5 Na zakręcie Ida Lowry 2


Ida Lowry

Na zakręcie

Część 5.

Prolog

„If only I could turn back time…”
Aqua

lipiec 1995

Kiedy Lucy otworzyła drzwi kuchni, Remus szybko podniósł się z krzesła i popatrzył na nią ze zdumieniem. Starała się nie patrzeć mu w oczy, bo odnosiła wrażenie, że Lupin zdoła wyczytać z jej twarzy całą prawdę. Na szczęście uspokoiła się już na tyle, że mogła panować i nad głosem, i nad gestami.

— Przepraszam, że tak długo — zaczęła niepewnie. — Chciałam załatwić jeszcze kilka spraw. Przepraszam...

— Nie szkodzi. — Remus wreszcie odzyskał mowę. — Najważniejsze, że jesteś. Zastanawiałem się, co robić, jeśli nie wrócisz do rana.

— Jestem — powiedziała cicho, wciąż unikając jego wzroku. — Gdzie Syriusz?

— U siebie.

— Pójdę do niego, a ty możesz wracać. — Położyła torebkę na stole i ruszyła wolno w kierunku drzwi pracowni. Teraz czekało ją najtrudniejsze zadanie. Po tym wszystkim, co się dziś wydarzyło, musiała stanąć twarzą w twarz z Syriuszem.

— Lucy... — Remus nieoczekiwanie chwycił ją za rękę i zatrzymał.

Odwróciła się i — po raz pierwszy tego wieczora — spojrzała mu prostu w oczy.

— Tak? — spytała, odruchowo mrużąc powieki. Coś we wzroku Lupina sprawiło, że poczuła niepokój.

— Powiedz mi, o co tu tak naprawdę chodzi?

— O nic — siląc się na spokój, wzruszyła ramionami. — Wszystko jest w najlepszym porządku.

— Nie sądzę — Lupin pokręcił przecząco głową. — Syriusz był pewny, że nie wrócisz.

— Dlaczego? — zaniepokoiła się. — Coś ci powiedział?

— Nic. Może więc ty mi wyjaśnisz...

— Wybacz, Remus — wyrwała rękę z jego uścisku — ale nic ci nie będę wyjaśniać. To, co jest między mną i Syriuszem, to wyłącznie nasza sprawa. A wydaje mi się, że zbyt wiele osób...

— W porządku — skapitulował. — I tak nie liczyłem, że powiesz.

— To czemu pytasz?

— Cholera jasna! — naprawdę się zdenerwował. — Chciałbym pomóc.

Nikt nam nie może pomóc — pomyślała, a głośno powiedziała:

— Dziękuję, ale muszę poradzić sobie sama.

Nie wyglądał na przekonanego, ale nie miała siły dłużej z nim dyskutować. Nie potrafiła powiedzieć mu prawdy, a kłamać nie chciała.

Skoro to naprawdę nie było konieczne...

*

Myślała, że drzwi do pracowni będą zamknięte, ale się pomyliła. Klamka ustąpiła natychmiast, gdy tylko ją nacisnęła. Lucy na chwilę zatrzymała się w progu i wzięła głęboki oddech.

Znowu zaczynała się denerwować, bo nie miała pojęcia jak Syriusz ją powita. Rano rozstali się w gniewie. Skoro obawiał się, że ona nie wróci, to najprawdopodobniej domyślał się, że miedzy nią a Kingsleyem może dojść do konfrontacji.

Weszła do środka.

Świeczki...

Pierwsze, co rzuciło się jej w oczy, to dziesiątki płonących świeczek wypełniających cały pokój. Stały na wszystkich meblach, na podłodze, nawet na leżących luzem książkach. Drgające żółte światełka odbijały się w szklanym suficie.

Stanęła jak wryta, ponieważ od kiedy zamieszkała w tym domu, nie widziała czegoś takiego. Ponadpalane kawały wosku, które pierwszego dnia oderwała od mebli, spokojnie tkwiły w szufladach. Do dziś. Boże...

Syriusz siedział przy stole z brodą opartą na nadgarstkach i, mrugając oczami, wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Ona też przyglądała mu się z narastającym zdumieniem. W ciągu kilkunastu godzin jej nieobecności coś zmieniło się w jego wyglądzie. I to bardzo.

Włosy... Obciął włosy.

Błyskawicznie uświadomiła sobie, dlaczego to zrobił. Poczuła drapanie w gardle i z trudem powstrzymywała łzy.

Jak mogłam choć przez chwilę chcieć go zostawić? Jak mogłam…

Tymczasem do Syriusza najwyraźniej dotarło, że ona tu jest naprawdę. Gwałtownie zerwał się z krzesła, ale nie rzucił się w jej kierunku, tak, jak niewątpliwie zrobiłby to kilkanaście lat temu.

Patrzył na nią i nad czymś się zastanawiał. Chyba wiedziała nad czym...

Wreszcie najwyraźniej podjął decyzję, bo bez słowa podszedł do niej, chwycił ją w ramiona i z całej siły przytulił do siebie.

Nie protestowała. Zamknęła oczy i przez długą chwilę starała się nie myśleć absolutnie o niczym.

Wreszcie podniosła głowę i popatrzyła na niego. Miał w oczach taką radość, że drapanie w gardle jeszcze się wzmogło. Czuła, że za chwilę rozpłacze się w głos. Żeby do tego nie dopuścić, jedną ręką dotknęła jego twarzy, a drugą zanurzyła we włosach. Były obcięte koszmarnie krzywo, ale nadspodziewanie miękkie.

— Co się stało? — spytała szeptem. — Dlaczego to zrobiłeś?

— Przecież chciałaś — powiedział tak samo cicho, przytulając ją znowu. — Dobrze, że jesteś. Bałem się...

— Czego? — podniosła na niego zaniepokojone spojrzenie.

— Że nie wrócisz. Że jest ktoś ważniejszy ode mnie — wyrzucił z siebie jednym tchem ku jej niebotycznemu zdumieniu. Nie spodziewała się, że będzie umiał powiedzieć to wprost.

— Nie ma nikogo ważniejszego od ciebie — powiedziała dobitnie, patrząc mu prosto w oczy i dziękując Bogu, że tym razem mogła powiedzieć prawdę.

Najświętszą.

O żadnego innego mężczyznę nie troszczyła się tak, jak o niego. Dla niego była w stanie zrezygnować...

Syriusz wyglądał na całkowicie uspokojonego. Na szczęście nie oczekiwał od niej wyznań miłości i płomiennych deklaracji. Te słowa mu wystarczyły.

Patrzył na nią z wyraźnym zachwytem.

— Wyglądasz tak... Tak jak wtedy. Tak samo.

— Chcę, żeby było tak, jak wtedy — odparła desperacko i mocno ścisnęła go za rękę.

Rozdział I.

„I will go down with this ship…”

Dido

Listopad 1995

1.

O co tu, u diabła, chodzi? — zastanawiał się John Barret, niechętnym spojrzeniem lustrując miejsce, w którym kilka minut wcześniej pozostawili go aurorzy.

Pokój przesłuchań był nieprzyjemny w taki sposób, w jaki bywają wnętrza przeznaczone wyłącznie do celów służbowych. Zimny, bezosobowy, kłujący w oczy śnieżną bielą ścian. John, na co dzień przyzwyczajony do obcowania z pięknymi przedmiotami, wręcz instynktownie nie znosił podobnych widoków.

Nie znosił też magii.

Od dnia ukończenia szkoły średniej omijał szerokim łukiem wszystko, co mogło mieć z nią jakikolwiek związek; nawet bez mrugnięcia okiem rozstał się z kobietą, z którą miał zamiar się ożenić, gdy tylko powiedziała mu, że jest czarownicą.

Czarownica — wzdrygnął się na samo wspomnienie Lucy Blair.

Zaraz, zaraz...

Lucy!

A może to ma jakiś związek z nią?

Żaden inny powód zatrzymania nie przychodził mu do głowy, a ex-narzeczona była jedyną osobą, która w jakikolwiek sposób mogła go łączyć z magiczną Anglią.

Nie, nie był wystraszony tą sytuacją. Raczej zdziwiony i zaintrygowany, nigdy wcześniej nie miał do czynienia z czarodziejskimi służbami śledczymi.

Lucy... Tak, tu musiało chodzić o nią.

Swoją drogą, skoro przez tyle lat mieszkała w Stanach incognito, musiała mieć coś na sumieniu. Zaklął w myślach i chyba już po raz setny poczuł złość na Lucy i na niesprawiedliwość losu: kobieta, której zupełnie nie zależało na magii, która się jej wyrzekła, mogła, gdyby tylko chciała, używać czarów. A on...?

Niech to przesłuchanie się wreszcie zacznie i niech to wszystko się wyjaśni! — rozejrzał się dookoła i ze zniecierpliwienia zabębnił palcami w stół. Niskiego aurora, który kierował jego zatrzymaniem, wciąż nie było. Wystraszona protokolantka nerwowo przekładała pióra i ołówki. John odruchowo uśmiechnął się do niej, a ona natychmiast spuściła wzrok. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę z zainteresowaniem. Dziewczyna była całkiem do rzeczy. Ale ta mała różowowłosa aurorka, którą mijał w holu, podobała mu się o wiele bardziej.

Cholera jasna, żadnych czarownic!

Przecież przysiągł sobie, że tylko i wyłącznie mugolki! Całkiem sporo przewinęło się ich przez jego życie.

Tak, lubił towarzystwo kobiet. Zresztą z wzajemnością. Ale jak do tej pory miał ochotę ożenić się tylko z jedną. Jak na złość z taką, która posiadała magiczne zdolności. I która, tak naprawdę, była zupełnie dla niego nieodpowiednia.

Często zastanawiał się, czemu oświadczył się właśnie jej. No dobrze, kochał ją, ale nie mniej ani więcej niż inne swoje przyjaciółki. Może więc dlatego, że Lucy była wyzwaniem? Nie tak łatwo było ją zdobyć, a jeszcze trudniej zatrzymać przy sobie. Przez cały czas trwania ich związku, nie był pewny, czy ona go kocha, czy tylko pozwala mu kochać siebie. Miała swój świat, do którego nikogo nie chciała wpuścić.

I chyba to było w niej takie podniecające. Oprócz nieprzeciętnej urody, oczywiście.

Przez pierwsze miesiące po rozstaniu naprawdę żałował, że sprawy przyjęły taki obrót. Później jednak doszedł do wniosku, że Lucy miała rację — na dłuższą metę nie pasowali do siebie. Denerwowała go pedanteria narzeczonej, jej powściągliwość, a także… nadmierna niezależność. Często miał wrażenie, że tak naprawdę mogłaby się świetnie obejść bez niego. A on lubił się czuć potrzebny.

Poza tym jej przeszłość...

Lucy nie opowiadała mu o sobie, ale już po rozstaniu dowiedział się wiele o jej latach studenckich i początkach kariery zawodowej od swoich nowojorskich znajomych. Oglądnie mówiąc, nie były to informacje budujące i słysząc je, dziękował Opatrzności, że nie doszło do ślubu. Ba, gdyby wiedział o tym wszystkim wcześniej, nigdy by się nie oświadczył. Rodzina nie wybaczyłaby mu takiej żony.

Drzwi otworzyły się z irytującym skrzypieniem i do pokoju raźnym krokiem wmaszerował inspektor Lawrance. Zatrzymał się przy biurku, przesunął krzesło i usiadł dokładnie naprzeciwko zatrzymanego. Wciąż milcząc, grzebał w papierach, aż wreszcie wyciągnął z nich jakąś fotografię. John zerknął na nią kątem oka i z pewną satysfakcją stwierdził, że jego przypuszczenia były trafne. Lucy...

Tymczasem auror odłożył zdjęcie na bok i zupełnie nie patrząc na przesłuchiwanego, zapytał.

— Imię i nazwisko?

— A może najpierw wyjaśniłby mi pan łaskawie, o co chodzi?

— Imię i nazwisko? — powtórzył z naciskiem śledczy.

— John Frederic Barret — odparł z westchnieniem. Wyglądało na to, że nie będzie łatwo dowiedzieć się czegoś konkretnego.

— Data i miejsce urodzenia? — padło natychmiast kolejne pytanie.

— 5 maja 1969 roku, Brookline, Massachusetts.

— Imiona rodziców i panieńskie nazwisko matki?

— Andrew i Rose Shiver

Auror zamilkł i w ciszy dało się słyszeć tylko skrzypienie pióra o pergamin.

Lawrance sięgnął po zdjęcie i położył je na samym środku biurka.

— Czy zna pan tę kobietę?

— Tak — potwierdził, bo nie widział powodu, żeby zaprzeczać. — To Lucy Blair.

— Kiedy pan ją poznał i gdzie?

— Na uniwersytecie Yale. Studiowałem tam archeologię, a ona prowadziła zajęcia z historii Anglii.

— Co was łączyło?

John zmarszczył czoło. Ton głosu aurora zaczynał działać mu na nerwy.

— A może wyjaśniłby mi pan, o co tu w ogóle chodzi? Czego chcecie od Lucy?

— Ta ja tu jestem od zadawania pytań — odpowiedział zimno inspektor.

Przesłuchiwany zamilkł i pomyślał, że to wszystko zakrawa na farsę. Najchętniej wstałby i wyszedł z tego pokoju. Wiedział jednak, że raczej nie powinien robić sobie wrogów w brytyjskim Ministerstwie Magii. Wprawdzie wpływy jego rodziny sięgały daleko, ale...

Szybko opanował nerwy i po chwili zaczął składać wyjaśnienia zupełnie spokojnym tonem:

— Lucy i ja... Byliśmy parą przez dwa lata. A właściwie rok — dodał po krótkim namyśle.

— Co to znaczy? — zainteresował się natychmiast auror.

— Ona przez rok pracowała w Anglii, ja przez ten czas byłem na stażu w Egipcie, a kiedy spotkaliśmy się ponownie, postanowiliśmy się rozstać.

— Dlaczego?

— A jak pan myśli? — zirytował się John.

— Nie jestem domyślny — mruknął Lawrance.

Cholera jasna! Nic nie zostało mu oszczędzone. Musiał powiedzieć to głośno…

— Przyznała się, że jest czarownicą — wyjaśnił cicho.

— Przyznała się? — auror oparł się rękami o blat biurka i pochylił w jego kierunku. Coś w jego spojrzeniu bardzo się Johnowi nie podobało. — Nie wierzę, że wcześniej nic pan nie wyczuł. Żadnej magii? Przecież jest pan charłakiem.

Charłak! Zacisnął pięści.

Nienawidził tego słowa.

Prześladowało go od dziecka. I to dlatego, żeby nie słyszeć go nigdy więcej, zdecydował się zamieszkać wśród mugoli. To było lepsze, niż funkcjonowanie na marginesie czarodziejskiego społeczeństwa.

— Jestem także archeologiem — powiedział zimno. — Mam w domu kilka starych artefaktów i byłem pewny, że to któryś z nich emanuje magią. Poza tym Lucy nigdy przy mnie nie używała czarów.

— Kiedy dokładnie się rozstaliście? — Lawrance zignorował jego wyjaśnienia.

— W sierpniu 1994 roku.

— Czy po rozstaniu utrzymywaliście ze sobą jakieś kontakty?

— Żadnych.

Auror wyglądał na zawiedzionego. Przyglądał się Johnowi jeszcze przez chwilę, a potem wyprostował się i spytał:

— Czy pani Po... Blair kiedykolwiek wspominała w pana obecności o Syriuszu Blacku?

— Nigdy — odpowiedział bez wahania. Miał absolutną pewność — to nazwisko nie padło z ust jego byłej narzeczonej. Czasem wspominała o mężu, ale o nikim więcej.

Black? Może to jeden z jej byłych chłopaków?

— Na pewno? — auror nie wyglądał na przekonanego. — Niech pan się dobrze skupi i wszystko sobie przypomni. Syriusz Black.

— Lucy..., to jest pani Blair nigdy nie opowiadała mi o swoich znajomych.

— Skąd pan wie, że to jej znajomy? — spytał Lawrance z tryumfem w głosie.

— To chyba logiczne — zdziwił się. — Po co miałaby mi opowiadać o kimś obcym?

— Zdaje pan sobie sprawę, że możemy przesłuchać pana pod Veritaserum?

— Proszę bardzo — John rozłożył ręce. — Nie mam nic do ukrycia.

— W jakim celu przyjechał pan do Anglii?

— Dostałem stypendium w Cambridge. Robię doktorat.

— Czy ma pan zamiar spotkać się z panną… panią Blair?

— Nawet o tym nie myślałem — odpowiedział z cała szczerością. Lucy już od ponad roku była zamkniętym rozdziałem w jego życiu.

— W takim razie — auror ponownie usiadł na krześle — pomyśli sobie pan o tym i odnowi z nią znajomość. A przy okazji zapyta o kilka rzeczy. Na przykład…

— Czy pan mi sugeruje.. — John z oburzeniem spojrzał na Lawrance'a — pan mi sugeruje, że mam szpiegować Lucy?!

Inspektor poruszył się niespokojnie, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się ponownie i do pokoju zajrzał wysoki ciemnoskóry mężczyzna, najwyraźniej też auror. Uważnie popatrzył na Johna, potem przeniósł wzrok na śledczego i w końcu zapytał spokojnie, ale z wyraźnym naciskiem:

— Czy mógłbym się dowiedzieć, co tu się dzieje?

Lawrance momentalnie poczerwieniał i wyraźnie widać było, że z trudem hamuje wściekłość. Udało mu się jednak opanować w rekordowo krótkim czasie.

— Shacklebolt? — w jego głosie słychać było tylko i wyłącznie zdziwienie. — Co tu robisz? Do jutra miałeś być w terenie.

— Odwołali akcję — mruknął przybysz. — I, jak widzę, dobrze się stało. Może mógłbyś mi to i owo wyjaśnić?

Lawrance nerwowo uderzył pięścią w biurko. Wystraszona protokolantka drgnęła, a potem pochyliła się nad papierami.

— …na osobności, oczywiście.

Śledczy zmełł w ustach przekleństwo i niechętnie podniósł się z krzesła. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, John spojrzał na czarownicę i postarał się uśmiechnąć najbardziej ujmująco, jak potrafił:

— Co tu się dzieje?

— Inspektor Shacklebolt zaraz pewnie to panu wyjaśni — odpowiedziała dziewczyna i nieśmiało odwzajemniła uśmiech. — Ja nie jestem upoważniona.

Wzruszył ramionami i ze zniecierpliwieniem spojrzał na zegarek. Cholera jasna, był już spóźniony, a nawet jeszcze nie opuścił Londynu.

Nie minęło nawet pięć minut, gdy do pokoju przesłuchań wrócił ciemnoskóry auror. Sam.

— Dziękuję ci, Polly — powiedział się do protokolantki. — Nie będziesz już potrzebna.

Dziewczyna posłusznie zebrała przybory do pisania i opuściła pokój. Shacklebolt milczał jeszcze przez chwilę, a potem zwrócił się do niego:

— Bardzo pana przepraszam za to zamieszanie.

Z ciekawością przypatrywał się aurorowi, który sprawiał o wiele sympatyczniejsze wrażenie niż jego poprzednik. John miał podejrzenie graniczące z pewnością, że obaj panowie nie grają w jednej drużynie. Jeden drugiemu włazi w paradę — pomyślał, natomiast głośno rzekł:

— Jednak skoro już mnie to zaproszono — specjalnie położył nacisk na to ostatnie słowo — chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tak się stało. Chyba mam prawo?

— Inspektor Lawrance... — Shacklebolt zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. — Inspektor Lawrance czasem grzeszy nadgorliwością. Natomiast ja nie widzę potrzeby przesłuchiwania pana w sprawie, którą prowadzimy.

— Czy w tę sprawę zamieszana jest pani Blair?

— Zamieszana to za duże słowo — wyjaśnił spokojnie auror. — Powiedzmy, że zupełnie przypadkowo ma z nią coś wspólnego.

— Czego wy chcecie od Lucy? — nie wytrzymał. — To naprawdę dobra dziewczyna. Może trochę pokręcona, ale dobra. Nie wierzę, że mogła popełnić jakieś przestępstwo.

W oczach inspektora zobaczył coś..., coś jakby błysk zainteresowania. Shacklebolt przez chwilę mierzył go wzrokiem, a następnie powiedział:

— Ministerstwo szuka kogoś, z kim Lucy była przed laty związana.

— Co on takiego zrobił? — John poczuł się naprawdę zaintrygowany.

Auror postukał paznokciami w blat biurka.

— Czy słyszał pan o Lordzie Voldemorcie?

— Oczywiście — odparł szybko John. — W swoim czasie napędził niezłego stracha naszemu rządowi.

— Otóż lord Voldemort — kontynuował nadinspektor — czternaście lat temu zamordował brata i bratową Lucy. I to dlatego, że zdradził ich najlepszy przyjaciel.

— I tym przyjacielem był Syriusz Black — domyślił się.

— Tak uważa Ministerstwo.

— A pan myśli inaczej?

Auror najwyraźniej nie miał zamiaru udzielić mu odpowiedzi na to pytanie.

— A Lucy? Czy wyjechała do Stanów właśnie z tego powodu? — zainteresował się.

— Tak.

— Czy to prawda, że zostawiła tu jakieś dziecko?

— Swojego bratanka. Miał wtedy niewiele ponad rok.

Jakie to było niepodobne do niej — zostawić dziecko. Ale z drugiej strony… Przecież już kiedyś przekonał się, że nic o niej nie wie.

— Proszę zapomnieć o wszystkim, co mówił panu inspektor Lawrance — powiedział tymczasem auror, podnosząc się z krzesła. — Jego propozycja też jest nieaktualna.

— I tak nie miałem zamiaru z niej skorzystać — rzucił ze złością John. — Zresztą w ogóle nie chcę widywać się z Lucy.

Shacklebolt odwrócił się szybko w jego stronę i powiedział, ze skwapliwością tak mocno kontrastującą z jego poprzednim wyważonym tonem:

— Tak byłoby najlepiej. Ona bardzo potrzebuje spokoju.

Na brodę Merlina, ten auror naprawdę troszczył się o Lucy. Znał ją prywatnie? Lubił?

A może...?

W sumie wcale by go to nie zdziwiło. Jego ex-narzeczona zawsze miała powodzenie. W swoim czasie był o to nawet wściekle zazdrosny. Teraz też poczuł drobne ukłucie w sercu, zupełnie niezależne od jego woli. Szybko się jednak opanował.

— Nie widzę powodu, żeby niepokoić Lucy — uśmiechnął się lekko.

— Dziękuję panu — powiedział poważnie Shacklebolt, wyciągając do niego rękę.

2.

— Chodź, musimy tu koniecznie wejść — Tonks mocno pociągnęła Lucy za rękaw.

Od kilku minut stały przed mugolskim salonem mody ślubnej przy Bond Street, przyglądając się sukniom wywieszonym na wystawie. Wszystkie te bogate i strojne kreacje wzbudzały w Nimfadorze szczery zachwyt.

— No chodź — powtórzyła ze zniecierpliwieniem. — Zobaczymy, co jest w środku.

— Ale po co? — zdziwiła się Lucy. Kontemplowanie strojów ślubnych było ostatnia rzeczą, na jaką miała ochotę i tkwiła w tym miejscu tylko dlatego, że nie chciała zrobić przykrości przyjaciółce.

— No jak to — po co? Przecież niedługo wychodzisz za mąż i nie masz się jeszcze w co ubrać — przypomniała jej dziewczyna.

— No tak — skapitulowała i posłusznie ruszyła za aurorką.

Ze wszystkimi konsekwencjami! — takie było jej postanowienie sprzed kilku miesięcy i tego trzymała się niezmiennie. Syriusz oświadczył jej się tydzień temu, a ona się zgodziła, mimo że miała wątpliwości. Zastanawiała się, czy ślub to dobre rozwiązanie. Szczerze mówiąc, wolałaby zaczekać, nie wiązać się jeszcze, ale skoro to miało uszczęśliwić jego...

Ze wszystkimi konsekwencjami.

Weszły do środka. Salon był duży, wytworny i na szczęście porządnie ogrzewany.

— O, popatrz, ta jest piękna — ekscytowała się tymczasem Tonks, maślanym wzrokiem wpatrując się w mocno wciętą w pasie suknię z długim trenem. — Przymierz ją koniecznie. I jeszcze to — chwyciła długi koronkowy welon i zarzuciła go sobie na ramiona. — Przepiękne.

— Żartujesz? — Lucy, która nawet swój pierwszy ślub brała w prostej sukni i z jednym kwiatkiem wpiętym we włosy, spojrzała na koleżankę ze zdumieniem.

— Wyglądałabyś jak królewna — rozmarzyła się dziewczyna.

— Przecież nie mogę się wystroić w bezę i welon — zaprotestowała, myśląc jednocześnie, że tak naprawdę, jest jej wszystko jedno. Mogła rozpoczynać nową drogę życia nawet w worku. Sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby... Stop!

— Dlaczego nie możesz? — indagowała ją tymczasem Tonks.

— Bo od dawna nie jestem niewinną leliją — rzuciła przekornie.

— Ale wychodzisz za swoją pierwszą miłość. Powinnaś...

— Gdybym wychodziła za Syriusza dziesięć lat temu, możliwe, że bym się tak wystroiła, ale nie teraz — powiedziała Lucy i dodała kategorycznie: — Idziemy.

— Dokąd? — zdziwiła się Tonks.

— Do Madame Malkin. Jeśli już naprawdę mam sobie sprawiać suknię ślubną, to niech to będzie coś skromnego.

— Tu na pewno byśmy coś znalazły — Nimfadora, wyraźnie zawiedziona, potoczyła wzrokiem po wnętrzu. — A do Madame Malkim już dziś nie zdążę.

— W sumie ja też — Lucy zerknęła na zegarek. — Umówiłam się z Syriuszem.

— A ja muszę lecieć do pracy.

— O tej porze? Coś się stało? — Lucy popatrzyła na dziewczynę z niepokojem. — Jakaś nagła akcja?

— Kingsley oszalał — wyjaśniła aurorka ściszonym głosem. — Zawsze był nienormalny, ale teraz chyba postanowił zaharować się na śmierć. A co gorsza, chce przy okazji wykończyć i nas.

Kingsley…

Od sierpnia unikała go konsekwentnie. Co prawda, czasem spotykali się na Grimmauld Place podczas zebrań Zakonu, ale wtedy ona nie oddalała się od Syriusza na krok, i starała się nawet nie patrzeć na aurora. On natomiast robił wszystko, żeby znaleźć się jak najbliżej niej. Chwilami nawet bała się, że zrobi coś nierozsądnego. Ale nie, panował nad sobą idealnie. Na szczęście.

Nie chciała z nim rozmawiać. Nie chciała, aby ją przekonywał, że zrobiła błąd.

Postąpiła słusznie i kropka.

Nie pozwalała sobie na najmniejsze wątpliwości. Nie pozwalała sobie na rozpamiętywanie. Tylko czasem… Czasem myśli wymykały jej się spod kontroli i wtedy czuła niewyobrażalny ból. I tęsknotę.

Stop!

— Lucy? Dobrze się czujesz? — Tonks wpatrywała się w nią z niepokojem.

— Tak, dobrze. — Błyskawicznie wróciła do rzeczywistości.

— No to ja zmykam — powiedziała aurorka z ciężkim westchnieniem. — Czeka na mnie tona akt i powalony szef — ruszyła niechętnie do wyjścia.

— Trzymaj się — rzuciła za nią Lucy, starając się nie myśleć, że dałaby naprawdę wiele, żeby niepoprawny przełożony koleżanki czekał na nią. W domu.

STOP!

Sama zdecydowała i dzięki temu miała wreszcie spokojne sumienie.

A szczęście? — pojawiła się uparta myśl.

Głupstwo, coś takiego jak szczęście przecież nie istnieje.

*

Kiedy aportowała się przy Grimmauld Place, już się ściemniało. Na dodatek siąpił deszcz — natrętne krople spływały po skórze lodowatymi strumykami i przemaczały ubranie do cna. Lucy głębiej naciągnęła kaptur, przeskoczyła przez kałużę i zatrzymała się dokładnie na wprost starego domu Blacków. Mimo że było koszmarnie zimno, nie kwapiła się, żeby do niego wejść. Najchętniej wróciłaby do Hogwartu, zamknęła się w swoim pokoju i nie myślała o niczym ani nikim.

Nie znosiła tego miejsca.

Znienawidziła je od pierwszego wejrzenia, i ilekroć tu przychodziła, natychmiast popadała w nastrój przygnębienia.

Przerażały ją długie ciemne korytarze oświetlone zielonkawym światłem, kręte schody i ogromne pokoje, przypominające mauzolea. Bała się także portretu matki Syriusza i domowego skrzata Blacków, witającego ją zawsze wyzwiskami.

Na szczęście była tu tylko gościem. Opieka nad Harrym i podejrzenia, jakie mogłaby spowodować jej nagła rezygnacja z pracy, wystarczająco uzasadniały dalszy pobyt w Hogwarcie. Syriusz, co prawda, nie był z tego zadowolony, wolałby ją mieć przy sobie, ale ona oddychała z ulgą, ilekroć opuszczała to miejsce. Chyba by oszalała, gdyby przyszło jej tu mieszkać na stałe.

Koszmarny dom.

Nic dziwnego, że Syriusz... Nic dziwnego, że zrobił się jeszcze bardziej nerwowy i drażliwy. Nic dziwnego, że coraz częściej topił smutki w Ognistej, zupełnie nie zwracając uwagi na jej prośby. Nie miała pojęcia, co robić. Ilekroć próbowała z nim rozmawiać, kończyło się to kłótnią, mimo że dobierała słowa bardzo starannie. On krzyczał, a ona czuła bezsilność i żal. A także złość. Tę jednak tłumiła bardzo szybko — przecież nie mogła dać nic po sobie poznać, nie mogła mu sprawiać bólu. W końcu swoje już przeszedł...

Westchnęła i ruszyła przed siebie, ale na schodach wejściowych ponownie się zatrzymała. Oparła się ciężko o kutą poręcz i wbiła wzrok w kołatkę.

Jeszcze chwilę — pomyślała. — Jeszcze tylko chwilę.

Wreszcie zebrała się w sobie i ostrożnie otworzyła drzwi, starając się uniknąć skrzypienia. Za nic nie chciała obudzić portretu matki Syriusza. Słuchanie wrzasków i wyzwisk, było ostatnim, na co miała teraz ochotę.

Weszła do środka i z niechęcią popatrzyła na ponure wnętrze. Wszystkie gazowe latarnie paliły się, oświetlając mdłym światłem długi korytarz, który mimo wielokrotnego sprzątania, wciąż wyglądał na zapuszczony. Wiszące na ścianach portrety przodków Syriusza spoglądały na nią z wyraźną niechęcią. Świetnie wiedziała, że wszyscy zmarli Blackowie, jak jeden mąż, uważają ją za intruza.

Koszmar — Lucy wzdrygnęła się i po raz kolejny poczuła pokusę, żeby zawrócić. Nie mogła jednak tego zrobić.

Ściągnęła mokrą pelerynę, powiesiła ją na wieszaku, a potem ruszyła w kierunku kuchni. Gospodarz przebywał tam najczęściej, może dlatego, że było to jedyne w miarę przytulne miejsce w całym domu. Chyba z tego powodu, że — jako nie przeznaczone dla państwa — urządzono je skromnie i w miarę praktycznie.

Nie przeszła nawet połowy schodów, kiedy nieoczekiwanie usłyszała podniesiony głos Syriusza. Wystraszona, na chwilę wstrzymała oddech

Czyżby znowu mówił sam do siebie?

Zdarzało mu się to ostatnio dosyć często, szczególnie po alkoholu. Przeważnie — co doprowadzało ją do łez — rozmawiał z Jamesem, kilka razy słyszała też, jak wyjaśniał coś Regulusowi, a ostatnimi czasy, kłócił się z matką. Kiedy próbowała przerywać te tyrady, patrzył na nią, jakby jej nie poznawał. W takich chwilach naprawdę się go bała.

I teraz znowu... Nie, nie zniesie tego. Nie dzisiaj.

Miała ochotę zawrócić i wymknąć się niepostrzeżenie. Rozważała tę możliwość zupełnie poważnie, gdy Syriusz nagle umilkł i odezwała się druga osoba. Lucy uniosła głowę, zupełnie zaskoczona.

— Remus… Bogu dzięki — wyszeptała z ulgą.

Już miała się odezwać, dać znak, że jest, ale zrezygnowała, bo ciekawość zwyciężyła. Chciała dowiedzieć się, o czym jej narzeczony rozmawia ze swoim najlepszym przyjacielem. Skradając się na palcach, pokonała jeszcze kilka stopni, a potem przykucnęła. Tak, teraz słyszała już wszystko, każde słowo.

Prawdę mówiąc, była tą sytuacją odrobinę rozbawiona, poczuła się jak tamta mała dziewczynka, która uparcie podsłuchiwała brata i jego kolegów.

— … to zrozumieć. Nie masz innego wyjścia.

— Nie gadaj mi tu głupot, Remus. Ja chrzanię taką wolność! Mam dosyć. Rozumiesz?!

— Uspokój się.

— Nie mam zamiaru! — rzucił ze złością Syriusz. — Nie mam zamiaru dłużej tu gnić. Przy pierwszej okazji pójdę się bić. Może zginę. Wolę to, niż...

Lucy odruchowo skuliła się na stopniu. Boże...

— Nie gadaj głupot. Masz po co żyć.

— Nie mam!

— A Lucy? — przypomniał mu Lupin. — Przecież niedługo się żenisz?

— Lucy... — Syriusz najwyraźniej się zastanawiał, a ona wstrzymała oddech. — Nie pomyślałem o niej.

— A powinieneś — powiedział Remus ostro. — I zachowuj się jak dorosły facet albo nie wciągaj w to wszystko Bogu ducha winnej kobiety. Powiedz szczerze, po cholerę ci ten ślub? Przecież to nic nie zmieni.

— Kocham ją.

— To kochaj ją mniej, a więcej się o nią troszcz. Zginiesz, i co?! Jak ona sobie poradzi?

— Ona by zrozumiała — powiedział Syriusz żarliwie.

— Pierdolisz jak potłuczony — zirytował się Remus, ku jej niebotycznemu zdumieniu. Nigdy nie słyszała, żeby się tak odzywał, a już zwłaszcza do Syriusza. — Mało ci było bohaterstwa? Mało?! Dwanaście lat gniłeś w pierdlu i nie nabrałeś rozumu. Doceń to, co masz, i czekaj.

— Ile mam czekać? Ile ja mam jeszcze, do jasnej cholery, czekać? No, ile?

— Nie wiem. Kingsley mówi…

— Kurwa mać!!!

— Co się stało? — w głosie Lupina słychać było konsternację.

— Nie wspominaj przy mnie o tym hyclu!

Lucy wstrzymała oddech i zacisnęła mocno pięści.

— Co ty, u diabła, chcesz od Kingsleya? — zdziwił się Remus. — Już całkiem ci odbiło?

— Pcha się z łapami do Lucy.

A więc jednak…

— Żartujesz?! Kingsley?

— Mówię serio. Tylko patrzy, żeby ją przelecieć.

— Kingsley? Niemożliwe. Coś ci się chyba przyśniło. — Lupin był naprawdę uroczy z tym swoim kompletnym brakiem spostrzegawczości.

— Nic mi się nie przyśniło! — miotał się tymczasem Syriusz. — I mówię ci, Remus, że jeśli jeszcze raz zauważę, że się przy niej kręci, to zabiję skurwysyna!

— Łapa!

— Zabiję!

Powiedział to tak poważnie, że momentalnie zrobiło jej się zimno. Boże, Syriusz... Nie mógłby tego zrobić! Nie on. Nie mógłby...

Nie mógł?

Co robić? — zastanawiała się gorączkowo.

Pod żadnym pozorem nie powinna widywać się z Kingsleyem. Nie powinna z nim rozmawiać. Powinna o nim zapomnieć, żeby go ochronić.

3.

— Dobrze, zrobię tak — powiedział Kingsley. — I jeszcze raz dziękuję, że zgodził się pan mnie dziś przyjąć.

— Zważywszy na sytuację w szkole, to nie było najrozsądniejsze posunięcie — uśmiechnął się Dumbledore. — Ale skoro sprawa nie mogła czekać…

W zasadzie mogła — auror, aby nie patrzeć dyrektorowi w oczy, przeniósł wzrok na półki z książkami.

Nie lubił kłamać, ale co miał robić?

Od dnia, w którym Tonks powiedziała mu o planowanym ślubie Lucy i Blacka, szukał jakiegokolwiek pretekstu, żeby dostać się do Hogwartu.

I bynajmniej nie chodziło mu o rozmowę ze starym czarodziejem. Ale skoro już się spotkali sam na sam, warto było wykorzystać sytuację.

Jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu, w nadziei, że dostrzeże coś, co pomoże mu zacząć, znaleźć odpowiednie słowa. Rzadko czuł takie onieśmielenie.

— Masz jeszcze jakiś problem, chłopcze? — zainteresował się wreszcie Dumbledore, najwyraźniej nieco zniecierpliwiony. Nic dziwnego, pora była już bardzo późna.

Kingsley uznał więc, że należy od razu przejść do sedna. Nie miał nic do stracenia, a do zyskania wiele.

— Czy pana zdaniem Syriusz Black powinien się w ogóle żenić? — zapytał, patrząc profesorowi prosto w oczy.

— Dlaczego mnie o to pytasz? — Stary czarodziej spojrzał na niego ze szczerym zdziwieniem.

— Po prostu chciałbym poznać pańskie zdanie.

— Syriusz ma prawo do drugiej szansy.

— Ma — zgodził się wspaniałomyślnie Kingsley. — Ale dlaczego kosztem Lucy?

— Co ty opowiadasz? — obruszył się Dumbledore. — Niczyim kosztem. Lucy…

— Lucy ma ogromne poczucie winy względem Blacka i względem Harry'ego. I dlatego tak łatwo dała się wmanipulować w to małżeństwo.

— Czy ty mi, chłopcze, coś imputujesz? — dyrektor jeszcze nie był zły, ale już wyraźnie zaniepokojony.

— Tak się składa... — kontynuował niezrażony tym Kingsley, mocno zaciskając ręce na poręczach fotela. Chciał doprowadzić tę sprawę do końca, bo na niewielu rzeczach w życiu zależało mu tak, jak na związku właśnie z tą kobietą. — Tak się składa, że znam Lucy całkiem nieźle. Ona kieruje się dosyć dziwną logiką, ale zawsze robi to, co uzna za swój obowiązek. Nawiasem mówiąc — spojrzał na Dumbledore'a znacząco — jestem pewny, że w osiemdziesiątym pierwszym wróciłaby do kraju, gdyby tylko wiedziała, co się stało — zawiesił głos.

Dyrektor nie podjął tematu, więc postanowił kontynuować:

— Dlaczego przez te dwanaście lat nikt, dosłownie nikt nie doniósł jej o śmierci ciotki? Dlaczego nikt się z nią nie kontaktował? Przecież znalazłaby ją pierwsza lepsza sowa. To dziwne, nie sądzi pan? Zastanawiam się też, dlaczego po ucieczce Blacka wezwał ją pan do Anglii. Chciał pan odwrócić od Harry'ego uwagę domniemanego mordercy?

— Do czego zmierzasz? — Stary czarodziej parzył na niego z przyganą. Najwyraźniej ta rozmowa była mu nie w smak.

Cóż, Kingsley nie spodziewał się niczego innego.

— Śmiem twierdzić, że po raz kolejny próbuje pan decydować za Lucy.

— A dlaczego ona tak bardzo cię interesuje? Nie lepiej byłoby zostawić sprawy ich własnemu biegowi?

— Jakiemu własnemu biegowi? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — I dla kogo lepiej?

— Lucy ci się podoba — domyślił się wreszcie stary czarodziej.

— Nie przeczę — Kingsley po raz pierwszy przyznał się do tego obcej osobie i było to dosyć krępujące uczucie. — Ktoś powinien się wreszcie naprawdę o nią zatroszczyć.

— Ma Syriusza — powiedział dyrektor z mocą. Najwyraźniej był niezadowolony ze swojego odkrycia i dawał temu wyraz.

— Dyrektorze, niech pan chwilę pomyśli — żachnął się. — Black nie potrafi się zająć samym sobą, a co dopiero kobietą. I to jeszcze tak wrażliwą. On ją skrzywdzi.

Stary czarodziej milczał przez długą chwilę, bawiąc się napoczętą paczką dropsów, którą właśnie wyjął z szuflady biurka.

— Nie powinieneś ingerować w sprawy, które zaszły tak daleko — powiedział wreszcie. — To ciebie nie dotyczy.

— Niesamowite — Kingsley poczuł jednocześnie zdumienie, niedowierzanie i złość. — Pan… Pana w ogóle nie interesuje, czego chce Lucy. Zastanawiał się pan kiedyś nad tym?

Dyrektor znowu nie odpowiedział. Po kilku ciągnących się w nieskończoność chwilach, auror zrozumiał, że rozmowa jest już zakończona.

— Dobranoc — wolno wstał z miejsca i ruszył w kierunku drzwi. Jednak zanim przekroczył próg, odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na starego czarodzieja. — Wbrew temu, co pan myśli, ta sprawa dotyczy także i mnie. Pozwoli więc pan, że jednak będę robił to, co uważam za słuszne.

— Niestety nie mogę ci tego zabronić — powiedział cicho dyrektor.

To wygodne — Kingsley z trudem powstrzymał się od trzaśnięcia drzwiami — kazać innym ponosić konsekwencje własnych decyzji.

*

Lucy siedziała w sypialni i suszyła włosy. Jeszcze tylko jedno zaklęcie i będzie mogła wreszcie położyć się spać. Czuła koszmarne zmęczenie. Pracą, atmosferą panującą w szkole i niewygodnymi myślami, które nie opuszczały jej nawet na chwilę.

Wstała sprzed lustra i podeszła do okna. Uniosła zasłonkę i przez chwilę wpatrywała się w ciemność. To ją uspokajało.

Już miała się położyć, gdy nieoczekiwanie usłyszała pukanie do drzwi. Zapominając zupełnie o narzuceniu na siebie szlafroka, szybkim krokiem przemierzyła sypialnię i weszła do gabinetu. Pukanie rozległo się ponownie.

Poczuła niepokój, bo doświadczenie nauczyło ją, że w dzisiejszych czasach takie nocne wizyty nie oznaczają niczego dobrego. Natychmiast pomyślała o Harrym, który ostatnimi czasy chodził wyłącznie własnymi drogami i wcale nie chciał jej słuchać.

— Kto tam? — spytała.

— To ja. Otwórz.

Kingsley?! Lucy była tak zaskoczona, że cofnęła się o krok.

Co on tu robił?

Prędzej spodziewałaby się… Prędzej spodziewałaby się chyba Syriusza.

— Lucy, otwórz, proszę.

Jednym zdecydowanym ruchem różdżki zdjęła z klamki zaklęcie i otworzyła drzwi na całą szerokość.

Kingsley...

Nie widziała go od prawie dwóch miesięcy. Zmienił się przez ten czas. Schudł, zmizerniał i miał podkrążone oczy. Najwyraźniej opowieści Tonks o tym, że zapracowuje się na śmierć, absolutnie nie były przesadzone. Poza tym wciąż golił głowę, ale zapuścił brodę i wyglądał z nią jeszcze bardziej pociągająco. STOP!

Przez kilka chwil stali naprzeciwko siebie w milczeniu, wpatrując się jedno w drugie.

Lucy zupełnie nie potrafiła nazwać tego, co poczuła na jego widok. Po pierwsze, cieszyła się, że znowu go spotyka. Po drugie, miała poczucie winy z powodu tej radości. Po trzecie, bała się, że jego nagłe pojawienie się o tak późnej porze, może oznaczać kłopoty. Po czwarte, ogarniało ją przerażenie, gdy przypominała sobie groźby Syriusza.

Bzdura, on nie mógłby...

— Dobry wieczór — odezwał się w końcu auror. — Wpuścisz mnie do środka?

— Proszę — oprzytomniała i szybko odsunęła się od drzwi, robiąc mu przejście.

— Słyszałem, że wychodzisz za mąż — zaczął bez żadnych wstępów, wieszając pelerynę na oparciu krzesła.

— Tak — odpowiedziała cicho. — Po Nowym Roku.

— Czy ty już zupełnie oszalałaś? Nie możesz tego zrobić.

— Wiesz, że mogę i że zrobię — powiedziała poważnie.

— Będziesz tego żałować do końca życia.

— Jeśli go zostawię, też będę żałować — powiedziała ledwo dosłyszalnym szeptem. — On mnie kocha.

— Ale ty nie kochasz jego. Tak się nie da. Kobieto, dorośnij wreszcie! Naprawdę nie musisz w to brnąć. Posłuchaj! — mocno chwycił ją za rękę — Black jest silny. Silniejszy niż ci się wydaje, inaczej nie przetrwałby Azkabanu. To o siebie powinnaś się martwić.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Nigdy nie wiedziała, żeby był tak zdenerwowany.

I jak przyjemnie było ze świadomością, że on się o nią martwi, że jej los ciągle go obchodzi.

STOP!

Podszedł bliżej. Odgarnął jej z czoła wilgotne kosmyki i ujął twarz w dłonie. Wstrzymała oddech i przymknęła oczy. Boże, jak dobrze...

Ciepło promieniujące od jego palców rozchodziło się po całym ciele i sprawiało, że drżała w sposób najprzyjemniejszy z możliwych. Nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że kiedy Syriusz jej dotykał, nie czuła nawet połowy takiego uniesienia.

Kochany...

Miała przemożną ochotę pogłaskać go po policzku, dotknąć jego ust, rozpiąć guziki koszuli, przytulić się do nagiej skóry.

Chciała się z nim kochać.

Nie mogę tak… Nie. Mogę.

Zbliżył czoło do jej czoła i przez chwilę stali bez ruchu, w całkowitym milczeniu. Słyszała tylko jego przyspieszony oddech i bicie własnego serca.

— Lucy — powiedział wreszcie prawie bezgłośnie. — Lucy, proszę cię, wyjdź za mnie. Raz w życiu podejmij właściwą decyzję. Wyjdź za mnie... Przecież wiem, że chcesz. Chcesz tego tak samo, jak ja.

Chcę! — krzyknęła w myślach. — Chcę być twoją żoną!

Ale co z tego? Przecież już wybrała. Nieodwołalnie.

Odsunęła się nieco, chwyciła go za nadgarstki i po chwili powiedziała poważnie, patrząc mu prosto w oczy:

— Kingsley, to, czego ja chcę, nie jest ważne.

Kiedy to usłyszał, zdenerwował się jeszcze bardziej.

— Co on ci takiego zadał?! — wpatrywał się w jej oczy tak, jakby chciał znaleźć w nich ślad jakiejś klątwy, uroku albo Imperiusa.

— Kiedyś mu coś obiecałam i nie dotrzymałam tej obietnicy. Teraz muszę... Nie potrafisz tego zrozumieć?

— On nie będzie umiał tego docenić.

— Trudno — powiedziała twardo, odsuwając się od niego. Boże, tylko ona jedna wiedziała, ile wysiłku ją to kosztowało. — Uwierz mi, naprawdę tak będzie najlepiej.

Syriusz był porywczy, często zupełnie nie zastanawiał się nad tym, co mówił, ale… strzeżonego pan Bóg strzeże.

Za wszelką cenę nie mogła dopuścić do konfrontacji.

— Dla kogo? — spytał z powątpiewaniem już po raz drugi w ciągu kilku godzin.

— Tak będzie lepiej — powtórzyła machinalnie.

Nie wierzyła do końca we własne słowa, ale to nie było ważne. Istniały pewne zasady, których nie potrafiła złamać.

*

Mimo że już dochodziła jedenasta wieczorem, gospoda pod Trzema Miotłami jeszcze tętniła życiem.

Całe szczęście, bo tego wieczoru Kingsley nie miał ochoty wracać do pustego mieszkania, a matce wolał nie pokazywać się na oczy. Nie zniósłby jej zaniepokojonego spojrzenia i, co gorsza, świadomości, że ona wszystkiego się domyśla, mimo że nie powiedział ani słowa na temat swoich kłopotów.

Cholera jasna! Musiał się napić!

Z zasady pił rzadko, a upijał się jeszcze rzadziej. Jednak czasem przychodziły chwile, których nie był w stanie przetrwać na trzeźwo. Tak jak ta, którą właśnie przeżył kilkadziesiąt minut temu.

Powinien się uspokoić i zebrać myśli, bo zachowanie Lucy naprawdę wyprowadziło go z równowagi. Nigdy w życiu nie spotkał tak upartej kobiety. Sam już nie wiedział, co zrobić, żeby ją przekonać.

Usiadł przy stoliku w kącie sali i, bardziej z zawodowego nawyku, niż z ciekawości, zaczął obserwować towarzystwo zebrane w lokalu. Kilka metrów od niego kilku starszych czarodziejów z zapałem dyskutowało o polityce zagranicznej ministra Knota, a przy stoliku pod oknem siedziała młoda para i w milczeniu patrzyła sobie w oczy.

— Kingsley. — Rosmerta prawie bezszelestnie pojawiła się przy jego stoliku. — Dawno cię nie było.

— Dobry wieczór — spróbował odwzajemnić uśmiech barmanki, ale miał wrażenie, że nie do końca mu się to udało. — Mam kupę roboty.

— Nic nowego. Co podać?

— Ognistą i wodę sodową.

— Coś w pracy?

Przytaknął, bo nie chciał prowokować dalszych pytań. Nie potrafił rozmawiać z obcymi ludźmi o swoich prywatnych sprawach. Choć z drugiej strony, miał ochotę zapytać ją, co takiego sprawia, że kobiety lubią wszystko komplikować?

Kobiety… Kto je, u diabła, zrozumie?

Teoretycznie ceniły sobie poczucie bezpieczeństwa i stabilizację, a w praktyce... W praktyce gotowe były polecieć za byle świrem i jeszcze dorabiały do tego ideologie. Choćby Lucy...

Przecież kochał ją tak, jak nigdy wcześniej nie kochał żadnej innej.

Chciał się nią zaopiekować. Chciał się z nią ożenić.

Co więcej — ona też go kochała. Prawdę mówiąc, był niezwykle zaskoczony tym odkryciem. Myślał, że przyjdzie mu stoczyć długą batalię o jej uczucie. Tymczasem miał je, ale, niestety, z tego faktu absolutnie nic nie wynikało. Z powodu swoiście pojmowanego poczucia obowiązku wybrała Blacka.

Aczkolwiek z drugiej strony nie mógł jej za to nie szanować. Lojalność była cechą, którą niezwykle sobie cenił. Tylko, że wszystko powinno mieścić się w rozsądnych granicach, a Lucy je przekraczała i leciała niczym ćma do ognia. Kingsley miał pewność, że jej upór musi doprowadzić do katastrofy, z której nie będzie mogła się już podnieść.

Tymczasem Rosmerta bez słowa postawiła przed nim alkohol, wodę i odpowiednie szkło. Kingsley nalał sobie whisky i opróżnił kieliszek jednym haustem.

Lucy...

Wyglądała dzisiaj tak... jakoś inaczej, jeszcze ładniej niż zwykle. Może tak mu się wydawało dlatego, że nigdy wcześniej nie widział jej w niekompletnym stroju. Miała na sobie tylko koszulę nocną, i to z jakiegoś miękkiego materiału, który świetnie podkreślał kształty jej ciała.

Przełknął ślinę.

Co robić? — nalał sobie kolejny kieliszek.

A gdyby... gdyby tak ją uwieść? Gdyby…

To nie powinno być trudne. Miał pewność, że Lucy pragnie go tak samo mocno, jak on jej; wręcz topniała pod jego dotykiem i naprawdę musiała walczyć ze sobą, aby zachować odpowiedni dystans. Gdyby to zaplanował i dobrze rozegrał...

Nie opierałaby się długo, tym bardziej, że — jak podejrzewał — sypianie z Blackiem musiało ją wiele kosztować.

Sypianie z Blackiem!

Kiedy dotarło do niego, że ten kretyn może jej dotykać, może ją mieć, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota, poczuł narastającą wściekłość.

Kieliszek pękł z cichym trzaskiem i whisky wartkim strumykiem popłynęła po stoliku. Mocno zapachniało alkoholem. Kingsley chwycił chusteczkę i błyskawicznie wytarł mokrą plamę, potem jednym zaklęciem naprawił szkodę i już nie sięgnął po butelkę. Przeszła mu cała ochota na picie.

Potrzebował jasnego umysłu, żeby móc wymyślić coś sensownego. Nie miał zamiaru zostawić tej sprawy własnemu biegowi. Dla dobra Lucy. I własnego.

Uwieść ją? — ta myśl wracała uparcie. Nic dziwnego, perspektywa była niezwykle kusząca, a sposób na rozdzielenie jej z Blackiem niezawodny. Nie mogłaby wrócić do narzeczonego po czymś takim.

Niestety, istniało jednak ogromne ryzyko, że Lucy jeszcze bardziej utwierdzi się w poczuciu winy, a jego pogoni na cztery wiatry. A Kingsley chciał, żeby przyszła do niego z własnej woli, przekonana, że tak być powinno.

I przyjdzie.

Nie wiedział jeszcze, co zrobi, ale miał absolutną pewność, że do ślubu nie wolno dopuścić. To małżeństwo nie zostanie zawarte, choćby miał osobiście przerwać ceremonię, rozpędzić gości, a pana młodego posłać z powrotem do Azkabanu!

Co robić?

Siedział w gospodzie jeszcze prawie dwie godziny, bawiąc się pustym kieliszkiem i rozważając różne możliwości.

Wreszcie wybrał jedną z nich.

Wiedział, że należy dać Lucy porządnie do myślenia i zmusić ją do działania. To jedyny sposób.

A skoro go kocha, to powinna…

Tylko kto mógłby mu pomóc? Kto jest na tyle mądry, że wszystko zrozumie?

Avice?

Rozdział II.

„All I want for Christmas is you..."
Olivia Olson

Grudzień 1995 roku

1.

Nimfadora Tonks uwielbiała robić zakupy. Szczególnie w mugolskich sklepach, gdzie można było znaleźć nieprzebrane ilości zabawnych i nikomu niepotrzebnych rzeczy, nie mówiąc już o wspaniałych perfumach i pięknych jedwabiach, do których zresztą aurorka miała słabość odziedziczoną po matce.

Tego dnia, korzystając z faktu, że Kingsley postanowił popracować w samotności i wypuścił podwładnych do domu o zupełnie przyzwoitej godzinie, penetrowała zakamarki Harrodsa w poszukiwaniu odpowiedniej kreacji na rychły ślub Lucy i Syriusza. Może pannie młodej nie zależało na odpowiednim wyglądzie, ale przyszłej druhnie i owszem. Tym bardziej, że naprawdę miała niewiele okazji do występów w pełnej gali.

Może kupiłabym sobie taką? — zastanawiała się, podziwiając różową obcisłą suknię wywieszoną na wystawie jednego z butików. — Do tego wysoko upięte ciemne włosy. Marzenie. — Dziewczyna uśmiechnęła się do swoich wyobrażeń. — Taaa, ale musiałabym uważać, żeby nie połamać sobie nóg na obcasach. — Błyskawicznie wróciła na ziemię.

Cóż jednak szkodzi pooglądać i poprzymierzać?

Weszła do sklepu i już po wstępnym rekonesansie doszła do wniosku, że chyba znajduje się w sukienkowym raju: kreacje długie, krótkie, przezroczyste, wydekoltowane, zapięte pod szyje — do wyboru, do koloru. Tonks najchętniej przymierzyłaby wszystkie po kolei.

— Czym mogę służyć? — Młoda ekspedientka w firmowym uniformie spoglądała na nią wyczekująco.

— Potrzebna mi sukienka — powiedziała szybko aurorka.

— Na jaką okazję? — zainteresowała się profesjonalnie dziewczyna.

— Na ślub. Mam być druhną.

— Czy panna młoda ustaliła kolor?

— Mam być jedyną druhną — uśmiechnęła się Tonks — I Lucy... To jest panna młoda zostawiła mi wolną rękę.

— Do pani fryzury pasowałby raczej jakiś ciemny kolor. — Ekspedientka z zakłopotaniem przyglądała się wystrzępionym różowym kosmykom klientki.

— Och, kolor włosów to najmniejszy problem. — Aurorka uspokoiła ją gestem. — Mogę go zmienić w każdej chwili.

— W takim razie poszukamy czegoś odpowiedniego.

Po kilku minutach Tonks zamknęła się w przymierzalni z całym naręczem różnokolorowych kreacji.

Zrzuciła spodnie i bluzkę i założyła pierwszą suknię: granatową, obcisłą i bardzo wydekoltowaną.

Do tej mam za mały biust — pomyślała w pierwszej chwili z żalem. — Ale w sumie to przecież żaden problem.

Jedna chwila i piersi powiększyły się do wymaganego rozmiaru. Nimfadora obejrzała się w lustrze z zadowoleniem i sięgnęła po krótki żakiecik.

Całość wyglądała bardzo elegancko, ale jakoś tak za poważnie. Dziewczyna nie najlepiej czuła się w tym stroju. Zdjęła więc szybko sukienkę i sięgnęła po następną — karminową, bardzo dopasowaną w talii i rozszerzaną ku dołowi. Żeby uzyskać odpowiedni efekt Tonks musiała zmienić kolor włosów na klasyczną blackowską czerń. Efekt był całkiem zadowalający, ale aurorka wciąż miała wrażenie, że to jeszcze nie to. Przymierzyła więc kolejno kilka innych strojów, dla zabawy przyjmując czasem postacie znanych mugolskich modelek, w tym Naomi Campbell.

Wreszcie sięgnęła po jedwabną kreację w szmaragdowym kolorze z gorsecikiem wykończonym czarną lamówką. I prawdę powiedziawszy, ta sukienka spodobała jej się najbardziej. Odpowiadała jej długość tuż przed kolana (swoim nogom, nawet w oryginale, aurorka nie miała nic do zarzucenia) i kolor, który sprawiał, że jej szare oczy wydawały się zielone. No i gorset tak ładnie podkreślał talię.

— Muszę obejrzeć to dokładniej — powiedziała do siebie Tonks, odsunęła zasłonkę przebieralni i wyszła na zewnątrz, w ostatniej chwili zmieniając kolor włosów z powrotem na różowy. Kilkakrotnie obróciła się dookoła i z zadowoleniem spojrzała w zajmujące całą ścianę kryształowe lustro.

— Pięknie pani wygląda — stwierdziła z entuzjazmem ekspedientka, a aurorka z pewnym zawstydzeniem stwierdziła, że wzbudziła zainteresowanie nie tylko personelu. Wysoki blondyn, który w męskim dziale wybierał koszule, wpatrywał się w nią z trudnym do ukrycia zachwytem.

Tonks, która miała świetną pamięć wzrokową, rozpoznała go natychmiast. To był ten przystojny Amerykanin, którego miesiąc temu Lawrance w wielkiej tajemnicy zatrzymał i przywiózł na przesłuchanie, a Kingsley wypuścił, gdy tylko dowiedział się o sprawie. Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyła się dowiedzieć, o co szło.

— Dzień dobry — powiedziała, podchodząc do mężczyzny. — My się chyba znamy?

Amerykanin momentalnie zbladł i cofnął się o krok. Był tak zmieszany, jakby Tonks przyłapała go na czymś karygodnym. Przez długą chwilę wpatrywał się w nią bez słowa. Wyglądało, że podejmuje jakąś niezwykle trudną decyzję. Aurorka, patrząc na niego, też poczuła się nieswojo. Już miała odejść, gdy mężczyzna wreszcie odprężył się, uśmiechnął, demonstrując śnieżnobiałe zęby i powiedział:

— Oczywiście, że się znamy. Choć to były mało sprzyjające okoliczności. Ale może da się to naprawić?

Tonks natychmiast odwzajemniła uśmiech i wyciągnęła do niego rękę, którą on mocno uścisnął. Naprawdę był sympatyczny i miał taki uroczy miękki akcent.

— John Barret — przedstawił się.

— Tonks.

— Pięknie wyglądasz w tej sukni — powiedział, jeszcze raz obrzucając ją zachwyconym spojrzeniem. — Na jaką to okazję?

— Na ślub — odparła aurorka.

— Twój? — zainteresował się natychmiast.

— Nie, nie mój — odpowiedziała równie szybko. — Kuzyna i przyjaciółki. Mam być druhną.

— O, to niewątpliwie zaćmisz pannę młodą.

— Niemożliwe. — Pokręciła głową mile połechtana komplementem. — To mi się nie uda. Ona jest naprawdę piękna.

— Chyba ci nie wierzę — zapewnił tak żarliwie, że Tonks, ku swojej rozpaczy, poczuła, że się rumieni.

— To miłe z twojej strony — powiedziała, spuszczając oczy.

— Może napilibyśmy się kawy? — spytał. — Wybieranie wieczorowej kreacji musi być chyba dosyć męczące?

— Nie. — Pokręciła głową z uśmiechem. — To czysta przyjemność, ale kawy chętnie się napiję. Mam za sobą ciężki dzień — dodała wyjaśniająco.

— Tu zaraz za rogiem jest taka przyjemna kawiarnia. Moglibyśmy tam pójść.

— Dobrze — zgodziła się z entuzjazmem. — Ale najpierw się przebiorę i zapłacę za tę kieckę — po raz setny dziękowała w myślach ojcu za mugolską kartę kredytową, którą jej sprawił na dwudzieste urodziny.

Tak, chciała kupić tę sukienkę, bo miała wrażenie, że szmaragdowy ciuszek za połowę miesięcznych poborów, przyniesie jej szczęście.

A może już przyniósł?

2.

Zimno.

Lucy otworzyła oczy, ale szybko je zmrużyła, chcąc uniknąć rażącego światła dnia. Wieczorem znowu zapomniała zaciągnąć zasłony.

Poprawiła poduszkę i naciągnęła na siebie kołdrę, wzdrygając się na widok wyhaftowanych na powłoczkach węży. Minęło już kilka miesięcy od kiedy zaczęła bywać tu regularnie, a wciąż nie mogła się do nich przyzwyczaić. Budziły w niej trudny do sprecyzowania lęk, dokładnie taki sam, jaki odczuwała zawsze na widok portretu lady Black. Tuż po przeprowadzce myślała o tym, żeby wyrzucić tę pościel i kupić nową, ale... Nie czuła się tu gospodynią. I pewnie nigdy się nie poczuje.

Syriusza nie było w sypialni, ale szum wody dochodzący zza niedomkniętych drzwi łazienki dokładnie wskazywał, gdzie można go znaleźć. To był chyba skutek pobytu w Azkabanie, ale jej narzeczony kąpał się co najmniej trzy razy dziennie.

W łazience zrobiło się cicho, więc Lucy szybkim ruchem naciągnęła kołdrę na głowę i zamknęła oczy. Nie, nie chciało się jej spać, ale nie miała ochoty rozmawiać teraz z Syriuszem.

Nie miała też ochoty na żadne poranne czułości, które narzeczony tak bardzo lubił.

Ze wszystkimi konsekwencjami.

Łatwo było powiedzieć. Niektóre strony wspólnego życia były dla niej niezwykle trudne do zniesienia.

Seks...

Kiedy pierwszy raz przespała się z Syriuszem, nie miała żadnych oporów. Co więcej — chciała tego i nawet sprawiło jej to przyjemność. Dlatego, że nie była całkiem trzeźwa. Poza tym wtedy wydawało się jej jeszcze, że może go znowu pokochać.

Ale później...

Co prawda, Syriusz naprawdę jej się podobał i mogłaby żyć z nim nawet przez lata. W końcu wiele razy chodziła do łóżka z mężczyznami, których lubiła albo którzy ją fizycznie pociągali, albo po prostu znaleźli się w pobliżu, gdy była pijana.

Ale tak było kiedyś…

Teraz zmuszała się do sypiania z jednym mężczyzną, myślami będąc przy drugim. Kochając się z Syriuszem, zamykała oczy i marzyła o tym, żeby dotykały jej inne dłonie i całowały inne usta.

Jeśli chciała mieć cokolwiek z seksu z narzeczonym to, nauczona poprzednim doświadczeniem, musiała wypić przynajmniej kieliszek mocnego alkoholu. To pozwalało jej na kilka chwil oszukać zmysły. Mogła wierzyć, że czas znowu się cofnął, i że jest tak, jak było przed laty.

I pomyśleć, że kiedyś piła, żeby w ramionach innych mężczyzn nie myśleć o Syriuszu... Cóż za ironia losu.

Kiedy trzeźwiała, miała podły nastrój i czuła do siebie niewyobrażalny wstręt. Wiedziała, że to, co robi jest obrzydliwe. Miała też świadomość, że na dłuższą metę nie może tego ciągnąć: nie chciała uzależnić się od alkoholu.

Inna sprawa, że z Syriuszem też nie wszystko było w porządku. Azkaban prawie całkowicie zniszczył tę najintymniejszą sferę jego życia. Musiała być więc nie tylko namiętna, ale także wyrozumiała, cierpliwa, czuła i — nie daj Boże — nie pokazać po sobie, że coś nie gra, bo natychmiast wziąłby to do siebie.

Jeśli się nie pilnowała, wszystko kończyło się katastrofą, jego pijaństwem i jej starannie ukrywanym płaczem w poduszkę.

Następnym razem...

Nie mogła się oszukiwać, nie miała ochoty na żaden następny raz.

Nie chciała jego pieszczot i pocałunków.

Nie chciała wymówek ani żalów.

Najchętniej rzuciłaby wszystko i uciekła na koniec świata albo przynajmniej do Stanów. Zdawała sobie jednak sprawę, że czas ucieczek już minął.

Muszę zapomnieć o Kingsleyu... Muszę zapomnieć, bo inaczej nic się nie uda — pomyślała z rezygnacją.

Tylko, że to nie było takie łatwe.

Miłość przyszła, gdy się jej zupełnie nie spodziewała, kiedy robiła wszystko, żeby znaleźć w sobie choć odrobinę uczucia do dawnego chłopaka.

Zapomnieć. I niech on też zapomni.

Tylko Syriusz...

Drzwi skrzypnęły. Zacisnęła powieki jeszcze mocniej i starała się oddychać równomiernie.

*

Za oknem zapadły egipskie ciemności, a padający od kilku godzin deszcz stukał o parapet w równomierny, uspokajający sposób.

Lucy kończyła właśnie makijaż. Nieubłaganie zbliżała się godzina rozpoczęcia zebrania Zakonu, więc musiała wyglądać na to, kim, mimo wytrwałych starań nie była, czyli na szczęśliwą i zakochaną narzeczoną.

W zasadzie nie wiedziała, po co ma iść na to spotkanie. Co prawda, formalnie należała do Zakonu, ale nie robiła nic konkretnego. Poważnie podejrzewała, że jej jedyne i podstawowe zadanie to troszczenie się o dobre samopoczucie Syriusza. Poza tym, Dumbledore chyba uważał, że skoro bywała tak często na Grimmauld Place i, siłą rzeczy, miała dostęp do wielu tajnych informacji, to lepiej, żeby była zaprzysiężona.

Znowu muszę robić dobrą minę do złej gry — pomyślała. — Muszę tam iść z Syriuszem.

On bardzo lubił te spotkania, ruch i głośny tłum ludzi przewijających się przez jego ponury dom. To dawało mu nie tylko rozrywkę, możliwość oderwania się od ponurych wspomnień, ale także wrażenie uczestnictwa w czymś ważnym. Choć na chwilę mógł zapomnieć o przymusowej bezczynności.

Ciekawe, czy Kingsley przyjdzie?

Natychmiast zganiła się za tę myśl i spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma. Powinna się więc pospieszyć. Otworzyła kosmetyczkę i sięgnęła po szminkę. Ku swojemu zdziwieniu natrafiła palcem na małe kółko.

Merlinie, pierścionek... Zupełnie o nim zapomniałam.

Szybko wyciągnęła klejnocik i przyjrzała mu się uważnie. Wyglądał dokładnie tak samo, jak kilkanaście tygodni temu. Oczko nadal spowijała mleczna mgła i Lucy wiedziała świetnie, że ta mgła nigdy się nie rozwieje.

Nigdy... Nawet jeśli Syriusz wręczy go jej piętnaście razy.

Kiedy? Kiedy skończyło się to, co było między nimi?

Czy już w dniu jego aresztowania?

Czy może na moście brooklińskim w Wigilię 1984 roku?

A może wtedy w Hogsmeade, kiedy poznała Kingsleya?

Nie potrafiła tego precyzyjnie określić. W zasadzie nawet nie musiała tego robić, bo to przecież niczego nie zmieni.

Z trudem powstrzymując łzy, schowała pierścionek z powrotem do kosmetyczki i pomyślała, że w zasadzie, w ogóle nie powinna go nosić przy sobie. Przypominał o przeszłości niczym najgorszy wyrzut sumienia.

Starając się opanować drżenie dłoni, dokończyła makijaż, przeczesała palcami włosy i sięgnęła po wełniany sweter. W tym domu było potwornie zimno, a ona od kilku tygodni nie mogła się pozbyć uporczywego przeziębienia.

Wyszła z pokoju i, mocno trzymając się poręczy, zeszła na parter. Zatrzymała się na dole schodów, nasłuchując. Gwar rozmów był bardzo wyraźny. Oznaczało to, że większość uczestników zebrania już przybyła. Lucy przywołała na twarz uśmiech i z pewnym ociąganiem zeszła do kuchni, kolejno witając znajomych i szukając wzrokiem Syriusza. Wiedziała, że zdaniem wszystkich zebranych, jej miejsce jest przy jego boku.

Na zawsze.

Stał w kącie i półgłosem rozmawiał z Lupinem. Nie rozglądając się dookoła, podeszła do niego. Przywitał ją uśmiechem, a Remus skinieniem głowy i obaj natychmiast powrócili do przerwanej konwersacji, z której zdołała wyłapać tylko kilka pojedynczych słów. Tonks tego dnia była nieobecna, a nikt inny nie zwracał na nią uwagi, więc usiadła na krześle pod ścianą, rozejrzała się po sali i żeby się czymś zająć, zaczęła w myślach liczyć przybyłych. Naliczyła już prawie dwadzieścia osób, kiedy wszedł Kingsley.

Na jego widok serce zabiło jej tak mocno, że odruchowo przycisnęła dłoń do piersi.

Tylko że... auror nie przyszedł sam.

Obok niego stała osoba, którą świetnie znała, choć nigdy wcześniej nie widywała jej na spotkaniach.

Avice Lea? Skąd ona się tu wzięła? Od kiedy należała do Zakonu? Coś przegapiłam?

Tymczasem Kingsley i antykwariuszka, witając się ze znajomymi, przeszli przez kuchnię i zatrzymali się dokładnie naprzeciwko Lucy. Auror był tak pochłonięty rozmową ze swoją towarzyszką, że nawet na nią nie spojrzał. Prawdę powiedziawszy, on zupełnie nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Uśmiechał się tylko do tej kobiety, tylko na nią patrzył, a w pewnej chwili pieszczotliwym gestem zdjął jakiś pyłek z rękawa jej szaty.

Avice też sprawiała wrażenie, jakby nie dostrzegała nikogo ani niczego poza towarzyszącym jej mężczyzną. Coś mu tam opowiadała zaaferowana, a w końcu wyciągnęła z kieszeni szaty książkę i oboje zaczęli ją przeglądać, stojąc się przy tym bardzo blisko siebie.

Za blisko!

W pierwszym momencie Lucy pomyślała, że nie zniesie tego widoku, że zaraz zemdleje, ale już po chwili poczuła narastającą wściekłość. Chciała wstać z krzesła i pokazać tej kobiecie, gdzie jest jej miejsce.

Stop!

Z trudem oderwała wzrok od zajętej sobą pary, bo za wszelką cenę musiała się opanować. Jeszcze tylko brakowało...

Syriusz coś do niej mówił, Minerwa McGonagall o coś pytała... Ona przytakiwała, zupełnie nie wiedząc, o co im chodzi. Nie docierało do niej też nic z tego, co mówił, przybyły w międzyczasie, Dumbledore ani Snape, który zabrał głos po dyrektorze.

Lucy widziała tylko ciemną, krótko ostrzyżoną głowę tej kobiety pochyloną w stronę Kingsleya, jej dłoń na jego ramieniu. I uśmiech aurora. I ciepłe spojrzenia, jakie rzucał na antykwariuszkę.

Czy na mnie też kiedyś tak patrzył? Czy już... — Mocno zacisnęła pięści.

Sama nie wiedziała, jakim cudem udało jej się dotrwać do końca zebrania. Nie pamiętała z niego ani słowa, nie miała pojęcia, co się w ogóle działo.

Znowu rozległ się gwar głośnych rozmów. Zakonnicy wstawali ze swoich miejsc. W tym całym zamieszaniu Syriusz gdzieś się zagubił. Widziała go chyba z Charliem Weasleyem, ale wcale nie była tego pewna.

Ostatkiem sił podniosła się z krzesła i starając się zachować obojętny wyraz twarzy, wyszła z kuchni.

Marzyła tylko o tym, żeby dotrzeć do sypialni i zamknąć się w niej samotnie na cztery spusty. Nie chciała z nikim rozmawiać, nie chciała żeby ktokolwiek na nią patrzył.

Nie zniosę tego!

Jeszcze tylko kilka kroków.

Jeszcze tylko schody.

— Lucy!

Kingsley…

Zatrzymała się w miejscu, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, zrobiła krok do tyłu i całym ciężarem oparła o ścianę. Na widok aurora czuła jednocześnie radość, zdenerwowanie i okropny ból. To wszystko sprawiało, że chyba nie ustałaby o własnych siłach.

Szedł ku niej niespiesznie, a ona nie mogła oderwać od niego wzroku.

Traciła go.

— Przepraszam, że cię niepokoję — powiedział to jakoś tak oficjalnie. Już dawno nie zwracał się do niej w taki sposób.

— Słucham? — spytała, siląc się na obojętność, mimo że miała ochotę rzucić mu się z płaczem na szyję.

— Wiem, że to niezręczna sytuacja, ale moja córka prosiła… Obiecałem jej. — Sięgnął do kieszeni szaty.

Zupełnie nie rozumiała, o co mu chodzi.

— To prezent od niej dla ciebie. Na Święta. — Podał jej niewielką szarą kopertę, na której równym pismem wypisane było jej imię i nazwisko.

— Dziękuję — uśmiechnęła się na wspomnienie małej Betsy. Zaczynała się uspokajać.

Wydawało mi się. Tylko wydawało...

Nagle zza załomu korytarza wyłoniła się Avice. Z uprzejmym uśmiechem skinęła Lucy głową i spojrzała na Kingsleya.

— King, bardzo przepraszam, że ci przeszkadzam, ale rezerwacja nam przepadnie — powiedziała.

— Już idę. — Auror odwzajemnił uśmiech antykwariuszki, a Lucy w tym momencie poczuła żądzę mordu. — Do widzenia. — Ukłonił się uprzejmie i odszedł.

Odruchowo włożyła kopertę do kieszeni.

Odszedł…

*

Wpadła do łazienki, zamykając za sobą drzwi z głośnym trzaskiem i natychmiast do oporu rozkręciła kurki z wodą. Za nic nie przypomniałaby sobie teraz zaklęcia wygłuszającego, a nie chciała, żeby ktokolwiek słyszał, że płacze. Bo o tym, że nie uda jej się powstrzymać łez, wiedziała aż za dobrze.

Łkając głośno, osunęła się na posadzkę i skuliła w kącie, obejmując kolana ramionami. Czuła ciągnący od podłogi przeraźliwy chłód i pulsowanie krwi w skroniach. Miała wrażenie, że za chwilę pęknie jej głowa.

Boże…

Straciła coś najważniejszego.

Nie umiała tego docenić, nie umiała o to zadbać.

Straciła ukochanego mężczyznę.

I nigdy już go nie odzyska.

Nie ma prawa nawet próbować. Nie ma prawa o niego walczyć.

Kiedy to do niej dotarło, zapragnęła umrzeć albo przynajmniej oszaleć. Po to, żeby w końcu nie myśleć o niczym, żeby niczego nie czuć. Ale gdzieś tam, w środku, w niej czaił się bunt i złość.

Dlaczego Kingsley to zrobił?! I co chciał jej pokazać? Co udowodnić?

Że nie jest jedyna na świecie? Że nie można z nim igrać bezkarnie?

Myślała, że jest inny. Że przynajmniej on nigdy nie sprawi jej bólu.

Wtuliła twarz w ramiona, wciąż pochlipując żałośnie. Siedziała tak kilka minut, a może kilkanaście. Zupełnie straciła poczucie czasu.

Para unosząca się nad wciąż płynącą wodą sprawiła, że zrobiło się jej duszno. Z trudem łapała oddech.

Wolno podniosła się z podłogi, zakręciła kran, a potem wytarła lustro. Żeby nie upaść, mocno uchwyciła się krawędzi umywalki i popatrzyła na swoją zapłakana twarz.

Znowu. Zapuchnięte oczy, pogryzione do krwi usta, zaczerwieniona cera.

Znowu.

Miała ochotę, żeby tak jak kiedyś stłuc taflę, zrzucić wszystko z półek, podeptać bez litości, ale zabrakło jej siły.

Uparcie wpatrywała się więc w swoje odbicie i czuła, że wycieka z niej cała energia, chęć do życia, wiara w sens własnych decyzji.

Opanuj się!

Musiała wykazać w końcu choć trochę rozsądku.

Nie mogła zachowywać się jak jakiś pieprzony pies ogrodnika. Przecież wybrała, podjęła decyzję. Błagała Kingsleya, żeby nie czekał, żeby ułożył sobie życie.

Tak będzie lepiej. Dla niego..

Dla niego...

Powtarzała to niczym mantrę, wpatrując się w lustro jeszcze przez kilka długich chwil.

Wreszcie trochę się uspokoiła. Odkręciła zimną wodę, aby umyć twarz. Potem sięgnęła po puder. Dużo to nie pomogło, ale w tym momencie było jej wszystko jedno.

Prawdę mówiąc, nic jej już nie obchodziło.

Wyszła z łazienki i usiadła na łóżku. Mocno przytuliła do siebie poduszkę i popatrzyła w okno.

Nic nie czuła.

Zupełnie nic.

*

Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że drgnęła przestraszona. W progu sypialni stał Syriusz.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że pił i to dużo. Chwiał się na nogach i patrzył na nią zamglonym wzrokiem. Spojrzała na niego obojętnie i pomyślała, że po raz pierwszy także jego stan absolutnie jej nie wzrusza. Najlepiej, gdyby mogła w ogóle z nim nie rozmawiać, nie chciała dać się wciągnąć w żadną dyskusję.

Jednak narzeczony najwyraźniej miał na ten temat inne zdanie. Podszedł bliżej, usiadł obok niej i chwycił ręką za podbródek tak, że musiała patrzeć mu prosto w oczy.

Owionęła ją woń alkoholu. Lucy spróbowała odwrócić głowę, żeby nie czuć tego paskudnego zapachu, który kojarzył się jej wyłącznie z najgorszymi chwilami w życiu. Nie chciała też, żeby Syriusz widział jej zapłakaną twarz. Ale on najwyraźniej nie dostrzegał jej stanu, nurtowało go coś zupełnie innego.

— Patrz na mnie — zażądał bełkotliwie.

— Co się stało? — spytała obojętnym tonem.

— Czego chciał od ciebie ten pieprzony hycel?

— Kto? — Udała zdziwienie, mimo że świetnie wiedziała, o kogo mu chodzi. Stan otępienia zaczął ją opuszczać, ustępując miejsca bezsilnej wściekłości. Przeklęła w myślach Charliego Weasleya, który ciągle namawiał Syriusza do picia. W porządku, on miał dobrą zabawę, Syriusz złudną chwilę zapomnienia, a tylko ona musiała później ponosić konsekwencje ich libacji. I żeby było to tylko sprzątanie łazienki…

— Shacklebolt. — Syriusz włożył w to jedno słowo tyle nienawiści, że mimowolnie zadrżała. Bała się o Kingsleya. Niezależnie od tego, co się tego dnia wydarzyło, bała się o niego straszliwie. — Czego od ciebie chciał?

— Nic ważnego. — Wzruszyła ramionami, rozpaczliwie siląc się na spokój. Wolała nie rozdrażniać Syriusza jeszcze bardziej. Nie chciała dawać mu pretekstu do awantury.

— Namawia cię, żebyś mnie zostawiła? — Narzeczony nadal drążył temat, mocno zaciskając dłoń na jej przedramieniu. Zabolało.

— Syriusz… — zaczęła cicho.

— I co? Pójdziesz sobie? Uciekniesz? Tak jak wtedy?

A więc ta drzazga wciąż w nim tkwiła? Wciąż, mimo deklaracji, nie umiał jej wybaczyć, zapomnieć. Przeżywał to na nowo i na nowo.

— Syriusz…

— Posłuchaj. — Wpatrzył się w jej twarz. — Zabiję skurwiela! Przy pierwszej okazji! Zabiję... — głos przeszedł w przenikliwy szept.

Widziała nieprzytomne spojrzenie narzeczonego i tym razem bez zastrzeżeń wierzyła w jego słowa. W stanie silnego wzburzenia i po alkoholu mógł kompletnie stracić panowanie nad sobą i zrobić coś strasznego, nieodwracalnego. Gdzieś tam, w środku poczuła nieznośny chłód. I przerażenie.

— Przestań opowiadać głupstwa — powiedziała tak łagodnie, jakby się zwracała do małego dziecka. — Shacklebolt to dla mnie zupełnie obcy człowiek.

*

Od kilku bezsennych godzin wpatrywała się w ciemność.

Miała wrażenie, że wszystko wokół jest ciemnością. Że wpadła w otchłań bez dna, z której już nigdy się nie wydostanie.

Znowu myślała o Kingsleyu, bo te myśli były trudniejsze do opanowania, niż jej się po południu wydawało.

Boże, gdyby mogła postąpić tak, jak dyktowało jej serce, poszłaby do niego i powiedziała, że chce z nim być. I tylko z nim.

Ale gdyby nawet się na to zdecydowała, to jest już za późno. On znalazł swoje szczęście. I dobrze wybrał.

Naprawdę dobrze.

Przeklęta Avice!

Syriusz zachrapał lekko. Lucy przez chwilę leżała bez ruchu, nasłuchując. Wyglądało na to, że wreszcie zasnął na dobre. Bogu dzięki... Może tym razem się nie obudzi, kiedy będzie próbowała wstać. Musiała to zrobić, musiała pobyć sama. Koniecznie.

Wstrzymując oddech, najostrożniej jak się dało, wysunęła się spod kołdry. Starała się poruszać bezszelestnie. Drżącymi rękami sięgnęła po szlafrok i po sweter. Wyszła z sypialni, zamykając za sobą cicho drzwi, a potem zeszła na dół i skierowała się do kuchni.

Może gorąca herbata i chwila samotności zdołają ją choć trochę uspokoić?

Incendio! — Ogień natychmiast zapłonął w kominie, a Lucy sięgnęła po czajnik. Napełniła go wodą, odsunęła jedną fajerkę i precyzyjnie ustawiła naczynie. Jeszcze chwilę nie ruszała się z miejsca, delektując się ciepłem, którego tak bardzo brakowało w tym domu, i starając się nie myśleć o niczym.

Absolutnie o niczym... Tak się jednak składało, że znowu nie myślała o Kingsleyu.

STOP!

Rozgrzała się na tyle, że wreszcie mogła ściągnąć sweter. Kiedy go składała, żeby powiesić na poręczy krzesła, wśród warstw wełny coś zaszeleściło.

Co u diabła?— pomyślała zaskoczona. — Prezent od Betsy — przypomniała sobie wreszcie.

Szybko wysupłała z kieszeni złożoną kopertę i rozdarła ją jednym ruchem.

W środku znajdował się kolorowy obrazek — niezgrabna chuda postać z dużą głową i sterczącymi włosami. I podpis wykonany niewątpliwie ręką pięciolatki — ciocia Lucy.

A więc sama o tym nie wiedząc, została ciotką córki Kingsleya. Po raz kolejny tego dnia czuła pieczenie pod powiekami.

Nigdy wcześniej nie dostała takiego prezentu od żadnego dziecka. Nigdy.

Nawet nie próbowała powstrzymywać łez. Ale i tym razem płacz nie przyniósł jej ulgi.

*

Obudziła się, bo ktoś delikatnie głaskał ją po ręce. Z trudem otworzyła zapuchnięte oczy. Czuła, że ścierpł jej kark i ramiona.

Nad nią stał Syriusz i przyglądał się jej z niepokojem. Był blady, nieco potargany, ale zupełnie trzeźwy.

— O, Boże — powiedziała, tłumiąc ziewnięcie. — Przyszłam na herbatę i zasnęłam.

Wciąż patrzył na nią bez słowa, wreszcie pochylił się i ostrożnie wziął ją na ręce.

— Co robisz? — zapytała z niepokojem.

— Powinnaś się położyć — wyszeptał z czułością, przytulając policzek do jej czoła. — Jesteś przeziębiona.

Nie odpowiedziała, tylko położyła głowę na jego ramieniu.

Bez żadnego wysiłku zaniósł ją do sypialni, ostrożnie położył na łóżku i okrył kołdrą. Czynił to wszystko z taką troską, że zrobiło się jej trochę lżej na sercu.

Boże, ileż byłoby jej łatwiej, gdyby zawsze tak się zachowywał. Nie wątpiłaby w sens swojej decyzji.

Szkoda, że takie chwile zdarzały się rzadko. A od kiedy tu zamieszkali, prawie wcale.

— Lucy. — Usiadł koło niej, wziął ją za rękę i pocałował.

— Tak? — Spojrzała na niego z obawą. Odzwyczaiła się od takiej atencji z jego strony. Ostatni raz... Ostatni raz był dla niej taki miły w dniu oświadczyn.

— Lucy, przepraszam — powiedział, mocno ściskając jej dłoń. — Zachowałem się wczoraj… Ostatnio zachowuję się jak idiota.

— Przestań…

— Nie zaprzeczaj — podniósł nieco głos. — Ale to ten… Ten dom. Wariuję tu. Czasem myślę, że jestem takim samym draniem jak cała reszta mojej rodziny. To ten dom — powtórzył żarliwie — Wierzysz mi?

Zrozumiała, że on sam wierzy w to święcie.

Że już zawsze za swoje błędy będzie obwiniał wszystkich i wszystko dookoła, ale nie siebie.

Że sam nie potrafi wziąć odpowiedzialności za to, co robi.

— Wierzysz mi? — powtórzył z obawą.

— Wierzę. — Podniosła rękę i ostrożnie dotknęła szorstkiego policzka.

3.

Nieuchronnie zbliżały się Święta i chyba cały świat uparł się, żeby o nich przypominać. Nie dość, że wszystkie wystawy w mieście pękały od choinek, Mikołajów i reniferów, to na dodatek pogoda była wręcz bajkowa — lekki mróz i pierzynka śniegu okrywająca miasto.

Święta...

Lucy siedziała w salonie domu Potterów i starannie pakowała prezenty. Zebrało się ich całkiem sporo, bo w tym roku, oprócz Harry'ego, miała do obdarowania liczną grupę przyjaciół.

Co prawda, czasem miała wątpliwości, czy ktoś tak naprawdę darzy ją prawdziwą przyjaźnią, ale postanowiła się nad tym zbytnio nie zastanawiać. W jej przypadku, nadmiar refleksji nie oznaczał niczego dobrego.

Już prawie koniec.

Do zapakowania została tylko jedna paczka. W zasadzie...

Ostrożnie wzięła do ręki wyjątkowo pięknie wydany egzemplarz Cudownej podróży, który kupiła poprzedniego dnia z myślą o córce Kingsleya.

W zasadzie chyba nie powinna tego robić, nie powinna nic wysyłać Betsy, ale… Jakoś tak podświadomie czuła, że nie może zawieść tego dziecka, że musi się jakoś zrewanżować małej za tamten obrazek. Miała nadzieję, że auror nie będzie na nią za to zły. Teraz chyba Avice powinna dbać o lektury dziewczynki? W końcu zna się na tym świetnie.

Avice…

Na wspomnienie antykwariuszki znowu poczuła ból i złość. Opanowała się jednak szybko. Przecież już dawno doszła do wniosku, że nie ma prawa być na nią zła. Ani na Kingsleya.

Co robić? — rozejrzała się bezradnie po pokoju. W końcu jednak podjęła decyzję: — Dobrze, to będzie ostatni raz.

Wyciągnęła czystą kartkę i szybko, jakby bała się, że jeszcze zmieni zdanie, napisała:

Kingsley

Pozwalam sobie przesłać prezent dla Twojej córki. Jeśli uznasz to za stosowne, daj go jej — na Gwiazdkę i na pamiątkę.

Pozdrawiam i życzę Ci szczęścia

Lucy

Ledwo zdążyła zapakować książkę i starannie wypisać adres, rozległo się ciche pukanie i kuzynka Julia, nie czekając na zaproszenie, zajrzała do środka.

— Lucy, masz gościa — powiedziała.

— Kto przyszedł?

— Jak to, kto? Ja. — Do salonu dziarskim krokiem wmaszerowała Tonks.

Na jej widok Lucy odruchowo przykryła paczkę dla Betsy płachtą Proroka i wstała z miejsca.

— Dzień dobry. — Aurorka ucałowała ją w oba policzki, a potem szybkim ruchem rzuciła torbę na podłogę i opadła na fotel.

— Strasznie dawno cię nie widziałam. Nadal tyle pracy?

— Aha — mruknęła Nimfadora. — Robimy teraz zestawienia roczne. Według autorskiego projektu Kingsleya. Chyba nie muszę zapewniać, że są wyjątkowo dokładne.

— Nie musisz — uśmiechnęła się.

— Ten facet powinien się ożenić — perorowała tymczasem dziewczyna. Najwyraźniej była wściekła na szefa i musiała tę złość z siebie wyrzucić. — Samotność wyraźnie padła mu na mózg. Tylko jaka z nim wytrzyma? No fakt, jest przystojny. Ale to chyba jego jedyna zaleta.

Nieprawda — pomyślała odruchowo Lucy. — Jest jeszcze mądry, dobry i opiekuńczy. I ja bym...

Stop!!!

— Słyszałam… — zaczęła głośno. — Słyszałam, że on ma kogoś — naprawdę nie mogła się powstrzymać.

Musiała wiedzieć. Musiała pozbyć się ostatniej nadziei, ostatnich wątpliwości, które czaiły się jeszcze w jej głowie i nie pozwalały całkowicie zaakceptować obecnego stanu rzeczy.

— Słyszałam coś o nim i Avice Lea. Ale to chyba tylko plotki. Gdyby się zakochał, byłoby coś widać, nie? Wiesz. — Tonks nagle roześmiała się, jakby przypomniała sobie jakiś świetny dowcip. — Kiedyś myślałam, że on wystartuje do ciebie. Na szczęście zna swoje miejsce.

— Na szczęście — mruknęła Lucy bez cienia uśmiechu.

— Słuchaj, a w sumie, to ja jestem tu na jego rozkaz. Przecież inaczej nie wypuściłby mnie z biura tak wcześnie.

— Co się stało? — Serce zabiło jej mocniej.

— King kazał mi cię ostrzec. — Tonks poprawiła się na fotelu. — Wygląda na to, że Lawrance zamierza cię śledzić w Święta. Wymyślił, że w takim dniu będziesz chciała koniecznie spotkać się z Syriuszem. A ogon pójdzie za tobą jak po sznurku… Kingsley próbował mu to wyperswadować prośbą i groźbą, ale sama wiesz, jaki Lawrance jest uparty.

— Co mam robić? — Lucy bezradnie spojrzała na koleżankę. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby wystawiła Syriusza ministerialnym szpiclom.

— Nie powinnaś iść do Nory — powiedziała poważnie Tonks. — Wiem, że to przykre, ale posiedź lepiej w domu albo poszwendaj się po mieście. A może wpadnij do nas, co? — zaproponowała. — Cholera, to miała być wasza pierwsza wspólna Wigilia. Syriusz będzie wściekły.

— Harry też. Tak się cieszył, ale przecież nie mogę... Chyba, żebym poprosiła o przeniesienie Wieczerzy na Grimmauld Place.

— Przestań. — Wzdrygnęła się aurorka. — Tam można urządzić co najwyżej stypę. A właśnie — ożywiła się momentalnie. — Czy już wiadomo, gdzie będzie wasz ślub?

— W Chacie Dumbledora — wyjaśniła natychmiast Lucy. — To spokojne miejsce. Poza tym oboje je lubimy.

— Lucy — zaczęła Tonks trochę niepewnie. — A czy ewentualnie... czy ewentualnie mogłabym kogoś ze sobą przyprowadzić?

— Kogo? — Spojrzała na koleżankę z zainteresowaniem. Czyżby Nimfadora postanowiła w końcu ułożyć sobie życie?

— Znajomego. — Dziewczyna spuściła głowę jeszcze bardziej. — Jest fajny, wiesz?

— Nie wątpię. — Roześmiała się Lucy. — Jeśli chcesz, to go zabierz, ja nie mam nic przeciwko temu. Ale może spytaj jeszcze Syriusza. I dyrektora. W końcu musimy zachować jakąś konspirację.

— W porządku. — Ucieszyła się aurorka i szybko zerwała z miejsca. — No to lecę, bo inaczej do Sylwestra będę kończyć te zestawienia.

— Leć, a ja się zastanowię, co robić z tą Wigilią.

— Merlinie — westchnęła Tonks. — To musi się szybko wyjaśnić, bo inaczej oszalejecie oboje. Ale za to, jak już Syriusza uniewinnią, odbijecie sobie wszystko i naprawdę będziecie szczęśliwi.

— Będziemy — powtórzyła cicho Lucy, nie patrząc na koleżankę.

4.

Tonks wypiła łyk zimnej kawy i zerknęła na zegarek. Właśnie dochodziła ósma wieczorem. Aurorka przetarła zmęczone oczy wierzchem dłoni i zaklęła w duchu. Siedziała w pracy już prawie dwanaście godzin i wyglądało na to, że posiedzi jeszcze ze dwie. Nad tym przeklętym rocznym zestawieniem.

Wszyscy inni poszli już do domu, nawet ten sadysta, Kingsley, przypomniał sobie, że ma dziecko, któremu w końcu wypadałoby sprawić świąteczny prezent i zwinął żagle przed dwoma godzinami.

— Ciekawe, co kupi? — zastanowiła się głośno Tonks. — Pewnie praktyczny zestaw „Mała buchalterka" albo poradnik „Pierwsze zaklęcia inwentaryzacyjne".

Niech to jasna cholera! — z niechęcią popatrzyła na puste tabele, które musiała wypełnić i doszła do wniosku, że nigdy nie polubi prac biurowych.

*

O jedenastej wydała okrzyk triumfu i ulgi. Skończyła i na kilka dni miała święty spokój, bo wiedziała, że od stycznia wszystko zacznie się od nowa.

Starannie zebrała wszystkie dokumenty, ułożyła je w mniej więcej zgrabny stosik i tak, jak to było ustalone, poszła je zostawić na biurku Kingsleya.

Kiedy zaś na nie spojrzała, aż podniosła brwi ze zdumienia. Blat, który po wyjściu szefa zawsze, ale to zawsze był pusty, tym razem przedstawiał sobą zgoła niecodzienny widok. Piętrzyły się na nim stosy papierów, walały się jakieś teczki i segregatory.

— Rozchorował się, czy co?

Fakt, od jakiegoś czasu Shacklebolt zachowywał się dziwnie, bywał rozkojarzony i podenerwowany, ale żeby zapomniał się do tego stopnia?

No, no — Tonks pokręciła głową. — Może on się rzeczywiście zakochał? I te plotki to prawda?

Jedną ręką przyciskała do piersi swoje zestawienia, a drugą próbowała zrobić dla nich miejsce na biurku. Starała się zachować ostrożność, ale tych wszystkich dokumentów było strasznie dużo. Wystarczył jeden nieskoordynowany ruch i akta z cichym szelestem posypały się na podłogę.

— Cholera jasna! — zaklęła aurorka i bezradnie popatrzyła na pobojowisko.

Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko zrobić z tym porządek. Nie chciało jej się wracać po różdżkę, wiec troskliwie położyła swoje rzeczy na krześle i zanurkowała pod biurko.

Merlinie, ależ tego było! Prawie po omacku zbierała papiery i pergaminy. Gdy już odnalazła wszystkie, wygładziła je i zaczęła się zastanawiać, w jakiej kolejności je ułożyć.

Co to w ogóle jest?

Mrużąc oczy z powodu marnego światła, zerknęła do pierwszej z brzegu teczki i przeczytała:

Lucy Helen Potter, urodzona 14 września 1963 roku w Londynie, córka...

A niech to, teczka Lucy! Po co Kingsley ją tu trzyma?

Tonks rozejrzała się bezradnie po pokoju. Ciekawość walczyła w niej z poczuciem obowiązku. Wreszcie zgubna pokusa zwyciężyła. Dziewczyna klapnęła na podłogę obok biurka i rozpoczęła oględziny. Cóż, nigdy wcześniej nie widziała teczki przyjaciółki, czasem tylko wyobrażała sobie, co aurorzy i policjanci mogli w tych aktach nawypisywać.

Wolno przekładała kolejne arkusze. Znalazła między innymi mocno niekompletny życiorys Lucy oraz dokumenty sygnowane przez starego Croucha i jednoznacznie stwierdzające współudział Lucy w spisku na życie brata i jego rodziny.

— Paranoja — wyszeptała ze zgrozą Tonks. — W sumie dobrze zrobiła, że zwiała. Inaczej wsadziliby ją razem z Syriuszem.

Odkryła też zeznanie Dumbledore'a, który — jakby dla równowagi — zdecydowanie odrzucał możliwość współudziału Potterówny, a na dodatek stwierdzał, że nie ma pojęcia, gdzie ona przebywa.

— Choroba, dyrektor musiał ją jakoś chronić? Ale jak? I dlaczego?

W teczce były też nowsze dokumenty, z 1993 roku i późniejsze. Na przykład charakterystyka przyjaciółki pióra Edgara Lawrance'a:

Niewątpliwie inteligentna, ale uparta, kłamliwa i cwana

— O, tak — zachichotała Nimfadora. — Zwłaszcza kłamliwa.

Natrafiła jeszcze na notatkę Kingsleya, który kategorycznie stwierdzał, że Lucy Blair nie ma nic wspólnego ze sprawą Syriusza Blacka.

Miała już odłożyć papiery, gdy jej wzrok przykuło jedno nazwisko, zapisane ręką Lawrance'a na nieco pomiętej i podartej kartce.

— John Barett — przeczytała półgłosem.

O! A skąd on się tutaj wziął?

Na trzeciej randce zapytała go o to przesłuchanie w Ministerstwie. Kategorycznie stwierdził, że to była pomyłka. Nie miała powodu mu nie wierzyć. Teraz widać jednak, że zatrzymano go celowo. Po co?

John Barett.. Charłak... Urodzony... Studia w Yale...

Yale?

No tak, Yale...

Pewnie w takim razie był studentem Lucy. Kiedyś mówiła, że tam pracowała.

Nic dziwnego, że Lawrance tak ochoczo go zwinął z lotniska, w końcu pojawił się ktoś, kto spotkał Potterównę w Stanach i na dodatek miał powiązania z magicznym światem.

Tylko, że najwyraźniej i tym razem szanowny inspektor zawiódł się w swych rachubach.

5.

Samotne spędzanie Wigilii nie jest najprzyjemniejszą rzeczą na świecie. Ale świadomość, że oddało się bliskiego człowieka w ręce aurorów, mogła być jeszcze gorsza. Dlatego Lucy nie zdecydowała się iść do Nory. I nawet Syriusz, mimo iż bardzo niezadowolony, musiał zaakceptować jej decyzję.

W zamyśleniu wpatrywała się w światła świeczek migające na choince i próbowała sobie wyobrazić Wieczerzę, na którą nie dane jej było dotrzeć.

Ruch, śmiech, głośne śpiewy.

Prawdę mówiąc, wolała bardziej kameralne i mniej sformalizowane spotkania. I w sumie to nawet dobrze, że nie musiała wysłuchiwać życzeń, które nie miały szansy się spełnić.

Nie musiała też kłamać.

Brakowało jej tylko Harry'ego.

Podeszła do okna i spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Hen, wysoko, jasnym światłem świecił Syriusz. Odwróciła się gwałtownie. Nie mogła na niego patrzeć. To był kolejny wyrzut sumienia.

Nie wytrzymam!

Najchętniej wyszłaby z domu i powędrowała gdzieś przed siebie.

Nie musiałaby się nawet niczego bać, bo ogon poszedłby za nią. To pewnie byłoby dla niego nawet miłe urozmaicenie.

Tak, Kingsley dobrze rozgryzł Lawrance'a. Inspektor, zapewne za cichym pozwoleniem zwierzchników, znowu podjął własne działania. Dlatego Lucy miała towarzystwo od samego rana. Nawet teraz. ktoś czaił się za drzewem po drugiej stronie ulicy.

A może jednak zapewnić mu trochę rozrywki?

Tylko gdzie mogłaby iść?

Było takie jedno miejsce…

I ktoś, kogo chciałaby dziś spotkać.

Zamknęła oczy i przypomniała sobie ubiegłoroczną Wigilię. Widziała niewielki, świątecznie przystrojony dom w Yorku, mężczyznę, który robił wszystko, żeby ją tam zatrzymać. I jeszcze małą dziewczynkę.

To mógł być jej dom.

To mógł być jej mąż.

To mogło być jej dziecko.

Ale postanowiła inaczej, a mężczyzna w końcu uszanował jej decyzję i ułożył sobie życie po swojemu.

Po co więc do tego wracać? To chyba... Chyba przez ten świąteczny nastrój tak się rozkleiła.

Wszystko się skończyło.

— To dobrze. To naprawdę dobrze — powtórzyła pod nosem.

Jeszcze tylko dwa tygodnie i naprawdę będzie musiała w to uwierzyć.

6.

— I co? Pomogło? — spytała Avice. — Przydałam ci się na coś?

— Wygląda na to, że nie. — Kingsley, który do tej pory w milczeniu wpatrywał się w filiżankę ze stygnącą kawą, potarł ręką czoło.

Antykwariuszka nie skomentowała tej odpowiedzi, tylko odruchowo sięgnęła po kartkę i ołówek. Auror świetnie wiedział, że gospodyni zaraz zacznie rysować. Zawsze tak robiła, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiała.

— Pewnie myślisz, że jestem głupcem i że powinienem sobie dać z nią spokój — uważał, że jest jej winien wyjaśnienie. Prosząc ją o przysługę, nie powiedział prawie nic. — Nie zaprzeczaj. Dobrze cię znam. Ale widzisz, muszę próbować, dopóki jest jakakolwiek szansa. Bo mnie nie interesuje żadna inna kobieta. Tylko ta. Rozumiesz?

— A czy ty interesujesz ją? — spytała Avice, jakby od niechcenia kreśląc na papierze pierwszą linię.

— Tak. Jestem tego absolutnie pewny. Zresztą była o ciebie wściekle zazdrosna. — Zamilkł na wspomnienie zrozpaczonej twarzy Lucy. Cholera, nie powinien jej tego robić, ale... — Ona jest tak okropnie uparta — rzekł po chwili. — Pewnie teraz sobie wmawia, że miałem prawo związać się z kimś innym — dodał z goryczą. — Ty też tak uważasz? W końcu za nią nie przepadasz.

— Kingsley. — Antykwariuszka oderwała wzrok od swojego szkicu i spojrzała na niego poważnie. — Wiesz, że nigdy bym ci czegoś takiego nie powiedziała. To twoja sprawa i twoja decyzja.

— Dlatego nie zamierzam tego zostawić.

— Lucy była w Gryffindorze? — upewniła się Avice, sięgając po ołówek do cieniowania.

— Tak.

— To wiele tłumaczy. — Postać na rysunku niepokojąco zaczynała przypominać Severusa Snape'a.

— Oczywiście — potwierdził, wstając z krzesła. — Dlatego uważa, że musi tkwić przy Blacku. Na dodatek wszyscy dookoła utwierdzają ją w tym przekonaniu. Za mnie, niestety, nie czuje się odpowiedzialna — zawiesił głos, a po chwili dodał: — No, może odrobinę za Betsy. — Tak, o jego córce myślała niewątpliwie. Inaczej nie przysłałaby jej prezentu świątecznego. — Avice — spojrzał błagalnie na antykwariuszkę. — Co ja mam zrobić? Jakich argumentów użyć? Widzisz, przez nią posuwam się do rzeczy, których normalnie nigdy bym nie zrobił. Okłamałem ją, zepsułem jej święta...

Interlokutorka spojrzała na niego pytająco. Westchnął ciężko, a potem przyznał się z lekkim zawstydzeniem:

— Nie chciałem, żeby spędziła Wigilię z Blackiem. Normalnie nie mogłem znieść tej myśli. Ostrzegłem ją, że tego wieczora będzie śledzona. Tylko, że ten ogon... Ten ogon, to sam za nią posłałem.

— Miałaby prawo być na ciebie zła. — Gospodyni spojrzała na niego z dezaprobatą.

— Niech będzie. Trudno.

— Co zamierzasz?

— Nic mi nie doradzisz? — spytał z nadzieją. — Jesteś przecież kobietą. Mądrą kobietą.

— King — uśmiechnęła się rozbrajająco. — Nie ma czegoś takiego jak instrukcja obsługi kobiety. Choć na pewno większość mężczyzn uważa, że każdy sprzęt domowy powinien ją mieć. Ty znasz Lucy lepiej ode mnie. Sam powinieneś wiedzieć, czy jest jakaś szansa. A może po prostu nie dasz rady jej przekonać?

— Dam — powiedział z naciskiem. — Coś muszę wymyślić. I wymyślę. Wiesz — dodał prawie szeptem. — Nie będę przebierał w środkach. Niech mnie potem pośle do diabła, ale nie pozwolę jej zrobić tej głupoty. Najgorsze, że zostało tylko osiem dni...

Rozdział III

„It's a nice day for a white wedding”
Billy IdolI

styczeń 1996

1.

Severus Snape nie cierpiał domu przy Grimmauld Place. Świetnie wiedział, że nie jest odosobniony w swoich odczuciach. Większość osób — z samym pieprzonym właścicielem na czele — nie znosiła tej rudery.

Jednak uczucia mistrza eliksirów miały inne źródło, niż niechęć pozostałych członków Zakonu. Po prostu ta cholerna chałupa była symbolem wszystkiego, czego Severusowi brakowało przez całe życie, choć nie przyznałby się do tego nawet na torturach.

Prestiż.

Władza.

Wielowiekowa tradycja.

Spuścizna kilkudziesięciu pokoleń.

Rodzice Blacka roztrwonili to wszystko przez mrzonki, a sam Syriusz, który w swojej głupocie buntował się przeciwko wszystkim i wszystkiemu, nie umiał docenić dziedzictwa, które było jego udziałem. Nieuleczalny kretyn.

Severus zaklęciem otworzył drzwi, zastanawiając się, czy Dumbledore, z którym się tutaj umówił, zdążył już dotrzeć na miejsce. Przydałoby się, bo ostatnie, na co Snape miał teraz ochotę, to urocza pogawędka z gospodarzem.

W domu było pusto i wyglądało, że dyrektora jeszcze nie ma.

— Cholera — zaklął pod nosem Snape, zastanawiając się, czy nie zaczekać na starego czarodzieja na zewnątrz. Nie zdążył jeszcze podjąć ostatecznej decyzji, gdy z biblioteki wyłonił się Black we własnej osobie. O dziwo, całkiem trzeźwy.

— Po cholerę tu przylazłeś? — spytał bez żadnych wstępów, patrząc na Severusa ze wyraźną wrogością.

— Nie twój zasrany interes — odparował błyskawicznie.

— To mój zasrany dom — warknął Black. — I nie chcę cię tu widzieć.

— Dyrektor był? — Snape ostentacyjnie zignorował wypowiedź gospodarza.

— Nie było go i dziś nie będzie. Zmiana planów. Spieprzaj. — Syriusz odwrócił się, wyraźnie dając gościowi do zrozumienia, że audiencję uważa za zakończoną.

— Czyżbym przeszkadzał ci w polerowaniu wymęczonej w bojach różdżki — nie wytrzymał Severus. — Tylko do tego się nadajesz — dodał kpiąco. I z głęboką satysfakcją.

— Zamknij mordę, bo…

— Bo co? Co mi zrobisz? — spytał zaczepnie. — Do niczego się nie nadajesz — powtórzył i nagle go olśniło. Przypomniał sobie pewną sceną, której przypadkowym świadkiem był kilka tygodni temu. Postanowił więc wykorzystać to i uderzyć w najczulsze miejsce. — Nawet własnej kobiecie nie umiesz dogodzić.

— Ty gnido! — Black momentalnie zbladł z wściekłości i sięgnął po różdżkę.

Severus przezornie wyciągnął swoją i mrużąc oczy rzucił przygotowaną bombę:

— Gdybyś umiał, Shacklebolt nie musiałby się za ciebie wysilać wieczorami. Rogacz! — wręcz delektował się tym słowem. — Tak, rogacz. Tobie bardziej niż Potterowi pasowałoby to przezwisko.

— Milcz! — wrzasnął Black.. — Milcz i wynocha! Bo sam cię wykopię na ulicę!

Snape wzruszył ramionami, odwrócił się i z godnością opuścił nieprzyjazny dom, delektując się w myślach obrazem rozwścieczonej gęby gospodarza.

*

Syriusz rzucił różdżkę na stół i sięgnął do szafki po butelkę. Musiał się napić, bo tego, co przed chwilą usłyszał, nie potrafił znieść na trzeźwo.

Nie, nie wierzył w oszczerstwa Smarkerusa. Za dobrze go znał, żeby bezkrytycznie przyjmować jego słowa.

Ale...

Coś tu nie grało. A raczej grało aż za dobrze.

Dlaczego Snape wspomniał akurat Shacklebolta?

Dlaczego?

Może rzeczywiście o czymś wiedział? Coś widział?

Kurwa mać! — Syriusz nalał whisky do szklanki, wypił ją jednym haustem i skrzywił się, bo alkohol zapiekł go w gardle. — Kurwa mać!

Czy Lucy mogła... Czy mogłaby go oszukać? Czy mogłaby za jego plecami zadawać się z tym aurorskim śmieciem?

Na samą myśl o tym Black aż zatrząsł się z wściekłości. A kiedy jeszcze wyobraził sobie narzeczoną w ramionach aurora, poczuł żądzę mordu

— Zatłukę! — warknął, trzęsącą się ręką sięgając po butelkę z whisky.

Nie, to niemożliwe. Ona nie mogłaby... Nie Lucy! Nie moja Lucy…

A jeśli?

Dlaczego miała przed nim tyle tajemnic? Dlaczego nie chciała opowiadać o swojej przeszłości?

Czy byłaby zdolna do kłamstwa? I do zdrady?

Nie, tamta Lucy, którą kiedyś znał, na pewno nie. Ale przecież... przecież mogła się zmienić... Minęło wiele lat. Jego życie przez ten czas stało w miejscu, a jej? Co robiła? Czy w jej życiu był tylko mąż? Dlaczego w ogóle się rozwiodła?

Czy byłabyś w stanie zdradzić?

Gdyby ktoś mógł odpowiedzieć mu na to pytanie...

2.

Tonks wsunęła się do holu domu przy Grimmauld Place, próbując nie narobić hałasu. To wcale nie było takie łatwe, więc starała się w dwójnasób, bo za nic nie chciała obudzić portretu ciotki. Jej wyzwiska wyjątkowo działały dziewczynie na nerwy. Cóż, chyba nikt nie lubi wysłuchiwać paskudnych obelg pod adresem swojej matki i własnym.

Uff, udało się. Prawie bezszelestnie minęła zasłonkę i szła dalej korytarzem, uśmiechając się do portretów przodków, którzy najwyraźniej byli zdegustowani tym jej radosnym uśmiechem; kiedy tylko ich mijała, odwracali się do niej tyłem.

Syriusz siedział w kuchni. Na jego widok Tonks poczuła niepokój. Kuzyn zupełnie nie wyglądał na szczęśliwego narzeczonego przygotowującego się do ślubu: był blady, nieogolony i chyba nie spał od co najmniej kilkudziesięciu godzin. Stojąca przed nim do połowy opróżniona butelka, aż zbyt wymownie pokazywała, czym ostatnio się zajmował.

Cholera, przecież obiecał Lucy, że już więcej nie tknie alkoholu.

— Cześć — rzuciła, siadając koło niego. — Marnie wyglądasz.

— Marnie się czuję — mruknął, wcale na nią nie patrząc.

— Chory jesteś? — zmartwiła się. — Może wezwać panią Pomfrey? Powinieneś być teraz w dobrej formie.

— Powinienem — powtórzył zupełnie automatycznie.

— Syriusz, co ci jest? — zaniepokoiła się nie na żarty.

— Nic.

— To nie pij już więcej. — Sięgnęła po butelkę, chcąc ją zestawić ze stołu. — Bo nie ma niczego gorszego, niż pan młody na kacu.

— Jest — powiedział cicho. — Panna młoda, która kłamie.

— Porąbało cię?! — Tonks wlepiła w kuzyna zdumione spojrzenie. — Lucy, nie mogłaby... Ona cię kocha przecież.

— Tak. — Skinął głową. — Kocha. Ale nie chcę o tym teraz rozmawiać.

— O co chodzi? — Dziewczyna zaczynała naprawdę się niepokoić. — Czy jakoś mogę...

— Nie przejmuj się — przerwał jej szybko. — Po prostu mam dość tej chałupy. Kiedyś się tu wykończę.

— Nie pij — poprosiła jeszcze raz aurorka, jednocześnie oddychając z ulgą. Dobrze, że nie chodziło mu o nic konkretnego. To tylko zwykła chandra. — Obiecałeś Lucy.

— Taa, obiecałem — mruknął. — Oboje obiecaliśmy sobie to i owo...

— A pojutrze przysięgniecie — uśmiechnęła się promiennie na samą myśl o czekającej ich uroczystości.

Syriusz nie odpowiedział, a Tonks przyszło do głowy, że on najwyraźniej boi się ślubu. Przecież to dla niego zupełnie nowa sytuacja. Zresztą matka mówiła jej nieraz, że większość mężczyzn tak reaguje na wydarzenie, które uważają za kres swojej wolności. Dlaczego więc kuzyn miałby być wyjątkiem?

— Posłuchaj. — Spojrzała na niego uważnie. — Naprawdę nie musisz się martwić, małżeństwo to podobno nic strasznego. Mój tata mawia, że parę lat i można się przyzwyczaić.

Znowu nie odpowiedział.

— Syriusz — zaczęła więc z innej beczki. — Lucy powiedziała, że ślub będzie w Chacie Dumbledore'a. Mógłbyś mi podać namiary do teleportacji? Mogę się ciut spóźnić, a jeszcze nigdy tam jeszcze nie byłam — dodała, widząc zdziwione spojrzenie mężczyzny.

— I może nie będziesz miała okazji — powiedział wolno.

— Syriusz?! — Wbiła w niego zdezorientowane spojrzenie. — Co ty w ogóle opowiadasz?! Nie chcesz się żenić? — spytała, po raz pierwszy w życiu uświadamiając sobie, że nie zazdrości przyjaciółce. On chwilami naprawdę bywał nie do wytrzymania.

No tak, ale przecież Lucy go kochała, dlatego było jej łatwiej znosić jego humory i kaprysy. Cholera, a jeśli Syriusz odwoła ślub?

— Nie przejmuj się — mruknął, przysuwając do siebie szklankę. — Zapamiętasz dane czy chcesz zapisać?

— Poczekaj, zapiszę. — Tonks chwyciła torbę i otworzyła ją szybkim ruchem. — Muszę tylko znaleźć jakieś pióro.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. — Dziewczyna przygryzła wargę i zaczęła po kolei przeszukiwać przegródki, próbując wyciągnąć to, co było jej potrzebne. Niestety, złośliwe przedmioty — jak zwykle — pochowały się w najbardziej niedostępnych zakamarkach. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: przy okazji tych poszukiwań, aurorka znalazła dawno odżałowaną fioletową szminkę, a także pastelowy puder w kremie, klucze do domu rodziców i przepis na ciasto marchewkowe. Po kilku kolejnych chwilach wykopała notatnik, ale wciąż nie mogła zlokalizować żadnego przyboru do pisania.

Cholera jasna! — Zaczęła energicznie wyrzucać na stół wszystko po kolei. Syriusz przyglądał się jej poczynaniom z wyraźnym zdziwieniem.

— Może szybciej będzie jak przyniosę coś z biblioteki? — spytał wreszcie. — Albo może rzuć zaklęcie.

— Spoko, siedź — powiedziała Tonks, wyciągając następne rzeczy z wnętrza swej przepastnej torby. — Jak wywalę wszystko to zrobię accio. Jeszcze moment.

Na blacie piętrzył się całkiem pokaźny stos najróżniejszych przedmiotów.

Koniec. — Tonks wyciągnęła różdżkę i już po chwili trzymała w ręku dwa pióra, trzy ołówki i nawet jeden długopis. Syriusz obserwował jej poczynania, bawiąc się bezwiednie niewielkim kartonowym prostokącikiem zabranym z piętrzącej się przed nim kupki.

— Fajne, nie? — uśmiechnęła się aurorka.

— Co? — Spojrzał na nią rozkojarzonym wzrokiem.

— Mugolska wizytówka — uśmiechnęła się dziewczyna. — Takiej ładnej jeszcze nie widziałam. To mojego chłopaka — dodała z dumą. — A właśnie… — Zerknęła niepewnie na Syriusza . — Miałam cię spytać jeszcze o jedno. Czy mogłabym go przyprowadzić na ślub?

— Kogo? — Kuzyn najwyraźniej myślał zupełnie o czym innym i nie słuchał jej wywodów.

— Mojego chłopaka. To właśnie jego wizytówka — powtórzyła, czując że się rumieni, a po chwili dodała jeszcze: — Lucy powinna być zadowolona, bo to jej znajomy.

— Jaki znajomy? — Syriusz drgnął, jakby ktoś ukłuł go niespodziewanie i szybko podniósł głowę.

— To jej student z Ameryki. Przyjechał na stypendium. Poznaliśmy się przypadkiem. — Z jakiegoś powodu nie uznała za stosowne wtajemniczać kuzyna w genezę tej znajomości.

— Przyprowadź, jeśli mu ufasz — powiedział podejrzanie spokojnym tonem, a potem odwrócił kartonik i zaczął uważnie studiować wypisane na nim dane.

— Dziękuję — uśmiechnęła się.

— Nie ma za co — powiedział cicho. — I idź już. — dodał. — Chcę być sam.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem, bo nigdy wcześniej tak nie mówił. Wręcz przeciwnie — zależało mu, żeby zatrzymać ją jak najdłużej, chciał mieć towarzystwo.

Tak, ewidentnie działo się z nim coś złego.

Jeszcze tylko dwa dni i wszystko się zmieni.

3.

John rozpakowywał zakupy i uśmiechając się do siebie, wspominał ostatnią randkę z Tonks.

Tak, naprawdę nie żałował, że w końcu złamał swoją zasadę i świadomie zaczął się spotykać z czarownicą. Dziewczyna była ładna, urocza i zabawna, a ich znajomość szybko wkroczyła na bardzo osobiste tory i rozwijała się na tyle obiecująco, że nawet zaczynał się zastanawiać nad możliwością powrotu do magicznego świata. Bo prawdę mówiąc, czasem za nim tęsknił.

Poza tym Nimfadora, mimo domieszki mugolskiej krwi, pochodziła z bardzo dobrej rodziny. No i nie miała żadnego bagażu w postaci byłych mężów i narzeczonych. Bez obaw mógłby ją przedstawić wszystkim swoim krewnym. Tylko to aurorstwo... Nic to, jest jeszcze taka młoda, może jej przejdzie.

Te przyjemne rozmyślania nieoczekiwanie przerwał mu hałas dochodzący z korytarza. Miał wrażenie, że coś skrobie w futrynę.

John, zaintrygowany, wyszedł do przedpokoju i zerknął przez wizjer. Na jego wycieraczce siedział ogromny czarny pies. Co jest, do cholery?

Mężczyzna niewiele myśląc, otworzył drzwi, żeby przyjrzeć się dokładniej zwierzęciu; najwyraźniej było bezpańskie, bo wyglądało na bardzo zaniedbane.

— Co, przyszedłeś na kolację? — zapytał, zastanawiając się jednocześnie, jaki cudem psisko mogło minąć portiera.

Kudłacz nagle wstał z podłogi i, prawie zbijając gospodarza z nóg, wpakował się do mieszkania. Zanim John zdążył cokolwiek zrobić, rozsiadł się w progu kuchni i błyskawicznie zamienił w człowieka.

— Niech to jasna cholera! — wyrwało się Amerykaninowi na ten widok. .

Animag?! Jeszcze tylko tego brakowało.

Wpatrywał się w gościa, próbując zebrać myśli. O co chodzi? Co oznacza to wtargnięcie?

Od kiedy przyjechał do Anglii, w jego życiu zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Tak jakby magia chciała odebrać dług, który zaciągnął, unikając jej przez kilka lat.

Co jest grane?

Naprawdę zaczynał się niepokoić, bo przybysz wyglądał dosyć niecodziennie, nawet jak na czarodzieja. John nie umiał sprecyzować, co konkretnie sprawiało takie wrażenie, ale... w tym szczupłym długowłosym człowieku o bladej twarzy było coś, co wzbudziło jego niepokój.

Na dodatek ten mętny wzrok…

Niech to szlag, zawiany.

— Słucham pana? — zaczął John. Zdążył już się opanować i teraz chciał przede wszystkim wyjaśnić tę dziwną sytuację.

— John Barret?

— Tak, a o co chodzi?

— Skąd znasz Lucy Potter? — spytał gość bez dalszych wstępów.

— Potter? Ach... Lucy Blair. A czemu to pana interesuje? I kim pan w ogóle jest?

— To ja zapytałem i teraz czekam na odpowiedź.

Coś w tonie głosu animaga sprawiło, że John autentycznie się zdenerwował.

Cholera jasna, przychodzi jakiś łachmyta, włazi do domu, nawet nie raczy się przedstawić i jeszcze śmie wypytywać o intymne sprawy!

— A gówno cię to obchodzi — warknął.

Różdżka, szybkie zaklęcie, błękitne światło rozjaśniające cały pokój i brzęk chyba wszystkich możliwych szklanych przedmiotów.

— Słuchaj, smarkaczu! — Nieznajomy przysunął się tak blisko, że John wyraźnie widział jego błyszczące wściekłością oczy. — Ja pytam, a ty odpowiadasz.

— A co zrobisz, jak nic nie powiem? — Gospodarz też rozzłościł się na dobre. — Zabijesz mnie? Super, ale wtedy to już nici z informacji.

Naprawdę miał już dość tych popieprzonych czarodziejów, którzy ewidentnie chcieli w coś wrobić Lucy.

Dobrze, że przynajmniej Tonks była normalna.

— Mogę najpierw wpakować w ciebie kilka zaklęć — powiedział tymczasem gość. Najwyraźniej trochę się uspokoił. — I sprawdzić twoją wytrzymałość na ból.

— A matka cię nie uczyła, że można po dobroci?

Na te słowa facet zaniemówił i przez długą chwilę wpatrywał się w niego ze zdumieniem, a potem nieoczekiwanie uśmiechnął się krzywo i opuścił różdżkę:

— A wiesz, że nie — stwierdził, a po chwili dodał: — Masz może coś do picia?

— Może być piwo? — John otworzył lodówkę. — Po Sylwestrze nic innego nie zostało.

— Dawaj. — Animag opadł na krzesło.

— To może najpierw napraw kufle — zażądał gospodarz, obrzucając wymownym spojrzeniem kawałki szkła walające się po blacie.

— Moment — stropił się nieco mężczyzna i wyciągnął różdżkę. Cała operacja trwała może dziesięć sekund i naprawione naczynia znalazły się na swoich miejscach.

John popatrzył na to z aprobatą, a potem wyciągnął z lodówki dwie butelki, poszukał otwieracza i usiadł naprzeciwko tajemniczego mężczyzny.

— O co chodzi? — spytał. — Czego chcesz od Lucy? Po jakiego grzyba wszyscy się jej czepiacie?

— Jacy: wszyscy? — zainteresował się natychmiast gość.

— To ty nie jesteś z Ministerstwa Magii? To skąd się tu wziąłeś?

Facet nie odpowiedział, tylko ze zdziwienia zamrugał powiekami, a potem przez chwilę intensywnie się nad czymś zastanawiał.

— Pytał cię o nią taki wysoki Murzyn? — odezwał się wreszcie. W jego głosie dało się wyczuć napięcie.

— Nie, niski blondyn — odpowiedział John. — Gość chce ją w coś wrobić. A Murzyn… Murzyn ma chyba inne plany. Bardziej osobiste.

Animag poruszył się niespokojnie, pociągnął łyk piwa i zapytał:

— A skąd ty ją znasz? .

— Nic ci nie powiem, dopóki mi nie wyjaśnisz, o co chodzi!

— To, jak się nazywam, nie jest ważne — powiedział poważnie mężczyzna. — Jak chcesz, możesz mi mówić Łapa. Jestem… jestem narzeczonym Lucy. Pojutrze bierzemy ślub.

— O, cholera — mruknął zaskoczony tą informacją John. Narzeczony Lucy. Ślub. Nieźle. — A po co przyszedłeś do mnie?

— Chcę wiedzieć, skąd ją znasz — powtórzył Łapa.

— To, co powiem, chyba ci się nie spodoba — John uważnie przyglądał się mężczyźnie, zastanawiając się, czy nie jest to przypadkiem ów Syriusz Black, o którego wypytywał go inspektor Lawrance. Jednak niezależnie od tego, kim był, ten czarodziej nie wyglądał na bezwzględnego mordercę. Na lekkiego świra tak, ale nie na mordercę…

— Czemu ma mi się nie spodobać? — zaniepokoił się przybysz.

— Bo Lucy przez dwa lata była moją dziewczyną — rzucił gospodarz, a na widok tężejącej twarzy gościa dodał szybko: — Ale to już przeszłość. Nie widziałem jej ponad rok i nie zamierzam się z nią spotykać.

Łapy to wyznanie absolutnie nie uspokoiło. Odsunął kufel tak gwałtownie, że część piwa wylała się na stół, poczym wstał i podszedł do okna. John miał wrażenie, że mężczyzna robi wszystko, żeby nie stracić nad sobą panowania.

— Przecież ona miała męża — powiedział wreszcie głucho, przyciskając czoło do szyby.

— Miała — przytaknął Amerykanin. — Ale to było na długo przede mną.

— Słuchaj. — Gość odwrócił się od okna i spojrzał na niego z uwagą. — Czy wiesz, z jakiego powodu się rozwiodła?

— Dlaczego sam jej o to nie spytasz? — zdziwił się Barret.

— I ty mówisz, że z nią byłeś przez dwa lata?

— Masz rację — zgodził się John. — Ona sama nic nie powie. Ani pytana, ani nie pytana.

Łapa wolno zbliżył się do niego, chwycił go mocno za ramię i spojrzał prosto w oczy.

— Muszę to wiedzieć. Rozumiesz? Inaczej… Inaczej oszaleję. — Podniósł dłoń do czoła.

Powiedział to w taki sposób, a w oczach miał taką udrękę, że Johnowi autentycznie zrobiło się go żal. Zresztą w tym człowieku było coś... jakiś smutek, który sprawiał, że nie można było odmówić jego prośbie. Gospodarz pomyślał, że być może jeszcze pożałuje tego odruchu męskiej solidarności, ale... Niech facet wie, w co się pakuje.

Opowiedział więc Łapie wszystko, czego udało mu się dowiedzieć o życiu Lucy w Stanach.

*

Lucy jak zwykle zwlekała przez długą chwilę, zanim przekroczyła próg rezydencji przy Grimmauld Place. Wreszcie zebrała się w sobie, cicho otworzyła drzwi i weszła do środka, uświadamiając sobie przy tym, że jeszcze tylko dwa dni, a to będzie także jej dom. Na tę myśl wzdrygnęła się lekko i postanowiła, że kiedy już zostanie żoną Syriusza, to zrobi wszystko, żeby zamieszkali gdzieś indziej. Przecież, do stu tysięcy ghuli, to nie może być jedyne bezpieczne miejsce w Anglii!

Powiesiła pelerynę na wieszaku i wolno skierowała się w stronę wejścia do kuchni. Podejrzewała, że właśnie tam zastanie Syriusza, ale ku jej zaskoczeniu, pomieszczenie było puste. Nie znalazła też narzeczonego w bibliotece ani w salonie.

Pewnie jest u Hardodzioba — pomyślała, a ponieważ straszliwie brzydziła się martwych szczurów, które w ogromnych ilościach pochłaniał hipogryf, postanowiła zaczekać w sypialni. Pomysł wydał jej się tym bardziej dobry, że musiała się położyć: wciąż była przeziębiona i nie najlepiej się czuła.

Wolno wchodziła po schodach, bardzo się przy tym męcząc. Na samą górę dotarła już zdyszana.

Cholera, chyba mam gorączkę. — Dotknęła ręka czoła. — Akurat przed ślubem.

Weszła do sypialni i aż drgnęła zaskoczona — Syriusz tam był.

— Dobry wieczór — powiedziała, gdy tylko zdołała złapać oddech.

Nie odpowiedział. Siedział na łóżku z łokciami opartymi o kolana i twarzą ukrytą w dłoniach. Obok, na stoliku, stała butelka po whisky i szklanka.

Cholera jasna, znowu zaczął pić! — zirytowała się na ten widok. Po raz kolejny uświadomiła sobie, że w tej kwestii nie umiał dotrzymywać obietnic.

— Co się stało?

Znowu ani słowa.

— Syriusz. — Podeszła i położyła mu rękę na ramieniu.

Odepchnął ją od siebie tak mocno, że aby zachować równowagę, musiała chwycić się poręczy łóżka.

— Syriusz? — Patrzyła na niego, mrugając ze zdumienia powiekami. — Co..

Podniósł głowę, a ona aż cofnęła się o krok, widząc wyraz jego oczu. Były pełne... pełne nienawiści. Nigdy wcześniej nie patrzył na nią w taki sposób, nawet wtedy, gdy po raz pierwszy od lat spotkali się w jaskini pod Hogsmeade.

— Co się stało? — Naprawdę zaczynał ogarniać ją lęk.

— Nic — powiedział z ostentacyjnym spokojem. — Zupełnie nic. Tylko na dwa dni przed ślubem, zupełnie przypadkiem dowiedziałem się, że moja narzeczona przez całe lata puszczała się na prawo i lewo.

O, Boże — Lucy wstrzymała oddech.

— Syriusz — wyszeptała. — To nie...

Szybko zerwał się z łóżka i chwycił ją za ramiona, a ona zastanawiała się gorączkowo, kto mógł mu opowiedzieć o tym, co robiła w Stanach. Jedyną osobą, która jej przychodziła do głowy, był Kingsley.

Nie, Boże, nie. On by nie mógł...

To w takim razie — kto? Chciała wiedzieć, ale nie odważyła się zapytać.

— Myślałaś, że się nie dowiem? —Syriusz wbijał w nią świdrujące spojrzenie. — Naprawdę myślałaś, że się, kurwa, nie dowiem?

Poczuła, że zaraz chyba zemdleje. Naprawdę chciała zemdleć, aby nie odpowiadać na jego pytania. Jednak, jak na złość, wciąż była przytomna, tylko coraz bardziej kręciło się jej w głowie.

— A po co miałeś wiedzieć? — spytała cicho, próbując odsunąć się od niego. — Żeby dręczyć siebie i mnie? Lepiej...

— Lepiej? Dla kogo lepiej, do ciężkiej cholery? Dla mnie? — Potrząsnął nią mocno. — Zrobiłaś ze mnie idiotę!

— Chciałam cię chronić! — Wyrwała mu się wreszcie i wskoczyła na łóżko, nie zważając na to, że depcze pościel. Zrobiłaby wszystko, byle tylko odgrodzić się od Syriusza — Nie rozumiesz?! — z trudem powstrzymywała łzy.

Ucieczka na nic się zdała. Dopadł ją ponownie i mocno chwycił za włosy. Przyciągnął jej twarz do swojej.

— Przed czym chciałaś mnie chronić?! Kurwa mać, przed czym?!

— Syriusz, ty nic nie rozumiesz. — wyrzuciła z siebie z trudem.

— Nie rozumiem?! — Pociągnął ją tak mocno, że syknęła z bólu. — A co tu jest do rozumienia? Ufałem ci, a ty mnie okłamałaś.

— Syriusz, to było dawno. Ja myślałam...

— Nic — spojrzał jej prosto w oczy — ale to nic cię nie usprawiedliwia. Ty? Każda inna, ale ty?! Nie ty!

— Byłam młoda, zrozpaczona. Ja...

— Ty! Ty! Ty! Ciągle tylko myślisz o sobie! A ja? Zupełnie o mnie zapomniałaś?

— Syriusz... — zaczęła, ale umilkła, bo nie wiedziała, jak mu to wszystko wyjaśnić. Zresztą on był pewny, że wie już wszystko, że wszystko rozumie

— Ilu ich było?! Ilu?! Mów! Wykończ mnie do reszty! — Ta nienawiść w jego wzroku bolała wręcz fizycznie. — I jeszcze Shacklebolt! Od kiedy się z nim pieprzysz?! Gadaj! — podniósł rękę, a ona skuliła się, bo myślała, że zaraz ją uderzy.

Jednak nie zrobił tego, tylko nadal wbijał w nią wściekłe spojrzenie.

— Z nikim nie sypiam! — krzyknęła z rozpaczą. — Kto ci takich głupot nagadał? Kingsley tylko…

— Ostrzegałem cię! — Podniósł jeden palec. — Zatłukę drania!

— Z nikim nie sypiam — powtórzyła.

— Ty naprawdę myślisz, że jestem kretynem?!

— Syriusz, uspokój się — powiedziała cicho, tłumiąc łkanie. Bała się go tak samo, jak tamtej nocy w Chacie Dumbledore'a, kiedy o mało co nie trafił w nią zaklęciem. Bała się, i to nie tylko o siebie.

Jej prośba nie podziałała, wręcz przeciwnie — rozwścieczyła go jeszcze bardziej. Drugi raz tego wieczoru odepchnął ją od siebie. Tym razem o wiele mocniej. Zatoczyła się i upadła na toaletkę, zrzucając z blatu szczotki do włosów, grzebienie, lokówkę i kilka książek. Otwarta kosmetyczka, która stała na samym brzegu, przechyliła się i na podłogę posypały się szminki, pędzle do pudru, cienie, tusz i... coś jeszcze.

Małe złote kółko toczyło się po deskach z metalicznym brzękiem.

Syriusz na ten widok poruszył się niespokojnie, a następnie schylił się i błyskawicznie podniósł pierścionek. Przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w swoje znalezisko. Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic.

— Podobno go wyrzuciłaś — powiedział w końcu takim tonem, że zrobiło jej się zimno ze strachu. Zaczynało boleć ją serce i znowu poczuła, że jest bliska omdlenia.

— Znala... — zaczęła cicho.

— Kolejne kłamstwo. — Zupełnie nie był zainteresowany tym, co ona ma do powiedzenia. — Zobaczymy, czy ostatnie. Daj rękę — zażądał.

Posłusznie niczym automat wyciągnęła przed siebie lodowatą dłoń, starając się opanować jej drżenie.

Wiedziała, co się zaraz stanie. Wyobrażała sobie jego reakcję i ta wizja budziła w niej jeszcze większy lęk.

Syriusz wolno wsunął pierścionek na jej palec i uważnie przyglądał się mlecznobiałemu kamieniowi. Lucy wstrzymała oddech i skuliła się w oczekiwaniu na nową porcję obelg, na atak.

I nagle stał się cud: kamień zaczął zmieniać kolor. Nadal był zamglony, ale przybierał czerwoną barwę.

Bogu niech będą dzięki — odetchnęła z ulgą. Najwyraźniej tym razem Niebiosa były po jej stronie.

— Posłuchaj — odważyła się odezwać. — To wszystko nie tak. Nie tak, jak myślisz.

Tymczasem Syriusz podniósł wysoko brwi, najwyraźniej czymś zdumiony i spojrzał na nią jakoś dziwnie.

— Kochasz mnie? — zapytał podejrzanie spokojnym tonem. — Powiedz prawdę.

— Jesteś... Mówiłam ci nieraz, że jesteś dla mnie najważniejszy.

— Kochasz mnie? — Przyciągnął ją do siebie. — Patrz mi w oczy i odpowiedz.

Choć to nie było łatwe, wytrzymała jego spojrzenie, ale nie mogła, nie potrafiła skłamać.

— Kochasz mnie? — zapytał głośniej. — Mów! Chcę wiedzieć.

— Syriusz...

— Kochasz mnie?

Ogromne szare oczy wpatrywały się w nią czujnie. Spuściła wzrok i spojrzała na pierścionek. Oczko naprawdę było czerwone. Błyskawicznie podjęła decyzję i wyszeptała:

— Kocham.

Spojrzał na nią z taką złością, że po plecach przebiegł jej dreszcz przerażenia. Ewidentnie działo się coś złego.

A może... a może nie wiedziała wszystkiego o tym przeklętym pierścionku Blacków?

Syriusz oddychał chrapliwie i wciąż się w nią wpatrywał.

Co się jest? — myślała gorączkowo, ale nie śmiała go zapytać. — Boże…

— Chodź tu! — rzucił krótko, a ona pomyślała, że właśnie wybiła jej ostatnia godzina.

Chwycił ją za ramię. Krzyknęła z bólu. Syriusz jednak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Stali bardzo blisko siebie, ciało przy ciele, a jego policzek opierał się o jej skroń. Wciąż miała zawroty głowy, a serce podjeżdżało do gardła ze strachu. Mimo tego chciała uciec, chciała się od niego odsunąć, ale nie zdołała: była za słaba, żeby mu się wyrwać.

— Chodź — wyszeptał wprost do jej ucha. — Jeśli naprawdę mnie kochasz, to chodź.

Jedną dłonią wciąż trzymał jej rękę, drugą szarpał nerwowo bluzkę, próbując wyciągnąć ją zza paska.

Lucy spazmatycznie wciągnęła powietrze. Nie chciała się z nim kochać, nie teraz, nie dziś, nie w takiej sytuacji. Ale nie umiała odmówić mu wprost. Za bardzo ją przestraszył.

— Syriusz, a może... — Ponownie spróbowała wywinąć się z jego uścisku, ale i tym razem nie dała rady, on natychmiast chwycił ją jeszcze mocniej i zagłuszył te słowa pocałunkiem. Całował zachłannie i wręcz brutalnie, a Lucy czuła, że robi się jej niedobrze od wszechobecnego zapachu przetrawionej whisky. I z przerażenia.

Jeszcze raz ponowiła próbę uwolnienia się, ale udało jej się tylko nieznacznie odwrócić głowę.

Rzucił ją na łóżko. Upadła na wznak, tłukąc sobie boleśnie łokieć o brzeg ramy. Całym wysiłkiem woli stłumiła jęk i spróbowała szybko się podnieść, ale nie zdążyła. Nie miała szans uciec, bo już był obok niej, na niej.

Chwycił ją za nadgarstki, rozkrzyżował ramiona i przycisnął do poduszki. Widziała nad sobą jego zmienioną twarz. I oczy. Zupełnie przytomne.

On wie, co robi... — Zaszczękała zębami. Chciała zrzucić go z siebie, ale zabrakło jej siły. Strach ją sparaliżował. Z rozpaczą myślała, że nie zdoła zrobić absolutnie nic; była całkowicie zdana na jego łaskę. Mógł ją zabić, mógł ją skrzywdzić, mógł...

— Kochasz mnie? — wychrypiał tymczasem Syriusz. — Kochasz? To chodź!

Nic się nie stanie — powtarzała w myślach. — Nic się nie stanie. Jest za bardzo pijany...

Ale się stało.

*

Leżała na łóżku, trzęsąc się z zimna, ze strachu i z obrzydzenia. To, co wydarzyło się przed chwilą, było przerażające i wstrętne. Niezależnie od tego, co zrobiła, nie zasłużyła na taką karę. Bo co do tego, że właśnie spotkała ją kara, nie miała najmniejszych wątpliwości.

A jeśli teraz mnie zabije? — mocniej zacisnęła powieki, ale nadal nie ośmieliła się poruszyć. Zgadywała, że Syriusz siedzi na brzegu łóżka i chyba się jej przygląda. — Niech zabije. I tak nie mam już...

— Wstawaj — odezwał się wreszcie tonem, w którym wyraźnie słyszała pogardę. — I ubieraj się.

Błyskawicznie zerwała się na równe nogi. Drżącymi rękami poprawiała bieliznę, spodnie i porwaną bluzkę. Wciąż nie spuszczając z niego wzroku, sięgnęła po sweter i po polar. Chciała zakryć się przed jego wzrokiem, odgrodzić od tego, co się stało. Gdyby tylko mogła, najchętniej wzięłaby prysznic, żeby zmyć z siebie każdy, nawet najmniejszy ślad dotyku tego człowieka.

Tymczasem Syriusz wolno podszedł do drzwi. Otworzył je na całą szerokość i powiedział dokładnie w ten sam sposób, jak przed chwilą:

— Zabieraj, co twoje i wynoś się z mojego domu. Idź do tego aurorskiego śmiecia. Choć wątpię, czy cię jeszcze zechce.

Ze zdumienia zamrugała oczami i odruchowo popatrzyła na pierścionek, który, mimo iż zamglony, wciąż żarzył się czerwonym światłem. Syriusz widząc to jej spojrzenie, roześmiał się drwiąco:

— Myślisz, że jakikolwiek Black dałby się oszukać takiej głupiej zdzirze?

Black! — szybko podniosła głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. — Jak świat światem, nigdy żaden Black nie ożenił się z Potterówną! — Słowa niegdyś wypowiedziane przez ciotkę Bellę, wróciły do niej nieoczekiwanie.

— Wynoś się! — powtórzył Syriusz i ręką wskazał jej drzwi.

— James by cię za to zabił! — Nie miała pojęcia, dlatego akurat właśnie to przyszło jej do głowy.

Błyskawicznie odwrócił się do niej plecami. A ona tak jak stała, wypadła z pokoju. Skacząc po dwa stopnie, zbiegła ze schodów, a później, z trudem łapiąc oddech, przemknęła przez korytarz i dopadła do drzwi wejściowych.

Po chwili była już na zewnątrz. Biegiem ruszyła przed siebie.

*

Od pewnego czasu Kingsley Shacklebolt skrupulatnie odliczał dni, dzielące go od chwili, kiedy naprawdę będzie musiał pogodzić się z porażką.

Porażka… — myślał, rozwiązując troki peleryny. Nigdy wcześniej to go nie spotkało. — Porażka!

Nareszcie był w domu. Dom? — Rozejrzał się dookoła. Nie, tego mieszkania nie potrafił nazwać domem, ale zdążył się już do niego przyzwyczaić. Poza tym dawało mu ten komfort, że mógł być sam, kiedy tylko tego potrzebował. Tak jak teraz.

Miał za sobą nocny dyżur w Departamencie Tajemnic i koszmarnie ciężki dzień spędzony poza Ministerstwem, ale nie chciał od razu kłaść się spać. Zbyt wiele rzeczy musiał jeszcze przemyśleć. W samotności. Z dala od przenikliwych oczu matki, która — wiedział to świetnie — miała swoje zdanie na temat jego ewentualnego związku z Lucy. Prawdę mówiąc, był go nawet ciekawy, ale jakoś nie śmiał jej zapytać. A ona nie wyrywała się z radami i opiniami nie proszona.

Co robić? — zastanawiał się, podpalając ogień pod czajnikiem z wodą. — Za dwa dni wszystko się wyjaśni...

Nie, to małżeństwo nie mogło dojść do skutku. I pal licho jego uczucia, plany i nadzieje, ale Lucy… Co by o sobie nie myślała, nie zasługuje na taki los.

Pójdę tam i powiem, że znam powód, dla którego nie mogą się pobrać. Albo ją porwę.

Czekając aż woda się zagotuje, patrzył w okno. Potem zaparzył herbatę, posłodził ją i z kubkiem w ręku udał się do pokoju. Usiadł na fotelu i spojrzał na kominek. Palenisko żarzyło się zielonym blaskiem, a to oznaczało, że ktoś zostawił mu wiadomość. Kingsley sięgnął po różdżkę, rzucił dwa szybkie zaklęcia. Iskry zamigotały, strzeliły w górę i po chwili auror wyraźnie usłyszał głos zdenerwowanego Lupina:

— Nie ma cię? Cholera jasna! Tonks też się nie zgłasza. Jestem na GP. Wąchacz wyszedł z domu. Nie zostawił żadnej informacji, nic. Ja nie dam rady teraz go szukać, bo zaraz mam dyżur. Nikt nie może mnie zastąpić. King, sprawdź, co jest grane najszybciej jak się da. Szukaj go!

Shacklebolt zerwał się na równe nogi i rzucił na kominek jeszcze jedno zaklęcie: ustalające czas nagrania wiadomości. Remus fiukał przed dwoma godzinami.

— Cholera jasna! — zaklął głośno auror, czując narastającą złość. Black po raz kolejny udowodnił, że nie ma zielonego pojęcia, co oznacza słowo: odpowiedzialność. — Beznadziejny głupiec!

Kingsley wrócił do przedpokoju i sięgnął po pelerynę. Musiał znaleźć Syriusza, zanim stanie się coś złego. Żeby już nie było za późno…

*

Z obrzydzeniem rozglądał się po wnętrzu domu Blacków.

Pieprzony grobowiec!

Na myśl, że Lucy miałaby to zamieszkać, naprawdę się zdenerwował. Ona nie nadawała się do takich miejsc. Była za delikatna, za wrażliwa.

Sprawdzał pomieszczenie za pomieszczeniem, ale nigdzie nie mógł znaleźć gospodarza. Wyglądało na to, że naprawdę gdzieś polazł.

A może wrócił i siedzi na górze?

Auror pobiegł na piętro. Drzwi do sypialni były szeroko otwarte. Kingsley zajrzał tam, ale nikogo nie znalazł. Jego niepokój wzbudził jednak stan pokoju, który wyglądał jakby przeszedł przez niego tajfun. Wygnieciona i porozrzucana pościel walała się po podłodze razem z różnymi częściami kobiecej garderoby i kosmetykami.

O, cholera! Różdżka Lucy?! — Shacklebolt pochylił się i podniósł drewienko. Zaczynał się coraz bardziej denerwować. — Jeśli ten świr coś jej zrobił? Cholera wie, co mu odbiło. I dokąd polazł?

Zbadał dokładnie całe pierwsze piętro, a potem zbiegł na dół, zastanawiając się, gdzie udać się najpierw. Do domu Potterów? Do Hogwartu? Może ktoś mógłby mu pomóc?

Właśnie minął drzwi biblioteki, kiedy nieoczekiwanie usłyszał za sobą lodowaty głos:

— Czego tu szukasz, hyclu?

Jest! — Kingsley zatrzymał się gwałtownie i odwrócił na pięcie. Syriusz właśnie wychodził z kuchni. Chyba był trzeźwy.

— Gdzie łazisz, do ciężkiej cholery? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Wiesz, że masz siedzieć na dupie, bo inaczej...

— Szczerze? — przerwał mu Black. — Wali mi to. A ty nie pierdol, że tak się o mnie martwisz. Po nią przylazłeś. Po nią… — zawiesił głos. — Ale jej już tu nie ma. — Zatoczył ręką dookoła. — Nigdzie nie znajdziesz swojej laluni.

Kingsley poczuł ukłucie w piersi. Niewielu rzeczy się bał, ale już kiedyś zdołał się przekonać, że wobec strachu o swoich najbliższych jest zupełnie bezbronny.

Zrobił krok w kierunku Syriusza, który stał prawie pod ścianą, kiwając się w tył i w przód..

— Co jej zrobiłeś? Mów!

Gospodarz spojrzał na niego z wyraźną pogardą, długą chwilę milczał aż wreszcie wycedził przez zaciśnięte zęby:

— Tylko to, co można zrobić takiej dziwce.

— Nie radzę ci w mojej obecności obrażać Lucy — odparł Kingsley posępnie, z trudem hamując furię. Przede wszystkim musiał się dowiedzieć, co się tutaj stało i gdzie ona jest.

— Wyrzuciłem szmatę — roześmiał się drwiąco gospodarz. — Tam, gdzie jej miejsce. Na ulicę.

Słysząc te słowa, Shacklebolt już nie wytrzymał. Mocno wciągnął powietrze, zamierzył się i z całej siły uderzył Syriusza pięścią w szczękę. Ten zachwiał się lekko, zrobił krok do tyłu i oparł o ścianę.

— Skurwiel! — Auror zamierzył się po raz drugi, ale Black, wbrew oczekiwaniom, nie rzucił się na niego. Przez chwilę stał z opuszczoną głową, a kiedy ją wreszcie podniósł był śmiertelnie blady..

— Zabiję cię, sukinsynu! — wychrypiał, wyciągając z kieszeni różdżkę.

*

Ten wieczór Tonks postanowiła spędzić w samotności i zupełnym spokoju, żeby w końcu zająć się swoją powierzchownością. Czas naglił, do ślubu Lucy i Syriusza zostały tylko dwa dni, musiała więc porządnie się przygotować.

Właśnie zmywała z twarzy maseczkę oczyszczającą, gdy usłyszała głośne i niecierpliwe pukanie do drzwi.

Cholera, żeby to tylko nie był jakiś nagły alarm! Może nie mogli się dofiukać? — Nagle pożałowała, że całkowicie wygasiła kominek.

— Moment! — zawołała w stronę wejścia i sięgnęła po szlafrok. — Kto tam?

— To ja, John — padła natychmiastowa odpowiedź.

Szybko poodsuwała zamki i zasuwy.

— Nareszcie! — Jej chłopak wyglądał na mocno wzburzonego.

— Właź. — Wciągnęła go do środka. — Co się stało?

— Ninny, słuchaj. — Mocno chwycił ją za rękę. — Czy ty znasz może Lucy Blair?

— No pewnie. To moja przyjaciółka. Ta, na której ślub idziemy w sobotę — powiedziała szybko aurorka. — Chciałam ci zrobić niespodziankę, bo wiem, że...

— Posłuchaj — przerwał jej bezceremonialnie — chyba palnąłem okropną głupotę.

— O co chodzi? — Aurorka zdenerwowała się już nie na żarty. Po pierwsze, John ją naprawdę wystraszył, a po drugie — ta jego nieoczekiwana troska o Lucy była co najmniej dziwna.

— Kilka godzin temu odwiedził mnie jej narzeczony.

— Co?! Co ty gadasz? Jakim cudem? — Dziewczyna chwyciła się za głowę. — Syriusz?

— Może to i ten cały Syriusz. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Nie przedstawił się imieniem i nazwiskiem. Kazał do siebie mówić Łapa.

— Cholera jasna! — zaklęła. — Syriusz! Widział twoją wizytówkę i musiał zapamiętać adres. Ale po co, do cholery?

— Pytał mnie o Lucy. O jej życie w Stanach.

— Wiem, byłeś jej studentem.

— Nie tylko — powiedział cicho John.

Spojrzała na niego zupełnie zdezorientowana.

— Przez dwa lata mieszkaliśmy razem. Chciałem się z nią ożenić.

— Zaraz, zaraz — Tonks z trudem próbowała zebrać myśli. — Czy ja cię dobrze zrozumiałam? Byłeś chłopakiem Lucy? — Straszliwie nie podobało jej się to odkrycie. Wolałaby… Wolałaby o tym nie wcale wiedzieć.

— Byłem — potwierdził niechętnie John.

— To dlatego Lawrance przywlókł cię do Ministerstwa. — Teraz już wszystko było jasne. Elementy układanki wskakiwały na swoje miejsce.

— Na to wygląda.

— I powiedziałeś Syriuszowi o tym, że ty… Że wy?

— Nie tylko to — przyznał się cicho — Opowiedziałem mu wszystko, co o niej wiem. A tak się składa, że o wiem sporo. Nie była święta.

— Cholera! — znowu zaklęła Tonks. Znała swojego kuzyna i wiedziała, że jest nieprzeciętnie narwany. Do tej pory Lucy nie dawała mu powodów do zazdrości, ale jeśli…. — Po diabła mu to gadałeś?

— Nie wiem. — John bezradnie rozłożył ręce. — Szkoda mi się chłopa zrobiło po prostu. A teraz…

— Co teraz? — zirytowała się dziewczyna. Czy mężczyźni w ogóle myślą o konsekwencjach?

— Teraz się zastanawiam, czy dobrze zrobiłem. Gość wygląda na świra. Jak już wszystkiego wysłuchał, nic nie powiedział, tylko wstał i poleciał. Nawet mnie Oblivatusem nie trzepnął, co w jego sytuacji byłoby całkiem zrozumiałe. A jak on jej coś zrobi?

— Tak bardzo cię to obchodzi? — naburmuszyła się aurorka.

— Słuchaj, Ninny, żeby nie było żadnych wątpliwości. — Ujął mocno jej brodę i popatrzył prosto w oczy. — Lucy jako kobieta już mnie nie interesuje, ale nie chciałbym, żeby ktoś ją skrzywdził. I to przez moje gadulstwo.

— W porządku — powiedziała, jednak nie zdołała się jeszcze całkiem uspokoić. Nie znosiła takich niespodzianek i nic nie mogła na to poradzić.

— Co robimy?

— Ty zostaniesz tutaj — zakomenderowała Tonks, wreszcie odzyskując zimną krew. — A ja się ubiorę i pójdę sprawdzić, co się dzieje.

— Może ja...

— Siedź tu i czekaj. Już dosyć dzisiaj narozrabiałeś.

Była gotowa w pół minuty. Jeszcze tylko kilka chwil i stała przed frontem domu przy Grimmauld Place.

*

Jeśli coś mu zrobię, ona mi tego nie wybaczy. Nie wybaczy! — powtarzał w myślach Kingsley, czujnie obserwując gospodarza. — Żebym choć wiedział, co się stało?

Cholera jasna! Nie miał czasu do stracenia.

Nie miał czasu na żadną pieprzoną bójkę!

Chciał jak najszybciej wyjść z tego domu i odnaleźć Lucy. Przekonać się, że jest cała i zdrowa.

Repello! *— wrzasnął tymczasem Black.

Pęk ciemnoniebieskich strzałek wytrysnął z różdżki i przemknął przez hol. Kingsley odruchowo przylgnął do ściany. Zaklęcie minęło go o włos. Odetchnął i zrobił krok do tyłu. Black znowu w niego mierzył. Z trudem, bo trzęsły mu się ręce.

Verbero!*

Promień uderzył tuż obok, roztrzaskując dolną cześć futryny. Zapachniało spalonym drewnem, ogień wciąż lizał boazerię, sięgał tapety. Shacklebolt skoczył w bok.

— Zatłukę! — krzyknął gospodarz i szybko się obrócił. — Verbero! Kurwa mać! Verbero! — Seria zaklęć przetoczyła się za plecami Kingsleya, z trzaskiem wybijając dziury w posadzce.

Do ciężkiej cholery!

Jeszcze jeden skok i auror już był w małej wnęce, w której kiedyś stał kredens. Złapał oddech i ostrożnie wyjrzał zza załomu. Syriusz, coraz bardziej rozwścieczony, rozglądał się po pokoju.

— Wyłaź, skurwielu! — krzyczał. — No, wyłaź! Czekam!

Kingsley wyciągnął różdżkę:

Expelliarmus!

Syriusz odskoczył pod samo okno. Dysząc ze złości, szybko wymierzył:

Verbero!

Protego!

Zaklęcie z impetem rąbnęło w tarczę, ale nie wróciło do Blacka: rykoszet poszedł w sufit. Z góry posypały się kawałki tynku i gryzący biały pył. Auror odruchowo potrząsnął głową. Nie pomogło, potarł ręką powieki. Zaszczypało i oczy zaczęły łzawić.

Verbero!

Znowu niebieskie światło: rozmazane, oślepiające. Odskoczył instynktownie. Komoda pod oknem poszła w drzazgi. Black śmiał się dziko. Całkiem oszalał?

Kingsley wychylił się zza załomu. Spokojnie zmierzył wzrokiem odległość.

Expelliarmus!

Czerwony promień dopadał celu. Syriusz się cofnął w ostatniej chwili. Zaklęcie zryło parapet, snop iskier strzelił niczym fajerwerk.

Black kręcił głową i, wciąż się śmiejąc, podnosił różdżkę.

Inflammata!

Shacklebolt instynktownie odchylił się w bok. Poczuł gorący podmuch, wionący od ognistej kuli. Zaklęcie uderzyło w ścianę i rozprysło się na setki małych płomyków. Jedna z zasłon zaczęła się tlić. Swąd spalenizny wypełniał pokój.

Drętwota! — krzyknął auror.

Black skoczył do przodu, mrucząc coś cicho. Błysnęło, lustrzany odblask poraził w oczy. Shacklebolt wyczuł drganie powietrza. Srebrzysta klinga mknęła jak pocisk, świszcząc przeraźliwie. Jeden ruch różdżką:

Protego!

Samurajka?!** Kto go, skubańca, tego nauczył?

Sztylet już prawie dosięgał Blacka. Sam tego chciałeś!

— Protego!

Zaklęcie poszło pionowo w górę. Chrzęst ciętego łańcucha zagłuszył wszystko. Jedna chwila i zgasły świece, a żyrandol z hukiem zwalił się na podłogę. Szkło poleciało na wszystkie strony. Syriusz schylił się i dotknął łydki, warcząc coś wściekle pod nosem.

Tylko dwa małe kinkiety oświetlały teraz pokój, Shacklebolt zmrużył oczy. Chwila skupienia. Syriusz oglądał wciąż swoją ranę.

Impedimento!

Nic z tego. Gospodarz skoczył na równe nogi, jego odpowiedź przyszła natychmiast:

Intercidio! *

— Skurwysyn! — wyrwało się Kingsleyowi.

Wirujące czarne ostrza pruły powietrze. Od ich furkotu bolały uszy. Auror cofnął się gwałtownie. Ułamek sekundy za późno, zapiekło w lewym przedramieniu. Przygryzł wargę. Nieważne.

Drętwota!

— Darento! ***

Rozbłysk raz, drugi. Snop złotych iskier rozjaśnił pokój, cienie zatańczyły na ścianie. Głośne przekleństwo, gospodarz chyba tracił cierpliwość. Jego zaklęcie znowu chybiło. Z sykiem wżerało się w tapetę.

Darento! — szybko ponowił próbę.

Protego!

Strumień, migocząc, pomknął do tyłu. Black zrobił unik, ale się spóźnił. Ogień osmalił mu twarz, policzki, przypalił włosy.

Verbero!

— Protego!

Świetlna pręga minęła Syriusza i uderzyła w serwantkę z resztką zastawy lady Prudencji. Znowu brzęk tłuczonego szkła i ostre kawałki na podłodze. Black w ogóle ich nie dostrzegał i znów, klnąc głośno, ponowił atak:

Verbero!

Kingsley w ostatniej chwili padł na podłogę i przetoczył się za kanapę. Miał dosyć. Ten cyrk trwał już za długo.

*

Kiedy Tonks wbiegła do domu, od razu spostrzegła, że dzieje się tu coś złego. Różnokolorowe odbłyski zaklęć widać było już na korytarzu, wystraszony skrzat lamentował w kącie, a ciotka wrzeszczała w niebogłosy, odsądzając od czci i wiary każdego, kto tylko przyszedł jej na myśl.

Co jest? — aurorka z wyciągniętą różdżką popędziła w kierunku największego pokoju. Ktoś tam musiał być oprócz Syriusza. Przecież nie biłby się sam ze sobą

A może on morduje Lucy? — przemknęło jej przez głowę, ale zaraz odpędziła tę myśl. Niezależnie od wszystkiego, jej kuzynowi daleko było do Otella.

Przebiegła już połowę korytarza, kiedy lady Black na krótką chwilę przerwała swoje krzyki i wtedy Tonks wyraźnie usłyszała głos Syriusza:

Verbero!

O, do diabła! Idzie na ostro! — Aurorka jeszcze przyspieszyła kroku.

Wpadła do salonu dokładnie w chwili, kiedy niebieski promień roztrzaskiwał w drobny mak szybę we wschodnim oknie. Do środka natychmiast wpadł podmuch zimnego powietrza, tak silny, że adamaszkowe story zafalowały. Jedna z nich dymiła lekko.

Tonks uchwyciła się resztek futryny. Ciemno. Zmrużyła oczy i szybko omiotła wnętrze wzrokiem, z trudem powstrzymując okrzyk zdumienia. Pokój był zdemolowany, meble powywracane, po podłodze walały się kawałki rodowej zastawy i szkło z potłuczonego żyrandola.

Na środku tego pobojowiska stał Syriusz i, dysząc ciężko, przygotowywał się do kolejnego uderzenia. Zza przewróconej kanapy wyczołgiwał się zaś Kingsley z różdżką w zębach. Na rękawie jego koszuli dziewczyna dostrzegła ciemną, prawie czarną plamę.

Krew?! — Wystraszona podniosła rękę do piersi.

Shacklebolt błyskawicznie zerwał się z podłogi i jednym spojrzeniem oceniwszy sytuację, zrobił kilka kroków do przodu. Odległość między walczącymi zmniejszyła się zdecydowanie. Auror stał do niej tyłem, ale Tonks, która widziała swojego szefa w różnych sytuacjach, natychmiast zrozumiała, że się zawziął i nie popuści, dopóki nie rozbroi przeciwnika.

Co się dzieje? Co tu się dzieje, do cholery?

— Inflammata! — krzyknął Syriusz, który chyba już stracił cierpliwość.

Kingsley obrócił się lekko, jakby od niechcenia. Kula płomieni minęła go i zaplątała się w zasłonę. Blask ognia rozjaśnił pokój.

Co robić?

— Verbero! — poprawił natychmiast kuzyn z taką determinacją, jakby nie miał nic do stracenia, jakby chciał się za coś zemścić.

Jakby miał zamiar zabić przeciwnika, który niezmiennie tylko się bronił.

Verbero!

Znowu pudło. Wściekłość nie sprzyja celności.

Syriusz zaklął paskudnie, coraz bardziej trzęsły mu się ręce. Miotał zaklęcia prawie na oślep.

Shacklebolt dla odmiany był coraz spokojniejszy. Tonks zdecydowała się zaufać jego umiejętnościom i nie interweniować. Wiedziała, że nie skrzywdzi jej kuzyna. Zaś kuzyn…

Inflammata!

Znowu ogień. Minął aurora, leciał w jej stronę. Nimfadora cofnęła się szybko, ale i tak gorący podmuch osmalił jej policzek. Syriusz krzyczał coś głośno i znowu szykował się do ataku. Powietrze było mętne od dymu. Smród spalenizny wżerał się w nozdrza i drapał w gardle.

Puszczą dom z dymem!

Kingsley stał w miejscu dokładnie naprzeciw Blacka. Nagle zrobił krok w lewo, potem drugi i trzeci, wyglądało to jakby okrążał przeciwnika. Manewr numer piętnaście — pomyślała machinalnie dziewczyna i przygryzła usta. — Zaraz to skończy.

Kuzyn obracał się na pięcie, śledząc każdy ruch aurora. Znowu wymierzył.

Expelliarmus! — Shacklebolt był pierwszy. Jego okrzyk zmieszał się z opóźnionym o sekundę zaklęciem gospodarza; różdżka Syriusza zatoczyła w powietrzu łuk i sypiąc iskry upadła na podłogę.

Accio! — zawołał szybko szef.

Koniec! — Tonks znowu zaczęła oddychać.

— Ty pieprzony hyclu! — wrzasnął Syriusz; wyglądał tak, jakby chciał rzucić się na aurora z gołymi pięściami.

Kingsley wciąż nie opuszczał różdżki i czujnie mierzył przeciwnika wzrokiem.

— Odbiło wam?! — krzyknęła dziewczyna, wpadając między nich. — Odbiło?!

Obaj chyba dopiero teraz ją spostrzegli. Auror wciąż milczał, oddychając ciężko, a Syriusz żachnął się i posłał jej wściekłe spojrzenie. Potem odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.

— Co tu się stało? O Lucy wam poszło?! — Tonks doskoczyła do Shacklebolta — O co chodzi? — dopytywała się, patrząc na jego zakrwawiona rękę.

— Zrób z tym porządek.— powiedział głucho Kingsley, końcem różdżki wskazując płonące zasłonki. — I nim się zajmij, bo palnie jakąś głupotę.

— A ty?

— Ja muszę jak najszybciej znaleźć Lucy — rzucił szybko, krzywiąc się na widok swojej rany.

Lucy? A jednak... O nią się bili.

Była tu. A Syriusz wie.

Czy on… Czy on naprawdę coś jej zrobił?

I dlaczego tak bardzo obchodziło to Kingsleya?

Czyżby...?

* zaklęcia: Verbero, Inflammata i Intercidio wymyśliła Silene (Verbero zostało użyte w „Czarnym Kamyku” oraz z moim TSR)
** samurajka jest oczywiście patentem Irytka. (patrz: Harry Potter i koniec świata)
*** Darento to pomysł Chauve-Souris (patrz: „...którzy trzykrotnie mu się oparli). Autorka udostępniła to zaklęcie w Skarbcu pisarza na Forum Mirriel.

Rozdział IV

„Love is not a victory march"
Rufus Wainwright

styczeń 1996 roku

1.

Było przeraźliwie zimno. Śnieg przestał padać, ale mroźny wiatr niósł ze sobą, ostre niczym igiełki, lodowe grudki, które bezlitośnie wbijały się w skórę, wlatywały do ust i do oczu.

Przy każdym silniejszym podmuchu Lucy szczękała zębami i z trudem opanowywała drżenie całego ciała. W żaden sposób nie mogła obronić się przed chłodem, bo miała na sobie tylko polar; peleryna została w domu przy Grimmauld Place. Tak samo, jak różdżka.

Jednak nic — nawet największy mróz — nie było w stanie zmusić jej do tego, aby po nie wrócić. Nie potrafiłaby stanąć twarzą w twarz z Syriuszem.

Nie po tym...

Nawet nie mogła nazwać tego po imieniu. To było takie wstrętne i podłe. Obrzydliwe.

Z trudem tłumiąc szloch, przyspieszyła kroku. Jak najdalej od tego człowieka. Od tego miejsca. Łzy rozmywały obraz, nie była pewna, dokąd w ogóle idzie, ale wiedziała, że nie wolno jej się zatrzymać.

Próbowała biec, ale sypki śnieg utrudniał ruchy, miała problem z zachowaniem równowagi. Na dodatek wiatr wzmagał się, coraz bezlitośniej przenikał przez ubranie i sprawiał, że wstrząsały nią kolejne fale dreszczy.

Wreszcie musiała się zatrzymać, bo zabrakło jej sił. Przestraszyła się, że upadnie i już nie zdoła się podnieść. Cofnęła się i całym ciężarem oparła o ceglane ogrodzenie otaczające duży dom. Szybkim ruchem wytarła oczy, a potem rozejrzała się dookoła.

Znajdowała się w jakiejś willowej dzielnicy. Wszędzie było pusto, tylko od czasu do czasu dostrzegała światła i słyszała warczenie silników aut przejeżdżających sąsiednimi ulicami. Nie miała kogo poprosić o pomoc. Sama musiała sobie poradzić.

Jak zawsze…

Oddychała z trudem, zimne powietrze drażniło oskrzela. Zakaszlała ciężko, ból w piersiach narastał, stawał się wręcz nie do wytrzymania. Serce waliło tak mocno, jakby za chwilę miało pęknąć i coraz bardziej kręciło się jej w głowie. I ten chłód — miała wrażenie, że zaraz zamarznie. Wcisnęła zgrabiałe ręce do kieszeni i wtuliła głowę w ramiona, ale to nie pomogło. Powinna jak najszybciej dotrzeć do domu.

Ale jak? — próbowała zebrać myśli, ale to nie było łatwe. Gorączka wzrastała z każdą chwilą, a ona nie miała przy sobie ani pieniędzy ani dokumentów, ani tej cholernej różdżki

Co robić?

Musiała przynajmniej spróbować się teleportować. To było ryzykowne, ale…

Musiała.

2.

Kingsley Shacklebolt zatrzasnął za sobą drzwi domu przy Grimmauld Place i, nie zważając na zranioną rękę, próbował zawiązać troki peleryny. Nie było to takie proste. Nie dość, że wiał porywisty wiatr, to jeszcze skaleczenie ręki, mimo iż powierzchowne, dokuczało mu okropnie. Szlag go trafiał przy każdym, nawet najmniejszym ruchu ramienia.

Cholera jasna!

Wszystko szło nie tak. A najgorsze, że przez tego pieprzonego Blacka zmarnował tyle czasu. .

Jeśli Lucy coś się...

— Kingsley!

Odwrócił się gwałtownie. Po schodach, starając się nie poślizgnąć na ubitym śniegu, zbiegała zdenerwowana Tonks. A ta czego znowu chce?

— Miałaś go pilnować! — krzyknął ze złością, żeby pozbyć się jej jak najszybciej. Liczyła się każda chwila.

— King! — Niezrażona jego tonem dziewczyna, chwyciła go mocno za połę peleryny. — King, powiedz, widziałeś Lucy?! Widziałeś ją zanim… — zawiesiła głos.

Shacklebolt przyjrzał się dziewczynie uważniej. Nigdy nie umiała ukrywać emocji, a teraz wyglądała, jakby miała coś na sumieniu.

— Tonks — powiedział poważnie. — O co im poszło? Jeśli cokolwiek wiesz...

— Ja... — zaczęła niepewnie dziewczyna. — Ja tylko...

— Mów! To rozkaz — dodał, widząc jej niezdecydowanie.

Nimfadora wyraźnie odetchnęła, a potem wyrzuciła z siebie szybko:

— Syriusz dowiedział się czegoś o przeszłości Lucy. O tym, co robiła w Stanach.

— Niech to jasna cholera! — rzucił nerwowo auror. — Kto się wygadał? Ty?

— Ja? Skąd? Ja tam nic nie wiem — wystraszyła się jego podwładna. — To John Barret.

— Barret? — Shacklebolt zdębiał. — Jakim cudem? Co on ma wspólnego z tą sprawą?

— Długo by tłumaczyć — westchnęła. Ewidentnie coś łączyło ją z tą sprawą, ale teraz nie było czasu, żeby to roztrząsać.

— Nieważne — rzucił krótko. — Wracaj do środka i pilnuj swojego kuzyna. Ja muszę szukać Lucy.

— Znajdź ją. — Aurorka popatrzyła na niego błagalnie. — I przyprowadź tu z powrotem. Trzeba ich pogodzić. Przecież pojutrze...

Kingsley zaklął w duchu, słysząc tę żarliwą przemowę. Nie miał pojęcia, co naprawdę się wydarzyło, ale ordynarne wypowiedzi Blacka kazały mu sądzić, że stało się coś nieodwracalnego, coś, co zmieniło wszystko.

Trzeba jak najszybciej odszukać Lucy. Ona mi wszystko wyjaśni.

— Lecę — powiedział i, nie oglądając się więcej na Tonks, ruszył przed siebie.

Co teraz? — zastanawiał się gorączkowo, narzucając na głowę kaptur.

Cholera, jeśli Black poznał niechlubne szczegóły z życia narzeczonej, to naprawdę mógł jej coś zrobić. Zawsze był narwany, a teraz już zupełnie nie panował nad sobą. Poza tym gołym okiem widać, że ten człowiek nie umie wybaczać, a jego miłość…

Jaka miłość? To nie była żadna miłość. Rozpaczliwa próba uporządkowania tego, co zostało z życia, ale nie miłość. Lucy była dla Syriusza wspomnieniem młodości, symbolem dawnych czasów, dlatego uważał ją za ideał.

A tymczasem okazała się zwykłą grzeszną śmiertelniczką…

Kurwa mać! — Kingsley w myślach mordował Johna Baretta, który mimo deklaracji nie umiał trzymać języka na wodzy.

Lucy, gdzie jesteś?

Niepokoił się o nią coraz bardziej, bo wiedział, w jakim napięciu ostatnio żyła. Musiała być bardzo zdenerwowana, skoro nawet nie zabrała różdżki. A może Black nie dał jej na to czasu?

Jeśli coś jej się stanie…

Na myśl o takiej ewentualności aż się zatrząsł i przyspieszył kroku. Wiedział, że niezależnie od tego, dokąd poszła, będzie jej szukał do skutku. Choćby miał przeczesać cały Londyn metr po metrze.

Postanowił zacząć od domu, w którym mieszkała.

3.

Tonks z grubsza uporządkowała pobojowisko w salonie i z niechęcią pomyślała, że teraz czeka ją o wiele trudniejsze zadanie. Musiała porozmawiać z Syriuszem i przynajmniej spróbować wyciągnąć z niego jakieś informacje na temat tego, co naprawdę zaszło między nim a Lucy. Bo jeśli się nie dowie, nie będzie mogła im pomóc. A przecież nie mogła ich tak zostawić.

Domyślała się, że awantura była raczej niewąska, wystarczyło zresztą popatrzeć na bałagan w sypialni, ale chyba... Chyba nie zrobił jej krzywdy?

Nie, do tego absolutnie nie byłby zdolny, za bardzo kochał swoją narzeczoną. Choć... Prawdę mówiąc, aurorka sama dzisiaj po raz pierwszy w życiu naprawdę się go przestraszyła. Z taką bladą twarzą, zaciśniętymi ustami i przypalonymi włosami wyglądał po prostu upiornie. Na dodatek zachowywał się, jakby był niepoczytalny.

Ale to tylko chwilowe... To tylko nerwy — uspokajała samą siebie.

Cholera, że też John musiał się wygadać, i to na dwa dni przed ślubem. Nie ma siły, żeby Syriuszowi przeszło tak szybko. Ale trzeba spróbować go przekonać…

A swoją drogą, ciekawe, co Lucy nabroiła w tej Ameryce? Podobno nie była święta. Tylko... Tonks jakoś nie mogła sobie wyobrazić koleżanki robiącej coś karygodnego. Potterówna, z całą swoją pedanterią i poukładaniem, była — powiedzmy sobie wprost — zbyt drętwa na grzesznicę.

I jeszcze na dodatek Kingsley...

Co on tu w ogóle robił? I dlaczego tak bardzo obchodzi go Lucy? Wiadomo, nikt nie chce, żeby coś jej się stało, ale zaangażowanie Shacklebolta widocznie przerastało zwykłą przyjacielską troskę. Poza tym on chyba wiedział, co tak zdenerwowało Syriusza. Skąd?

A jeśli szef naprawdę zakochał się w Lucy? Przecież wpadła mu w oko już podczas pierwszego spotkania, a potem zawsze traktował ją z wyjątkową atencją.

Bzdura, King nie mógłby… Przecież wie, że Lucy i Syriusz...

Coś jednak podpowiadało jej, że auror — jeśli naprawdę zależałoby mu na Potterównie — nie oglądałby się na żadnego rywala. Zresztą gołym okiem było widać, że nie znosi Blacka. Z wzajemnością. A może o nią im poszło?

— Co tu jest naprawdę grane? — westchnęła pod nosem Tonks. Od tych wszystkich wrażeń, myśli i tajemnic zaczynała ją boleć głowa, ale nie mogła wrócić do domu, dopóki nie nabierze pewności, że z Syriuszem wszystko w porządku.

A właśnie, gdzie on w ogóle jest?

Zaniepokojona, szybko zeszła do kuchni. Przekroczyła jej próg dokładnie w chwili, kiedy kuzyn wyciągał ze spiżarni butelkę whisky.

— Syriusz! — Naprawdę zdenerwowała się na ten widok. — Zostaw tę flachę! Porozmawiajmy!

— Chrzań się! — Spojrzał na nią ze złością. — Nie mamy o czym rozmawiać.

— Mamy — rzekła z naciskiem. — O Lucy i o tobie. Musicie się dogadać, przecież pojutrze wasz...

— Nie będę rozmawiał o tej kłamliwej dziwce ani z tobą, ani z nikim innym — przerwał jej szybko i spojrzał na nią w taki sposób, że nie miała wątpliwości, iż uważa tę dyskusję za zakończoną.

Tonks wpatrywała się w niego i zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.

4.

Dom przy Wimpole Street 17 tonął w ciemnościach. Kingsley lekko pchnął furtkę, która — jak już kiedyś zdążył zauważyć — nigdy nie była zamykana i wszedł na podwórko. Na sypkim śniegu, pokrywającym ścieżkę wiodącą ku domowi, nie widniały żadne ślady, a to oznaczało, że nikt nie szedł tędy od rana. Ale w końcu pozostawała jeszcze teleportacja.

Szybko podszedł do drzwi wejściowych i zapukał. Nic. Zapukał ponownie. I jeszcze trzeci raz. Wyglądało na to, że nikogo tu nie ma. Jednak on musiał się upewnić. Możliwe, że Lucy zamknięta w swoim pokoju, nie chce nikogo widzieć. Możliwe, że potrzebuje pomocy.

Alohomora.

Drzwi momentalnie stanęły otworem. Cholera, żadnych zaklęć zabezpieczających?! — pokręcił głową z dezaprobatą. Cóż za karygodna lekkomyślność.

Wszedł do środka i, przyświecając sobie różdżką, obszedł dokładnie cały parter: kuchnię, salon, dwa mniejsze pokoje, łazienkę. Nikogo. Powędrował więc na górę po wąskich trzeszczących schodach i zajrzał do pierwszego z brzegu pomieszczenia.

To musiał być jej pokój. Co prawda Kingsley jeszcze nigdy go nie widział, ale nie miał wątpliwości, do kogo mogły należeć zgromadzone tu drobiazgi i książki. Poza tym coś, czego nie umiał do końca sprecyzować, przywodziło mu na myśl jej mieszkanie w Hogwarcie.

Odwrócił się. Na drzwiach szafy bieliła się jakaś rzecz. Podszedł bliżej i poświecił. Suknia ślubna. Wyglądało na to, że teraz nie będzie Lucy potrzebna, ale prawdę mówiąc, w tej chwili nie umiał się z tego cieszyć.

Gdzie jesteś? Czuł bezsilną złość. Nie miał pojęcia, gdzie powinien się teraz udać. Zbliżył się do biurka i pochylił nad nim, sprawdzając, czy nie ma tam czegoś, co mogłaby go naprowadzić na jakiś ślad.

Przyjrzał się lepiej stercie papierów i drgnął — na samym wierzchu leżał rysunek Betsy. Ten sam, który dał Lucy w dniu listopadowego spotkania Zakonu. Znowu przypomniał sobie jej pobladłą twarz i oczy pełne rozpaczy. Cholera jasna, jak mógł zrobić coś takiego?! Jaki diabeł go podkusił? Jeśli tylko ją znajdzie, będzie błagał o wybaczenie.

Jeśli znajdzie…

Gdzie ona mogła pójść?!

Do Hogwartu?

Daj Boże. Jeśli tam jest, to znaczy, że wszystko w porządku, że jest bezpieczna.

Ale jeśli… Jeśli ten kretyn doprowadził ją do ostateczności? W końcu to całkowity i niepoczytalny świr, zaś Kingsley znał Lucy na tyle dobrze, aby obawiać się, że w akcie rozpaczy mogła zrobić jakieś niewyobrażalne głupstwo. Na przykład pójść do jakiejś knajpy i upić się tak, jak niegdyś, a potem…

W Londynie było trzydzieści mostów.

Musiał sprawdzić je wszystkie.

5.

Aportowała się w miejscu, którego w pierwszej chwili zupełnie nie potrafiła rozpoznać. Równie dobrze mogła znajdować się dwa kilometry od domu albo trzydzieści. Była zbyt rozkojarzona, zdenerwowana i chora, żeby wymierzyć precyzyjnie. I tak prawdziwy cud, że wylądowała w jednym kawałku. A może lepiej byłoby...

Gdzie ja jestem? — Rozejrzała się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Gorączka musiała znowu wzrosnąć, bo miała coraz mniej sił i coraz gorzej znosiła zimno. Pomyślała, że zamienia się w sopel lodu, a dreszcze przebiegające przez jej ciało wręcz sprawiały ból.

Gdzie...

Budowle sięgające nieba. Setki świateł odbijających się w rzece. To chyba... Chyba gdzieś w centrum. Zmarszczyła czoło, próbując zebrać myśli. Royal National Theatre! Biurowce City! — rozpoznała wreszcie okolicę w przebłysku świadomości. — I most.

Most…

Z trudem zrobiła kilka kroków. Już wiedziała, gdzie się dokładnie znajduje.

Waterloo Bridge.

Ostatkiem sił podeszła do balustrady i znalazła się w miejscu, gdzie nie sięgało światło latarni. Przechyliła się przez barierkę i popatrzyła w dół. Rzeka szumiała złowrogo, niosąc ze sobą duże kawały lodu. Lucy wpatrywała się w ciemną otchłań niczym zaczarowana. Przestała nawet odczuwać zimno. Ile razy była w takiej sytuacji? Ile razy patrzyła na płynącą wodę, zbierając się w sobie, żeby zrobić ten krok, żeby raz na zawsze ze sobą skończyć.

I to zawsze przez niego! Przez Syriusza. Przez...

Czy tym razem...?

Może wreszcie nadszedł odpowiedni moment?

Los ją tu skierował, na ten most. Dał jej znak, że pora…

Bo czy w ogóle ma jeszcze po co żyć? Po tym, co się stało.

Harry! — W myślach zobaczyła twarz bratanka. Taki był szczęśliwy z powodu tego ślubu, robił tyle planów na przyszłość. A teraz?

Co teraz?

Woda w dole zamigotała, Lucy jeszcze bardziej przechyliła się przez balustradę.

Nie chciała znowu o tym myśleć, ale wspomnienie wciąż wracało. Znowu to przeżywała.

Minuta po minucie, ruch po ruchu, słowo po słowie.

Bezsilność. Strach. Niewyobrażalne upokorzenie.

Czy naprawdę zawiniła tak bardzo, że musiał potraktować ją jak ostatnią dziwkę?

Przecież chciała jak najlepiej. Pragnęła go chronić, brnęła w kłamstwa tylko po to, żeby zapewnić mu spokój, poczucie stałości, bezpieczeństwa. Dać to, co stracił czternaście lat wcześniej.

I po co? Po co to wszystko?

Na darmo poświęcenie. Na darmo...

Ścisnęła skronie rękami i potrząsnęła głową, jakby chciała wyrzucić z niej wszystkie myśli. Pozbyć się ich co do jednej. Drugi raz w ciągu kilku godzin marzyła o tym, żeby oszaleć.

Znowu popatrzyła na rzekę. Był jeden niezawodny sposób, żeby skończyć ze wszystkim. Zostało jej jeszcze jedno wyjście…

Nie! — wyprostowała się gwałtownie i wzięła głęboki oddech, z całych sił starając się stłumić atak kaszlu.

Nie, nie zrobi tego. Nie ucieknie. Nie zostawi Harry'ego. Nie da Syriuszowi tej satysfakcji!

Podły drań! — żeby nie upaść, mocno zacisnęła ręce na lodowatej poręczy. — Zmarnował mi życie, a teraz jeszcze…

Nagle jej wzrok padł na pierścionek, który wciąż nosiła na palcu. Nagle wydało jej się, że czerwony zamglony kamień zaczyna palić ją żywym ogniem. Trzęsącą się ręką ściągnęła go z palca. Chciała się go pozbyć jak najszybciej, żeby nie mieć nic wspólnego z rzeczą, która należała kiedyś do Syriusza.

I która — była tego pewna — w jakiś sposób wpłynęła na jego zachowanie.

Niewiele myśląc, znowu przechyliła się przez balustradę i tak mocno, jak tylko była w stanie, cisnęła pierścionek wprost w ciemne odmęty.

Oczko błysnęło czerwono jeszcze kilka razy, a potem klejnot wpadł do wody. Na ten widok poczuła niewyobrażalną ulgę. Już nigdy go nie zobaczy. Już nigdy nie zobaczy Syriusza.

Koniec.

Teraz chciała stąd odejść, przestać patrzeć na tę wodę, skończyć rozpamiętywania, ale nie miała siły się ruszyć. Znowu zrobiło się jej zimno; drżała na całym ciele, a obraz przed oczami zaczynał się zamazywać.

6.

Aportacja, szybki bieg przez most, zaklęcia skanujące i rozpoznawcze. Chwila napięcia i nadziei. Rozczarowanie.

Teleportacja.

Kolejny most.

Tower Bridge, London Bridge, Southwark Bridge, Blackfriars Bridge.

Waterloo Bridge.

Szybkie zaklęcie. Czerwona iskra przypominająca światełko mugolskiego lasera pomknęła nisko tuż przy balustradzie na drugi koniec mostu. Auror nie odrywał od niej wzroku, na chwilę nawet wstrzymał oddech.

To była szalona myśl, żeby szukać Lucy w takim miejscu. Nie umiał tego racjonalnie wytłumaczyć, ale musiał tak postąpić. Musiał sprawdzić.

Nic?

Już przygotowywał się do kolejnej teleportacji, gdy światełko rozbłysło niczym miniaturowy fajerwerk.

Jest?!

W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że się udało, że ją znalazł. Może jednak jeszcze za wcześnie na radość? Może to pomyłka?

Rzucił się biegiem przed siebie. Wreszcie dostrzegł drobną postać opierającą się o balustradę. Bogu dzięki!

— Lucy! — Mocno chwycił ją za ramię. — Lucy!

Znalazł ją. To była naprawdę ona.

Odwróciła się wolno i spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem, chyba go nie poznawała. W pierwszej chwili pomyślał, że jest pijana.

— Lucy.

Miała lodowate dłonie, mocno ujął je w swoje. Wpatrywał się w nią uważnie, w jej bladą twarz, w sine drżące wargi, w pociemniałe oczy. Nie, na pewno nic nie piła, nie czuł od niej alkoholu. Poza tym…

Zachwiała się. Chwycił ją i przyciągnął do siebie. Leciała mu przez ręce, trzęsąc się niczym osika. Dotknął jej czoła; miała gorączkę i to najwyraźniej cholernie wysoką.

Przytulił ją i okrył szczelnie połami peleryny. Musiała się rozgrzać jak najszybciej, przynajmniej odrobinę. Atak kaszlu, który nią wstrząsnął, naprawdę go przeraził. To było co najmniej zapalenie oskrzeli.

Rana znowu go zapiekła, ale to nieważne. Głaszcząc Lucy po wilgotnych włosach, zastanawiał się gorączkowo, dokąd powinni się teraz udać. Na Wimpole Street? Do świętego Munga? Do pani Pomfrey?

Nie zdążył podjąć żadnej decyzji, kiedy podniosła głowę. Spoglądała na niego jakby przytomniej.

— Wszystko w porządku — powiedział uspokajająco, mocniej przytulając ją do siebie.

— King? — wyszeptała. — To ty...

Poznała go wreszcie, a w jej głosie słychać było ulgę. W jednej chwili opadło z niego całe napięcie, które zgromadziło się w ciągu tego wieczora. Nagle ogarnęła go szalona radość, której nie mógł powstrzymać.

— Lucy. — Całował jej czoło, policzki, powieki. — Lucy…

Nie powiedziała już ani słowa, ale przylgnęła do niego z całej siły. Prawie przestała się trząść.

A może…? Tak, było tylko jedno miejsce, w które powinien ją zabrać.

7.

Luiza Shacklebolt uwielbiała spokojne, ciche wieczory. Kiedy już położyła wnuczkę spać i skończyła domowe prace, miała czas tylko dla siebie; mogła usiąść przy stole w kuchni i czytać, delektując się przy tym swoją ulubioną herbatą z cytryną i sokiem malinowym.

Albo rozmyślać.

Albo po prostu patrzeć w ogień buzujący pod kuchenną płytą.

Tego wieczoru po raz nie wiadomo który w życiu przypominała sobie ulubionego Waverleya (Sir Walter Scott niewątpliwie był czarodziejem). W tle stare radio, przestrojone jeszcze przez Irvinga na mugolską stację ze starymi przebojami, grało właśnie Unforgettable. Luiza podniosła wzrok i wsłuchała się w muzykę; wyjątkowo lubiła Nat King Cole'a. Uśmiechając się do siebie, wspominała dawne dobre czasy, a po chwili zaczęła nawet cicho podśpiewywać.

Nieoczekiwanie do rzeczywistości przywołały ją podejrzane hałasy dochodzące z sieni. W pierwszej chwili zaniepokoiła się, ale szybko przypomniała sobie, że to niemożliwe, aby do domu dostał się ktoś obcy — zaklęcia ochronne Kingsleya nigdy nie zawodziły.

W takim razie, to mógł być tylko jej syn.

Ale co robił tu o tak późnej porze? Przecież widzieli się dopiero wczoraj, a on nie miał w zwyczaju pojawiać się u niej częściej niż dwa razy w tygodniu.

Zaniepokojona pani Shacklebolt zdjęła okulary i wsunęła je do książki jako zakładkę, a potem podniosła się i profilaktycznie sięgnęła pod różdżkę.

Coś się stało.

Cicho wyszła do przedpokoju i zaskoczona tym, co tam zobaczyła, stanęła jak wryta.

To rzeczywiście był Kingsley, ale nie sam. Niósł na rękach kobietę. Jeden rzut oka wystarczył, żeby rozpoznać w niej Lucy Potter, najwyraźniej nieprzytomną.

— Co się stało? — zapytała Luiza. Śmierciożercy?! — To było pierwsze, co przyszło jej na myśl.

Kingsley nie odpowiedział, tylko podniósł głowę. Widząc wyraz jego oczu, pani Shacklebolt wstrzymała oddech, bo nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że tym jednym spojrzeniem syn powiedział jej o sobie więcej niż słowami przez ostatnie trzydzieści lat. Potwierdził też podejrzenia, jakie żywiła od dłuższego czasu.

— Zanieś ją na górę — poleciła, kiedy zdołała się już trochę opanować, a potem szybko odwróciła się w stronę szafki, w której trzymała stetoskop, eliksiry i różne mugolskie medykamenty. — Ja zaraz przyjdę.

Zebrała wszystkie potrzebne rzeczy i podążyła śladem syna. Kiedy weszła do pokoju, w którym zwykle kwaterowała gości, Lucy już leżała na łóżku, starannie okryta kołdrą i kocem, a Kingsley nerwowo spacerował po pomieszczeniu, wyłamując palce i co chwila rzucając na kobietę niespokojne spojrzenia. Rękaw jego koszuli był przesiąknięty krwią. Na ten widok Luiza — od kilu minut już porządnie zdenerwowana — poczuła przerażenie. Naprawdę musiało wydarzyć się coś strasznego, skoro syn pokazał się jej w takim stanie. Zazwyczaj starał się ją chronić, czasem nawet aż do przesady.

— Co się stało? — powtórzyła pytanie.— Ktoś was napadł?

— Nie — pokręcił przecząco głową. — To długa historia.

Wyraźnie nie miał zamiaru wdawać się w szczegóły. Jak zawsze…

— Pokaż natychmiast rękę — zażądała, ustawiając na szafce przy łóżku wszystkie przyniesione z dołu rzeczy.

— Nic mi nie jest. Sam sobie poradzę — powiedział z naciskiem, rzucając kolejne spojrzenie na Lucy. Luiza już dawno nie widziała, żeby był tak wytrącony z równowagi. — Ale ona… Nie mam pojęcia, co jej jest — dodał bezradnie.

Matka pokręciła głową — wiedziała, że wszystkie dyskusje są bezcelowe. Zbliżyła się do chorej i popatrzyła na nią uważnie. Potterówna miała zamknięte oczy, była bardzo blada i przez cały czas wstrząsały nią drgawki. Pani Shacklebolt fachowym ruchem przyłożyła różdżkę do jej czoła. Drewienko zagwizdało i wypuściło z siebie pasemka pary, które szybko ułożyły się w kilka cyfr. Trzydzieści dziewięć i trzy — Uzdrowicielka pokręciła głową, bo wynik pomiaru okazał się bardzo niepokojący. Musiała szybko zbadać pacjentkę. Odkryła więc koc, potem kołdrę i już miała rozsunąć suwak polaru, który miała na sobie Lucy, kiedy coś przyszło jej na myśl. Odwróciła się i spojrzała wymownie na syna:

— A ty, co? Będziesz tak tu stał?

— Mam ci pomóc? — Poruszył się niespokojnie.

— Masz wyjść — poleciła.

— Dlaczego? — Był tak zdenerwowany, że chyba nie rozumiał, o co jej chodzi.

— Jesteście… — nie wiedziała jak to powiedzieć wprost. — Jesteście ze sobą blisko?

— Nie. — Spojrzał na nią ze zdziwieniem. — A co to ma do rzeczy?

— To, że ona może nie życzyć sobie, żebyś ją oglądał w negliżu. .

— No tak — domyślił się wreszcie i niechętnie ruszył w stronę wyjścia. Zanim przekroczył próg, odwrócił się jeszcze. — Ale jakbyś potrzebowała pomocy…

— Idź już. — Machnęła ręką. — I doprowadź się do ładu.

Wyszedł, a Luiza wróciła do przerwanej pracy. Dotknęła ramienia Lucy, ta nieoczekiwanie otworzyła oczy, spojrzała na uzdrowicielkę z przerażeniem i powiedziała coś niewyraźnie.

— Spokojnie. Spokojnie.

— Mamo, wszystko w porządku?! — zapytał zza drzwi Kingsley.

— W porządku.

Lucy już nic nie mówiła, tylko wciąż się trzęsła. Luiza musiała użyć zaklęć, żeby ją rozebrać. Kiedy odwiesiła na oparcie krzesła sweter i porwaną bluzkę, uważnie przyjrzała się chorej. Na jej ramieniu widniał ogromny świeży siniak. Było tam też kilka mniejszych, wyglądających jak ślady po mocno zaciśniętych palcach, a także liczne zadrapania na szyi. I inne niepokojące obrażenia.

Pani Shacklebolt przygryzła wargę...

8.

Śnił się jej ogromny, ponury dom. Ciemne korytarze oświetlone mdłym, zielonkawym światłem. Brudne ściany, kąty pełne pajęczyn i kłęby pyłu osypującego się z sufitu.

Miała wrażenie, że już od wielu godzin błądzi po obskurnych pokojach, bezskutecznie szukając wyjścia. Gdzieś na górze bez przerwy płakało dziecko. Nagle szloch ucichł jak ucięty nożem i wtedy usłyszała podniesiony męski głos. Nie mogła zrozumieć słów, ale świetnie wiedziała, że to Syriusz, i że krzyczy na nią.

I że jej szuka.

Przykleiła się do ściany i omiotła wnętrze przerażonym spojrzeniem. Musiała za wszelką cenę wydostać się z tego labiryntu. Jak najszybciej.

Otworzyła oczy. Jasno.

Odruchowo zacisnęła powieki, ale natychmiast ponownie je rozwarła i, walcząc z zawrotami głowy, ostrożnie spróbowała się podnieść. Gdzie ja jestem? — Zaskoczenie na widok zupełnie nieznanego miejsca było silniejsze niż słabość i strach.

Gdzie ja jestem? — Niepewnie rozglądała się po pokoju urządzonym starannie utrzymanymi meblami pamiętającymi chyba jeszcze lata trzydzieste. — Gdzie...

Ciężko opadła na poduszkę. Pościel delikatnie pachniała lawendą. Lucy zamknęła oczy i podniosła do czoła drżącą rękę, ze wszystkich sił starając się zebrać myśli. Ale to nie było proste. Głowa ciążyła jej niemiłosiernie. Świetnie znała ten rodzaj otępienia, pojawiający się zazwyczaj po ogromnej dawce leków nasennych lub uspokajających. Ale kto nafaszerował ją tak mocnymi eliksirami? Kto... Poruszyła się niespokojnie i wtedy ból promieniujący gdzieś ze środka rozszedł się po całym ciele. Z trudem stłumiła jęk.

Przez chwilę leżała bez ruchu, a potem znowu spróbowała się podnieść. Bezskutecznie. Ten brak kontroli nad własnym ciałem doprowadzał ją do rozpaczy. Nie miała siły, a przecież musiała wstać i odejść z tego miejsca. Do domu, do Hogwartu. Gdziekolwiek, gdzie będzie mogła się ukryć, zanim...

Syriusz!

Pełne wściekłości spojrzenie, wszechobecny zapach whisky, dłonie boleśnie zaciskające się na ramionach. Na samo wspomnienie jego dotyku robiło jej się niedobrze. Czuła jednocześnie strach, wstyd i bezsilną złość. Przez chwilę aż nie mogła złapać tchu.

Syriusz...

Nie!

Nie umiała, wciąż nie potrafiła nazwać po imieniu tego, co ją spotkało. Za nic...

Syriusz...

A jeśli on jest gdzieś blisko? Jeśli ją obserwuje? Jeśli za chwilę tu wejdzie? Jeśli będzie musiała przejść jeszcze raz przez to samo. Przez…

Nie!

Znowu poczuła przejmujący ból. Wolno skuliła się i szczelniej okryła kołdrą. Ciężar w piersi narastał. Z trudem chwytała powietrze. Syriusz… Zrobił... Potraktował ją jak... Na nic nie zważał! Na nic...

Nienawidzę cię! — Mocno szarpnęła zębami skórkę przy paznokciu. Zapiekło i na palcu natychmiast pojawiła się kropla krwi. Starła ją szybko i zacisnęła dłoń w pięść. Skuliła się jeszcze bardziej, starając się opanować drżenie całego ciała. Ale to jej zupełnie nie wychodziło. Przerażały ją, nie tylko wciąż powracające wspomnienia wydarzeń na Grimmauld Place, ale też fakt, że zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, co wydarzyło się po tym, gdy narzeczony wyrzucił ją ze swojego domu. Wytężała umysł, ale w zakamarkach pamięci majaczyły tylko mgliste obrazy rozświetlonego miasta i wspomnienie przenikliwego chłodu.

Jak znalazła się w tym miejscu?

I co to w ogóle za miejsce?

Mimo że umierała z niepewności, to na myśl, iż mogłaby poszukać kogoś, kto tu mieszka, znowu się zatrzęsła.

Muszę iść do domu — powtarzała w myślach. — Muszę...

Spróbowała usiąść. Kręciło się jej w głowie, a przed oczami wirowały różnokolorowe płatki. Ciężko oparła się o szafkę zastawioną medykamentami, strącając stojącą tam karafkę. Rozległ się głośny brzęk tłuczonego szkła i woda rozprysła się po całym pokoju. Lucy przycisnęła ręce do piersi i z przerażeniem wpatrywała się w to pobojowisko.

Skrzypnęły drzwi, a wtedy wystraszyła się jeszcze bardziej. Odruchowo spojrzała w stronę wejścia, jednocześnie chwytając brzeg kołdry.

— Można?

Kingsley?!

Zamrugała powiekami. Jak? Skąd? Co to znaczy...

Kingsley!

Jego widok był jak mocny cios w żołądek. Tylko nie on! Nie po tym wszystkim. Nie chciała go widzieć. Nie chciała, żeby on...

Nie patrz na mnie! Nie patrz tak na mnie! — Wręcz umierała ze wstydu. I nie umiała wykrztusić ani jednego słowa. A on najwyraźniej wziął jej milczenie za zgodę, bo szybko wszedł do środka. Jednym rzutem oka ocenił szkody, jakich dokonała. Naprawił je lekkim ruchem różdżki, a potem usiadł na krześle tuż przy łóżku. Przez chwilę nic nie mówił, tylko znowu na nią patrzył. Nie mogła znieść tego spojrzenia. Nie po tym wszystkim...

— Jak się czujesz? — zapytał wreszcie i wyciągnął rękę w jej stronę. Widząc to, odsunęła się gwałtownie w kąt i przykryła po samą brodę. Nie zniosłaby jego dotyku, nie zniosłaby dotyku żadnego mężczyzny. Nie patrz ma mnie!

— Co się z tobą dzieje? — Wyglądał na całkowicie zdezorientowanego. — Przecież wczoraj…

Czujnie podniosła głowę i przerwała mu drżącym głosem, w którym pobrzmiewała histeria:

— Co: wczoraj? Co mi wczoraj zrobiłeś?! — Rozpaczliwie próbowała sobie przypomnieć, gdzie się spotkali, ale przed oczami znowu zamajaczyły jej niezidentyfikowane światła. — Co?!

— Nic — powiedział tak łagodnie, jakby zwracał się do rozkapryszonego dziecka. — Zupełnie nic. Zabrałem cię z mostu Waterloo. Miałaś wysoką gorączkę.

Most… A więc to był most. Że też sama na to nie wpadła. Zawsze, kiedy miała kłopoty, lądowała na moście. Ale dlaczego tym razem? Przecież nie chciała... Nie miała zamiaru... A jeśli? Nic nie pamiętam...

— Przyprowadziłem cię tutaj, bo chciałem, żebyś miała dobrą opiekę i absolutny spokój. Moja matka zajęła się tobą. Ona jest… była uzdrowicielką.

Lucy nic nie powiedziała, tylko szerzej otworzyła oczy ze zdziwienia. Do tej pory wydawało się jej, że pani Shacklebolt nie ma konkretnego zawodu.

— Musisz wyzdrowieć i odpocząć — kontynuował auror tym samym spokojnym tonem. — Na razie zostaniesz tutaj, a potem zobaczymy. Chyba nie powinnaś jednak wracać do szkoły.

— Ja już podjęłam decyzję — powiedziała cicho. — Muszę natychmiast iść do domu. Natychmiast.

Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, a ona kuliła się pod jego wzrokiem. Nie mogła przestać myśleć o tym, że Kingsley został wplątany w tę całą historię, a raczej — o ile go znała — sam się w nią wplątał. Że Syriusz…

— Jesteś chora. Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie poczujesz się lepiej. Nie zachowuj się jak dziecko — rzekł wreszcie Shacklebolt tonem nie znoszącym sprzeciwu. To zdenerwowało ją jeszcze bardziej.

— Nie możesz... Nie możesz mi niczego zabronić! — Głos się jej załamał. Znowu zatrzęsła się ze strachu, bo zdała sobie sprawę, że gdyby próbował zatrzymać ją tu siłą, za nic by sobie z nim nie poradziła.

Nie, on nie mógłby mnie skrzywdzić.

Ale przecież Syriuszowi też ufała. Jeszcze całkiem niedawno wierzyła, że nigdy nie zrobi jej nic złego. Pomyliła się.

Wszyscy mężczyźni są tacy sami.

Wtuliła głowę w ramiona, a łzy popłynęły jej po policzkach. Nie mogła się opanować, nawet nie próbowała.

— Lucy, co się stało? — Kingsley wpatrywał się w nią z niepokojem. — Co się stało? Powiedz mi.

Nawet, gdyby chciała, nie byłaby w stanie mu odpowiedzieć. Czuła drapanie w gardle, które skutecznie odbierało jej mowę.

— Lucy, czy on... Co on ci zrobił? Powiedz. Ja... Ja muszę to wiedzieć.

Znowu wyciągnął do niej rękę. A ona wciskała się w kąt tak, jakby chciała stopić się ze ścianą. Zniknąć całkowicie i na zawsze.

— Lucy...

Nie, nie mogłaby o tym opowiedzieć nikomu. Nikomu.

— Chciałbym...

— A może przedyskutujecie ten problem trochę później?

Błyskawicznie odwróciła głowę w stronę drzwi. W progu pokoju stała pani Shacklebolt, trzymając w ręce duży niebieski kubek z parującą zawartością. Może tak się tylko Lucy wydawało, a może naprawdę patrzyła na syna z przyganą.

— Mamo, Lucy i ja musimy coś ustalić. — odparł Kingsley. — To ważne.

— Proszę cię — powiedziała jego matka z naciskiem.

— Naprawdę... — zaczął.

— Proszę.

— W porządku — zgodził się wreszcie niechętnie.

— Zobacz, co u Betsy — poleciła spokojnie Luiza i zbliżyła się do łóżka swojej pacjentki. Auror z wyraźnym ociąganiem, wstał, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Lucy natychmiast poczuła wyraźną ulgę. A zaraz potem zupełnie niewytłumaczalny żal.

— Spokojnie, nie musisz się niczego bać — powiedziała tymczasem pani Shacklebolt, stawiając kubek tuż obok karafki. Delikatnie zapachniało rosołem i chora dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna. — Będę mówiła ci po imieniu — kontynuowała tymczasem uzdrowicielka. — To nam wiele ułatwi.

Lucy odruchowo skinęła głową, bo w tej chwili nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Nie wiedzieć czemu, pani Shacklebolt zawsze budziła w niej obawę połączoną z respektem.

— Chyba nie masz już gorączki. Ale wolałabym się upewnić. Mogę?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Luiza przytknęła różdżkę do czoła swojej pacjentki.

— Trzydzieści siedem i dwie — powiedziała cicho po chwili. — To już nieźle. Napędziłaś nam niezłego strachu. Już myślałam, że skończy się na zapaleniu płuc.

— Nie mam siły — poskarżyła się szeptem Lucy.

— To normalne — stwierdziła uzdrowicielka. — Powinnaś najpierw coś zjeść, a potem porządnie się wyspać.

9.

Kingsley stał przy kuchennym oknie z kubkiem herbaty w dłoni i spoglądał na Betsy, która wraz z bliźniaczkami sąsiadów właśnie lepiła w ogródku bałwana. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że auror uważnie śledzi każdy krok swojej córki, ale on myślami był zupełnie gdzie indziej.

Przy Lucy.

W zasadzie to nic nowego — przez kilka ostatnich dni myślał o niej właściwie bez przerwy. Nawet w pracy nie mógł się skupić, bo cały czas zastanawiał się, czy po powrocie zastanie ją jeszcze żywą. Tak bardzo się denerwował, że miał ochotę rzucić w diabły dopiero co rozpoczęte śledztwo i natychmiast wrócić do domu, żeby być przy niej.

Doskonale wiedział, że przesadza, starał się rozsądnie podchodzić do sprawy, ale nie potrafił zwalczyć tego irracjonalnego strachu. Od dnia śmierci Elizabeth każdą chorobę swoich bliskich traktował jak zagrożenie, tym groźniejsze, że nie umiał ich przed nim obronić. Nie miał na nie żadnego wpływu. Mógł tylko biernie się przyglądać, a takiej bezsilności nienawidził najbardziej na świecie.

Dla Lucy zrobił wszystko, co mógł. Znalazł ją i zabrał do swojego domu, bo wierzył, że tam znajdzie najlepszą pomoc i opiekę.

Co prawda wiązało się to z przyznaniem, ile dla niego znaczy ta kobieta. Ale może nadeszła właściwa pora? Zresztą matka chyba już od dawna się domyślała prawdy, zawsze była spostrzegawcza.

Gdyby Lucy coś się stało... Gdyby... Gdyby umarła. Nie, o tym nawet nie potrafił myśleć. Nie umiał wyobrazić sobie życia bez niej. Co prawda, kiedyś nie wyobrażał sobie też życia bez Elizabeth, a z czasem jakoś wszystko się ułożyło. Może nie do końca tak, jak trzeba, ale...

Tylko że — musiał to wreszcie przyznać sam przed sobą — Lucy kochał o wiele mocniej niż swoją zmarłą żonę.

Teraz wydawało się, że nareszcie coś się zmieni, bo chyba rozstała się z Blackiem już na dobre. Że zakończy tę żenującą farsę odgrywaną przed narzeczonym i wszystkimi znajomymi.

Że teraz będzie mogła pomyśleć o sobie. I o nim.

Ale... Coś było nie tak. Znowu coś było nie tak. Widział to wyraźnie.

Lucy się go bała. Jego, a nie matki... Jego...

Co tam, do ciężkiej cholery, naprawdę się stało? No chyba jej nie zgwałcił? — zastanawiał się. — To niemożliwe! — Odstawił pusty kubek na stół o wiele za mocno niż powinien. — Niemożliwe!

Nigdy nie miał najlepszego zdania o narzeczonym Lucy, ale też nie podejrzewał, żeby ten facet był zdolny do aż takiego świństwa.

A jeśli? Ten strach, który widział w jej oczach. To odgradzanie się od niego na wszystkie możliwe sposoby. Unikanie dotyku. Chęć ucieczki.

W przeszłości nieraz spotykał kobiety, które zachowywały się w podobny sposób; śmierciożercy nie mieli w zwyczaju wypuszczać ofiar bez szwanku, o ile w ogóle darowywali im życie...

I jeszcze te enigmatyczne wypowiedzi matki... Tak, jakby i ona czegoś się domyślała, ale nie chciała tego powiedzieć wprost.

Co tam się stało? Co ten przeklęty Black jej zrobił?

Nazwał ją dziwką i szmatą...

Na wspomnienie tych słów poczuł taką samą wściekłość, jak w chwili, kiedy je usłyszał.

— A ja puściłem skurwiela żywego — mruknął zaciskając pięści. Wiedział, że jeśli znajdzie choćby najmniejszy dowód na potwierdzenie swoich podejrzeń, wróci na Grimmauld Place i naprawi ten błąd.

— Zasnęła — powiedziała matka, wchodząc do kuchni.

Jak to się stało, że wcale nie słyszał kroków na schodach?

— To dobrze. — Opanował się błyskawicznie i odwrócił w jej stronę.

— Kamień spadł mi z serca. — Luiza odstawiła do zlewu pusty kubek. — Będzie dobrze, tylko musi porządnie odpocząć. I absolutnie nie powinna się denerwować. — Posłała synowi znaczące spojrzenie. — Dlatego mógłbyś, z łaski swojej, wstrzymać to śledztwo.

Matka była mistrzynią w posyłaniu znaczących spojrzeń. W ułamku sekundy potrafiła w nim wzbudzić poczucie winy. Tak, jak tym razem. Wiedział, że powinien przeprosić, ale jakoś nie mógł się na to zdobyć. Jeszcze nie...

— To było ważne — powiedział, siląc się na obojętność.

— Synu! — Luiza prawie spiorunowała go wzrokiem. — Ta dziewczyna jest naprawdę chora i skoro oddałeś ją pod moją opiekę, to przynajmniej nie przeszkadzaj.

— Ja tylko...

— Ledwo zdążyła oprzytomnieć — przerwała mu — a ty już bierzesz ją na spytki i zaczynasz układać jej życie.

— Nic jej nie układam — obruszył się. — Staram się tylko doradzić.

— To jeszcze poczekaj z tym doradzaniem — mruknęła matka i nagle uśmiechnęła się, jakby czymś rozbawiona: — Coś mi się wydaje, że ona i tak zrobi, co chce. Lucy to nie Elizabeth.

Spojrzał na nią nieco skonsternowany. Nie miał pojęcia, o co jej właściwie chodzi. I czemu ma służyć to porównanie?

— Elizabeth była idealną żoną — powiedział szybko, żeby ukryć zmieszanie.

— Tak. — Luiza nadal się uśmiechała. — Bo bez szemrania robiła wszystko, co kazałeś.

— Mamo! — podniósł nieco głos. — Nie rób ze mnie tyrana. Dbałem o nią, a ona pozwalała…

— Nie jesteś tyranem. Ale wciąż nie dociera do ciebie, że ludzie mogą chcieć sami o sobie decydować. Nic na to nie poradzisz. A wygląda na to, że Lucy nie da sobie wleźć na głowę.

— Mamo. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Do czego ty zmierzasz? I dlaczego tak ją bronisz? Polubiłaś ją?

— Ty ją kochasz — powiedziała spokojnie. — I nie mów, że nie, bo mam oczy.

— Nie rozmawiamy teraz o mnie. — Skrępowany spuścił głowę. Nie chciał dyskutować o swoich uczuciach. Z nikim. Nawet z matką.

— A Betsy ją lubi — kontynuowała niezrażona jego reakcją Luiza. — Powiedziała mi wprost. I jeszcze to, że ta ciocia powinna zostać tu na zawsze, bo wtedy… Bo jak ona jest, ty bywasz w domu częściej.

Czy naprawdę uparła się, żeby mu udowodnić, iż jest całkiem do niczego? Akurat dzisiaj?

— Powiedz mi, czy ty lubisz Lucy? — powtórzył uparcie. Sam nie wiedział, po co właściwie potrzebna mu była ta informacja. Może tylko po to, aby zmienić temat.

— Ja nie mam powodu ani ją lubić, ani jej nie lubić. — Wzruszyła ramionami Luiza. — Nie znam jej na tyle, żeby oceniać.

— Ale ja znam — rzucił ze złością, podnosząc wzrok. — Ona sama nie wie, czego chce i ma talent do robienia wyjątkowych głupot. Nie da sobie nic wytłumaczyć.

— A ty musiałeś wziąć się za tłumaczenie akurat dzisiaj? Przecież widzisz, że ona...

— No właśnie — przerwał. — Co jej się stało? Wiesz?

— A ty nie? — Znowu spojrzała na niego znacząco.

Miał już tego dosyć. Czy naprawdę musiała wciąż mówić zagadkami, zamiast wyłożyć wszystko wprost? Tak byłoby o wiele łatwiej.

— Wiem, że pokłóciła się z nieobliczalnym człowiekiem, który uważał, że ma do niej jakieś prawa — powiedział. — Reszty mogę się tylko domyślać. Dlatego właśnie chciałem ją spytać. Chciałem się upewnić. W końcu jestem...

— Teraz jesteś dla niej przede wszystkim wrogiem.

— Co przez to rozumiesz? — spojrzał na matkę z niepokojem. — Przecież nic jej nie zrobiłem.

— Ale jesteś mężczyzną — powiedziała Luiza z rezygnacją.

Nie mógł dłużej rozmawiać w taki sposób. Niedomówieniami. Półsłówkami. Wolał najgorszą prawdę od takiej niepewności. Prawdzie — jaka by nie była — można stawić czoło.

— Ktoś ją zgwałcił?! — zapytał z pozoru beznamiętnie.

— Ty to powiedziałeś. — Uciekła wzrokiem, żeby nie patrzeć mu w oczy.

Kingsley przygryzł wargę i mocno zacisnął pięści. Wiedział, co musi, co chce zrobić. Nikt, ani nic, nie mogło go przed tym powstrzymać.

Obrócił się w miejscu i wyszedł z kuchni. W przedpokoju narzucił na siebie pelerynę, nie bawiąc się w zawiązywanie troków i chwycił różdżkę.

— Gdzie ty się wybierasz?! — Matka, która podążyła w ślad za nim, mocno chwyciła go za rękaw.

— Mam coś do załatwienia — warknął.

— Kingsley! Co ty...

— Niedługo wrócę. — Wyrwał się z uścisku Luizy, a potem szybko wypadł z domu.

10.

Remus Lupin ostrożnie zamknął za sobą wejściowe drzwi domu przy Grimmauld Place, ściągnął pelerynę i energicznym ruchem strząsnął z niej płatki śniegu. Powiesił wilgotne okrycie na wieszaku, roztarł zziębnięte ręce i ruszył przed siebie, starając się nie narobić hałasu. Ostatnie, na co miał ochotę po wyczerpującym dyżurze w Departamencie Tajemnic, to wysłuchiwanie wrzasków i obelg pani Black. Nie miał też najmniejszej chęci na utarczki z pijanym Syriuszem. No, chyba, że coś się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zmieniło. Może Charliemu udało się jakoś go przekonać, żeby wreszcie przystopował.

Lupin zatrzymał się na szczycie schodów wiodących do kuchni, gdzie jego przyjaciel ostatnimi czasy przesiadywał prawie bez przerwy. Już miał zejść na dół, gdy jego uwagę przykuły otwarte na całą szerokość drzwi biblioteki. Był to dziwny widok, dlatego zawrócił i zajrzał do pomieszczenia. Ktoś tam był. Lupin wszedł do środka i zobaczył, że na wąskiej kanapie spokojnie śpi zwinięta w kłębek Tonks. Dziewczyna najwyraźniej przez ostatnie godziny sprawowała wartę przy Syriuszu.

Nie wiedzieć czemu, na widok śpiącej aurorki Remus poczuł wzruszenie. Nimfadora, na co dzień taka energiczna i zawadiacka, teraz wyglądała jak mała dziewczynka. Wolno podszedł do niej i delikatnie pogładził ją po policzku.

— Ninny — powiedział, pochylając się nad nią. — Ninny, już jestem. Możesz iść do domu.

— Remus — wyszeptała, otwierając oczy. — O rany! — Zerwała się natychmiast, starając się stłumić ziewanie. — Zasnęłam. A przecież miałam...

— W porządku. — Uspokoił ją gestem. — Zaraz do niego pójdę. Dom stoi, więc chyba nie wyciął żadnego numeru — dodał gorzko.

— Dwie godziny temu... — zaczęła Tonks, patrząc na zegarek. — Dwie godziny temu zasnął. No to pomyślałam, że też odpocznę.

— Poszedł w końcu do siebie? — ucieszył się Remus.

— Coś ty, w kuchni zasnął.

— Nadal chla? — raczej stwierdził niż zapytał.

— Nadal — przytaknęła dziewczyna. — Kiedy chciałam mu zabrać butelkę, to mnie zbluzgał jak ostatnią. Aha, i w kółko powtarza, że Jim by go zabił bez litości.

— Ale nadal nie powiedział, co tu się stało?

— Ani słowa — westchnęła Tonks. — Jak go spytałam o Lucy, rzucił we mnie szklanką.

— Gdzie ona może być? — zamyślił się. — Mam nadzieję, że nic poważnego jej się nie stało.

— No chyba nie — potwierdziła aurorka. — Jakby coś było nie tak, Kingsley — rozejrzała się dookoła — wysadziłby tę chałupę w powietrze.

— Myślisz, że to Shacklebolt gdzieś ją ukrył?

— A kto? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. — Żebyś ty widział, co tu się działo w czwartek! Bili się, a potem King wyleciał jak do pożaru. I pewnie ją gdzieś znalazł, bo inaczej pogoniłby w miasto cały nasz wydział. Zresztą spytałam go o nią wczoraj.

— I co ci powiedział?

— Nic — wzruszyła ramionami. — I Dumbledore też mnie spławił. Ale skoro obaj są tacy spokojni...

— Myślisz, że to wszystko, ta cała awantura, to przez Kingsleya?

— Nie, nie przez niego — wyszeptała Tonks. — Ale on... Myślałam, że mi się tylko wydaje, ale on naprawdę zakochał się w Lucy. Żebyś ty go widział w czwartek! Co teraz będzie?

— A ona? — zapytał Remus. — Lucy? Czy ona...?

— Nie mam zielonego pojęcia, ale pogadam z nią, jak się tylko pojawi. Choć... To chyba niemożliwe, żeby tak nagle przestała kochać Syriusza — powiedziała z wahaniem aurorka, wstając z kanapy. — O, Boże, muszę już lecieć. Mój chłopak się wścieka, że ostatnio ciągle nie ma mnie w domu — zakończyła bez entuzjazmu.

— Leć. — Uśmiechnął się, dziwnie dotknięty tą uwagą o chłopaku. — Tylko uważaj na mugolskie kominy.

Aurorka przeczesała palcami włosy, przerzuciła przez ramię torbę i wsadziła różdżkę do kieszeni.

— Trzymaj się, Remus — rzuciła z uśmiechem. — Rano wpadną tu Bill i Fleur, a ja powinnam być po południu. Chyba, że Kingsley coś wymyśli. Chociaż... — zamyśliła się na chwilę. — On ostatnio wychodzi z pracy punktualnie jak nigdy. To chyba też coś znaczy, nie?

— Mam nadzieję, że naprawdę znalazł Lucy.

— Spróbuję go o to spytać jeszcze raz — powiedziała, odwracając się już do drzwi. — Cześć.

— Cześć.

Kiedy wyszła, posiedział jeszcze chwilę w bibliotece. Nie spieszyło mu się do kolejnej awantury z przyjacielem, a przecież tak ostatnimi czasy kończyły się wszystkie ich rozmowy. Wreszcie jednak musiał zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, a na dodatek był okropnie głody. Wyszedł więc z pokoju i powędrował schodami na dół. W progu kuchni zatrzymał się. Pomieszczenie wyglądało jak knajpa, w której właśnie zakończyła się tygodniowa libacja na dwanaście osób. Na stole, na szafkach i we wszystkich kątach walały się puste butelki po Ognistej, a pośród nich, z głową opartą o blat, spał Syriusz.

Był wtorek, a więc Łapa pił prawie od pięciu dni. Z tym, że od soboty — tej soboty, której miał się odbyć jego ślub z Lucy — przechodził już samego siebie.

Nikogo nie słuchał. Nie chciał też rozmawiać o tym, co zaszło między nim a jego narzeczoną. Swoją drogą, musiało to być coś naprawdę poważnego, skoro Lucy zdecydowała się odejść. Przecież przez ostatnich kilka miesięcy dosłownie trzęsła się nad Syriuszem, który wcale nie ułatwiał jej życia. Remus czasem zastanawiał się, czy to wyraz jej miłości, czy czegoś zupełnie innego. Chciał nawet porozmawiać z nią o tym, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że odwlekał ten moment, bo się bał. Bał się, że usłyszy coś, co zburzy idealny obraz tego, z takim trudem posklejanego związku. A może prawdą było to, o czym mówił kiedyś Syriusz, a teraz Tonks? Może Kingsley Shacklebolt rzeczywiście stanął między narzeczonymi i zawrócił Lucy w głowie? Nie, to niemożliwe. Ona nie umiałaby grać na dwa fronty. Gdyby kochała kogoś innego, po prostu odeszłaby od Łapy. A może właśnie odeszła...? Niemożliwe.

Dlaczego go porzuciła? Na dwa dni przed ślubem? Co jej takiego powiedział? — zastanawiał się Lupin wyciągając z szafki chleb i żółty ser, i robiąc sobie kanapki. — No bo przecież jej chyba nie pobił?— spojrzał na Syriusza, który właśnie poruszył się niespokojnie, strącając przy tym ze stołu jedną z butelek. Szkło rozprysło się z głośnym trzaskiem po kamiennej posadzce. Słysząc ten nieziemski hałas, Łapa drgnął, a potem wolno podniósł głowę. Remus przyglądał się mu z prawdziwym przerażeniem — zarośnięty, rozczochrany Black wyglądał gorzej niż podczas ich pierwszego spotkania we Wrzeszczącej Chacie. Na dodatek był przeraźliwie blady i miał przekrwione oczy. Zamrugał, a potem potarł powieki wierzchem dłoni. Kiedy skończył tę pospieszną toaletę, natychmiast sięgnął po butelkę.

— Już całkiem ci odpieprzyło? — spytał zimno Remus. Który to raz w ciągu ostatnich pięciu dni?

— Spierdalaj — warknął zgodnie z oczekiwaniami Black. — Po cholerę tu siedzisz?

— Bo nie mam nic lepszego do roboty — odparował Lupin.

— To siedź, jak musisz, ale się zamknij. — Łapa wzruszył ramionami i pociągnął potężny łyk whisky prosto z gwinta.

Siedzieli w milczeniu. Lupin, który nagle stracił cały apetyt, ukradkiem rzucił wzrokiem na zegar. Dochodziła ósma. Czekało go więc jeszcze co najmniej kilka godzin bezsilnego obserwowania poczynań przyjaciela. No chyba, że Syriusz prędzej spije się do nieprzytomności. Tyle że ostatnimi czasy chyba wzrosła mu tolerancja na alkohol.

— Jim by mnie zabił — wycedził wreszcie Black, wbijając wzrok w podłogę. — Urwałby mi jaja.

— Dlaczego? — spytał Remus, mimo że doskonale wiedział, iż nie otrzyma żadnej odpowiedzi.

Syriusz podniósł głowę i spojrzał na niego z wyraźnym zdumieniem tak, jakby nie jego spodziewał się tu zobaczyć. Nie odezwał, tylko oparł głowę na zgiętych rękach. Chyba znowu zasnął.

Przez jakiś czas siedzieli w ciszy. Lupin przez chwilę miał wrażenie, że też zaraz się zdrzemnie.

Nagle na górze coś głośno trzasnęło. Drzwi wejściowe. Ten kto wpadł do domu, nie dbał o ciszę.

Jeszcze jedno trzaśnięcie. Przebudzona lady Prudencji zaczęła krzyczeć, jakby ktoś ją obdzierał ze skóry.

Syriusz też usłyszał ten harmider, bo ocknął się i podniósł głowę. Remus mimowolnie sięgnął po różdżkę.

Szybkie kroki na schodach.

Wreszcie drzwi kuchni otworzyły się z takim impetem, że klamka uderzyła w ścianę, odłupując z niej spory kawał tynku i do środka wpadł Kingsley. Wyglądał strasznie. Miał poszarzałą twarz, zmrużone oczy i mocno zaciśnięte usta. Lupin chyba nigdy nie widział go w stanie takiego wzburzenia.

— Ty skurwysynu! — wycedził Shacklebolt z nienawiścią w głosie i jednym skokiem znalazł się przy Blacku. Złapał go za koszulę na piersiach, postawił na nogi i pchnął na ścianę. Syriusz mocno uderzył plecami o mur. Zamrugał, ale nie zdążył oprzytomnieć. Auror już był przy nim. Obezwładnił go jednym chwytem i przytknął mu różdżkę do gardła: — Zabiję cię! — warknął.

— Cholera jasna! — Remus doskoczył do mężczyzn. Kingsley, nie zwalniając uścisku, podniósł na niego nieprzytomne z wściekłości spojrzenie: — Spieprzaj, Lupin! To nie twoja sprawa.

— Spieprzaj! — wydyszał Łapa, a potem zwrócił się do aurora, starając się przybrać kpiący ton: — To zabij. Natychmiast. Na co czekasz?! Zabij!

Jednak w jego spojrzeniu nie było nawet śladu kpiny. Syriusz naprawdę liczył, że Shacklebolt go nie oszczędzi. Kingsley chrapliwie wciągnął powietrze i wbił wzrok w jego twarz. Wydawało się, że czegoś w niej szuka. Lupin nie spuszczał oczu z obu mężczyzn. Napięcie udzieliło się i jemu. Wsłuchując się w urywane oddechy, tak mocno ścisnął różdżkę, że poczuł mrowienie w palcach. Nieważne.

Sekundy rozciągały się w nieskończoność.

Wreszcie przez twarz napastnika przebiegł nerwowy skurcz. Znowu zmrużył powieki. Cofnął się o krok i opuścił ręce, bezwiednie wycierając je o skraj peleryny.

Łapa wolno osuwał się po ścianie, aż usiadł na podłodze. Shacklebolt rzucił mu jeszcze jedno pełne pogardy spojrzenie.

— Sam zdychaj! — powiedział głucho, a potem odwrócił się i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami. Dopiero wtedy Remus otrzeźwiał. Spojrzał na skulonego w kącie przyjaciela. W pierwszym odruchu ruszył ku niemu, ale zaraz uświadomił sobie, że jeżeli chce się czegoś dowiedzieć, to ma ku temu jedyną okazję. Odwrócił się i pobiegł na górę. Kingsley był już prawie przy drzwiach wyjściowych.

— Zaczekaj! — zawołał Lupin, starając się przekrzyczeć zachrypniętą od wrzasku lady Prudencję, która właśnie wyzywała wychodzącego od brudnych czarnuchów. — Czekaj!

Shacklebolt nie zareagował. Zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy rzucone przez Remusa zaklęcie zamknęło mu drzwi tuż przed samym nosem.

— Czego chcesz? — zdenerwował się. — Rozgrzeszać skurwiela? Chcesz mi tłumaczyć, jaki on nieszczęśliwy?!

— Najpierw musiałabym wiedzieć, co zrobił. — To było dziwne uczucie — patrzeć na tak zdenerwowanego Kingsleya.

— Nie pochwalił ci się?

— Nic nie powiedział.

— Pieprzony tchórz! — Auror z całej siły uderzył pięścią w futrynę.

— Co z Lucy? Ty wiesz, gdzie ona jest. Wszystko w porządku, prawda?

— Nie — odpowiedział ze złością. — Nic nie jest w porządku! Ten skurwiel... — urwał nagle, jakby się zorientował, że chce powiedzieć zbyt wiele.

— Może trzeba jej jakoś pomóc? — zainteresował się szczerze Lupin.

— Rzucę to śledztwo! — Jego rozmówca jakby nie słyszał ostatnich słów. — Rzucę w cholerę! Nie mogę dłużej chronić tego śmiecia!

— Co ty gadasz?!

Shacklebolt spojrzał na Lupina jeszcze raz, ale już nic nie powiedział.

11.

Kiedy Lucy obudziła się po raz drugi, za oknem zapadał zmierzch, a ona fizycznie czuła się o wiele lepiej.

Przez długą chwilę leżała bez ruchu, wpatrując się w sufit i próbując policzyć, ile czasu spędziła w domu Shackleboltów. Niestety, wciąż gubiła się w rachubach. Wiedziała jednak, że przebywa tu zdecydowanie za długo. Nie mogła nadużywać gościnności pani Luizy, a przede wszystkim nie chciała widywać Kingsleya. To, co się stało, rozdzieliło ich na dobre. Już nigdy... Nigdy nie będzie mogła mu spojrzeć w oczy. Nigdy nie zapomni, że...

To moja wina... Moja! Powinna była przewidzieć, co może się stać. Przecież znała Syriusza tak dobrze. Wiedziała, że bywa gwałtowny i nieobliczalny. Jak mogła nie domyślić się, że jest zdolny do przemocy, do...

Nie powinnam była go prowokować! To moja wina! — Gwałtownie usiadła na łóżku i odruchowo spojrzała w okno. Na szerokim drewnianym parapecie krzewiło się dorodne geranium. Roślina nieoczekiwanie przywiodła jej na myśl zmarłą Ciotkę: Bella przepadała za tymi kwiatami i hodowała je przez całe lata.

Bella nigdy nie ufała Syriuszowi...

Szybko odwróciła głowę. Szafka obok jej łóżka wciąż była zastawiona rozmaitymi medykamentami; znajdowała się tam też naprawiona przez Kingsleya karafka. Lucy z trudem przełknęła ślinę — tak bardzo zaschło jej w ustach. Sięgnęła po szklankę i nalała do niej wody. Łapczywie wypiła kilka łyków, a kiedy odstawiała naczynie, spostrzegła swoje rzeczy leżące na komodzie. Najwyraźniej auror zabrał je z Grimmauld Place.

Ale skąd w ogóle się tam wziął? Dlaczego jej szukał?

Nieważne. Muszę iść. Jak najszybciej...

Wolno podniosła się z łóżka. W pierwszej chwili poczuła tak silny zawrót głowy, że musiała chwycić się oparcia krzesła. Przez moment stała bez ruchu, a potem sięgnęła po ubranie.

Ta bluzka…— Wzdrygnęła się.

Tak bardzo nie chciała jej zakładać, ale nie miała wyjścia. Kiedy tylko dotrze do domu, natychmiast ją wyrzuci. Trzęsącymi się rękami zapięła guziki pod samą szyję, a potem narzuciła na siebie sweter i polar. Zapięła suwak i sięgnęła po różdżkę. To wszystko.

Teraz powinna teleportować się na Wimpole Street. Zacisnęła powieki i spróbowała się skupić. Teraz!

Otworzyła oczy i rozejrzała się. Nie wyszło. Wciąż była w Yorku.

Jeszcze jedna próba. Też nic.

Co się dzieje? Czy choroba mogła osłabić ją aż tak bardzo?

No tak... Przecież Tonks kiedyś wspominała, że Kingsley pozakładał w tym domu wszystkie możliwe blokady. Trzeba wyjść na zewnątrz.

Mocno trzymając się poręczy, zeszła na dół i rozejrzała się po przedpokoju, gospodarza chyba nigdzie nie było. I dobrze. Nie miała siły, żeby teraz się z nim kłócić.

Nagle w drzwiach kuchni spostrzegła jego matkę. Pani Shacklebolt wyglądała na zaskoczoną jej widokiem; najwyraźniej nie spodziewała się, że pacjentka właśnie dziś podniesie się z łóżka.

Lucy, zatrzymała się. Wiedziała, że nie może wyjść stąd bez słowa. Musi podziękować tej kobiecie za pomoc i za opiekę. Ze wszystkich sił próbowała więc się opanować. To nie było łatwe, bo Luiza patrzyła na nią uważnym, pełnym zrozumienia spojrzeniem. Miała takie same oczy jak Kingsley

— Pani Shacklebolt — zaczęła wreszcie Lucy drżącym głosem. — Bardzo dziękuję za wszystko, co pani dla mnie zrobiła i przepraszam za kłopot. Ja naprawdę...

— To nie był żaden kłopot — odparła spokojnie kobieta. — Rzadko miewałam takie zdyscyplinowane pacjentki. — Uśmiechnęła się. — Ale ty nie powinnaś jeszcze wychodzić.

— Muszę — stwierdziła stanowczo. — Muszę... — Jak na złość zaczynało jej się robić słabo. Jeszcze chwila, a będzie musiała oprzeć się o ścianę.

— Rozumiem — pokiwała głową uzdrowicielka. — Ale zanim pójdziesz, powinnaś coś zjeść. No i zabrać ze sobą eliksiry. Bez nich cię nie wypuszczę. Chodź, usiądź. — Wskazała gestem krzesło przy kuchennym stole.

— Ja...

— Nie martw się, Kingsley prędko nie wróci. Ma dziś w pracy jakieś wyjątkowo ważne zebranie.

Lucy westchnęła ciężko i weszła do kuchni. Nie umiała odmówić tej kobiecie, która najwyraźniej czytała w jej myślach.

Boże, a jeśli coś zauważyła? Jeśli się zorientowała? Jeśli powiedziała synowi?!

— Usiądź — powtórzyła łagodnie pani Shacklebolt, energicznie mieszając w garnku z aromatyczną zawartością.

Chora ciężko opadła na krzesło i oparła głowę na nadgarstkach. Naprawdę była jeszcze bardzo słaba. I głodna.

— Cebulowa — powiedziała Luiza, stawiając przed nią talerz z zupą. — Smacznego.

Lucy wzięła do ręki łyżkę i przez chwilę niezdecydowanym ruchem obracała ją w ręku. Wreszcie odważyła się spróbować. Zgodnie z oczekiwaniami zupa była pyszna.

Pani Shacklebolt usiadła po drugiej stronie stołu i nie spuszczała z niej wzroku.

— Dokładkę? — spytała, kiedy pacjentka skończyła jeść. — A może herbaty.

— Nie, dziękuję. — Spróbowała się podnieść.

— Poczekaj jeszcze chwilę. — Luiza lekko dotknęła jej ręki. — Muszę przygotować ci eliksiry.

Lucy znowu oparła się ciężko o stół, a uzdrowicielka wyszła z kuchni. Po chwili wróciła, niosąc w ręku sporą papierową torbę.

— Tu masz wszystko — powiedziała, stawiając pakunek na blacie. — Jeszcze tylko napiszę w jakiej kolejności masz je zażywać — dodała, sięgając po ołówek. — Jeden z nich jest na serce. Niezbyt mocny, ale skuteczny.

Chora nic nie powiedziała, tylko skinęła głową. Choć prawdę mówiąc było jej w tym momencie wszystko jedno.

— Wiesz, znałam kiedyś dobrze twoją matkę — powiedziała zupełnie nieoczekiwanie pani Shacklebolt, nie przerywając pisania. — To była urocza dziewczyna, ale zakochała się niefortunnie i co gorsza, dała sobie wmówić, że ma obowiązek sprowadzić ukochanego na dobrą drogę. Nie wyszła na tym dobrze. Myślę, że ty nie powinnaś powtarzać jej błędów.

Lucy spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. Czegoś takiego absolutnie się nie spodziewała.

— Domyślam się, co ci się przydarzyło — kontynuowała ciszej uzdrowicielka. — Wiem, że to było potworne, ale... Nigdy i nikomu nie daj sobie wmówić, że to twoja wina.

Wiedziała! O wszystkim wiedziała... Tego było już zbyt wiele. Potterówna nie była w stanie się odezwać.

Przez jakiś czas siedziała w milczeniu, wpatrując się uparcie w stół. Wciąż czuła tę straszliwą gulę w gardle. I strach. I obrzydzenie do siebie. I nienawiść do Syriusza.

— Naprawdę muszę iść — powiedziała wreszcie stłumionym głosem. — Skąd mogłabym się teleportować?

— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł — pokręciła głową Luiza. — Lepiej użyj sieci Fiuu. Kominek jest w salonie. Pokażę ci.

— Dobrze — skinęła głową i podniosła się z krzesła. — Jeszcze raz pani dziękuję. Za wszystko.

— Uważaj na siebie, dziecko — powiedziała pani Shacklebolt. — A ja przypilnuję, żeby Kingsley nie zawracał ci teraz głowy.

— Dziękuję — powtórzyła, wychodząc za gospodynią do przedpokoju.

Nie zdążyły wejść do salonu, kiedy drzwi otworzyły się i do sieni wpadła zaśnieżona i roześmiana Betsy.

— Babciu, ulepiłam… — zawołała od progu, ale na widok Lucy zamilkła. Jednak po krótkiej chwili odzyskała rezon. — Ciociu, dokąd idziesz?

— Ciocia musi szybko wrócić do swojego domu — odpowiedziała jej babcia. — Dawno tam nie była.

— Dlaczego? — nie mogła zrozumieć Mała. Podeszła do Lucy. — Ciociu, przecież jesteś bardzo chora.

Na widok dziecka poczuła mocne ukłucie w piersi. Tknięta jakimś zupełnie niezrozumiałym dla siebie impulsem pochyliła się i mocno przytuliła dziewczynkę, która objęła ją za szyję i powiedziała wprost do ucha:

— Nie idź. Nie chcę, żebyś szła.

— Naprawdę muszę — odparła stłumionym głosem, starając się uniknąć wzroku pani Shakcklebolt. Ta sytuacja ją przerastała. Czuła, że za chwilę zupełnie straci panowanie nad sobą, a za wszelką cenę powinna tego uniknąć. Nie chciała robić scen ani tym bardziej wystraszyć Małej.

— Ale wrócisz? — dopytywała się tymczasem Betsy. — Wróć szybko.

Lucy delikatnie odsunęła dziewczynkę i popatrzyła na nią z rozpaczą; nie miała pojęcia, co odpowiedzieć dziecku. Za nic w świecie nie chciała go skrzywdzić.

Rozdział V

„When everything's made to be broken…"
Goo Goo Dolls

Styczeń 1996 roku

1.

Z ogromną ulgą wygramoliła się wreszcie z zakopconego kominka. W czasie podróży chwycił ją okropny atak kaszlu i przez chwilę naprawdę myślała, że prędzej się udusi, niż wyląduje bezpiecznie we własnym salonie. W końcu jednak dotarła do domu, ale wciąż miała wrażenie, że nigdy nie pozbędzie się z płuc ciężkiego, gryzącego dymu.

— Lucy?! — Kuzynka Julia, najwyraźniej zaniepokojona hałasem, zajrzała do salonu. — Pan Shacklebolt mówił, że nie pokażesz się przed końcem miesiąca.

— Ale już jestem — rzuciła szybko, czując że ogarnia ją złość na Kingsleya za to, że tak skutecznie zorganizował jej życie. O wszystkim pomyślał. Cholera jasna!

— Lucy?! Co się dzieje?!

— Nic — wyszeptała bez przekonania. — Wszystko jest w najlepszym porządku.

— Przecież widzę, że nie jest — zirytowała się Julia. — Wyglądasz jak upiór.

— Rozchorowałam się — odparła szybko, wymijając kuzynkę w drzwiach. — Wybacz, ale naprawdę muszę się położyć.

Nie oglądając się, powędrowała na górę. Zamknęła za sobą drzwi i mocno się o nie oparła, a potem rozejrzała się po pokoju.

Była w końcu u siebie. Ale...

Nie czuła żadnej ulgi. Ten pokój zawsze tak bardzo kojarzył jej się z Syriuszem. To przez to okno wkradał się do niej tamtej pamiętnej nocy. To na tym łóżku — dokładnie tym samym, twardym i koszmarnie skrzypiącym — kochała się z nim po raz pierwszy.

A teraz on... — Podniosła rękę do czoła. Nie mogła tu zostać, nie w miejscu, które ciągle o nim przypominało. Miała wrażenie, że on sam czai się w którymś kącie, że się jej przygląda. Że tylko czyha... Zniszczył wszystko. Wszystko!

Nagle jej wzrok padł na wiszącą na drzwiach szafy suknię ślubną.

O, Boże... Wbiła wzrok w ten strój, bezwiednie upuszczając na podłogę torbę z eliksirami. Miałam za niego wyjść. Ufałam... — W obronnym geście objęła rękami ramiona. Znowu miała wrażenie, że narzeczony czyha gdzieś w pobliżu. Biała suknia. Miała się ubrać na ten ślub w białą sukienkę.

Już nigdy takiej nie założy. Już nigdy nie poczuje się szczęśliwa.

Nigdy nie da się dotknąć żadnemu mężczyźnie.

Koniec.

Dopadła do szafy i jednym ruchem ściągnęła sukienkę na podłogę. Zdarła z niej folię, a potem szarpnęła delikatny materiał. Udało jej się rozerwać tylko jeden szew, więc podniosła się z kolan. Szybkim ruchem otworzyła szufladę biurka. Nożyczki... Gdzieś tu powinny być nożyczki! Znalazła je i znowu chwyciła tę przeklętą kieckę. Z pasją rwała ją i cięła na kawałki tak, jakby ten miękki kawałek żorżety ponosił winę za wszystkie jej niepowodzenia.

Kiedy zniszczyła wszystko, nie poczuła ulgi. Wręcz przeciwnie, ciężar w piersi stał się nie do wytrzymania. Nie mogła patrzeć nawet na te strzępki. Sięgnęła po różdżkę. Jeden ruch, pospiesznie wyszeptane zaklęcie i to, co zostało z jej ślubnego stroju, bez śladu rozpłynęło się w powietrzu.

Koniec!

Po raz drugi rozejrzała się po pokoju. I zrozumiała, że nie może tu zostać. Za nic!

Wolno podniosła się z kolan i skierowała się ku drzwiom. Zanim wyszła, podniosła jeszcze eliksiry, a potem minęła korytarz i weszła do dawnego pokoju brata. Tu będzie lepiej.

Postawiła na parapecie papierową torebkę, a potem podeszła do półki i spojrzała na stojące tam nieruchome zdjęcie Jamesa. Sama je zrobiła na kilka dni przed jego śmiercią.

Jim... — sięgnęła po fotografię, przez chwilę się w nią wpatrywała, a potem mocno przycisnęła do piersi. — Jim! Gdzie jesteś...?

Harry... — Nagle tak bardzo zapragnęła zobaczyć bratanka. Jego jednego. Najbliższą jej osobę. — Co ja mu powiem? Nie, nie dziś, jeszcze nie dziś...

Musiała najpierw poczuć się lepiej. Musiała oprzytomnieć. Musiała pozbyć się wrażenia, że wciąż czuje na sobie dotyk Syriusza.

Położyła zdjęcie na poduszce i szybko zrzuciła wygniecione ubranie. Kuląc się z zimna — tego na zewnątrz i tego w środku — pobiegła do łazienki. Maksymalnie rozkręciła prysznic i weszła pod strumień parującej wody. Stała tak chyba kilkanaście minut, ale ten chłód, który miała wewnątrz, wciąż nie ustępował.

Wydawało się jej, że serce stanęło, przestało bić. Powinna jak najszybciej wypić eliksir, bo może rzeczywiście...

Ale z drugiej strony, po co miała żyć?

Wpatrywała się w strużki wody spływające po skórze i wydawało jej się, że wyciekają z niej resztki energii.

Długo wycierała ciało ręcznikiem, a potem włożyła bieliznę, podkoszulkę, dres oraz ciepły szlafrok i w tym wszystkim położyła się do łóżka, przykrywając się szczelnie kołdrą i przytulając do siebie zdjęcie brata. Nie odważyła się zgasić światła. Za nic w świecie nie zniosłaby ciemności.

Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła leżąc w półśnie. Co chwila budziła się, bo miała wrażenie, że ktoś na nią patrzy, a potem znowu zasypiała. Było jej gorąco, ale bała się zdjąć z siebie cokolwiek.

Wreszcie na dobre rozbudziło ją ciche pukanie do drzwi. W pierwszej chwili postanowiła się nie odzywać. Julia nie rezygnowała jednak, więc Lucy wygrzebała się spod kołdry.

— Proszę — powiedziała niechętnie.

Kuzynka weszła do środka, niosąc na tacy kanapki i dzbanek z herbatą.

— Już się przestraszyłam, że znowu gdzieś przepadłaś — powiedziała z naganą w głosie. — Co tu robisz? Przecież zawsze...

— Tu mi wygodniej.

— Skoro tak uważasz. — Starsza kobieta postawiła na biurku wszystko, co przyniosła. — Jesteś chora, musisz coś zjeść — oświadczyła. — No i chyba wziąć lekarstwa. Powiedz, co ci potrzebne, to przyniosę.

— Nie trzeba — Lucy sięgnęła po torebkę leżącą na parapecie. — Mam wszystko.

Julia przyglądała się jej uważnie, kiedy jadła, i kiedy zażywała eliksiry, aż wreszcie powiedziała niepewnie: — Ktoś do ciebie przyszedł.

— Kto? — Zjeżyła się natychmiast. Nie chciała nikogo widzieć, nikomu nic tłumaczyć. Czy nie mogliby jej dać świętego spokoju? Nie mogliby o niej zapomnieć?

— Pan Shacklebolt.

Kingsley?! Merlinie, jak mogła choć przez chwilę przypuszczać, że matka zdoła go powstrzymać?

— Nie chcę go widzieć! — krzyknęła. — Nie chcę widzieć nikogo.

— Nie pójdę stąd, dopóki ze mną nie porozmawiasz. — Auror najwyraźniej stał na schodach tuż za drzwiami.

— Daj mi spokój!

— Nie zamierzam — odpowiedział dobitnie, wchodząc do pokoju.

Julia zmierzyła ich oboje podejrzliwym spojrzeniem.

— Proszę nas zostawić samych — zwrócił się do niej mężczyzna.

— Nie rozkazuj mojej kuzynce w jej własnym domu! — zdenerwowała się Lucy.

— Nie szkodzi, już wychodzę — powiedziała szybko Julia, wstając z krzesła.

— Czego chcesz? — spytała, gdy drzwi za starszą kobietą zamknęły się. Patrzyła aurorowi prosto w twarz. Kingsley wyglądał bardzo źle, dużo gorzej niż kiedy go ostatnio widziała. Miał zaczerwienione oczy, jakby nie spał od wielu godzin. Ale teraz to jej nie obchodziło. — Czego chcesz? Zostaw mnie wreszcie w spokoju!

Czy naprawdę nie mógł zrozumieć, że po tym, co zrobił jej Syriusz, nie było dla nich przyszłości?

Najpierw musiałby wiedzieć...

Czy wiedział?

A jeśli...? — Nagle poczuła atak paraliżującego strachu.

— Dlaczego odeszłaś z mojego domu? — spytał, wieszając pelerynę na oparciu krzesła. — Jesteś chora. Powinnaś mieć dobrą opiekę.

— Mam wszystko, czego mi potrzeba — odparła zimno.

— Lucy... — Usiadł na brzegu łóżka, a ona natychmiast z niego wstała i podeszła do okna.

— Zostaw mnie — powiedziała z rozpaczą. — Nie rozumiesz, że to już koniec. Ja...

— Kocham cię — przerwał jej, też się podnosząc. Najwyraźniej chciał być blisko niej. — Kocham cię, niezależnie od tego, co się stało. I nic tego nie zmieni.

Wiedział! — Skuliła się ze wstydu. Nigdy w życiu tak się nie wstydziła. Wiedział...

— Nie możesz mnie kochać! — szepnęła. — Nie możesz... — Zabrakło jej tchu.

— Lucy. — Złapał ją za rękę. Wyrwała mu się natychmiast.

— Nie dotykaj mnie! Nigdy więcej mnie nie dotykaj!

— Przepraszam. — Natychmiast się zmitygował. — Poczekam, ile będzie trzeba.

— Nie masz na co czekać! Nie możesz...

— Kocham cię — powtórzył cicho.

— A Avice? — przypomniała sobie nagle. — Co na to Avice?!

— Avice? — zdziwił się szczerze — Ach tak, Avice. Nie przejmuj się…

— Jak to: nie przejmuj się? — Spojrzała na niego ze zdumieniem. — Przecież jesteście razem. Idź do niej!

— Nie jesteśmy razem.

— Cały Zakon o was mówi — dokończyła z rozpędu i nagle dotarło do niej, co przed chwilą powiedział. — Nie jesteście już razem?

— Nigdy nie byliśmy.

— A te plotki? A to, co widziałam? — Była potwornie zmęczona. Wszystko, co ostatnio działo się wokół niej było takie… takie plugawe, pełne kłamstw i niedomówień.

— Posłuchaj. — Auror wyglądał na zakłopotanego. — Avice i ja… To było tylko na pokaz.

— Co chciałeś pokazać? I komu? — Ze zdumienia aż usiadła na krześle. Chyba zaczynała się domyślać. Boże, tylko nie to. Nie to!

— Chciałem, żebyś była zazdrosna — mówił, unikając jej wzroku. — Chciałem, żebyś przemyślała wszystko jeszcze raz.

Nie dowierzała własnym uszom. Wszystkie jej najgorsze przypuszczenia, te, które kiedyś odpędzała jako absurdalne i niemożliwe, okazywały się prawdą. Jak mogła się tak pomylić? Znowu. Naprawdę niczego się w życiu nie nauczyła.

— I żeby dać mi nauczkę, wykorzystałeś Avice? — zapytała zaczepnie.

— To nie była nauczka, a ja nie wykorzystałem Avice — powiedział dobitnie. — Poprosiłem ją o pomoc.

Jeszcze lepiej. Naprawdę był zdolny do tego, żeby z pełną premedytacją sprawić jej ból. Poczuła ostre ukłucie w piersiach. Jak kiedykolwiek mogła mu wierzyć? Jak mogła uważać go za przyjaciela? Jak mogła...

— Wiem, że to było beznadziejnie głupie, ale… Ale szlag mnie trafiał. Przepraszam. Lucy, strasznie cię przepraszam.

Naprawdę myślał, że to wystarczy? Że kulturalnie przeprosi, a ona przejdzie nad sprawą do porządku dziennego? Nie.

A jeśli zrobił coś jeszcze? Jeśli opowiedział Syriuszowi o jej przeszłości? Bo w zasadzie, czemu nie? Jak widać, wszystkiego mogła się po nim spodziewać.

— Posłuchaj. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Czy powinnam wiedzieć o czymś jeszcze? Czy jest… — zawiesiła głos, wpatrując się w niego uważnie. — Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć.

Przygryzł wargę i przez długą chwilę patrzył na nią bez słowa. Ewidentnie miał coś na sumieniu. Czy to, o czym myślała? Bo jeśli… Nie, tego by już chyba nie zniosła. Ale i tak musiała poznać prawdę. Jeśli miała ostatecznie stracić złudzenia, to od razu wszystkie.

— Tak, jest coś jeszcze — zaczął z wyraźnym wahaniem. — Okłamałem cię. Wstydzę się tego cholernie, ale zrobiłem to.

— Tak? — Patrzyła na niego wyczekująco.

— To nie Lawrance kazał cię śledzić w Święta. To ja.

— Co ty opowiadasz? — Takiego wyznania zupełnie nie oczekiwała.

— Nie chciałem, żebyś była z Blackiem. Nie mogłem znieść tej myśli — wyjaśniał z desperacją w głosie. — Lucy, ja… — Zrobił taki ruch, jakby znowu chciał ją chwycić za rękę, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

Ukryła twarz w dłoniach. W jednej chwili zdała sobie sprawę, że od ponad dwóch lat żyła w świecie swoich wyobrażeń. Widziała to, co chciała widzieć. Znowu pokochała człowieka, którego tak naprawdę nie znała. Znowu zaufała na wyrost.

— Lucy. — zaczął błagalnie. — Jesteś dla mnie najważniejsza. Kocham cię.

Miłość? Do kurwy nędzy, jaka miłość?

Nie ma żadnej miłości! A mężczyźni... Mężczyźni potrafią tylko niszczyć i ranić.

Już dawno powinna się nauczyć, że najlepiej jest nic nie czuć. Nie przejmować się żadnym facetem. Żadnym! Żaden nie jest tego wart!

— Powiedz mi — zaczęła z głuchą pasją. — Powiedz mi, co ty myślałeś? Że jestem idiotką? Że nie umiem sama decydować? Powiedz!

— Chciałem, żebyś zrobiła to, co będzie dla ciebie naprawdę dobre. — Ze wszystkich sił starał się zachować spokój. — Twoje decyzje…

— Rozumiem — przerwała mu natychmiast. — Uważasz, że podejmuję same głupie decyzje? Może i tak... Ale to są moje decyzje!

— To nie były twoje decyzje — powiedział z mocą. — Dumbledore kręcił tobą, jak chciał. Black…

— Możliwe — zgodziła się. — Ale ty nie musiałeś robić mi takich samych numerów. Nie miałeś prawa, rozumiesz?!

— Lucy, ja po prostu… Ja po prostu troszczę się o ciebie.

— I z tej troski postanowiłeś mnie ubezwłasnowolnić? Nie bądź śmieszny!

— Lucy, ty czasem…

— Co: ja czasem? — Była tak wściekła, że przestała zastanawiać się nad tym, co mówi. — Oceniłeś mnie już? Wszystko wiesz?!

— Uspokój się. Proszę cię, przede wszystkim się uspokój. Wtedy zrozumiesz...

— Ja już wszystko rozumiem!

— Kocham cię — powiedział jeszcze raz, jakby mu się wydawało, że to jedno słowo wszystko jej wynagrodzi.

— Ty draniu! — Nagle coś w niej pękło. Całkiem straciła panowanie nad sobą. — Nie pieprz mi tu o miłości! O łóżko ci chodziło! Jak wam wszystkim! O łóżko! Nic więcej!

— Oświadczyłem ci się — przypomniał krótko.

— Wielka łaska! — warknęła. — A jak odmówiłam, co zrobiłeś?

— Wiem, że to była głupota, ale…

— Poleciałeś do Syriusza i wyklepałeś mu wszystko! Ty draniu! Nienawidzę cię! — zamierzyła się, żeby go uderzyć, ale mocno chwycił ją za nadgarstek. Momentalnie od niego odskoczyła, choć była tak wściekła, że mogłaby go zabić gołymi rękami.

— Nie opowiadaj głupot! — Wyglądał na całkowicie zaskoczonego jej oskarżeniem. — To nie ja.

— Nie ty? A kto? Tylko ty wiedziałeś! Tylko tobie powiedziałam! — Miotła się po pokoju jak zranione zwierzę.

— To nie ja! To…

— Nie kłam! — przerwała mu ostro. — Przestań wreszcie kłamać! Nie umiesz przegrywać!

— Co ty…

— Nienawidzę cię! — Nie pozwoliła mu dokończyć. — To wszystko przez ciebie!

— Uspokój się i posłuchaj.

— Jesteś taką samą kanalią jak Black! Nienawidzę…

— Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?!

— Wynoś się wreszcie! — krzyknęła, zatykając uszy. — Wynocha!

Nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w nią, ciężko oddychając. Poważny, smutny i chyba śmiertelnie znużony.

— Skoro naprawdę tego chcesz — powiedział wreszcie bardzo cicho — to rzeczywiście teraz pójdę. — Odwrócił się z ociąganiem, jakby czekając, że ona się uspokoi, powie coś, że go zatrzyma.

Milczała, więc wyszedł.

Słyszała jak zbiega po schodach, jak szybkimi krokami przemierza korytarz, jak zamyka za sobą drzwi

Rzuciła się na łóżko. Nawet nie miała siły płakać.

2.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadł ogromny czarny pies.

Lucy, z trudem chwytając oddech, cofnęła się o krok.

Ściana.

Oparła się o nią plecami i w panice rozejrzała dookoła. Nie widziała żadnej drogi ucieczki. Żadnej…

Pies zawarczał głucho i, ruszył w jej stronę. W obronnym geście wyciągnęła przed siebie ręce.

Nagle zwierzę zatrzymało się dokładnie naprzeciwko niej i w mgnieniu oka zamieniło w mężczyznę.

— Lucy, obudź się!

Usiadła gwałtownie na łóżku. Syriusz... Jak...? W pierwszej chwili nie mogła sobie uświadomić, gdzie jest i co się właściwie dzieje. Serce biło jej jak oszalałe i cała się trzęsła.

— Lucy. — Julia pochylała się na nią z troską. — Coś złego ci się śniło. Krzyczałaś...

To tylko sen. On tu nie przyjdzie. Sen... — tłumaczyła sama sobie, starając się oddychać spokojnie i rozluźnić mięśnie. Dotknęła ręką czoła, było mokre od potu.

— Która godzina? — spytała prawie szeptem.

— Siódma — odparła kuzynka. — Powinnaś wziąć eliksiry.

— Skąd wiesz?

— Luiza Shacklebolt fiukała wczoraj wieczorem. Pytała o ciebie.

— Co ci powiedziała? — Lucy podniosła się tak szybko, że zakręciło jej się w głowie. Jeśli matka Kingsleya powiedziała Julii...

— Że otarłaś się o zapalenie płuc — wyjaśniła starsza kobieta, patrząc na nią ze zdziwieniem. — I że mam o ciebie dbać.

Lucy z ulgą opadła na poduszkę. Pani Shacklebolt... O niej mogła myśleć bez cienia złości, nawet z szacunkiem. Natomiast na wspomnienie jej syna poczuła narastającą złość, której nie była w stanie opanować.

Podły manipulator i zdrajca!

Nie chciała go widzieć. Nigdy więcej. Zrobi wszystko żeby o nim zapomnieć.

Tak samo jak o Syriuszu.

— Dlaczego jesteś taka zdenerwowana? — spytała podejrzliwie kuzynka.

Lucy drgnęła. Była tak zamyślona, że nie spostrzegła, iż starsza kobieta uważnie jej się przygląda.

— Wszystko w porządku — zapewniła szybko, spuszczając wzrok. — Jestem tylko zmęczona.

Bezwolna i posłuszna jak małe dziecko pozwoliła Julii nakarmić się i napoić. Bez protestu połknęła też wszystkie lekarstwa. Potem zmieniła koszulę i znowu po uszy przykryła się kołdrą. Nie miała siły wstać nawet na chwilę. Zresztą stare łóżko Jamesa było jedynym miejscem, w którym czuła się w miarę bezpiecznie.

— Wiem, że jesteś chora — odezwała się z wahaniem Julia, ustawiając na tacy naczynia i buteleczki z eliksirami. — Ale chyba powinnam ci o czymś powiedzieć.

— Co się stało? — spytała, pełna najgorszych przeczuć. Ostatnimi czasy spotykały ją same złe rzeczy.

— Dostałaś pismo ze szkoły. Sowa przyniosła je wczoraj wieczorem, kiedy już poszłaś spać. — Kobieta wyjęła z kieszeni fartucha dużą zalakowaną kopertę zaadresowaną starannie wykaligrafowanymi literami. To nie był charakter pisma ani Dumbledore'a, ani profesor McGonagall.

Czyżby Umbridge?

Najwyraźniej.

Lucy westchnęła ciężko. Jeśli ten list rzeczywiście napisała Dolores, to bez trudu można było domyślić się, co jest w środku.

O ile znała Kingsleya, dyrektor na pewno został poinformowany o jej chorobie. Ale najwyraźniej Wielkiej Inkwizytorce nie wystarczały informacje z drugiej ręki. Wszystko musiało być załatwione formalnie i według przepisów.

Trudno, pomyśli o tym później.

Nie teraz.

A zresztą naprawdę było jej wszystko jedno...

*

Kiedy ponownie się obudziła, za oknem właśnie zapadał zmierzch. Oznaczało to, że przespała nie tylko noc, ale i cały kolejny dzień.

Przez kilkanaście minut leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczami, próbując oprzytomnieć. W końcu zwlokła się z łóżka i, z trudem opanowując zawroty głowy, powędrowała do łazienki. Włączyła światło, oparła się o umywalkę i spojrzała w lustro. Na widok swojego odbicia z niedowierzaniem zamrugała powiekami. W tej chwili można by o niej powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest ładna. Napuchnięta twarz, podkrążone oczy, spierzchnięte usta i pierwsze białe nitki wijące się w ciemnej czuprynie. Kiedy się pojawiły? Wczoraj?

Na dodatek wciąż czuła się fatalnie. Miała wrażenie, że tkwi w jakimś koszmarze, z którego już nigdy nie zdoła się obudzić.

Sama. Zupełnie sama.

Kingsley...

Wiedziała, że jest przemądrzałym egoistycznym draniem, ale nagle, zupełnie wbrew sobie, zapragnęła go zobaczyć.

Nie! Nie po tym... Nie teraz...

Gdyby mogła umrzeć. Zniknąć raz na zawsze.

Wiedziała jednak, że nie wystarczy jej odwagi, aby zrobić ten ostateczny krok. Była tchórzem. Pieprzonym, nic nie wartym tchórzem!

Nagle poczuła przemożną ochotę, żeby się napić. To pomogłoby chociaż na chwilę zapomnieć o potwornym zmęczeniu. O strachu. O przerażających snach, które nie przestawały jej nawiedzać.

Nie pamiętać o tym, że nikt się z nią nie liczy. Że inni robią z nią, co chcą. Nikomu naprawdę na niej nie zależy. Nikomu...

Ale przecież był jeszcze Harry. Harry...

On jej potrzebował. Mogła żyć dla niego.

Dzięki niemu.

Uczepiła się myśli o bratanku jak ostatniej deski ratunku.

Powinna z nim porozmawiać. Zobaczyć go. Jak najszybciej. Nie mogła już dłużej zwlekać. Musiała... Musiała wrócić do Hogwartu. Ale najpierw powinna wreszcie sprawdzić, co napisała Umbridge. Bo jeśli...

Lucy pospiesznie odkręciła kurek z zimną wodą, przemyła twarz, starannie ją wytarła, a następnie wyszła na korytarz, zastanawiając się, co i w jakiej kolejności powinna teraz zrobić. Najpierw eliksiry, potem list, kąpiel… Już otwierała drzwi do pokoju brata, gdy nieoczekiwanie usłyszała podniesiony głos Julii.

— Przecież tłumaczę pani, że jest chora. Potrzebuje bezwzględnego spokoju — mówiła kuzynka z wyraźną irytacją. Najwyraźniej niezapowiedziany gość musiał być bardzo uparty. Lucy poczuła ogromną wdzięczność dla tej kobiety, za to, że tak broni jej prywatności.

— Ale to naprawdę bardzo ważne — odpowiedziała tymczasem druga osoba. — Jest ktoś, komu ona musi pomóc.

Tonks?!

Harry, coś z Harrym... Lucy bezwiednie podniosła ręce do piersi. Nie namyślając się długo, zeszła na dół. Szybkim krokiem przemierzyła hol i zatrzymała się dopiero w progu kuchni. Julia i wyraźnie zdenerwowana Nimfadora siedziały przy stole.

— Czy coś się stało Harry'emu? — spytała Lucy z niepokojem.

Na dźwięk jej głosu aurorka podskoczyła niczym ukłuta szpilką i błyskawicznie się odwróciła.

— Lu... — zaczęła i nagle urwała w pół słowa. Wpatrywała się w koleżankę, a jej oczy robiły się coraz bardziej okrągłe. — Lucy? — powtórzyło cicho, jakby z niedowierzaniem.

— Coś z Harrym?! Pytam cię przecież!

— Nie. — Tonks pokręciła głową, wciąż nie spuszczając z niej wzroku. — Z Harrym wszystko w porządku.

— To daj mi spokój. — Lucy odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Jeśli chciała zdążyć od Hogwartu przed kolacją, powinna się pospieszyć.

— Mówiłam pani, że jest chora — powiedziała Julia z wyrzutem w głosie.

Jednak do Tonks te słowa najwyraźniej nie dotarły, bo szybko poderwała się z miejsca i dogoniła przyjaciółkę przy drzwiach do salonu.

— Ale ja muszę z tobą porozmawiać! — zawołała z rozpaczą w głosie.

Lucy odwróciła się ku aurorce całą postacią, myśląc jednocześnie, że za chwilę naprawdę oszaleje.

— Skąd wiedziałaś, że tu jestem? — rzuciła przez zaciśnięte zęby. Tak mocno ściskała poręcz, że zaczynała czuć ból w palcach.

— Wiedziałam, że kiedyś musisz wrócić — odpowiedziała dziewczyna. Wyraźnie była czymś bardzo przejęta. — Martwiłam się o ciebie. Ja...

Czy oni wszyscy nie mogliby się wreszcie od niej odczepić?! Zapomnieć, że w ogóle istnieje?

Tak. Trzeba to uciąć raz na zawsze.

Lucy puściła poręcz, zrobiła krok do tyłu, a potem szybkim ruchem otworzyła drzwi do salonu, wepchnęła zdumioną Nimfadorę do środka i sama weszła tam za nią.

— Mów, co masz do powiedzenia — rzuciła zimno. — Tylko szybko. A potem idź sobie.

Dziewczyna otworzyła usta, ale wciąż milczała. Wyglądało to tak, jakby nagle straciła całą odwagę. Jakby widok stanu przyjaciółki zupełnie wytrącił ją z równowagi. A Lucy nie zamierzała ułatwiać jej sprawy.

Patrzyły na siebie w ciszy przez długą chwilę. Wreszcie Tonks mocno odetchnęła i zaczęła niepewnie:

— Co się stało? Dlaczego... Dlaczego odeszłaś?

Gospodyni bez słowa odwróciła się do niej tyłem i nerwowo splotła palce. Nie miała zamiaru z niczego się tłumaczyć. Żadne słowa na temat wydarzeń na Grimmauld Place chyba nie przeszłyby jej przez gardło.

— Syriusz się zapija — dodała cicho dziewczyna. — Od czwartku chleje bez przerwy. Może gdybyś wróciła...

Lucy gwałtownie wciągnęła powietrze i szybko objęła się ramionami w obronnym geście. Wrócić? Przenigdy. Za nic!

— Posłuchaj. — Aurorka podeszła bliżej i delikatnie dotknęła jej ręki. — Przecież on... Przecież wy... To się nie może tak skończyć.

Skończyło się. Raz na zawsze.

— On zawsze był narwany. A teraz myślał... Myślał, że miałaś tylko męża. Wściekł się — kontynuowała szeptem Nimfadora. — Ale mu przejdzie. Jeśli ty... — zamilkła na chwilę, najwyraźniej zaniepokojona zupełnym brakiem reakcji ze strony przyjaciółki. — Ale on... On chyba cię nie pobił? Niemożliwe. — uspokoiła natychmiast samą siebie. — Nie mógłby uderzyć kobiety. Nawet z zazdrości. Nie po tym, co przeszedł.

Lucy zatkała rękami uszy. Nie mogła dłużej słuchać tych bzdur. Była coraz bliższa utraty panowania nad sobą. I nie potrafiła nawet myśleć o tym, aby jeszcze raz stanąć twarzą w twarz z Syriuszem. Chyba umarłaby ze strachu. I z obrzydzenia.

— On tak naprawdę ma tylko ciebie.

Niczym smagnięta biczem podniosła głowę i wtedy w oczach Tonks zobaczyła taką wiarę, taką żarliwą prośbę, że nagle coś w niej pękło. Momentalnie zniknęły gdzieś strach i skrępowanie, a pozostały tylko wściekłość i poczucie krzywdy.

Lucy mocno chwyciła dziewczynę za ramiona i zbliżając twarz do jej twarzy, wyrzuciła z siebie jednym tchem:

— On mnie zgwałcił! Rozumiesz?! — Potrząsnęła koleżanką tak mocno, że ta aż jęknęła. — Zgwałcił! Dowiedział się wszystkiego o mojej przeszłości... — Nie spuszczając wzroku z twarzy Tonks, mówiła cicho, jakby w transie. — ...i zrobił mi straszną awanturę. A potem znalazł jeszcze pierścionek...

Tak, niech Nimfadora dowie się, jak było naprawdę! Może wreszcie przestanie opowiadać bzdury.

— Co ty...? — Dziewczyna zamrugała oczami i spojrzała na nią jak na wariatkę. — Co ty opowiadasz?! I jaki pierścionek?

— Pierścionek Blacków — ciągnęła Lucy wciąż tym samym pozornie beznamiętnym tonem. — Oczko... oczko było czerwone, ale mgliste. Wtedy wściekł się jeszcze bardziej. I zgwałcił mnie — powtórzyła, z zupełnie niezrozumiałą dla siebie satysfakcją obserwując, jakie wrażenie robi to słowo na dziewczynie. — A potem wypędził jak stałam. Na mróz.

— O, Boże... — Tonks, szybko chwytając powietrze, opadła na krzesło. — Boże! Co ty mówisz?

— Prawdę! — Lucy, nie patrząc więcej na koleżankę, podeszła do okna. Całym ciężarem oparła się łokciami o parapet i spojrzała w ciemność. Wciąż czuła w piersiach ten sam nieznośny ciężar. Nie zelżał, mimo że po raz pierwszy nazwała po imieniu to, co zrobił jej Syriusz.

Nie chciała żyć. Gdyby tylko nie była takim tchórzem! Łzy zaczęły cisnąć się jej do oczu. Otarła je szybko wierzchem dłoni i odwróciła się.

Tonks, zupełnie się nie ruszając, siedziała przy stole z łokciami wbitymi w blat i twarzą ukrytą w dłoniach. Widać było, że wyznanie przyjaciółki nią wstrząsnęło. Nie płakała, ale z trudem starała się opanować drżenie całego ciała.

Upłynęło jeszcze kilka długich chwil zanim aurorka podniosła głowę. Była bardzo blada, a jej oczy błyszczały nienaturalnie.

— O, Boże — wyszeptała — jaka ja byłam głupia. Głupia! Ja chciałam... Ja życzyłam wam... Tak się kiedyś kochaliście. Myślałam... Myślałam, że teraz też. Jaka byłam głupia! — Z całej siły uderzyła pięścią w stół. — Nie widziałam... Nie chciałam...

— Nie tylko ty — powiedziała cicho Lucy, wciąż nie ruszając się z miejsca. Reakcja dziewczyny nie zaskoczyła jej. Nimfadora była idealistką i zawsze uwielbiała Syriusza, ale niewątpliwie potrafiła oddzielić dobro od zła. I prawdę od kłamstwa.

— Dlaczego... — Aurorka wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. — Dlaczego z nim byłaś? — Ta sprawa wyraźnie ją dręczyła.

— Bo... Bo tak, jak wszyscy uważałam, że powinnam — odpowiedziała cicho Lucy. — Że mu się to ode mnie należy. Ale dowiedział się, że kłamałam i ukarał mnie po swojemu. Może to wszystko jednak moja wina... — mówiła z coraz większym trudem, bo czuła dławienie w gardle.

— Nie twoja. — Tonks gwałtownie potrząsnęła głową. — O, Boże. Nie twoja. Nawet... Nawet, kiedy się zorientował, że kochasz innego, nie miał prawa ci tego zrobić!

— Zorientował się?! — Lucy spojrzała na nią ze zdumieniem. — Przecież ja... Ja nic mu nie powiedziałam.

— Pierścionek pradziadka Cefeusza — przypomniała jej Tonks, nerwowo szarpiąc skórkę przy paznokciu. — Powiedziałaś, że oczko było czerwone, ale mgliste.

Lucy szybko zamrugała powiekami. A więc to tak… Dlatego to wszystko. Wiedział, że go okłamała. Miał pewność, że ona...

To moja wina!

— Nie kocham nikogo! — powiedziała głośno. Tak głośno, jakby przede wszystkim chciała przekonać o tym samą siebie. — Nikogo!

Nimfadora westchnęła i nerwowo splotła palce. Wyraźnie nie uwierzyła w tę rozpaczliwą deklarację.

— A Kingsley? — spytała przytłumionym głosem. — Kim jest dla ciebie Kingsley?

Nikim! Już nikim.

— Kingsley opowiedział Syriuszowi o mojej przeszłości — rzuciła zimno, uzmysławiając sobie jednocześnie jak absurdalnie brzmi to oskarżenie. Ale nie potrafiła inaczej wyjaśnić tej sprawy. Nikt inny nie przychodził jej do głowy.

— Kingsley? — Aurorka popatrzyła na nią z zaskoczeniem. — Co ty gadasz?! On nic nie powiedział. On... On wczoraj o mało co nie zabił Syriusza. Boże, teraz rozumiem, dlaczego...

Kingsley chciał zabić Syriusza? Tak bardzo przejął się jej krzywdą? Nie, raczej chodziło mu o własną urażoną dumę. Drań!

— On mnie zdradził — rzuciła nerwowo. — Nie mógł mi wybaczyć...

— To nie King — powtórzyła z naciskiem Nimfadora, niespokojnie wiercąc się na krześle. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać w głos.

— A kto?! — warknęła Lucy. — Tylko on jeden wiedział. Tylko jemu powiedziałam.

— To ja... — powiedziała bardzo cicho aurorka, nie patrząc koleżance w oczy. — To wszystko moja wina. Przeze mnie...

— Co ty opowiadasz?! — zirytowała się Lucy. Nigdy nie posądzała Nimfadory o głupotę, ale teraz dziewczyna zachowywała się, jakby straciła rozum. — Przecież ty nie miałaś pojęcia... Nic ci nie mówiłam.

— Ja... — zaczęła dziewczyna niepewnie. — Ja spotkałam kogoś, kto dobrze znał cię w Stanach. I to przeze mnie ten ktoś opowiedział Syriuszowi...

Takiej ewentualności Lucy zupełnie nie brała pod uwagę. Była święcie przekonana, że te dwa światy, w których przyszło jej żyć, nigdy się nie zetkną. Czyżby pomyliła się w swoich rachubach? Nie, takie rzeczy się nie zdarzają.

— Kto? — wykrztusiła z trudem. — Kto to jest?

— Mój... John — rzuciła niepewnie Tonks. — John Barret.

— Kto?! — Lucy otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. — Jaki John?

— Ten, z którym mieszkałaś w New Haven — odparła aurorka, wciąż unikając jej spojrzenia. Zachowywanie spokoju przychodziło jej z wyraźnym trudem. — Przyjechał do Anglii na stypendium i ja go poznałam. Najpierw nie miałam pojęcia, że wy...

— Ale przecież on jest mugolem?!

— Jest charłakiem — wyjaśniła dziewczyna szeptem. — Pochodzi z magicznej rodziny.

Charłakiem?! John miałby być charłakiem, a ona tego nie zauważyła? Czy mogłaby się aż tak pomylić?!

— Nie wierzę — pokręciła głową. — Nie wierzę! Takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają! Dlaczego mnie okłamujesz? Kingsley ci kazał?!

Tonks słysząc te słowa, przygryzła wargę, a potem podniosła się z krzesła i mocno chwyciła przyjaciółkę za rękę.

— Nie mogłabym cię okłamać — powiedziała cicho. — Mogę ci to udowodnić. Zaraz.

— Jak? — spytała Lucy. Prawdę mówiąc, nie była pewna, czego chce. Z jednej strony myśl o tym, że znowu mogłaby zobaczyć Johna, naprawdę ją przerażała. Ale z drugiej strony musiała przekonać się, czy Kingsley…

— Chodźmy na górę — rzuciła aurorka, ruszając w stronę drzwi. Wyglądała na bardzo zdeterminowaną. — Coś ci pokażę.

Lucy w milczeniu ruszyła za nią. Szybko, jakby je kto gonił, pokonały schody. Wreszcie stanęły pod drzwiami pokoju gospodyni. Tonks otworzyła je na całą szerokość i nie zapalając światła, szybkim krokiem przemierzyła pomieszczenie. Pospiesznie rozsunęła zasłony i firanki. Potem zbliżyła twarz do szyby i poszukała czegoś wzrokiem. Najwyraźniej to znalazła.

— Chodź i popatrz — powiedziała drżącym głosem.

Lucy, która do tej pory wciąż stała w progu, z wahaniem podeszła do okna. Chwyciła się krawędzi parapetu i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.

Po drugiej stronie ulicy, rozglądając się niecierpliwie, spacerował wysoki, elegancki mężczyzna. Miał jasne włosy i energiczne, pewne ruchy. W pewnej chwili poprawił kołnierz płaszcza i wtedy wyraźniej zobaczyła jego twarz..

Przycisnęła czoło do zimnego szkła, bo miała wrażenie, że jej się przywidziało. Że ma omamy. Ale tak nie było. Naprawdę znała tego człowieka.

— Przyszedł tu ze mną — powiedziała Tonks stłumionym głosem. — Ale nie chciałam, żeby wchodził.

Lucy nic nie odpowiedziała. Wciąż nie odrywała twarzy od szyby. Wydawało się jej, że to zły sen. Przecież przeszłość nie mogła odbierać długów w najmniej oczekiwanej chwili! Nie mogła nieustannie kierować jej życiem. To było jak lawina. Wszystko się sypało. Niedługo nie pozostanie już nic.

Ale czy naprawdę nagrzeszyła w życiu aż tyle, że los musiał karać ją w taki sposób?

— Proszę cię, idź już — powiedziała wreszcie, zupełnie nie poznając swojego głosu. — Muszę zostać sama.

3.

Tonks zamknęła za sobą drzwi domu Potterów i, z trudem zachowując równowagę na wydeptanym śniegu, ruszyła do furtki. Jednocześnie gorączkowo grzebała w kieszeniach w poszukiwaniu chusteczki. Musiała ją znaleźć. I to natychmiast. Koniecznie.

Podczas rozmowy z Lucy całą siłą woli powstrzymywała się od wybuchnięcia płaczem. Nie chciała jeszcze bardziej denerwować koleżanki.

Ale teraz już się poddała. Łzy płynęły jej po policzkach, a ona nawet nie mogła ich prządnie wytrzeć.

Cholera jasna! — zaklęła w duchu, pociągając nosem. Trzęsącą się rękę podniosła do oczu. — Jak on mógł?!

Była tak okropnie, niewyobrażalnie wściekła na Syriusza za to, że zrobił Lucy taką krzywdę. Jego podłego zachowania nie można było wytłumaczyć nawet dwunastoma latami Azkabanu. Nic tego nie usprawiedliwiało!

Tak samo jak nic nie usprawiedliwiało jej własnej bezdennej głupoty.

Jak mogłam nie zauważyć, co się dzieje?! Teraz, kiedy wracała pamięcią do wydarzeń minionych miesięcy, wszystko wydawało się takie oczywiste. Przypominała sobie ataki złości kuzyna, ciągłe szantaże emocjonalne i smutny, pełen rezygnacji wzrok jego narzeczonej. Jak mogła to brać za miłość? Przecież tam nawet przyjaźni już nie było. Kingsley też musiał to widzieć i dlatego z takim uporem kręcił się wciąż koło Lucy.

Niech to wszystko jasny szlag! — Tonks zatrzymała się i spróbowała tupnąć nogą, ale nagle straciła równowagę. Gdyby nie chwyciła się płotu, upadłaby.

Oddychając ciężko, oparła się plecami o sztachety i jeszcze raz spojrzała na dom. Miała wrażenie, że Lucy wciąż bez ruchu stoi w oknie swojego pokoju i patrzy gdzieś przed siebie. To była tak żałosna wizja, że aurorce ścisnęło się serce. Wierzchem dłoni — Gdzie ta przeklęta chusteczka?! — potarła powieki.

Boże, co myśmy wszyscy jej zrobili? Syriusz, Harry, Dumbledore, Remus, Charlie, Molly, John, ona sama. Wszyscy... Tylko Kingsley martwił się o nią. Ale w takim razie, gdzie on teraz jest? Dlaczego zostawił ją samą?

Bo nie chciała go widzieć — Tonks szybko znalazła odpowiedź na to ostatnie pytanie. Skoro myślała, że na nią doniósł. Cholera jasna!

Jeszcze raz popatrzyła w górę, szukając wzrokiem sylwetki przyjaciółki. Jak ona sobie z tym wszystkim poradzi? Aurorka westchnęła ciężko i wciąż trzymając się ogrodzenia, dotarła do furtki. Wyszła na ulicę i rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu Johna. Z jednej strony cieszyła się, że tu z nią przyszedł. Jego obecność pomogła jej przekonać Lucy o niewinności Kingsleya, a Tonks miała przekonanie graniczące z pewnością, że ta wiedza bardzo się koleżance przyda. Jednak z drugiej strony, wolałaby być teraz sama. Musiała poukładać sobie to wszystko, czego się tego wieczoru dowiedziała, a on nie mógł jej w tym pomóc. Przecież nie miała prawa opowiadać mu o tym, co przydarzyło się Lucy.

— Nareszcie jesteś. — Obiekt jej rozmyślań wreszcie wyłonił się zza rogu i patrzył na nią z nieukrywanym niezadowoleniem. — Prawie przymarzłem do chodnika.

Nimfadora spojrzała na niego uważnie, tak, jakby robiła to po raz pierwszy w życiu, i nagle uświadomiła sobie, że przecież tak naprawdę on... On zawsze myślał tylko o sobie. Porażona tym odkryciem uniosła dłoń do ust. — O sobie... Gdyby tak nie było, nie opowiedziałby Syriuszowi o przeszłości narzeczonej. Musiał się jakoś na niej odegrać za to, że go zostawiła. A ta cała jego troska... Bał się, że jeśli Lucy coś się stanie, odpowiedzialność spadnie na niego. Boże...

— Już jestem — powiedziała cicho, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Przystojny, pewny siebie mężczyzna, który zupełnie do niej nie pasował. Tak samo jak kiedyś nie pasował do jej przyjaciółki.

— Wszystko w porządku? — zapytał i zupełnie nie czekając na jej odpowiedź dodał: — Chyba niepotrzebnie się martwiliśmy, Lucy zawsze spada na cztery łapy.

— Tak.

Boże, nawet nie spostrzegł, że płakała. Nieoczekiwanie przyszło jej do głowy, że Remus na pewno by to zauważył.

— To idziemy. — Wyciągnął do niej rękę. — Przecież na siódmą mamy rezerwację w restauracji. A ty musisz się jeszcze przebrać.

— Ja nigdzie nie idę — stwierdziła, z trudem opanowując złość i żal.

Nie miała ochoty na żadne wyjścia. Była zbyt mocno wytrącona z równowagi. Chciała wrócić do domu i zaszyć się w jakimś kącie. Sama. Albo jeszcze lepiej pójść na Grimmauld Place i...

— Ninny, przecież ty nigdy nie stroiłaś fochów. — John przyglądał się jej z takim wyrazem twarzy, jakby obawiał się, że podczas tej wizyty zaraziła się czymś od Lucy.

— Może najwyższa pora, żebym zaczęła — powiedziała głucho, odwracając się od niego. Jeśli miała wykonać precyzyjną teleportację, musiała porządnie się skoncentrować. Choć na chwilę.

4.

W bibliotece domu przy Grimmauld Place panował półmrok rozświetlany tylko błyskami ognia płonącego w kominku i intensywnym, punktowym światłem różdżki. Remus Lupin odłożył wreszcie książkę, którą bez powodzenia próbował czytać od jakichś trzech kwadransów i poświecił na zegarek.

Właśnie dochodziła szósta.

A to oznaczało, że do dyżuru w Ministerstwie pozostały mu bite dwie godziny. dwie godziny, które będą się wlokły w nieskończoność, bo Remus musiał w końcu przyznać, że coraz trudniej przychodziło mu przebywanie pod jednym dachem z Syriuszem. Co prawda Łapa — którego wczorajsze wtargnięcie Kingsleya poruszyło bardziej, niż chciał to po sobie pokazać — przestał wreszcie pić, ale co z tego? Sytuacja była paskudna. Tak paskudna, jak chyba jeszcze nigdy do tej pory.

Lupin wiedział już — bo przecież okazałby się zupełnym głąbem, gdyby się nie domyślił — co takiego wydarzyło się tu w zeszły czwartek. Zniknięcie Lucy, urwane wypowiedzi przyjaciela i bezsilna wściekłość Shacklebolta nie pozostawiały żadnych wątpliwości.

Gwałt... Czy Black naprawdę upadł tak nisko? Wszystko wskazywało na to, że tak.

Cholera jasna! Powinienem był przewidzieć, że może zrobić coś takiego! — Ta myśl nie opuszczała Remusa od czasu rozmowy z Kingsleyem. Starał się nie dopuszczać jej do głosu, ale ona uparcie wracała.

Przecież tak dobrze znał swojego przyjaciela. Doskonale wiedział, do jakich szaleństw był zdolny już za szkolnych czasów. I jak bardzo potrafił nie liczyć się z bezpieczeństwem i dobrem bliskich mu osób. Tylko że Lupin świetnie zdawał sobie sprawę, iż to nie był już ten sam człowiek, co piętnaście lat temu. Tamtemu Syriuszowi można było przynajmniej spuścić porządne manto. Albo urwać mu jaja. A przede wszystkim — szybko uświadomić, że popełnił błąd.

A teraz? Teraz było zupełnie inaczej. Azkaban zrobił swoje. Zniszczył wszystko to, co Łapa miał w sobie najlepszego i wydobył na wierzch jego najgorsze cechy. I co teraz zrobić z tym gniewnym i uparcie milczącym mężczyzną, który, aby uchronić się przed wyrzutami sumienia — o ile coś takiego jak sumienie jeszcze mu pozostało — wyraźnie próbował przekonać samego siebie, że postąpił słusznie.

Ale nie postąpił! Zrobił coś, czego wybaczyć się nie da. Skrzywdził kobietę, która mu ufała.

Cholera jasna! Remus nie miał zielonego pojęcia, jak powinien postąpić w tej sytuacji. Z jednej strony był wściekły na Blacka. I to tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. A z drugiej, nie potrafił go całkowicie potępić i spisać na straty. To chory człowiek — powtarzał sobie raz za razem.

Co robić?

Gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Najwyraźniej Syriusz wyszedł wreszcie z pokoju Hardodzioba, w którym siedział od kilku godzin. Remus westchnął ciężko, zastanawiając się, czy przyjaciel jest aby nadal trzeźwy, a potem wstał z fotela i wyjrzał na korytarz.

Na szczęście Łapa, który właśnie schodził po schodach, nie wyglądał na pijanego. Ale za to był ponury niczym chmura gradowa.

— Jesteś? — warknął na widok Remusa. I nie powiedział nic więcej.

Lupin odetchnął głęboko, ale nie zdążył się odezwać. Przeszkodził mu w tym zgrzyt klucza w zamku i pobrzękiwanie łańcuchów. Ktoś otwierał wejściowe drzwi. Jeszcze chwila i do środka wpadła przyprószona śniegiem szczupła postać.

Tonks? — zdziwił się Lupin. Przecież tego wieczoru miała się tu nie pokazywać. Na dodatek wyglądała na zmęczoną i mocno czymś przygnębioną.

— Ninny, co się stało? — Nie wytrzymał.

Ale aurorka zupełnie nie zwróciła uwagi na jego pytanie, tylko szybkim krokiem przemierzyła hol i podeszła do Syriusza. Bez ostrzeżenia z całej siły uderzyła go w twarz. A potem poprawiła z drugiej strony. Łapa ze zdumienia zamrugał oczami, jednak w żaden sposób nie zareagował.

— To za Lucy! — zawołała histerycznie. — Jak mogłeś?! Jak mogłeś jej to zrobić?! — Z pięściami rzuciła się ku kuzynowi. Black uchylił się i mocno chwycił ją za nadgarstki, ale natychmiast mu się wyrwała i uderzyła go po raz kolejny. — Jak mogłeś?!

I nagle rozpłakała się w głos, rozpaczliwie jak mała skrzywdzona dziewczynka. Na ten widok Syriusz zmienił się na twarzy. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w Nimfadorę, aż wreszcie przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.

5.

Przesadził z zaklęciem podgrzewającym. Herbata była tak gorąca, że parzyła w usta. Kingsley klnąc pod nosem, odstawił kubek na kuchenny stół tak gwałtownie, że ochlapał sobie pelerynę. Kurwa mać! — Dopiero w tej chwili zauważył, że wciąż jeszcze ją na sobie ma.

Ostatnimi czasy odnosił paskudne wrażenie, iż nie panuje nad niczym — ani nad ważnymi sprawami, ani nawet nad drobiazgami. Prawie niezauważalnie wymykały mu się spod kontroli i zaskakiwały w najmniej oczekiwanych momentach.

Auror zmełł w ustach jeszcze kilka niecenzuralnych słów i mocnym pociągnięciem rozwiązał troki przy kapturze, a potem zdjął okrycie i odesłał je na wieszak. Ponownie sięgnął po kubek z herbatą, myśląc jednocześnie o tym, że ostatnio denerwuje go niepokojąco wiele rzeczy.

Być może wynikało to z faktu, że wciąż był zmęczony i rozdrażniony. Tak jak teraz.

Miał za sobą prawie bezsenną noc, ciężki dzień pracy i wieczorną wizytę w Yorku. Zresztą to ostatnie było chyba najgorsze, bo matka — nie wiadomo jakim cudem — domyśliła się, że nie spełnił jej prośby i poszedł na Wimpole Street. Nie omieszkała wyrazić swojej dezaprobaty. Subtelnie, jak to zwykle ona, ale mimo to wcale nie mniej dobitnie.

No dobrze, ale przecież nie mógł postąpić inaczej. Musiał sprawdzić, czy z Lucy wszystko w porządku. Czy naprawdę nie może jej w żaden sposób pomóc. Przekonać ją, że to, co się stało nie ma żadnego wpływu na jego uczucia.

Chciał ją po prostu zobaczyć...

A ona wyrzuciła go na zbity pysk.

W pierwszej chwili naprawdę się wściekł. Jej bezpodstawne oskarżenia i całkowity brak zaufania dotknęły go do żywego. Jednak złość przeszła mu, ledwie zdążył zamknąć za sobą drzwi domu Potterów. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że Lucy jest potężnie wytrącona z równowagi. Rozumiał więc, że mogła histeryzować i reagować przesadnie.

Pieprzony drań! Na samo wspomnienie Blacka i jego postępku znowu się zdenerwował. Nie, nie chciał myśleć o tym skurwielu, tak samo jak nie chciał zrobić mu tej przysługi i go zabić.

Gdyby tylko mógł zrzec się śledztwa... Zostawić je w cholerę i więcej nie przejmować się losem zbiega.

Zbyt dobrze zdawał sobie jednak sprawę, że to niemożliwe. Bo tu nie chodziło tylko o tego cholernego kretyna, ale także o Dumbledore'a, i o cały Zakon.

A przede wszystkim — o Lucy.

Lawrance aż palił się, aby wrócić do gry, a gdyby mu się to udało, w pierwszej kolejności przyczepiłby się do niej. A ona mogłaby tego nie wytrzymać. Kingsley musiał więc zacisnąć zęby i babrać się dalej w tym bagnie, bo za nic w świecie nie chciał dopuścić, żeby stała się jej jeszcze jakaś krzywda.

Może, tak jak twierdziła matka, rzeczywiście powinien na razie dać jej spokój? Ale, do ciężkiej cholery, czuł się odpowiedzialny za tę kobietę! A ona, choćby nie wiadomo co mówiła, potrzebowała opieki. Zwłaszcza teraz.

Inna sprawa, że na większość wyrzutów po prostu sobie zasłużył. Sam już dawno temu doszedł do wniosku, że nie powinien był wchodzić w konszachty z Avice. Nie powinien był okłamywać Lucy, zasłaniając się jej dobrem.

Ale zrobił to. Teraz więc mógł tylko przepraszać.

I mieć nadzieję, że ona mu kiedyś wybaczy.

A jeśli to — daj Boże — się stanie, to w przyszłości postępować z nią jakoś inaczej.

Czy był despotyczny tak, jak zarzucała mu matka? Nie, absolutnie nie mógł się zgodzić z tą opinią. Co prawda, przez wiele lat przyzwyczaił się do tego, że sam podejmuje decyzje za siebie i za innych, ale przecież Elizabeth nigdy się nie skarżyła. Nigdy nie miała do niego pretensji. Bez protestu godziła się na rozwiązania, które proponował. Najwyraźniej dobrze się czuła ze świadomością, że ktoś zdejmuje z jej ramion ciężar odpowiedzialności.

A przynajmniej takie sprawiała wrażenie...

Ale Lucy była zupełnie inna. Uparta i pewna własnych racji. I jeśli chciał się z nią związać, musiał to wziąć pod uwagę.

Może da się osiągnąć jakiś kompromis? — zastanawiał się, stukając paznokciami w blat. W końcu — a to chyba najważniejsze — zawsze potrafili ze sobą rozmawiać.

Jeśli nadal będzie mnie chciała — pomyślał z niepokojem. I wtedy nieoczekiwanie uświadomił sobie, że skoro Lucy potraktowała go tak ostro, skoro na niego nakrzyczała, to oznacza, iż nadal nie waha się pokazać mu swoich prawdziwych uczuć. Że mimo wszystko jest dla niej ważny...

Jeśli kiedykolwiek zacznie się ze mną cackać, to będzie sygnał alarmowy. — Uśmiechnął się do siebie mimo woli. Szybko jednak znowu spochmurniał.

Cholera, dlaczego nic nie układa się tak, jak powinno? Dlaczego nie mógł po prostu ożenić się z ukochaną i kochającą go kobietą? I znowu zacząć normalnie żyć?

Chyba nie wymagał zbyt wiele? Tym bardziej, że naprawdę zamierzał być dla Lucy dobrym mężem. W końcu miał w tym niejaką wprawę.

Jego małżeństwo trwało dziewięć lat i niewątpliwie można je było uznać za udane. Zapewniało stabilizację i spokój. I szczęście — zupełnie wystarczające, aby nie szukać go gdzie indziej. Dlatego po śmierci żony stracił grunt pod nogami.

Od tego dnia minęło prawie sześć lat, a on wciąż nie zdołał poukładać swoich spraw jak należy. A gdyby nie matka, nie wiadomo, co by się stało z jego osieroconą córką.

Nie żeby się nie starał znaleźć odpowiedniej żony dla siebie i matki dla Betsy. Tylko że mu to zupełnie nie wychodziło — i tu wreszcie musiał przyznać się sam przed sobą — bo chyba za bardzo przerażała go myśl, że będzie musiał przyzwyczajać się do kogoś nowego. Chyba był już na to za stary. I za krytyczny.

Ale jaki mam być? — Wzruszył ramionami na wspomnienie kobiet, które przez ostatnie lata przewinęły się przez jego życie.

Dopiero Lucy... Może kochał ją tak mocno właśnie dlatego, że ich znajomość rozwinęła się zupełnie naturalnie? Nie musiał się do niczego zmuszać, niczego udawać, a jej obecność w jego domu — już za pierwszym razem, wtedy w Święta — wydawała się zupełnie oczywista. No i do niedawna był przekonany, że ta kobieta potrafi go zrozumieć, zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dlatego bez trudu mógł sobie wyobrazić wspólne życie właśnie z nią.

Ale czy jest jeszcze na to jakakolwiek szansa? Czy robienie jakichkolwiek planów w ogóle ma sens?

Ścienny zegar w salonie wybił północ. Kingsley odsunął od siebie zimną herbatę i z rezygnacją stwierdził, iż tej nocy też raczej nie uda mu się zasnąć. Musiał się zastanowić, w jaki sposób skutecznie przekonać Lucy, że powinna dać mu jeszcze jedną szansę.

I że powinna dać jeszcze jedną szansę sobie.

6.

Dopiero późnym popołudniem następnego dnia Lucy doszła do siebie na tyle, aby wreszcie wybrać się do Hogwartu.

Musiała wrócić do szkoły przede wszystkim dlatego, bo chciała zobaczyć się z Harrym. Obsesyjnie uczepiła się myśli, że jest mu potrzebna. I tylko jemu.

Poza tym straszliwie potrzebowała konkretnego, pochłaniającego czas zajęcia. Czegoś, co sprawi, że nie będzie mogła pozwolić sobie na rozpamiętywanie ostatnich wydarzeń i użalanie się nad sobą. Chciała znowu uczyć.

Niestety, nie była pewna, czy to jeszcze możliwe. Oficjalny list, który dostała od Dolores Umbridge, kazał jej obawiać się najgorszego.

Nie było mnie tylko tydzień. Nie mają prawa mnie od razu zwolnić — pocieszała samą siebie, mocno zaciskając palce na złożonym pergaminie spoczywającym w jej kieszeni.

Jednak o ile Minerwa i Dumbledore — niewątpliwie powiadomieni przez Kingsleya — mogli bez problemu usprawiedliwić jej nieobecność spowodowaną chorobą, to Dolores niekoniecznie. Tym bardziej, że już od dawna szukała okazji, aby dobrać się do skóry niepokornej nauczycielce historii magii. Ale na szczęście nie tylko Inkwizytorka rządziła w szkole.

Niech przynajmniej tutaj wszystko się ułoży... — Lucy wylądowała na błoniach i schowała do kieszeni starą mugolską zapalniczkę, która spełniała rolę służbowego świstoklika. Porządnie wystraszona panującymi wokół ciemnościami, najszybciej jak mogła, ruszyła w stronę zamku. Prawie biegiem minęła bramę, otworzyła drzwi wejściowe — na szczęście zaklęcie zabezpieczające nie uległo zmianie — i wślizgnęła się do sieni, pewna, że nikt jej nie widział. Jednak już po chwili pozbyła się złudzeń, bo z bocznego korytarza wyłonił się jakiś cień. Filch.

— To pani — stwierdził oschle.

Prawdę mówiąc już od pewnego czasu nie był dla niej miły. Podejrzewała, że to robota Umbridge. Do czego jak czego, ale do jątrzenia i wywoływania konfliktów, Dolores miała niewątpliwy talent.

Lucy jak zawsze ukłoniła się uprzejmie woźnemu i szybko ruszyła przed siebie. Zamkowe korytarze były niepokojąco puste. Słyszała tylko echo własnych kroków odbijające się od ścian. Gdzie się podziali wszyscy uczniowie?

Wreszcie dotarła do swojego pokoju. Pospiesznie otworzyła drzwi, wpadła do środka i rozejrzała się. Odetchnęła z ulgą — w ciągu ostatnich kilku dni nic się tu nie zmieniło. Nikt nie spakował jej rzeczy. Chyba będzie mogła tu zostać.

Harry... Musiała go jak najszybciej zobaczyć.

Postawiła torbę na biurku, rzuciła na krzesło pelerynę i wyszła na korytarz. Niewiele myśląc, skierowała się w stronę wieży Gryffindoru.

Nie znalazła chłopca ani w pokoju wspólnym, ani w dormitorium. Na dodatek żaden z zaskoczonych jej widokiem uczniów nie potrafił powiedzieć, gdzie w tej chwili może znajdować się Potter oraz jego nieodłączni przyjaciele. Dlatego przez kolejne kilkadziesiąt minut przeczesywała metodycznie zamkowe zaułki i zakątki. W tym czasie udało jej się spłoszyć kilka nietoperzy, o mało co nie zadeptać ropuchy, która wyglądała zupełnie jak pupilka Neville'a Longbottoma, a w pewnym momencie miała nawet wrażenie, że widzi coś, co ostatecznie można byłoby uznać za wędrującą mumię.

Wreszcie na drugim piętrze, w końcu korytarza, mignęła jej puszysta fryzura panny Granger. Oznaczało to, że gdzieś w pobliżu musiał być także i jej bratanek.

— Harry! — zawołała, przyspieszając kroku.

Po chwili ich zobaczyła. Wszyscy troje mieli bardzo ponure miny. Wyglądali tak, jakby stało się coś złego..

— Dzień dobry — powiedziała uprzejmie Hermiona.

— Dzień dobry — odparła machinalnie Lucy, nie spuszczając wzroku z Harry'ego. On też na nią patrzył. I wyraz jego oczu bardzo jej się nie podobał. Dawno nie widziała w nich takiej wrogości.

— Szukałam cię — powiedziała, starając się za wszelką cenę zachować spokój. — Musimy porozmawiać.

Słysząc to, panna Granger, która najwyraźniej potrafiła zachować się w każdej sytuacji, pociągnęła Rona Weasleya za rękaw, a kiedy schylił się ku niej, wyszeptała mu coś do ucha. Po chwili oboje zniknęli za załomem korytarza. Harry, który z każdą chwilą stawał się coraz bledszy, chciał ruszyć za nimi, ale Lucy mocno chwyciła go za ramię.

— Musimy porozmawiać — powtórzyła.

— A mamy o czym? — Spojrzał na nią ze złością, a potem wyrwał się jej i odsunął, żeby zachować dystans.

Nagle poczuła, że robi się jej słabo. On nie mógł jej odtrącić. Nie mógł! Nie on. Wszyscy inni, ale nie on!

— Tak — odparła drżącym głosem. — Musimy. O Syriuszu, o mnie, o tobie.

— Myślisz, że chcę z tobą o tym rozmawiać?! — krzyknął. — Syriusz jest załamany tym, co mu zrobiłaś.

— A co ja mu takiego zrobiłam? — spytała z niedowierzaniem. To nie dzieje się naprawdę.

— Jak to: co? Porzuciłaś go na dwa dni przed ślubem!

— On ci tak powiedział?! — Ciężko oparła się o mur. — Powiedział ci, że go porzuciłam?!

— Nic mi nie powiedział! Podobno nie chce z nikim rozmawiać, taki jest załamany. Ale chyba umiem myśleć logicznie. A pani Weasley…

— Co takiego nagadała ci pani Weasley?! — spytała Lucy nieco za ostro. Nie mogła jednak znieść myśli, że po raz kolejny ktoś próbuje wtrącać się w jej sprawy.

— Tylko prawdę! — obruszył się chłopiec. — Powiedziała, że zawsze byłaś nieodpowiedzialna.

— To kłamstwo!

— Kłamstwo?! — Spojrzał na nią z wściekłością. — To co się stało?

Boże! — Ukryła twarz w dłoniach i nagle zdała sobie sprawę, że przecież nie może mu powiedzieć prawdy. Syriusz był dla niego kimś naprawdę ważnym. Nie powinna burzyć tego obrazu. Niezależnie od wszystkiego. Zrozumiała też, ile dla bratanka znaczyło ich przyszłe małżeństwo. Miał szansę na rodzinę, a teraz ją stracił. Musiał więc zrzucić na kogoś winę. A ona była najłatwiejszym celem — już raz zawiodła.

— Pokłóciliśmy się — powiedziała cicho.

— Przeproś go.

— Dlaczego myślisz, że to ja powinnam go przeprosić?

— A kto? — zaperzył się. I w tej złości był tak podobny do Jamesa, że poczuła ból w sercu. — Ty zawsze myślisz tylko o sobie!

— Naprawdę tak uważasz? — spytała z wyraźną goryczą.

— Lepiej mi było, jak cię nie znałem!

— Nie mów tak.

— Przeproś Syriusza.

— Nie mogę.

— To nie mamy o czym rozmawiać — rzucił, odwracając się na pięcie. I już go nie było. A Lucy nie miała tyle siły, żeby ruszyć za nim w pogoń. Przymknęła oczy i wolno osunęła się na kolana.

Znowu ją odrzucił. Właśnie on...

*

Z trudem wróciła do pokoju, ale nie dane jej było odpocząć i zebrać myśli... Ledwo zdążyła zamknąć za sobą drzwi, gdy ktoś mocno szarpnął ze klamkę i do środka — oczywiście bez pukania — wkroczyła Dolores Umbridge. Wyraźnie z siebie zadowolona. Na jej widok Lucy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła, a wszystkie najgorsze przeczucia wracają.

— Raczyła pani wreszcie się pokazać — powiedziała Inkwizytorka z podejrzaną słodyczą. — Po tygodniu nieusprawiedliwionej nieobecności.

— Byłam ciężko chora — wyjaśniła szybko Lucy, starając się zebrać wszystkie siły.

— I nie uznała pani za stosowne, żeby nas o tym osobiście zawiadomić?

— Nie miałam takiej możliwości — głos jej lekko zadrżał. Spuściła wzrok, bo nie chciała, aby Umbridge domyśliła się, że przed chwilą płakała. — Wróciłam najszybciej jak się tylko dało.

— Podobno przed chwilą widziano panią z Potterem. — Urzędniczka spojrzała na nią wzrokiem pełnym potępienia. — A przecież pani wie, że uczniom nie wolno rozmawiać z nauczycielami. Tym bardziej na osobności

— Mieliśmy do omówienia sprawę rodzinną. Bardzo ważną.

— W tej szkole nie ma czegoś takiego jak rodzinne sprawy! — Umbridge podniosła oskarżycielsko palec. — Poza tym już od dawna nie podoba mi się nepotyzm, który pani stosuje. To karygodne! I zamierzam z tym skończyć raz na zawsze.

Lucy poczuła, że zaraz zemdleje. Aby nie upaść, usiadła w nogach łóżka i oparła się o ścianę. Inkwizytorka dla odmiany usadowiła się na krześle przy biurku. Nie spuszczała wzroku z krnąbrnej nauczycielki.

— Pani Blair — zaczęła z emfazą. — Od dawna mam zastrzeżenia do pani pracy. Wyniki wizytacji wypadły fatalnie. Fa-tal-nie.

— Dyrekcja nigdy wcześniej się nie skarżyła — Nie miała pojęcia, jak w ogóle udało jej się cokolwiek powiedzieć.

— Pani interpretacja historii jest niezgodna z wytycznymi Ministerstwa. A ja nie mogę pozwolić na mieszanie uczniom w głowach. Poza tym mam też do pani poważne zastrzeżenia natury moralnej.

— Moje życie prywatne nigdy nie miało wpływu na jakość mojej pracy. — Lucy starała się zachować resztki spokoju. I godności.

— Naprawdę? — zainteresowała się nieszczerze Doleres. — A ja myślę coś zupełnie przeciwnego. Pani nie może być wzorem dla młodzieży. Jest pani rozwódką. A poza tym... — urzędniczka nabrała powietrza w płuca — O ile się nie mylę, utrzymywała pani kiedyś karygodne stosunki z Syriuszem Blackiem. Inspektor Lawrance...

— Inspektor Lawrance nie prowadzi śledztwa w sprawie ucieczki Blacka. — powiedziała, nie mając pojęcia, czy jest bardziej zrozpaczona, czy wściekła.

— To tylko kwestia czasu — uśmiechnęła się Umbirdge. — Wkrótce przejmie je ponownie. Shacklebolt jest taki nieudolny.

Kingsley? Nieudolny?

— Co próbuje mi pani powiedzieć? — zapytała Lucy, mimo że nie miała najmniejszych wątpliwości, do jakiego celu zmierza ta rozmowa. Koniec.

— Tu jest rozwiązanie umowy o pracę — Inkwizytorka wyciągnęła z kieszeni złożony na czworo pergamin. — Podpisane przeze mnie i przez ministra magii.

Lawina...

Lucy automatycznie wzięła dokument. Rozłożyła go i spróbowała przeczytać, ale łzy ponownie napływające do oczu rozmazywały litery. Miała rację. Wszystko się skończyło. A ona nie miała siły walczyć. Zresztą, czy to dałoby cokolwiek? Decyzja najwyraźniej już zapadła.

— Ma pani jak najszybciej opuścić szkołę — poleciła zimno Dolores.

— Czy dyrekcja... — zaczęła drżącym głosem. Musiała chwycić się ostatniej deski ratunku. — Czy dyrekcja o tym wie? Wydaje mi się, że profesor Dumbledore i profesor McGonagall też mają w tej kwestii coś do powiedzenia?

— I tu się pani myli — oświadczyła Umbridge z wyraźną satysfakcją. — Jako Wielki Inkwizytror Hogwartu, na mocy Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Trzy, mam prawo wizytować, postawić w stan zatrudnienia warunkowego i wyrzucić z pracy każdego nauczyciela, który według mojej oceny nie spełnia kryteriów wymaganych przez Ministerstwo Magii. A pani ich nie spełnia. Dlatego panią zwalniam. I daję pół godziny na spakowanie swoich rzeczy — rzuciła na odchodnym.

Kiedy Dolores wyszła, Lucy natychmiast padła na łóżko i skuliła się niczym embrion. Nie chciała już płakać. Za nic. Dlatego mocno zacisnęła zęby i wstrzymała powietrze. Miała wrażenie, że za chwilę pęknie jej serce.

Wszystko się skończyło... I nie mogła liczyć na żadną pomoc.

Dobrze, skoro więc jej tu nie chcą, skoro nie jest nikomu potrzebna, to się wyniesie. Zaraz, natychmiast.

Ale dokąd?

Za nic w świecie nie chciała wrócić na Wimpole Street. Zaczynała nienawidzić ten dom i na samą myśl, że mogłaby jeszcze raz przekroczyć jego próg, robiło jej się niedobrze.

To dokąd miała iść? Do kogo?

Co robić?

Później się nad tym zastanowi. Wykorzystując wszystkie siły jakie jej pozostały, wolno podniosła się z łóżka i sięgnęła po różdżkę. W chwilach takich jak ta, dziękowała losowi, że jest czarownicą.

Szybko przywołała kufer, a potem przy pomocy magii zaczęła wrzucać do niego swoje rzeczy. Zmniejszała wszystko jak leci, bo nie chciała zostawić niczego. Nie chciała już tu po nic wracać.

Dwadzieścia minut później, ciągnąc za sobą bagaż potraktowany zaklęciem ćwierćwagi, minęła bramę Hogwartu.

Z trudem przeszła jeszcze kilkadziesiąt kroków i zatrzymała się dopiero za kręgiem świateł ostatnich latarni. Przed nią była już tylko ciemność.

Lucy odwróciła głowę i po raz ostatni popatrzyła na rozświetlony zamek.

To już koniec! — Ból w piersi prawie uniemożliwiał oddychanie i kręciło się jej w głowie. — Koniec... W ciągu kilku dni straciła wszystko. Po raz drugi w życiu cały świat rozsypał się na kawałki.

Ale tym razem nie będzie już czego zbierać.

Ciężko usiadła na kufrze i ukryła twarz w dłoniach. Siedziała tak bardzo długo, nie czując w ogóle chłodu i nie zważając na gęstniejący z każdą chwilą śnieg.

Rozdział VI

Yeah, you bleed just to know you're alive.
Goo Goo Dolls

Luty 1996

1.

Ifigenia Jones odsunęła talerzyk z niedojedzonym ciastem oraz dwie pogniecione ścierki i z trudem upchnęła na szafce filiżankę z resztką kawy. Przez chwilę patrzyła na okna pokryte fantazyjnymi lodowymi wzorami, a potem rzuciła niespokojne spojrzenie na zegarek. Właśnie dochodziło południe, a jej lokatorka wciąż jeszcze nie wyszła ze swojego pokoju. W zasadzie nie było w tym nic dziwnego; ostatnimi czasy Lucy wstawała coraz później.

Pani Jones westchnęła ciężko. Dawna podopieczna pojawiła się u niej ponad cztery tygodnie temu. Przyszła nieoczekiwanie, bardzo późnym wieczorem, ciągnąc za sobą wyładowany po brzegi kufer. Była przemarznięta do szpiku kości i okropnie czymś wystraszona. Łamiącym się głosem spytała, czy mogłaby zostać tu na jakiś czas.

Ifigenia nie odmówiła tej prośbie. Zresztą nie zrobiłaby tego nawet wtedy, gdyby Lucy nie wyglądała jak półtora nieszczęścia. Fotografka zawsze miała sentyment do tej dziewczyny i dlatego w żadnej sytuacji nie mogłaby jej zostawić bez pomocy.

A tym razem, mimo iż Potterówna jak zwykle nie spieszyła się z wyjaśnieniami, na kilometr było widać, że spotkało ją coś bardzo złego. I, mimo że czas mijał, sytuacja nie zmieniała się. Lucy z trudem panowała nad nerwami, niewiele mówiła — w zasadzie nie pytana nie odzywała się prawie wcale, rzadko i niechętnie wychodziła z domu. Na dodatek z każdym dniem robiła się coraz bledsza, szczuplejsza i bardziej apatyczna. Zachowywała się tak, jakby na nikim ani niczym jej nie zależało, a już najmniej na sobie samej.

I chyba bała się kogoś, lub czegoś. I na dodatek próbowała tłumić ten strach, popijając w samotności. Początkowo ukrywała się z tym, ale Ifigenia szybko odkryła, co właściwie się dzieje. Zdawała sobie sprawę, że dla tej dziewczyny to nic nowego, że już kiedyś musiała zachowywać się w ten sposób, ale nie zamierzała bezczynnie na to patrzeć. A jako, że nigdy nie miała problemu z zadawaniem pytań i uzyskiwaniem informacji, któregoś dnia zagadnęła swoją lokatorkę wprost. Jednak te indagacje na nic się nie zdały. Lucy, milcząc jak zaklęta, natychmiast spuściła głowę, a kiedy się wreszcie odezwała, to tylko po to, aby spytać, kiedy ma się wyprowadzić. Ifigenia absolutnie nie miała zamiaru jej wyrzucać, więc szybko zakończyła temat. Potterówna nadal więc u niej mieszkała, nadal pogrążała się w depresji i nadal piła. A pani Jones bezustannie zastanawiała się nad tą sprawą i wreszcie doszła do wniosku, że za godnym pożałowania stanem tej dziewczyny, za jej strachem i chęcią ucieczki od rzeczywistości, mógł kryć się tylko jeden człowiek — Syriusz Black.

Innego wyjaśnienia nie było.

Najwyraźniej Lucy musiała gdzieś zetknąć się z tym mordercą i to spotkanie przypomniało jej o śmierci brata oraz dawnych nieszczęściach. Bardzo możliwe, że ten człowiek próbował zamordować także i ją. W końcu, czemu nie? Skoro był skłonny zdradzić najlepszego przyjaciela, to dlaczego miałby zostawić w spokoju jego siostrę? Nawet po latach.

Jednak, aby się upewnić, Ifigenia któregoś dnia, niby od niechcenia, wspomniała głośno jego nazwisko. Wyraz przerażenia na twarzy lokatorki i jej trzęsące się ręce potwierdziły najgorsze przypuszczenia. Tak, tu ewidentnie musiało chodzić o tego łobuza.

Za takim wyjaśnieniem zagadki przemawiał jeszcze jeden fakt. Otóż od kilku tygodni po mieście nieustannie kręcił się młody Shacklebolt.

Co prawda rzadko zbliżał się do jej domu, ale pani Jones raczej nie miała wątpliwości, że auror pilnuje Lucy. Tylko on jeden spośród znanych jej osób był w stanie niepostrzeżenie opleść całą posesję siatką ledwo wyczuwalnych, ale silnych blokad ochronnych. Kiedy fotografka odkryła je, zupełnym przypadkiem, w pierwszej chwili poczuła się nieco zirytowana tą samowolną ingerencją — w końcu nie pozwalała na coś takiego nawet własnemu synowi. Szybko jednak doszła do wniosku, że w obecnych niepewnych czasach przyda się każda ochrona. A jeśli Lucy naprawdę coś groziło, to obowiązkiem Kwatery było o nią zadbać.

Oczywiście zdawała sobie sprawę, że zainteresowanie Kingsleya mogło mieć charakter osobisty, ale z drugiej strony wiedziała, że to właśnie syn Irvinga i Luizy kieruje całym śledztwem w sprawie ucieczki Blacka.

Tak, to wszystko mogło się ze sobą wiązać...

Ifigenia jeszcze raz westchnęła i rzuciła zaklęcie Wysokiego Połysku na naczynia tkwiące w zlewie od poprzedniego wieczoru. Kiedy się z tym wreszcie uporała, jeszcze raz bezwiednie zerknęła na zegarek. Dochodziła dwunasta trzydzieści.

Na górze lekko trzasnęły drzwi.

2.

Minionej nocy znowu spadł śnieg. Przykrył dachy wszystkich domów w miasteczku, bielił się na płotach, otulał drzewa i skrzył się w zimowym słońcu. Dokładnie zasypał też trotuary, ulice i ścieżki, zaskakując — rozleniwione ostatnim ociepleniem i jak zwykle nieprzygotowane na atak zimy — magiczne służby porządkowe miasta Hogsmeade.

Lucy, która właśnie wracała z zakupów w sklepie Urok Procentów, z trudem brnęła przez zaspy. Przystawała co kilka kroków, oddychając głęboko, bo serce bolało ją niemiłosiernie. Miało do tego prawo — od prawie miesiąca nie zażywała żadnych eliksirów, a trybu życia, jaki prowadziła, nawet przy najlepszych chęciach nie można by nazwać regularnym. Ale w końcu, dlaczego miała dbać o siebie? A tak, istniała nadzieja, że pewnego dnia, może już niedługo...

Udająca się właśnie do miasta pani O'Neil, sąsiadka Ifigenii, minęła ją, obrzucając przy okazji zaintrygowanym spojrzeniem. Lucy odruchowo skuliła się, bo ciekawość widoczna we wzroku tej kobiety zabolała ją wręcz fizycznie. Szybko odwróciła głowę, jeszcze raz odetchnęła głęboko i ruszyła przed siebie. Chciała jak najszybciej dotrzeć do domu i zamknąć się w swoim pokoju. Nie stykać się więcej z innymi ludźmi. Unikać ich spojrzeń. Zapomnieć, że istnieje coś takiego, jak zewnętrzny świat. Ukryć się w swoim własnym.

Niestety, nie mogła sobie na to pozwolić. Ifigenia — oprócz perfum i spirytusu salicylowego — nie trzymała w domu alkoholu i żadne prośby ani tłumaczenia nie skłoniłyby jej do zaopatrywania swojej lokatorki w whisky. Zresztą Lucy chyba prędzej umarłaby ze wstydu, niż poprosiła panią Jones o taką przysługę. W końcu picie było znakiem jej całkowitej porażki. Dnem, które osiągała, ilekroć czuła, że jej życie sypie się w gruzy.

Nienawidziła samej siebie za tę słabość. To było tak, jakby cofnęła się o piętnaście lat. Boże, minęło tyle czasu, a ona wciąż nie umiała sobie radzić z problemami w inny sposób.

Może dlatego, że sytuacja znowu ją przerosła.

Przegrałam.

Nie po raz pierwszy, ale chyba już ostatni...

Koniec.

Nic nie miało sensu, a ona żyła tylko dlatego, że nie umiała ze sobą skończyć. Myślała o tym często, ale bała się, że przy jej pechu każda próba samobójcza skończy się fiaskiem i kolejnym upokorzeniem.

Gdyby tak wreszcie...

Te myśli... Obrazy przechowywane w zakamarkach pamięci nie opuszczały jej ani na chwilę. Wystarczyło, że przymknęła oczy, a już widziała wykrzywioną złością i pogardą twarz Syriusza. Wiedziała, że nigdy nie zdoła zamazać wspomnień tamtych wydarzeń, których znowu nie potrafiła nazwać po imieniu.

Bywały takie chwile, kiedy opróżniając butelkę, przeklinała byłego narzeczonego za wszystko, co zrobił z jej życiem. Czuła wtedy do niego taką nienawiść, że mogłaby go zamordować gołymi rękami. Nie mogła uwierzyć, że kiedykolwiek go kochała i traktowała poważnie. Ten związek był największym błędem jej życia. Płaciła za niego przez dwanaście lat, płaci teraz i chyba nigdy nie przestanie.

Jeszcze częściej o wszystkie nieszczęścia obwiniała samą siebie. Wtedy uświadamiała sobie, że przecież nigdy do niczego się nie nadawała. Nigdy nie potrafiła spełniać cudzych oczekiwań. Z niczym sobie nie radziła. Marna z niej była ciotka i jeszcze gorsza narzeczona. Nic dziwnego, że Syriusz stracił panowanie nad sobą, a Harry nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. Ciężko zapracowała swoją nielojalnością i brakiem charakteru.

A Kingsley... Kingsley najwyraźniej za mało ją znał i tylko dlatego łudził się, że istniała dla nich jakakolwiek nadzieja na wspólną przyszłość. Ona doskonale wiedziała, że nie ma żadnej. Żadnej! I auror powinien za to dziękować Bogu, bo z ich związku nie wyniknęłoby nic dobrego. Nawet gdyby jeszcze potrafiła mu zaufać. Ale po co w ogóle te rozważania? King i jego rzekoma miłość to już przeszłość.

Lucy podniosła rękę do czoła. Mimo chłodu panującego wokoło, było mokre od potu. Znowu przystanęła, żeby choć trochę odpocząć. Przymknęła oczy.

Nagle coś zaszeleściło za jej plecami. Poczuła serce podchodzące do gardła i odwróciła się gwałtownie, o mało co nie upuszczając torby i szybko zamrugała powiekami. Przez zaspy biegł kudłaty czarny pies.

O, Boże! Odruchowo zrobiła krok do tyłu, z trudem zachowując równowagę. Znalazł mnie! — Strach prawie ją sparaliżował.

Zwierzę zbliżało się coraz bardziej, a ona nie mogła nawet się poruszyć. Wreszcie, kiedy kudłacz był już o kilka kroków od niej, dostrzegła niewielkie białe łaty na jego pysku. Poza tym był dużo mniejszy od tamtego.

Nie, to nie on! — Ulga była tak gwałtowna, że zakręciło się jej w głowie. — Wariuję.

Ciężko oparła się o ogrodzenie. Miała wrażenie, że nie uda jej się stąd odejść. Była tak bardzo zmęczona. Myślami. Ciągłym strachem.

Gdyby przynajmniej mogła porządnie się wyspać. Ale w nocy czuła się najgorzej. Jeżeli już w ogóle udawało jej się zasnąć, to i tak budziła się co chwila przerażona i przekonana, że Syriusz jest gdzieś blisko, że nie spuszcza z niej wzroku, że zaraz wejdzie do pokoju i rzuci się na nią. Ciągle czuła jego dotyk. Wszędzie. Na całym ciele. W sobie.

To było nie do zniesienia. Ale w żaden sposób nie umiała tego przerwać. Nie potrafiła sobie z tym poradzić i z góry wiedziała, że nawet nie warto próbować. Nic nie miało już sensu.

Znowu zrobiła kilka kroków. Wypełniona butelkami torba, mimo swej zredukowanej zaklęciem wagi, ciążyła jej coraz bardziej, ale gdyby robiła mniejsze zakupy, musiałaby częściej wychodzić z domu. Już blisko. Dowlokła się do kolejnej zaspy. Przez chwilę patrzyła na nią bezradnie, zastanawiając się, czy nie uda się jakoś przez nią przebrnąć. W końcu sięgnęła po różdżkę, ale nim zdążyła wypowiedzieć zaklęcie, ktoś ją wyprzedził. Drobiny białego pyłu wzbiły się w górę, a powietrze zafalowało. Lśniący biały bicz z głośnym plaśnięciem opadł na ziemię kilka metrów obok chodnika.

Lucy odwróciła głowę. Kilka kroków od niej stał wysoki mężczyzna. Mimo że kaptur zasłaniał jego twarz, świetnie wiedziała, kto to jest. Tę sylwetkę rozpoznałaby wśród tysiąca innych.

Zresztą tylko jeden człowiek umiał pojawiać się tak niepostrzeżenie.

Kingsley.

Nie spotkali się od tamtego styczniowego dnia, kiedy to wyrzuciła go ze swojego domu. Prawdę mówiąc, była święcie przekonana, że wtedy obraził się i dał za wygraną. A tymczasem znowu ją odnalazł. Najwyraźniej złość mu przeszła i postanowić podjąć kolejną próbę ułożenia jej życia po swojemu.

Niedoczekanie! Żaden mężczyzna... — Hardo podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Nie wiedzieć czemu wolała, żeby widział ją wściekłą, a nie apatyczną i zrezygnowaną.

Auror wciąż się nie odzywał i wyglądał na tak samo zaskoczonego tym spotkaniem jak ona. A może jeszcze bardziej...

Wciąż nie spuszczała z niego wzroku. Nie potrafiła przestać na niego patrzeć. Nie wierzyła, że ta troska w jego oczach jest prawdziwa, nie wierzyła w szczerość jego bólu. W jego strach. Strach? Przecież nie mógł bać się o nią. Po prostu nie mógł!

Nie wierzyła mu!

I nie uwierzy w nic, co on powie.

— Dzień dobry — odezwał się wreszcie Kingsley.

Nie odpowiedziała, tylko nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Butelki w jej torbie głośno zadźwięczały. Wtedy Lucy oprzytomniała i szybko spuściła głowę. Nie chciała widzieć zmieniającego się wyrazu jego twarzy. Myśl, że ten mężczyzna tak dużo wie, a jeszcze więcej się domyśla, nagle stała się nie do zniesienia. I dlaczego to akurat on musiał być świadkiem kolejnego etapu jej upokorzenia? Los nie mógł jej oszczędzić nawet tego.

Najgorsze, że nie była w stanie wykrzesać z siebie nawet najmniejszej iskry takiej wściekłości i buntu, jakich doświadczała na widok Kingsleya jeszcze przed miesiącem.

Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego, do jasnej cholery, wciąż milczy?!

Gdyby się wreszcie odezwał i zaczął jej dawać rady, mogłaby wreszcie wzbudzić w sobie złość. Mogłaby przypomnieć sobie o wszystkich jego winach i znowu z czystym sumieniem posłać go do diabła.

Nie powiedział Syriuszowi o mojej przeszłości. — W jej głowie tłukła się uparta myśl.

Wciąż nie miała odwagi na niego popatrzeć. Po raz pierwszy od wielu dni chciało jej się płakać. Aby się powstrzymać, zagryzła wargę tak mocno, że w ustach poczuła słodkawy smak. Krew.

A on wciąż jej się przyglądał, wręcz czuła na sobie jego wzrok.

Serce zakłuło tak mocno, że na chwilę zabrakło jej tchu. Lucy odruchowo zgięła się wpół. Wydawało jej się, że nie będzie w stanie wytrzymać tego koszmarnego bólu. Wypuściła z ręki torbę, która upadła z brzękiem na wydeptany śnieg. Jedna z butelek potoczyła się bezgłośnie po chodniku.

— Co ci jest? — Gdzieś z daleka docierał do niej zdenerwowany głos Kingsleya. — Lucy?!

Nie mogła pozwolić, żeby ją ratował. Żeby znowu ją ratował! Stał tak blisko niej, ale na szczęście nie odważył się jej dotknąć.

Ostatkiem sił wyprostowała się. Delikatnie wciągnęła powietrze. Ból nieco ustąpił. Już mogła oddychać.

— Ja muszę... Muszę iść do domu — powiedziała cicho, unikając jego wzroku.

— Może chcesz, żeby cię odprowadzić? — zapytał ostrożnie. — Może...

— Nie! — Oderwała rękę od piersi i w obronnym geście wyciągnęła ją przed siebie.

— W porządku — zgodził się natychmiast. To było takie do niego niepodobne. Nieważne...

Nie odezwała się już więcej, tylko wyminęła go i — zupełnie zapominając o swoich porzuconych zakupach — najszybciej jak mogła, ruszyła w stronę furtki.

*

Kingsley nie spuszczał wzroku z Lucy, dopóki całkowicie nie zniknęła za ogrodzeniem domu Ifigenii Jones. Nie widział jej od ponad miesiąca i, mimo że przez ten czas dyskretnie sprawował nad nią opiekę, wcale nie planował tego spotkania. Po prostu po analizie całej sytuacji doszedł do wniosku, że matka miała absolutną rację. Lucy potrzebowała czasu na otrząśnięcie się z szoku. Musiała odzyskać równowagę i zacząć racjonalnie myśleć. Inaczej każdego, kto będzie chciał jej pomóc — a już zwłaszcza jego — potraktuje jak wroga. Dlatego trzymał się na uboczu i powstrzymał się przed pójściem do niej nawet wtedy, gdy dowiedział się, że Dolores Umbridge wyrzuciła ją z pracy. Całe szczęście, że pani Jones zgodziła się, aby u niej zamieszkała. Kingsley łudził się nadzieją, że starsza rozsądna kobieta, która na dodatek zawsze darzyła Lucy sympatią, pomoże jej się pozbierać.

Zastanawiał się często, ile czasu może to potrwać.

Bo minęło już prawie pięć tygodni i najwyraźniej nic się nie zmieniło. Nie, chyba było nawet jeszcze gorzej. Wygląd Lucy świadczył o tym najdobitniej.

Przypominała zjawę i chyba jeszcze nigdy nie była taka chuda. Niewiele zostało z tej pięknej kobiety, która podczas pierwszego spotkania wywarła na nim ogromne wrażenie.

Na dodatek dziwnie się zachowywała.

W pierwszej chwili, kiedy tylko na niego spojrzała, był pewny, że także to spotkanie skończy się awanturą. Jednak tak się nie stało. Lucy, która zdenerwowała się na jego widok, szybko się uspokoiła. Za szybko. Wyglądała tak, jakby uchodziło z niej powietrze. Jakby było jej już wszystko jedno. W jej oczach widział tylko obojętność i rezygnację. I to było bardziej przerażające, niż wcześniejsze wybuchy wściekłości i żalu.

Na dodatek piła — auror zatrzymał wzrok na torbie pełnej butelek whisky leżącej u jego stóp. Cholera jasna!

Nic nie szło tak, jak powinno! Nic nie zmieniało się na lepsze.

Lucy całkowicie się poddała. Nie umiała, a może nie chciała już walczyć. A on mógł tylko przeklinać własną bezsilność. Nie miał żadnego wpływu na to, co się z nią działo. Nie potrafił do niej dotrzeć. Nie umiał jej pomóc. A najbardziej bolała świadomość, że przedtem, zanim została tak skrzywdzona, kochała go. I być może nawet teraz jeszcze kocha, ale nie chce żyć dla niego. I to wcale nie z tego powodu, że nadużył jej zaufania — bo to pewnie dałoby się jeszcze odkręcić — ale dlatego, że był mężczyzną. Po prostu.

Ten przeklęty Black wiedział, co robi. Mszcząc się za domniemaną zdradę, uderzył narzeczoną w najczulszy punkt. Sam stracił ją bezpowrotnie, ale też nie pozwolił, żeby była szczęśliwa z kimkolwiek innym.

Czy ona kiedykolwiek otrząśnie się z tego, co się stało? Czy znajdzie jakiś powód do dalszego życia? Skoro najwyraźniej nie myślała nawet o Harrym, to czy pomyśli jeszcze o sobie? O nim? O Betsy?

Nie było wyjścia, musiał się poddać i czekać. Ale na co? Na cud?

Ale on nie wierzył w cuda, a Lucy mogła nie wytrzymać takiego trybu życia. Nie, nie można dopuścić, żeby coś jej się stało.

Cholera jasna, gdyby miał postąpić zgodnie z tym, co czuł, to natychmiast siłą zawlókłby ją do uzdrowiciela i zmusił, aby wreszcie o siebie zadbała!

No dobrze, jeszcze tydzień... Jeden tydzień.

Jeśli w ciągu najbliższych siedmiu dni nic się nie zmieni, on zacznie działać. Zdawał sobie sprawę z tego, że wtedy straci Lucy bezpowrotnie. Ona już na pewno nie wybaczy mu takiej ingerencji. Trudno, jakoś pogodzi się z nawet z tym, jeśli tylko zyska pewność, że nic jej nie grozi.

3.

Kiedy Lucy obudziła się, dochodziła dopiero dziewiąta, a ona ze zdziwieniem stwierdziła, że prawie nie boli jej głowa. Najprawdopodobniej dlatego, że poprzedniego wieczoru nie wypiła ani kropli. Zdenerwowana niespodziewanym spotkaniem z Kingsleyem, zostawiła całą whisky na zewnątrz, a kiedy jakiś czas później wyszła po nią, nic już nie znalazła. Auror z jakiegoś powodu przestał się wymądrzać, ale zabrał ze sobą cały alkohol.

Chrzaniony kretyn! — Jeszcze raz spróbowała wzbudzić w sobie złość.

Nie miała siły, aby ponownie iść do sklepu, więc musiała spędzić wieczór zupełnie na trzeźwo. I to było straszne doświadczenie. Przez wiele godzin miotała się po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, i udało jej się zasnąć dopiero nad ranem.

Nie wytrzymam dłużej... — Sięgnęła po paczkę papierosów. Wyciągnęła jednego i zapaliła go różdżką. Wolno wydmuchując dym, spojrzała w okno. W nocy pogoda zmieniła się. Mróz ustąpił, śnieg zaczął topnieć, a nad Hogsmeade kłębiły się ciemne chmury, niewątpliwie zwiastujące deszcz. Świat stał się szary i ponury zupełnie jak jej życie.

Zdusiła resztkę papierosa w popielniczce, z której prawie już wysypywały się niedopałki, bo ostatnio paliła coraz częściej.

W ogóle w całym pokoju panował okropny bałagan, ale jej to zupełnie nie przeszkadzało. Nie miała siły przejmować się takimi głupstwami. Teraz myślała o tym, jak zmusić się, aby znowu pójść do sklepu. Bo wiedziała, że drugiego takiego wieczoru nie wytrzyma.

Kiedy doprowadziła się jako tako do porządku, zeszła na dół i skierowała się prosto do kuchni. Nie, nie była głodna. Zresztą już chyba nie pamiętała, co to głód, ale musiała napić się kawy, aby odzyskać choć trochę siły. Skoro naprawdę musiała wyjść...

I jak uniknąć kolejnych pytań Ifigenii? I jej troski? W sumie mogłaby się stąd wyprowadzić, ale naprawdę nie miała dokąd pójść, a tu przynajmniej panował względny spokój. Poza tym naprawdę lubiła tę kobietę. O ile w ogóle jeszcze potrafiła kogoś lubić.

Otworzyła drzwi kuchni i, zaskoczona, zatrzymała się w progu. Ifigenia siedziała przy stole, tyłem do wejścia i nie była sama. Towarzyszył jej szczupły, wąsaty, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna. Na kilometr widać było, że ma coś wspólnego z organami ścigania. Lucy nie chciała przeszkadzać w rozmowie, więc już miała zawrócić, kiedy nagle usłyszała głośny szloch. Pani Jones płakała.

Jej lokatorka natychmiast poczuła ukłucie niepokoju. Czy coś się stało? Coś złego?

W takim razie... W takim razie może nie powinna zostawiać fotografki samej. Może będzie do czegoś potrzebna?

— Dzień dobry. — Starając się ze wszystkich sił opanować narastające zdenerwowanie, weszła do pomieszczenia i stanęła obok krzesła gospodyni.

— Pani Blair. — Mężczyzna na jej widok zerwał się na równe nogi i wtedy go poznała. To był jeden z aurorów, którego widziała w Kwaterze w czerwcu, wtedy, gdy Kingsley wezwał ją na przesłuchanie. O ile dobrze pamiętała, nazywał się Jason Reed.

— Czy coś się stało? — spytała bez żadnych wstępów, obrzucając panią Jones zaniepokojonym spojrzeniem.

Auror zawahał się, ale nie zdążył się odezwać, bo wyprzedziła go Ifigenia.

— Mój syn... Willie — zaczęła ledwo dosłyszalnym szeptem. — Nie żyje. — Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się na dobre.

Lucy mocno wciągnęła powietrze i uchwyciła się oparcia. Niezbyt dobrze znała Williama Jonesa. Widziała go zaledwie kilka razy i to wiele lat temu, ale zapamiętała, że był miłym bezpośrednim człowiekiem. I jedynym dzieckiem fotografki. Co prawda mieszkał gdzieś w Irlandii, ale przynajmniej raz w tygodniu fiukał do matki, żeby dowiedzieć się, co u niej słychać. Zdjęcia jego, a także trójki jego dzieci, stały w każdym pokoju. A teraz...

Lucy lekko dotknęła ramienia starszej kobiety. Marna z niej była pocieszycielka, ale jeśli mogła zrobić cokolwiek... Ifigenia wciąż płakała, ktoś więc musiał przejąć inicjatywę. Nie mogłaby tak po prostu wycofać się i wyjść.

— Czy to był wypadek? Bo przecież... Pan Jones od paru lat nie pracował już w Kwaterze. — Przypomniała sobie informacje zasłyszane niegdyś od fotografki.

— To nie był wypadek. — Auror zawahał się po raz drugi. Najwyraźniej nie był pewny ile może jej zdradzić. W końcu nie należała do rodziny. — I pan Jones nie jest pierwszą osobą, która ostatnio zginęła. Ze względu na dobro śledztwa, nie mogę podać więcej szczegółów.

— Rozumiem. — Nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek w życiu zdoła się tak opanować.

— Jeśli będą panie potrzebowały jakiejkolwiek pomocy, proszę się nie krępować. — Jason Reed wyraźnie chciał zakończyć tę nieprzyjemną wizytę.

Nie zatrzymywały go, więc szybko pożegnał się i wyszedł.

Ifigenia wciąż nie mogła się uspokoić. Lucy patrzyła na nią z przerażeniem, bo jeszcze nigdy nie widziała jej w takim stanie. To była zawsze silna, zdecydowana osobą, która służyła pomocą innym i zawsze sprawiała wrażenie, że jest w stanie poradzić sobie z każdym problemem. A teraz wyglądała tak bezbronnie... Cóż, najwyraźniej każdy ma swoją granicę wytrzymałości.

Lucy, niewiele myśląc, nalała wody do szklanki i postawiła ją na stole, tuż przed starszą kobietą.

— Proszę się napić — powiedziała cicho. — Powinna pani wziąć coś na uspokojenie — dodała po chwili, obrzucając gospodynię wystraszonym spojrzeniem.

Ifigenia skinęła głową, ale wciąż nie mogła wydobyć z siebie słowa.

Lucy szybko poszła do łazienki. O ile dobrze pamiętała, oprócz innych medykamentów, w ściennej szafce powinien znajdować się także eliksir uspokajający. A przynajmniej stał tam jeszcze kilka dni temu, kiedy to zastanawiała się...

Gwałtownym ruchem otworzyła drzwiczki. Wszystkie lekarstwa były poprzestawiane. Lucy westchnęła ciężko. Od lat wiedziała, że w słowniku gospodyni nie ma takich słów jak swoje miejsce. Sięgnęła po pierwszą buteleczkę z brzegu i szybkim spojrzeniem omiotła etykietkę. Potem wyjęła drugi eliksir. I trzeci. Czy te wszystkie opakowania naprawdę musiały być identyczne?

Nagle z głębi domu dobiegł ją jakiś głuchy odgłos.

Boże drogi! — Natychmiast przerwała szukanie i pobiegła do kuchni.

Pani Jones leżała na podłodze i nie dawała żadnych oznak życia.

— Ifigenio! — Lucy rzuciła się ku niej. Lekko uniosła jej głowę i poklepała po policzku, próbując ją ocucić. Bez skutku. — Ifigenio!!!

Co robić? — Czuła ogarniającą ją panikę. — Co robić?

— Ifigenio? — powtórzyła jeszcze raz z rozpaczą w głosie. — Błagam panią.

Fotografka jęknęła cicho. Żyje! Lucy zdawała sobie sprawę, że nie ma czasu do stracenia. Powinna wezwać uzdrowiciela, albo lekarza. Natychmiast.

Pani Pomfrey! — To była pierwsza osoba, która przyszła jej na myśl. Oglądając się niepewnie na leżącą na podłodze chorą, opuściła kuchnię. Wpadła do salonu i podbiegła do kominka. W poszukiwaniu pudełka z proszkiem Fiuu gorączkowo przestawiała stojące na gzymsie zakurzone fotografie i bibeloty, przeklinając w duchu wszechobecny bałagan. Jest! Drżącą dłonią wygrzebała garść pyłu i rzuciła go prosto w płomienie, wypowiadając jednocześnie nazwisko hogwarckiej pielęgniarki. Na darmo. Nie uzyskała połączenia. Ogień wciąż płonął równym, żółtawym światłem. Lucy, z coraz większym trudem powstrzymując łzy bezsilnej wściekłości, jeszcze raz powtórzyła całą operacją. Znowu nic. Wyglądało na to, że szkoła została odłączona od sieci. To mogła być sprawka jedynie Dolores Umbridge. Przeklęta jędza!

Co robić? — Lucy podniosła do twarzy trzęsące się ręce, za wszelką ceną próbując się skupić. Musiała znaleźć jakieś wyjście. I to szybko. Miała świadomość, że może liczyć się każda chwila.

W Hogsmeade na pewno był przynajmniej jeden uzdrowiciel, ale ona, jak na złość, nie znała nazwiska żadnego. Gdzie go szukać? Czy Ifigenia w ogóle ma w domu coś takiego jak książka kominkowa? Po raz pierwszy, od kiedy tu zamieszkała, pożałowała, że tak mało interesowała się sprawami swojej gospodyni. Wyszłaby na tym lepiej, niż na ciągłym roztrząsaniu własnych problemów.

Może rzeczywiście powinna zafiukać do Kwatery i poprosić o natychmiastowe przysłanie pomocy? Przecież Reed deklarował... A jak się wzywa pogotowie z Munga?! I za ile czasu oni tu się zwloką?

Ale przecież... Znała kogoś, kogo mogła poprosić o pomoc. I była pewna, że ta osoba jej nie odmówi.

Powtórnie odwróciła się w stronę kominka i chwyciła garść proszku. Pochyliła się nad płomieniami i głośno wypowiedziała nazwisko Luizy Shacklebolt.

4.

Pani Shacklebolt aportowała się w salonie po upływie mniej więcej kwadransa. Cały czas oczekiwania Lucy spędziła biegając między kuchnią a kominkiem i obgryzając z nerwów skórki przy paznokciach.

— Przepraszam, że to tyle trwało, ale musiałam ściągnąć Kingsleya do dziecka — powiedziała szybko uzdrowicielka. — Gdzie ona jest?

— W kuchni. — Lucy ruszyła przodem, myśląc jednocześnie, że znowu mimowolnie wplątała aurora w swoje sprawy.

Nie, to nie była jej sprawa. Tu chodziło o zdrowie, a może i życie Ifigenii. Inne rzeczy schodziły na dalszy plan.

*

— Teraz będzie spała co najmniej do wieczora — oświadczyła Luiza, kiedy pacjentka — porządnie przebadana i napojona eliksirami — leżała już we własnym łóżku.

— Wyjdzie z tego? — spytała Lucy, która do tej pory w milczeniu obserwowała poczynania uzdrowicielki.

— Udar nie był zbyt silny — uspokoiła ją pani Shacklebolt. — Niedowład i problemy z mową powinny ustąpić. Martwi mnie coś innego. — Luiza zmarszczyła brwi. — Ona potrzebuje porządnej opieki. Czy mogłabyś niezwłocznie wezwać kogoś z rodziny?

— Poszukam adresu jej synowej — powiedziała pospiesznie. — Ale — zawahała się na chwilę — nie jestem pewna, czy teraz, po śmierci męża, będzie mogła przyjechać. Poza tym... Ifigenia chyba za nią nie przepada. Nie trzyma nawet jej zdjęć.

— W takim razie musimy zabrać ją do szpitala — stwierdziła uzdrowicielka.

To był impuls. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie Lucy poczuła, że musi to zrobić. Przynajmniej tyle była winna swojej gospodyni.

— A ja? — Mocno splotła palce ze zdenerwowania. Może i nie była w najlepszej formie, ale wiedziała, że potrafi zająć się chorą. — Ja chciałabym... — zamilkła.

Pani Shacklebolt przez długą chwilę przyglądała się jej w bez słowa. Lucy spuściła wzrok, boleśnie świadoma faktu, że matka Kingsleya ma wszelkie powody, aby uważać ją za osobę zupełnie nieodpowiedzialną. Jeszcze wczoraj byłoby to jej zupełnie obojętne, ale dziś coś się zmieniło.

— Jesteś pewna, że dasz sobie radę? — zapytała wreszcie Luiza.

Nie komentowała, nie wyrażała powątpiewania, tylko przeszła nad tą propozycją do porządku dziennego.

— Jestem pewna — odparła, starając się ze wszystkich sił opanować drżenie głosu. W tej chwili dziękowała Losowi, że poprzedniego wieczoru nie miała się czym upić. Dzięki temu nie przespała połowy dnia i potrafiła pomóc pani Jones. Mogła też przynajmniej sprawiać wrażenie osoby przytomnej i opanowanej.

I wiedziała, że tym razem nie zawiedzie, choćby się waliło i paliło. I nie chodziło tu tylko o zdrowie Ifigenii, choć to było oczywiście najważniejsze. Z jakichś, zupełnie niewiadomych względów zaczynało zależeć jej na opinii tych dwóch kobiet.

— W takim razie, dobrze — zgodziła się uzdrowicielka. — Niech Ifigenia tu zostanie. Ja będę wpadać tak często, jak się da. Spróbuję też skontaktować się z Poppy Pomfrey. Poproszę, żeby nam pomogła. I trzeba kupić jeszcze kilka eliksirów. Mugolskie lekarstwa podeślę ci jeszcze dzisiaj.

— Jeśli pani zostanie jeszcze chwilę, mogę zaraz iść do apteki — zaproponowała Lucy. W tej chwili nie dopuszczała do siebie strachu przed opuszczeniem domu. Musiała wyjść. Po prostu musiała, więc żadne dyskusje ani rozważania nie wchodziły w grę.

— Dobrze. — Luiza bez zwłoki wyciągnęła z torebki pióro, bloczek recept i pieczątkę.

Przez kilka minut pisała w milczeniu, zapełniając kartki równym okrągłym pismem. Wreszcie podniosła głowę i spojrzała badawczo na swoją pomocnicę.

— Powiedz mi, czy ty coś w ogóle bierzesz?

Słysząc to pytanie, Lucy natychmiast spuściła wzrok i pokręciła przecząco głową. Nie miała śmiałości przyznać głośno, że wszystkie jej leki zostały na Wimpole Street, że nawet nie pomyślała o tym, aby je sprowadzić.

— Moja droga. — Uzdrowicielka patrzyła na nią z wyraźną przyganą. — Jeśli chcesz porządnie wywiązywać się z obowiązków pielęgniarki, sama powinnaś być zdrowa. Zapiszę ci to, co trzeba. — Obrzuciła młodszą kobietę uważnym spojrzeniem. — A ty wreszcie naprawdę weźmiesz się za siebie.

I tyle. Nic więcej. Żadnych wymówek.

— Dobrze — powiedziała cicho Lucy. W końcu miała powód, aby zatroszczyć się przynajmniej o zdrowie.

— Posłuchaj, dziecko. — Pani Shacklebolt podniosła się z krzesła i zbliżyła się do niej. — Wiem, że ci ciężko, ale wyjdziesz z tego. Wybacz, jeśli to zabrzmi zbyt patetycznie, ale musisz po prostu nabrać dystansu. Wyrzucić wszystko z siebie, raz na zawsze.

— Tak — zgodziła się Lucy, wciąż wbijając wzrok w czubki butów. Nadal dziwnie czuła się ze świadomością, że matka Kingsleya wie, co zrobił jej Syriusz. — Ale to mnie chyba przerasta. Nie umiem sama... — przerwała wystraszona, że powiedziała o sobie aż tyle.

— Nie jesteś sama.

Naprawdę?

Może zdołałaby w to uwierzyć, gdyby znowu odzyskała bratanka.

5.

Kiedy Rita Skeeter nareszcie zniknęła za drzwiami Trzech Mioteł, Hermiona westchnęła z ulgą. Samo wysłuchiwanie słowotoku dziennikarki bardzo działało jej na nerwy. A przecież w grę wchodziły jeszcze negocjacje dotyczące artykułu. Nie były one bardzo trudne, ale...

Panna Granger spojrzała w okno. Na zewnątrz szarzało. W zasadzie powinni już wracać do szkoły, ale każde z nich wyraźnie zwlekało. Hogwart zdecydowanie przestał być miejscem przyjaznym uczniom.

Pierwsza z zadumy ocknęła się Luna.

— Muszę zafiukać do taty — powiedziała, podnosząc się z krzesła. — Powinien wiedzieć, na czym stanęło.

Hermiona skinęła głową, ale się nie odezwała. Harry też milczał. Może myślał o tym, co właśnie opowiedział Ricie. A może analizował randkę z Cho, która chyba mu się jednak nie udała.

Krukonka pożegnała ich promiennym uśmiechem i, nucąc pod nosem jakąś skoczną melodię, odeszła, a oni wciąż siedzieli naprzeciwko siebie, wpatrując się w dna pustych kufli. Wreszcie panna Granger podniosła głowę i spojrzała na przyjaciela. Była jeszcze jedna ważna sprawa, o której chciała z nim koniecznie porozmawiać. I to bez świadków.

— Wiesz — zaczęła ostrożnie. — Myślę, że ty też powinieneś do kogoś zafiukać. Albo przynajmniej wysłać sowę.

— Do Wąchacza? — zainteresował się Harry. — To chyba nie jest zły...

— Nie, do ciotki — przerwała mu.— Chyba powinieneś w końcu dowiedzieć się, co się z nią właściwie dzieje. Już miesiąc jej nie ma.

— Pewnie siedzi w Londynie — Chłopak wzruszył ramionami i nachmurzył się.

Hermiona nie miała wątpliwości, że nadal jest rozżalony. Mimo że minęła mu już pierwsza złość, mimo że ona sama kilkakrotnie próbowała z nim o tym rozmawiać, wciąż nie mógł zaakceptować decyzji profesor Blair. Za bardzo przyzwyczaił się do myśli, że wreszcie będzie miał rodzinę — taką, jaką sobie wymarzył — aby łatwo mógł przejść do porządku dziennego nad fiaskiem tych planów. Ciotka naprawdę boleśnie go zraniła. Ale czy tylko ona była winna? Panna Granger zbyt dobrze umiała obserwować, aby uwierzyć, że Syriusz jest tylko bezbronną ofiarą nieczułej kobiety. Nie umiała sprecyzować swoich podejrzeń, ale była pewna, że między nauczycielką a jej narzeczonym coś się działo. Coś niedobrego.

— To twoja ciotka — powiedziała z naciskiem, nie spuszczając wzroku z przyjaciela. — I chyba możesz sobie wyobrazić, jak potraktowała ją Umbridge. Naprawdę nie obchodzi cię, co się z nią dzieje?

— Zostawiła Łapę i mnie — mruknął Harry z uporem. — Tak samo jak kiedyś.

— Wydawało mi się, że tamtą ucieczkę już jej wybaczyłeś? — W głosie Hermiony zabrzmiała ironia. — Ile czasu masz zamiar to wałkować?

— Nie chcę o tym rozmawiać. — Wyraźnie się zdenerwował. — Idziemy.

Zapłacili za swoje piwo i, nieco się ociągając, wyszli na zewnątrz. Na szczęście przestało już padać, ale ochłodziło się i wyglądało na to, że w nocy przyjdzie mróz i zamieni wszystkie ulice w ślizgawki. Dziewczyna, walcząc z podmuchem lodowatego wiatru, mocniej zawiązała troki kaptura. Harry stał obok niej ze spuszczoną głową. Widziała jego mocno zaciśnięte pięści.

Wolno, noga za nogą, szli ulicą Główną w stronę rogatek.

— Może jednak pójdziemy na pocztę? — Hermiona zatrzymała się na chwilę. Pomyślała, że spróbuje jeszcze raz.

— Coś ty się tak uparła?! — zirytował się Potter. — Ciotka wynajęła cię na adwokata?!

— Nie. — Potrząsnęła głową. — Ale ja... — zawahała się. — Ja wciąż nie mogę zapomnieć, jak ona wyglądała miesiąc temu. Jakby była ciężko chora.

— Ona zawsze tak wygląda — odparł chłopak. Najwyraźniej wciąż uparcie pielęgnował swój żal.

— A to chyba nie świadczy o tym, że jest szczęśliwa i spokojna — rzuciła dziewczyna z przekąsem. — Powinieneś się dowiedzieć, co tam się naprawdę stało. Bo to chyba jasne, że nie rozstała się z Łapą, bo tak. Musiała mieć jakiś ważny powód.

— Ona nic nie powie — zirytował się. — Ciągle uważa mnie za smarkacza!

— Spytaj jego — podsunęła niewinnym tonem Hermiona. — Może on ci wyjaśni.

Nie wiedzieć czemu miała pewność, że Syriusz też nie będzie chciał rozmawiać z chrześniakiem na temat swojego związku z Lucy. I może wtedy Harry pojmie, że pewne sprawy powinny pozostać tylko między dwojgiem ludzi.

Tak, ale ci ludzie mieli zostać jego rodziną...

— Harry. — Hermiona zaryzykowała po raz ostatni. — Pamiętasz, jak w zeszłym roku ty i Ron pokłóciliście się? — Może to nie był idealny przykład, ale w tej chwili nie potrafiła wymyślić nic innego. — Wina nigdy nie leży tylko po jednej stronie.

— Daj mi już wreszcie spokój! — rzucił ze złością Potter i przyspieszył kroku. Szedł tak szybko, że dziewczyna ledwo mogła za nim nadążyć. — Pospiesz się. — Odwrócił głowę, żeby przynaglić ją wzrokiem i dlatego nie zauważył, że zza rogu właśnie wyłoniła się szczupła kobieca postać szczelnie owinięta peleryną.

W tej chwili Hermiona przysięgła sobie, że już nigdy nie będzie wątpić w sprawczą siłę modłów. Ani tym bardziej w coś takiego jak Palec Przeznaczenia. A wszystkie deusy ex machina staną się jej ulubionymi fragmentami książek.

Kobietą w pelerynie była ni mniej, ni więcej, tylko profesor Blair.

Co ona w ogóle robiła w Hogsmeade? Nieistotne. Najważniejsze, że właśnie w tej chwili znalazła się na tej ulicy. A może to wcale nie był przypadek?

Mimo że Lucy Blair szła bardzo szybko, na widok Harry'ego stanęła w miejscu. Papierowa torba, na której wyraźnie widać było logo miejscowej apteki, o mało nie wypadła jej z ręki.

— Co tak sto... — zaczął Harry, który wciąż nie spuszczał wzroku z koleżanki. Nagle jednak — chyba na widok wyrazu jej twarzy — coś go tknęło i szybko się odwrócił. Stał teraz twarzą w twarz ze swoją ciotką. Szerzej otworzył oczy ze zdumienia.

Harry, błagam... — powtarzała w myślach dziewczyna. — Błagam!

Nie odzywał się. Stał z rękami wbitymi w kieszeni i nerwowo przełykał ślinę.

— Widziałam... — zaczęła Lucy głosem, w którym nie było śladu dawnego ożywienia. — Widziałam kilka osób z twojego Domu. Miałam nadzieję, że ciebie też spotkam. Chciałam poszukać...

— Co tu robisz? — odezwał się wreszcie chłopak. — Myślałem, że jesteś w Londynie.

— Nie. — Nauczycielka pokręciła przecząco głową. Oparła się o ścianę narożnej kamienicy, jakby nie miała siły stać samodzielnie. — Mieszkam w Hogsmeade, u pani Jones. Tej, która prowadzi zakład fotograficzny. Jest chora — wyjaśniła.

Ta krótka przemowa wyraźnie ją zmęczyła. Podniosła dłoń do twarzy, a wtedy kaptur zsunął się z jej głowy, ukazując włosy, które najwyraźniej dawno nie widziały fryzjera. W świetle ulicznej latarni Hermiona wyraźnie widziała białe nitki wijące się w ciemnej grzywce nauczycielki, jej bladą cerę i wychudłą twarz. Nie, ciotka Harry'ego nie sprawiała wrażenia osoby, której dobrze wiedzie się w życiu. Mówiąc szczerze — wyglądała strasznie. Harry też chyba to zauważył, bo poruszył się niespokojnie i nerwowym gestem zwichrzył sobie czuprynę.

Lucy Blair zachłannie wpatrywała się w bratanka. W tym spojrzeniu było coś przejmującego. Hermiona, której aż ścisnęło się serce, pomyślała, iż wygląda to tak, jakby życie nauczycielki zależało od reakcji chłopca.

Harry! — Hermiona nie spuszczała wzroku z przyjaciela. Błagała go w myślach, żeby podjął właściwą decyzję. A on wciąż stał w milczeniu.

Sekundy wlokły się niemiłosiernie.

— Ty też nie wyglądasz na zdrową — wymamrotał wreszcie chłopak. — Chyba... Chyba powinnaś bardziej o siebie dbać.

Lucy Blair przez chwilę wpatrywała się w bratanka z niedowierzaniem, które bardzo szybko zmieniło się w ulgę. Wyraźnie chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Za to zupełnie nieoczekiwanie uśmiechnęła się.

Bogu dzięki! — westchnęła z ulgą Hermiona, myśląc jednocześnie, że babcia Granger miała rację, kiedy powtarzała, że krew jest zawsze gęstsza niż woda.

6.

Kiedy Ifigenia wreszcie zasnęła, Lucy wróciła do kuchni i patrząc na panujący tam nieziemski bałagan, pomyślała, że należałoby tu wreszcie posprzątać. To, że nieporządek zaczął jej znowu przeszkadzać, było chyba dobrym znakiem. Inna sprawa, że od zawsze wiedziała, iż nic tak dobrze nie robi na nerwy, jak porządne sprzątanie bez użycia magii.

Trzy godziny zajęło jej doprowadzenie pomieszczenia do stanu względnego porządku. Dokładnie wytarła kurze w szafkach, myśląc jednocześnie, że kiedy tylko uzyska pozwolenie gospodyni, wyrzuci co najmniej połowę zgromadzonych w nich rzeczy, następnie zmyła naczynia i wyczyściła zlew. Wreszcie na sam koniec zamiotła i wyszorowała podłogę.

Ledwo zdążyła umyć ręce po pracy i nastawić wodę na herbatę, usłyszała pukanie do drzwi. Przez chwilę miała nadzieję, że może Harry'emu udało się wymknąć ze szkoły.

Ale to nie był jej bratanek. W progu domu pani Jones stała wysoka, smukła szatynka. Jej wyszukana elegancja kłóciła się z nieco nerwowymi gestami drżących dłoni, a staranny makijaż, nie mógł ukryć zaczerwienionych oczu i bladej, zmęczonej cery. Lucy wpatrywała się w przybyłą z irytującą świadomością, że na pewno już kiedyś w życiu ją spotkała. Jednak za żadne skarby świata, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy i gdzie. Co ciekawe, kobieta też przyglądała się jej z niedowierzaniem, a potem z narastającym zdumieniem.

— Lucy Potter? — odezwała się wreszcie. — To naprawdę ty?

— Megan West — wyszeptała Lucy. — Co tu robisz?

— O to samo powinnam zapytać ciebie — odpowiedziała kobieta, wchodząc do sieni. — Ja przyszłam do mojej teściowej.

— Ifigenia jest twoją teściową? — zdumiała się Lucy, ale szybko opanowała zaskoczenie. W końcu sama wysyłała zawiadomienie o ciężkiej chorobie gospodyni na adres jej synowej. A ta synowa rzeczywiście miała na imię Megan. Megan Jones.

— Lucy Blair? — domyśliła się dla odmiany przybyła. — To ty do mnie pisałaś? W zasadzie... W zasadzie mogłam się domyślić, że tu jesteś. W końcu ona zawsze cię lubiła. Kiedyś czytałam, że pracujesz w Hogwarcie.

— Już nie — powiedziała cicho, kuląc się na samo wspomnienie awantury z Umbridge.

Megan nie skomentowała tej odpowiedzi, tylko przyglądała się uważnie dawno niewidzianej koleżance. Lucy dziwnie czuła się pod tym taksującym spojrzeniem. Po raz pierwszy od wielu dni uświadomiła sobie, że bardzo ostatnio się zaniedbała. Ale, w sumie, jakie znaczenie miał wygląd w obliczu tych nieszczęść, jakie ostatnio spotkały je obie?

— Powiedz mi, jak ona się czuje? — zainteresowała się wreszcie Megan. Widać było wyraźnie, że to szczere zainteresowanie. Jakoś kłóciło się z obrazem dawnej koleżanki, który Potterówna nosiła w pamięci. Ale w sumie to, że panna West za szkolnych czasów była złośliwą jędzą, wcale nie musiało oznaczać, że wyrosła na złą kobietę.

— Już dobrze. Paraliż prawie ustąpił.

— Mogłabym ją zobaczyć?

— Myślę, że tak, ale teraz śpi.

— Śpi — powtórzyła niezdecydowanie synowa gospodyni.

— Niedługo powinna się obudzić. Może... Może przez ten czas napijesz się herbaty?

Megan skinęła głową. Lucy skierowała się więc do kuchni, a koleżanka ruszyła za nią.

— Dawno tu nie byłam — powiedziała, rozglądając się po wnętrzach. — Ale tu porządek!

Lucy nie odpowiedziała. Wyciągnęła z szafki filiżanki i sięgnęła po imbryk z herbatą, przez cały czas spod oka obserwując przybyłą. To było niesamowicie dziwne uczucie. Z jednej strony denerwowała ją obecność osoby, która przywodziła na myśl wszystkie zmory jej wczesnej młodości, ale z drugiej, próbowała sobie wytłumaczyć, że przecież od szkolnych czasów upłynęło tyle lat. Że wszystko się zmieniło. Że ona sama jest już inną osobą i Megan West najwyraźniej też.

Postawiła na stole filiżanki z herbatą, żałując w duchu, że nie wpadła na pomysł, aby upiec ciasto.

— Słodzisz?

— Nie, dziękuję. — Koleżanka przecząco pokręciła głową.

Lucy usiadła naprzeciwko niej i, aby ukryć zdenerwowanie, zaczęła bawić się łyżeczką.

Przez długą chwilę obie milczały. Właściwie nigdy nie potrafiły ze sobą rozmawiać. Praktycznie każda wymiana zdań zamieniała się w kłótnię. Megan, bębniąc palcami po stole, uparcie wpatrywała się w Lucy. W jej wzroku nie było już krytycyzmu, tylko najprawdziwszy smutek. Wreszcie westchnęła ciężko i powiedziała coś, czego jej dawna koleżanka zupełnie się nie spodziewała:

— Ty to rozumiesz, prawda?

— Co takiego?

— Jak to jest, stracić kogoś najbliższego. Wiesz. — Megan poruszyła się niespokojnie. — Ja do tej pory miałam wyjątkowe szczęście. Można powiedzieć, że wszystko mi się w życiu udawało.

Lucy spojrzała na nią uważniej i pomyślała, że takiej osobie może rzeczywiście trudniej pogodzić się z nieszczęściem. Ale z drugiej strony powinna lepiej sobie z nim poradzić. Miała skąd czerpać siły do walki. Miała przynajmniej dobre wspomnienia.

— Powinnam zabrać matkę do siebie — powiedziała Megan po długiej chwili milczenia. Widać było, że ta decyzja nie przyszła jej łatwo.

— A chcesz?

— To mój obowiązek.

Ależ znajomo to zabrzmiało!

— Ale czy tego naprawdę chcesz?

— Tak, ale... — zawahała się przybyła. Teraz już w niczym nie przypominała tej dawnej, pewnej siebie dziewczyny. — Ja... Ja sobie nie poradzę. Do tej pory Willie myślał o wszystkim. A ja... Ja mam troje dzieci. Muszę...

— Zajmij się nimi — powiedziała szybko Lucy. — A o teściową się nie martw. Będę o nią dbała tak długo, jak trzeba.

— Dlaczego uważasz, że musisz to zrobić? — Dawna koleżanka ukradkiem otarła łzę i teraz przyglądała się jej uważnie.

— Wcale nie muszę — wyjaśniła Lucy, patrząc Megan prosto w oczy. — Ja tego po prostu chcę.

Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czuła taką absolutną zgodność między poczuciem obowiązku a własnymi chęciami.

7.

Postawiła na wycieraczce torbę, która nawet po potraktowaniu odpowiednim zaklęciem nadal ważyła swoje, strząsnęła śnieg z peleryny i otworzyła drzwi. Podtrzymując je ostrożnie, wślizgnęła się do środka i dopilnowała, aby nie zatrzasnęły się głośno. Za nic nie chciała przestraszyć ani zdenerwować Ifigenii. Na szczęście pani Jones czuła się już o wiele lepiej, prawie zupełnie odzyskała władzę w ręce. Z każdym dniem mówiła też coraz wyraźniej.

Lucy zatargała wszystkie paczki prosto do kuchni. Było tego naprawdę dużo, ale musiało wystarczyć na cały tydzień. Nie mogła się zdobyć na to, żeby wychodzić z domu częściej. Co prawda choroba pani Jones zmusiła ją do zebrania się w sobie i wzięcia odpowiedzialności za innego człowieka, ale nie miała mocy cudownej terapii. Stykanie się z innymi ludźmi nadal sprawiało Lucy ogromny problem. Wciąż czuła strach, ilekroć jakiś mężczyzna na dłużej zatrzymał na niej wzrok i reagowała paniką na widok każdego czarnego psa.

Postawiła wszystkie zakupy na stole i wróciła do przedpokoju, aby zdjąć pelerynę. Kiedy odwiesiła ją na wieszak, postanowiła zajrzeć do starszej pani. Chciała sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku albo czy czegoś nie potrzebuje.

Drzwi pokoju były uchylone. Już podnosiła rękę, by nacisnąć na klamkę, gdy ze środka dobiegły ją jakieś głosy. Ifigenia najwyraźniej nie była sama. Lucy zatrzymała się więc, niepewna co dalej robić.

— A pamiętasz — mówiła jeszcze trochę niewyraźnie gospodyni — jak Michael Bones po pijanemu oświadczył się Trudie Taylor, a potem bał się z tego wycofać?

— Nie mogłabym tego zapomnieć — odpowiedziała ze śmiechem druga kobieta. — Biedny chłopak. Nie miał z nią potem lekkiego życia.

Nie było wątpliwości, w pokoju chorej gościła właśnie Luiza Shacklebolt. Najwyraźniej znalazła trochę czasu i postanowiła odwiedzić dawną koleżankę i pacjentkę. Tak, wspomnienia z dawnych lat powinny dobrze zrobić fotografce. Potrzebowała teraz odprężenia i możliwości zapomnienia o ostatnich wydarzeniach.

Lucy pomyślała, że nie powinna przeszkadzać w tych ploteczkach, a z drugiej strony miała niesamowitą ochotę posłuchać opowieści obu pań. Na pewno pamiętały niesamowite rzeczy, a specjalnie o to poproszone, nigdy nie będą tak szczere.

A gdyby tak...? W końcu to nie żaden grzech.

Niewiele myśląc, cicho osunęła się na podłogę. Podciągnęła nogi, mocno objęła kolana ramionami i nastawiła uszu.

Uśmiechając się pod nosem, słuchała różnych historii o ludziach, którzy okazywali się być rodzicami lub krewnymi jej szkolnych znajomych. Tak, to była dobra terapia, nie tylko dla pani Jones,

— Ale przyznasz, że za naszych czasów nie było w szkole przystojniejszego chłopaka niż Martin Potter — powiedziała nagle Ifigenia. — Wystarczyło, że się uśmiechnął, a dziewczynom miękły kolana.

Lucy na chwilę wstrzymała oddech i starając się nie narobić hałasu, przysunęła się nieco bliżej drzwi. Nigdy nie było jej dość informacji o własnej rodzinie, tym bardziej, że rzadko miała szanse usłyszeć coś ciekawego od bezstronnych osób. Prawie cała jej wiedza pochodziła od Ciotki i była — delikatnie mówiąc — raczej tendencyjna.

— A, to fakt — odparła Luiza ze śmiechem. — Jedna połowa szkoły kochała się w nim na zabój, a druga leczyła złamane serca po rozstaniu.

— A ty, do której należałaś? — zainteresowała się nagle fotografka.

— Chyba byłam wyjątkiem — odpowiedziała lekko pani Shacklebolt. — Wystarczyła mi wizja Belli jako ewentualnej szwagierki.

— A ja tam przez cały szósty rok umierałam z miłości — wyznała z wyraźnym rozbawieniem gospodyni. — Na szczęście dla mnie, wybrał Amidalę Patil. A właśnie, czy to prawda, że jak z nią zerwał, to próbowała się otruć?

— Tak — potwierdziła matka Kingsleya. — Tabletkami, które zabrała z apteczki swojej babci-mugolki. Na szczęście to była tylko witamina C.

— Wiesz — zaczęła pani Jones po krótkiej chwili milczenia. — Czasem zastanawiałam się, dlaczego właściwie Bella nie wyszła za mąż. Jędza z niej była pierwszej kategorii, ale naprawdę ładna. Niejeden mógłby się skusić.

— Najwyraźniej nie znalazła swojego Petrucchia — odparła filozoficznie Luiza. — A z tego, co wiem, zawsze zasłaniała się dobrem dzieci.

— Bzdura — oburzyła się Ifigenia. — Jedyną osobą, na jakiej jej naprawdę zależało, był Martin...

I James — dodała w myślach Lucy.

— ... Poza tym myślę, że nigdy do końca nie wybiła sobie z głowy Perseusza Blacka.

Z trudem powstrzymała okrzyk. Jej ciotka i ojciec Syriusza?! Niemożliwe?! Przecież to brzmiało jak scenariusz Mody na sukces albo innej kiepskiej opery mydlanej!

Ale jeśli to prawda, wiele by tłumaczyło. Na przykład fakt, że Bella zawsze miała sentyment do najbliższego przyjaciela Jamesa, a jednocześnie zupełnie mu nie ufała.

— Być może — zgodziła się uzdrowicielka. — Ale po Blackach raczej trudno spodziewać się czegoś dobrego.

— Tak, Perseusz zachował się wyjątkowo paskudnie. Ale podobno dostał potem taką żonę, że Bella mogła przy niej uchodzić za anioła. Wiesz, myślałam, że ci jego synowie okażą się inni. Ten starszy, Syriusz to był taki przystojny i miły chłopak. I popatrz, jaki łobuz... A jego brat też podobno marnie skończył.

Lucy skuliła się i już miała wstać i odejść. Rozmowa zbaczała na tory, które zaczynały ją przerażać. Co prawda, chętnie dowiedziałaby się, co takiego ojciec Syriusza zrobił Ciotce. Ale wysłuchiwanie opowieści o byłym narzeczonym i jego rodzinie przerastało jej możliwości. Już wystarczyło, że nie mogła sobie wciąż poradzić z własnymi wspomnieniami.

Na szczęście kobiety nie kontynuowały tego tematu. Najwyraźniej dla nich też nie był wygodny. Obie niewątpliwie nadal uważały młodego Blacka za zdrajcę i mordercę.

— Była tu wczoraj moja synowa — zmieniła temat pani Jones. — I wyobraź sobie, chciała mnie zabrać do siebie.

— A czemu tak cię to dziwi?

— Bo widzisz, ja nigdy nie byłam dla niej specjalnie miła — wyznała z pewnym zawstydzeniem gospodyni. — Uważałam, że ma zupełnie pusto w głowie. A jak Willie — jej głos lekko zadrżał, gdy wymawiała imię syna — postanowił się z nią ożenić, kazałam mu wybierać: ja albo ona!

— I wybrał? — zainteresowała się Luiza.

— Nie. Pierwszy i ostatni raz w życiu na mnie nakrzyczał. Nie miałam wyjścia, musiałam ją zaakceptować. Chyba był z nią szczęśliwy, ale mnie jakoś nie udało się jej polubić.

Akurat, jeśli o to chodziło, Lucy świetnie potrafiła zrozumieć swoją gospodynię. Inna sprawa, że samej Megan West chyba nigdy nie zależało na tym, żeby ludzie ją lubili. Chciała, aby ją podziwiali, aby jej zazdrościli, lecz ich sympatię miała za nic. Ale niewątpliwie kochała swojego męża. Akurat to było widać wyraźnie.

— Słyszałam, że ty byłaś dobrą teściową — kontynuowała tymczasem pani Jones. — Zresztą wcale mnie to nie zdziwiło. Zawsze miałaś dużo cierpliwości.

— No, nie przesadzaj — roześmiała się szczerze Luiza. — Po prostu kiedyś sobie przyrzekłam, że nie będę się wtrącać do małżeństwa Kingsleya.

— I co? Wytrzymałaś? — zainteresowała się żywo Ifigenia.

— Jakoś — odparła pani Shacklebolt. — Choć nie powiem, bywało trudno. Czasem miałam ochotę trzepnąć jedno albo drugie.

— Swojego syna też?

— Zwłaszcza mojego syna. Jest uparty, jeszcze bardziej niż Irving.

— O, to akurat zdążyłam zauważyć — zgodziła się pani Jones. — Nie ma wątpliwości, że uparł się na Lucy.

— Popatrz, jak to wszystko w życiu dziwnie się układa — powiedziała uzdrowicielka z zadumą w głosie. — Nigdy bym nie przypuszczała...

— Lucy to naprawdę dobra dziewczyna — powiedziała Ifigenia z takim przekonaniem, że pochłaniająca każde słowo bohaterka tej rozmowy poczuła łzy pod powiekami. — Merlinie, pamiętam jak tu pierwszy raz przyszła. Miała chyba z piętnaście lat. Jak ją tylko zobaczyłam, nie miałam najmniejszych wątpliwości, czyje to dziecko. Skóra zdjęta z Martina. Tylko uśmiech po Helen. Taki szczery, od ucha do ucha.

— Charakter też ma chyba po matce? — upewniła się Luiza.

— Zdecydowanie — zgodziła się fotografka. — Helen też najpierw myślała o całym świecie, a dopiero na końcu o sobie. Paskudnie dała się wrobić z tym Martinem.

— Nawracanie słodkich drani to raczej ryzykowne zajęcie.

— Bella powinna smażyć się w piekle, za to, że ją nakłoniła do tego małżeństwa. Ale ty chyba jeszcze nie wiesz najlepszego — głos Ifigenii wyraźnie zadrżał — ona wmówiła Lucy, że jest winna śmierci matki. I założę się, że ta dziewczyna wierzy w to święcie do dziś.

Serce zatrzymało się jej na chwilę. Ta kobieta, obie te kobiety, wiedziały o niej więcej, niż mogłaby przypuszczać. Tak, oskarżenia o spowodowanie śmierci matki od lat tkwiły w niej głęboko. To było zupełnie irracjonalne, ale czasem myślała, że właśnie z tego wzglądu nie zasługuje na szczęście.

— Bzdura! — powiedziała Luiza z nieoczekiwaną złością. — Zupełna nieprawda!

— A skąd akurat ty to wiesz? — zainteresowała się Ifigenia.

— Bo świetnie pamiętam ten wieczór, kiedy Bella przywiozła Helen do szpitala — wyjaśniła dobitnie pani Shacklebolt. — Ją i tego małego Jima. Nie miała go z kim zostawić.

— A Martin?

— Martin? — odpowiedziała ironicznie uzdrowicielka. — Nikt nie miał pojęcia, gdzie on się podziewa. Zresztą znalazł się dopiero po dwóch dniach. W sam raz na pogrzeb.

— No tak — mruknęła fotografka. — Zupełnie w jego stylu.

— Kończyłam już dyżur — kontynuowała tymczasem matka Kingsleya lekko przytłumionym głosem. — Ale doktor Steward poprosił, żebym została, bo to był niezwykle trudny przypadek. Helen w ogóle nie powinna mieć dzieci. To, że bez problemu urodziła syna, graniczyło z cudem. Tym razem sprawa wyglądała o wiele gorzej. Steward był naprawdę świetnym uzdrowicielem, ale nawet on nie mógł nic poradzić. I w końcu... — głos Luizy zadrżał lekko. — W końcu trzeba było podjąć decyzję, kogo ratować.

— O, Boże... — westchnęła pani Jones.

— No więc wyobraź sobie taką sytuację — mówiła dalej pani Shacklebolt. — Na sali mamy Helen w tak ciężkim stanie, że każda minuta się liczy. Obok, w dyżurce pielęgniarek bawi się niczego nieświadomy jej trzyletni synek, a tu nagle Bella dostaje ataku histerii. I albo nam mdleje, albo wrzeszczy na cały szpital, że nie obchodzi jej żadne przeklęte dziecko. Że ona chce, by ratować matkę. Że nie ma żadnej dyskusji. Myśleliśmy, że sobie z nią nie poradzimy.

— I co wtedy? — zapytała z przejęciem Ifigenia. — Co?

— Helen — powiedziała cicho Luiza. — Helen najpierw kazała wyrzucić Bellę, a potem sama zdecydowała. Nie pozostawiła nam żadnych wątpliwości, kto był dla niej najważniejszy... Wiesz, kiedy patrzę na Lucy, wciąż przypomina mi się tamta scena. Dlatego chciałabym, żeby ta dziewczyna miała lepsze życie.

— Niż jej matka?

— Niż wiodła do tej pory.

Lucy siedziała bez ruchu, wpatrując się w jeden punkt na ścianie. Gdzieś wewnątrz niej wściekłość na ciotkę Bellę mieszała się z miłością do matki, wdzięcznością dla Luizy i ogromną, wręcz niewyobrażalną ulgą.

8.

— Co tu robisz? — Lucy ze zdumieniem i strachem patrzyła na Kingsleya, który właśnie przekraczał próg kuchni.

— Przepraszam — powiedział spokojnie auror. — Pukałem, ale chyba nikt nie słyszał. Drzwi były otwarte, więc chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku.

W porządku. Zamyśliła się tylko i radio grało trochę zbyt głośno.

— Przepraszam — powtórzył, patrząc jej prosto w oczy. Mimo iż od ich spotkania minęło zaledwie kilka dni, w jego wzroku nie dostrzegała już tego przerażenia, co poprzednio. — Nie miałem zamiaru cię nachodzić. Ale matka prosiła, żebym podrzucił ci nowe lekarstwa dla pani Jones. Sama nie mogła przyjść. — Na potwierdzenie swoich słów, Kingsley sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielką papierową torbę

Nie powiedział Syriuszowi — powtarzał jakiś uparty głos w jej głowie. — Nie powiedział!

Nagle pomyślała, że chyba w końcu powinna przeprosić, za to, że tak pochopnie go oceniła. Jednak, mimo chęci, nie mogła się zdobyć na żadne wyrazy skruchy. To było dla niej za trudne. Przynajmniej w tej chwili.

Poza tym i tak uważała go za wstrętnego manipulatora i despotę.

— W środku masz wszystkie instrukcje — powiedział tymczasem auror, kładąc paczkę na stole.

— Powiedz mi. — Wreszcie odważyła się ponownie na niego spojrzeć. — Ale u twojej matki wszystko w porządku?

— U niej tak — potwierdził, jakby z lekkim roztargnieniem. — Ale Elizabeth jest chora.

— Betsy?! — Lucy drgnęła niczym ukłuta szpilką. — Co jej się stało?

— Grypa — wyjaśnił krótko. — Ale matka mówi, że wyjątkowo paskudna. — Na chwilę twarz boleśnie mu się skurczyła. A więc ten jego dzisiejszy spokój był tylko pozorny. I pomyśleć, że kiedyś uważała, iż tego człowieka nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi.

— Proszę cię, ucałuj ją ode mnie — poprosiła już dużo łagodniejszym tonem.

— Wiesz, że sama możesz to zrobić w każdej chwili.

Nie odpowiedziała, tylko przecząco pokręciła głową.

Betsy Shacklebolt naprawdę dużo dla niej znaczyła, ale nie mogła jej odwiedzać. Nie mogła pozwolić, aby Mała przywiązała się do niej. Nie mogła mącić jej w głowie. Nie mogła skrzywdzić jej jeszcze bardziej.

Przede wszystkim dlatego, że nie potrafiła odnaleźć w sobie tych uczuć, jakie kiedyś żywiła do jej ojca. Bo Syriusz swoim uczynkiem sprawił, że raz na zawsze wykreśliła mężczyzn ze swojego życia. Że wykreśliła także tego mężczyznę.

I nic już tego nie zmieni.

— Chciałem ci jeszcze coś oddać — Kingsley, wciąż nie spuszczając z niej wzroku, sięgnął do drugiej kieszeni i wyjął z niej jakiś ciemny pakunek, którego w ogóle nie mogła rozpoznać.

Auror stuknął w niego różdżką, wyszeptał zaklęcie i tajemniczy przedmiot natychmiast się powiększył. Lucy z zażenowaniem rozpoznała torbę z alkoholem, którą kilka dni temu zostawiła na ulicy.

— To twoje — odezwał się znowu.

Nadal sprawiał wrażenie opanowanego, ale zdołała uchwycić jego niespokojne spojrzenie. Chyba obawiał się, że ona ulegnie pokusie i znowu zacznie pić.

Naprawdę bał się o nią? To dlaczego w takim razie oddawał jej tę whisky, zamiast gdzieś wylać albo po prostu wyrzucić?

A może chciał ją sprawdzić?

Przeklęty manipulator! — Jeszcze raz spróbowała zdenerwować się na niego, ale nie miała już siły na scysje. Poza tym nie potrafiła kłócić się z nim, jeśli nie atakował jej otwarcie. A on ostatnio zupełnie nie wypowiadał się na temat jej postępowania.

— Zrobię z tym porządek — powiedziała wreszcie cicho, starając się na niego nie patrzeć.

— To ja już pójdę. — Odwrócił się w stronę drzwi.

— Kingsley! — zawołała za nim. Była tylko jedna rzecz, którą musiał jej obiecać.

— Tak? — Odwrócił się od progu.

— Daj mi znać, co z dzieckiem. — Wbiła w niego błagalny wzrok. — Proszę.

— Oczywiście — zgodził się. I już go nie było.

Lucy przez długą chwilę stała bez ruchu, a potem wolno odwróciła się i spojrzała na odzyskaną właśnie torbę.

Siedem butelek. Siedem pełnych butelek whisky.

Jak na jej potrzeby, to cały tydzień picia.

Co prawda radziła sobie bez alkoholu, rzuciła też znowu palenie, ale... W dzień miała co robić. Mogła zająć się pracami domowymi i cudzymi problemami. Natomiast w nocy wracały do niej wszystkie przerażające myśli i obrazy.

Dlaczego właściwie on jej to oddał?

Prawie bezwiednie sięgnęła po pierwszą z flaszek i odkręciła ją wprawnym ruchem. Poczuła znajomy zapach whisky. Cała noc spokoju...

Ale przecież widziała się z Harrym. Pogodziła się z nim. Na wspomnienie spotkania z bratankiem, uśmiechnęła się sama do siebie. Miała dla kogo żyć.

Poza tym Ifigenia wciąż jej potrzebowała. I jeszcze koniecznie musiała dowiedzieć się, jak się czuje mała Betsy.

Z rosnącym zdumieniem odkrywała, że ma coraz więcej powodów, aby wreszcie wydostać się z tego ciemnego tunelu, przez który brnęła przez ostatnie tygodnie.

A gdyby tak nie poddała się także i tym razem? Może teraz też zdoła się pozbierać?

Może...

Szybkim ruchem przechyliła butelkę i wylała whisky do zlewu. To samo zrobiła z drugą flaszką, trzecią, czwartą.

Nie przestała, dopóki nie opróżniła wszystkich.

Czy o to mu chodziło?

O to, żeby sama dokonała wyboru?

9.

Na zewnątrz wiatr zawodził tak posępnie, jakby co najmniej piętnastu wisielców dyndało na drzewach w najbliższej okolicy. Lodowate podmuchy, raz za razem, wdzierały się do domu, a oberwana okiennica stukała o mur z irytującą regularnością.

Syriusz od wielu godzin próbował zasnąć. Jednak ilekroć udało mu się przekroczyć tę ledwo uchwytną granicę między snem, a czuwaniem, zdarzało się coś, co natychmiast przywracało go do przytomności. Kilkakrotnie zrywał się z łóżka, bo miał wrażenie, że spada w ciemną bezdenną studnię, a raz wydało mu się nawet, że widzi nad sobą tak dobrze znaną zakapturzoną postać.

Nie miał już siły.

Przedłużająca się bezsenność sprawiała, że z wolna zaczynał tracić rozeznanie, co jest jawą, co sennym majakiem, a co wytworem jego zmęczonej wyobraźni. Nie był w stanie zebrać myśli.

Rzeczywistość? Co to jest rzeczywistość?

Czy to te koszmary, które nawiedzały go natychmiast po zamknięciu oczu? Dementorzy czający się w kątach jego sypialni i za drzwiami? Nieustannie powracające wspomnienie chłodu? Ból przegryzionych wilgocią kości i stawów? Zupełne otępienie i obojętność?

A może prawdą były tylko ponure pokoje domu jego rodziców, smak whisky i potępienie wciąż widoczne w oczach Tonks? I jeszcze ciągły niepokój Remusa?

No i samotność, której mimo ciągłego kontaktu z ludźmi wciąż nie mógł przestać odczuwać. Bez przerwy miał wrażenie, że od innych oddziela go gruba szyba, której w żaden sposób nie umiał rozbić. Wszyscy go widzieli, ale nikt nie mógł usłyszeć.

Nikt go nie rozumiał. I on sam wielu rzeczy nie potrafił pojąć.

Świat wydawał się o wiele bardziej skomplikowany niż piętnaście lat temu. Przyjaciele zapomnieli, co to lojalność. Kobieta, którą kochał, odeszła.

Wszystko się zmieniło...

Gwałtownie usiadł na łóżku. W półmroku rozświetlonym tylko słabym światłem magicznej latarni jego chyboczący się cień olbrzymiał na ścianie. Wiatr z rosnącą zaciekłością atakował próchniejące okna. Nawet grube zasłony nie mogły powstrzymać chłodu.

Syriusz zadygotał. Wolno podniósł dłoń i potarł zmęczone oczy, a potem szczelniej okrył się kołdrą. Jednak to nie pomagało, zimno stawało się coraz bardziej dotkliwe.

W najdalszym kącie pokoju coś cicho stuknęło. Odruchowo drgnął, podniósł głowę i wstrzymał oddech.

O, Boże!

Nie był sam.

Wysoki mężczyzna stał ze spuszczoną głową i częściowo krył się w cieniu, ale Syriusz miał absolutną pewność, że dobrze zna tego człowieka.

Czarne, nieco rozczochrane włosy, zgrabna sylwetka i nagły błysk szkieł okularów, kiedy przybyły uniósł wreszcie twarz przywodziły mu na myśl tylko jedną osobę.

Harry?!

Gość zrobił krok w jego stronę i wtedy gospodarz pozbył się wszystkich wątpliwości.

— Jim! Skąd ty...

James Potter zatrzymał się w miejscu. Nic nie mówił, tylko intensywnie wpatrywał się w twarz Syriusza. W jego wzroku nie było sympatii ani tych, tak charakterystycznych, łobuzerskich błysków. Brązowe oczy dawnego przyjaciela wyrażały tylko nienawiść.

Black nawet nie mrugał. Czuł, że mimo zimna, pot występuje mu na czoło. Oddychał ciężko.

— Jim — powtórzył schrypniętym głosem.

Gość nie reagował, ale jego palce coraz mocniej zaciskały się na różdżce. Syriusz dobrze wiedział, co oznacza ten gest — w końcu nieraz go widywał.

Nie, nie bał się. Czuł ogromną, wręcz niewyobrażalną ulgę.

Nareszcie...

Gdzieś w głębi domu głośno trzasnęły drzwi. Na ten dźwięk Syriusz poruszył się gwałtownie i rozwarł powieki.

James, gdzie...?

Pokój był zupełnie pusty.

A więc to sen... To był tylko sen. — Mocno tarł twarz rękami, co chwilę spoglądając na miejsce, w którym przed chwilą stał jego przyjaciel. Tylko sen...

Co z tego? Głowa mu pękała, a świadomość, że zrobił coś niewybaczalnego, którą od tylu dni starał się za wszelką ceną w sobie stłumić, znowu powróciła. Wiedział, że zdoła się jej pozbyć, choćby nawet wypił morze whisky, bo gdzieś w mózgu bez przerwy tłukły się słowa wypowiedziane dawno temu:

— A może mógłbyś mieć do mnie choć trochę zaufania?

— Dobrze, ale tylko trochę. W temacie mojej siostry jestem wyjątkowo nieufny. Nie chcę, żeby ktoś jej zrobił krzywdę.

— Od tej chwili możesz się przestać martwić. Przejmuję za nią pełną odpowiedzialność.

Nie potrafił ich zapomnieć. Wracały do niego wciąż i wciąż.

Lucy...

Mała wystraszona dziewczynka transmutująca żabę w talerzyk z czterema nogami. Uparta smarkula ciągle wtykająca nos w nie swoje sprawy. Nastolatka żarliwie broniąca go przed jego własną matką. Piękna, roześmiana dziewczyna w niebieskiej sukience.

Jej słowa. Pocałunki. Nieśmiałe pieszczoty. Obietnice.

Nikt nigdy nie patrzył na niego w taki sposób.

Nikt nigdy tak do niego nie mówił.

Miał ją chronić.

Przyrzekł to najbliższemu przyjacielowi. Człowiekowi, który uważał go za brata.

Ale on zniszczył tę dziewczynkę.

— Od tej chwili możesz się przestać martwić. Przejmuję za nią pełną odpowiedzialność.

Musiał spróbować to wszystko odwrócić.

Musiał uderzyć w szybę tak mocno, aby przynajmniej ona zdołała go usłyszeć.

Koniec części piątej

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tekst piosenki na zakręcie
streszczenie zapałka na zakręcie
1 - Inny rodzaj magii, Harry Potter, Fanfiction, Ida Lowry
Na zakręcie dziejów ludzkości (12)
Na zakręcie dziejów ludzkości (6)
A kiedy trzeba na śmierć idą po kolei jak kamienie rzucane przez Boga na szaniec
Na zakręcie dziejów ludzkości (7)
Na zakręcie dziejów ludzkości (13)
3 Dwie drogi Ida Lowry
6 Zasłona Ida Lowry
Na zakręcie dziejów ludzkości (9)
Na zakręcie dziejów ludzkości (11)
4 Ta sama rzeka Ida Lowry
Rewitalizacja Łodzi na zakręcie czy pokonamy problemy (ANALIZA)
Na zakręcie dziejów ludzkości (4)
Na zakręcie Robyn Carr ebook

więcej podobnych podstron