super! — ucieszyła się Joyce. — Uwielbiam takie pieszczoty. Pewnego dnia moja kuzynka...

Jednak Lucy nie dane było dowiedzieć się, co zrobiła kuzynka Joyce, ponieważ na boisko wkroczyła właśnie profesor Hooch. Zatrzymała się na środku placu i przenikliwym wzrokiem zlustrowała grupę wystraszonych pierwszaków.

— Gryfoni i Ślizgoni? — zapytała retorycznie. — Zobaczymy, jak wam będzie szło latanie.

Szybko, bez zbędnych dygresji, poinstruowała uczniów, jak przywołać miotłę i jak jej dosiąść. Lucy była coraz bardziej przerażona. Jednakże znowu nie miała wyjścia. Zdesperowana przerzuciła nogę przez trzonek, odepchnęła się od ziemi i odruchowo zamknęła oczy. Miotła szybko uniosła się do góry, a jej natychmiast zrobiło się niedobrze. Wciąż zaciskając powieki, pochyliła się do przodu i po chwili już leżała na trawniku. Jej nieoczekiwane lądowanie wywołało ogromną wesołość, zwłaszcza wśród Ślizgonów. Przez moment leżała bez ruchu, wsłuchując się w rozbawione głosy kolegów. Wreszcie odważyła się otworzyć oczy i wtedy zobaczyła, że profesor Hooch pochyla się nad nią z niepokojem.

— Wszystko w porządku? — zapytała cicho.

— Tak — wyszeptała Lucy. — Ja mam lęk wysokości.

— Czy ty aby na pewno jesteś siostrą Jamesa? — zdziwiła się nauczycielka, wciąż kręcąc głową z niedowierzaniem. Ona też.

3 września 1974 roku, wtorek

Wieść o jej przygodzie natychmiast rozniosła się po całej szkole. W związku z tym Lucy doszła do wniosku, że jej nadzieje na ułożenie sobie tutaj znośnej egzystencji okazały się płonne. Natomiast zrozumiała, że jest wymarzonym materiałem na szkolną ofiarę. Wszyscy spoglądali na nią z rozbawieniem i szeptali za plecami, natomiast Ślizgoni dokuczali jej zupełnie otwarcie. Miała wręcz wrażenie, że ogłosili konkurs na najbardziej poniżające przezwisko.

— O nie! Znowu! — jęknęła w duchu, widząc sporą grupę Ślizgonów, której jak zwykle przewodził Freddy Blacknight. Gdy zbliżyli się do niej spojrzał na nią z politowaniem i zaśmiał się złośliwie.

— Cześć, fajtłapo!

Po raz kolejny tego dnia zachciało się jej płakać i uciec stąd jak najdalej. Marzyła by wrócić do domu, do Ciotki, do sześciu kotów i nawet do kiszonej kapusty. Łzy same płynęły po jej policzkach, wywołując nową falę wesołości wśród prześladowców. Nagle wszystkie śmiechy ucichły. Szybko podniosła oczy i ujrzała swojego brata, który trzymając ręce w kieszeniach, bacznie rozglądał się wokoło. Za nim stali Syriusz, Remus i Peter. Ich miny zdecydowanie nie wróżyły niczego dobrego.

— Czy ktoś tu wspominał o mojej siostrze? — zapytał James z pozornym spokojem. — Czy też może się przesłyszałem?

— Twoja siostra jest dziś szkolną gwiazdą. Wszyscy o niej mówią — oświadczył ironicznie Freddy.

— W takim razie proponuję, aby wszyscy zmienili temat! — James podniósł głos o kilka tonów. — Nie życzę sobie, aby ktokolwiek jej dokuczał! Jeśli ktoś chce powiedzieć o niej coś niepochlebnego, to proszę, aby podyskutował sobie ze mną na boku! — powiedział dobitnie, a jego mina nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, co do formy tej dyskusji.

— Strasznie się boję! Co ty mi możesz zrobić?! — zaperzył się Freddy.

— Możesz się zaraz się przekonać — powiedział Remus i położył rękę na ramieniu Lucy.

Patrzyła na nich z niedowierzaniem.

— Chodź, mała — zawołał James. — I pamiętaj, że nikt nie ma prawa ci dokuczać! Jeśli spróbuje — powiedz natychmiast, a my to już załatwimy!

— Dziękuję — wyszeptała i znowu poczuła, że życie wcale nie jest takie straszne, a posiadanie starszego brata miewa nieoczekiwanie swoje dobre strony.

*

— Widzę, że masz jeszcze jakieś resztki uczuć rodzinnych — w głosie Petera dźwięczał śmiech.

— To moja siostra i nikt obcy nie będzie jej dokuczał! — odpowiedział James ze złością.

— Ale ty też jesteś dla niej okropny — indagował go nadal przyjaciel.

— No tak, ale ja to zupełnie inna sprawa — roześmiał się Potter. — Smarkula musi znać swoje miejsce, bo inaczej mnie zamęczy. Łazi za mną, od kiedy skończyła cztery lata. Wy jej jeszcze nie znacie!

10 marca 1975 roku, poniedziałek

James wpadł na nowy pomysł. Jak zwykle genialny. Właśnie tłumaczył kolegom szczegóły zawiłego planu, gdy usłyszał za plecami głos profesor McGonagall:

— Panie Potter, proszę na chwilę do mojego gabinetu.

— Tak, oczywiście — odparł James i rozejrzał się niespokojnie. Czyżby Minerwa ostatnio zaczęła posługiwać się telepatią? Cóż, w jej przypadku wszystko było możliwe.

Z ociąganiem ruszył za profesorką, robiąc w duchu szybki rachunek sumienia. Wynikało z niego niezbicie, że tego dnia nie zdołał jeszcze zgrzeszyć żadnym czynem. Najwyżej myślą i mową. Pocieszał się jednak tym, że za planowanie psoty nikt jeszcze w Hogwarcie szlabanu nie dostał. Jednak to go jakoś nie uspokajało i dlatego próg gabinetu przekroczył z duszą na ramieniu. Stanął grzecznie zaraz przy drzwiach, a McGonagall usiadła na krześle i popatrzyła na niego z uwagą.

— Panie Potter, poprosiłam tu pana, ponieważ chciałabym porozmawiać o pańskiej siostrze — zaczęła. — Myślałam już o tym, aby wysłać list do pani Belli, ale postanowiłam najpierw porozmawiać z panem.

— Czy Lucy zrobiła coś złego? — zapytał James i popatrzył na profesorkę ze zdumieniem. Jakoś nie był w stanie uwierzyć, że jego siostra mogłaby narozrabiać na własną rękę.

— Martwię się o nią — kontynuowała McGonagall spokojnym tonem. — Zupełnie nie radzi sobie z nauką. Nie tylko transmutacji — dodała. — Otrzymuję sygnały, że z innych przedmiotów także ma duże zaległości. To niepokojące, gdyż tylko profesor Binns nie ma do niej żadnych zastrzeżeń.

— Nie miałem pojęcia, że sytuacja tak się przedstawia — stropił się James. — Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Przecież codziennie się uczy. Może to kwestia zdolności? — zapytał z wahaniem.

— Raczej nie — odparła Minerva, kręcąc przecząco głową. — Talentu jej nie brakuje. Myślę — tu spojrzała na niego uważnie — że jest tak samo zdolna jak pan. Wszystko rozumie, ale ma problem z utrwalaniem nabytych wiadomości.

— Już wiem, w czym rzecz — powiedział James, patrząc nauczycielce prosto w oczy. — Bardzo proszę nie niepokoić ciotki. Zajmę się moją siostrą.

— Na to właśnie liczyłam, panie Potter — uśmiechnęła się McGonagall i skinęła głową z zadowoleniem.

*

James wpadł jak burza do pokoju wspólnego i szybko rozejrzał się wokoło. Nie było wątpliwości, że kogoś szuka.

— Co się stało? — zapytał Syriusz, z trudem próbując ukryć zaciekawienie. — Masz szlaban?

— Gdzie jest Lucy? — Potter zupełnie zignorował pytanie przyjaciela. — Ona mnie kiedyś wykończy — dodał zrezygnowanym tonem.

— Coś zbroiła? — zainteresował się Remus.

— Eee, chyba nie — stwierdził Peter z powątpiewaniem.

— McGonagall dała mi właśnie do zrozumienia, że jestem wyrodnym bratem. Moja własna siostra nie radzi sobie z nauką, a ja nic o tym nie wiem — wyjaśnił James i pokręcił głową z niezadowoleniem. — Muszę coś zrobić, bo jeśli zawali rok, ciotka będzie jęczeć przez najbliższe pięć lat.

— Gdyby czas, który spędza na włóczeniu się za nami, poświęcała na naukę, to byłaby najlepszą uczennicą w szkole — zauważył Syriusz trzeźwo.

— Nie przesadzasz? — zapytał Peter. — Ja chyba nigdy nie widziałem jej bez książki. Teraz też pewnie siedzi w bibliotece.

— Zdaniem McGonagall ma problemy z utrwalaniem wiedzy — tłumaczył James.

— No to trzeba by ją trochę podszkolić — powiedział Remus takim tonem, jakby stwierdzał najoczywistszy fakt. — Ja mogę się zająć obroną przed czarą magią.

— Dzięki — powiedział James, patrząc na niego z wdzięcznością. — W takim razie ja powbijam jej do głowy eliksiry razem z zielarstwem.

— To ja wezmę transmutację — westchnienie Syriusza obrazowało cały ogrom jego poświęcenia. — Ale nie jestem pewny, czy na którejś lekcji nie zamienię jej w żabę, bo czasem brak mi do niej cierpliwości.

— A ja? — zapytał niecierpliwie Peter.

— Hm, zostały zaklęcia... — zastanawiał się James, marszcząc brwi. — Wybacz, mały, ale to nie twoja specjalność. Lepiej się weź za swoje lekcje, bo będziemy mieć na głowie jeszcze ciebie.

— Jak uważasz — w głosie Petera dźwięczała uraza.

— Zaklęcia... — wyszeptał Remus i zamyślił się głęboko.

— Zaklęciami ja się zajmę — dźwięczny dziewczęcy głos odezwał się z kąta pokoju. — Jestem z tego całkiem niezła.

Lilka Evans, dotąd przez nich niezauważona, właśnie podnosiła się z fotela.

— Naprawdę? — zapytał James i popatrzył na nią rozjaśnionym wzrokiem. — Mogłabyś?

— Oczywiście — Lilka z uśmiechem skinęła głową. — Ja bardzo lubię twoją siostrę.

*

— Lucy, skup się — powiedział łagodnie Remus. — Skup się na tym, co do ciebie mówię.

— Nie potrafię — odparła z rozpaczą w głosie. — Jestem taka tępa!

— Nie opowiadaj głupstw — rzucił z przyganą. — To nie jest kwestia zdolności, ale wiary w siebie.

*

— Ja już nie mogę — jęknęła.

— Możesz — James był bezlitosny. — Nie dostaniesz do ręki podręcznika historii magii, dopóki bezbłędnie nie wyrecytujesz tego przepisu. Powtarzaj głośno wszystko od początku!

Po upływie trzydziestu minut Lucy, stojąc na baczność, recytowała z przejęciem.

— Aby sporządzić eliksir nasenny, należy przygotować pazur nietoperza, jeden włos z ogona magicznego kota szorstkofutrego, szczyptę kamienia księżycowego, przednie łapki muchy tse-tse, trzy krople krwi ropuchy, ząbek czosnku, sowie piórko, liść mięty, parę skrzydeł komara i jedną czarną jagodę.

— Wiedziałem, że się wreszcie nauczysz — stwierdził z satysfakcją. — Powtórz to jeszcze raz!

*

— Wyobraź sobie, że masz zamiar wieczorem poczytać książkę, a wszystkie koleżanki chcą już iść spać. Co wtedy robisz? — zapytała Lilka i popatrzyła na nią wyczekująco.

— Chowam się z nią pod kołdrą — odpowiedziała szybko.

— Dobrze — Lilka kiwnęła głową. — Ale pod kołdrą jest ciemno. Jakiego zaklęcia użyłabyś, żeby trochę sobie poświecić?

— Lumos — odparła Lucy i wolno wyciągnęła różdżkę.

— Świetnie! — Lilka pokiwała głową z uznaniem. — A gdybyś chciała zajrzeć do Huncwotów, a oni zamknęliby drzwi? Na klucz, a nie zaklęciem — dodała wyjaśniająco.

— Alohomora!

— A nie mówiłam, że zaklęcia to bardzo przydatny przedmiot?

*

— Jeśli jeszcze raz powiesz, że nie rozumiesz takiej prostej rzeczy, to zrobię ci krzywdę — stwierdził Syriusz, załamując ręce.

— Nie rozumiem — powtórzyła i wbiła wzrok w czubki swoich butów.

— Może z tobą jest jednak coś nie tak? — przyglądał się jej badawczo.

— A może to nauczyciel jest kiepski? — patrzyła na niego wzrokiem niewiniątka.

— Trzymajcie mnie — udał, że zgrzyta zębami. — Nauczyciel może nie jest najlepszy, ale nauczy cię tego, choćby miał wyjść z siebie i stanąć obok.

II.

31 sierpnia 1975, niedziela

Lucy postawiła kufer na środku pokoju i zaczęła pakowanie. Równiutko układała swoje książki, czarodziejskie przyrządy oraz starannie uprasowane ubrania. Każdy wkładany przedmiot odznaczała na długiej liście, którą, jako osoba przezorna, wczoraj własnoręcznie sporządziła. Chciała mieć pewność, że nie zapomni o niczym. Wyjazd do szkoły to przecież poważna sprawa! Prawdę mówiąc, cieszyła się, że wakacje już się skończyły. Wracała do Hogwartu z przyjemnością. Znała już to miejsce i nawet bardzo je polubiła. Na dodatek, obecność brata i jego przyjaciół gwarantowała dostateczną ilość rozrywek. Natomiast w domu z każdego kąta wiało nudą. Oczywiście James bawił się świetnie. Chodził po mugolskim Londynie, wpadał na Pokątną oraz odwiedzał swoich kolegów. Natomiast ona cały czas spędzała z Ciotką, a jedyną podróż odbyła do Szkocji, do bardzo dalekich krewnych. Co to był za koszmar! Wszyscy próbowali ją wychowywać. Na samo wspomnienie ciągłych uwag i pouczeń, w których przodował wuj Bill Potter, Lucy poczuła dreszcz. Co prawda, Ciotka też wygłaszała monologi umoralniające, ale nigdy nie były one tak uszczypliwe. Zresztą do narzekań opiekunki zdążyła się już przyzwyczaić. Gdy Bella rozpoczynała swój wywód, ona po prostu się wyłączała. Profilaktycznie robiła skruszoną miną i pozwalała swobodnie bujać wyobraźni. Musiała to robić, bo gdyby przyjmowała do wiadomości wszystkie uwagi i pretensje, to dawno straciłaby tę resztkę pewności siebie, która jej jeszcze pozostała. Ostatnio jednak Ciotka ją zaskoczyła, gdyż powiększyła arsenał swoich metod pedagogicznych o wychowanie przez pracę. Chcąc ukierunkować aktywność siostrzenicy na właściwe tory, przez całe wakacje zamęczała ją ręcznymi robótkami, które ponoć wspaniale ćwiczą cierpliwość. Prawdę mówiąc, Lucy nie widziała w tym większego sensu, bo akurat tej cechy nigdy jej nie brakowało. Poza tym nie rozumiała, czemu ma w tym dłubać ręcznie, skoro do uruchomienia drutów można użyć jednego zaklęcia. Ćwiczyła jednak posłusznie (posłuszeństwo także było jej mocną stroną) i z dumą przyznawała, że nieźle jej to dzierganie wychodziło. Zrobiła nawet sweter dla Jamesa, a on go łaskawie przyjął. Poza tym, ku jej wielkiej radości okazało się, że robienie na drutach ma jeszcze jedną, niewątpliwie cenną zaletę — nie wymaga myślenia. Dzięki temu, ściboląc skarpety dla Stowarzyszenia na Rzecz Ubogich Czarodziejów, mogła bezkarnie bujać w obłokach, nie drażniąc przy tym Ciotki, która nie znosiła cudzej bezczynności.

10 października 1975, piątek

— Coś tu za cicho — stwierdziła Joyce, otwierając drzwi do dormitorium.

— Nie strasz mnie — mruknęła Lucy i natychmiast pobiegła w kierunku swojego łóżka.

Pochyliła się i zaczęła pod nim gorączkowo grzebać, wzdychając przy tym ciężko. Tak, miała kłopot. I ten kłopot chwilami ją przerastał. A wszystko przez to, że na tym świecie nie ma nic pewnego! Na dodatek nikomu nie można ufać. Nawet własnemu kotu! Daisy, która do tej pory okazywała osobnikom płci męskiej daleko posuniętą obojętność, poczuła w końcu zew natury i zafundowała sobie kociątko. Dla Lucy, wychowanej w domu pełnym zwierzaków, nie było to żadnym szokiem, ale kłopotem i owszem. Nie zamierzała bowiem zakładać w Hogwarcie hodowli magicznych kotów. Miała wystarczająco dużo innych zajęć. Poza tym eksperymenty zootechniczne mogłyby sprowadzić na nią także problemy natury formalnej. W Hogwarcie wciąż nie zniesiono zakazu posiadania więcej niż jednego zwierzątka. Na razie jednak musiała, z bólem swego prawomyślnego serca, łamać ten punkt szkolnego regulaminu. Nie potrafiła bowiem oderwać od matki takiego maleństwa. Urządziła więc pod łóżkiem koci żłobek. Szybko okazało się, że mały zwierzak wymaga ciągłej uwagi. Na dodatek rósł jak na drożdżach i wcale nie zapowiadał się na kocią piękność. Charakter też miał wyjątkowo paskudny. Odkąd tylko otworzył oczy, wciąż manifestował niezależność, urządzając sobie piesze wędrówki w najróżniejsze miejsca. Aż dziw, że jeszcze nie ściągnął na swoją opiekunkę jakichś kłopotów. Za to nerwów traciła przez niego sporo. Ciągłe musiała go szukać po wszystkich zakamarkach Hogwartu. Tego dnia najwyraźniej także się na to zanosiło. Świadczyła o tym podejrzana cisza pod jej łóżkiem.

— Zrób wreszcie coś z tym kotem — powiedziała Joyce, uważnie przyglądając się akrobacjom koleżanki. — Nie możesz go tu ciągle trzymać. Oddaj komuś albo co.

Lucy wstawiła spod łóżka rozczochraną głowę i rozejrzała się bezradnie.

— Nie ma — stwierdziła z rozpaczą w głosie. — Gdzieś go znowu poniosło. Pomożesz mi szukać? — spojrzała z nadzieją na przyjaciółkę.

— Nie mam siły — oświadczyła Joyce, rozciągając się na posłaniu. — No i muszę jeszcze dziś napisać dwa wypracowania z eliksirów!

— Trudno — westchnęła Lucy. — Sama sobie poradzę!

Wybiegła szybko z pokoju i natychmiast rozpoczęła poszukiwania. Jednakże po przejrzeniu kilkunastu sal stwierdziła, że kociak tym razem ją przechytrzył. Ukrył się tak sprytnie, że nie potrafiła go odnaleźć. Zrezygnowana usiadła na najniższym stopniu schodów i zaczęła się intensywnie zastanawiać. Gdzie to okropne zwierzę mogło się schować? A może...? Że też od razu na to nie wpadła! Błonia! Przecież ostatnim razem spacerował tam sobie z ogonem dziarsko zadartym do góry. Tyle, że wtedy był środek dnia. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli Filch ją nakryje na wieczornych wędrówkach, to, w najlepszym razie, będzie miała szlaban do końca roku szkolnego. Co prawda, była jedyną uczennicą w całej szkole, która nie bała się dozorcy. Ilekroć spotkała go na korytarzu patrzyła na niego wzrokiem niewiniątka i kłaniała mu się z szacunkiem, zupełnie nie zwracając uwagi na drwiny kolegów. Nie potrafiła wytłumaczyć dlaczego, ale nigdy nie czuła przed nim strachu. Darzyła go raczej jakimś dziwnym rodzajem sympatii. On chyba to odwzajemniał, ponieważ nigdy na nią nie krzyczał, nawet wtedy, gdy nakrył ją na ewidentnym łamaniu szkolnego regulaminu. Może dlatego, w przeciwieństwie do swojego brata, jeszcze nigdy nie miała szlabanu. Jednak co za dużo, to niezdrowo. Cierpliwość Filcha też może mieć swoje granice. Lucy westchnęła ciężko i podniosła się ze schodów. Straszliwie bała się ciemności i długich, samotnych wypraw, ale nie miała wyjścia. Kota należało odnaleźć!

*

Syriusz siedział na brzegu jeziora i odruchowo wrzucał kamienie do wody. Myślał bardzo intensywnie. Ściągnięte brwi i niewesoła mina świadczyły o tym, że nie są to raczej rozważania przyjemne. Prawdę mówiąc — był wściekły! Sam na siebie. Właśnie przed kilkoma minutami urwał się z randki z Julią Simmons. Spotkanie okazało się niewypałem i wymagało szybkiej ewakuacji, zanim sprawy nie posuną się za daleko. Fakt, dziewczyna była śliczna jak obrazek, ale miała jedną istotną wadę — nie grzeszyła nadmiarem rozumu. Mówiąc wprost — była przeraźliwie nudna! W zasadzie powinien się tego spodziewać. Już pierwsza rozmowa z nią nie była intelektualnym przeżyciem. Druga tylko to wrażenie potwierdziła. Dlaczego więc właściwie się z nią umówił?

— Jestem idiotą — powiedział na głos sam do siebie i ze złością wrzucił do wody kolejny kamień.

Miał powodzenie. Nie był aż tak skromny, aby tego nie zauważyć. Prawdę mówiąc, sam nie widział w sobie nic nadzwyczajnego. Jednakże szkolne koleżanki najwyraźniej uważały inaczej. Gdzie się nie obrócił napotykał znaczące spojrzenia i uśmiechy. I tak się jakoś dziwnie składało, że ilekroć zaczynał rozmowę z dziewczyną, to kończyła się ona randką. Może dlatego, że też się uśmiechał i mówił im to, co chciały usłyszeć. Dlaczego to robił? Nie umiał sam sobie tego wyjaśnić. Jednak ze skutków swojego postępowania nie był zadowolony. A zwłaszcza z tego, że szła za nim fama podrywacza. Westchnął ciężko i z rezygnacją pokręcił głową. Musi coś z tym zrobić. Koniec. Kropka.

Nieco uspokojony, wracał do zamku. Był już bardzo blisko bramy, gdy nagle jego uwagę przykuł jakiś dziwny ruch w okolicach bijącej wierzby. Stanął aby przyjrzeć się temu lepiej i zdębiał.

— Na brodę Dumbla! Przecież to Lucy!

Nieznośna siostra jego przyjaciela, z jakichś niezrozumiałych przyczyn, wpychała się pomiędzy szalejące gałęzie. Starała się unikać uderzeń, ale to wcale nie było takie łatwe. Prawdę mówiąc, smarkata była chwilami strasznie irytująca, ale z drugiej strony tak zabawnie się na niego złościła. Poza tym, w jakiś dziwny sposób czuł się za nią odpowiedzialny. Dlatego nie mógł pozwolić, żeby robiła głupstwa. Nie namyślając się ani chwili dłużej, pobiegł w jej kierunku.

— Lucy! — wołał już z daleka. — Lucy! Po cholerę tam się pchasz!

Usłyszała jego głos i szybko się wycofała. Spojrzała na niego z rozpaczą w oczach.

— Tam jest mój kociak! — zawołała — Ona go zatłucze!

— Twój kociak? — zapytał ze zdziwieniem. — Skąd się tam wziął? Czy ty nawet zwierzaka nie umiesz upilnować? — rzucił ze złością w głosie. — I co? Dasz się zatłuc przez to kocisko?

— Muszę go wyciągnąć! — powtarzała ze łzami w oczach.

Był wściekły, ale nie mógł znieść jej zrozpaczonego wzroku.

— Dobrze. Pomogę ci — powiedział po chwili. — Ale jak coś mi się stanie, to będzie twoja wina! — dodał bezlitośnie. Wbrew jego oczekiwaniom nie powiedziała ani słowa, tylko popatrzyła na niego z nadzieją.

Niechętnie zbliżył się do drzewa, próbując ułożyć jakiś plan działania. Wiedział, że gdzieś jest nerw, który na moment paraliżuje drzewo. Cały szkopuł w tym, że trzeba go znaleźć jak najszybciej. Nie, sam się tam nie dostanie. Potrzebny jest jakiś długi kij. Rozejrzał się bacznie dookoła, a potem schylił i podniósł dość grubą gałąź. Niechętnie podszedł do wierzby, starając się wypatrzyć narośl na pniu. Jest! Jednak, aby jej dotknąć trzeba się zbliżyć jeszcze bardziej. Powoli i ostrożnie wyciągnął rękę uzbrojoną w kij i na chybił trafił zaczął szukać tego przeklętego sęka. Gałęzie wierzby natychmiast zwróciły w jego stronę i groźnie zachybotały. Po chwili waliły już na oślep we wszystkich kierunkach. Starał się unikać uderzeń, ale to wcale nie było łatwe. Kilkakrotnie udało mu się uchylić prawie w ostatniej chwili. Nagle poczuł tępy ból. To jedna z szalejących gałęzi trafiła go w oko.

— Niech cię korniki zeżrą, rosochaty wiechciu! — rzucił ze złością i dalej uparcie dźgał kijem pień. Wreszcie udało się i drzewo znieruchomiało. Korzystając z tego, błyskawicznie chwycił kociaka. Zwierzak miauczał przeraźliwie i rzucał się we wszystkich kierunkach, machając łapką z rozczapierzonymi pazurkami. Druga zwisała mu bezwładnie.

— Auuuu, zadrapał mnie! — krzyknął Syriusz. — Nie cierpię kotów! — dodał, podając jej miotającego się kociaka. Ta cała sytuacja naprawdę go zdenerwowała.

Lucy delikatnie ujęła zwierzaka.

— Spokojnie — szeptała. — Wszystko będzie dobrze.

— A kto się zajmie poranionym bohaterem? — zapytał, trzymając się za oko. Prawdę mówiąc, na widok jej uradowanej miny złość szybko mu przeszła.

Lucy spojrzała niepewnie na kota, a potem na niego. Naprawdę chciała mu jakoś pomóc.

— Z dwojgiem na raz sobie nie poradzę — stwierdziła, bezradnie wzruszając ramionami. — Musimy pójść do pani Pomfrey.

— To chodźmy. Strasznie mnie oko boli. Jutro będę miał takiego siniola, że żadna dziewczyna na mnie nie spojrzy — stwierdził z udawanym żalem. Znowu nie zareagowała na jego słowa. Najwidoczniej była naprawdę przejęta.

Pani Pomfrey na szczęście nie pytała o nic. Pokręciła tylko głową i uśmiechnęła się do siebie. Szybko zaaplikowała Syriuszowi łyżkę wyjątkowo paskudnego eliksiru mrówkowego przeciwko siniakom i zrobiła okład na oko z tradycyjnego świetlika lekarskiego. Potem zajęła się łapką kociaka.

— Czy wszystko będzie dobrze? — zapytała Lucy, śledząc wzrokiem każdy jej ruch.

— Ty się bardziej przejmujesz kotem niż moim okiem — zaśmiał się Syriusz, mocniej dociskając swój opatrunek.

— Złego licho nie weźmie!! — Lucy już odzyskała rezon. — Najwyżej stracisz trochę na urodzie. Dziewczyny to jakoś przeżyją. Ostatecznie możesz je brać na litość.

Syriusz zaśmiał się cicho, a potem uniósł nieco na łożu boleści i pokazał jej język.

Pani Pomfrey była wyraźnie rozbawiona całą tą sytuacją.

— Wszystko będzie w porządku. Oboje wyzdrowieją. Nawet śladu nie zostanie — stwierdziła pogodnie i podała Lucy kociaka. — Opiekuj się nim dobrze.

— Dziękuję pani! — zawołała z radością.

Potem zaś, po raz pierwszy w życiu, spojrzała ciepło na Syriusza i pomyślała, że w sumie jemu też wypadałoby podziękować. Szybko wspięła się na palce i lekko pocałowała go w policzek.

— Dziękuję — powiedziała i popatrzyła na niego z uśmiechem niewiniątka.

Warto było się wysilić! Chociażby po to, żeby zobaczyć jego minę. W tym momencie oddałaby wszystko za mugolski aparat fotograficzny.

*

— Co się stało? — zawołał James na jego widok. — Przylał ci ktoś za winklem?

— Przestań — Syriusz machnął ręką z rezygnacją. — Lepiej mi tu dziękuj na kolanach.

— Za co? — zdziwił się James.

— Wyciągnąłem smarkatą i jej kota z gałęzi wierzby bijącej — oświadczył, widząc zdziwione spojrzenie kolegi. — Niewiele brakowało, a byłbyś jedynakiem.

— Nic jej nie jest? — zaniepokoił się James.

— Wszystko w porządku — uspokoił go Syriusz. — Ale gdybym ją znalazł trochę później...

— A co ona tam w ogóle robiła? — zainteresował się Remus. — Śledziła cię?

— Nie słyszałeś? Ratowała swoje kocisko — odparł Syriusz.

— Ja już nie mam do niej siły! — zawołał James, załamując ręce — W kogo ona się wrodziła?

15 października 1976, piątek

James, Syriusz, Peter i Remus coś knuli. Lucy bardzo chciała się dowiedzieć co, ale niestety napotkała nieprzewidziane kłopoty. Otóż Huncwoci udoskonalili środki ostrożności. Poważnie podejrzewała, że to robota Syriusza. Od czasu przygody z kotem dokuczał jej jakby trochę mniej, ale za to bardziej pilnował, aby się za nimi nie włóczyła. Dlatego jej wiedza o aktualnych poczynaniach braciszka i spółki zawierała kilka luk. Po pełnym poświęcenia śledztwie odkryła jednak, że znaleźli sobie kryjówkę w komórce na miotły. Siedzieli tam godzinami, o coś się kłócili, czasem kichali, a ona nie była w stanie usłyszeć ani słowa z ich rozmów, gdyż zakleili dziurkę od klucza gumą do żucia! W końcu jednak zauważyła, że stamtąd wychodzą. Dyskutowali zażarcie o jakichś pomiarach. To było strasznie intrygujące, zwłaszcza że kobieca intuicja podpowiadała jej, iż tym razem szykują coś wyjątkowego. Dlatego skradała się za nimi cichutko w stronę wejścia do lochów. Była tak pochłonięta obserwacjami, że zupełnie nie zauważyła wyszczerbionego stopnia. Upadek na kamienną podłogę okazał się bardzo bolesny! Wstała najszybciej jak mogła, klnąc w duchu, albowiem właśnie straciła z oczu całą bandę. Jednak to jeszcze nie było najgorsze. Przed sobą zobaczyła Filcha. Przyglądał się jej bacznie, mrucząc coś pod nosem, a jego mina nie wróżyła niczego dobrego. Nie była pewna, co też może mu chodzić po głowie. Może jej daruje i tym razem, a może... Nie miała nic do stracenia, więc popatrzyła na niego z uśmiechem i jak zwykle grzecznie dygnęła. Dozorca wciąż kręcił głową z dezaprobatą.

— Co tu robisz o tej porze? — zapytał groźnie. — Wracaj natychmiast do dormitorium, bo inaczej załatwię ci miesięczny szlaban u profesor McGonagall.

Tylko tego brakowało! Lucy nikogo nie bała się tak bardzo, jak profesor Minerwy. Filch wiedział o tym doskonale.

— Już biegnę, proszę pana — wyszeptała ze strachem, odwróciła się na pięcie i popędziła w stronę wieży Gryffindoru. Usłyszała jeszcze, jak dozorca mówi do siebie:

— Nieznośne dzieciaki. Człowiek nie ma przez nie ani chwili spokoju, nawet we własne urodziny!

Urodziny Filcha! Lucy zatrzymała się za najbliższym rogiem. Urodziny Filcha... Pewna myśl przyszła jej nagle do głowy. A gdyby tak...

Jak burza wpadła do pokoju.

— Co się stało? — zapytała Joyce, patrząc na nią z drwiącym uśmiechem. — Braciszek cię nakrył?

— Nie, to tylko Filch — odpowiedziała, wyciągając z koszyka kociego rekonwalescenta.

— Co chcesz z nim zrobić? — indagowała dalej zaniepokojona przyjaciółka.

— Komuś podarować.

— Komu?

— Filchowi.

— Oszalałaś do reszty? — Joyce stuknęła się w czoło, ale Lucy już tego nie widziała. Pędziła z powrotem w stronę mieszkania dozorcy. Gdy zapukała do jego drzwi poczuła, że ogarniają ją wątpliwości. Jednak na odwrót było już za późno, bowiem Filch właśnie stanął w progu.

— A kogo tam niesie? — zapytał ze złością. — To znowu ty? — patrzył na nią ze zdumieniem. — Sama się prosisz o ten szlaban! Idziemy!

— Przepraszam — przerwała mu nieśmiało. — Ja chciałam złożyć panu najlepsze życzenia urodzinowe i coś podarować.

Życzenia?! Prezent?! Filch patrzył na nią z niedowierzaniem. Najwyraźniej wietrzył jakiś podstęp.

— Nie żartuj sobie ze mnie! — powiedział szybko.

— Nie śmiałabym — odparła i posłała mu anielski uśmiech. — Pomyślałam, że ktoś powinien uczcić pańskie święto. No i przyda się panu jakieś miłe towarzystwo. Dlatego przyniosłam mojego kotka — wyciągnęła rękę i podała mu miauczącego zwierzaka.

Filch ujął go z pewnym wahaniem, ale w jego oczach zamigotał jakiś dziwny błysk.

— Nie szkoda ci go? — zapytał głucho.

— Nie! — zapewniła szybko. — Jego mama ze mną zostaje. I oddaje go w dobre ręce — dodała poważnie.

Nagle stał się cud. Filch odwzajemnił jej uśmiech.

— Muszę go jakoś nazwać — powiedział z wahaniem.

— To chyba ona — wtrąciła szybko Lucy, wskazując na kociaka.

— W takim razie nazwę ją panią Norris, na cześć mojej dawnej znajomej — wymamrotał zawstydzony.

24 maja 1976 roku, poniedziałek

— Czy ta przeklęta książka musi być taka ciężka? — mruknęła Lucy. — W życiu nie zatargam jej do dormitorium. Gdyby chociaż przypomniało mi się jakieś pożyteczne zaklęcie...

Zatrzymała się przy oknie i, ciężko wzdychając, oparła brzeg księgi o parapet. Jeszcze tylko dwa piętra!

— Cześć, mała!

Odwróciła głowę i spostrzegła Syriusza, który przyglądał się jej z zainteresowaniem. Prawdę mówiąc, był ostatnią osobą, którą miała ochotę teraz spotkać.

— Co za tomiszcze targasz? — patrzył na nią najwyraźniej zaintrygowany.

— Almanach Historii Magii — wyjaśniła niechętnie.

— Daj, wezmę ci to na górę — powiedział, a potem wyciągnął rękę i mocno chwycił ciężki tom. — Przecież ta książka jest większa od ciebie.

— Poradzę sobie — zapewniła go skwapliwie. — Przypomnij mi tylko zaklęcie ćwierćwagi.

Syriusz jednak najwyraźniej nie usłyszał jej prośby. Wsadził książkę pod pachę i był już w połowie schodów. Chcąc nie chcąc, podreptała za nim. Jednak nie uszli nawet połowy drogi, gdy zza rogu wyłonił się Regulus Black, Ślizgon, młodszy brat Syriusza. Lucy znała go aż za dobrze, ale tylko z widzenia. Natomiast wiedziała o nim wiele. Na przykład to, że jest wyniosły, ironiczny i pełen dystansu. Poza tym przyjaźnił się tylko z mieszkańcami Slytherinu, i to tymi pochodzącymi z najlepszych rodzin. Na takie smarkule jak ona zupełnie nie zwracał uwagi. Gdy spotykali się przypadkiem na korytarzu, patrzył na nią tak, jakby była przezroczysta. Jednakże tym razem przyglądał się jej uważnym, taksującym spojrzeniem. Jego zachowanie zdenerwowało Syriusza, który — czuła to wyraźnie — za wszelką cenę chciał uniknąć konfrontacji. Dlatego nie odzywał się, tylko przygryzając wargę, wyczekująco patrzył na młodszego brata.

— Gratuluję narzeczonej — odezwał się wreszcie Regulus. — Tylko pozazdrościć. Ładna, mądra, z dobrej rodziny — jego głos ociekał ironią.

Syriusz zmrużył oczy i spojrzał na niego jakoś tak dziwnie. Na poły ze smutkiem, na poły ze złością.

— Moje znajomości jakoś cię do tej pory nie interesowały — odparł zimno. — I niech tak pozostanie.

— Mnie nie interesują, ale rodziców i owszem. Chcą ci przypomnieć...

— Przestań! — Syriusz odwrócił głowę na znak, iż nie zamierza kontynuować tej dyskusji. — Chodź, Lucy — wyciągnął do niej rękę.

Wystraszona ruszyła za nim, nie mogąc odpędzić natrętnej myśli — jak w tej samej rodzinie mogło urodzić się i wyrosnąć dwóch tak różnych ludzi. Wiedziała, że nigdy nie zapyta o to Syriusza. Za bardzo denerwowała go każda wzmianka o krewnych. A ona na dodatek akurat dzisiaj wyciągnęła ten przeklęty Almanach! Że też nagle zachciało jej się prowadzić badania genealogiczne. Merlinie, jeśli on tam zajrzy, dostanie szału!

Weszli wreszcie do pokoju wspólnego. Syriusz położył księgę na stole i, zgodnie z jej najgorszymi przeczuciami, odruchowo zaczął ją przeglądać. Widać było, że robi to czysto automatycznie. Jego myśli błądziły gdzieś daleko. Jednak Lucy w napięciu śledziła każdy ruch. A on w pewnym momencie odwrócił kartkę i ściągając brwi zaczął się w nią wpatrywać. Stało się to, czego się tak obawiała.

— Historia rodu Black — przeczytał z goryczą w głosie. — To cię interesuje?

— Bardzo ciekawy artykuł — tłumaczyła, starając się za wszelką cenę zachować spokój.

— Radzę ci, abyś staranniej dobierała lekturę — odpowiedział zimno. — Postępki moich przodków to marny wzór.

Lucy pomyślała, że Regulus miałby na ten temat zapewne odmienne zdanie, ale nie śmiała tego przypuszczenia wyrazić głośno.

— A nie ma tam czegoś o Potterach? — zainteresował się niczego nieświadomy James, który nagle pojawił się tuż koło nich.

— Nie — zaprzeczyła. — Zresztą w historii naszej rodziny też nie ma niczego budującego — dodała, patrząc Syriuszowi prosto w oczy.

— Wasza rodzina nie może sobie chyba niczego zarzucić? — zapytał cicho.

— Możliwe — zgodziła się. — Ale za to większość naszych przodków zeszła śmiercią raczej gwałtowną. Podobno to sprawka jakiejś klątwy z XVII wieku. Niestety bliższych szczegółów jeszcze nie znam — tłumaczyła gorliwie. Za wszelką cenę próbowała skierować jego myśli na inny tor. Chciała, żeby wreszcie się uśmiechnął i przestał na nią patrzeć w ten dziwny sposób.

— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytał James, wyraźnie zaskoczony erudycją młodszej siostry.

— Jeśli nie chcesz, nie będę tego czytać. — Lucy nadal patrzyła Syriuszowi prosto w oczy, całkowicie ignorując brata.

— Czytaj — powiedział, wzruszając ramionami. — Może lepiej, żebyś jak najszybciej straciła złudzenia.

15 sierpnia 1976, środa

Lucy otworzyła oczy. Tej nocy spała wyjątkowo źle. Męczył ją jakiś dziwny niepokój, który sprawiał, że budziła się co kilka godzin. Wreszcie, zniecierpliwiona, usiadła na łóżku i wyjrzała przez okno. Poranny świat był szary, bury i skropiony deszczem. Wyciągnęła rękę i po omacku sięgnęła po zegarek. Wskazywał piątą. Blady świt — pomyślała. W takiej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem było ponowne przytulenie się do poduszki. Czuła jednak, że już na pewno nie zmruży oka. Poza tym zachciało jej się pić. Dlatego postanowiła wstać i pójść do kuchni. Wolno podniosła się z łóżka, wsunęła kapcie, podrapała po rozczochranej głowie i na paluszkach wyszła na korytarz. Starała się zachowywać jak najciszej: wiedziała, że Jim, obudzony gwałtownie o tak wczesnej godzinie, może być groźniejszy niż całe stado głodnych smoków. A ona, mimo wszystko, chciała jeszcze trochę pożyć.

Jednakże ciche poruszanie się po domu pełnym kotów wcale nie jest takie proste. Jak było do przewidzenia, uradowana Daisy zaplątała się jej między nogami. Lucy potknęła się o nią i z hukiem spadła ze schodów. Zamarła na chwilę, oczekując reakcji brata. Na szczęście nie obudził się. Odetchnęła z ulgą i, krzywiąc się z bólu, wstała z podłogi. Masując potłuczone kości, ruszyła w kierunku kuchni. Następnie nalała sobie wody do szklanki, usiadła przy stole i odruchowo zaczęła przeglądać Ukochane czarnoksiężników, rewelacyjną powieść historyczną, którą wczoraj pozostawiła na kuchennym stole. Mogła to zrobić bezkarnie, bo Ciotka była nieobecna. Pojechała wieczorem w odwiedziny do chorej kuzynki Julii i wszystko wskazywało na to, że nie wróci wcześniej niż po południu.

Lektura była pasjonująca. Lucy nawet nie zauważyła, kiedy wciągnęła ją bez reszty. Przez kilka pięknych kwadransów bujała w obłokach.

Na ziemię sprowadził ją dopiero okropny hałas. Ktoś uparcie dobijał się do frontowych drzwi. Podniosła głowę znad książki i spojrzała na zegar. Szósta. Kto u diabła mógł się dobijać do drzwi o tak wczesnej porze?

Złodziej? Tchórzliwa część jej natury natychmiast wzdrygnęła się na tą myśl.

Nie, złodzieje nie pukają. Oni po prostu włażą. To rozsądek przypominał o swoim istnieniu.

Nie wiedziała, co zrobić. Przez chwilę liczyła na to, że natręt zmęczy się i pójdzie. On jednak nie rezygnował. Pukał tak zawzięcie, jakby od tego zależało jego życie.

Prawdę mówiąc, była już nieźle wystraszona. Najchętniej obudziłaby brata i kazała mu sprawdzić, co tam się tak tłucze. Jednak nie mogła tego zrobić. Wolała już spotkanie z tajemniczym ktosiem, niż konfrontację z rozjuszonym Jimem. Zwłaszcza, gdyby okazało się, że za drzwiami siedzi dzięcioł, albo jakieś inne niegroźne stworzenie. Westchnęła ciężko, zaznaczyła łyżeczką czytany fragment i mocno ściskając w garści różdżkę, zbliżyła się do drzwi.

— Kto tam? — zapytała drżącym głosem.

— Lucy, to ja. Otwórz!

Syriusz? O tej godzinie? Ależ sobie wybrał porę na wizyty! Lucy szybko otwierała zamki, ciesząc się w duchu, że Ciotka nie wpadła na pomysł, aby dołożyć dla bezpieczeństwa jeszcze jakieś zaklęcie. Jednocześnie wymyślała litanię, którą zamierzała przywitać porannego gościa. Podsumowanie stanu jego zdrowia psychicznego zajmowało w niej poczesne miejsce. Wreszcie otworzyła drzwi na całą szerokość i natychmiast go spostrzegła. Stał za progiem i wyglądał tak, że wszelkie słowa natychmiast zamarły jej w gardle. Był przemoczony do nitki i bardzo blady.

— Nareszcie — westchnął z ulgą. — Już myślałem, że gdzieś wyjechaliście.

— Wchodź do środka — powiedziała krótko, uznając, że litania byłaby co najmniej nie na miejscu. Stan Syriusza wyraźnie świadczył o tym, że coś się stało i raczej nie było to nic dobrego.

Wszedł do hollu i zrzucił mokry płaszcz, otrząsając się przy tym jak pies. W tym czasie Lucy bez słowa udała się do kuchni i postawiła na gazie czajnik z wodą. Podzielała zdanie Ciotki, że na wszelkie smutki najlepsza jest gorąca herbata. Właśnie wsypywała liście do imbryka, gdy wszedł Syriusz.

— Uciekłem z domu — powiedział cicho. — Mógłbym u was pomieszkać przez kilka dni?

Lucy otworzyła usta i nie była w stanie zamknąć ich przez dłuższą chwilę. A więc do tego już doszło?

— Poczekaj — wyjąkała wreszcie. — Ja... Muszę obudzić Jamesa.

— A ciotka? — zapytał z obawą.

— Ciotki nie ma — powiedziała i pobiegła na górę.

Nie zawracając już sobie głowy ciszą, gwałtownie otworzyła drzwi do pokoju brata.

— Wstawaj! — zawołała, po czym chwyciła go za ramię i potrząsnęła. — Wstawaj!

Jim otworzył jedno oko i popatrzył na nią nieprzytomnie. Po chwili znowu je zamknął i próbował spać dalej. Lucy, nie namyślając się długo, zdecydowanym ruchem wyciągnęła mu poduszkę spod głowy. James natychmiast usiadł na łóżku. Jego wzrok, choć nadal nieprzytomny, nie wróżył niczego dobrego.

— Uduszę cię, wstrętna babo — wymamrotał. — Jak tylko cię dorwę.

— Przestań jęczeć — przerwała mu szybko. — Wstawaj i myśl.

Popatrzył na nią ze zdumieniem. Wyglądało na to, że myślenie było ostatnią rzeczą, jakiej można by od niego w tej chwili wymagać.

— Wstawaj — powtórzyła, wciąż nie dając za wygraną. — Na dole jest Syriusz. Uciekł z domu.

— Cholera — wyjęczał James i wreszcie popatrzył na nią wzrokiem, który od biedy można było uznać za przytomny.

— Cieszę się, że wróciłeś z zaświatów — stwierdziła ze stoickim spokojem. — Rusz więc zwłoki i spłyń do kuchni.

— Już, zaraz — wyjęczał, po omacku szukając okularów.

Podsunęła mu je usłużnym gestem.

*

Siedzieli przy kuchennym stole. Lucy, wykorzystując swoje nikłe umiejętności kulinarne, przygotowywała śniadanie z tego, co zostawiła im Ciotka.

— To już postanowione — powiedział stanowczo James. — Zostajesz u nas.

— A co na to ciotka? — zapytał Syriusz z obawą.

— Ciotka cię lubi — zapewnił go James. — No i wie sporo o twojej rodzinie.

— Właśnie dlatego może się nie zgodzić. Z obawy przed...

— Przestań — przerwał mu James. — Ciotka nie boi się nikogo. Pogoniłaby miotłą samego Voldemorta.

— Rzeczywiście — przytaknął Syriusz. — Ale to jednak kłopot. Lucy, a co ty o tym myślisz? — nieoczekiwanie zwrócił się do niej.

— Ja? — spytała i popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Po raz pierwszy kogoś interesowało jej zdanie. — Ja nie widzę żadnego problemu — wyjąkała. — Przynajmniej nie będzie tu tak nudno.

Syriusz spojrzał na nią z zaskoczeniem, a potem, po raz pierwszy tego ranka, leciutko się uśmiechnął.

III.

1 września 1976 roku, środa

Wysiadła z samochodu na miękkich nogach i z duszą, wciąż jeszcze kurczowo trzymającą się jej ramienia. Tym razem Ciotka, podpuszczana przez Jamesa i Syriusza, pobiła chyba wszystkie rekordy szybkości. Ilość Oblivatusów, którymi po drodze uraczyła policjantów, także zastraszająco wzrosła. Lucy zastanawiała się czasem, czy jest jeszcze w Anglii chociaż jeden stróż prawa, który by się przed tym zaklęciem uchował. Ona kiedyś nas wszystkich pozabija — westchnęła w duchu i ponownie zadrżała, wspominając ten szalony lot tuż nad ziemią. Nie śmiała jednak odezwać się słowem. Zebrała swoje rzeczy i ze smętną miną powlokła się za Bellą i chłopakami. Jako ostatnia wbiegła na peron, dziwiąc się w duchu, że mur i tym razem się przed nią rozstąpił. Mimo znacznych postępów w nauce, wciąż nie była przekonania, że magia jest jej prawdziwym powołaniem. Ilekroć brała do ręki różdżkę, czuła lekki niepokój. A potem zdziwienie, gdy udało się jej prawidłowo wykonać zaklęcie albo uwarzyć eliksir. Wciąż podejrzewała, że to przypadek sprawia, iż magiczne siły są jej posłuszne. Może to więc właśnie z tej niepewności brał się jej paniczny strach przed nauczycielami i egzaminami?

Westchnęła ciężko i zatrzymała swój wózek w bezpiecznej odległości od Ciotki, która właśnie, ku niewysłowionej radości Syriusza, obcałowywała Jamesa. Mina brata wskazywała wyraźnie, że najchętniej zapadłby się pod ziemię. A tu, jak na złość, podłoże nie miało zamiaru się rozstąpić i samo apogeum ciotczynych czułości obejrzał sobie drwiąco uśmiechnięty Severus Snape.

— Niech to jasna... — mruknął James, a Syriusz roześmiał się głośno. Jednak jego radość nie trwała długo. Bella uznała bowiem, że już odpowiednio pożegnała bratanka i dla odmiany zajęła się nim. Natomiast Lucy była pewna, że jej ze strony Ciotki żadne czułości nie grożą. Najwyżej jakieś pożegnalne kazanie. W oczekiwaniu na zakończenie rodzinnej sceny, zaczęła rozglądać się po peronie. Mijało ją wiele znajomych osób, a w oknie dostrzegła uśmiechniętą twarz Remusa. Pomachała mu i już miała zawołać Jamesa, gdy nagle zobaczyła coś, co sprawiło, że zbladła. Środkiem peronu kroczył wolno, eskortowany przez domowego skrzata, Regulus Black. Obaj torowali drogę wysokiej, bardzo wytwornej damie, która, mrużąc oczy, rozglądała się wokoło z nieukrywanym obrzydzeniem Większość mijanych osób kłaniała się jej z szacunkiem. Ona jednak zdawała się tych hołdów nie dostrzegać. W ogóle sprawiała wrażenie osoby z zupełnie innego świata, która na peronie 9 i ¾ pojawiła się zupełnie przypadkiem. Nagle dostrzegła Syriusza. Jej źrenice zwęziły się jeszcze bardziej. Na chwilę zatrzymała się, a potem wolno ruszyła w jego kierunku. Merlinie, to musi być jego matka — pomyślała Lucy. Nigdy wcześniej jej nie widziała, ponieważ lady Prudencja Black rzadko opuszczała rodową siedzibę. Jednakże tym razem coś skłoniło ją do złamania ściśle przestrzeganych zasad. Czyżby chciała osobiście przemówić do rozumu marnotrawnemu synowi? Tak, to było wysoce prawdopodobne. Lucy zdążyła już zauważyć, że z domu Blacków nie odchodzi się ot, tak sobie, z własnej woli.

Syriusz, obściskiwany przez Bellę, wciąż, jeszcze nie spostrzegł Prudencji, która znajdowała się o kilka kroków od niego i przyglądała tej scenie z nieukrywaną odrazą. Wreszcie Lucy nie wytrzymała napięcia i pociągnęła go mocno za rękaw szaty.

— Co się stało? — zapytał lekko zdezorientowany.

Nie odpowiedziała, tylko gestem wskazała mu kierunek. Odwrócił się i stanął twarzą twarz z matką. Momentalnie zbladł, a jego twarz przybrała wyraz, jakiego Lucy nigdy u niego wcześniej nie widziała. Wyglądał obco i groźnie. Pomyślała, że gdyby kiedykolwiek popatrzył tak na nią, niewątpliwie by się go przestraszyła. Natomiast na lady Black nie zrobiło to żadnego wrażenia. Jej oczy wyrażały tylko obojętność.

— Synu, czy przemyślałeś już swój błąd? — zapytała beznamiętnym tonem.

— To nie był błąd, matko — odpowiedział hardo. — Postąpiłem słusznie.

— Gdybyś chciał postępować słusznie, to wróciłbyś do domu — powiedziała szybko Prudencja, a przez jej twarz przemknął wyraz zniecierpliwienia. — I zacząłbyś wreszcie właściwie wypełniać obowiązki wobec rodziny. Daję ci ostatnią szansę. Wróć do domu, a ja wybaczę ci nieposłuszeństwo.

— Dziękuję, matko — wyraz twarzy Syriusza nie zmienił się ni na jotę. — Ale obawiam się, ze nie skorzystam z twojej wspaniałomyślności. Niech zostanie jak jest. Będzie lepiej dla wszystkich. Ja mogę żyć po swojemu, a ty masz jeszcze Regulusa — spojrzał na stojącego nieopodal brata, który ze wszystkich sił starał się ukryć zniecierpliwienie.

— To ty, jako pierworodny powinieneś...

— Dobrze wiem, co powinienem — przerwał jej Syriusz. — Powtarzałaś mi to przez lata przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. A także przed każdym laniem!

— Jesteś niepełnoletni! — Prudencja wreszcie zrzuciła maskę opanowanej damy i z trudem powściągała furię. — Mogłabym cię kazać zamknąć w Azkabanie!

— Pani nie może tego zrobić! — wypaliła bez namysłu Lucy. Była tak zdenerwowana słowami lady Black, że zupełnie zapomniała o strachu.

Wszyscy popatrzyli na nią ze zdumieniem. Ciotka uspokajała ją gestem, a w oczach Prudencji zamigotały zimne błyski. Natychmiast powróciła do swojej wyniosłej pozy.

— Młoda damo — oświadczyła lodowatym tonem. — Czy nikt nigdy nie uczył cię, że nie należy wtrącać się do rozmowy, która ciebie nie dotyczy? Ale czego można spodziewać się po osobie z takiej rodziny, a na dodatek córce szlamy? — dodała pogardliwie.

Na te słowa Bella głośno wciągnęła powietrze; najwyraźniej szykowała się do ataku. Nie zamierzała nikomu pozwolić, aby w ten sposób obrażał jej krewnych. Jednakże nie zdążyła się odezwać, ponieważ Syriusz ją wyprzedził.

— Matko, zapominasz się — jego głos zabrzmiał spokojnie, ale stanowczo.

— Jak śmiesz mówić do mnie tym tonem! Od dziś nie jesteś już Blackiem! — oświadczyła wyniośle Prudencja patrząc ze złością na krnąbrnego syna, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę wyjścia, wlokąc za sobą przerażonego skrzata. Natomiast Syriusz mocno zacisnął szczęki i spuścił głowę. Gdy ją podniósł po krótkiej chwili, na jego twarzy nie było już ani śladu zdenerwowania.

— No cóż — powiedział głośno, siląc się na beztroski ton. — Nie ma się czym przejmować. Wsiadajmy wreszcie, bo pociąg nam zwieje.

Po czym chwycił swój kufer i szybko ruszył w kierunku drzwi wagonu.

*

W przedziale było bardzo wesoło. Dziewczyny paplały jedna przez drugą, zwierzając się sobie ze wszystkich wakacyjnych przygód. Jednak Lucy w ogóle nie mogła się skupić na ich słowach. Myślami była jeszcze na peronie 9 i ¾ i wciąż miała przed oczami wyraz twarzy Syriusza w chwili, gdy patrzył na swoją matkę. A potem ten jego śmiech i nienaturalną wesołość, którą próbował maskować nerwy. Nie, to wszystko wcale się jej nie podobało. Było jakieś dziwne i przerażające. I dlatego należało to porządnie przemyśleć.

Nagle głosy koleżanek ucichły i to natychmiast ściągnęło ją na ziemię.

— Co jest? — zapytała, rozglądając się wokół.

— Nic — odparła Deidre. — Pytałam, o czym myślisz?

— O niczym ważnym — skłamała i szybko wstała z siedzenia.

Wyszła na pusty korytarz i spojrzała w okno. Jednak zupełnie nie była w stanie podziwiać jesiennych krajobrazów. Ponownie zatonęła w swoich niewesołych myślach. Dokładnie przypomniała sobie dzień przyjazdu Syriusza i minę Ciotki na wieść, że ma w domu nieletniego uciekiniera. Jednakże po wysłuchaniu całej historii Bella nie miała wątpliwości, jak należy postąpić. Pozwoliła mu zostać, a już po kilku dniach, zachwycona jego wdziękiem i dobrymi manierami, była gotowa go zaadoptować. W wyniku tego Lucy znowu przesunęła się w jej hierarchii o szczebel niżej. Nie miała jednak o to żalu. Już dawno zdążyła się przyzwyczaić do obojętności Ciotki. Natomiast bardzo niepokoiło ją to, co działo się z Syriuszem. Przede wszystkim był dla niej zdecydowanie zbyt miły. A ona wolała jego docinki, niż to nagłe zamyślanie się i smutek. Czuła, że pomimo wcześniejszych zapewnień, bardzo przejmuje się swoją sytuacją. Cóż, zerwanie więzi z rodziną musi być bardzo trudną decyzją. Zresztą wystarczyło na niego popatrzeć, aby się o tym przekonać. Całymi godzinami wyglądał przez okno i nic nie mówił. Na dodatek rodzice niczego mu nie ułatwiali. Prawie codziennie do domu Ciotki przylatywały wielkie, czarne sowy i zostawiały na kuchennym parapecie zalakowane koperty. Trzeciego dnia Syriusz przestał je otwierać, tylko darł bez czytania. Po każdej bowiem robił się jeszcze smutniejszy i nawet James nie potrafił go rozweselić. A ona czuła się bezsilna. Naprawdę go lubiła, ale zupełnie nie potrafiła pomóc. Dlatego na pocieszenie zrobiła mu sweter. Był tym gestem zaskoczony i chyba troszkę wzruszony.

W ogóle wciąż zastanawiała się nad uczuciami, które w niej wzbudzał. W ciągu dwóch lat ich znajomości zmieniły się bardzo. Początkowo onieśmielał ją swoją urodą, pewnością siebie i arystokratycznym pochodzeniem. Gotowa była też przysiąc, że go nie lubi. Denerwowały ją jego nieustanne żarty i docinki. Jednak po ubiegłorocznej historii z panią Norris wszystko uległo zmianie. Przekonała się, że gdy przyjdzie potrzeba, to może na niego liczyć. To chyba można było już nazwać przyjaźnią? Mimo tego nadal był jedynym człowiekiem na świecie, który swoim zachowaniem potrafił doprowadzić ją do szału. Ostatnio zaś odkryła w sobie zupełnie nowe uczucie. Po tej historii z ucieczką, stwierdziła, że jest jej go szkoda, i że nie potrafi patrzeć obojętnie na jego smutek.

— Prawdziwy galimatias — westchnęła.

Nagle ktoś położył rękę na jej ramieniu. Zaskoczona, szybko odwróciła głowę. Obok niej stał obiekt jej rozmyślań i patrzył na nią ze źle ukrywanym niepokojem.

— Masz ochotę? — zapytał, wyciągając ku niej torebkę fasolek wszystkich smaków.

— W życiu! — pokręciła przecząco głową. — Zawsze trafiają mi się najgorsze paskudztwa.

Syriusz uśmiechnął się blado, a potem zapytał już całkiem poważnie:

— Wszystko w porządku?

— Tak — przytaknęła gorliwie. — W najlepszym.

— Myślałem, że matka cię przestraszyła.

— Rzeczywiście jest przerażająca — stwierdziła szybko. — Nie dziwię, że uciekłeś.

Syriusz znowu uśmiechnął się smutno:

— Dziękuję, że mnie broniłaś.

— Drobiazg — wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność.

— To wcale nie jest drobiazg — zaprzeczył. — Ręczę ci, że niewiele osób by się na to zdobyło.

— Nie mogłam słuchać tego, co mówiła o Azkabanie — poczuła złość na samo wspomnienie słów lady Prudencji. — Czy ona naprawdę mogłaby cię tam zamknąć?

— Pewnie tak — odparł. — Ale nie zrobi tego. Moja ucieczka to już wystarczający skandal. Dlatego nie martw się, żaden Azkaban mi nie grozi.

— To dobrze — uśmiechnęła się. — Źle by ci było w takim miejscu.

Nie zdążył jej odpowiedzieć, ponieważ w drzwiach przedziału pojawiła się rozczochrana głowa Jamesa.

— Cała drogę będziesz tu sterczał? — zawołał. — Karty dawno już rozdane.

— Już idę — odpowiedział Jednak zanim odszedł, uśmiechnął się do niej swoim dawnym, łobuzerskim uśmiechem, a Lucy pomyślała, że może nie wszystko na tym świecie jest takie straszne, jak się jej się kilka minut temu wydawało.

20 grudnia 1976 roku, poniedziałek

Przysypana śniegiem Zachodnia Wieża wyglądała wspaniale. Tak jakoś romantycznie i tajemniczo. Dlatego Lucy już prawie od kwadransa nie mogła oderwać od niej wzroku.

— Merlinie, jak ja bym chciała mieć mugolski aparat — westchnęła, mimo iż świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że niemagicznego zdjęcia Zamkowi zrobić się nie da.

Nagle jej zachwyty i kontemplacje zostały brutalnie przerwane. Precyzyjnie wycelowana śnieżka rozprysła się na jej ramieniu i Lucy natychmiast poczuła zimny śnieg na twarzy, szyi i za kołnierzem. Rozejrzała się wokoło i stwierdziła, że ten atak to sprawka Remusa i Syriusza, którzy ze śmiechem przyglądali się jej zza rogu.

— Otruję i wypatroszę — powiedziała do siebie, otrzepując palto.

— Remus chciał się ze mną założyć, że nic nie poczujesz — zawołał Syriusz, zbliżając się do niej. — Może pomóc? — zapytał po chwili.

— Sama sobie poradzę — mruknęła, wciąż strzepując śnieg.

— Nie jestem pewien — zaśmiał się i znienacka rzucił w nią drugą kulą.

— Tobie gorzej? — zapytała ze złością, starając się, aby nowa porcja zimnej breji nie wpadła jej za koszulę.

— Jemu gorzej — potwierdził Remus. — Święta poczuł.

— Ciotka już pewnie dawno zrobiła pudding — powiedziała i jej twarz na tą myśl natychmiast się rozjaśniła.

— Chciałbym pojechać do was na święta — rozmarzył się Syriusz. — Jak pomyślę o indyku pani Belli...

— A dlaczego masz nie jechać? — zdziwiła się.

— Do rodzinki się wybiera — uśmiechnął się Remus.

— Pogodziłeś się z nimi? — zapytała, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia.

— No coś ty! — obruszył się Syriusz. — Ale mam przecież jeszcze innych krewnych. Dostałem list od wuja Alpharda z Dublina Wiesz, takiego rodzinnego ekscentryka. Kiedyś go odwiedzałem, ale w końcu matka uznała, że ma na mnie zły wpływ i zabroniła wizyt. Teraz dowiedział się jakoś o mojej ucieczce i chce, żebym przyjechał na święta.

— To dobrze — uśmiechnęła się, ale w głębi serca poczuła zawód. — Posiadanie jakiejś sensownej rodziny to miła rzecz.

— Niech to gwint! — zawołał Syriusz spoglądając na zegarek. — Muszę lecieć, obiecałem Jamesowi...

Nie zdążył dokończyć, ponieważ właśnie w tym momencie Lucy podstawiła mu nogę. Ku ogromnej radości Remusa, runął na ziemię jak długi.

— Zemsta jest słodka — stwierdziła głośno, patrząc na niego z tryumfem.

— Wiedźma — rzucił ze śmiechem, podnosząc się wolno z oblodzonego chodnika.

A ona uznała, że chyba lepiej będzie ewakuować się z pola rażenia, póki przeciwnik nie odzyskał pełnej sprawności. Dlatego co sił w nogach pobiegła w kierunku wejścia do zamku.

2 lutego 1977, środa, dzień przed pełnią księżyca

— Panno Potter, na dziś wystarczy — powiedziała pani Pince. — Za chwilę zamykam.

Lucy podniosła głowę, powiodła wokoło nieprzytomnym wzrokiem i z konsternacją stwierdziła, że w bibliotece oprócz niej nie ma nikogo.

— Już kończę — powiedziała i ostrożnie zamknęła doszczętnie zaczytany egzemplarz osiemnastowiecznych Straszliwych historyj o wilkołakach.

— Przeczytane? — zapytała bibliotekarka z uśmiechem.

— Jeszcze nie — odparła szybko. — Czy mogłaby mi to pani odłożyć do jutra?

Pani Pince skinęła głową, a ona wolno wyszła na korytarz i zbliżyła do okna. Aby ochłonąć, przytuliła czoło do zimnej szyby. W głowie tłukły się myśli, które musiała jakoś poskładać. Pytania i wątpliwości, które należało rozwiać. Zniknięcia Remusa, jego tajemnicza choroba, bladość po pełni. Te wszystkie symptomy zauważyła już dawno, ale nigdy nie śmiała zapytać co oznaczają. Teraz jednak posiadała wystarczającą wiedzę, aby spróbować to rozwikłać samodzielnie. Przez ostatni rok przeczytała górę książek i przestudiowała dokładnie tablice księżycowe. Wnioski, które wysnuła, były jednoznaczne. Jednakże całkowitej pewności nie miała. Dlatego uznała, że nadeszła pora, aby wszystko wyjaśnić do końca..

3 lutego 1977, czwartek, pełnia księżyca

Syriusz w zamyśleniu wyglądał przez okno. Miał raczej smutną minę, a pomiędzy jego brwiami wyraźnie rysowała się pionowa zmarszczka.

— O czym tak dumasz? — zapytał James, który właśnie wszedł do dormitorium.

— O nim — odpowiedział i wskazał gestem szybę. Potter podszedł bliżej i ujrzał Remusa, który w ślad za panią Pomfrey, podążał w kierunku Wrzeszczącej Chaty.

— Cholera — mruknął Potter. — Po każdej przemianie wygląda gorzej.

— Na dodatek jest tam sam — powiedział cicho Syriusz. — Ja bym chyba tego nie zniósł — dodał po chwili prawie niesłyszalnym szeptem.

— Już niedługo — odparł James i popatrzył uważnie na przyjaciela. — Ale swoją drogą zdziwiłby się, gdyby wiedział, jak się tu zamartwiasz z jego powodu. Zwykle nie jesteś taki wylewny.

— Cóż — powiedział Syriusz, wzruszając ramionami. — Pewne rzeczy są oczywiste. Nie ma się nad nimi co rozwodzić. Trzeba działać.

Znowu się zamyślił. James patrzył na niego z nieukrywanym niepokojem i już miał się odezwać, ale nie zdążył, ponieważ w drzwiach pokoju stanęła zdyszana Lucy.

— Co się stało? Jakieś nowe nieszczęście? — zapytał chyba trochę zbyt ostro.

— Wszystko w porządku — odpowiedziała szybko. — Chciałam się tylko dowiedzieć, dokąd pani Pomfrey znowu zabiera Remusa?

— A czemu cię to interesuje, moja droga? — kontynuował tym samym tonem.

— Jestem ciekawa — odparła spokojnie.

— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła! Chyba o tym wiesz? — zaśmiał się wreszcie Syriusz. Lucy miała w sobie coś, co zawsze, niezawodnie poprawiało mu humor.

— Czy to prawda, że Remus jest wilkołakiem? — zupełnie nie zwróciła uwagi na jego słowa, tylko poważnym wzrokiem patrzyła na brata.

— Ciiii — James szybko zakrył jej usta ręką, a Syriusz mocnym ruchem wciągnął do pokoju. Popatrzyła na nich ze zdumieniem i szybko wyswobodziła się z ich rąk.

— Chcecie mnie udusić? — zapytała ze złością, ale James zupełnie nie zareagował na jej słowa. Był coraz bardziej zdenerwowany.

— Kto ci takich głupot naopowiadał?

— Jakich głupot? — była już lekko zdezorientowana.

— O Remusie!

— Nikt — odpowiedziała spokojnie. — Sama do tego doszłam.

— Jak? — przesłuchiwał ją dalej brat.

— Zebrałam fakty i wyciągnęłam wnioski — oświadczyła z dumą. — Wszystko na to wskazuje.

— Tak. Remus jest wilkołakiem! Zadowolona? — rzucił, nawet nie próbując ukryć wściekłości.

— Przestań! Ja tylko chciałam wiedzieć — próbowała się bronić.

— To już wiesz! Ale jeśli piśniesz komuś słowo, to cię przerobię na karmę dla smoków i wyślę w puszkach do Rumunii — powiedział brat i popatrzył na nią zupełnie poważnie.

— Nikomu nie powiem — oświadczyła z urazą. — Przecież nie jestem plotkarą. Poza tym lubię Remusa.

— Jemu też nie wspominaj, że wiesz — dodał szybko Syriusz. — Niech się chociaż przez ciebie nie martwi.

14 kwietna 1977, czwartek

Magiczne koty szorstkofutre (Felis magica viliosa) są z reguły bardzo ładne. Jednak Pani Norris stanowiła wyjątek. Zdecydowanie nie wyrosła na piękność. Nie była także miła. Wręcz przeciwnie. Tak wyjątkowej kociej jędzy można by darmo szukać ze świecą po całej Europie. Jednakże jakieś uczucia kołatały się w jej sercu. Swego pana kochała miłością bezgraniczną. Lubiła także Lucy. Natomiast resztę szkolnego społeczeństwa uznawała za osobistych wrogów, których najpierw należało wytropić, a potem zniszczyć.

— Niechcący stworzyłam potwora — powiedziała Lucy, delikatnie głaszcząc szorstkie futerko. — Pewnie kilkanaście pokoleń będzie mi złorzeczyć za to, że podarowałam cię Filchowi. Ale cóż... Stało się. Czasu już nie cofnę.

Kocica, zupełnie nie zwracając uwagi na te słowa, łasiła się do niej, mrucząc coraz głośniej. Nagle podniosła głowę i nastawiła czujnie uszy. Lucy zrobiła dokładnie to samo. Zza rogu dobiegał odgłos kroków i strzępy rozmowy.

— ... jutro. Już najwyższa pora.

— Jesteś pewien, że się uda? Ryzyko...

Przylgnęła do muru i, zaintrygowana rozmową, jeszcze bardziej wytężyła słuch. Bez najmniejszego trudu rozpoznała głosy Jamesa i Remusa. Czyżby znowu coś szykowali?

— Zrobimy to jutro po kolacji. Na błoniach... — usłyszała jeszcze ostatnie słowa brata.

Odpowiedź Lupina była już zupełnie niewyraźna.

Jutro na błoniach po kolacji? Interesujące. Może należałoby sprawdzić, co takiego wymyślili tym razem? Prawdę mówiąc, od jakiegoś czasu zaprzestała śledzenia Huncwotów. Miała ciekawsze zajęcia. Jednakże dzisiejsze słowa brata zaintrygowały ją. Dlatego postanowiła im znowu potowarzyszyć. Tradycyjnie z daleka i ukradkiem. Pamiątkowa peleryna-niewidka po dziadku Potterze powinna to zadanie ułatwić. Podprowadzenie jej bratu nie nastręczało żadnych trudności. James miał w swoich rzeczach taki bałagan, że nigdy nie zauważał braków w wyposażeniu. Liczyła, iż tym razem będzie podobnie.

15 kwietnia 1977 roku, piątek

— Pospiesz się! — zawołał zniecierpliwiony Syriusz. — Grzebiesz się i grzebiesz.

— Wcięło mi pelerynę! — denerwował się James. — Dam sobie rękę uciąć, że położyłem ją tutaj — popatrzył bezradnie na swoją półkę.

— Sam kiedyś zginiesz w tym bajzlu — odparł Black i spojrzał z dezaprobatą na bezładną górę ubrań, która piętrzyła się w szafce przyjaciela.

— Była tu na pewno — Potter zignorował zupełnie uwagę przyjaciela. — Kładłem ją wczoraj na samym wierzchu.

— To zapytaj siostruni. Może ją sobie wzięła niechcący? — podpowiedział mu przyjaciel, który najwyraźniej nie miał żadnych wątpliwości, co do tego, kto mógł stać za zniknięciem magicznego przedmiotu.

— Coś ty — zaprzeczył. — Bałaby się. No i po co jej peleryna w bibliotece?

— Dział Ksiąg Zakazanych — zachichotał Syriusz. — Coś wczoraj mówiła o Podręczniku Wyjątkowo Okrutnych Średniowiecznych Tortur.

— Merlinie! — jęknął James. — Ta to ma zainteresowania! Ciekawe po kim?

— Cóż, zdarza się w najlepszych rodzinach — zaśmiał się Syriusz. — Dobra, przestań jęczeć. Później poszukasz. Chłopaki czekają.

— Gdzie, do cholery, jest ta peleryna! — James jeszcze raz popatrzył na półkę. — Jutro tu wszystko przekopię. A jeśli Lucy ją tknęła, to ja jej pokażę średniowieczne tortury!

*

— Udało się! Udało! — zapiszczał podekscytowany Peter na widok Syriusza, który właśnie, bez najmniejszych problemów, zamienił się w ogromnego czarnego psa.

— Super! — cieszył się James. — A już myślałem, że z tego nici.

— Musiało się udać — śmiał się Syriusz, który już zdążył odzyskać ludzką postać. — Lunatyk — zwrócił się do Remusa. — Szykuj się! W czasie najbliższej pełni robimy wyścigi.

Remus spojrzał na niego z uśmiechem.

— Ty się chcesz z wilkołakiem mierzyć, biedna psino? — zapytał z udawanym politowaniem, starając się ze wszystkich sił ukryć wzruszenie.

— No to ja ci jeszcze pokażę — Syriusz żartobliwie pogroził mu palcem. — A teraz czyja kolej? — popatrzył wyczekująco na Petera.

— Moja! — zawołał James. Starał się zachować spokój, ale w jego głosie można było wyczuć zdenerwowanie. — Raz, dwa, trzy. Zaczynam!

Przyjaciele przyglądali się w napięciu, jak zamienia się we wspaniałego jelenia. Wrażenie było imponujące. Aż im na chwilę mowę odebrało.

Nagle ciszę przerwał znajomy głos, który z zachwytem zawołał:

— O rany! Jaki cudny!

W ułamku sekundy James odzyskał ludzką postać. Był wściekły, jak nigdy dotąd.

— Lucy! Wyłaź natychmiast! Wiem, że tu jesteś! — zawołał zmienionym głosem. — I tak cię dorwę. Lepiej wyłaź po dobroci!

Po chwili już wszyscy czterej zobaczyli Lucy ściągającą z siebie pelerynę Jamesa. Miała skruszoną minę, ale jej oczy błyszczały z podniecenia.

— A nie mówiłem? — stwierdził Syriusz z satysfakcją.

— Co tu robisz? — zapytał James ostro. — Sto razy ci powtarzałem, że masz za nami nie łazić! Myślałem, że zmądrzałaś!

— Przepraszam — wyszeptała, patrząc na niego z obawą. — Ale byłam ciekawa. Ja nigdy nie widziałam animaga. A to było takie wspaniałe. James, proszę, naucz mnie jak się to robi. Proszę. Ja już nigdy nie będę ci przeszkadzać, ale powiedz mi...

— Cicho bądź! — przerwał jej ostro. — Marsz natychmiast do domu i nikomu ani słowa. A o pelerynie porozmawiamy sobie jutro!

— Ta peleryna jest tak samo moja, jak i twoja!

— Nie pyskuj! — pogroził jej palcem. — Mam dosyć twoich wygłupów! Marsz do zamku!

— Sama się boję — powiedziała cicho. Wyraźnie grała na zwłokę.

Brat patrzył na nią z rosnącą irytacją. Wszystkim wydawało się, że za chwilę eksploduje.

— Ja ją odprowadzę — zaproponował szybko Remus, chcąc rozładować sytuację. Wyciągnął do niej rękę, a ona niechętnie podała mu swoją i z ociąganiem ruszyła za nim.

Przez chwilę szli w milczeniu. Nagle Lucy zatrzymała się, spojrzała na niego bacznie i zapytała z niepokojem:

— Myślisz, że mu przejdzie?

— Na pewno — odparł łagodnie. — Nigdy się na ciebie długo nie gniewa. Ale tym razem przegięłaś.

— I myślisz, że jak mu przejdzie, to mi powie, jak się to robi? — zapytała, ignorując uwagę przyjaciela.

— Nie wiem — wzruszył ramionami. — To jest bardzo trudne. Zajęło im trzy lata.

— Trzy lata! I ja niczego nie zauważyłam przez ten czas?! Gratuluję środków ostrożności — zachichotała.

— Są rzeczy...— zaczął Remus wesoło.

— ...o których małe dziewczynki wiedzieć nie powinny — dokończyła tym samym tonem, ale po chwili dodała już całkiem poważnie: — Ale może jednak ktoś zauważyłby, że już nie jestem dzieckiem. Wiem, że zrobili to dla ciebie.

— Słyszałaś wszystko? — Remus momentalnie zbladł, a w jego głosie zabrzmiało przerażenie.

— Słyszałam — odparła krótko. — Ale wiem już od pewnego czasu. O niczym ci nie mówiłam, bo nie chciałam, żebyś się martwił. Ja naprawdę nic nikomu nie powiem! — tłumaczyła ze wszystkich sił starając się go uspokoić. Za bardzo go lubiła, aby mu sprawiać ból.

— Wiem — przytaknął Remus, patrząc gdzieś ponad jej głową. — Ale nie zniósłbym, gdybyś zaczęła się mnie bać.

Przyjrzała mu się uważnie i spostrzegła, iż tak mocno zacisnął pięści, że aż zbielały mu kostki palców.

— Nie boję się — zapewniła go skwapliwie. — Przecież wiem, że muchy byś nie skrzywdził.

— Ale ja przecież...

— Przestań — Lucy zatrzymała się i spojrzała mu prosto w oczy. — To naprawdę bez znaczenia.

Remus nie kontynuował tematu, ale wyraz jego twarzy świadczył o tym, że tak szybko nie przejdzie nad tą sprawą do porządku dziennego.

10 maja 1977, wtorek

W bibliotece było cicho jak makiem zasiał. Lucy, przygryzając z przejęcia koniec języka, zawzięcie pisała wypracowanie na temat poglądów pedagogicznych Ewarysta Kadłuba Krwawego. Była tym tak pochłonięta, że od pracy nie oderwałaby się nawet gdyby cała banda Huncwotów przemaszerowała tuż obok z tajemniczymi minami. Kończyła właśnie opisywanie piętnastego sposobu motywującej chłosty, kiedy jej uwagę przykuły zbyt głośne szepty, dobiegające z kąta sali. Odwróciła się zdegustowana i zobaczyła, że to dwie Ślizgonki z czwartego roku opowiadają sobie coś z przejęciem. Jako osoba wyćwiczona w podsłuchiwaniu, błyskawicznie ustaliła, że w tej opowieści intrygująco często przewija się nazwisko Severusa Snape'a. Severus był niewątpliwie ciekawą postacią. Snuł się po szkole z nieobecną miną i tomami książek pod pachą. Interesował ją od zawsze, ponieważ wyglądał tak, jakby nosił w sobie jakąś mroczną tajemnicę. A mroczne tajemnice pociągały ją jak nic innego. Wiedziała też świetnie, że Huncwoci nie cierpią Snape'a. Setki razy słyszała, jak się z niego podśmiewali. Zresztą mała wojna podjazdowa toczyła się między nimi chyba już od pierwszego roku. Dlatego podejrzewała poważnie, że większość tajemniczych nieszczęść, dotykających Ślizgona, była dziełem braciszka oraz jego koleżków. Severus zresztą nie pozostawał im dłużny. Najbardziej jednak uwziął się na Bogu ducha winnego Remusa. Była prawie pewna, że jest bliski rozwikłania tajemnicy Lupina. Nie na darmo interesował się czarną magią. Dzięki temu czasem wiedział więcej, niż powinien.

Nagle w rozmowie Ślizgonek padło imię Syriusza i Lucy ocknęła się z zamyślenia. Mocniej wytężyła słuch i po chwili włosy zjeżyły się jej na głowie. Ze słów podekscytowanych dziewczyn wynikało, że Syriusz powiedział Severusowi, w jaki sposób może unieruchomić bijącą wierzbę. Merlinie! Chyba z nienawiści do Snape'a rozum całkiem mu odjęło? Przecież dziś jest pełnia! Jeśli powiedział prawdę... Jeżeli Severus tam dzisiaj pójdzie... Wolała nie kończyć tej myśli. Wiedziała tylko, że nie może do tego dopuścić. Musi natychmiast coś zrobić! Najlepiej powiedzieć Jamesowi. On będzie wiedział jak postąpić.

Szybko wstała i, pozostawiając swoje rzeczy na stole, wybiegła z biblioteki. Pierwszą osobą, którą spotkała na korytarzu, była Lilka.

— Nie wiedziałaś Jamesa? — zawołała Lucy.

— Widziałam — odparła Lilka. — Wychodził z zamku. Był bardzo zdenerwowany. Powiedział, że musi coś załatwić na błoniach

Lucy zbladła. Wyglądało na to, że jej brat jakimś cudem dowiedział się, co się święci i pobiegł ratować Severusa. Tak, to było zdecydowanie w jego stylu. Ale co będzie, jeżeli coś się stanie jemu? Na tą myśl zmartwiała. James nie był aniołem, ale kochała go najbardziej na świecie. Dlatego poczuła, jak narasta w niej złość. Na Syriusza. Za jego lekkomyślność. Za to, że głupi kawał przedłożył nad zdrowie, a może nawet życie przyjaciół. Rozczarował ją bardzo. Nie przypuszczała, że po wszystkim, co ostatnio przeszedł, może zachowywać się tak głupio i bezmyślnie! W tym momencie najchętniej udusiłaby go gołymi rękami.

Lilka patrzyła na nią z niepokojem.

— Co się stało?

— Muszę coś sprawdzić — odpowiedziała, a potem, najszybciej jak mogła, pobiegła w stronę pokoju wspólnego Gryffindoru. Podejrzewała, że właśnie tam znajdzie sprawcę całego zamieszania.

Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi i wpadła do środka. Jak przewidywała, Syriusz siedział przy kominku i najspokojniej w świecie czytał książkę. Na widok jego zadowolonej miny jej wściekłość jeszcze przybrała na sile. Rzuciła się ku niemu i szybkim ruchem wyrwała mu podręcznik. Natychmiast podniósł głowę i popatrzył na nią ze zdumieniem.

— Gdzie jest Jim? — zapytała zimno.

— Skąd mam wiedzieć? — odparł, wciąż zaskoczony jej zachowaniem — Szukałem go, ale gdzieś poleciał.

— To ja ci powiem, co robi!

— No tak. Ty zawsze wiesz wszystko.

I on jeszcze żartował?! Tego już nie mogła zdzierżyć. Popatrzyła na niego wzrokiem pełnym złości i bez słowa wymierzyła mu siarczysty policzek. Szybko zamrugał powiekami i spojrzał na nią ze zdumieniem. Nigdy nie widział jej w takim stanie! Tymczasem ona, która nigdy nie podnosiła na nikogo głosu, eksplodowała.

— Ty idioto! — krzyczała. — Jak mogłeś? Odbiło ci?! Chcesz zrobić z Remusa mordercę? Wiesz, co będzie, jeżeli... — aż bała się dokończyć tego zdania. — A James? Poleciał tam po Snape'a!

Syriusz wciąż trzymał się za policzek. Miał zwężone źrenice i wyglądał tak samo, jak w dniu rozmowy ze swoją matką. Dlatego była pewna, że za chwilę odpowie atakiem na atak. Jeśli to zrobi, to ona chyba się na niego rzuci! Jednakże, ku jej wielkiej uldze, coś najwyraźniej zaczynało do niego docierać. Opuścił ręce i nie patrząc jej w oczy, rzucił krótko:

— K***a mać!

Po czym odwrócił się i szybko ruszył do drzwi. Lucy bez namysłu pobiegła za nim.

*

Wymknęli się cichutko na błonia i pędem pognali w kierunku bijącej wierzby. Lucy czuła, że jej serce wali jak oszalałe. Aż bała się pomyśleć, co będzie jeżeli... Nie, coś takiego nie może się zdarzyć. Syriusz także się nie odzywał, ale jego mina wskazywała na to, że jest coraz bardziej przerażony sytuacją, którą sam bezmyślnie sprowokował.

Wreszcie ich zobaczyli. Stali kilkanaście metrów od rozchybotanego drzewa. Obaj byli żywi. James podtrzymywał słaniającego się Severusa i coś zawzięcie mu tłumaczył. Lucy z okrzykiem radości rzuciła się w kierunku brata.

— James!

— Co tu robisz? — zapytał, patrząc na nią ze złością.

— Musiałam! Chciałam ratować! — bezładnie wyrzucała z siebie słowa.

— Ty? Mnie? Super! — James pokręcił głową i popatrzył na nią z ponurym uśmiechem.

— A Remus? — dopytywała się natarczywie.

— Wilkołakowi nic nie jest — wpadł jej w słowo Snape.

Spojrzała na niego z niepokojem. Słaniał się na nogach i był zielony na twarzy, ale spoglądał na nich wszystkich z nieukrywaną nienawiścią. Wreszcie zatrzymał wzrok na sprawcy całego zamieszania, który do tej pory nie śmiał się nawet odezwać.

— Odpłacę ci kiedyś za to! — powiedział głucho, patrząc mu prosto w oczy.

— Jeszcze pożałujesz, że ...

— Ale się boję! Chyba zaraz...— powiedział głośno Syriusz, który już odzyskał rezon.

Nie zdążył jednak dokończyć zdania, ponieważ Lucy z całej siły trzepnęła go w ucho.

— Zamknij się! — powiedziała ze złością. — Wystarczy twoich popisów!

Syriusz odwrócił się i pogroził jej palcem.

— Lucy Potter! Ty się kiedyś doigrasz!

IV

2 lutego 1978 roku, czwartek

Spojrzała na zegarek. Było już piętnaście po trzeciej. O rany, znowu była spóźniona na lekcję z Jamesem! Pewnie najdroższy braciszek palnie jej kolejną mówkę o szanowaniu cudzego czasu. Przybita tą perspektywą, westchnęła ciężko i przyspieszyła kroku. Musiała jeszcze tylko przebiec przez dziedziniec.

— Lucy!

Ktoś wołał ją przenikliwym szeptem. Stanęła i szybko rozejrzała się wokół. Wreszcie spostrzegła Syriusza, który przyczajony za rogiem, gestem przyzywał ją do siebie.

— Cholera — jęknęła. — Jeszcze tylko tego teraz mi brakowało.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zignorować jego wezwania.

— Lucy! — powtórzył jeszcze raz.

Zrezygnowana zbliżyła się do niego.

— Co się stało? — zapytała. — Mów szybko, bo nie mam czasu. James na mnie czeka.

— Ciii... — położył palec na ustach. — Lucy, musisz mi pomóc.

— Ja? Tobie? — jej zdziwienie nie miało granic. — A jak?

— Znowu palnąłem głupotę — powiedział z wahaniem i spuścił oczy. Naprawdę wyglądał na zawstydzonego. — Niechcący umówiłem się z April Flowers. A nie mam ochoty na randkę. Dlatego musisz mi pomóc.

— Ale problem — rzuciła ze złością. — Odwołaj i po krzyku.

— Nie umiem — rozłożył bezradnie ręce. — Tak się jakoś zaplątałem głupio.

— Co mam robić? — zapytała, patrząc na niego z pobłażliwym uśmiechem. W tym swoim zakłopotaniu był nawet rozczulający. — Tylko się streszczaj!

— Powiedz, ze Remus jest chory... — zastanawiał się głośno. — Albo, że muszę ci pomóc w transmutacji.

— Merlinie, nos mi przez ciebie urośnie!

— Przyda ci się dłuższy — stwierdził, patrząc na nią z uśmiechem. — Łatwiej będziesz go mogła wszędzie wetknąć.

— Nie przeginaj — rzuciła krótko i trzepnęła go w ramię. — Bo cię zostawię na pastwę April.

— Wybacz — Syriusz zrobił minę skruszonego anioła i złożył ręce jak do modlitwy.

— No dobrze. Niech ci będzie — zawołała całkowicie rozbrojona. — A co ja z tego będę miała?

— Moją dozgonną wdzięczność.

— Zapamiętam sobie — uśmiechnęła się. — To kiedy ta randka?

— Za dwie godziny.

— Dobrze. Przyjdę — powiedziała i szybko ruszyła przed siebie. — Pies na baby — mruknęła, gdy znalazła się już w bezpiecznej odległości od niego. I nagle roześmiała się głośno, uderzona absurdem tego określenia.

*

Biegła korytarzem wciąż kręcąc głową z rozbawienia. Humor dopisywał jej do tego stopnia, że przestała się martwić nawet perspektywą bury od Jamesa. W sumie była przyzwyczajona do kazań. Jedno więcej, jedno mniej — co za różnica. Jakoś to przeżyje. Uspokojona zwolniła kroku i jeszcze raz uśmiechnęła się do siebie. Jednakże po chwili jej dobry nastrój ulotnił się jak kamfora, ponieważ w drzwiach pracowni transmutacji stanął Regulus Black. Chciała wyminąć go jak najszybciej, ale on na to nie pozwolił. Mocno chwycił ją za rękaw, przytrzymał i popatrzył prosto w oczy.

— Słuchaj, Potter — zaczął zimno. — Chcę, żeby wszystko było jasne.

— Co ma być jasne? — zapytała cicho, usiłując mu się wyrwać.

— Przestań się kręcić koło mojego brata — wysyczał jej wprost do ucha. — Z tego nic nie wyjdzie, choćbyś stawała na głowie. Pamiętaj, ze on nazywa się Black. A żaden Black nie potraktuje poważnie córki szlamy.

Lucy mocno wciągnęła powietrze. Co on opowiada? O co mu chodzi? Ze wszystkich sił chciała znaleźć jakąś celną ripostę, ale w głowie czuła pustkę.

— To, że uciekł z domu, nic nie znaczy. Wróci, kiedy zrozumie, gdzie jest jego miejsce — kontynuował Regulus, wciąż patrząc na nią z pogardą. — To, że przyjaźni się z twoim bratem i mieszka w twoim domu, też nic nie znaczy. To pomyłka, którą kiedyś naprawi. Pamiętaj o tym. Bo jeśli zapomnisz, to może cię spotkać przykra niespodzianka.

Spojrzał na nią jeszcze raz, jakby upewniając się, czy dotarł do niej sens tej przemowy i wreszcie puścił jej rękę. Następnie, już bez słowa, odwrócił się i spokojnie odszedł w kierunku wieży Slytherinu. Lucy szybkim ruchem otarła łzę, która spływała jej po policzku.

— Cała wasza rodzinka jest jedną wielką pomyłką — wyszeptała ze złością, mając pewność, że Regulus jej nie słyszy. Żałowała, że nie potrafiła powiedzieć mu tego w oczy z całą pogardą i bezwzględnością. Za bardzo się go bała. Ta myśl sprawiła, że jeszcze bardziej zachciało jej się płakać.

— Do jutra mam na ciebie czekać?!

Odwróciła się szybko i zobaczyła brata, który patrzył na nią z wyraźnym zniecierpliwieniem.

— Już idę — powiedziała cicho.

— Co się stało? — zapytał, przyglądając się jej baczniej. — Widziałem Regulusa. Coś ci nagadał?

— Nieważne — odpowiedziała krótko.

— A właśnie, ze ważne — stwierdził. — Jeśli cię zaczepił, to Syriusz powinien się dowiedzieć...

— Syriusz o niczym się nie dowie! Ani ode mnie, ani od ciebie — powiedziała z mocą, patrząc zdumionemu bratu prosto w oczy. — Ma już wystarczająco dużo zmartwień.

*

Lucy siedziała samotnie w kącie pokoju wspólnego i nie mogła się uspokoić. Łzy wciąż ciekły jej po policzkach, mimo iż robiła wszystko, aby je zatrzymać. Gdyby chociaż potrafiła komuś o tym opowiedzieć. Jednak tym razem nie mogła, choć słowa Regulusa dotknęła ją boleśnie. Po pierwsze — zasugerował coś, co nigdy nawet nie przyszło jej do głowy. Lubiła Syriusza i uważała go za swojego przyjaciela, ale za nikogo więcej. Był ostatnim chłopakiem na świecie, o którym pomyślałaby poważnie. A po drugie, Regulus potraktował ją tak, jakby była nikim. I ta pogarda bolała najbardziej. Czuła, że echo jego słów przez wiele dni będzie jej wiercić dziurę w mózgu. Boże, jakie to wszystko było okropne! Po raz kolejny wytarła zapuchnięte oczy i postanowiła pójść do dormitorium i wreszcie położyć się do łóżka. Zrobiłaby to już dawno, ale obawiała się pytań ze strony koleżanek. Czuła, że nie potrafiłaby odpowiedzieć na żadne z nich. Już miała podnieść się z fotela, gdy nieoczekiwanie stanął nad nią Syriusz.

— Tutaj jesteś, niesłowna kobieto! — zawołał wesoło.

Wcisnęła się mocniej w oparcie i spuściła zapłakane oczy. Wcale nie miała ochoty z nim teraz rozmawiać.

— To tak można na ciebie liczyć — stwierdził oskarżycielsko.

— Widzę, że jakoś sobie poradziłeś — powiedziała cicho, wciąż nie podnosząc na niego oczu.

— Oświadczyłem jej, że zaraz po egzaminach wyjeżdżam do Irlandii i wstępuję do klasztoru.

— Ciekawa koncepcja — uśmiechnęła się zupełnie mimo woli.

Nagle on, jakby tknięty jakimś przeczuciem, zaczął się jej przyglądać uważniej. Opuściła głowę jeszcze niżej, ale nie dał za wygraną. Wyciągnął rękę, ujął delikatnie jej podbródek i mimo, że się opierała, spojrzał prosto w oczy.

— Co się stało? — zapytał poważnie.

— Nic — wyszeptała, bezskutecznie próbując odwrócić głowę..

— James na ciebie nawrzeszczał? — indagował ją dalej

Nie odpowiedziała, ale łzy popłynęły jej nowym strumieniem.

— Przestań — powiedział cicho. — Nie mogę patrzeć jak płaczesz. Chyba muszę sobie pogadać na osobności z twoim braciszkiem.

Spojrzała na niego i już otworzyła usta, aby go powstrzymać. Jednak nie odezwała się ani słowem.

*

— Słuchaj, James — zaczął Syriusz. — Musimy koniecznie porozmawiać o twojej siostrze.

— O! Jaki poważny ton! — uśmiechnął się Potter. — Czyżbyś chciał się o nią oświadczyć? — zachichotał.

— Oświadczyć? — zdziwił się szczerze Syriusz. — Na rozum ci padło? Wiesz, że się nie uganiam za smarkulami. A poza tym nie mam dzisiaj nastroju na żarty.

— Widzę, że to poważna sprawa?

— Właśnie — potwierdził Syriusz. — Uważam, że jesteś dla niej za ostry. Wrzeszczysz i wrzeszczysz.

— Ja? — zdziwił się James. — Przyganiał kocioł garnkowi.

— Fakt, czasem przeginam — zgodził się. — Ale ona świetnie wie, że to żarty. Myślę że bawi się tak samo dobrze jak ja. A twoim gadaniem bardzo się przejmuje. Dzisiaj widziałem jak płakała i dlatego proszę — przystopuj!

— Płakała? — James spojrzał na niego bacznie. — I myślisz, że przeze mnie?

— A przez kogo? — zdziwił się Syriusz. — Ja ostatnio jestem słodki jak miód. Dlatego...

— Wiesz co, wy naprawdę jesteście warci jedno drugiego — przerwał mu szybko przyjaciel.

— Dlaczego? — zapytał lekko zdezorientowany.

— Dlatego — powiedział James, którego cała ta dyskusja zaczynała już lekko irytować — że jeśli ryczała przez braciszka, to raczej twojego. O rany! — uderzył się dłonią w usta. — Miałem ci o niczym nie mówić. Ale ze mnie...

— Regulus ją zaczepił? — zapytał szybko Syriusz, zupełnie nie zwracając uwagi na konsternację przyjaciela.

— Na to wygląda — odpowiedział zawstydzony James. — Ale pewności nie mam. Nie mogłem z niej nic wydusić.

— No to może ja spróbuję? I jeśli to prawda, to...

— Ani mi się waż! — powiedział James szybko. — Obiecałem, że ci o niczym nie wspomnę.

— Dobrze — odpowiedział Syriusz po chwili namysłu. — Ale z moim braciszkiem, to ja sobie i tak profilaktycznie porozmawiam...

16 marca 1978 roku, czwartek

Lilka spóźniała się na zajęcia. To dziwne, ponieważ jak dotąd wyróżniała się wręcz pedantyczną punktualnością. Zupełnie jak James — uśmiechnęła się Lucy do siebie i po raz kolejny spojrzała na zegarek. Trzydzieści minut. Świat się kończy! Westchnęła i żeby dłużej nie marnować czasu, sięgnęła po Trzy największe czarownice Anglii. Jednak zanim otworzyła książkę, popatrzyła w okno, chcąc jeszcze raz sprawdzić, czy Lilka nie nadchodzi. Nigdzie nie dostrzegła przyjaciółki, ale za to zauważyła na dziedzińcu kilka zakochanych par. Cóż, zbliżała się wiosna, więc hormony szalały w najlepsze. Miłość musi być fajnym uczuciem — pomyślała Lucy. Jednocześnie przyszło jej do głowy, że sama chyba nigdy go nie doświadczy. No bo któż mógłby się zakochać w kimś takim jak ona? Nie jestem ładna. Ani nawet mądra — stwierdziła ponuro, czując, że za chwilę niechybnie dostanie chandry. Znowu? Merlinie, dlaczego ostatnio jest mi ciągle tak smutno? Czy dlatego, że czuję się sama jak palec? Nikt mnie nie lubi ani nie kocha — westchnęła i poczuła łzy cisnące się jej do oczu.

— Co ci się stało? — spytała Lilka, która nagle stanęła w drzwiach pokoju.

— Nic. Tak mi jakoś smutno — wyszeptała Lucy, zaskoczona bezszelestnym pojawieniem się przyjaciółki...

— Czemu? — zaniepokoiła się Evansówna.

— Wiesz — powiedziała cicho, chyba bardziej do siebie, niż do niej. — Tak bardzo chciałabym być kiedyś dla kogoś najważniejsza na świecie. Teraz tylko wszystkim przeszkadzam.

Lilka popatrzyła na nią z troską, a potem podeszła bliżej i łagodnie pogłaskała po głowie.

— Mnie na pewno nie przeszkadzasz — zapewniła szybko. — Powiem nawet więcej — ja cię uwielbiam. Chciałabym mieć taką siostrę jak ty.

Lucy spojrzała na nią z niedowierzaniem.

— Przecież masz siostrę!

— Mam — Lily nagle posmutniała. — Ale ona mnie nie znosi.

— Dlaczego? — Lucy nie kryła zdumienia — Przecież jesteś wspaniała!

— Moja siostra się mnie wstydzi — wyszeptała Lilka ze smutkiem. — Czarodziej to dla niej ktoś nienormalny.

— A ty?

— Ja? — zawahała się — Kocham ją. To przecież moja siostra. Ale czasem żałuję, że nie można sobie wybrać rodzeństwa.

Lucy przez chwilę patrzyła na nią ze smutkiem, a potem nagle uśmiechnęła się radośnie.

— Już wiem! — zawołała.

— Co wiesz?

— Wiem, w jaki sposób możemy zostać siostrami!

— W jaki? — pytała Lilka, najwyraźniej zaintrygowana.

— Musisz wyjść za mąż za mojego brata — powiedziała to takim tonem, jakby stwierdzała najoczywistszy fakt.

Lilka natychmiast opuściła głowę, ale Lucy zdążyła zauważyć, że jej twarz przybrała barwę buraka.

— O la la, to tak się sprawy mają — uśmiechnęła się do siebie i szybko odwróciła wzrok, udając że nie dostrzega zawstydzenia przyjaciółki.

*

Lucy przygryzła wargę i z dumą spojrzała na swoje dzieło. Wyglądało świetnie. Praktycznie nie do odróżnienia. Ufff, jednak w końcu przydała się jej na coś pełna poświęceń nauka podrabiania paskudnego pisma brata. Jeszcze raz rzuciła okiem na tekst, aby upewnić się czy wszystko gra.

Droga Lily

Bardzo chciałbym powiedzieć Ci coś ważnego. Proszę, spotkaj się ze mną dziś o 11.00 wieczór w pokoju wspólnym Gryffindoru.

James

Wiedziała, że jej plan nie jest przesadnie oryginalny, ale a nuż zadziała. To byłoby super, gdyby Jim i Lilka... Uśmiechnęła się z rozmarzeniem do swoich myśli. Dobrze, dobrze. Należałoby jednak wrócić do rzeczywistości i wykonać drugą część zadania. Znacznie trudniejszą. Trzeba skopiować pismo Lilki. Wzór miała. Wczoraj wieczorem zwinęła przyjaciółce długie na trzy pergaminy wypracowanie z eliksirów.

— Nie jest źle — powiedziała do siebie, przyglądając się literom. — Ona bazgrze jak przedszkolak.

Po dwóch godzinach list do Jamesa był gotowy.

*

James z niecierpliwością wpatrywał się w drzwi. Był już kwadrans po 11.00, a Lilka wciąż nie przychodziła. Czyżby się rozmyśliła? Miał nadzieję, że nie, ponieważ strasznie był ciekawy, co mogła mu mieć do powiedzenia najładniejsza dziewczyna w szkole. Tak, zawsze mu się podobała. Uważał jednak, że nie ma u niej żadnych szans. Nigdy, nawet najmniejszym gestem, nie okazała zainteresowania jego osobą. Ale teraz ten list. Może jednak?

— Merlinie! — westchnął. — Jakie to by było wspaniałe...

Nagle drzwi zaskrzypiały cicho i do pokoju wsunęła się Lilka. Podeszła do niego, rozglądając się wokół z niepokojem. Nic nie mówiła, tylko patrzyła wyczekująco. Chcąc przerwać ciszę w końcu odezwał się pierwszy.

— Słucham. Co chciałaś mi powiedzieć?

Jej źrenice rozszerzyły się ze zdumienia.

— Ja? To przecież ty miałaś mi coś powiedzieć — wyszeptała. — Dostałam list od ciebie. Prosiłeś o spotkanie.

— Jaki list? To ja dostałem... — upierał się James.

Nagle go olśniło i zrozumiał wszystko.

— A to smarkula — jęknął. — Jak ją dorwę to wypatroszę, a wnętrzności oddam na eliksiry!

— Myślę, że miała dobre intencje — uśmiechnęła się Lilka i popatrzyła na niego tak, że cała złość natychmiast mu przeszła. Pomyślał nawet mimo woli, iż nieznośne młodsze siostry czasami bywają przydatne.

22 czerwca 1978 roku, czwartek

Przez całą noc nie zmrużyła oka. Strach kompletnie ją sparaliżował. Próbowała go jakoś opanować, ale znowu okazał się silniejszy od niej. Sprawiał, że czuła w gardle ogromną gulę, a w głowie pustkę. I marzyła tylko o jednym — uciec gdzieś daleko, zaszyć się w odludnym miejscu i zapomnieć, że istniej coś takiego jak transmutacja. Dlatego zaraz po śniadaniu, w trakcie którego nie przełknęła ani kęsa, niepostrzeżenie wymknęła się z dormitorium i wdrapała na sam szczyt Zachodniej Wieży. Była całkowicie pewna, że tu nikt jej nie znajdzie.

— Nie pójdę na żaden egzamin. Niech mnie wyrzucą, ale nie pójdę — wyszeptała i mocniej przylgnęła do muru.

— Lucy, wyłaź natychmiast! — zawołał Syriusz, który właśnie stanął u szczytu schodów.

Wciągnęła mocno powietrze i zamarła w bezruchu. Może nie zauważy? Jednak jej nadzieje okazały się płonne. Już po chwili był przy niej. A ona zupełnie nie rozumiała, dlaczego znowu tak łatwo ją odnalazł. Miał szósty zmysł, czy co?

— Tu jesteś — stwierdził z satysfakcją. — Za dziesięć minut zaczyna się egzamin. Rusz się, zanim Minerva straci cierpliwość.

— Nigdzie nie idę — mruknęła i skuliła się jeszcze bardziej.

— A czemu to? — spytał ze zdziwieniem. — Przecież wszystko umiesz. Ręczę za to własną głową.

— Nie zdam! Nic nie pamiętam! — zawołała histerycznie.

— Merlinie! — jęknął. — To samo co w zeszłym roku. Myślałem, ze już wyrosłaś z tej dziecinady. Rusz się!

— Nigdzie nie pójdę — powtórzyła i zacisnęła zęby na znak, ze uważa temat za zakończony.

— Zobaczymy — uśmiechnął się łobuzersko i mocno pociągnął ją za rękę.

Próbowała się opierać, ale nic z tego nie wyszło. Był od niej o wiele silniejszy i dlatego już po chwili stała na nogach, wpatrując się w niego ze złością. On jednak nic sobie nie robił z tych groźnych min. Zbliżył się jeszcze bardziej i zanim spostrzegła co się święci, błyskawicznie owinął ją peleryną i zarzucił sobie na plecy. Natychmiast zaczęła się rzucać i krzyczeć. Ale Syriusz, zupełnie ignorując jej wrzaski i szamotaninę, spokojnie schodził po schodach. Niósł ją tak przez cały szkolny korytarz, ze stoickim spokojem wysłuchując śmiechów i docinków licznie zebranych uczniów. Ona zaś czuła, że za chwilę spali się ze wstydu.

— Puszczaj — wysapała ze złością. — Dalej pójdę sama!

— Nie puszczę — wysyczał przez zęby. — Zawlokę cię pod samą katedrę McGonagall. Może to cię wyleczy z histerii.

W końcu dotarli do drzwi pracowni transmutacji. Tam Syriusz zatrzymał się i ostrożnie postawił ją na ziemi. Prychając ze złości, wyplątywała się z peleryny. Tak wściekła nie była chyba od dnia historii ze Snape'em. Upokorzył ją przed całą szkołą! Jak śmiał! Nie zamierzała puścić mu tego płazem. Podniosła rękę, ale nie zdążyła go uderzyć, ponieważ szybko chwycił ją za nadgarstek.

— Uważaj — wyszeptał, patrząc jej prosto w oczy. — To będzie o jeden raz za dużo.

Przez moment mierzyli się wzrokiem. Wreszcie, pokonana, spuściła w głowę. Syriusz na ten widok przygryzł wargę i zrobił taki gest, jakby chciał ją pogłaskać po włosach. Jednak w ostatniej chwili cofnął rękę.

— Lucy... — zaczął cicho.

Nie zdążył jednak nic dodać, ponieważ w drzwiach pracowni stanęła Minerwa McGonagall.

— Panie Black, co tu się dzieje? — zapytała ostro.

— Nic, pani profesor — odpowiedział Syriusz spokojnie. — Ja tylko eskortuję Lucy na egzamin.

— Panno Potter, dobrze, że pani już jest. Za minutę zaczynamy. Proszę do sali — powiedziała Minerva i gestem zaprosiła ja do środka. Lucy westchnęła ciężko i z ociąganiem ruszyła za nauczycielką.

29 czerwca 1978 roku, czwartek

— Nie widziałeś Lucy?

— Chyba szła w kierunku jeziora — odpowiedział niepewnie Remus.

— Chodź — rzucił krótko Syriusz, kładąc mu rękę na ramieniu. — Pomożesz mi w negocjacjach.

— W czym? — zdziwił się Lupin. — Co ci znowu strzeliło do głowy?

— Muszę się pogodzić ze smarkatą — Black silił się na beztroski ton. — Wścieka się na mnie od tygodnia.

— Weź jakieś zielsko, przeproś i po krzyku.

— Przepraszałem już z pięć razy i nic — wyjaśnił Syriusz, rozkładając bezradnie ręce. — Może ciebie posłucha. Masz u niej autorytet.

— Wiesz co — stwierdził spokojnie Remus. — Ja ci chyba nie pomogę. Jeśli ktoś jest w stanie to zrobić, to tylko James. To on ma u niej autorytet.

— Nie — zaprzeczył Syriusz. — James tylko popsuje sprawę. Zaraz zacznie na nią wrzeszczeć. A poza tym — dodał z szelmowskim uśmiechem — właśnie widziałem, jak szedł z Lilką w stronę Zachodniej Wieży. Myślę, że raczej nie siostra mu w głowie.

— A czemu tobie ona w głowie? — spytał Remus i zerknął na niego podejrzliwie.

— Widzisz — odpowiedział Syriusz, spoglądając na niebo. — Ja sam chciałbym to wiedzieć.

*

Leżała na brzegu jeziora i patrzyła w gwiazdy, starając się przypomnieć sobie ich imiona. Szło to raczej ciężko, ponieważ astronomia nigdy nie należała do jej ulubionych przedmiotów. Poza tym jakiś złośliwy kamień uwierał ją w łopatkę i nie pozwalał skupić się na niczym. Westchnęła ciężko, usiadła i wygrzebała z podłoża kanciasty wytwór natury. Przez moment ważyła go w dłoni, a potem zamachnęła się i wrzuciła do wody. Przez krótką chwilę wsłuchiwała się w plusk, a potem wolno rozejrzała dookoła. Prawdę mówiąc, nie lubiła tu przychodzić. Woda, zwłaszcza w dużych ilościach, wciąż działała na nią odstraszająco i gdyby mogła wybierać, to urządziłaby sobie spacerek na skraj Zakazanego Lasu. Jednakże tego wieczoru kręciło się tam zbyt wiele osób, a ona chciała pobyć sama i trochę wyciszyć się przed wakacjami. To było naprawdę konieczne, ponieważ znowu czekały ją dwa miesiące kazań Ciotki. Dobrze, że chociaż temat szkoły odpadnie, bo egzaminy zdała celująco. Generalnie było ciężko, ale jakoś poszło. Tylko ten nieszczęsny test z transmutacji... Oj, było z nim więcej szumu, niż z egzaminami końcowymi całej czwórki Huncwotów razem wziętej. I jeszcze Lilki na dodatek. No i ten wstyd! Do tej pory większość uczniów Hogwartu suszyła zęby na jej widok. A to wszystko oczywiście przez tego podstępnego gada! Miała jednak satysfakcję. Gad chodził za nią od tygodnia i ciągle, niby mimochodem, próbował się pogodzić. Posunął się nawet do tego, że pod pozorem porządków w dormitorium, przytargał jej fiołka w doniczce. Nie wybaczę ci, choćbyś stawał na głowie — pomyślała i uśmiechnęła się do siebie. Dręczenie Syriusza okazało się bowiem całkiem przyjemnym sposobem spędzania czasu.

— Tu jesteś!

Drgnęła na dźwięk tego, aż za dobrze znanego głosu. A to gad! Znowu mnie namierzył! Szósty zmysł czy telepatia?

— Nadal się gniewasz? — zapytał, pochylając się nad nią z uśmiechem.

— A jak myślisz? — wymamrotała, natychmiast robiąc obrażona minę.

— Myślę, że jesteś najbardziej upartą babą jaką znam! — odpowiedział głośno. — I myślę też, że mam dosyć twoich fochów!

Z oburzenia aż ją zamurowało. Jak on śmie tak do niej mówić! Niech go jasny gwint!

— To zostaw mnie w spokoju! — rzuciła, gdy tylko odzyskała zdolność mówienia. — Przecież nikt ci nie każe...

— Koniec wygłupów! — przerwał jej szybko. — Masz natychmiast przestać się gniewać!

— Bo co mi zrobisz? — zainteresowała się, patrząc na niego z prowokującym uśmiechem.

— Bo wrzucę cię do jeziora! — zagroził.

— Tylko spróbuj! — rzuciła ze złością, a w głębi duszy poczuła niepokój. On rzeczywiście mógł to zrobić.

— Pewnie, że spróbuję — zawołał, po czym zbliżył się do niej i nagle chwycił ją na ręce.

Przez dłuższą chwilę walczyła z nim, próbując się wyrwać. Jednak wszystkie wysiłki były całkowicie bezskuteczne. Unieruchomił ją po mistrzowsku. Nie mogła go uderzyć, ugryźć ani nawet zadrapać. Musiała się więc ograniczyć do posyłania mu jadowitych spojrzeń. A on wolniutko zbliżył się do krawędzi skarpy.

— Liczę do trzech — oświadczył bezlitośnie. — Jeśli mi nie wybaczysz, wrzucam cię do wody.

— Ty gumochłonie! — krzyknęła.

— Raz!

— W życiu się do ciebie nie odezwę! Ty padalcu!

— Dwa! — odliczał dalej, zupełnie nie zwracając uwagi na jej wrzaski.

— Jesteś najpodlejszym gadem!

— Trzy! — powiedział głośno i nieco zwolnił uścisk. Lucy odruchowo chwyciła go za szyję, chcąc się uchronić przed upadkiem w mokre i ciemne odmęty.

— I co? — zapytał krótko, patrząc jej prosto w oczy. — Mam wrzucać dalej czy się godzimy?

Przez moment walczyła sama ze sobą. Urażona ambicja bolała ją jak diabli. Ale z drugiej strony miała stuprocentową pewność, że ten wariat spełni swoją groźbę, nawet jeśli potem będzie musiał własnoręcznie wyciągać ją z wody. Nie, wizja nocnej kąpieli nie uśmiechała się jej zupełnie. Zwłaszcza, że ciągle nie umiała pływać. Z bólem serca zdecydowała się więc na daleko idący kompromis.

— Cóż, muszę ustąpić przed przemocą — powiedziała ponuro.

— Wiedziałem, że to podziała — roześmiał się i delikatnie postawił ją na ziemi, a ona, gdy tylko poczuła grunt pod nogami, natychmiast spróbowała kopnąć go w kostkę. Bezskutecznie, bowiem Syriusz zachował czujność i w ostatniej chwili odskoczył.

— Ty idioto! — zawołała. — Ja cię kiedyś normalnie trzepnę Avadą!

— W porządku — nawet dwoma, tylko przestań się wreszcie wściekać — powiedział, wciąż odsuwając się od niej na bezpieczną odległość.

— Wiesz co — skapitulowała. — Ty to jesteś kompletnie nienormalny. I już ci nic nie pomoże — dodała, sadowiąc się wygodnie na brzegu skarpy.

Syriusz natychmiast klapnął obok i popatrzył na nią z uśmiechem, za który połowa dziewcząt w Hogwarcie dałaby się posiekać, a potem odezwał się poważnym tonem:

— Lucy, ja jeszcze raz przepraszam za to, co zrobiłem, ale sama wiesz, że nie dałaś mi wyboru. Musiałem cię jakoś zawlec na ten egzamin. Dla twojego własnego dobra.

— Wiesz co, ja chyba naprawdę uwierzę, że chcesz się pogodzić — powiedziała z uśmiechem. Nieoczekiwanie jej cała złość gdzieś się ulotniła.

— Wiesz, że tak — zapewnił ją szybko. — Uważam cię za siostrę, a przecież nikt nie lubi kłócić się z siostrą.

— Jedyny wyjątek to James Potter — wpadła mu w słowo.

— James nie docenia tego, co ma — uśmiechnął się. — A może jednak... Wiesz, wczoraj chciałem mu oddać Regulusa w zamian za ciebie, ale się nie zgodził.

— O, miło to słyszeć.

— No to jak? Zgoda? — wyciągnął do niej rękę.

— Zgoda — westchnęła z rezygnacja i podała mu swoją. — Ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, to zamienię cię w karalucha. Tak się składa, że z transmutacji jestem całkiem niezła.

— Tak się składa, że o tym wiem — uśmiechnął się. — Dlatego będę uważał.

— Naprawdę wrzuciłbyś mnie do wody? — zapytała po chwili.

— Pewnie — potwierdził natychmiast.

— Ale wiesz, że ja nie umiem pływać?

— No to bym ci życie uratował — uśmiechnął się łobuzersko. — Wtedy musiałabyś mi wybaczyć.

— Wiesz co? — powiedziała ze śmiechem i dała mu pstryczka w nos. — Jesteś niemożliwy.

— Znowu bicie! — jęknął z udanym przerażeniem. — Co za straszna baba!

— Biedaczek — roześmiała się głośno.

— A żebyś wiedziała! — natychmiast jej zawtórował.

— No dobrze, koniec tych żartów — stwierdziła po chwili. — Muszę iść się pakować. Jutro wyjazd, a ja jeszcze w proszku.

Pomógł jej wstać, a po tym nie puścił jej ręki przez całą drogę do zamku.

Przy wejściu natknęli się na Regulusa. Syriusz minął go zupełnie obojętnie, ale Lucy nie wytrzymała i odwróciła głowę. Natychmiast tego pożałowała, ponieważ w oczach młodszego Blacka zobaczyła groźbę. Doskonale wiedziała o czym myślał i nagle zadygotała ze strachu.

— Co ci jest? — zaniepokoił się Syriusz.

— Nic — odpowiedziała szybko.

— Nie bój się — powiedział poważnie. — On już nigdy się do ciebie nie zbliży.

Ewidentnie szósty zmysł albo telepatia.

30 czerwca 1978 roku, piątek

Tym razem w ich przedziale panował wyjątkowy spokój. I jakaś dziwna cisza. Wszyscy byli pochłonięci własnymi sprawami. James i Lilka, mocno przytuleni, zwierzali się sobie szeptem z jakichś tajemnic. Remus półgłosem wykładał Peterowi swoją życiową filozofię. Syriusz w milczeniu wyglądał przez okno. A Lucy nie mogła się pozbyć myśli, że Hogwart bez nich będzie już zupełnie innym miejscem. Pustym i smutnym. Przynajmniej dla niej.

V.

Pamiętnik Lucy

5 września 1978, wtorek

Wakacje minęły. I bardzo dobrze, bo były okropne. Jeden wielki koszmar!

W lipcu śmierciożercy zabili wuja Williama Pottera. Bez powodu. Przypadkiem. Ciotka na wieść o jego śmierci najpierw wpadła we wściekłość, a potem nie odzywała się do nas przez dwa tygodnie. W ten sposób okazywała swój żal. Poza tym wydaje mi się, że nie może mu wybaczyć, że w ogóle pozwolił się zabić. Wuj był głową naszej rodziny i dawał nam wszystkim jakieś poczucie bezpieczeństwa. Może złudne, ale jednak. Ja, prawdę mówiąc, nigdy za nim nie przepadałam. Jego pogadanki pedagogiczne były okropne i biły na głowę wszystko, co mogłaby wymyślić Ciotka nawet w przypływie najgorszego humoru. A jednak mi żal. Tak trudno wyobrazić sobie, że już go nie ma, i że nigdy nie zasiądzie u szczytu stołu w swoim domu w Edynburgu i więcej nie wrzaśnie na mnie tubalnym głosem: „Lucy Potter! Do robienia herbaty nie używa się rąk, tylko różdżki!” Ciągle zapominał, że jako niepełnoletnia czarownica, nie mogę używać magii poza szkołą.

Na dodatek stara maksyma, że nieszczęścia chodzą parami, sprawdziła się i tym razem. Na początku sierpnia Lilka i jej rodzice mieli okropny wypadek. Wielka ciężarówka zderzyła się z ich samochodem. Lilka wyszła z tego zderzenia prawie bez szwanku, zaledwie ze złamaną ręką i kilkoma siniakami. Niestety państwo Evans zginęli na miejscu. Lilka znosi to bardzo ciężko. Jest załamana, a na swoją siostrę nie może liczyć. Petunia oświadczyła bowiem, że po śmierci rodziców nic już ich nie łączy i dlatego każda powinna pójść swoją drogą. Vernon, jej mąż, popiera ją we wszystkim. James chciał, aby Lilka zamieszka u nas. Ja poparłam ten pomysł. Jednak Ciotka nie chciała się zgodzić. Jej zdaniem obecność Lilki w naszym domu byłaby niezgodna z wymogami moralności. Merlinie! Ona jest tak strasznie, przerażająco wiktoriańska! Przekonywaliśmy ją przez dwa tygodnie, ale wciąż słyszeliśmy kategoryczną odmowę. W wyniku takiego obrotu sprawy mój brat, wściekły na ciotkę niemiłosiernie (po raz pierwszy w życiu czegoś mu odmówiła!), oświadczył, że ożeni się z Lilką najprędzej, jak to będzie możliwe. Żadną miarą nie chce dopuścić do tego, aby była sama. Kochany jest.

— Lucy, kładź się wreszcie — Megan West, nowa współlokatorka, która zajęła miejsce Joyce, patrzyła na nią z wyraźnym zniecierpliwieniem. — Jutro będę miała przez ciebie podkrążone oczy.

— Już dobrze — westchnęła Lucy z rezygnacją. — Gaś światło. Ja sobie poradzę.

Szybko sięgnęła do szuflady i wygrzebała z niej ogromną mugolską latarkę. Był to gwiazdkowy prezent od Syriusza, który w zamyśle ofiarodawcy miał służyć rozjaśnieniu jej umysłu. Tego zadania, niestety, nie spełnił, ale w sytuacjach awaryjnych był nieoceniony. Dawał zdecydowanie więcej światła niż różdżka. Lucy nakryła głowę kołdrą, włączyła latarkę, rozłożyła zeszyt i kontynuowała pisanie.

Hogwart zrobił się przeraźliwie pusty. Chodzę korytarzami i wciąż rozglądam się za jakąś przyjazną twarzą. Jednak wszystkie najbliższe osoby już stąd odeszły. Jest mi z tego powodu straszliwie smutno, a nie mam nawet z kim porozmawiać. Mój brat, jego koledzy i Lilka mają teraz swoje życie, własne sprawy i tajemnice, które dla mnie są już niedostępne. A przecież byli dla mnie tak bardzo ważni. Żyłam ich życiem, a prawie zapomniałam o własnym. Nie szukałam innych przyjaciół. Po prostu nie byli mi potrzebni. Gdy miałam jakiś problem, mogłam iść z nim do Jamesa. Poburczał, poburczał, ale zawsze pomógł. Kiedy było mi smutno, rozmawiałam z Lilką. No i była jeszcze Joyce. Merlinie! Tak strasznie mi ich brakuje! Uśmiechu Remusa, słów otuchy Petera, dobrych rad Lilki, żartów Syriusza, no i oczywiście łajania Jamesa. Tęsknię też za Joyce, która niestety została w Stanach. Jej rodzice uznali, że jest już wystarczająco zresocjalizowania i w tym roku wysłali ją do Instytutu Magicznego w Sleepy Hollow. Ma tam tyle zajęć, że brakuje jej czasu na pisywanie listów do mnie. Dlatego boję się, że nasza przyjaźń nie przetrwa.

Prawdę mówiąc, czuję się trochę tak, jak gdybym była na pierwszym roku. Tyle że jest mi zdecydowanie trudniej. Wszyscy już mają swoich przyjaciół, a ja nie jestem specjalnie atrakcyjnym towarzystwem. Muszę sama sobie radzić ze swoimi problemami. Dlatego też postanowiłam zacząć prowadzić pamiętnik. Dzięki niemu mogę się trochę zastanowić nad sobą. Myśl o pisaniu chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu, ale zawsze byłam zbyt zajęta, aby wprowadzić ją w życie. Teraz chyba nadszedł ku temu właściwy moment.

O rety, muszę kończyć. Północ się zbliża, a ja jutro z samego rana mam zajęcia z eliksirów. Wolę nie podpadać Holzowi, bo kiedy w ubiegłym roku się spóźniłam, to za karę kazał mi przygotować eliksir punktualności. Z nerwów ręce mi się trzęsły, więc dodałam za dużo sproszkowanego kamienia księżycowego. Skutek był taki, że przez cały miesiąc przychodziłam na poranne zajęcia o godzinę za wcześnie. Brrr, koszmar! Huncwoci umierali ze śmiechu. A razem z nimi pół Slytherinu.

14 października 1978, sobota

Życie jest ciężkie

Mimo upływu lat Lucy nie przestawała przyznawać racji tej mądrej maksymie. Jednakże, mimo najgorszych obaw, jej samodzielna egzystencja w Hogwarcie okazała się całkiem znośna. Z nauką radziła sobie nieźle. Być może była to zasługa gruntownych podstaw, jakich nabyła dzięki usilnym staraniom brata i jego przyjaciół, a być może tego, że w końcu uwierzyła, iż może zostać w przyszłości całkiem sprawną czarownicą. Sen z powiek spędzała jej tylko wizja sumów. Dlatego uczyła się całymi dniami. Jednak im więcej informacji wbijała sobie do głowy, tym poważniejsze odkrywała w nich luki. Na dodatek, gdy napotykała trudności — nie potrafiła nikogo poprosić o pomoc. Z jednej strony wstydziła się swojej niewiedzy, zaś z drugiej — najzwyczajniej w świecie — nie chciała się nikomu narzucać. Wolała wierzyć, że jakoś ze wszystkim upora się sama.

Z problemami natury międzyludzkiej także próbowała sobie radzić. Początkowo najbardziej obawiała się Regulusa i tego, że po odejściu Huncwotów kompletnie zatruje jej życie. Tak się jednak nie stało. Co prawda czasem bywał złośliwy, ale generalnie trzymał się od niej z daleka. Podejrzewała poważnie, że Syriusz dotrzymał słowa i znalazł jakiś sposób, aby — nawet na odległość — trzymać braciszka w karbach. Na żarty innych Ślizgonów zupełnie już nie zwracała uwagi. Traktowała je jako normalny element szkolnego życia. W zasadzie wszystko było więc w porządku. Jednak nie do końca. W jej dormitorium pojawiła się bowiem nowa współlokatorka — Megan West. Początkowo Lucy liczyła na to, że może uda jej się zaprzyjaźnić z koleżanką, która zajęła miejsce Joyce. Jednak te nadzieje okazały się płonne. Starsza o rok śliczna Megan, córka wysokiej rangi ministerialnego urzędnika, spędziła wiele lat za granicą i z tego powodu czuła się lepsza od zwykłych śmiertelników. A w szczególności od Lucy Potter. Trudno by dociekać przyczyn tej antypatii. Jednak fakt był faktem. Megan nie przepuściła żadnej okazji, aby jej dokuczyć. Ulubionym tematem jej drwin był wygląd Lucy. Za długie warkocze, za ciemne rzęsy, dziwne oczy, niewłaściwa linia i ogólny brak wdzięku.

Potterówna zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest pięknością, ale nie chciała, aby ktoś jej o tym bez przerwy przypominał. Poczucie własnej wartości nigdy nie było jej najsilniejszą stroną. I zrozumiała teraz, jak niewinne były w rzeczywistości żarty Syriusza. Co prawda podśmiewał się z niej nieustannie, ale nigdy nie był okrutny. Megan zaś demonstrowała bezinteresowną złośliwość i dokuczała, by zranić. Jej repertuar był w gruncie rzeczy bardzo ograniczony, ale irytujący. Dlatego Lucy ze wszystkich sił starała się unikać koleżanki. Jednak to nie było łatwe. Wciąż spotykały się w pokoju wspólnym, dormitorium i na korytarzach

*

— Ja najwyraźniej mam jakiegoś wyjątkowego pecha — wyszeptała do siebie i ze smutkiem popatrzyła w okno.

Humor ostatnio jej nie dopisywał i zupełnie nie miała pojęcia, jak go sobie poprawić. Na dodatek znowu czuła się tak straszliwie samotna. Z zazdrością patrzyła na grupki uczniów krążące po dziedzińcu. Ona nie śmiała jak dotąd przyłączyć się do żadnej. Bała się odrzucenia, dlatego wolała udawać, że nikt nie jest jej do szczęścia potrzebny.

Przez moment zastanawiała się jak spędzić to sobotnie popołudnie. W zasadzie powinna skończyć czytanie książki i przynajmniej ułożyć plan wypracowania z historii magii (Dziesięć dowodów na to, że Elżbieta I była czarownicą). Jednak, jakoś dziwnie nie miała na to ochoty. Nagle do głowy wpadła jej myśl: Hogsmeade! Przecież dziś można tam pójść! Nie ma z kim, więc powędruje sama. Trudno. Świat na pewno się przez to nie skończy. Zadowolona z podjętej decyzji, szybko wstała, narzuciła na siebie płaszcz i wyszła z dormitorium. Uwielbiała Hogsmeade. To miejsce ją fascynowało i to tutaj po raz pierwszy poczuła zadowolenie z tego, że jest czarownicą.

Szerokim łukiem ominęła Miodowe Królestwo, w którym kłębił się tłum uczniów. Nie chciała, aby ktoś ją zauważył. Czasami żałowała, że James nie zostawił jej peleryny-niewidki. Przydałaby się na pewno. Dzięki niej mogłaby uniknąć wielu nieprzyjemnych spotkań. Westchnęła cicho i stwierdziła, że zaschło jej w gardle. Nie namyślając się długo, udała się pod Trzy Miotły i poprosiła o kufel kremowego piwa. Rosmerta uśmiechnęła się do niej z sympatią i natychmiast podała napój. Lucy usiadła w najciemniejszym kąciku i sącząc piwo zatonęła w myślach. Próbowała ułożyć plan wypracowania, jednak jakoś nie mogła się skupić. Wciąż zerkała w okno, a jej myśli zbaczały ze swoich właściwych torów.

Siedziałyby tak bardzo długo, ale niestety wszystko co miłe, szybko się kończy. Do gospody pewnym krokiem wkroczyła Megan West. Towarzyszyło jej kilka Gryfonek, w tym jej współlokatorki Deidre i Cathy. Megan rozejrzała się wokół, a potem podeszła do stolika. Lucy.

— Ty w ogóle o siebie nie dbasz, mała — powiedziała z udanym ubolewaniem. — Powinnaś unikać kremowego piwa, bo zupełnie stracisz linię.

Wszystkie dziewczyny, oprócz Deidre, zachichotały. Lucy ostatnio bardzo schudła, ale w świadomości wielu osób wciąż była pulpetem.

— Masz rację, dlatego już stąd znikam — stwierdziła zimno i wstała ze swojego miejsca. Wolała stąd wyjść jak najszybciej, ponieważ nie miała najmniejszej ochoty na dalszą konfrontację.

Za progiem odetchnęła z ulgą. Przez moment zastanawiała się, co dalej ze sobą zrobić. W końcu szybkim krokiem ruszyła w kierunku zakładu fotograficznego pani Jones. Odkryła to miejsce w zeszłym roku i od tamtej pory odwiedzała je regularnie. Nie przesadziłaby mówiąc, że ostatnio była to jej ulubiona rozrywka. Godzinami mogła przyglądać się ludziom i krajobrazom uwiecznionym na fotografiach. A dziś miała szczęście. Wystawa właśnie została zmieniona. Mogła podziwiać zupełnie nowe twarze i nieznane miejsca.

— Jakie to jest wspaniałe — wyszeptała, wpatrując się w zdjęcia.

Wreszcie, mniej więcej po kwadransie, drzwi zakładu otworzyły się i stanęła w nich niewysoka, jasnowłosa kobieta w średnim wieku.

— Dzień dobry — uśmiechnęła się. — Chyba trochę zmarzłaś? Wejdź do środka.

Lucy popatrzyła na nią ze zdziwieniem, a następnie szybko obejrzała się za siebie, ponieważ nie była pewna, czy te słowa skierowane są do niej. Jednak w promieniu dwudziestu metrów nie było nikogo, a kobieta wciąż przyglądała się jej z uśmiechem.

— Dziękuję, ale nie chciałabym przeszkadzać — odpowiedziała wreszcie nieśmiało.

— Nie będziesz — kobieta uśmiechała się nadal. — Mam dziś niewielu klientów. Chętnie sobie z kimś pogawędzę. Jestem Ifigenia Jones — dodała wyciągając rękę.

— Bardzo mi miło. Lucy Potter — dygnęła najgrzeczniej jak potrafiła.

Pani Jones powtórzyła zapraszający gest. Tym razem już się nie zawahała, tylko pewnym krokiem weszła do zakładu. W środku było jeszcze więcej zdjęć. Nie miała pojęcia, w którą stronę patrzeć.

— Napijesz się herbaty?

Szybko skinęła głową, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od fotografii. Przyglądała się im z wypiekami na policzkach zupełnie nie czując upływu czasu

— Uczysz się w Hogwarcie? — pytanie pani Jones sprowadziło ją wreszcie na ziemię.

— Tak — odparła grzecznie. — Już piąty rok.

— I lubisz zdjęcia? — Ifigenia wciąż przyglądała się jej bacznie. — Zauważyłam, że przychodzisz tu często.

Lucy zarumieniła się lekko.

— To niesamowite — odparła szybko. — Fotografowanie to przecież zatrzymywanie czasu i łapanie wspomnień. A czasem tworzenie zupełnie nowych światów. To chyba nawet więcej niż czary.

— Ciekawe spostrzeżenie — stwierdziła Ifigenia, stawiając przed nią filiżankę parującej herbaty.

— Bardzo chciałabym nauczyć się robić zdjęcia — stwierdziła Lucy z przejęciem. — Najchętniej mugolskie.

— Czemu akurat mugolskie? — zdziwiła się szczerze pani Jones.

— Czarodziejskie są wspaniałe, ale tylko mugolski fotograf ma pełną władzę nad swoimi modelami. Na naszych fotografiach wszyscy zachowują się, jak chcą. I dlatego całe założenie artystyczne na nic. No chyba, że fotografuje się przyrodę. Ale i tam wystarczy, że się trafi jakaś mucha. A ja chciałabym mieć kontrolę nad moją pracą — tłumaczyła z zapałem, patrząc pani Jones prosto w oczy.

— Muszę cię rozczarować — właścicielka zakładu patrzyła na nią z uwagą. — Ja robię wyłącznie zdjęcia czarodziejskie, ale jeśli masz ochotę, to chętnie cię nauczę.

Pamiętnik Lucy

14 października 1978, sobota

Merlinie! Marzenia się spełniają!

Będę się uczyć robić zdjęcia! Profesjonalnie!

21 października 1978, sobota

Dziś znowu byłam w zakładzie pani Jones. Spędziłam tam kilka fascynujących godzin. Dowiedziałam się, między innymi, jak zbudowany jest aparat fotograficzny. Najpierw jednak zajrzałam do archiwum i lekko zdębiałam na widok panującego tam nieporządku. To chyba wynik metod wychowawczych Ciotki, ale ja organicznie nie znoszę bałaganu. Uwielbiam, gdy wszystko jest poukładane, skatalogowane i opisane. Jak zdążyłam zauważyć, właśnie to nie jest mocną stroną pani Jones. Dlatego wiem, jak będę mogła odwdzięczyć się jej za naukę fotografowania. Zostanę jej archiwistą. Porządki zaczęłam już dzisiaj i na dobry początek znalazłam... zdjęcie Syriusza. Sprzed jakichś dwóch lat. Całkiem udane. Prawdę mówiąc, miło było mi na niego popatrzeć. Tak się jakoś zamyśliłam nad tą fotografią, że aż wzbudziło to zainteresowanie pani Jones. Oczywiście moje zadumanie wytłumaczyła sobie całkiem opatrznie. Próbowałam jej wyjaśnić, że ja się wcale w nim nie podkochuję, ale chyba nie uwierzyła. Suma sumarum podarowała mi to zdjęcie. Zabrałam je dla świętego spokoju. Odeślę niezwłocznie właścicielowi.

*

28 listopada 1979

— Co to jest? — zapytała Megan znudzonym tonem, biorąc do ręki książkę. — Magia doby baroku — przeczytała półgłosem tytuł i ziewnęła przeciągle. — Ciebie naprawdę interesują te nudy?

— To ciekawsze niż Modna Wiedźma — odpowiedziała szybko Lucy i aż się skuliła w oczekiwaniu riposty.

— Też ją sobie poczytaj — w oczach współlokatorki migały złośliwe błyski. — Może zaczniesz wyglądać jak człowiek. Dlaczego nie zetniesz tych okropnych warkoczy?

— Bo je lubię — odparła szybko. Tak naprawdę to ich nie cierpiała, ale ta małpa wcale nie musiała o tym wiedzieć.

Megan wydęła usta i szybkim ruchem rzuciła książkę na łóżko. Wtedy wysunęło się z niej zdjęcie Syriusza, którego Lucy nie odesłała jeszcze właścicielowi. Jakoś nie mogła się z nim rozstać, a poza tym świetnie sprawdzało się w roli zakładki. Chciała je podnieść niepostrzeżenie, ale Megan była szybsza. Chwyciła fotografię i przyglądała się jej z wyraźnym zainteresowaniem.

— Kto to? — zapytała i wbiła w nią podejrzliwe spojrzenie.

— Nikt — odparła szybko Lucy i ku swojemu zakłopotaniu poczuła, że się czerwieni. To zdenerwowało ją jeszcze bardziej.

— Nie kręć — w głosie Megan brzmiało niedowierzanie. — To twój chłopak? Fantastyczny, ale gust ma marny — dodała po chwili, po raz kolejny obrzucając Potterównę krytycznym spojrzeniem.

— To nie jest żaden chłopak — nie wytrzymała. — To przyjaciel mojego brata.

— Dlaczego trzymasz jego fotografię? — Megan indagowała ją dalej.

— Tak jakoś — Lucy wzruszyła ramionami. — Zresztą nie muszę ci się tłumaczyć. Mam ją i już!

— Jak on się nazywa?

— Syriusz Black.

— Black — powtórzyła Megan w zamyśleniu. — Brat Regulusa?

— Tak — mruknęła — Ma tego pecha.

— Muszę go poznać — powiedziała szybko Megan, zupełnie nie zwracając uwagi na jej odpowiedź. — Jest dokładnie w moim typie.

— Nie wiem tylko, czy ty jesteś w jego — mruknęła Lucy. — Jest bardzo wybredny. Połowa dziewczyn w Hogwarcie mogłaby ci coś na ten temat opowiedzieć.

— O proszę, zaczynamy się stawiać — stwierdziła Megan ironicznie i lekko uniosła wyregulowane brwi. — Ale tym razem ci daruję. Zawrzyjmy układ.

— Jaki? — zapytała Lucy z obawą.

— Poznaj mnie z nim, a ja zostanę twoją przyjaciółką.

— Zbytek łaski — oświadczyła wyniośle. Nie potrzebna jej była taka przyjaciółka, a poza wcale nie miała ochoty przedstawiać jej Syriuszowi. Obawiała się, że nic dobrego nie mogłoby z tego wyniknąć.

— Nie, to nie — Megan wzruszyła ramionami. — Sama sobie poradzę.

22 grudnia 1978, piątek

Lucy wysiadła na zaśnieżony peron. Bacznie rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu kogoś z rodziny. Jednakże nie zauważyła nigdzie ani Ciotki, ani Jamesa. Za to dostrzegła Syriusza, który, niedbale oparty o barierkę, przyglądał się wysiadającym dziewczynom. Ten to się chyba nigdy nie zmieni — uśmiechnęła się do siebie, po czym zebrała swoje rzeczy i szybkim krokiem podeszła do niego.

— Witaj — zawołała. — Czekasz na kogoś?

Odwrócił się bardzo powoli i popatrzył na nią obojętnie.

— Czekam — potwierdził. — Ale nie na panią. Tym pociągiem miała przyjechać taka mała dziewczynka — Lucy Potter. Zna ją pani? — dokończył z uśmiechem.

— Tak, znam świetnie — Lucy z trudem zachowywała powagę. — Wysiadła na poprzedniej stacji. Stwierdziła, że woli pieszy spacer do Londynu niż tu obecny komitet powitalny.

Syriusz roześmiał się głośno:

— Komitet przeprasza, że jest taki skromny, ale reszta towarzystwa szykuje zaręczyny.

— Cóż, trzeba przyjmować w pokorze to, co niebo nam zsyła — stwierdziła sentencjonalnie. — Jakoś przeżyję to powitanie.

— Naprawdę ledwo cię poznałem — powiedział Syriusz z uśmiechem. — Strasznie wyrosłaś przez te kilka miesięcy.

— Ty się za to nie zmieniasz wcale — stwierdziła, przyglądając mu się bacznie. — Wciąż tak samo rozczochrany.

— Na tym świecie musi być coś stałego — odparł, świetnie naśladując ton jej wypowiedzi sprzed kilku sekund. — Nie każdy może tak pięknieć jak ty.

— Coś ty się taki miły zrobił? — popatrzyła na niego podejrzliwie.

— Wprosiłem się do was na święta, więc muszę się postarać.

— Spędzasz u nas święta? To fantastycznie!

— Naprawdę się cieszysz?

— No jasne — uśmiechnęła się przekornie. — Znowu zjesz za mnie całą kapustę.

Śmiejąc się i przekomarzając ruszyli w kierunku wyjścia. Lucy stwierdziła, ze dawno nie czuła się wspaniale. Znikł gdzieś smutek, który trapił ją przez ostatnie miesiące i świat wydał się jej nawet całkiem znośny. Zbliżali się już do końca peronu, gdy nagle nastąpił zgrzyt, który momentalnie zepsuł jej humor. Tuż koło nich zmaterializowała się Megan West, uśmiechnięta od ucha do ucha..

— Lucy, zaczekaj — zaćwierkała. — Chciałam ci życzyć Wesołych Świąt.

— Dziękuję, nawzajem — mruknęła Lucy i odwróciła się, chcąc jak najszybciej zakończyć to niemiłe spotkanie. Jednak Megan była nieustępliwa.

— Czy mogłabyś mi przedstawić swojego kolegę? — zapytała, zalotnie trzepocząc rzęsami.

— Syriusz Black, a to moja współlokatorka — Megan West.

— Miło mi — uśmiechnął się Syriusz i lekko skinął głową.

Lucy poczuła narastającą złość. Jak on może tak się uśmiechać do tej małpy!

— To mnie jest miło — zaszczebiotała Megan. — Dawno nie spotkałam tak interesującego mężczyzny.

Zaraz ją uduszę gołymi rękami — pomyślała, patrząc, jak Megan czaruje Syriusza zalotnymi spojrzeniami. A ten głupek wciąż się uśmiechał i uprzejmie odpowiadał na jej pytania. Wreszcie jednak oprzytomniał i spojrzał znacząco na zegarek.

— Przepraszam, ale trochę się spieszymy — powiedział i ukłonił się Megan grzecznie.— Chodź, mała — zawołał wesoło, chwytając Lucy za rękę

Nazwał ją małą przy tej żmii. Niech go czerwony kapturek!

— Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy, Syriuszu — Megan znacząco zawiesiła głos.

— To do zobaczenie — skinął głową i ruszył ciągnąc Lucy za sobą.

Była wściekła. Prawdę mówiąc wydzieranie się nie było w jej stylu, ale tym razem miała szczerą ochotę znowu sobie powrzeszczeć, żeby wyrzucić z siebie całą złość. Najgorsze jednak było to, że nie miała pewności, co tak naprawdę wytrąciło ją z równowagi. Oczywiście Syriusz natychmiast zauważył zmianę w jej humorze, ale taktownie się nie odzywał. Otworzył przed nią drzwi samochodu, a potem przez chwilę przyglądał się jej badawczo.

— Co cię ugryzło? — zapytał wreszcie.

— Nic — odburknęła.

— Nie lubisz jej?

— Nie cierpię — rzuciła ze złością. — Ciągle mi dokucza i zawsze pcha się tam, gdzie jej nie zapraszam.

— A może ty jesteś zazdrosna? — uśmiechnął się łobuzersko, najwyraźniej zadowolony z tego pomysłu. — Chyba wpadłem jej w oko.

— Ja? O ciebie? — popatrzyła na niego z politowaniem. — Szaleju się chyba najadłeś.

Zacisnęła usta i odwróciła głowę na znak, że ten temat uważa za zakończony. Syriusz popatrzył na nią z uśmiechem i lekko pokręcił głową.

Pamiętnik Lucy

25 grudnia 1978, wtorek,

Jestem w domu i czuję się dobrze. Panuje miła atmosfera i Święta upływają nam całkiem przyjemnie. Nawet Ciotka wyjątkowo mnie nie wychowuje. Może sprawiła to obecność Syriusza, ale jest całkiem miła. Dlatego cieszę się, że przyjechał. W sumie jedynym minusem jego obecności jest fakt, że nie mogę spać w swoim pokoju. Otóż Ciotka uświadomiła sobie nagle, że ja już nie jestem małą dziewczynkę i w związku z tym nie powinnam przebywać zbyt blisko obcego mężczyzny. Dlatego, w obawie o moją cnotę, zakwaterowała mnie w swoim pokoju. Cóż, nie jest to sytuacja komfortowa. Kładziemy się do łóżek o 9.00 i natychmiast gasimy światło. Nie mogę nawet czytać pod kołdrą, ponieważ po pierwszej takiej próbie Ciotka zarekwirowała mi latarkę. Syriusz oczywiście natychmiast zorientował się, co jest grane. I nie byłby sobą, gdyby z całej tej sytuacji nie urządził cyrku. Przejawia się to tym, że w obecności Ciotki odnosi się do mnie z wielką atencją i przesadnym szacunkiem. Natomiast za jej plecami ciągle robi głupie miny. Merlinie, on chyba nigdy nie spoważnieje. Ale, prawdę mówiąc, wolę już te jego wygłupy, niż nastroje, które prezentował dwa lata temu. Poza tym zaskoczył mnie wspaniałym prezentem. Zdobył gdzieś „Tajemnice magów egipskich" Bradshawa. Wydanie autentyczne z 1855 roku! To bardzo rzadka książka. Wręcz biały kruk. W hogwarckiej bibliotece jest tylko jeden egzemplarz, a ja marzyłam, aby mieć to na własność. Skąd on wziął tę książkę? Naprawdę musiał ją wykopać spod ziemi. W każdym razie sprawił mi ogromną radość i nawet, gdybym miała do niego jakiś żal, na przykład o te głupie uwagi robione na dworcu, to musiałabym mu wybaczyć. On chwilami naprawdę bywa rozbrajający.

25/26 grudnia 1979, noc z wtorku na środę. Święta Bożego Narodzenia

Nie, nie zasnę — pomyślała Lucy, po raz kolejny przewracając się na drugi bok. Wreszcie poddała się i, ciężko wzdychając, usiadła na łóżku. W zasadzie nie musiała zachowywać się cicho, ponieważ Ciotka miała tak mocny sen, że nie obudziłby jej nawet wystrzał z armaty. Wolała jednak nie ryzykować. Dlatego ostrożnie i na paluszkach ruszyła do wyjścia. Uff, udało się. Nie narobiła żadnego hałasu. Cichutko zamknęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę kuchni. Weszła do środka i ręką sięgnęła do włącznika.

— Nie zapalaj światła!

Głos brata zabrzmiał tak nieoczekiwanie, że ze strachu serce skoczyło jej do gardła. Gdy się już uspokoiła i przyzwyczaiła wzrok do ciemności, dostrzegła go. Siedział przy stole i wpatrywał się w okno.

— Co tu robisz po ciemku? — zapytała.

— Myślę — odparł szybko. — Jakoś nie mogę zasnąć.

— Całkiem jak ja — Lucy przysunęła sobie krzesło i usiadła obok niego. — Boisz się jutra? A może masz wątpliwości?

— Nie — James pokręcił głową przecząco. — Gdybym nie był pewny swoich uczuć, to nie byłoby tych zaręczyn. Ale trochę się denerwuję.

— Wyobrażam sobie — Lucy popatrzyła na niego poważnie. — To ogromna odpowiedzialność.

— Masz rację — potwierdził z powagą. — Dlatego się boję. Nigdy nie byłem za nikogo odpowiedzialny.

— Byłeś — odparła szybko. — Za mnie. I świetnie ci to wychodziło.

— Naprawdę tak myślisz? — zapytał niepewnie. — Mnie się wydaje, że jako starszy brat nie zdałem egzaminu.

— Mogłeś być czasem trochę milszy, ale ogólnie nie miałam powodów do narzekań.

— Gdybym był milszy — uśmiechnął się. — To całkiem wlazłabyś mi na głowę. Musiałem cię trzymać krótko dla twojego własnego bezpieczeństwa.

— Wiesz — wyszeptała po dłuższej chwili. — Ja nigdy nie traktowałam poważnie twoich wrzasków. No i wiedziałam, że jak będzie trzeba, to zawsze mi pomożesz.

— Powiedz mi, dlaczego ciągle za nami łaziłaś? — zapytał nieoczekiwanie, patrząc jej w oczy.

— To proste — odparła. — Całe życie marzyłam o przygodach, a wy ich mieliście mnóstwo. A poza tym — zawahała się — chyba chciałam zwrócić na siebie twoją uwagę. Strasznie cię kocham, braciszku — dodała i natychmiast spuściła głowę. Nigdy nie przypuszczała, że będzie umiała przyznać się do swoich uczuć nawet własnemu bratu. James przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a potem nieoczekiwanie przytulił do siebie i wyszeptał wprost do ucha:

— Czy myślisz, że ja ciebie nie kocham? Dałbym się pokroić za jeden włos z twojej szalonej głowy.

Lucy wtuliła się w niego najmocniej jak mogła i pomyślała, że jeśli chodzi o nią, to świat mógłby się w tej chwili skończyć. Czegoś tak pięknego pewnie nie przeżyje już nigdy w życiu.

Nagle kuchnię zalał jaskrawy blask. Ktoś bez ostrzeżenia włączył światło. Oboje odruchowo zmrużyli oczy. Gdy już odzyskali zdolność widzenia, spostrzegli Ciotkę, która stała w progu z miotłą w ręku.

— Co tu się dzieje? — zapytała ostro.

— Nic, ciociu — odpowiedział spokojnie James. — Mamy takie małe rodzinne spotkanko.

Bella popatrzyła na niego ze szczerym zdumieniem i jakby zawodem.

— Wracajcie do łóżek, bo się poprzeziębiacie — burknęła i szybko zawróciła w kierunku swojego pokoju.

— Jak myślisz? — zapytał James konfidencjonalnym tonem. — Kogo ona się tu spodziewała?

— Taki zawód — jęknęła Lucy, dusząc się ze śmiechu. Brat natychmiast jej zawtórował.

— Jak to opowiem Syriuszowi, to chyba się biedak załamie — chichotał.

Tak, ja i on w nocy w kuchni. Trudno sobie wyobrazić większy absurd — pomyślała i nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, zrobiło się jej smutno.

27 grudnia 1978 roku, czwartek

Pamiętnik Lucy

WCZORAJ BYŁY ZARĘCZYNY JAMESA I LILKI!!!

czyli marzenia się spełniają!

Będziemy rodziną! Naprawdę nie potrafię wyrazić, jak bardzo się z tego cieszę! James też. I Lilka. Całe szczęście, że ma się już lepiej. Te zaręczyny to był naprawdę dobry pomysł. James podarował jej piękny pierścionek z brylantem i powiedział, że ślub wezmą w lecie. Przykre było tylko to, że Petunia i Vernon nie przyszli, mimo iż byli zaproszeni z wszelkimi honorami. Nie złożyli nawet życzeń! Wygląda na to, że najchętniej zerwaliby z nami wszelkie kontakty. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy Petunia ma większy żal do Lilki o to, że jest czarownicą, czy o to, że rodzice tak bardzo ją kochali? W sumie to ja chyba powinnam ją rozumieć. Także zawsze byłam na drugim miejscu. Jednak nigdy nie miałam o to żalu. Kocham Jamesa najbardziej na świecie. Przecież tak naprawdę mam tylko jego. A Petunia ma tylko Lilkę. Szkoda, że tego nie rozumie.

15 marca 1979 roku, czwartek

— Co słychać u Syriusza? — zapytała Megan. — Nie wspominał o mnie przypadkiem?

— Nie — odparła krótko Lucy, zazgrzytała w myślach zębami i zasłoniła twarz książką. Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że nie ma najmniejszej ochoty na dyskusje.

— Wysłałam do niego sowę — zwierzała się współlokatorka. — Ale jeszcze mi nie odpisał.

— Widocznie ma ważniejsze zajęcia — mruknęła, nie przerywając lektury.

— Na przykład pisanie do ciebie?

— Na przykład — potwierdziła zirytowana. Może to był wpływ dojrzewania, ale zupełnie przestała się bać złośliwości koleżanki.

— Szkoda tylko, że pisze o takich bzdurach — zaśmiała się Megan. — Nie ucz się, dziewczyno, za dużo, bo ci się klepki w głowie poprzestawiają — wyrecytował jednym tchem, najwyraźniej parodiując styl epistoł Syriusza.

— Zaraz, zaraz... A skąd ty wiesz, o czym on do mnie pisze?

— Mam intuicję — odpowiedziała bezczelnie.

— Intuicję?! — zawołała Lucy. — Intuicję?! Czytasz moje listy! Przyznaj się!

— Niczego nie czytam — broniła się zaciekle Megan. — Nie muszę. Każdy kto cię zna, wie, że interesujesz się tylko jednym — kuciem!

— Dlaczego tknęłaś moje listy? — zapytała Lucy jeszcze raz i wyciągnęła różdżkę. Była wściekła. I tym razem świetnie wiedziała, dlaczego.

— Nie ma mam zamiaru ci się z niczego tłumaczyć, ty kujonie — oświadczyła Westówna wyniośle.

— Wolę być kujonem niż taką lalą — powiedziała zimno Lucy.

— No pewnie, ucz się — zaśmiała się ironicznie. — Musisz się czymś zająć, bo na taką szkaradę nikt nawet nie spojrzy. Wiesz, co — dodała. — Ja ci zaraz poprawię urodę.

— Nie przeginaj — wysyczała Lucy. — Bo...

— Bo co? — przerwała jej Megan i szybkim ruchem sięgnęła po różdżkę. — Fulvoinflexa! — zawołała. Snop iskier wystrzelił w kierunku głowy Potterówny. Jej włosy natychmiast skręciły się w malutkie loczki i przybrały kolor jaskrawej czerwieni.

Zdezorientowana i przerażona szybko spojrzała w lustro. Wyglądała okropnie.

— Jaka ty jesteś śliczna — zachichotała Megan. — Teraz na pewno będziesz miała powodzenie.

— Uważasz, że rudy kolor jest śmieszny? — zapytała nieoczekiwanie Deidre, która do tej pory spokojnie pisała wypracowanie z eliksirów. Teraz oderwała się od swojej pracy i patrzyła na Megan z nieukrywaną złością.

Megan zawahała się. Deidre była Irlandką, rudą jak wiewiórka. Poza tym miała świetne oceny z zaklęć. Dlatego raczej nie należało z nią zadzierać.

— Wcale tak nie uważam — uśmiechnęła się przymilnie.

— Twoje szczęście — mruknęła rudowłosa i, nie mówiąc ani słowa więcej, odwróciła się w stronę nieszczęsnej ofiary magii i leciutko machając różdżką, zdjęła z niej zaklęcie. Lucy odetchnęła. Jej włosy znowu były proste i ciemne.

— Masz już dość? — zapytała Megan, wpatrując się w nią drwiąco.

— Nie — odpowiedziała zimno. — Jeszcze nie. To dopiero początek.

— O! — Megan ze zdziwienia uniosła brwi. — Nasza owieczka zaczęła się stawiać!

— Zobaczymy, jak ty poradzisz sobie z moim zaklęciem — powiedziała Lucy, zupełnie nie zwracając uwagi na te słowa — Elicio ulcum! — wyszeptała. Z końca jej różdżki wystrzeliła mała błyskawica.

Megan rozejrzała się wokół niepewnie. nagle spojrzała na swoje ręce. Całe były pokryte kurzajkami i wyglądały wyjątkowo paskudnie.

— Zdejmij to ze mnie! — krzyknęła histerycznie.

— Niestety, na to nie ma przeciwzaklęcia — powiedziała Lucy już całkiem spokojnie. — Trzeba przygotować eliksir z jaskółczego ziela, soku z czyrakobulwy, łuski smoka i odrobiny skrzeku. Musisz iść do pani Pomfery albo do Holtza.

Megan, która brzydziła się soku z czyrakobulwy do tego stopnia, że godzinami, z własnej woli, uczyła się zaklęć tuszujących pryszcze, wybuchła płaczem i szybko wybiegła z pokoju.

— Nie wiedziałam, że jesteś do tego zdolna — powiedziała Deidre i popatrzyła na nią z uznaniem.

— Ja też — odparła Lucy. — Ale doprowadziła mnie do ostateczności.

— A skąd ty w ogóle znasz takie przydatne zaklęcie? — zapytała rudowłosa z podziwem.

— Z Poradnika dla zdradzanych żon — uśmiechnęła się Lucy. — To taka książka z osiemnastego wieku. Okazuje się, że nawet w starych szpargałach można znaleźć coś pożytecznego.

Pamiętnik Lucy

30 maja 1979

Cuda się zdarzają. Gdybym wcześniej w to nie wierzyła, teraz musiałabym zmienić zdanie.

Mam przyjaciółkę! Naprawdę! Merlinie, nigdy nie spodziewałam się, że Deidre tak mnie lubi i że mamy tyle wspólnych zainteresowań i tematów. Zawsze myślałam, że przyjaźni się z Cathy. Ale pomyliłam się.

O rany! To takie wspaniałe uczucie móc znowu komuś opowiedzieć o swoich kłopotach. I mieć pewność, że ten ktoś zrozumie!

Ale pamiętnik będę pisać nadal. Przywiązałam się do niego tak bardzo.

15 czerwca 1979, piątek

Nie mogę jeść. Nie mogę spać. I nie mogę się uczyć.

Merlinie, znowu dopada mnie egzaminacyjna histeria.

Boję się i zaczynam czuć w głowie kompletną pustkę.

OSZALEJ z tego strachu!

Na dodatek dostałam list od Syriusza. Pyta czy ma przyjechać do Hogwartu i zanieść mnie na egzamin. Gad jeden! Ja mu jeszcze pokażę!

25 czerwca 1979 roku

“We are the champions — my friend

And we'll keep on fighting

Till the end”

Chyba tak jakoś leci ten mugolski przebój.

Zdałam sumy! Zdałam sumy! Zdałam sumy!

I to całkiem nieźle.

Naprawdę nie mogę w to uwierzyć! Zaliczyłam nawet pytania z obrony przed czarną magią! A z historii byłam najlepsza z całego rocznika. Profesor Dumbledore wysłał do Ciotki list z gratulacjami. Chyba zemdleje z wrażenia, kiedy go dostanie.

Po co więc były te całe nerwy? Ta histeria? Ale co ja na to poradzę, że w takich sytuacjach tracę głowę i najchętniej rzuciłabym wszystko i wiała, gdzie pieprz rośnie. Resztą nie tylko egzaminy mnie przerażają. Lista moich lęków jest bardzo długa. Czasem myślę, że strach jest nieodłączną częścią mojego życia i nie potrafię wyobrazić sobie, jak można żyć, nie bojąc się niczego. Boję się tego, że zawiodę Ciotkę i że przyniosę wstyd rodzinie. Boję się, że sobie nie poradzę. Z życiem, światem, samą sobą. Boję się ludzi. Ich reakcji i tego, jak oceniają moją osobę. I boję się tego, że nikt mnie nigdy nie pokocha. Co najdziwniejsze, są sytuację, w których potrafię pokonać strach. Gdy mam przed sobą konkretne zagrożenie, jestem w stanie zmobilizować tą niewielką siłę, którą posiadam. Tak było wtedy, gdy próbowałam wyciągnąć panią Norris z gałęzi bijącej wierzby. Czasem też podejrzewam, że gdybym spotkała na swojej drodze jakiegoś śmierciożercę, mogłabym się rzucić na niego bez namysłu.

Jednak ze swoimi własnymi lękami chyba nie poradzę sobie nigdy. Tłukące się w głowie myśli potrafią doprowadzić mnie do rozpaczy. Później okazuje się, tak jak w tym wypadku, że były przesadzone. Jednak to mnie nie uczy niczego.

3 sierpnia 1979, piątek

Lucy z rozpaczą przyglądała się zawartości swojej szafy. Trzy sukienki na krzyż! Na dodatek okropne. Żadna z nich nawet za swoich najlepszych dni nie nadawała się do tego, aby ją założyć na wesele brata. A nic nie wskazywało na to, że Ciotka w swoich zakupowych planach uwzględniła nową kreację dla niej. Mimo że Lilka kilkakrotnie wspominała przy niej, że chce, aby jej druhny były ubrane na niebiesko.

Lucy westchnęła ciężko i jeszcze raz zajrzała do szafy. Nigdy nie byłą przesadnie wymagająca w kwestii strojów, ale tym razem chciała wyglądać naprawdę ładnie. W końcu James był jej jedynym bratem. Dlatego postanowiła sama przypomnieć Ciotce o swoich potrzebach. Ten jeden, jedyny raz w życiu.

Zeszła do kuchni, gdzie Bella właśnie karmiła koty.

— Ciociu — zaczęła nieśmiało. — Chciałabym z tobą porozmawiać.

— Tak? — Ciotka podniosłą na nią lekko nieprzytomne spojrzenie.

— Mam problem — kontynuował tym samym tonem. — Potrzebuję sukienki na wesele. Chyba powinnam sobie jakąś kupić. Lilka...

— Nowa sukienka? — Ciotka patrzyła na nią tak, jakby zażyczyła sobie co najmniej krokodyla na smyczy. — Nie mam czasu szukać dla ciebie sukienek. Tyle jeszcze roboty przed weselem!

— To może ja sama....

— Sama? Ja już widzę jak się zestroisz! Zaraz, zaraz — zastanowiła się. — Miałaś taką brązową z aksamitką...

— Ciociu — jęknęła. — Jest za krótka, za szeroka i taka dziecinna.

— Porozmawiam z Julią. Może ją przerobi..

Wszystko wskazywało na to, że nie uda jej się przekonać Ciotki. Spuściła wolno głowę, ponieważ perspektywa spędzenia wesela w starej, paskudnej sukience doprowadzała ją prawie do łez.

— A może ja mógłbym w czymś pomóc?

Obie szybko odwróciły głowy. W drzwiach stał uśmiechnięty Remus, który najwyraźniej posiadał dziwny talent do zjawiania się zawsze w odpowiednim miejscu, o odpowiedniej porze.

— Ty? — zdziwiła się Bella.

— No, nie ja osobiście — wyjaśnił szybko. — Ale moja mama. Ona się świetnie zna na takich rzeczach.

Lucy spojrzała na niego z nadzieją.

— Nie chciałabym zawracać głowy twojej matce — zawahała się Ciotka.

— To nie jest żadne zawracanie — zapewnił ją Remus skwapliwie. — Mama ma mnóstwo czasu, a kupowanie sukienki dla młodej dziewczyny będzie dla niej najczystszą przyjemnością. A poza tym — Remus spojrzał na Lucy i zmrużył porozumiewawczo oko. — Jako stała klientka, ma u Madame Malkin ogromne zniżki na wszystko.

Ten ostatni argument najwyraźniej przesądził sprawę.

— No dobrze — skapitulowała Ciotka. — Coś tam jeszcze znajdę na tę sukienkę. W końcu to wesele Jima i musisz wyglądać jak człowiek — stwierdziła odkrywczo.

— Dziękuję! — zawołała Lucy i z wdzięcznością popatrzyła na Remusa.

Pamiętnik Lucy

6 sierpnia 1979, poniedziałek

Dziś pani Lupin zabrała mnie na zakupy. Początkowo chciała jechać z nami także Ciotka, ale wynikł jakiś problem z weselem i musiała zostać w domu! Może jestem podła i niewdzięczna, ale nie powiem, aby mnie to zmartwiło.

Mama Remusa jest wspaniała. Początkowo trochę się jej bałam, bo mówi tak dużo, tak szybko i tak głośno. Ale szybko ten mój strach zamienił się w sympatię.

Na Pokątną pojechałyśmy z samego rana i spędziłyśmy tam ponad pół dnia, z czego większość w sklepie Madame Malkin. Merlinie, cóż to za fantastyczne miejsce! W życiu nie widziałam tylu sukienek na raz. Co prawda byłam tam już kilka razy, ale tylko w dziale szkolnych szat. Do innych nawet nie zaglądałam, bo od dziecka wszystkie ubrania szyła mi kuzynka Julia, a swetry robiłam sobie sama. Dlatego nieco się wystraszyłam tym przepychem. Za to pani Lupin czuje się w tam jak w domu. Ma nawet własne krzesło z tabliczką! Zasiadła na nim dzisiaj i coś tam poszeptała z panią Malkin. W wyniku tego Madame obejrzała mnie fachowym wzrokiem, a potem zaczęła wydawać polecenia swoim pracownicom. Zwijały się jak w ukropie, znosząc najróżniejsze kawałki garderoby. I zaczęło się przymierzanie! Mamie Remusa cały czas świeciły się oczy, a ja czułam się dziwnie. Nigdy przecież nie byłam w centrum zainteresowania tylu osób. Niektóre sukienki były ładne, niektóre zabawne, a inne nie podobały mi się wcale. Przymierzyłam ich w sumie chyba ze trzy tuziny. W końcu zaczęły mi się mieszać i niczego już nie byłam pewna. Patrzyłam tylko na panią Lupin, a ona zupełnie nie traciła zimnej krwi. Najwyraźniej panowała nad tą całą szmacianą rewolucją. Wreszcie po trzech godzinach wybrałyśmy. To była sukienka, którą przymierzałam jako pierwszą. Jest śliczna! Długa, prosta, ma krótkie rękawy i mały dekolt. I oczywiście niebieski kolor! Pani Lupin dobrała mi do niej jeszcze żakiet, buty, rajstopy i bieliznę. Patrząc na tę górę ubrań zastanawiałam się, czy Ciotka dała jej na to wszystko wystarczającą ilość pieniędzy. Bo to były takie ładne rzeczy. I takie drogie. Dlatego w końcu nie wytrzymałam i zapytałam wprost. Pani Lupin machnęła ręką i oświadczyła, że jej wszystkie zniżki i rabaty najzupełniej usprawiedliwiają taką rozrzutność.

A potem, gdy już wyszłyśmy ze sklepu, mama Remusa przyjrzała mi się bacznie i stwierdziła, że jej zdaniem powinnam podciąć włosy! Podciąć włosy! Na tą myśl moja dusza zaśpiewała! Najchętniej ścięłabym je na krótko, ale za to groziłaby mi niechybna śmierć z ręki Ciotki! Ale podciąć, czemu nie? Może nawet nie zauważy? A poza tym, jeśli postawię ją przed faktem dokonanym... Dlatego zgodziłam się ochoczo. Teraz włosy sięgają mi do łopatek. Mogę je nareszcie rozpuścić i wcale się nie plączą. Oczywiście Ciotka to zauważyła i nie omieszkała skomentować. I chyba trochę się gniewa? Ale co mi tam! Przecież przeżyłam już tyle napadów jej złego humoru, że jeden więcej mi nie zaszkodzi.

Na zakończenie naszej wycieczki pani Lupin zaprosiła mnie na obiad, a potem na lody. Rozmawiałyśmy o różnych rzeczach. O życiu, szkole, moim bracie. I ona wcale nie twierdziła, że opowiadam głupstwa. Słuchała mnie z uwagą i cały czas patrzyła. Lubię to jej spojrzenie. Ma takie miłe oczy. Naprawdę zazdroszczę Remusowi. To musi być wspaniałe uczucie — mieć matkę.

11 sierpnia 1979, sobota, dzień wesela Lilki i Jamesa

Syriusz stał w hollu domu Ciotki i niecierpliwie spoglądał na zegarek.

— Lucy! — zawołał wreszcie. — Długo się będziesz grzebać?!

— Idę! — odkrzyknęła w odpowiedzi.

Rzeczywiście już po chwili stanęła u szczytu schodów. I prawdę mówiąc, na jej widok lekko go zamurowało. W prostej, niebieskiej sukience i z rozpuszczonymi włosami, wyglądała tak jakoś dorośle i nadspodziewanie ładnie. Poruszała się też inaczej — spokojniej i mniej zamaszyście. Wtedy, w ciągu sekundy, zdał sobie sprawę, że ona nie jest już małą dziewczynką, ale prawie kobietą. I to na dodatek bardzo interesującą.

Wolno zeszła na dół, stanęła obok i spojrzała na niego wyczekująco. Pomyślał, że chyba powinien powiedzieć jej coś miłego. Jednak po raz pierwszy w życiu nie umiał znaleźć odpowiednich słów. To było dziwne i niepokojące. Starając się zebrać myśli, gwałtownie opuścił głowę. Wtedy wszystkie włosy opadły mu na czoło, zupełnie zakrywając oczy.

— Ależ ty jesteś rozczochrany! — jęknęła Lucy, zupełnie nie dostrzegając jego konsternacji. A następnie podniosła rękę i delikatnie odgarnęła mu z czoła niesforne kosmyki. Zaskoczony tym gestem, odruchowo drgnął. Wtedy jej dłoń na moment dotknęła jego policzka. Pod wpływem mimowolnej pieszczoty serce zabiło mu mocniej i wreszcie zrozumiał, co tak naprawdę trzyma go blisko Lucy Potter. I nie była to przyjaźń ani sympatia, ale coś o wiele ważniejszego. Poczuł dziwny strach, ponieważ takiej ewentualności nigdy nie brał pod uwagę.

— Źle się czujesz? — zapytała, najwyraźniej zaniepokojona jego milczeniem.

— Nie — pokręcił przecząco głową, wciąż nie patrząc jej w oczy.

— No to idziemy — powiedziała i wyciągnęła do niego rękę. On jednak nie miał dość odwagi, aby podać jej swoją. Spojrzała na niego ze zdziwieniem i szybko ruszyła w kierunku drzwi.

Pamiętnik Lucy

12 sierpnia 1979 roku, niedziela

Od wczoraj mam żonatego brata! I bratową!

Strasznie się z tego cieszę! A poza tym czuję ogromną satysfakcję, bo James mi podziękował! Powiedział, że gdyby nie ja, to tego ślubu pewnie by nie było. Sam chyba nigdy nie odważyłby się zbliżyć się do Lilki. Mój dzielny brat? Nie do wiary!

Ceremonia była skromna, ponieważ Państwo Młodzi nie chcieli wystawnego przyjęcie. Przede wszystkim ze względu na to, że Lilka wciąż jeszcze przeżywa śmierć rodziców. Czasy też raczej nie sprzyjają hucznym zabawom. Ale i tak było fantastycznie! Piękne ślubne kazanie, wspaniałe dekoracje, druhny w błękitnych sukienkach i zorganizowany przez Remusa szpaler z unoszących się w powietrzu mioteł. No i James i Lilka patrzący na siebie z taką miłością! Starałam się to wszystko sfotografować najlepiej jak umiem. Bo mam wreszcie własny aparat! Stał się cud. Ciotka, w nagrodę za świetnie zdane sumy, kupiła mi go jeszcze w czerwcu! Oczywiście jest czarodziejski. Wolałabym mugolski, ale cieszę się i z takiego.

Poza tym wytańczyłam się za wszystkie czasy, przede wszystkim z Peterem. Gdybym nie znała go tak dobrze, to mogłabym sobie nawet pomyśleć, że mnie podrywa! A Remus powiedział mi, że wyglądam jak całkiem dorosła osoba! Spostrzegawczy jak diabli! Przecież od kilku lat mu powtarzam, że już nie jestem dzieckiem!

Mój dobry nastrój zakłócił tylko jeden zgrzyt — Syriusz! Zupełnie nie mam pojęcia, co mu się stało. Unikał mnie przez całe wesele. Czyżby się obraził? Cały czas gubię się w domysłach, jednak nic mi nie przychodzi do głowy. Nie wiem, co mogłam zrobić nie tak. Jego zachowanie jest tym bardziej dziwne, że do tej pory nie był obrażalski. Spokojnie znosił wszystko. Nawet moje największe złośliwości. Myślałam, aby go zapytać o to wprost, ale jakoś nie starczyło mi odwagi.

VI.

1 września 1979, sobota

Lucy ukradkiem spojrzała na zegarek i z rozpaczą stwierdziła, że do odjazdu pociągu pozostało około piętnastu minut. Oznaczało to, że jeszcze przez prawie kwadrans będzie musiała wysłuchiwać pouczeń i dobrych rad Ciotki. Odruchowo potakując, po raz kolejny przyjmowała do wiadomości, że ma się pilnie uczyć, nie przynosić wstydu rodzinie, codziennie szczotkować włosy, a w zimie nosić ciepłą bieliznę. Znała to wszystko na pamięć od paru ładnych lat, dlatego umierała z nudów i modliła się w duchu, aby jakieś trzęsienie ziemi przerwało ten potok wymowy, którym zalewała ją Bella. W ogóle to najchętniej wsiadłaby wreszcie do pociągu i poszukała Deidre. Miała jej tyle do opowiedzenia! Wyglądało jednak na to, że Ciotka nie przestanie jej pouczać aż do ostatniej chwili. Westchnęła ciężko na tą myśl, a potem dyskretnie rozejrzała się dookoła. I wtedy z radością stwierdziła, że niebiosa są dla niej łaskawe, bowiem na końcu peronu dostrzegła Syriusza. Najwyraźniej zmierzał w ich kierunku. I nie był sam. Towarzyszyła mu młoda, jasnowłosa kobieta oraz mała, niemiłosiernie rozczochrana dziewczynka. Lucy bardzo ucieszyła się na ten widok, ponieważ Syriusz nie pokazywał się u nich od dnia wesela. A ona przez cały ten czas zamartwiała się, że jest na nią zły. Teraz jednak nie wyglądał na obrażonego. Wręcz przeciwnie — machał do niej już z daleka. Natychmiast odwzajemniła powitanie.

— Dzień dobry! — zawołała.

— Witam serdecznie — odpowiedział i z wdziękiem ukłonił się Ciotce, która natychmiast zaprezentowała najszerszy ze swoich uśmiechów. — Chciałbym przedstawić paniom moją kuzynkę Andromedę Tonks i jej córeczkę Nimfadorę.

Dziewczynka na dźwięk swojego imienia westchnęła z rezygnacją i wywróciła oczami.

— Nie Nimfadorę, ale Tonks. Myślałam, że jesteś w stanie to zapamiętać — stwierdziła, patrząc z politowaniem na Syriusza.

— Jak ty się odzywasz do wuja! — skarciła ją ostro matka, zerkając z obawą na Bellę. — Co panie sobie o tobie pomyślą?

Rozbawiony Syriusz pokręcił głową, a następnie zwrócił się do Lucy.

Tonks właśnie rozpoczyna naukę w Hogwarcie. Chciałem cię poprosić, abyś się nią zaopiekowała.

— Z przyjemnością — odparła, z uśmiechem spoglądając na dziewczynkę. I natychmiast się speszyła, ponieważ Tonks bezceremonialnie wlepiła w nią swoje przenikliwe spojrzenie. Te metodyczne oględziny trwały, ku coraz większej konsternacji ich obiektu, dobrych kilka minut. Wreszcie mała, najwyraźniej zadowolona z wyniku, zwróciła się do Syriusza:

— Jesteś z nią zaręczony?

— Nimfadoro! — jęknęła Andromeda, a Ciotka natychmiast zaczęła podejrzliwie zerkać to na Lucy, to na Syriusza.

— Jeszcze nie — odparł poważnie potencjalny narzeczony, patrząc gdzieś ponad głową dziewczynki. — Ale gdy dorośnie, to wezmę pod uwagę jej kandydaturę.

Lucy popatrzyła na niego ze zdumieniem. Co on opowiada? Doprawdy, takich żartów to się po nim nie spodziewała. Chyba rzeczywiście działo się coś dziwnego. No i jeszcze Ciotka i te jej spojrzenia! Czy ona rzeczywiście podejrzewa... Nie zdążyła dokończyć tej myśli, gdyż lokomotywa zagwizdała przeciągle.

— Musimy wsiadać — zawołała z ulgą.

Bella uściskała ją sztywno, a Andromeda mocno chwyciła za rękę, po raz kolejny prosząc o opiekę nad córeczką. Wreszcie Lucy stanęła twarzą w twarz z Syriuszem.

— Uważaj na siebie i nie ucz się za dużo — powiedział z uśmiechem, a potem nachylił się i wyszeptał wprost do jej ucha: — Zobaczysz, jak to jest mieć ogona.

Co za ulga! Znowu był sobą! Tradycyjnie spiorunowała go wzrokiem, po czym odwróciła się na pięcie, wzięła Tonks za rękę i wsiadła do pociągu. Zaraz za progiem mała potknęła się o własny kufer i wylądowała na podłodze. Zaniepokojona Lucy chciała jej pomóc, ale dziewczynka podniosła się błyskawicznie.

— Nie martw się — stwierdziła beztrosko. — Ja się ciągle wywracam. Chyba wszystkie przedmioty podstawiają mi nogi. Zresztą brud też sam na mnie skacze — dodała, otrzepując spódniczkę.

Pamiętnik Lucy

20 września 1979

Tonks jest w Gryffindorze. Prawdę mówiąc, to wcale nie muszę się nią zajmować. Świetnie radzi sobie sama. Jest śmiała, rezolutna i zawsze musi mieć ostatnie słowo. Poważnie podejrzewam, że za kilka miesięcy to ona będzie się opiekowała mną. Poza tym, jako czarownica-kameleon, znajduje się zawsze w centrum uwagi. Nie muszę chyba wspominać, że wykorzystuje to maksymalnie. Swojego imienia rzeczywiście nie przyjmuje do wiadomości. Wręcz go nie cierpi. Jeden z kolegów, który uparcie próbował nazywać ją Nimfadorą, wylądował w gabinecie pani Pomfrey z rozbitym nosem. A ona zarobiła szlaban u profesor McGonagall. Zresztą ma ich już na koncie kilka. Obawiam się, że jeśli nadal będzie broić w tym tempie, to pobije rekord ustanowiony przez mojego brata i jego kumpli. Podpadła nawet Filchowi. Na nic się zdały moje prośby. Po tym, jak bezskutecznie próbowała zamienić panią Norris w nietoperza, założył dla niej osobną kartotekę.

22 października 1979, poniedziałek

...Rozkwit Azkabanu przypada na lata panowania Justusa Canterville'a (1036 - 1123), który ogromnym nakładem środków rozbudował twierdzę i sprowadził nową załogę, złożoną z kształconych we Francji katów, biegłych w zaklęciach torturujących i uśmiercających. Bardzo szybko uzyskali oni możliwość popisania się swoim rzemiosłem. W 1067 roku wojska Justusa krwawo stłumiły powstanie Baltazara Łysego. Wtedy to ogromna fala więźniów napłynęła do Azkabanu. Większość z nich skazano na śmierć. Zginął także sam przywódca rebeliantów — Baltazar. I jak opisuje to kronikarz Hiacynt z Kornwalii „Kości yego zatknięte na murze twierdzyi azkabańskiej bielały w słońcu.”...

Deidre mocno szturchnęła ją w bok. Lucy podniosła głowę znad książki i powiodła wokoło nieprzytomnym wzrokiem. A gdy już odzyskała pełnię świadomości spostrzegła, iż profesor Skinner przygląda się jej bardzo uważnie. Nie trzeba było posiadać daru jasnowidzenia, aby móc stwierdzić, że jego mina nie wróży niczego dobrego. Wolnym krokiem zbliżył się do jej ławki.

— Czy mogłaby powtórzyć pani moje pytanie? — zapytał lodowatym tonem.

Lucy rozejrzała się bezradnie. Niestety nie mogła spodziewać się żadnej pomocy ze strony kolegów. Profesor znał świetnie wszystkie możliwe sposoby podpowiadania.

— Bardzo mi przykro, ale nie potrafię — wyszeptała ze strachem, unikając jego wzroku. Tak mocno trzymała się brzegu ławki, że aż poczuła ból w palcach.

— Tak myślałem — Skinner smukłą dłonią pogładził swoją wypielęgnowaną brodę. Następnie sięgnął po książkę, którą przed chwilą czytała.

Historia Azkabanu. Pasjonująca lektura. Tylko trochę nie związana z tematem naszej lekcji — stwierdził z ubolewaniem. — Wolałbym, aby pani uwaga była zajęta raczej rytuałami voo doo. Proszę mi o nich opowiedzieć.

Westchnęła ciężko. W głowie czuła kompletną pustkę. Wszystko momentalnie wywietrzało jej z głowy. A prawdę mówiąc, nie było tam tego wiele. Wiedza dotycząca sposobów obrony przed czarną magią zajmowała może jedną tysięczną promila jej szarych komórek. Najchętniej w ogóle zrezygnowałaby z tego przedmiotu, ale Ciotce z jakichś względów bardzo zależało, aby uczyła się go nadal.

— Przykro mi, panno Potter — powiedział Skinner i rozłożył ręce. — Po pierwsze — traci pani dziesięć punktów z powodu niedostatków wiedzy. Po drugie — zgłosi się pani do mnie dziś o siódmej wieczór. Nie mogę pozwolić, aby ktokolwiek lekceważył moje wykłady.

Szlaban! Merlinie, przecież nigdy w życiu nie miała szlabanu! W końcu jednak się doigrała. Opuściła głowę, a siedzący z tyłu Ślizgoni zachichotali.

*

Równo z wybiciem siódmej zapukała do drzwi gabinetu Skinnera i nie czekając na zaproszenie weszła do środka. Tuż za progiem zatrzymała się na moment, chcąc przyzwyczaić oczy do panującego tam półmroku. Wreszcie dostrzegła go. Siedział w fotelu, opierał nogi o stół i spokojnie palił długiego papierosa.

— Dobry wieczór, panie profesorze — powiedziała cicho. — Przyszłam w sprawie mojego szlabanu. Szlaban, co za okropne słowo.

— Dobry wieczór, panno Potter — nauczyciel popatrzył na nią z roztargnieniem. — Proszę chwilkę zaczekać. Już kończę.

Lucy skinęła głową i dyskretnie zaczęła rozglądać się dookoła. Nigdy tu nie była, ale słyszała o tym miejscu sporo. Wszyscy szlabanowicze opowiadali niestworzone historie o gabinecie profesora obrony przed czarną magią. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się jej w oczy było wielkie zdjęcie profesor McGonagall zawieszone tuż nad biurkiem. To, że Skinner od lat bezskutecznie stara się o jej względy, było szkolną tajemnicą poliszynela. W wyniku dalszej lustracji gabinetu, Lucy z pełnym przekonaniem stwierdziła, że zdjęcie vice—dyrektorki jest tu zdecydowanie najprzyjemniejszym eksponatem. Masę miejsca zajmowały bowiem kolekcje ohydnych, szamańskich masek i spreparowanych głów z Borneo. W kącie stała zaś duża, egipska mumia o pustych oczodołach. Wcale nie dziwię się McGonagall, że go nie chce — pomyślała. — Kto mógłby wytrzymać pod jednym dachem z człowiekiem, który z całego świata zwozi najgorsze paskudztwa.

Wreszcie Skinner zgasił papierosa i popatrzył na nią uważnie.

— Zaczynamy, panno Potter. Proszę wygodnie usiąść, ponieważ mamy dziś sporo pracy. Najwyższa pora, aby na nowo skatalogować moje zbiory. Słyszałem, że pani jest bardzo skrupulatna. Właśnie ktoś taki jest mi potrzebny.

Jego zbiory. Lucy poczuła lekki ucisk w żołądku na myśl, że będzie musiała zbliżyć się na wyciągnięcie ręki do któregoś z makabrycznych eksponatów. Merlinie — powtarzała w duchu — niech to będzie jakaś kolekcja nocnych motyli albo nawet chrząszczy, ale nie to... Zgięty w pół Skinner grzebał zawzięcie w szafie. Po chwili postawił na stole pudło z małymi, szmacianymi laleczkami. Lucy odetchnęła z ulgą. Jednak jej radość nie trwała długo. Po chwili z szuflady wyłoniła się cała kolekcja spreparowanych głów. Szczerząc zęby, patrzyły na nią szeroko rozwartymi oczami. W ich wzroku było coś przerażającego. Nie mogła tego znieść. Dotykanie tych „eksponatów” przekraczało jej możliwości. Zadygotała i szybko zerwała się z miejsca, nawet nie próbując ukryć odrazy.

— Czy coś się pani stało, panno Potter? — Skinner popatrzył na nią z ogromnym zdziwieniem.

— Nie, nic. Tylko trochę mi duszno — wyszeptała i z trudem powstrzymując łzy, usiadła z powrotem na krześle. W tej chwili nienawidziła samej siebie za swoją słabość i uległość, które sprawiały, że nigdy nie potrafiła zaprotestować ani pokłócić się z jakimkolwiek nauczycielem. Dlatego zebrała całą siłę woli, aby nie rozpłakać się w głos. Starała się nie dotykać tych osobliwych zbiorów, ale kilkakrotnie musiała to zrobić. Tymczasem Skinner zupełnie nie zwracał uwagi na jej stan i bez przerwy zachwycał się oryginalnością i urodą swoich zbiorów, podstawiając jej pod oczy co ciekawsze eksponaty. Uroda. Dobre sobie. Lucy opanowała się jakoś, ale nie przeczuwała, że najgorsze miało dopiero nastąpić. Na stół wjechała bowiem ogromna mumia. W tym momencie poczuła, że jest już na krawędzi załamania nerwowego.

— Panno Potter, czarna magia to ogromna, fascynująca potęga — perorował niezrażony niczym Skinner. — Potrafi uwieść niepostrzeżenie. Dlatego każdy czarodziej musi wiedzieć o niej jak najwięcej. Aby się bronić — dodał na widok jej zdumionego spojrzenia.

— Wiem — powiedziała łamiącym się głosem. — Jednak mnie interesuje coś zupełnie innego.

— Azkaban? — uśmiechnął się. — On też ma wiele wspólnego z czarną magią. Powinna pani o tym wiedzieć.

Lucy skinęła głową i z nadzieją zerknęła na zegar. Zbliżała się dziesiąta. Skinner też to zauważył.

— Ależ już późno — stwierdził z wyraźnym żalem. — Cóż, dziękuję za pomoc i mam nadzieję, że już zawsze będzie pani uważała na moich zajęciach. Dobranoc.

— Dobranoc — Lucy ledwie wykrztusiła pożegnanie i na miękkich nogach wyszła na korytarz. Dowlokła się do schodów i mocno chwyciła barierkę. Starała się oddychać równomiernie, aby wreszcie uspokoić rozszalałe serce. Ono jednak wciąż zachowywało się tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć z jej piersi. Na dodatek przed oczami zobaczyła ciemne mroczki, a cały świat zawirował jak oszalały.

Straciła przytomność.

*

Obudziło ją lekkie klepanie po policzku. Czuła, że powraca do rzeczywistości, ale wciąż nie mogła otworzyć oczu. Wreszcie, bardzo powoli, rozwarła powieki i spojrzała na chłopaka, który się nad nią pochylał. Ze zdumieniem rozpoznała Barty'ego Croucha — ucznia z siódmego rocznika. Ślizgona. Pomna wszystkich docinków i upokorzeń, których doznała przez lata od mieszkańców Slytherinu, natychmiast przyjęła postawę obronna i przygotowała się na odparcie ataku. Takowy jednak nie nastąpił. Barty patrzył na nią łagodnymi, niebieskimi oczami, w których nie było cienia złości. Tylko troska i niepokój.

— Uff — odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł wreszcie jej przytomne spojrzenie. — Nareszcie. Ale napędziłaś mi stracha. Już chciałem wzywać panią Pomfrey.

— Nic mi nie jest — zapewniła go gorliwie i szybko próbowała wstać. I znowu się zachwiała.

— Może jednak pójdziemy do ambulatorium? — zapytał Barty.

— Nie trzeba. Napiłabym się tylko wody.

— Poczekaj. Zaraz przyniosę.

Po minucie był już z powrotem. Lucy natychmiast wypiła duszkiem całą szklankę.

— Już mi lepiej — powiedziała.

— A co właściwie się stało? — zapytał.

Absolutnie nie zamierzała mu się zwierzać. Nieufność do mieszkańców Slytherinu miała zakodowaną od dawna. Jeszcze tylko brakowało, aby jutro cała szkoła wiedziała, że przestraszyła się zbiorów Skinnera.

— Zemdlałam — stwierdziła wzruszając ramionami. — A teraz muszę już iść.

— Może cię odprowadzić?

— Nie — przecząco pokręciła głową. Nie miała najmniejszej ochoty na nocne spacery po Hogwarcie w towarzystwie Ślizgona.

— Jak chcesz — wzruszył ramionami.

— Dziękuję ci — powiedziała szybko. — I mam prośbę — popatrzyła na niego nieśmiało. — Nie mów nikomu, że zemdlałam.

— Dobrze — skinął głową.— Skoro tak bardzo ci na tym zależy.

15 listopada 1979, czwartek

— Panno Potter, jestem bardzo zawiedziony — Skinner pokręcił głową z dezaprobatą. — Przecież rytuały krwawej magii to taki fascynujący temat. Traci pani dziesięć punktów.

Usiadła z trudem powstrzymując łzy. Przecież naprawdę starała się tego nauczyć. Całe popołudnia spędzała w bibliotece, ryjąc wszystko na pamięć. Niestety jej wysiłki nie przynosiły rezultatów. Od dnia szlabanu nabrała ogromnego wstrętu do Skinnera i wykładanego przez niego przedmiotu. Zwłaszcza, że spreparowane głowy śniły się jej przez tydzień. Koszmar. Chyba tylko Remus potrafiłby przełamać jej strach i uprzedzenie. On był jednak daleko i dlatego musiała liczyć wyłącznie na siebie.

Do końca lekcji nie mogła się skupić. Potem zebrała książki i ze spuszczoną głową wyszła z sali. Szła wolno korytarzem, modląc się w duchu, aby nie nadziać się gdzieś na Regulusa albo Megan. Kompletnie nie miała ochoty na wysłuchiwanie czyichś złośliwości. Jednakże tym razem jej modły nie zostały wysłuchane. Z przeciwnego końca korytarza zmierzał ku niej Regulus Black we własnej, bardzo wysokiej osobie. Merlinie, jaki on jest podobny do Syriusza. Lucy aż zatrzymała się na moment, ponieważ tak ją poraziło to odkrycie. Spojrzała na niego jeszcze raz. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka bardzo przypominał starszego brata, ale gdy zaczynał się uśmiechać tym swoim zimnym, kpiącym uśmiechem, całe podobieństwo znikało.

— I co, Potter? — popatrzył na nią z wyższością. — Podobno zachwyciłaś Skinnera swoją rozległą wiedzą.

— Pilnuj własnych spraw — oparła lodowato. Podniosła dumnie głowę i nie zwracając już na niego uwagi, szybko pomaszerowała w kierunku dormitorium, myśląc intensywnie o sposobach rozwiązanie swojego problemu.

Była tak zajęta rozważaniami, że nie zauważyła chłopaka wyłaniającego się zza rogu. Zderzyła się z nim tak mocno, że aż upadła na posadzkę.

— Nic ci się nie stało? — w znajomym głosie dźwięczał niepokój.

Lucy podniosła oczy i zobaczyła Barty'ego. Znowu! Ale pech! Czy ona zawsze musi się z nim witać w pozycji horyzontalnej?

— Wszystko w porządku — zapewniła go gorliwie, zbierając porozrzucane podręczniki.

Kiedy próbowała wstać poczuła ból w kolanie. Syknęła i oparła się mocno o parapet, ignorując jego wyciągniętą rękę. A potem, speszona sytuacją, spuściła głowę. Niech on sobie wreszcie idzie, Merlinie. Barty jednak nie odchodził. Stał i wpatrywał się w nią bez słowa. Przez kilka chwil milczeli oboje. Wreszcie on odezwał się pierwszy.

— Słyszałem, że masz problemy z obroną przed czarną magią.

— Mam. I co z tego? — odpowiedziała hardo.

— Nic — wzruszył ramionami. — Pomyślałem sobie, że mógłbym ci pomóc. Trochę się na tym znam.

Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Ślizgon chciał jej pomagać w nauce? Świat się kończy! Westchnęła ciężko i zaczęła myśleć bardzo intensywnie. Barty był dobrym uczniem. Słyszała kiedyś przypadkiem, jak Skinner bardzo go wychwalał. Jednak chyba powinna odmówić i poprosić o pomoc kogoś innego. Szybko zrobiła w myślach przegląd potencjalnych korepetytorów. Niestety, nie wypadł najlepiej. Gryffindor nie obfitował ostatnimi czasy w talenty w dziedzinie obrony przed czarną magią, Ravenclaw także. Nie wróżyło to dobrze przyszłości aurorskiej profesji. Hufflepuff? Była tam co prawda, wybitnie uzdolniona Melanie Harris, ale do niej ustawiały tak się ogromne kolejki żądnych wiedzy Puchonów, że nie było najmniejszych szans, aby ona mogła się w ogóle dopchać. Pozostawał więc tylko Slytherin. Najwyraźniej nie ma wyjścia. Musi przyjąć pomoc Barty'ego. Zwłaszcza, że sam ją ofiaruje.

— Mam duże zaległości — powiedziała z wahaniem, starając się nie patrzeć mu w oczy. — Chcę zacząć jak najszybciej.

— Dobrze — odparł. — W takim razie za godzinę w bibliotece.

Pamiętnik Lucy

15 listopada 1979, czwartek

Chyba upadłam na głowę, aby uczyć się razem ze Ślizgonem! Jeśli James się o tym dowie, to jak nic — wypisze mnie z rodziny. Ale nie mam wyjścia, choć to takie dziwne uczucie, gdy cały Gryffindor gapi się na mnie, kiedy idę z nim korytarzem. Trudno. Lepiej, aby w tym roku patrzyli na mnie z niedowierzaniem, niż w przyszłym nie oglądali wcale. Poza tym o wiele bardziej boję się Skinnera niż głupich plotek. Zresztą Barty to nie Severus Snape ani Regulus. Jest nawet miły. Jak na Ślizgona oczywiście. I jest całkiem niezłym nauczycielem. Co prawda daleko mu do Remusa. Ale cóż, taki talent pedagogiczny jak „profesor” Lupin trafia się raz na sto lat. Chociaż Barty momentami mi go przypomina, ponieważ gdy mówi o czarnej magii, ma podobny błysk w oku. Cierpliwości także mu nie brakuje. Tłumaczy mi wszystko po pięć razy i nie załamuje rąk nad moją wrodzoną tępotą, jak zwykł to niegdyś czynić Syriusz.

3 grudnia 1979, poniedziałek

Dzisiaj był dzień, który należy uwiecznić dla potomnych! Dostałam pierwsze pięć punktów z obrony przed czarną magią! Tak się z tego ucieszyłam, że aż ucałowałam Barty'ego w oba policzki. Trochę się biedak speszył tym moim nagłym wybuchem czułości, ponieważ zawsze zachowywałam się wobec niego bardzo powściągliwie. Ale co tam, taka okazja! Będę musiała jakoś się odwdzięczyć. Może wydziergam mu na Gwiazdkę sweter w barwach Ślizgonów? Całkiem niezły pomysł. Wyobrażam sobie miny dziewczyn, gdy zasiądę z tą robótką we wspólnym pokoju. Już teraz mam poważne obawy, że we wrześniu deportują mnie do Slytherinu.

20 grudnia 1979, czwartek

Dostałam dziś świąteczną kartkę od Syriusza. Siedzi ciągle w Irlandii, dlatego w Święta raczej się nie spotkamy. Pospieszył się trochę z tymi życzeniami, więc jego sowa znalazła mnie jeszcze w szkole. Sama kartka jest ciekawa. Szczególnie w formie. Wyróżnia się bardzo odważnymi kolorami i nowatorską kompozycją. Mikołaj ze szczurem na ramieniu w saniach ciągniętych przez jelenia i wielkiego psa. A z tyłu, za tą kawalkadą, biegnie straszne wilczysko. Ciekawa jestem, jakiego zaklęcia użył, aby to cudo spreparować?

Ucieszyłam się, że wreszcie napisał. Nie odzywał się od września i już zaczynałam się niepokoić...

25 grudnia 1979, wtorek, Boże Narodzenie

Będę ciotką!

Dzisiaj Lilka zdradziła mi, że spodziewa się dziecka. Jest szczęśliwa, ale także trochę wystraszona z tego powodu. Nie spodziewała się, że to nastąpi tak szybko i tak niespodziewanie. Natomiast James jest dumny jak paw i twierdzi, że na pewno urodzi im się syn. Prawdę mówiąc, ja wolałabym, aby to była dziewczynka. Mogłabym kupować jej lalki, jakich sama nigdy nie miałam...

5 lutego 1980, wtorek

O tej porze biblioteka była prawie pusta. Można więc było bez przeszkód poświęcić się nauce. Lucy czekała na Barty'ego, z którym miała odbyć kolejną lekcję obrony przed czarną magią. Jej nauczyciel spóźniał się jednak. Było już piętnaście minut po czasie, a on wciąż nie nadchodził. Dlatego tradycyjnie sięgnęła po książkę i natychmiast zatopiła się w lekturze. Wreszcie, po półgodzinie, zdyszany Crouch wpadł do sali.

— Przepraszam — wykrztusił. — Holtz mnie przetrzymał. Zagadaliśmy się o eliksirze wielosokowym.

— Nie szkodzi — Lucy uśmiechnęła się do niego. To było niesamowite, ale naprawdę lubiła tego Ślizgona. — Przez ten czas skończyłam książkę.

— Co czytałaś? — zapytał z zainteresowaniem.

Tajne pakty mugolsko-czarodziejskie w latach 1804 - 1815 — odparła.

— Znalazłaś coś ciekawego? —

— No pewnie — uśmiechnęła się. — Czy wiesz, że gdyby nie czary, to teraz wszyscy Anglicy mówiliby po francusku?

— Naprawdę? — Barty uniósł brwi. — Nie miałem pojęcia. Może powinienem wziąć u ciebie kilka lekcji przed egzaminami.

— Służę — uśmiechnęła się. — Profesor Binns mówi, że bez znajomości historii nie da się zrozumieć teraźniejszości.

— I co? Uważasz, że dzięki jego lekcjom rozumiesz ją lepiej?

— Nie wiem — Lucy wzruszyła ramionami. — Staram się, ale wszystko jest takie straszne. Czasem myślę, ze łatwiej jest zakopać się w książkach i uciec w przeszłość, niż przeciwstawić się temu, co dzieje się dookoła. Ale kiedyś chyba będę musiała — w jej głosie dźwięczał strach.

— A dlaczego zaraz trzeba się przeciwstawiać? — zapytał, patrząc na nią uważnie. — Może trzeba się po prostu pogodzić się z tym, co nieuniknione.

Popatrzyła na niego z obawą i nie podjęła tematu.

Pamiętnik Lucy

14 lutego 1980

Niesamowite! Dostałam Walentynkę! I to z jakim pięknym wierszykiem!

Jeśli z miłości kłamię, jakże miłości przysięgnę?

Ślub złożony piękności sam tylko zdradę powstrzyma.

Choć sobie wiarołomny, lecz tobie wiernym będę;

Myśl ma jak dąb, przed tobą kłoni się jak wiklina.

Uczony z oczu twoich księgę uczyni dla siebie,

W której zawarte wszelkie sztukom dostępne radości,

Gdy o mądrości mowa, mądry, kto poznał ciebie,

A uczony ów język, co chwałę twoją głosi.

Głupcem, kto bez podziwu spogląda w twoje lico,

Tyle wart jestem, ile pochwał twym wdziękom wyliczę,

Oko twe jest miłości gromem i błyskawicą,

Bez gniewu, lecz muzyka w nim jest i ognia słodycze.

Więc niechaj się niebianka nad miłością zmiłuje,

Gdy ta chwałę niebiańską przyziemnie wyśpiewuje.

Hm, ciekawe, kto mógłby mi zadedykować takie słowa? Mam niejasne podejrzenia, że mógł to być Barty. Ale z drugiej strony, to wydaje się nieprawdopodobne. Ślizgon i sonet Szekspira?

I jeszcze na dodatek dla mnie?

20 czerwca 1980, niedziela

Merlinie, ależ ja dzisiaj miałam dzień! Dziwny — to chyba najlepsze określenie. Nie przypuszczałam, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć. Nie rozumiem... Stop! Może jednak zacznę od początku. To co się stało, naprawdę jest warte opisania.

Dzisiaj po południu Barty zaprosił mnie na spacer. W zasadzie wcale mnie to nie zdziwiło, ponieważ już nie raz łaziliśmy wspólnie po okolicy. On naprawdę zna wiele ciekawych miejsc! To dzięki niemu dowiedziałam się wreszcie, gdzie znajduje się wejście do zamkowych lochów. Dzisiaj jednak poszliśmy nad jezioro, tam, gdzie rośnie ta płacząca wierzba. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. O czarnej magii, o historii, egzaminach. Zahaczyliśmy nawet o SWK. Ale o tym nie lubię z nim rozmawiać. Może dlatego, że ma na ten temat dziwne poglądy, zupełnie inne niż mój brat i wszystkie znane mi osoby. To w jakiś sposób mnie przeraża i sprawia, że czuję się nieswojo. Dlatego zmieniłam szybko temat. Wtedy Barty opowiedział mi o swoim ojcu, który pracuje w Ministerstwie Magii i chce, aby on także poszedł w jego ślady. Prawdę mówiąc wcale nie jest tym zachwycony. Widać, że z trudem powstrzymuje złość na ojca, że tak dokładnie zaplanował jego przyszłość.

— Chciałbym pójść własną drogą — powiedział to tak smutno, że aż ścisnęło mi się serce. — Nie wiem, czy dobrą czy złą, ale własną.

Chciałam jakoś go pocieszyć, ale nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów. Może gdybym znała go tak dobrze, jak na przykład Syriusza lub Remusa, umiałabym coś z siebie wykrztusić. A w tej sytuacji poczułam się bardzo głupio i zdobyłam tylko na to, by go pogłaskać po ręce. Chciałam mu jakoś dać do zrozumienie, że uważam go za swojego przyjaciela. Jednak on najwyraźniej opatrznie zrozumiał mój gest. Popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie i po prostu... mnie pocałował. To było tak zaskakujące, że nawet nie zdążyłam zaprotestować. A z drugiej strony, byłam też najzwyczajniej w świecie ciekawa. Przecież jeszcze nigdy w życiu nikt mnie nie pocałował! Chciałam się więc dowiedzieć, jak to naprawdę wygląda. Teraz już wiem i mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że pocałunki są zdecydowanie przereklamowane! Wyswobodziłam się w końcu z jego ramion i musiałam mieć chyba nieszczególną minę, ponieważ bardzo się speszył i natychmiast zaczął mnie przepraszać. Powiedział, że absolutnie nie miał zamiaru mnie obrazić, że zrobił to pod wpływem uczucia. Uczucia? Tak, oświadczył mi, że mnie kocha i chciałby, abym po ukończeniu szkoły została jego żoną. Dodał jeszcze, że jestem ładna, mądra i zrównoważona. Ładna? Mądra? Zrównoważona? Ja? On chyba na głowę upadł? Przez dłuższą chwilę nie mogłam otrząsnąć się z szoku. A potem zaczęłam myśleć intensywnie. To, co usłyszałam, było takie niezwykłe i takie piękne. Ktoś mnie kocha! Jestem dla kogoś najważniejsza na świecie! Tak długo czekałam na te słowa! Gdybym przyjęła jego propozycję, miałabym własny dom, byłabym dla kogoś jedyna! Ta myśl sprawiła, że zaczęłam się wahać. Mimo tego, że go nie kocham. Ale w zasadzie, to co ja wiem o miłości? Nic. Tłucze mi się po głowie jakieś romantyczne marzenie, ale może rzeczywistość jest inna? Może wystarczy tylko zrozumienie i szacunek? A w zamian miałabym swoje miejsce na ziemi. Zamknęłam oczy i spróbowałam wyobrazić sobie przyszłość. Przez moment widziałam wszystko. Dom, ogród, kuchnię i kominek w salonie. Ale za żadne skarby nie byłam w stanie dostrzec tam Barty'ego. Już prędzej... (Merlinie, co też mi przyszło do głowy!). Poza tym pomyślałam, że nigdy nie będę umiała popatrzeć na niego tak, jak Lilka na Jamesa. A tak bardzo bym tego chciała! Dlatego zrozumiałam, że muszę mu odmówić. Przyjął to spokojnie, ale w jego oczach zobaczyłam coś dziwnego. Coś, co mnie przestraszyło. Szybko pożegnał się i odszedł. A ja naprawdę nie miałam żalu, że zostawił mnie samą. Byłam mu nawet za to wdzięczna, ponieważ czułam się jakoś dziwnie skrępowana. Była mi przykro, że go zraniłam, ale naprawdę nie mogłam postąpić inaczej. Zrozumiałam bowiem, że nie potrzebuję namiastek i ciągłego zastanawiania się, czy to co czuję to właśnie miłość? Ja muszę mieć pewność bezwarunkową!

Ale z drugiej strony patrząc, to może jednak popełniłam błąd? Może straciłam jedyną szansę na posiadanie czegoś własnego? Co będzie, jeżeli już nigdy nikt mi się nie oświadczy?

30 czerwca 1980

Koniec roku szkolnego.

Dziś pożegnałam się z Bartym. Wygląda na to, że mnie zrozumiał, ponieważ nie ma żalu. A przynajmniej sprawia takie wrażenie.

Życzyłam mu szczęścia. Mam nadzieję, że uda mu się znaleźć własną drogę, o której tak marzy...

2 sierpnia 1980, sobota

Mam bratanka! Urodził się przedwczoraj! Ma 55 centymetrów, waży prawie cztery kilogramy i jest śliczny! Wczoraj przez pół dnia deliberowaliśmy, do kogo może być podobny. Lilka twierdzi, że do mnie. Ja — że do Ciotki, a James — że do samego siebie. Tylko jedno nie pozostawia wątpliwości. Oczy. Są dokładnie takie same, jak Lilki! I tak uroczo je mruży! I chyba mu się spodobałam, bo łapie mnie za palec! Co prawda James twierdzi, że noworodki chwytają wszystko i wszystkich, ale to takie przyjemne pomyśleć, że jest się ulubioną ciotką własnego bratanka! Oczywiście obfotografowałam go już ze wszystkich możliwych stron, mimo lamentów mojego braciszka, który cały czas jęczał, że mu lampą błyskową przestraszę potomka. Merlinie, on chyba dostał jakiejś paranoi! Zachowuje się tak, jakby mały był ósmym cudem świata. I prawdę mówiąc, ja po namyśle się z nim zgadzam. Jest! Chyba tylko moje własne dziecko będzie mi się podobało bardziej!

3 sierpnia 1980, niedziela

James i Lilka zdecydowali, że ich synek będzie się nazywał Harry James. Pierwsze imię po Dziadku Evansie, a drugie oczywiście po Tatusiu (tudzież piętnastu innych przodkach). A ja mam być jego chrzestną matką! A ojcem — Syriusz. No to mamy niezły duet. Biedny dzieciak! Zapytałam Lilkę, czy jest absolutnie pewna, że to mamy być my. Odpowiedziała, że to było jasne od początku i w ogóle nie brali pod uwagę innych kandydatur. To miłe. Jednakże trochę się boję; w końcu to duża odpowiedzialność. Dlatego przez chwilę się wahałam. Syriusz podobno zgodził się bez namysłu. Dziś rano przysłał list i wielkie pudło prezentów. Sam wciąż siedzi w Irlandii, a do Londynu zamierza sprowadzić się dopiero w listopadzie. Szkoda, bo już trochę za nim tęsknię. Nie widziałam go prawie od roku, pisze też bardzo rzadko i ciągle odnoszę wrażenie, że jednak się na mnie o coś gniewa.

VII.

Pamiętnik Lucy

1 września 1980, poniedziałek

Ostatni rok szkoły! Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to za dziesięć miesięcy zostanę pełnoprawną czarownicą! Najpierw jednak muszę zdać końcowe egzaminy! Mam nadzieję, że jakoś sobie z nimi poradzę. I że nie dostanę żadnego z moich słynnych ataków histerii. Może jednak nie będzie tak źle? W ubiegłym roku nawet profesor McGonagall mnie chwaliła. Merlinie, zbieram wszystkie jej pochwały i jak koraliki nawlekam na niteczkę, a potem się nimi cieszę przez wiele miesięcy. Ale szczerze mówiąc, transmutacja należy do moich ulubionych przedmiotów. Wciąga niesamowicie. Nie ukrywam, że najbardziej interesuje mnie animagia. Z powodów wiadomych. Jednak już dawno pogodziłam się z faktem, że spędzę życie wyłącznie w ludzkiej postaci. Przemiany animagiczne są zbyt ryzykowne i skomplikowane, abym odważyła się spróbować. Zresztą chyba nie jestem tak zdeterminowana jak James i spółka. Ale pomarzyć przecież można...

Poza tym czuję się trochę dziwnie. Nie mogę uwierzyć, że już po raz ostatni widziałam początek roku szkolnego, ceremonię przydziału (czy ja też kiedyś byłam takim brzdącem?), tradycyjne przemówienie Dumbledore'a i ucztę. Za kilka miesięcy wszystko się skończy i będę musiała rozpocząć dorosłe życie, którego tak bardzo się boję.

12 listopada 1980, środa

Robótki ręczne to wyjątkowo relaksujące zajęcie. Lucy zdążyła się o tym przekonać już bardzo dawno, dlatego produkowała dzianiny we wszystkich wolnych chwilach. Oczywiście w okolicach Świąt jej aktywność znacznie wzrastała. Tak było i w tym roku.

— Jedno lewe, jedno prawe, trzy skrzyżowane na prawo — mruczała pod nosem, zawzięcie machając drutami.

— Ty to masz cierpliwość — Deidre popatrzyła na nią z podziwem. — Mnie by się nie chciało tak dłubać. Zwłaszcza, że można wszystko załatwić jednym zaklęciem.

— To nie to samo — wyjaśniła Lucy. — Próbowałam robić swetry przy pomocy magii, ale zawsze wychodziły nie takie jak trzeba. Nierówne albo wzór był pomylony. Wolę wszystko skontrolować sama.

— Pokaż to arcydzieło! — rudowłosa zerwała się z łóżka i zbliżyła do koleżanki. Przez chwilę badała z uwagą elementy czarnego swetra. — Ładne. Takie równiutkie.

— Staram się jak mogę — uśmiechnęła się Lucy.

— To dla Jamesa?

— Nie — odpowiedziała i nieoczekiwanie dla samej siebie poczuła, że się rumieni. — Dla Syriusza. Mamy się spotkać na chrzcinach.

— Dbasz o niego wyjątkowo — uśmiechnęła się Deidre i porozumiewawczo zmrużyła jedno oko.

Lucy zaczerwieniła się jeszcze bardziej, spuściła głowę i zaczęła dziergać tak zawzięcie, jakby od tego zależało jej życie albo przynajmniej wynik egzaminu z transmutacji. Przyjaciółka przyglądała się jej przez chwilę bez słowa, a potem powróciła do przerwanej lektury.

Nagle ktoś mocno kopnął drzwi, które natychmiast otworzyły się z wielkim hukiem. Obie drgnęły, a Lucy wypuściła z ręki drut, gubiąc przy tym cały rząd oczek.

— Cholera — zaklęła i natychmiast zanurkowała pod szafkę w poszukiwaniu zguby.

Jakoś dziwnie nie miała wątpliwości, kto mógł wchodzić do pokoju w takim stylu. Nie pomyliła się. W progu stała roześmiana Tonks. Tego dnia jej oczy lśniły zielonym blaskiem, a włosy były wściekle rude.

— Co słychać? — zapytała, uśmiechając się szeroko.

— Wszystko po staremu — odparła Lucy, wyłażąc spod szafki. — Tyle że zawału kiedyś przez ciebie dostanę!

— Co prawda, to prawda — potwierdziła Deidre.

— Przestańcie truć — jęknęła Tonks. — Ja mam taki wielki problem!

— Co się stało? — zapytała Lucy, posyłając przyjaciółce porozumiewawcze spojrzenie.

Tonks pasjami uwielbiała opowiadać im mrożące krew w żyłach historie z życia uczniów najmłodszych klas. Oczywiście wysłuchiwały tego z należytym szacunkiem, ale wieczorami umierały ze śmiechu, przypominając sobie co ciekawsze fragmenty. Jednak tym razem mała najwyraźniej nie była w bajarskim nastroju.

— Mam dosyć! — oświadczyła i bezwładnie opadła na fotel. — Czy jego nie można jakoś odparować?

— Kogo? — zainteresowała się Lucy.

— Binnsa. Kazał nam napisać strasznie długie wypracowanie na temat kształcenia czarodziejów w starożytnej Grecji. Co za nudy! — jęknęła.

— To fajny temat — Lucy uśmiechnęła się do dziewczynki. — Nie martw się, pomogę ci.

— Naprawdę? — twarz Tonks natychmiast się rozjaśniła. — W takim razie zdążę jeszcze popatrzeć na trening quidditcha. I napiszę do Syriusza, że dobrze się mną opiekujesz.

— Na pewno się ucieszy — mruknęła i nagle poczuła smutek. Do niej Syriusz nie pisał od prawie roku. Bo przecież zdawkowych odpowiedzi na jej listy nie można było nazwać korespondencją.

— A przy okazji zapytam, czy to prawda, że ma narzeczoną — kontynuowała Tonks beztrosko.

— Co takiego? — Lucy spojrzała na nią bacznie i poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.

— Dostałam sowę od mamy — wyjaśniła dziewczynka, zupełnie nie zwracając uwagi na jej zdenerwowanie. — Napisała, że Syriusz się zaręczył. I nigdy nie zgadniesz z kim — uśmiechnęła się zagadkowo. — Z tą ładną dziewczyną, która z wami mieszkała w zeszłym roku, Megan. W sumie szkoda. Byłam pewna, że ożeni się z tobą.

Lucy mocno przygryzła wargę i nie odpowiedziała ani słowem. Tonks przyglądała się jej przez chwilę badawczo, a potem zerwała z fotela.

— Idę popatrzeć na trening — oświadczyła. — Później wpadnę, to pogadamy o wypracowaniu.

I już jej nie było.

— Zaręczył się — powiedziała Lucy i wzięła do ręki druty. — W takim razie nie będzie potrzebował swetra ode mnie! — zawołała i natychmiast, z dziką pasją zaczęła pruć robótkę. Nawet nie próbowała ukryć łez.

— Lucy! — Deidre chwyciła jej ramię i potrząsnęła. — Weź się w garść! Natychmiast! I nie pozwól tej małpie postawić na swoim! Przecież go kochasz!

W pierwszym momencie chciała zaprzeczyć. Jednak nie zdołała, gdyż to była prawda. Kochała Syriusza Blacka. I w końcu sama przed sobą musiała się do tego przyznać.

Pamiętnik Lucy

20 listopada 1980, czwartek

Kocham go! Tak bardzo go kocham! Nie mogę się już dłużej oszukiwać. To uczucie jest tak silne, że aż sama się dziwię, i zupełnie nie podlega kontroli mojego rozsądku. Nie mogę jeść, spać, uczyć się. Czuję się tak, jakbym ciągle była półprzytomna. I to chyba widać, ponieważ wczoraj profesor McGonagall zaprowadziła mnie do pani Pomfrey. Jednak nawet ona nic nie poradziła. Pokiwała tylko głową, ale ja miałam wrażenie, że się domyśliła, co to za choroba.

Merlinie, tak bardzo za nim tęsknię! Chcę go zobaczyć, ale boję się, że mogłabym zrobić coś idiotycznego. Coś, czego później nie umiałabym naprawić.

Kocham go! I cały czas usiłuję dociec od kiedy? Od pierwszej chwili? Od tej historii z panią Norris? Od dnia jego ucieczki z domu? Nie potrafię sobie przypomnieć. Wiem tylko, ze to uczucie tkwi we mnie już od dawna. I to bardzo głęboko. Jest dla mnie najważniejszy na świecie. Jedyny. Bez niego nic nie ma sensu.

Deidre twierdzi, że powinnam o niego walczyć! Jak? Niech ktoś mi powie — jak!? Przecież on traktuje mnie jak siostrę! A może nawet — traktował! Od dnia wesela Jamesa i Lilki praktycznie mnie unika. Widzieliśmy się tylko raz, na dworcu. Zdawało mi się, że wszystko jest OK. Ale najwyraźniej się pomyliłam. Prawie się do mnie nie odzywa. Jego listy są lakoniczne i jakieś takie poprawne. Nawet już sobie ze mnie nie żartuje! Skończyło się więc. A ja się tego zupełnie nie spodziewałam. Oczywiście wcześniej w jego życiu były dziewczyny, ale wiedziałam doskonale, że żadna z nich nie liczy się tak naprawdę. Przychodziły i odchodziły. Jednak narzeczona, to zupełnie coś innego. To znak, że pojawił się ktoś bardzo ważny. I to właśnie Megan! Merlinie! Jak ona to zrobiła? Jakich czarów użyła? Bo raczej trudno mi uwierzyć, że zakochał się w niej ot, tak sobie! Przecież kiedyś wcale mu się nie podobała! A może Regulus jej pomógł w jakiś sposób?

Nie wiem jak będę mogła żyć ze świadomością, że on jest z nią. Pewnie stracę nawet te resztki jego przyjaźni, które mi pozostały. Megan nigdy nie pozwoli, aby miał ze mną cokolwiek wspólnego. A poza tym, sama chyba nie będę potrafiła z nim rozmawiać. Boję się, że jakieś słowo zdradzi moje uczucia. Nie chcę, aby wiedział! Zrobię coś z tą miłością i on się o niej nie dowie nigdy!

25 grudnia 1980, czwartek, Boże Narodzenie, dzień chrzcin Harry'ego

Nadszedł dzień chrzcin Harr'ego. Lucy już od tygodnia przeżywała tortury na myśl o spotkaniu z Syriuszem. Najchętniej wcale nie pojawiłaby się na uroczystości, ale wobec faktu, że miała być chrzestną matką, to absolutnie nie wchodziło w grę. Przyszła więc, uśmiechała się do gości i ze wszystkich sił starała się zachować spokój. Udawało się jej to całkiem nieźle, aż do chwili, w której go zobaczyła. Pojawił się na godzinę przed ceremonią. Przez te półtora roku prawie zapomniała, że jest aż tak przystojny. Długo nie mogła oderwać od niego spojrzenia i z niepokojem zauważyła, że nie jest wcale wesoły i beztroski. Wyglądał mizernie i miał podkrążone oczy. Natychmiast przypomniała sobie ostatnie pogłoski dotyczące śmierci Regulusa. Pewnie rodzina nie daje mu spokoju — pomyślała. — W końcu teraz tylko on im pozostał.

Wreszcie ją zauważył i twarz mu się rozjaśniła. A ona poczuła, że opuszczają ja resztki odwagi i przytomności umysłu.

— Witaj — powiedział, wyciągając do niej rękę. — Cieszę się, że mamy wspólne dziecko.

Podała mu lodowatą dłoń i chciała odpowiedzieć tak jak kiedyś — beztrosko i trochę ironicznie — ale nie potrafiła. Wydawało się jej nawet, że już nigdy nie zdoła się odezwać w jego towarzystwie. Dlatego zbladła jeszcze bardziej. Syriusz przyglądał się jej z niedowierzaniem, które szybko zamieniło się w niepokój.

— Jesteś chora? — zapytał.

Lucy potrząsnęła przecząco głową.

— Głowa mnie boli — wyszeptała, nie patrząc mu w oczy.

— Marnie wyglądasz.

Jego uwaga dotknęła ją do żywego. Natychmiast poczuła narastającą złość.

— Nie musisz mi przypominać, że jestem brzydka! — zawołała, a potem odwróciła się na pięcie i uciekła. O mało nie stratowała Lilki, która właśnie się do nich zbliżała.

— Co ją ugryzło? — Syriusz popatrzył bezradnie na żonę przyjaciela.

— Nie mam pojęcia — Lilka wzruszyła ramionami. — Ostatnio jest jakaś dziwna. Pewnie dlatego, że owutemy się zbliżają, a wiesz, że zawsze histeryzuje przed egzaminami.

*

Obiektywnie patrząc, uroczystość upływała w bardzo miłej atmosferze, ale dla niej była torturą. Obecność Syriusza wyprowadzała ją z równowagi. Bała się nawet na niego patrzeć, ponieważ wciąż jej się wydawało, ze wszystkie uczucia ma wypisane na twarzy. Na dodatek on przyglądał się jej jakoś dziwnie. Może coś podejrzewał? Dlatego starała się go unikać. Nie było to trudne, ponieważ wcale nie szukał jej towarzystwa. Wreszcie gdzieś zniknął na dobre. A ona była już tak zmęczona samokontrolą, że musiała gdzieś się ukryć choć na chwilę i wreszcie odpocząć. Cichutko weszła do pokoju, w którym spał Harry. Zbliżyła się do łóżeczka i popatrzyła na chłopca. Jego widok zawsze działał na nią uspokajająco. Boże, tak bardzo chciałabym mieć kiedyś dziecko Syriusza! — przemknęło jej przez głowę, lecz natychmiast odpędziła tą myśl. To niemożliwe. Koniec. Kropka. Będzie miał dzieci z Megan. A ona? Może wyjedzie na koniec świata albo wstąpi do klasztoru.

Nagle poczuła, że oprócz niej i Harry'ego w pokoju jest ktoś jeszcze. Odwróciła głowę i zobaczyła jego. Stał w progu i patrzył na nią z nieukrywanym niepokojem.

— Czego tu szukasz? — zapytała ostro.

— Martwię się o ciebie — powiedział, podchodząc bliżej. — Może mógłbym jakoś pomóc?

Kochaj mnie! — pomyślała, ale przecież nie mogła powiedzieć tego głośno. Dlatego zebrała resztkę sił, aby popatrzeć na niego obojętnie. Nie udało się. Złość i rozpacz były silniejsze.

— Daj spokój! Nie mam ochoty rozmawiać o moich kłopotach. A zwłaszcza z tobą — krzyknęła i znowu chciała uciec, ale nie zdołała, ponieważ Syriusz chwycił ją mocno za rękę.

— Nie histeryzuj, bo obudzisz dziecko! — powiedział krótko.

— Rozkazywać to możesz swojej narzeczonej! — odparła zimno, patrząc mu prosto w oczy.

— Jakiej narzeczonej? — zdziwienie Syriusza było niewątpliwie szczere. — Ja nie mam żadnej narzeczonej. To tylko bzdurne plotki — dodał ze złością w głosie.

Nie jest zaręczony! Lucy szybko zamrugała powiekami i poczuła, że chyba za chwilę zemdleje. Mocno zacisnęła rękę się poręczy łóżeczka i próbowała ze wszystkich sił opanować zawroty głowy. Musiała wyglądać strasznie, gdyż w jego oczach zobaczyła prawdziwe przerażenie.

— Nie chcę truć — powiedział, jeszcze mocniej ściskając jej rękę. — Ale powinnaś bardziej o siebie zadbać. Strasznie schudłaś, wyglądasz jak zjawa. Nie możesz się tyle uczyć. Wiem, że egzaminy są ważne, ale nie możesz się przez nie rozchorować.

— Dlaczego to tak cię interesuje? — zapytała, patrząc na niego wyzywająco. Do jej serca zaczynała wolniutko zakradać się nadzieja. Może jednak?

— Zawsze mnie obchodziłaś. W końcu jesteśmy przyjaciółmi — odparł spokojnie, unikając jej wzroku.

Tak. Byliśmy, jesteśmy i będziemy jedynie przyjaciółmi. Musisz się z tym pogodzić, Lucy Potter — pomyślała z rezygnacją. Następnie wyrwała rękę z jego uścisku i szybko wybiegła z pokoju.

A Syriusz długo wpatrywał się w drzwi i myślał, że gdyby nie śpiące dziecko, to zacząłby kląć bardzo głośno i bardzo niecenzuralnie. Co najmniej z kilku powodów.

Pamiętnik Lucy

26 grudnia 1980, piątek

Nie jest zaręczony! To takie wspaniałe uczucie wiedzieć, że nic nie łączy go z Megan ani z żadną inną dziewczyną.

Z drugiej strony wiem, że nic nigdy nie połączy go ze mną.

Dlatego muszę schować to uczucie gdzieś głęboko. Zapanować nad nim, pozbyć się go, wyrzucić z serca.

Dlaczego musiałam go pokochać? Dlaczego musiałam wybrać sobie mężczyznę, który może mieć każdą dziewczynę na świecie? On przecież nigdy nie zwróci na mnie uwagi! Młodsza siostra jego kolegi — oto kim dla niego jestem. Wieczne utrapienie i wszędobylski ogon. Może jeszcze przyjaciółka, o której zdrowie należy zadbać, ale w której nigdy nie zobaczy się kobiety.

Gdybym chociaż była ładna... Ale ja jestem taka niepozorna. Wręcz nijaka. Nie ma we mnie niczego oryginalnego...

15 kwietnia 1981, środa

Profesor Binns prawie nie zwracał uwagi na swoich uczniów. Przez dziesiątki lat niezmiennie przypływał na lekcje, wygłaszał monolog, zadawał pytania, a potem odpływał. Dlatego uczniowie też się nim specjalnie nie przejmowali, a co gorsza, lekcje historii magii traktowali jak zło konieczne. Jedynym wyjątkiem od tej reguły była Lucy Potter. Słuchała wykładów z wypiekami na twarzy, robiła kilometry notatek i zadawała setki pytań. No i miała nieprzeciętne zdolności. Historia sama wchodziła jej do głowy. Taki talent zdarzał się w Hogwarcie raz na kilkaset lat i dlatego nawet Binns uważał, że grzechem byłoby go zmarnować. Dlatego po zakończonej lekcji, zamiast natychmiast odpłynąć do pokoju nauczycielskiego, wolno zbliżył się do jej ławki. Lucy, która właśnie pakowała podręczniki, spojrzała na niego ze zdumieniem. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jest w stanie zapamiętać jej nazwisko.

— Panno Potter — zaczął, patrząc na nią z uwagą przezroczystymi oczami. — Chciałem zapytać, jakie ma pani plany na przyszłość.

— Ja? — stropiła się Lucy. Prawdę mówiąc nie miała żadnych planów. Najchętniej położyłaby się do łóżka i umarła z miłości. A może z rozpaczy? Nie była jeszcze pewna, które z tych dwóch uczuć jest gorsze.

Binns jednak zupełnie nie zwracał uwagi na jej posępną minę i kontynuował swój monolog:

— Bardzo interesuje mnie, co moja najzdolniejsza uczennica chce robić w życiu?

— W zasadzie jeszcze nie wiem — odparła z wahaniem. — Najpierw muszę zdać egzaminy.

— Na pewno już pani o czymś myślała? — uparcie indagował dalej.

— Z jednej strony chciałabym zająć się poważnie fotografią — popatrzyła na niego niepewnie. — Ale z drugiej tak bardzo interesuje mnie historia. Najchętniej połączyłabym jakoś jedno z drugim.

— Moim zdaniem powinna pani zająć się wyłącznie historią i nie rozdrabniać się na inne zajęcia — powiedział z mocą. — Powtarzam od kilku lat, że nigdy nie miałem zdolniejszej uczennicy. No i jeśli po ukończeniu studiów zechciałaby pani wrócić do Hogwartu, to chętnie ustąpię miejsca.

— Jak to? — Lucy patrzyła na niego ze zdumieniem. — Sugeruje pan, że kiedyś mogłabym objąć pańskie stanowisko?

— Jestem już stary — powiedział. — Bardzo stary i zmęczony. Chętnie oddał bym moje stanowisko w dobre ręce. Proszę się nad tym dobrze zastanowić. Ma pani na to kilka lat.

29 czerwca 1981, poniedziałek

— Wiesz — powiedziała Lucy. — Ja naprawdę nie mogę uwierzyć, że to już koniec.

— A jednak — uśmiechnęła się Deidre, przygryzając trawkę.

Leżały na skarpie nad jeziorem i starym zwyczajem wpatrywały się w gwiazdy.

— Prawdę mówiąc, trochę się boję — kontynuowała Potterówna.

— Czego? — przyjaciółka popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

— Przyszłości — wyjaśniła. — Tutaj wszystko było takie przewidywalne i przez to bezpieczne. A tam... Sama-Wiesz-Kto, śmierciożercy. No i masa decyzji do podjęcia.

— Śmierciożercy to problem — zgodziła się Deidre. — Ale decyzje?

— Nie każdy jest tak zdecydowany jak ty, przyszła pani auror! — uśmiechnęła się Lucy.

— Ciągle nie wiesz, co chcesz robić?

— Chyba wiem — zawahała się.

— Naprawdę? Mów natychmiast, co wymyśliłaś!

— Chcę iść na mugolski uniwersytet — kontynuowała Lucy niepewnie.

— A dokładniej?

— Na historię do Oksfordu.

— Hm — zastanowiła się rudowłosa. — Twoja ciotka nie będzie zachwycona.

— To mało powiedziane. Ciotka mnie wypisze z rodziny. Nie dość, że studia mało konkretne, to jeszcze uczelnia mugolska. Ona sobie to wszystko wyobraża zupełnie inaczej.

— Nic nie wspominałaś...

— A co ci miałam mówić — machnęła ręką z rezygnacją. — Ona uważa, że powinnam się zgłosić do pracy u Munga i zostać pielęgniarką.

— Ty? Pielęgniarką? Przecież ty nawet na krew nie możesz patrzeć!

— No właśnie — stwierdziła Lucy z satysfakcją. — Dlatego nie mam pojęcia, jak mogła wpaść na taki pomysł.

— A mówiłaś jej o propozycji Binnsa?

— Nie. Zresztą ja wcale nie chcę być nauczycielką! Uczniowie wleźliby mi na głowę.

— No a ta historia?

— Wiesz — Lucy popatrzyła na przyjaciółkę. — Ja chcę po prostu wiedzieć! I odkryć wszystkie dziejowe powiązania między światem mugoli a naszym. Dlatego muszę poznać dobrze obie historie.

— Mam tylko nadzieję, że na amen nie zakopiesz się papierach.

— W papierach? — uśmiechnęła się Lucy. — Na pewno nie! Chcę objechać świat i obfotografować, co się da. Może do Stanów się wybiorę... Joyce ciągle mnie zaprasza.

— Uff — Deidre udała, że oddycha z ulgą. — Już myślałam, że chcesz się całe dnie kurzyć w czytelni.

— Muszę sobie jakoś zaplanować życie — wyszeptała, bardziej do siebie niż do przyjaciółki.

— A inne przyjemności bierzesz pod uwagę? — zapytała Deidre, patrząc na nią z uśmiechem. — Na przykład miłość?

— Miłość nie jest dla mnie — Lucy natychmiast posmutniała i spuściła głowę.

— Czy ty wszystko musisz brać tak tragicznie? — jęknęła Deidre. — Jak najbardziej dla ciebie! Musisz się tylko dobrze zakręcić. On przecież zawsze cię lubił.

— No właśnie — przytaknęła Lucy. — Lubił.

— Przestań smęcić! Mówię ci, że będziecie razem. Mam takie przeczucie.

— To tobie Sybilla wywróżyła trzech mężów i piątkę dzieci — uśmiechnęła się smutno. — O mnie nie wspominała nic.

— Wróżby Sybilli — roześmiała się Deidre głośno. — Nie rozśmieszaj mnie. W sprawach miłości wszystko zależy od ciebie.

— Ode mnie? To co? Mam jechać do Dublina i potraktować go lubczykiem?

— To by nie było takie złe.

— Przestań — ucięła Lucy. — Nic z tego nigdy nie będzie i ty o tym wiesz równie dobrze jak ja!

Podniosła z ziemi mały kamyk, zbliżyła się do brzegu skarpy i szybkim ruchem wrzuciła go do wody. Gdyby tak łatwo można było się pozbyć uczuć — pomyślała.

30 czerwca 1981 roku, wtorek

Pociąg wolno wtoczył się na stację. Lucy z uśmiechem popatrzyła na różnobarwny tłum zebrany na peronie, a potem wsadziła do koszyka szalejącą Daisy i sprawnie pozbierała swoje rzeczy. Wysiadała powoli, wymieniając jeszcze ostatnie pocałunki i uściski. Dopiero teraz, tak naprawdę dotarło do niej, że to już koniec. Nie wróci więcej do Hogwartu. Przynajmniej jako uczennica.

Postawiła kufer na peronie i bacznie rozejrzała się dookoła. I nagle zobaczyła swoją rodzinę. Ciotkę, Jamesa, i Lilkę z dzieckiem na ręku. I jeszcze kuzynkę Julię. Wszyscy uśmiechali się do niej z daleka! Pomachała im i wolno ruszyła w ich kierunku. Mimo iż była bardzo uradowana tym powitaniem, przez cały czas rozglądała się wokół w poszukiwaniu jeszcze jednej osoby. Ale Syriusza nie było.

VIII.

Pamiętnik Lucy

10 września 1981 roku, czwartek

Merlinie, nie pisałam przez całe lato! Może dlatego, że lipiec i część sierpnia spędziłam w dolinie Godryka u Lilki i Jamesa. I było mi tam tak dobrze, że chciałam, aby ten pobyt nie skończył się nigdy. Bawiłam się z dzieckiem, rozmawiałam z Lilką, uczyłam się gotować i... widywałam Syriusza. Przyjeżdżał tak często, że w końcu udało mi się oswoić z jego obecnością. Już nie tracę głowy na sam jego widok i mogę z nim nawet sensownie porozmawiać. A on jest miły, przyjacielski i czasem nawet mi dokucza. Hm, niby wszystko jak dawniej, ale przecież tyle się zmieniło. Ja go kocham do szaleństwa, a on? Nie jestem w stanie odgadnąć jego uczuć, ponieważ wbrew pozorom jest bardzo skryty. Niby wszystko nosi na zewnątrz, śmieje się i ciągle gada, ale nigdy nie wiadomo, co sobie tak naprawdę myśli. Jedno wiem na pewno — nie spotyka się z żadną dziewczyną! Ale dla mnie to i tak nie ma znaczenia. Przecież jestem tylko małą siostrzyczką.

Przyznałam się Lilce do moich uczuć. I prawdę mówiąc, wcale nie była zdziwiona. Powiedziała, iż od początku czuła, że to się tak skończy. Brawo! Jestem przewidywalna i taka sama jak inne dziewczyny!

Poza tym dostałam się na historię do Oksfordu! A wcale nie było łatwo. Zgodnie z moimi przewidywaniami Ciotka najpierw wpadła w szał, a potem przez dwa tygodnie wygłaszała swoje monologi. Merlinie, skąd jej się wzięło to pielęgniarstwo?! I nic do niej nie dociera. Próbowałam jej wyjaśnić mój punkt widzenia, ale nie chciała mnie wysłuchać. W końcu przestałam tłumaczyć, tylko najzwyczajniej w świecie się uparłam. Po raz pierwszy w życiu. I postawiłam na swoim! Duża w tym zasługa Jamesa (dzięki Ci, braciszku!), który zmęczony tą karuzelą, poparł moją decyzję i tym samym uciął wszystkie dyskusje. Ciotka przyjęła to do wiadomości (ma wiktoriański szacunek do męskiego zdania), ale oczywiście znowu się na mnie obraziła i nie odzywa się już od dwóch tygodni. Bardzo mnie to męczy.

Oszczędzam na porządny mugolski aparat. Ciotka przecież mi go nie kupi, a pieniędzy po rodzicach nie mogę jeszcze tknąć.

14 września 1981 roku, poniedziałek

Od dziś mogę już o sobie decydować. Tyle, że mam się przygotować na konsekwencje moich decyzji. Ciotka wreszcie się odezwała i tymi oto słowami zainaugurowała obchody moich osiemnastych urodzin.

Innych życzeń już mi nie złożyła. Wyszła z domu i wróciła dopiero późnym wieczorem. A ja przez cały ten czas zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wybaczy mi to, że przychodząc na świat, odebrałam życie matce? Podobno tak bardzo ją kochała. A ja ją zabiłam i Ciotka ciągle o tym pamięta.

Nigdy wcześniej nie świętowałam tego dnia. Starałam się nawet zapomnieć, że istnieje coś takiego jak urodziny. To była zwykła data. Tyle, że stawałam się o rok starsza. A moja Matka nie żyła o rok dłużej.

Nie, nie czuję się winna jej śmierci! Przecież wcale nie prosiłam się na świat! Dlatego mam dosyć tych ciągłych niemych oskarżeń, tego ciągłego podkreślania, że nawet w połowie nie jestem tak mądra, dobra i ładna jak Helen Potter. Że jestem tylko jej gorszą kopią.

To nie moja wina, że ona nie żyje!

I chyba wystarczającą karę poniosłam za to, że śmiałam się urodzić! Dosyć! Nie chcę już o tym myśleć. Marzę, żeby nareszcie uwolnić od tego, narzucanego mi od lat, poczucia winy! Chcę być szczęśliwa. Choć troszkę. W miarę moich skromnych możliwości. Tylko nie wiem, czy ja to w ogóle potrafię? Wciąż mi się wydaje, że noszę w sercu jakiś cierń, który nie pozwala mi cieszyć się tak naprawdę i śmiać się tak naprawdę. Boję się, że to się nigdy nie zmieni, Boję się, że ze strachu i smutku nigdy się nie wyrasta. Dlatego wcale nie chcę tych urodzin. Nie chcę być dorosła także dlatego, że życie wszystkich dorosłych naznaczone jest cieniem. Teraz także i ja powinnam się jakoś temu cieniowi przeciwstawić. Tak jak mój brat, jago żona, przyjaciele. Ale co ja mogłabym robić? W jaki sposób walczyć? Przecież nie potrafię! Nie mam w sobie ani zdecydowania Jamesa, ani wewnętrznej siły Lilki, ani brawury Syriusza. Nie mam nic. Tylko strach i niepewność. To chyba nie jest dobry początek dorosłości?

Mamo, tak bardzo mi cię brakuje! Dzisiaj może nawet bardziej, niż w dzieciństwie. O tyle rzeczy chciałabym Cię zapytać. Chciałabym na przykład wiedzieć, czy to co czuję do Syriusza, to prawdziwa miłość? Po czym można ją rozpoznać?

Poza tym on chyba zapomniał o moich urodzinach. A zresztą czemu miałby pamiętać. Ale łudziłam się, że może jednak...

James i Lilka wpadli wieczorem. Podarowali mi cały kufer mugolskich książek. Są to opracowanie historyczne oraz cała masa klasyki. Szekspir, Byron, Galsworthy, Jane Austen, siostry Bronte. I masa innych. Cieszę się z tego bardzo, ponieważ zawsze interesowała mnie literatura. W Hogwarcie zaś nie miałam zbyt wiele czasu na czytanie mugolskiej książek. Teraz mogę nadrobić wszystkie zaległości.

15 września 1981roku, wtorek

A jednak pamiętał...

Przyjechał dzisiaj osobiście i przywiózł mi ogromny bukiet róż oraz fantastyczny, mugolski aparat fotograficzny! Merlinie, i jak ja mam go nie kochać?

Ucałował mnie w oba policzki i życzył szczęścia. Szczęście? Bez niego? To chyba raczej niemożliwe. Kiedy jest ze mną, czuję się tak dobrze. Ma w sobie coś, co daje mi siłę. Podejrzewam nawet, że z nim przy boku mogłabym stawić czoła całemu światu.

Kwiaty są takie piękne. Postawiłam je w pokoju i zastanawiam się, jakiego zaklęcia użyć, aby wytrzymały jak najdłużej!

24 września 1981roku, czwartek

Deidre nie żyje. Ojciec auror. Śmierciożercy...

27 września 1981roku, niedziela

Deidre. Moja przyjaciółka...

Nie ma jej, a ja wciąż nie potrafię w to uwierzyć. Nie potrafię się z tym pogodzić. Chciałabym wykrzyczeć mój bunt. Moją niezgodę na to, co się stało. Ale mogę tylko płakać.

Boże, jak boli! Chwilami wydaje mi się, że dłużej tego nie zniosę.

Gdy zamykam oczy, to wciąż ją widzę. Taką wiotką, rudowłosą, ciągle uśmiechniętą. Była (Merlinie, co za słowo!) tak bardzo mi bliska. Chyba najbardziej ze wszystkich przyjaciółek, jakie w życiu miałam. Oprócz Lilki, ale Lilka to zupełnie inna sprawa. Starsza siostra. Autorytet. Joyce też była ważna. Ale tylko Deidre wiedziała o mnie aż tyle. Tylko jej mogłam zwierzyć się z większości moich lęków i przez długi czas tylko ona wiedziała, kim jest dla mnie Syriusz. Ufałam jej bezgranicznie.

Na dodatek w głowie wciąż tłucze mi się myśl, której nie chcę dopuścić do świadomości. Wyrzucam ją, ale ona wciąż uparcie powraca. Kto będzie następny? Boże, gdyby coś stało się Jamesowi, Lilce albo Syriuszowi, to ja chyba bym tego nie przeżyła! Kiedy to wszystko się skończy? Przecież nie może trwać wiecznie. Czasem myślę, że chciałabym uciec stąd i zaszyć się w miejscu, gdzie władza SWK nie sięga. Ale czy takie w ogóle istnieje?

20 października 1981 roku, wtorek

Od tygodnia jestem u Lilki i Jamesa. Czuję się trochę lepiej. Uczęszczam na zajęcia, czytam książki, godzinami bawię się z Harrym. Chodzę z nim na spacery i robię masę zdjęć. Staram się ciągle być czymś zajęta, aby nie myśleć. Strata Deidre wciąż boli. Poza tym do tego bólu dołączył się jeszcze strach, którego nie jestem w stanie opanować. Straszliwie boję się o mojego brata i jego rodzinę. On oczywiście o niczym mi nie mówi, ale ja wiem, że grozi im niebezpieczeństwo. Wczoraj był tu profesor Dumbledore. Bardzo długo rozmawiał z Jamesem, a ja to wszystko słyszałam. Tak, podsłuchiwałam. Prawdę mówiąc już z tego wyrosłam, ale kiedy przechodząc obok drzwi gabinetu, usłyszałam o czym rozmawiają, po prostu nie mogłam się powstrzymać. Dowiedziałam się więc, że SWK szuka mojego bratanka! Ma to związek z jakąś przepowiednią. Poza tym poważne poszlaki wskazują na to, że ktoś z najbliższego otoczenia Jamesa donosi śmierciożercom o każdym jego kroku. Mój brat podchodzi do tego jednak bardzo spokojnie. Chce ochraniać Lilkę i Harry'ego, ale sam zamierza stawić czoło SWK. Profesor próbował wybić mu to z głowy, ale James jest taki uparty! Ma głowę pełną idei i wierzy, że to co robi, jest słuszne. Poza tym rozpiera go chęć działania. I raczej nikt go nie powstrzyma.

A ja po raz tysięczny zastanawiam się, dlaczego tak bardzo się od siebie różnimy. Przecież jesteśmy rodzeństwem. Mieliśmy tego samego ojca i tą samą matkę. Czy jesteśmy inni dlatego, że on jest mężczyzna, a ja kobietą? Czy dlatego, że Ciotka jego zawsze kochała, a mnie traktowała jak dopust boży? A może dlatego, że on urodził się z silnym charakterem, a ja jestem chwiejna i niezdecydowana? Nie wiem. Gdy patrzę na niego nie mogę się nadziwić, że ten chłopak, który potrafi skupić na sobie uwagę wszystkich, jest moim najrodzeńszym bratem! Kocham go tak bardzo i nie chcę stracić. Dlatego modlę się, aby Dumbledore wbił mu do głowy trochę rozsądku.

21 października 1981 roku, środa

Przyjaźń. Piękne słowo, ale co tak naprawdę oznacza? Ciotka czasem mawia, że przyjaźń polega na wzajemnym wykorzystywaniu i trzeba bardzo uważać, aby równowaga została zachowana. Inaczej jedna ze stron może poczuć się oszukana. To brzmi okropnie! A ja chcę wierzyć, że to jest czyste, wzniosłe uczucie. Braterstwo, nie tyle krwi, co ducha. Gdy patrzę na Jima i jego przyjaciół mogę przysiąc, że tak jest istotnie. Ich wzajemne relacje nie pozostawiają wątpliwości, że jeden za drugiego oddałby życie bez najmniejszego namysłu. Tak to wygląda z zewnątrz. A jednak najprawdopodobniej któryś z nich jest zdrajcą i donosi SWK o ruchach całego Stowarzyszenia i o poczynaniach Jamesa? To niemożliwe! Nie potrafię w to uwierzyć. Żaden z nich nie byłby do tego zdolny!

Remus? Szlachetny aż do przesady. Dobry, mądry, ale mimo tego posiadający tak mało wiary w siebie. Mój nauczyciel i przyjaciel, czasem sprawiający wrażenie, że potrafi czytać w myślach. Nie, to niemożliwie. Ale przecież jest wilkołakiem! Czasem widzę spojrzenia, jakie rzuca na niego Syriusz.

Syriusz? Czy ja potrafiłabym spojrzeć na niego obiektywnie? Spróbuję. Człowiek, któremu mój brat ufa bez zastrzeżeń. Czasem odnoszę wrażenie, że James, gdyby mógł wybrać sobie rodzeństwo, to bez mrugnięcia okiem zamieniłby mnie na niego. Czasem bezmyślny, ale szczery i brawurowo odważny. Uwielbia mojego brata, Lilkę, Harry'ego. Ja też wiem, że jeśli tylko powiedziałabym słowo, rzuciłby wszystko, aby mi pomóc. Nie, nie Syriusz. Ale (tu pióro mi się buntuje) pochodzi z czystokrwistej rodziny. Co prawda wyrzekł się jej, ale czy całkowicie można wymazać rzeczy wkładane do głowy przez tyle lat?

A Peter? Najsłabszy z nich wszystkich. Cichy, spokojny. Pokojowo nastawiony. Zawsze czułam z nim pewną wspólnotę. Oboje ciągle mieliśmy problemy z nauką. Oboje ciągle byliśmy przez Huncwotów ochraniani. Oboje dużo im zawdzięczamy.

Nie. To nie może być żaden z nich! W takim razie kto?

22 października 1981, czwartek

Dzisiaj James i Lilka pokłócili się. Ona ma mu za złe, że tak naraża siebie i nas wszystkich.

A powinien pamiętać, że SWK szuka jego dziecka i nie pchać mu się wciąż przed same oczy. Powinien gdzieś się ukryć z całą rodziną i przeczekać. Ale on najwyraźniej się uparł, żeby zostać bohaterem. Merlinie, uwielbiam go, ale czasem myślę, że są sprawy, których najzwyczajniej w świecie nie dostrzega. A Lilka tak. Ona jest bardziej realistycznie nastawiona do świata. Może dlatego, że jest kobietą i matką. Wcale się jej nie dziwię, że się martwi. Przecież musi przetrwać, aby ochronić swoje dziecko. Zgadzam się z nią w zupełności, że małemu potrzebni są do szczęścia żywi rodzice, a nie ich pomniki na głównym placu miasta.

Ale z drugiej strony rozumiem też Jamesa. Gdyby wszyscy myśleli tylko o sobie, o swoim domu, swojej żonie i swoich dzieciach, to nic na tym świecie nie uległoby zmianie. Ale wszystko wskazuje na to, że Harry nie jest zwykłym dzieckiem.

Ja oczywiście stoję z boku. Mój brat przez długi czas uważał, że powinnam trzymać się z daleka od wszystkich spraw związanych z działalnością Stowarzyszenia. Jednak ja się z nim nie zgadzałam. Powinnam przecież coś robić, a nie tylko biernie przyglądać się wydarzeniom. Poza tym ja nie mam męża, dzieci ani nawet narzeczonego. Nikogo więc nie narażę. Może nie jestem materiałem na bohaterkę, ale chyba są rzeczy, którymi mogłabym się zająć. Tłumaczyłam to wszystko Jamesowi i już zaczynał się wahać. Jednak Syriusz, gdy się o tym dowiedział, strasznie się zdenerwował, nakrzyczał na nas oboje i kategorycznie zabronił mi mieszania się do „niebezpiecznych zabaw". Cały czas myślę, dlaczego tak się wściekł? Najprawdopodobniej boi się, że zawiodę.

23 października 1981, piątek

Dziś przyjechał Dumbledore, a niedługo po nim strasznie zdenerwowany Syriusz.

Wraz z Jamesem zamknęli się w gabinecie. Udało mi się usłyszeć, że niebezpieczeństwo jest coraz poważniejsze. Szukali jakiegoś sposobu, który zapewniłby ochronę Jamesowi, Lilce i Harry'emu. Wreszcie ustalili, że najlepsze będzie zaklęcie Fideliusa. Profesor zaproponował, że on sam będzie Strażnikiem Tajemnicy. Jednak James się nie zgodził. Uznał, że do tej roli najlepiej nadaje się Syriusz! Merlinie, tylko nie on! Co za koszmar. Czy naprawdę będę teraz musiała umierać ze strachu o wszystkich, których kocham?

24 października 1981 sobota

Dzisiaj wracam do domu. Tak postanowił James. Uznał, że pod opieką Ciotki będę całkowicie bezpieczna. A ja nie chcę jechać! Powinnam zostać razem z bratem i jego rodziną. Tu jest moje miejsce. James jednak w ogóle mnie nie słucha. Nie przyjmuje do wiadomości żadnych argumentów. Kazał mi spakować kufer i poprosił Syriusza, aby jak najszybciej zawiózł mnie do Londynu.

Syriusz właśnie przed chwilą przyjechał. Teraz siedzą w gabinecie i zawzięcie dyskutują. Próbowałam dowiedzieć się na jaki temat, ale niestety — dzisiaj mi się to nie udało. Zanim zamknęli drzwi, Syriusz trzy razy sprawdzał, czy przypadkiem nie kręcę się w pobliżu. I trzy razy przyłapał mnie na próbach podsłuchiwania. Oczywiście zdenerwował się strasznie, przyprowadził mnie tutaj i zamknął drzwi zaklęciem, z którym kompletnie nie mogę sobie poradzić.

24 października 1981roku, sobota

— Schowam go dobrze i nawet nie pozwolę wystawić nosa. Cały impet śmierciojadów pójdzie na mnie. A ja sobie poradzę — powtórzył Syriusz i wbił wzrok w twarz przyjaciela. — Ten plan nie ma słabych punktów, ale musimy go zachować w całkowitej tajemnicy.

— Przekonałeś mnie — skapitulował James. — Tylko dobrze pilnuj małego. Nie chciałbym, żeby coś mu się stało.

— Wszystko będzie dobrze — zapewnił skwapliwie Black. — Nikomu nie przyjdzie do głowy, że to on. Już ja sobie zapewnię odpowiednią reklamę.

— Tylko nie przeginaj, wariacie! — rzucił krótko Potter.

— Wiem, co robię — uśmiechnął się Syriusz. — I zamierzam jeszcze pożyć, bo mam konkretne plany na przyszłość.

— Jakie? — zainteresował się James.

— Jak to wszystko się skończy, chciałbym się ożenić z Lucy — oświadczył spokojnie.

— Ty? Z Lucy? — James aż zakrztusił się herbatą.

— A co w tym dziwnego?

— Nic Ale nie myślałem, że tobie to w ogóle w głowie. No i że interesują cię smarkule — dodał, nie mogąc sobie odmówić tej satysfakcji.

— Lucy już od dawna nie jest smarkulą — powiedział Syriusz z mocą. — A małżeństwo? Na co mam czekać? — wzruszył ramionami.— Całe życie byłem sam i już mi się to znudziło.

— Powiedz szczerze — James popatrzył na niego badawczo. — Co ty do niej czujesz?

Syriusz zawahał się. Mówienie o własnych uczuciach zawsze sprawiało mu problem. Przez długą chwilę zastanawiał się, jak powiedzieć przyjacielowi, że kocha jego siostrę od dawna, może nawet od zawsze. I że kiedy zdał sobie sprawę ze stanu swoich uczuć, poczuł strach, ponieważ ta miłość wydała mu się absurdem i słabością, z którym trzeba walczyć. Naprawdę dużo czasu minęło, nim się z nią oswoił i uznał, że to najlepsza rzecz, jaka mogła mu się w życiu przydarzyć. Lucy wyzwalała w nim uczucia, istnienia których nawet nie podejrzewał. Najważniejsze jednak było to, że gdy wszystkie inne dziewczyny traktowały go jak trofeum, ona jedna widziała w nim człowieka. I wierzył święcie, że nigdy go nie zawiedzie. No i na dodatek wyrosła na taką ładną dziewczynę... Tak myślał, ale nie potrafił powiedzieć tego głośno. Patrzył więc na przyjaciela, modląc się w duchu, aby to zrozumiał. Nie pomylił się. James był najwyraźniej usatysfakcjonowany jego niemą odpowiedzią. Uśmiechnął się lekko i zadał kolejne pytanie:

— A czy Lucy kocha ciebie?

— Być może... Ale pewności nie mam żadnej — odpowiedział z rozbrajającą szczerością.

— Zaraz, zaraz. To znaczy, że ona nie zna twoich zamiarów?

— Jeszcze nie.

— Ja już nic nie rozumiem — James patrzył bezradnie na przyjaciela. — Może więc byś mnie, z łaski swojej oświecił, o co w tym wszystkim chodzi?

— A może mógłbyś mieć do mnie choć trochę zaufania?

— Dobrze, ale tylko trochę. W temacie mojej siostry jestem wyjątkowo nieufny. Nie chcę, żeby ktoś jej zrobił krzywdę.

— Od tej chwili możesz się przestać martwić — powiedział Syriusz z przekonaniem. — Przejmuję za nią pełną odpowiedzialność.

— No to witaj w rodzinie — roześmiał się James i poklepał go po ramieniu.

*

Wielki czarny motor stał na podjeździe domu Jamesa i Lilki. Lucy przyglądała mu się z przerażeniem. Syriusz od kilku minut namawiał ją, aby na niego wsiadła. Chyba upadł na głowę? Jak ona mogłaby wsiąść na coś, co lata w powietrzu?

— W życiu! — powiedziała głośno. — Nie zmusisz mnie ani podstępem, ani groźbą.

— A prośbą? — zapytał dziwnie łagodnym tonem. — Przysięgam na Oriona, że dowiozę cię w całości. Nawet jednego włoseczka nie zgubisz.

— Jesteś pewny? — zapytała bez przekonania.

— Stuprocentowo!

— No dobrze — skapitulowała, ponieważ zrobiło się jej już trochę wstyd własnego tchórzostwa. — Jedźmy wreszcie, bo mi zimno.

Pierwszy wskoczył na siodełko, a ona przycupnęła za nim. W bezpiecznej odległości.

— Moja droga — odwrócił się do niej z uśmiechem. — Tak to lecieć nie będziemy!

— A jak? — zerknęła na niego podejrzliwie.

— Siadaj bliżej i chwyć mnie w pasie — rozkazał. — Bo inaczej zlecisz.

— To ja nie jadę! — oświadczyła i natychmiast zaczęła złazić z motoru.

— Przestań się wygłupiać — jęknął. — Przecież cię nie pogryzę.

— A kto cię tam wie — mruknęła.

— Widzę, że poziom sarkazmu w normie — roześmiał się. — To dobry znak. Jeszcze trochę pożyjesz!

— A coś ty się raptem taki wesolutki zrobił? — zainteresowała się.

— Bo wszystko układa się po mojej myśli — patrzył na nią roziskrzonymi oczami.

Boże — pomyślała. — Ile ja bym dała, żeby cokolwiek ułożyło się po mojej myśli. Posmutniała i natychmiast zrobiło się jej wszystko jedno. Może nawet spaść z tego przeklętego motoru i skręcić sobie kark, przecież i tak nikt po niej nie będzie płakał. Spuściła głowę, a on zupełnie inaczej wytłumaczył sobie jej milczenie.

— Nie bój się — powiedział poważnie, ujmując jej rękę. — Naprawdę nic ci nie będzie. Zaufaj mi troszkę.

— Dobrze — odpowiedział cicho i poczuła ukłucie w sercu.

Posłusznie usiadła na siodełku, objęła go w pasie i natychmiast zacisnęła powieki. Ruszyli, a po chwili motor łagodnie wzbił się w powietrzu. Ze wszystkich sił starała się zapomnieć, że lecą wysoko nad ziemią. Wreszcie, po kilkudziesięciu minutach, odważyła się otworzyć jedno oko. To co zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach. Pod nimi rozciągał się rozświetlony Londyn. Wrażenie było niesamowite. Wychyliła się, aby przyjrzeć się lepiej temu niezwykłemu widokowi i natychmiast poczuła zawrót głowy. Cofnęła się i mocniej przywarła do pleców Syriusza. I musiała przyznać, że przebywanie tak blisko niego było bardzo przyjemne. W sumie mogliby polecieć nawet na wycieczkę nad kanał La Manche. Mimo tej nieustającej karuzeli w mózgu.

W końcu wylądowali tuż za skrzyżowaniem i wolniutko podjechali pod furtkę domu Ciotki. Syriusz wyłączył silnik i zeskoczył na chodnik.

— I jak było? — zapytał, ściągając kask i potrząsając głową. Niesforne kosmyki natychmiast rozsypały mu się dookoła twarzy.

— Trochę mi słabo — wyszeptała, wciąż nie ruszając się z miejsca.

— Naprawdę? — zaniepokoił się na żarty.

— Zaraz przejdzie — uspokoiła go gestem. — To przez lęk wysokości.

— Myślałem, że dawno z tego wyrosłaś?

— Niestety nie — powiedziała. — Dlatego nigdy nie nauczyłam się latać na miotle. Już dobrze — dodała po chwili i podniosła się z siodełka. Jednak przeceniła swoje siły. Znowu zakręciło się jej w głowie i pewnie upadłaby na ziemię, gdyby Syriusz w ostatniej chwili jej nie podtrzymał. Przez moment obejmował ją ramieniem, a potem przytulił do siebie. Oparła czoło o jego ramię, mocno wciągnęła powietrze i pomyślała, że za chwilę zrobi coś głupiego. Zacznie krzyczeć, płakać albo po prostu powie mu, że dłużej tych tortur nie wytrzyma. Nie mogła być blisko niego i wciąż udawać obojętności. To przekraczało jej siły. Znowu poczuła łzy cisnące się do oczu. Weź się w garść, ty histeryczko — pomyślała i wyciągnęła rękę, aby go odepchnąć. On jednak nie zwalniał uścisku. Podniosła głowę i natychmiast napotkała jego wzrok. Patrzył na nią tak dziwnie, że aż poczuła niepokój. Chciała odwrócić twarz, ale nie zdążyła, bo Syriusz pochylił się i, najzwyczajniej w świecie, ją pocałował.

Mam dzisiaj dzień zawrotów głowy — pomyślała.

*

Całował ją i całował. A jej się to podobało coraz bardziej. Doszła nawet do wniosku, że mogłaby stać z nim na tej ulicy do końca świata. Albo jeszcze dłużej. Oczywiście pod warunkiem, że będzie ją przez cały czas trzymał w ramionach. Niestety, piękne chwile nie mogą trwać wiecznie. Ich sielanka została brutalnie przerwana przez Ciotkę, która wyłoniła się zza furtki, dzierżąc w ręku swoją największą miotłę. Patrzyła przy tym na nich z widocznym zgorszeniem. Nie mówiąc słowa, zbliżyła się do Syriusza i z całej siły trzepnęła go w głowę. On szeroko otworzył oczy i nie powiedział ani słowa. Natomiast Lucy uczepiła się ciotczynego rękawa, chcąc udaremnić kolejne razy. Bella była bowiem w wyjątkowo bojowym nastroju. Jednakże po chwili trochę się uspokoiła. Popatrzyła ze złością, wycelowała w nich trzonek swojej broni i lodowatym tonem oświadczyła:

— Lucy Potter, nie spodziewałam się po tobie tak skandalicznego zachowania! Twoja matka przewraca się w grobie! Marsz do domu! A z tobą — tu zwróciła się do Syriusza — kto inny będzie rozmawiał. W tej rodzinie są jeszcze mężczyźni!

Próbował jej coś tłumaczyć, ale w ogóle nie chciała go słuchać. Najwyraźniej była śmiertelnie obrażona. Zacisnęła wargi, chwyciła bratanicę ze rękę i pociągnęła za sobą. Lucy nawet nie próbował się opierać, ale tuż przed furtką obejrzała się i jeszcze raz spojrzała na Syriusza. Wciąż trzymał się za głowę, ale patrzył na nią tak, że natychmiast przestała bać się czegokolwiek. Poczuła taki przypływ odwagi, że mogłaby stawić czoło całej armii ciotek. Dlatego spokojnie wysłuchała umoralniającej pogadanki na temat tego, co wypada przyzwoitej panience. Jednakże przez cały czas trwania monologu spuszczała wzrok, obawiała się bowiem, że w jej oczach widać zbyt mało skruchy i pokory, a za dużo bezwstydnego szczęścia. Wreszcie Ciotka westchnęła ciężko, zakończyła swoją tyradę i, niczym więzienny strażnik, odprowadziła ją najpierw pod drzwi łazienki, a potem do pokoju. Następnie przekręciła klucz w zamku i — dla większej pewności — dołożyła jeszcze zaklęcie. Lucy natychmiast rzuciła się na łóżko, ale wiedziała, że ze spania tej nocy na pewno nic nie będzie. Była na to zbyt szczęśliwa. Musiała przemyśleć wszystko to, co ją spotkało. I marzyć. O nim!

Czas płynął, a ona, zgodnie z przewidywaniami, nie mogła zasnąć. Myśli, uczucia i adrenalina zrobiły swoje. Zniecierpliwiona, wstała z łóżka i zaczęła chodzić po pokoju. Nagle spojrzała w okno i zdębiała. Syriusz wciąż stał pod domem, mimo iż od ich rozstania minęły ponad dwie godziny. Szybko zapaliła różdżkę i energicznie mu pomachała. Natychmiast posłał jej ręką całusa. A ona rozpoczęła walkę z omszałą futryną. Uff, udało się! Po chwili przez otwarte okno wpadł do pokoju zimny podmuch powietrza. Jednak Lucy zupełnie nie czuła chłodu. Wychyliła się do połowy i gestem zaczęła go do siebie przyzywać. A Syriuszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zwinnie przeskoczył przez płot, wspiął się na drzewo i już po chwili siedział na parapecie, rozglądając się bacznie, czy gdzieś nie czai się Ciotka ze swoim groźnym orężem.

— Ona śpi — powiedziała cicho Lucy. — Nawet bomba jej nie obudzi.

Syriusz uśmiechnął się i szybciutko wślizgnął do środka. Natychmiast zamknęła okno, a on ściągał kurtkę i rozcierał zziębnięte ręce.

— Zmarzłeś — wyszeptała, patrząc na niego z troską. — Ty wariacie — dodała po chwili z uśmiechem.

Nie odpowiedział, tylko zdecydowanym ruchem przyciągnął ją do siebie. Wtuliła się w niego z całej siły. Był zimny i pachniał wiatrem.

A potem znowu ją pocałował.

Kiedy zaś na nagim ciele poczuła jego dłonie, wiedziała, że wstąpili na drogę, z której nie ma już odwrotu. I prawdę mówiąc, chyba żadne z nich nie miało ochoty zawracać...

*

Patrzyła jak wstaje i jak się ubiera.

— Wiesz, że jesteś piękny? — zapytała.

— Do ciebie mi daleko — pochylił się nad nią z uśmiechem.

Natychmiast chwyciła go za szyję.

— Nie chcę, żebyś odchodził — wyszeptała mu wprost do ucha. — Nie zostawiaj mnie samej.

— Już nigdy nie będziesz sama — musnął wargami jej czoło. — Jeszcze troszkę cierpliwości.

— Boję się — powiedziała prawie bezgłośnie.

— Nie ma czego — Syriusz znowu przytulił ją do siebie. — Wszystko jest pod kontrolą.

— Jeśli coś ci się stanie...

— Cii — położył palec na jej ustach. — Nawet tak nie myśl!

— Kocham cię — wreszcie poczuła w sobie tyle odwagi, żeby wypowiedzieć te słowa.

On nie odpowiedział, tylko ponownie ją pocałował. A potem popatrzył na nią z powagą.

— Mam coś dla ciebie — wyszeptał.

— Dla mnie? — zdziwiła się.

— Noszę to przy sobie od dawna — kontynuował. — Czekałem na odpowiednią okazję.

Popatrzyła na niego zaintrygowana, podczas gdy on szukał czegoś w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wreszcie znalazł. Wyciągnął przed siebie zaciśniętą pięść.

— Daj rękę — powiedział.

Posłusznie podał mu dłoń, a on wsunął jej na palec mały, złoty pierścionek z przezroczystym oczkiem. Przez chwilę przyglądała mu się z zachwytem. Nagle spostrzegła, że kamień zaczyna przybierać czerwoną barwę.

— Co to jest? — zapytała, lekko przestraszona.

— Magiczny pierścionek — uśmiechnął się. — Dostałem go od wuja Alpharda.

— Że pierścionek to wiem, ale dlaczego oczko robi się czerwone?

— Zgadnij? — uśmiechnął się przekornie i przyciągnął ją do siebie.

— Dlatego, że my... — powiedziała prosto w jego ramię.

— ...się kochamy — dokończył cicho, jakby zawstydzony tym wyznaniem. — I takie pozostanie, dopóki będziemy dla siebie nawzajem ważni.

Pamiętnik Lucy

25 października 1981

O Boże! Jak ja jestem szczęśliwa!

Syriusz! Syriusz! Syriusz! Syriusz!

Mogłabym powtarzać jego imię milion razy i nie znudziłoby mi się na pewno.

On też mnie kocha i chce ze mną być! Wciąż nie mogę w to uwierzyć!

I nie wiem, czy potrafię opisać to, co między nami wczoraj zaszło.

Byliśmy razem!

Nie sądziłam, że to może nastąpić tak szybko i tak nieoczekiwanie. Ale cóż, chyba nas trochę poniosło. Pewnie dlatego, że oboje tak długo ukrywaliśmy swoje uczucia. Boże, gdybyśmy byli mądrzejsi, moglibyśmy być razem już od dawna! Ale ciii, niepewność już się skończyła. Teraz czeka nas wspólna przyszłość. Tak powiedział Syriusz. A ja mu wierzę bez zastrzeżeń. Wiem, że mnie nigdy nie skrzywdzi i nie zawiedzie.

Dlatego mu się oddałam. To był mój pierwszy raz, więc trochę się wystraszyłam. Zwłaszcza, że tak niewiele wiem o tej stronie miłości. Ale kto miał mnie uczyć? Ciotka? Przecież jej słowo „seks" nawet nie przeszłoby przez gardło! Dlatego musiałam zdać się na niego. I nie żałuję. Chociaż, prawdę mówiąc, wyobrażałam sobie to nieco inaczej. Nie było żadnych fajerwerków w głowie ani nagłych wybuchów rozkoszy. Ale była czułość, ciepło i bezpieczeństwo. I czułam się najpiękniejszą kobietą na świecie. A on jest najwspanialszym mężczyzną i nie zamieniłabym go na nikogo innego!

No i chyba jesteśmy zaręczeni. Dał mi przecież pierścionek!

Nie chciałam, żeby odchodził. Ale musiał. Jest jeszcze tyle spraw do załatwienia, tyle niebezpieczeństw do pokonania. Chcę wierzyć, że wszystko się uda, że mój brat i jego rodzina będą bezpieczni, a ja będę mogła spokojnie kochać Syriusza. Merlinie, tak dobrze nie czułam się nigdy w życiu! I tego samopoczucia nie zmieniła nawet seria policzków, którymi uraczyła mnie Ciotka, po tym jak wyciągnęła spod łóżka jego rękawiczkę. Ale jak mam się martwić, skoro on wciąż o mnie pamięta? Właśnie przed chwilą dostałam ogromny bukiet róż wraz z bilecikiem. Napisał po prostu „Lucy Potter, już mi nie uciekniesz!". Cały Syriusz! A Ciotka na widok kwiatów zdenerwowała się jeszcze bardziej i powiedziała tylko jedno zdanie:

— Jak świat światem, nigdy żaden Black nie ożenił się z Potterówną!

A teraz się do mnie nie odzywa. Trudno, wcale nie mam zamiaru się tym martwić. Chcę jak najpełniej przeżywać moje szczęście. W końcu tak długo na nie czekałam.

IX.

2 listopada 1981 roku, poniedziałek

Nad ranem obudziło ją mocne szarpnięcie serca. Otworzyła oczy i bacznie rozejrzała się wokoło. Czuła się jakoś dziwnie i to było bardzo niepokojące. Próbował się uspokoić, ale strach nie chciał ustąpić. Tak, znowu się bała. O brata i jego rodzinę. Przypomniała sobie wszystkie najnowsze wieści dotyczące ruchów SWK i śmierciożerców. Tłumaczyła sobie, że nic złego stać się nie może, bo bezpieczeństwo Jamesa, Lilki i Harry'ego zależy od Syriusza. A on prędzej zginie... Szybko odpędziła tą myśl. Syriusz nie miał prawa zginąć. Musiał przetrwać to wszystko i wrócić do niej. Tak bardzo za nim tęskniła! Nie widziała go przecież od ponad tygodnia. Zamknęła oczy i w myślach ujrzała jego twarz, znaną jej tak dobrze w każdym szczególe. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w swoje szczęście.

— Mój kochany — wyszeptała i uśmiechnęła się do siebie.

Nagle drzwi jej pokoju otworzyły się z trzaskiem. Lucy zerwała się z łóżka i szeroko otworzyła oczy. W progu stała Ciotka. Była blada i ledwo trzymała się na nogach.

— Ciociu, co się stało? — zawołała, pełna najgorszych przeczuć. Przecież Bella nie mogła tak wyglądać z powodu jakiegoś drobiazgu.

— James nie żyje — powiedziała głucho, siadając na łóżku. — I Lilka!

— Jak to nie żyją? — zapytała Lucy z niedowierzaniem.

— Voldemort — wyszeptała Ciotka i wybuchła płaczem.

Lucy skamieniała. Patrzyła na nią i wciąż nie mogła zrozumieć sensu jej słów. Wydawały się jakimś makabrycznym żartem. James i Lilka nie żyją? Jej brat i bratowa? To niemożliwe! Może jakiś inny James i inna Lilka?! Ale nie oni!

— Jak to nie żyją? — powtórzyła. — A zaklęcie Fideliusa? A Syriusz?

— Zdradził! — załkała Ciotka. — Wydał ich! Przeklęty! A ty z nim... — zamierzyła się tak, jakby chciała ją uderzyć. Lucy natychmiast skuliła się odruchowo.

— Syriusz! — jęknęła i poczuła w sercu ostre ukłucie. — Syriusz — powtórzyła bezgłośnie.

Ciotka płakała histerycznie, a ona nie potrafiła uronić ani jednej łzy. W głowie tłukło się jej tylko jedno imię. Nie potrafiła uwierzyć, że byłby zdolny do zdrady. Nie mógł wydać na śmierć Lilki i Jamesa! Nie on. Nie Syriusz!

— Nie wierzę — wyszeptała. — To niemożliwe.

— To prawda! — krzyknęła Bella. — Tak nam się odwdzięczył!

— Nie — powtórzyła z uporem. — Nie on.

*

Czy musi tak bez przerwy padać?

Syriuszu, gdzie jesteś? Wytłumacz mi, co się naprawdę dzieje!

Lucy mocno ściskała czoło, usiłując pozbierać myśli. Czuła się tak, jakby od samego rana kręciła się na karuzeli. Ból, strach i niepewność następowały po sobie w regularnych odstępach. Wciąż starała się z tego morza uczuć wyłowić jakieś fakty. I wreszcie jakoś jej się to udało. Pierwszy był następujący — James i Lilka nie żyją. Drugi — Voldemort zniknął, próbując zabić jej małego bratanka. Czemu się tak stało? Nikt nie wiedział, ale Lucy natychmiast przypomniała sobie historię o przepowiedni. Harry rzeczywiście musiał posiadać jakąś nadzwyczajną moc. Ale dlaczego nie ochronił swoich rodziców? Wiedziała, że to irracjonalne, ale z tego powodu poczuła do niego żal.

Ciotka rozkleiła się zupełnie. Najpierw płakała, że chce umrzeć, a potem mówiła już tylko o chłopcu.

— Teraz on jeden mi pozostał — powtarzała bez końca.

A ja?! — krzyczała w myślach Lucy. — Ja też tu jestem! Jednak Bella, pochłonięta swoim bólem, zdawała się jej nie dostrzegać. Martwiła się bez przerwy, czy Hagrid nie zrobi Harry'emu krzywdy.

Trzeci fakt — Syriusz... Przez ich dom ciągle przewijali się coraz to nowi ludzie i wszyscy powtarzali jego nazwisko z epitetem — „zdrajca". Za każdym razem, gdy to słyszała, czuła w sercu nowe ukłucie bólu. Powoli zaczynała do niej docierać straszna prawda. Wciąż się przeciwko niej buntowała, ale wszystko układało się w logiczną całość.

— Nie mógł zdradzić — powtórzyła po raz setny, jakby chcąc przekonać samą siebie.

Wreszcie uznała, że dłużej nie wytrzyma niepewności. Musiała go odnaleźć i zapytać wprost, co wydarzyło się wczorajszej nocy i czemu straciła najbliższe osoby?

Po południu Ciotka uspokoiła się nieco. Lucy zarzuciła na siebie stary, przeciwdeszczowy płaszcz Jamesa i, niezauważona przez nikogo, wyszła z domu. Nie miała pojęcia, gdzie szukać Syriusza. W jego mieszkaniu? U Remusa? U Petera? Po chwili wahania postanowiła, że najpierw sprawdzi mieszkanie. Jeśli tam go nie będzie, to może znajdzie chociaż jakąś wskazówkę.

Zdążyła przebiec zaledwie trzy przecznice, gdy usłyszała odgłos wybuchu. Huk był tak silny, że aż zadrżała ziemia, a ona zachwiała się i upadła, uderzając głową o krawężnik. Straciła świadomość. Jednak po pewnym czasie ocknęła się i wypluwając piasek, wolno podniosła z chodnika. Czy to już koniec świata? — pomyślała i kulejąc ruszyła przed siebie. Jednak już po chwili była zmuszona się zatrzymać. Ujrzała coś, co natychmiast skojarzyło się jej z piekłem. Na środku ulicy widniał ogromny lej, a w promieniu kilkudziesięciu metrów od niego bezładnie walały się szczątki ludzi i przedmiotów. Natychmiast zrobiło się jej słabo, więc oparła się ciężko o drzewo. Wokół niej kręciło się mnóstwo ludzi. Mugoli i czarodziejów. Wyły syreny karetek i policyjnych radiowozów. Wciąż wydawało się jej, że widzi znajome twarze, ale nie mogła sobie przypomnieć, kim są ci ludzie i gdzie wcześniej mogła ich spotkać. Nagle w tym tłumie dostrzegła postać, co do której nie miała żadnych wątpliwości. Korneliusz Knot, pracownik Ministerstwa Magii, energicznie wydawał rozkazy, próbując opanować sytuację. Lucy znała go z widzenia, ponieważ był ojcem małej Nelly, najlepszej przyjaciółki Tonks. Nie namyślając się długo, podeszła do niego i kurczowo chwyciła za rękaw szaty.

— Proszę pana! — zawołała. — Co tu się stało?

Knot popatrzył na nią rozkojarzonym wzrokiem.

— Idź stąd, dziecko — powiedział cicho, próbując uwolnić rękę z jej uścisku. — To nie miejsce dla ciebie.

Pokręciła przecząco głową, a on, jakby czymś tknięty, zaczął się jej badawczo przyglądać.

— Jak się nazywasz? — zapytał szybko.

— Lucy Potter — odpowiedziała, wlepiając w niego przerażone spojrzenie.

Natychmiast pobladł.

— Ten wybuch to robota Blacka — wyjaśnił z wahaniem. — Jednym zaklęciem zabił dwunastu mugoli i Petera Pettigrew. Zdrajca przeklęty!

Poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg.

— Peter — wyszeptała. — Peter...

A więc to wszystko prawda. Ktoś taki, jak jej Syriusz nie istniał. Był tylko zdrajca Black!

Puściła rękę Knota i szybko rzuciła się przed siebie. Przebiegła kilka kroków, myśląc tylko o jednym. Chciała dopaść Syriusza i zabić go gołymi rękami, choćby to miała być ostatnia rzecz w jej życiu. Korneliusz chyba odgadł jej myśli: chwycił ją mocno w pół i zatrzymał w miejscu. Próbowała mu się wyrwać, ale był silniejszy. Mimo tego walczyła zaciekle. Jednak już po chwili opuściły ją wszystkie siły i bezwładnie zawisła na jego ramieniu. Przez chwilę wydawało jej się nawet, że znowu zemdleje.

Z tego odrętwienia wyrwał ją dziwny odgłos. Ktoś się śmieje? — przemknęła jej przez głowę. Wykorzystując fakt, że uścisk Knota zelżał nieco, jeszcze raz rzuciła się do przodu. I wtedy zobaczyła Syriusza. Brudny, ubłocony, ze zmierzwionymi włosami wyglądał jak szaleniec. Zanosił się śmiechem i rozglądał wokół nieprzytomnym wzrokiem. Lucy podeszła jeszcze bliżej. Wtedy ją dostrzegł. Na moment znieruchomiał, a potem dotknął ręką czoła. Wyglądało to tak, jakby się budził ze snu. Wreszcie opuścił różdżkę i wbił w nią przerażone spojrzenie.

— To nie... — zaczął, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, ponieważ rzuciło się na niego kilku czarodziejów z brygady Ministerstwa Magii. Po chwili już go obezwładnili.

A ona stała bez ruchu, wciąż nie mogąc oderwać od niego wzroku. I wydawało się jej, że już nigdy w życiu nie będzie w stanie poczuć niczego oprócz nienawiści.

Natomiast on wciąż się wyrywał, kręcił przecząco głową i starał się uchwycić jej wzrok.

— Boisz się, draniu — wyszeptała. — Tak, powinieneś się bać.

W tym momencie poczuła, że straciła wszystko. Odwróciła się i znowu odtrącając Knota, ruszyła w kierunku rzeki. Biegła przez ulice, przeskakując kałuże.

Czy ten deszcz nie może przestać padać?

*

Nienawidzę cię, morderco! Zostaw mnie w spokoju! Odczep się! Nie mogę już na ciebie patrzeć!

Zatrzymała się dopiero na moście. Ciężko oddychając, oparła się o barierkę i popatrzyła na wodę. Przez chwilę wpatrywała się w bure liście, niesione prądem rzeki. Płynęły wolno, a ona nie mogła od nich oderwać wzroku. Były prawdziwe — co do tego miała całkowitą pewność. Natomiast inne obrazy pojawiały się i znikały. Tak jak twarz brata. Przez chwilę widziała ją wyraźnie, jakby stał tuż koło niej.

— Jim — wyszeptała i wyciągnęła do niego rękę.

Ale jego postać rozpłynęła się w powietrzu. Pojawiły się za to kolejne. Lilki, Petera, Deidre. I te znane tylko z fotografii — Matki i Ojca. Wszyscy byli już po tamtej stronie. A ona tkwiła tu zupełnie sama. Jak mogli ją tak zostawić!

— James! — powtórzyła głośniej. — Gdzie jesteś? Braciszku!

Tak bardzo chciała go dotknąć, usłyszeć jego głos i śmiech.

— Braciszku...

Gdyby chociaż mogła się rozpłakać... Może wtedy poczułaby ulgę?

Nagle cofnęła się gwałtownie. Z ciemności wyłoniła się jeszcze jedna twarz.

Regulus!

Wariuję! — pomyślała. — Boże, daj mi wreszcie trochę spokoju!

Spokój? Ulga? Ponownie przywarła do barierki, a potem przechyliła się przez nią najgłębiej jak się dało. Już tylko czubkami palców dotykała ziemi. Wystarczyłby jeden ruch... Wciąż nie umiała pływać.

Liście sunęły wolno, unoszone prądem. Ona też mogłaby...

Rzeka przywoływała ją do siebie. A gdyby tak posłuchać tego głosu? Po kilku minutach miałaby już spokój!

James, braciszku...

— Proszę pani, czy wszystko w porządku?

Wolno podniosła głowę. Obok niej stał jakiś mugol i przyglądał się jej z niepokojem. Nie potrafiła wykrztusić słowa, więc tylko roześmiała się histerycznie. Nawet umrzeć nie mogę w spokoju! Odtrąciła jego dłoń i szybko ruszyła w kierunku domu.

Biegła przed siebie, wciąż się zataczając. Było ciemno i nadal padało, a ona nie miała pewności, czy zbliża się do domu, czy też się od niego oddala. Zupełnie straciła orientację. Nagle znowu się potknęła i jak długa runęła w kałużę. Podniosła się wolno i, mimo że ociekała wodą, wcale nie czuła chłodu. Tylko zmęczenie. Oparła się o ścianę budynku i pomyślała, że nie będzie w stanie zrobić nawet kroku. I ponownie zobaczyła brata. Był tuż przy niej, a potem szybko zaczął się oddalać. Musiała go dogonić! Nie mógł jej tu przecież zostawić samej!

— James! — zawołała na cały głos.

— Co tu się dzieje? — mugolski policjant położył rękę na jej ramieniu.

Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem, zupełnie nie rozumiejąc co do niej mówi.

— I co tu mamy? — z mroku wyłonił się jeszcze jeden stróż prawa.

— Chyba pijana — odparł pierwszy i pochylił się nad nią lekko. — Nie, alkoholu nie czuję.

— Naćpana! — drugi oceniał ją fachowym spojrzeniem. — To co, panienko? — zwrócił się do niej. — Pójdziemy grzecznie na komisariat?

Na jaki komisariat? Nigdzie nie pójdę! Muszę znaleźć Jamesa!

Włożyła rękę do kieszeni i naśladując tylekroć widziany u Ciotki ruch, wyciągnęła różdżkę.

Oblivate!

*

W domu było zupełnie pusto. Oznaczało to, że Bella jednak zmusiła kogoś, aby ją zabrał do Doliny Godryka. Lucy stanęła w progu i rozejrzała się wokół, jakby nie wierząc, że udało jej się tu w ogóle dotrzeć. W hollu zrzuciła z siebie mokry płaszcz i wolnym krokiem poszła na górę. Weszła do pokoju i zatrzasnęła drzwi, a potem oparła się o nie mocno i powiodła wzrokiem po wnętrzu.

Syriusz!

Myśli, które odpychała od siebie od kilku godzin, wróciły. Może dlatego, że to miejsce tak bardzo się z nim kojarzyło. Dobrze pamiętała to, co wydarzyło się tu przed kilkoma dniami. Wszystkie pocałunki, pieszczoty i obietnice. Coś szarpnęło ją za serce tak mocno, że aż się skuliła i wolno osunęła na podłogę.

— Kłamstwo — powiedziała prawie bezgłośnie. — Jedno wielkie kłamstwo. Za co?

Za tyle miłości, oddania, wiary? Dlaczego?

Oszalał? A może matka i Regulus znali go lepiej niż ona i James? Czy udawał już od dawna, czy zdradził dopiero teraz? Dlaczego? Boże, dlaczego?

Spojrzała na pierścionek, który wciąż tkwił na jej ręku. Kamień niezmiennie żarzył się czerwonym światłem. Przez chwilę wpatrywała się w niego tępym wzrokiem, a potem roześmiała histerycznie, szybko ściągnęła go z palca i rzuciła o ścianę. Zadźwięczał delikatnie i wpadł za łóżko.

— Idź do piekła!

Bajka o wiecznej miłości już się skończyła, Lucy Potter. Twój książę okazał się zdrajcą i mordercą!

Chciała jakoś uciec od tej myśli i dlatego podniosła się z podłogi. Przypadkowo spojrzała w lustro. W pierwszym momencie przestraszyła się tego, co tam zobaczyła. Była blada, rozczochrana i cała w błocie. Przypominała upiora. Oszalałam? Podeszła bliżej, wciąż przyglądając się swojemu odbiciu. Z niedowierzaniem dotknęła tafli i palcem obrysowała kontur twarzy. To ja? Niemożliwe! Ja tak nie wyglądam! Nie chcę tak wyglądać! Nie mogę tak wyglądać! Chwyciła nożyczki i, szarpiąc włosy, obcięła jeden z warkoczy. Tuż przy samej skórze. A potem drugi. Oba bezładnie zsunęły się na podłogę, a krótkie kosmyki natychmiast otoczyły jej wymizerowaną twarz. Wciąż stała bez ruchu, wpatrując się w swoją postać i nagle poczuła złość.

— Nienawidzę cię, naiwna idiotko! — zawołała i z całej siły rzuciła nożyczkami w lustro. Rozprysło się na tysiące kawałków. Szybko podniosła jeden z nich. Przez chwilę ważyła go w dłoni, a potem podwinęła rękaw swetra. Badawczo wpatrywała się w żyły na nadgarstku. Wystarczy jeden ruch, jeden mocny ruch i tym razem nikt jej nie powstrzyma. Zbliżyła szkło do przegubu i lekko pociągnęła. Nacięła tylko naskórek, ale i tak poczuła piekący ból. A po chwili pojawiły się pierwsze krople krwi. Na ten widok zrobiło się jej słabo i natychmiast zrozumiała, że nigdy nie będzie w stanie odebrać sobie życia.

— Ty przeklęty tchórzu! — krzyknęła. — Nawet tego nie potrafisz!

Jej furia narastała. Wreszcie odkryła, że musi coś zniszczyć, coś zmieść z powierzchni ziemi, bo inaczej oszaleje. Natychmiast zaczęła zrzucać książki z półek. Na ziemię poleciały najpierw mugolskie powieści, a potem wszystkie hogwarckie podręczniki. Patrzyła na nie z nienawiścią. To wszystko przez przeklętą magię! Gdyby nie ona, życie wyglądałoby inaczej! Różdżka! Wyciągnęła ją z kieszeni i zdecydowanym ruchem złamała na pół. Pękła z cichym trzaskiem. Koniec czarów! Roześmiała się głośno, bo niszczenie przedmiotów, które do tej pory stanowiły sens jej życia, sprawiało jakąś dziką przyjemność.

Już cię nie ma, Lucy!

Pokój wyglądał jak pobojowisko, ale ona nie czuła żadnej ulgi. Wciąż nie potrafiła się rozpłakać.

Jeśli czegoś nie zrobię, to jutro zabiorą mnie do Munga!

I wtedy zrozumiała, że musi uciec na koniec świata. Uciec od tego domu, Ciotki, śmierci Jamesa, zdrady Syriusza. Od samej siebie. Tylko dzięki temu być może nie oszaleje!

Gdy już podjęła decyzję, uspokoiła się nieco. Szybki prysznic, zmiana ubrania, dokumenty, pieniądze, kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Zachowywała się jak automat.

Jeszcze raz rozejrzała się po pokoju, a potem szybko zbiegła na dół. Chwyciła klamkę frontowych drzwi. A Harry? — ta myśl wbiła ją w ziemię. Natychmiast z przerażeniem uświadomiła sobie, że nie jest w stanie nawet popatrzeć na dziecko. To byłoby ponad jej siły. Wciąż czuła, że w każdej chwili może przekroczyć cienką linię, która dzieliła ją od szaleństwa. — Nie mogę... Może kiedyś... Jest jeszcze ciotka!

Zatrzymała się dopiero na ulicy. Na widok nadjeżdżającego auta zaczęła machać rękami. Jednak samochód pojechał dalej, rozbryzgując wokół strugi wody. Jednakże już po chwili, z piskiem opon, zahamował obok niej ogromny, piętrowy autobus. Błędny rycerz — przemknęło jej przez głowę. — Nigdy! Koniec z magią! Odwróciła się i szybko rzuciła w kierunku mugolskiej taksówki, która właśnie wyłoniła się zza zakrętu. Mocno szarpnęła drzwiczki i wskoczyła do środka.

— Na Heathrow! — krzyknęła do kierowcy, a potem ukryła twarz w dłoniach.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

41



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1 - Inny rodzaj magii, Harry Potter, Fanfiction, Ida Lowry
I INNY RODZAJ MAGII
Cząsteczki inny rodzaj drobin
3 Dwie drogi Ida Lowry
6 Zasłona Ida Lowry
4 Ta sama rzeka Ida Lowry
[Ida Lowry] Trzy odcienie czerni
1 25 Cicha noc Ida Lowry
41 Istota , struktura i rodzaje magii
[Ida Lowry] Raport Kuguchara
5 Na zakręcie Ida Lowry 2
silnik elektryczny, Zamiana jednego rodzaju energii na inny interesowała ludzi już od bardzo dawna
Rodzaje komunikacji i ich charakterystyczne cechy, Inny stuff, Psychologia, Komunikacja niewerbalna
RODZAJE WYSIŁKU FIZYCZNEGO
rodzaje ooznaczen i ich ochrona
rodzaje struktur rynkowych 2
rodzaje diet

więcej podobnych podstron