Mann Tomasz Wyznania Hochsztaplera Feliksa Krolla


TOMASZ MANN Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

Przełożył ANDRZEJ RYBICKI

Wydawnictwo Dolnośląskie Wrocław 1998

Tekst według wydania Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1976 roku Tytuł oryginału niemieckiego Bekennlnisse des Hochslaplers Felix Krull Posłowie JAN KUROWICKI

Redaktor

Zofia Smyk

Opracowanie graficzne «.•

Renata Pacyna , ".

Redaktor techniczny

Marek Krawczyk j, , '* " "*

Natalia Wielęgowska * *,

© Copyright 1954 by Thomas Mann. *

Alle Rechte bei S. Fischer Yerlag GmbH, Frankfurt am Main

© Copyright by Wydawnictwo Dolnośląskie, Sp. z o.o., Wrocław 1998

Wydawnictwo Dolnośląskie, Spółka z o.o.

ul. Strażnicza 1-3 50-206 Wrocław

ISBN 83-7023-631-6

KSIĘGA PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Vv chwili gdy ujmuję pióro, aby w niezmąconej swobodzie i odosobnieniu, zdrów zresztą, choć i zmęczony, bardzo zmęczony (tak iż zdołam posuwać się naprzód jedynie krok po kroku i odpoczywając często), gdy zatem sposobię się do tego, aby właściwym mi czystym i przyjemnym pismem przelać na cierpliwy papier moje wyznania, nachodzi mnie przelotna wątpliwość, czy też wykształcenie wyniesione z domu i szkoły pozwoli mi dorosnąć do tego intelektualnego przedsięwzięcia. Z

drugiej jednak strony, ponieważ na moją opowieść składają się najbliższe mi i najbardziej osobiste doświadczenia, zbłąkania i namiętności, i dzięki temu w pełni panuję nad tematem, mogłaby owa wątpliwość dotyczyć co najwyżej taktu i układności wyrazu, na jakie mnie stać; te zaś zalety nie tyle zależą od nie przerwanych i chlubnie ukończonych studiów, ile raczej, i to w znacznie wyż-

8 TOMASZ MANN

szym stopniu, od wrodzonego uzdolnienia i poprawnego wychowania w dziecięctwie.

Nie brakło mi go, gdyż wywodzę się z wykwintnego, choć i nieco swawolnego mieszczańskiego gniazda; moją siostrą Olimpią i mną opiekowała się przez szereg miesięcy jakaś pannica z Vevey, która musiała potem •— rzecz prosta — zejść z pola, ponieważ doszło do kobiecej rywalizacji z moją matką, mianowicie na punkcie ojca; chrzestny zaś ojciec mój, Schimmelpreester, z którym wiązała mnie serdeczna zażyłość, był wielce cenionym artystą, nazywanym przez całe miasteczko

„panem profesorem", chociaż ów piękny i pożądany tytuł formalnie, być może, wcale mu nie przysługiwał; mój ojciec zaś, choć był gruby i tłusty, miał wiele osobistego wdzięku i zawsze bacznie zważał na wyszukany i przejrzysty styl mowy.

Miał po babce w żyłach trochę krwi francuskiej, lata nauki spędził we Francji i jak zapewniał, znał Paryż jak własną kieszeń. Chętnie ubarwiał swą mowę zwrotami takimi, jak „c'est fa", „epatant" albo „par-faitement"*, wymawianymi zresztą wyśmienicie; mawiał też często „sawuruję" — i do końca życia pozostał ulubieńcem kobiet. Ale na razie wspominam o tym tylko mimochodem. Co się zaś tyczy mego wrodzonego talentu do zachowywania poprawnych form, mogłem z góry być go aż nadto pewny, jak tego dowodzi cały mój oszukańczy żywot; wierzę też, że bez zastrzeżeń wolno mi polegać na nim i przy niniejszym występie pisarskim.

Postanowiłem zresztą stosować w swych zapiskach jak najdalej posuniętą otwartość, nie lękając się ani zarzutu, żem pyszałek, ani posądzenia o bezwstyd.

Jakąż wartość moralną i jaki moralny sens można by przypisać wyznaniom zrodzonym pod innym słońcem niż słońce prawdy!

Wydała mnie na świat ziemia Rhełngau, ów błogosławiony zakątek, łagodny, wolny od szorstkich kaprysów pogody i wrogich człowiekowi właściwości gleby, usiany gęsto

Tak jest, nadzwyczajnie, doskonale, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 9

miastami i wioskami, pełen wesołych ludzi — jeden z najmilszych zaludnionych skrawków ziemi. Osłonięte przed surowymi wichrami nadreńskim łańcuchem górskim i rozpostarte pod promienny blask południowego słońca rozkwitają tu owe sławetne osiedla o nazwach, na których sam dźwięk śmieje się serce pijusa: tu Rauenthal, Johannisberg, Rudesheim, a oto też czcigodna mieścina, w której ujrzałem światło dzienne w niewiele lat po pełnym chwały założeniu cesarstwa niemieckiego.

Osiedle to, położone nieco na zachód od kolana, jakie tworzy Ren w pobliżu Moguncji, a słynne swymi wytwórniami win, stanowi główną przystań dla parowców płynących w górę i dół rzeki; mieszkańców liczy mniej więcej cztery tysiące.

Nader blisko była więc wesoła Moguncja, a także wytworne kąpieliska w paśmie Taunus, jak Wiesbaden, Homburg, Langenschwalbach i Schlan-genbad; do ostatniego z nich można było dojechać kolejką wąskotorową w ciągu pół godziny. Jakże często w miesiącach pięknej pogody urządzaliśmy, rodzice moi, moja siostra Olimpia i ja, wycieczki statkiem, powozem lub koleją, i to we wszystkich kierunkach: wszędzie bowiem nęciły nas powaby i osobliwości, stworzone przez przyrodę i ludzką wynalazczość. Widzę jeszcze mego ojca, jak w wygodnym ubraniu letnim w drobną kratę siedzi z nami w jakimś restauracyjnym ogródku — nieco z dala od stołu, gdyż brzuch przeszkadzał mu przysunąć się bliżej — i z nieskończoną błogością zajada potrawę z raków, popijając złocistym winnym sokiem. Nierzadko bywał także z nami mój chrzestny ojciec Schimmelpreester; bystro i badawczo spozierał przez swe okrągłe okulary malarza na ludzi i świat, wchłaniając w swą duszę artysty wszystko, i to, co wielkie, i to, co małe. Biedny mój ojciec był

właścicielem firmy Engelbert Krull, wytwarzającej wino musujące Lorley Extra Cuvee, którego sława niestety mocno już podupadła. W dole nad Renem, opodal przystani, mieściły się składy firmy i nierzadko uganiałem jako chłopak po chłodnej przestrzeni piwnicz-10 ' TOMASZ MANN

nej lub zamyślony wałęsałem się kamiennymi korytarzami wiodącymi wzdłuż i wszerz pośród wysokich rusztowań i przyglądałem się armiom butelek, lekko ukośnie ułożonych tam warstwami jedna nad drugą. „Leżycie tutaj — myślałem sobie, jakkolwiek nie umiałem jeszcze, rzecz prosta, nadać swym myślom tak trafnego wyrazu — leżycie tu w podziemnym półmroku, a w waszym wnętrzu klaruje się w cichości i wzbiera ów szczypiący, złocisty sok, który przyśpieszy uderzenia niejednego serca i niejedną parę oczu rozbudzi do żywszego lśnienia. Jeszcze wyglądacie bezbarwnie i niepozornie, ale oto pewnego dnia wzniesiecie się, przystrojone wspaniale, w wyższy świat, aby w czasie uroczystych przyjęć na weselach czy w oddzielnych gabinetach restauracyjnych miotać w sufit wasze korki z zuchwałym trzaskiem i szerzyć wśród ludzi upojenie, rozkosz i lekkomyślność".

Tak lub prawie tak mówił do siebie chłopiec; było w tym tyle przynajmniej słuszności, że firma Engelbert Krull kładła niezwykły nacisk na wygląd zewnętrzny swych butli, na owo ostateczne ich przystrojenie, które w zawodowej gwarze nazywano koafiurą. Wtłoczone korki przytrzymywał drut srebrny, przeplatany pozłacanymi nitkami, a purpurowy lak pieczętował je od góry; co więcej, na złotym sznurze zwisała jeszcze uroczysta okrągła pieczęć, z rodzaju tych, jakie widnieją na bullach i dawnych dokumentach państwowych; szyjki przystrajała bogato lśniąca cynfo-lia, na brzuchach zaś flasz pyszniła się złocistymi esami-flo-resami nalepka skomponowana dla firmy, dzieło mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera, na której obok roju gwiazd i herbów, tuż przy podpisie mego ojca i wydrukowanej złotą barwą marce fabrycznej Lorley Extra Cuvee, jawiła się postać kobieca, strojna tylko szpilami i naszyjnikami, która na czubku skały siedząc i udo założywszy na udo, a ramię podniósłszy wzwyż, czesała grzebieniem swe faliste włosy. Zdaje mi się zresztą, że jakość wina niezupełnie odpowiadała tym olśniewającym ozdobom. „Krullu — mawiał

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 11

zapewne do ojca chrzestny mój, Schimmelpreester — szanuję pańską osobę, ale pańskiego szampana powinna by zabronić policja. Przed tygodniem uległem pokusie wychylenia pół butelczyny i jeszcze do dziś dnia nie otrząsnąłem się z tego całkowicie. Jakąż to drętwotę, wyznaj no pan, domieszałeś do tej cieczy? Była to nafta czy fuzel? Krótko mówiąc, truje pan ludzi, drzyj więc przed prawem!"

Słysząc to mój biedny ojciec popadał w zakłopotanie, albowiem człek był z niego miękki, na ostre słowa nieodporny. „Łatwo panu drwić, Schimmelpreester —

odpowiadał niepewnie, z przyzwyczajenia leciutko gładząc koniuszkami palców swój brzuch — muszę jednak produkować tanio, każe tak przesąd, niechętny wytworom krajowym: krótko mówiąc, dostarczam klienteli tego, w co ona wierzy. Poza tym, drogi przyjacielu, konkurencja siedzi mi na karku, sytuacja staje się wprost nie do zniesienia". Tyle o moim ojcu.

Nasza willa była jedną z owych uroczych pańskich siedzib, które tuląc się do łagodnych pochyłości panują nad widokiem reńskiego pobrzeża. Opadający dość stromo ogród zdobiły obficie karły, grzyby i liczne inne stwory, do złudzenia podrobione z fajansu; na cokole spoczywała jasna jak zwierciadło kula szklana, wykrzywiająca nader zabawnie twarze; a była tam również harfa eolska, liczne groty i fontanna rzucająca w powietrze wymyślną grę wodnych promieni, z sadzawką, w której pływały złote rybki. Aby zaś rzec coś niecoś o domowym wnętrzu, było ono zgodnie z upodobaniem mego ojca zarówno przytulne, jak i pogodne. Fotele w zacisznych wykuszach zapraszały, aby usiąść, a w jednym z tych wgłębień stał nawet prawdziwy kołowrotek. Niezliczone drobiazgi: świecidła, muszle, błyszczące szkatułki i flakony z pachnidłami, poustawiano na półeczkach i stolikach pluszowych; mnóstwo poduszek puchowych powleczonych jedwabiem lub wielobarwną wyszywanką leżało, gdzie spojrzeć, na sofach i tapczanach, gdyż ojciec mój lubił wylegiwać się miękko; portiery wisiały na halabardach, 12

TOMASZ MANN

w obramieniach zaś drzwi rozpięto owe powiewne zasłony z trzciny i pstrych paciorków, które tworzą na pozór zwartą ścianę, można je jednak przekroczyć nie podnosząc ręki, przy czym rozsuwają się z cichym szmerem lub chrzęstem i w tejże chwili ponownie zwierają. U frontowych drzwi umieszczono mały, pomysłowy przyrząd, grający cichutkimi dzwoneczkami początek pieśni Radujcie się życiem, w czasie gdy powstrzymywane pneumatycznie drzwi powoli zapadały w zamek.

J,, <:..,

RO202IAŁ DRUGI

l aki oto był dom, w którym pewnego ciepławego, dżdżystego dnia — a maj to był, miesiąc rozkoszy! — pewnej, dla dokładności, niedzieli przyszedłem na świat. Od chwili tej nie zamierzam już wybiegać naprzód, trzymając się raczej starannie następstwa czasowego. Narodziny moje dokonały się, o ile mnie o tym trafnie powiadomiono, wielce powolnie i nie bez sztucznej pomocy naszego ówczesnego lekarza domowego, doktora Mecuma, a to głównie dlatego, że ja sam — o ile słowem

„ja" wolno mi oznaczyć ową młodziu-chną i obcą istotę — zachowałem się przy tym fakcie wyjątkowo bezczynnie i niespołecznie, nie wspomagając prawie zupełnie usiłowań mojej matki i nie okazując najmniejszej gorliwości, by dostać się na ów świat, który miałem potem pokochać tak namiętnie. Mimo to byłem zdrowym, dobrze zbudowanym dzieckiem i rosłem jak najbardziej obiecująco 14

TOMASZ MANN

przy piersi wybornej niani. Nie mogę jednak, po wielokrotnym i wnikliwym namyśle, nie wiązać swego opieszałego i niechętnego zachowania się przy narodzeniu, tego jawnego wprost wstrętu do zamienienia mroków matczynego łona na jasność dzienną — z niepowszednią skłonnością i talentem do snu, znamiennymi dla mnie od maleń-kości. Opowiadano mi, że byłem dzieckiem spokojnym, żadnym krzykaczem i wichrzycielem, lecz raczej zwolennikiem'snu i półsnu, w stopniu nader wygodnym dla piastunek; a jakkolwiek ogarnąć mnie miało później tak potężne pożądanie świata i ludzi, żem mieszał się niejednokrotnie w ich ciżbę pod rozmaitymi nazwiskami i wiele czynił, aby pozyskać ich dla siebie, to przecież noc i sen pozostały mi nadal ojczyzną najmilszą i nawet bez cielesnego zmęczenia zasypiałem łatwo i chętnie, zatracałem się głęboko w zapomnieniu wolnym od widziadeł i budziłem po przebyciu długiej, dziesięcio-, dwunaste-, a nawet i czter-nastogodzinnej otchłani sennej orzeźwiony i bardziej zaspokojony, niż mogły to sprawić powodzenia i radości, jakie niósł z sobą dzień. Można by dopatrywać się w tej niezwykłej śpiączce sprzeczności z ożywiającym mnie potężnym pędem życiowym i miłosnym, o którym w odpowiednim miejscu będzie jeszcze mowa; co prawda, napomknąłem już, żem temu zagadnieniu poświęcił

niejedno usilne rozmyślanie, a wiele razy zdawałem się pojmować wyraźnie, że zachodzi tu nie przeciwieństwo, lecz raczej ukryta łączność i zgodność. Teraz mianowicie, gdy — choć dopiero po czterdziestce — jestem już postarzały i znużony, gdy nie pcha mnie już ku ludziom żadne pożądanie i wlokę swój żywot wycofawszy się całkowicie w głąb samego siebie, teraz dopiero odrętwiała również moja wydolność senna, teraz dopiero stałem się poniekąd wygnańcem z krainy snu; zacząłem sypiać krótko, płytko i przelotnie, podczas gdy ongiś w więzieniu, gdzie nie brakło po temu sposobności, wysypiałem się, bywało, je-Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 15

szcze lepiej niż w mięciutkich łożach hotelu „Palast". — Ale popadam znowu w stary nałóg wyprzedzania zdarzeń.

Słyszałem często z ust swej rodziny, że jestem dzieckiem niedzielnym, i jakkolwiek wychowano mnie z dala od wszelkich zabobonów, przecież przypisywałem zawsze tajemnicze znaczenie tej właśnie sprawie, podobnie jak i swemu imieniu: Feliks (nazwano mnie tak po moim chrzestnym ojcu, Schimmelpreesterze) oraz delikatności i powabom swego ciała. Tak, wiara w moje szczęście i w to, że jestem benia-minkiem nieba, żyła zawsze w najgłębszym mym wnętrzu i mogę zapewnić, że na ogół w wierze tej nie doznałem zawodu. Bo też znamienną osobliwością mego życia okazuje się to, że wszystkie cierpienia i udręki zjawiały się w nim jako coś obcego i nie zamierzonego pierwotnie przez Opatrzność, i stale przebijała przez nie niezmienna słoneczność mego właściwego przeznaczenia. Po tym manowcu, odwodzącym w stronę zagadnień ogólnych, dalej w grubych zarysach odmalowuję obraz swej młodości.

Jako dziecko o nader żywej wyobraźni, przysparzałem współdomownikom niezwykłymi pomysłami i urojeniami wiele powodów do wesołości. Zdaje mi się, że przypominam sobie wyraźnie, co też często mi opowiadano, że nosząc jeszcze dziecinną sukienkę odgrywałem chętnie rolę cesarza i że przez wiele godzin trwałem nader uporczywie w tym złudzeniu. Siedząc w małym wózku, w którym moja piastunka toczyła mnie po podwórzu lub po ogrodowych ścieżkach, na widok byle czego wykrzywiałem usta, ile się tylko dało, ku dołowi, tak że moja górna warga rozciągała się niepomiernie, i łypałem powoli oczyma, które wnet czerwieniły się i napełniały łzami, nie tylko na skutek zezowania, lecz również pod wpływem mego wewnętrznego wzruszenia. Milczący i przejęty swą sędziwością oraz wysokim swym dostojeństwem, siedziałem w wózeczku; natomiast moja niańka miała obowiązek powiadamiania każdego napotkane-16 TOMASZ MANN

go przechodnia o tym, co się tutaj dzieje, ponieważ zlekceważenie mego kaprysu rozgoryczyłoby mnie do ostateczności. „Wiozę tu oto cesarza na spacerek" —

oznajmiała służ-biście, salutując nieumiejętnie rozpostartą ręką, a każdy okazywał mi dworną cześć. Zwłaszcza mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester, zawsze skory do psot, naginał się przy takich spotkaniach do mych uroszczeń i umacniał mnie, ile się tylko dało, w moich kapryśnych marzeniach. „Patrzcie, oto jedzie bohaterski starzec" — mawiał gnąc się w niepomiernie głębokim ukłonie. A potem, grając rolę ludu, zastępował mi drogę i z okrzykiem: „Niech żyje!", podrzucał wysoko swój kapelusz, laskę, a nawet okulary po to, by na-śmiać się prawie do utraty zdrowia na widok łez spływających mi po rozciągniętej w zachwycie górnej wardze.

Takie igraszki uprawiałem jeszcze i w późniejszych latach chłopięcych, w okresie zatem, w którym, rzecz prosta, nie mogłem już wymagać współdziałania osób dorosłych. Mimo to nie poniechałem owych urojeń, radując się raczej niezależnością i samowystarczalnością mej wyobraźni. Budziłem się na przykład pewnego rana z postanowieniem, że będę dzisiaj osiemnastoletnim księciem Karolem, i z całej mocy przywierałem do tego marzenia na cały dzień, a nawet na przeciąg kilku dni; nieoceniona bowiem zaleta takiej zabawy polegała na tym, żem nie musiał jej przerywać ani na chwilę, nawet w czasie niezmiernie uciążliwych godzin nauki szkolnej. Przybierając ton jakiejś łaskawej i uprzejmej wyniosłości chadzałem tu i tam, odbywałem ożywione i wesołe rozmowy z którymś z ministrów czy adiutantem, którego mocą wyobraźni przydałem swej osobie, a nikt nie opisze dumy i szczęścia, jakimi napełniała mnie tajemnica mojej wytwornej i dostojnej egzystencji. Jakimże wspaniałym darem jest fantazja i jakiej może użyczyć rozkoszy! Jak głupimi i upośledzonymi wydawali mi się inni chłopcy w naszym miasteczku, którzy najwidoczniej nie zaznali owej potęgi, nie mieli zatem udziału w tajemnych radościach, jakiem ja

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 17

z niej sączył bez trudu, bez zewnętrznych przygotowań, prostym aktem woli! Co prawda, tym pospolitym chłopczy-skom o druciastych włosach i czerwonych łapach głupio i śmiesznie by z tym było do twarzy, gdyby zechcieli sobie uroić, że są książętami. Ja natomiast miałem włosy jedwabisto miękkie, nader rzadko spotykane u płci męskiej, a przy tym blond, co w połączeniu z szaroniebieską barwą oczu kontrastowało czarująco ze złotawą śniadością mej cery, tak że trudno było poniekąd rozstrzygnąć na pierwszy rzut oka, czym właściwie jestem, blondynem czy brunetem, i z równym prawem można było brać mnie za jednego i drugiego. Moje ręce, które wcześnie zacząłem pielęgnować, były, nie grzesząc nadmierną wąskością, miłe w zarysie, nigdy nie spotniałe, lecz w miarę ciepłe, suche, kończyły się paznokciami o ładnym wykroju — na same te ręce przyjemnie było spojrzeć. Mój głos dźwięczał już przed mutacją mile jakoś i pieszczotliwie dla ucha, toteż będąc sam ze sobą w owych szczęśliwych gawędach z niewidzialnym ministrem, pełnych przesadnych min, bezmyślnego pytlowania i udanych aluzji, pozwalałem mu rozbrzmiewać do woli. Na takie zalety osobiste najczęściej się nie zważa, ocenić je można dopiero w skutkach i nawet przy niepospolitej wymowie trudno je zamknąć w słowa. W każdym razie nie mogło zataić się przede mną, że powstałem ze szlachetniejszego tworzywa lub też, jak to się mówi, że ulepiony jestem z lepszej gliny niż moi bliźni — wcale przy tym nie boję'się zarzutu zarozumiałości. Całkiem mi obojętne, czy ten lub ów oskarży mnie o błogie zadowolenie z siebie, musiałbym bowiem być głupcem lub obłudnikiem, gdybym chciał uchodzić za twór tuzinkowy; zgodnie też z prawdą powtarzam, żem z lepszej ulepiony jest gliny.

Wzrastając samotnie (gdyż moja siostra Olimpia wyprzedziła mnie o dobrych kilka lat) odczuwałem skłonność do niezwykłych pomysłów i zajęć — przytoczę zaraz dwa przykłady. Po pierwsze, wpadłem na kapryśną i dziwaczną 18 .' TOMASZ MANN

myśl, aby ćwiczyć i poznawać na sobie siłę ludzkiej woli, owej potęgi tajemniczej i często zdolnej do niemal nadprzyrodzonego działania. Wiadomo, że nasze źrenice zależą pod względem ruchów swych, polegających na zwężaniu się lub rozszerzaniu, od natężenia padającego na nie światła. Otóż wbiłem sobie w głowę, aby nagiąć pod wpływ swej woli ów mimowolny odruch samoczynnych mięśni. Stojąc przed zwierciadłem i starając się o wyłączenie wszelkiej innej myśli, skupiałem całą moc wewnętrzną w dawany swym źrenicom rozkaz, aby kurczyły się lub rozszerzały wedle mojego upodobania; upewniam, że uporczywe te próby uwieńczył

niezłudny skutek. Pod wpływem wysiłków wewnętrznych, zraszających me skronie potem i przyprawiających mnie na przemian o bladość, to znowu o rumieniec, moje źrenice zaczynały zrazu nierównomiernie tylko drgać; potem posiadłem jednak istotną władzę zwężania ich w drobniutkie punkciki albo też rozszerzania w duże, czarne, błyszczące kręgi; zadowoleniu, jakie sprawiło mi to osiągnięcie, towarzyszyło uczucie bliskie przerażenia i jakby dreszcz trwogi na widok tajemnic ludzkiej natury.

Inna znowu zagadka zaprzątała wówczas i bawiła nieraz mój umysł i do dziś dnia nie utraciła dla mnie uroku i sensu. Oto, na czym polegała. „Co jest pożyteczniejsze — pytałem sam siebie — widzieć świat małym czy wielkim?" Tkwiła zaś w tym następująca myśl: wielcy ludzie, dumałem, wodzowie naczelni wojsk, suwerenne głowy państw, zdobywcy i władcy wszelkiego pokroju, wyniesieni przemocą nad pospólstwo, muszą już tak być stworzeni przez naturę, że świat wydaje im się mały jak szachownica; inaczej zabrakłoby im bezwzględności i zimnej krwi, niezbędnej do tego, aby rządzić światem zuchwale, wedle z góry powziętych planów, nie zważając na dobro lub krzywdę jednostki. Z drugiej jednak strony, może taki zacieśniający pogląd łatwo i niechybnie sprawić, że się w życiu w ogóle niczego nie osiągnie; kto bowiem ma świat i ludzi za hetkę-pętelkę albo

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 19

też za nic zgoła i kto przepoi się wcześnie poczuciem ich nieważności, ten będzie skłonny ugrzęznąć w zobojętnieniu i gnuśności oraz przekładać wzgardliwie absolutny bezruch nad jakiekolwiek oddziaływanie na umysły; pomijając już, że człowiek taki będzie na każdym kroku — z powodu swej nieczułości, niespołecznej postawy i niechęci do trudzenia się czymkolwiek — gorszył wszystkich i każdym swym postępkiem obrażał świadomy swej wartości świat, a tym samym odetnie sobie drogę do sukcesów, choćby mimowolnych. „Czyż przeto — pytałem sam siebie — jest bardziej wskazane widzieć w świecie i w ludzkiej istocie coś wielkiego, wspaniałego i ważnego, coś, co zasługuje na największe starania i zabiegi, by pozyskać stąd odrobinę czci i poważania?" Przeciwko temu przemawia wzgląd na to, że łatwo przez ów wyolbrzymiający i korny sposób patrzenia popaść w niedocenianie siebie i poczucie niższości i świat przejdzie wówczas ze śmiechem nad czołobitnie głupawym chłopczy-ną, aby poszukać sobie bardziej męskich kochanków. A przecież, patrząc na to z jeszcze innej strony, łatwo dostrzec w podobnie nabożnej wierze w świat również wielkie korzyści. Kto bowiem przyznaje pełnię znaczenia wszystkiemu i wszystkim, ten nie tylko ludziom przez to pochlebi, zapewniając sobie ich poparcie, lecz również przepoi wszelką swą myśl i całe zachowanie taką powagą, żarem i odpowiedzialnością, że stając się przez to sam miły i poważny, dojdzie do najwyższych osiągnięć i sukcesów. Tak otb rozmyślałem ważąc „za" i „przeciw". Co prawda, stałem bezwiednie i zgodnie z moją naturą zawsze po stronie drugiej możliwości, uważając świat za zjawisko wielkie i nieskończenie ponętne, hojnie darzące swą słodyczą i szczęściem; wydawało mi się ono wielce godne wszelkich wysiłków i starań. "*; ' •

ROZDZIAŁ TRZECI

VJdy jednak takie eksperymenty i marzycielskie przemyś-liwania sprzyjały memu duchowemu odgrodzeniu od rówieśników z miasta i kolegów szkolnych, spędzających czas w sposób bardziej utarty, na dobitek doszło jeszcze i to, że jak rychłom to zauważyć musiał, chłopców tych, będących synalkami urzędników lub właścicieli winnic, ostrzegli przede mną ich rodzice i trzymali ode mnie z daleka; co więcej, jeden z nich, któregom dla próby zaprosił, odrzekł mi bezwstydnie prosto w twarz, że zabroniono mu przestawać ze mną i odwiedzać nasz dom, ponieważ dzieją się u nas nieładne rzeczy. Zabolało mnie to i kazało pragnąć tej znajomości, do której bym zresztą żadnej nie przykładał wagi. Skądinąd trudno było zaprzeczyć, że w opinii miasteczka o życiu naszego domu tkwiła pewna słuszność.

"Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 21

Napomknąłem już o zakłóceniach wywołanych w naszym życiu rodzinnym przez obecność pannicy z Vevey. Istotnie, biedny mój ojciec dybał na tę dziewczynę w sensie miłosnym i dopiął też, zdaje się, wytkniętego celu, ale na tym tle wynikły między nim a matką różnice zdań, czego znowu dalszym następstwem było to, że ojciec mój udał się na kilka tygodni do Moguncji, aby wieść tam żywot kawalerski, jak to niejednokrotnie zwykł był czynić dla odświeżenia się. Moja matka, niepozorna kobiecina, nie wybijająca się darami ducha, postępowała zresztą jak najniesprawiedli-wiej odnosząc się tak niewyrozumiale do mego biednego ojca, gdyż ona sama, jak również moja siostra Olimpia (stworzenie grubachne i usposobione niezwykle cieleśnie, występowała potem, nie bez powodzenia, na deskach operetkowej sceny) ani trochę nie ustępowały głowie domu pod względem ludzkich słabostek; z tą tylko różnicą, że w jego płochym życiu tkwił zawsze pewien wdzięk, którego niemal zupełnie nie było w ich tępej żądzy przyjemności. Matka i córka odnosiły się do siebie z rzadko spotykaną zażyłością; przypominam sobie na przykład, żem był świadkiem tego, jak starsza z nich mierzyła centymetrem obwód uda młodszej, co nastroiło mnie do wielogodzinnego rozmyślania. Innym razem, w czasie gdym miał już wprawdzie dla podobnych spraw jakieś pełne przeczuć zrozumienie, choć nie umiałem jeszcze sformułować ich w słowach, byłem potajemnie świadkiem, jak obie zgodnie nastawały uwodzicielskimi muśnięciami na zatrudnionego w domu czeladnika malarskiego, ciemnookiego wyrostka w białej kurcie roboczej, i tak go wreszcie rozgorączkowały, że młodzik popadł w istny szał i w wąsach z zielonej olejnej farby, wysmarowanych ich rączynami na własnej gębie, ścigał piszczące niewiasty aż na sam strych.

Ponieważ rodzice nudzili się z sobą rozpaczliwie, przyjmowaliśmy bardzo często gości z Wiesbaden i Moguncji, a wtedy bywało u nas bardzo hucznie i wesoło. Na zjeżdża-22 ,. TOMASZ MANN

jące się do nas różnobarwne towarzystwo składało się paru młodych fabrykantów, garść artystów scenicznych obu płci, dalej pewien chorowity porucznik piechoty, który z czasem posunął się aż do starań o rękę mojej siostry, dalej jeszcze pewien żydowski bankier z żoną, która w szokujący całe otoczenie sposób przelewała się na wszystkie strony z brzegów swej iskrzącej się świecidłami sukni, potem dziennikarz jakiś w aksamitnej kamizelce i z puklem włosów nasuniętym na czoło, wprowadzający w nasz dom za każdym razem nową towarzyszkę życia, i sporo innych jeszcze postaci. Zbierano się na obiad najczęściej o godzinie siódmej, a potem wesoły gwar, dźwięki fortepianu i szurgot nóg w tańcu, i śmiech, i pisk, i wrzask ciągnęły się zazwyczaj przez noc całą. Zwłaszcza w porze karnawału i winobrania temperatura zabawy podnosiła się nader wysoko. Mój ojciec własnoręcznie zapalał wówczas wspaniałe ognie sztuczne w ogrodzie, wykazywał zaś w tym wybitne znawstwo i zręczność; fajansowe karły jawiły się w czarodziejskim świetle, a kro-tochwilne maski, w jakie przybierało się towarzystwo, zwiększały jeszcze miarę rozbrykanego szaleństwa. Podlegałem w tych właśnie czasach przymusowi uczęszczania do miejskiego gimnazjum realnego; gdym o godzinie siódmej lub pół do ósmej rano wkraczał ze świeżo umytą twarzą do jadalni, aby przełknąć śniadanie, zastawałem tam jeszcze całe towarzystwo —

wyblakłe, zmięte, mrużące boleśnie oczy w świetle dziennym — skupione przy kawie i likierach; z głośnym okrzykiem powitalnym wciągano mnie do środka.

Osiągnąwszy wiek podrostka uzyskałem na równi z moją siostrą Olimpią prawo udziału w przyjęciach i towarzyszących im rozrywkach. Jadano u nas co dzień wyśmienicie, a mój ojciec pijał zawsze przy obiedzie szampana rozcieńczonego wodą sodową. Ale przy towarzyskich zebraniach wydłużała się jeszcze lista potraw, przyrządzanych jak naj- t wymyślniej przez kuchmistrza z Wiesbaden i naszą kuchar- ;

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 23

kę, a przeplatanych daniami orzeźwiającymi oraz pobudzającymi apetyt3 mrożonymi i o ostrych przyprawach. Lorley Extra Cuvee płynęło strumieniami, ale podawano do stołu również i liczne dobre wina, na przykład wino Berncastler Doktor, którego korzenny aromat odpowiadał mi wyjątkowo. W ciągu późniejszego swego życia poznałem i przywykłem z niedbałą miną zamawiać inne jeszcze, wybredniejsze gatunki win, nawet tak wytworne jak Grand Vin Chateau Margaux lub Grand Cru Chateau Mouton Rothschild.

Chętnie wywołuję we wspomnieniu obraz mego ojca, jak zdobny siwą spiczastą bródką i brzuch opiąwszy białą jedwabną kamizelką zasiadał na pierwszym miejscu u stołu. Głos miał nikły, spuszczał często oczy z wyrazem zawstydzenia, a przecie z lśniącej, zaróżowionej twarzy wyzierała mu rozkosz życia. „C'est fa">

„spalani", „parfailemenl" — mawiał posługując się kieliszkami, serwetą i przyborami stołowymi pełen wyszukanych gestów, przy czym czubki jego palców były wygięte ku górze. Moja matka i siostra popadały w nastrój bezdusznej hulanki, chichocąc z sąsiadami jedna przez drugą w cieniu rozpostartych wachlarzy.

Po uczcie, gdy dokoła gazowych żyrandoli kłębił się już dym z cygar, zaczynały się tańce i gry fantowe. Później posyłano mnie wprawdzie do łóżka, ponieważ jednak muzyka i gwar nie dawały mi spać, wstawałem zazwyczaj z pościeli, owijałem się swą kołdrą z czerwonej wełny i w tym strojnym przebraniu wracałem do towarzystwa ku krzykliwej radości pań. Orzeźwiające napoje i zakąski, kruszon, lemoniady, sałatki śledziowe i galaretki winne przeplatały się bez końca aż po chwilę kawy porannej. Tańczono z temperamentem i swawolnie, a fantowe gry bywały pretekstem do całusów i innych zbliżeń cielesnych. Kobiety w wyciętych głęboko sukniach przeginały się ze śmiechem przez poręcze krzeseł, aby udostępnić zerknięciom swe biusty i pozyskać w ten sposób świat męski; szczytem zbiorowej wesołości bywał nierzadko szelmowski figiel, polegający na nagłym 24 - •' M TOMASZ MANN

wykręceniu gazu, czego następstwem stawał się za każdym razem nieopisany galimatias.

Mimo że tym rozrywkom towarzyskim przyświecał cel jak najlepszy, uważano w miasteczku nasze życie domowe za podejrzane; brano przy tym pod uwagę, jak mi się to nawet o uszy obiło, gospodarczą stronę sprawy, pomrukiwano mianowicie (jak najsłuszniej zresztą), że interesy mego biednego ojca przedstawiają się rozpaczliwie, a kosztowne fajerwerki i obiadki wykończą go niezawodnie jako przedsiębiorcę. Owa publiczna nieufność, którą przy swej subtelnej wrażliwości wcześnie zauważyłem, złączyła się z pewnymi wspomnianymi już osobliwościami mego charakteru, prowadząc do poczucia osamotnienia, które często przysparzało mi smutku. Tym głębiej uszczęśliwiło mnie pewne przeżycie, które ze szczególną przyjemnością włączę tu w tok opowiadania.

Gdy miałem lat osiem, spędziłem wraz z rodziną kilka tygodni letnich w pobliskim, szeroko znanym Langenschwalbach. Mój ojciec kąpał się tam w borowinie lecząc nawroty podagry, które dręczyły go niekiedy, moja matka zaś i siostra budziły na deptaku sensację przesadnymi kształtami swych kapeluszy. Stosunki towarzyskie, które nastręczały się nam w tej miejscowości, jak zresztą i gdzie indziej, niewiele przysporzyły nam zaszczytu. Okoliczni mieszkańcy stronili od nas, jak zwykle; wytworni nieznajomi udzielali się skąpo i wymijali nas, jako że na tym właśnie zasadza się istota wytworności; ci zaś, co przejawiali skłonność do zbliżenia się i obcowania z nami, nie należeli do towarzyskiej śmietanki.

Mimo to było mi w Langenschwalbach przyjemnie, zawsze bowiem lubiłem pobyt w miejscowościach kąpielowych i w późniejszym swym życiu obierałem niejednokrotnie takie właśnie miejscowości za arenę swych występów. Spokój i beztroski tryb życia, a przy tym widok dobrze urodzonych i wypielęgnowanych ludzi, zapełniających place sportowe i ogrody domów zdrojowych — to wszystko Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 25

odpowiada moim najgłębszym pragnieniom. Najsilniej jednak pociągały mnie koncerty urządzane dla kuracjuszy codziennie przez znakomicie wyszkoloną orkiestrę. Muzyka wprawia mnie w zachwyt; mimo że nie skorzystałem ze sposobności, aby nauczyć się uprawiania jej, ta marzycielska sztuka ma we mnie fanatycznego wprost miłośnika; już jako dziecko nie mogłem oderwać się od ładnego pawilonu, gdzie jednolicie wystrojona gromada muzyków pod batutą niskiego kapelmistrza o cygańskim wyglądzie wyczarowywała dźwięki potpourri i operowych melodii. Godzinami trwałem przykucnięty na stopniach zgrabnej świątyńki sztuki, uroczy zaś i składny korowód dźwięków czarował mi serce; pełnymi zapału oczyma śledziłem równocześnie ruchy grajków i sposób ich obchodzenia się z różnymi instrumentami. Urzekała mnie zwłaszcza gra na skrzypcach i powróciwszy do hotelu zachwycałem sam siebie i otoczenie tym, że próbowałem naśladować jak najwierniej ruchy pierwszego skrzypka za pomocą dwu patyków, krótkiego i dłuższego. Rozedrgany ruch lewej ręki, dobywający uduchowione tony, miękkie przejścia i prześlizgi z jednej pozycji w drugą, biegłość palców przy wirtuozowskich pasażach i kadencjach, wiotkie i giętkie falowanie przegubu ręki prawej, wiodącej smyczek, skupiony i nasłuchujący wyraz przytulonej do skrzypiec twarzy — to wszystko udawało mi się odtworzyć z dokładnością jednającą mi zwłaszcza u ojca jak najweselszy poklask. Otóż będąc w znakomitym humorze dzięki dobroczynnemu wpływowi kąpieli, bierze on na bok długowłosego i prawie oniemiałego z wrażenia dyrygencika i umyślą z nim następującą komedię. Nabywa się tanio nieduże skrzypce, a smyczek powleka się pieczołowicie wazeliną. Wbrew nikłym dotychczasowym staraniom o mój wygląd zewnętrzny kupuje się teraz w domu handlowym ładne gotowe ubranko marynarskie z plecionym sznurkiem i złotymi guzikami, do tego jedwabne pończochy i lśniące lakierki. I oto pewnego niedzielnego popołudnia, gdy w parku 26

TOMASZ MANN

jest pełno przechadzających się dla zdrowia kuracjuszy, stoję, ubrany co się zowie pretensjonalnie, u boku niewysokiego dyrygenta przy rampie świątyni dźwięków, uczestnicząc w wykonaniu jakiegoś węgierskiego „kawałka" tanecznego w ten sposób, że powtarzam z pomocą swych skrzypków i potłuszczonego smyczka ruchy wykonywane poprzednio oboma mymi kijkami. Mogę stwierdzić, że odniosłem pełny sukces.

Publiczność wytworna i mniej wytworna tłoczyła się przed pawilonem napływając ze wszech stron. Patrzono na cudowne dziecko. Moje zasłuchanie się, bladość mojej twórczo utrudzonej twarzy, kosmyk włosów opadający mi na jedno oko, moje dziecięce dłonie o przegubach opiętych strojnie rękawami bufiastymi u ramion, u dołu zacieśnionymi — krótko mówiąc, cały mój zjawiskowy wygląd, równie wzruszający, jak przecudny, zachwycił serca ludzkie. Gdy zakończyłem swą grę pełnym siły pociągnięciem smyczka przez wszystkie struny, grzmot oklasków, przepleciony piskliwymi i tubalnymi okrzykami „brawo!", napełnił ogrody uzdrowiska. Ludzie chwytają mnie i znoszą z estrady na ziemię, mały kapelmistrz ledwie zdołał uchronić moje skrzypce wraz ze smyczkiem. Spada na mnie grad pochwał, komplementów, pieszczot. Arystokratyczne damy, szlachetnie urodzeni panowie tłoczą się dokoła mnie, gładzą me włosy, policzki i ręce, nazywają mnie diablęciem i aniołkiem. Jakaś stara rosyjska księżna, spowita od stóp do głów w jedwab fiołkowej barwy, z olbrzymimi srebrnymi lokami nad uszyma, ujmuje moją główkę w upierścienione dłonie i całuje mnie w spocone czółko. Następnie, namiętnym szarpnięciem odrywa ze swego kołnierza wielką, iskrzącą się diamentową broszę w kształcie liry i wpina ją w moją bluzę mówiąc przy tym nieustannie po francusku. Zbliżyli się wówczas moi bliscy: ojciec przedstawił się usprawiedliwiając usterki mej gry moim młodziutkim wiekiem. Zaciągnięto mnie do cukierni i przy trzech oddzielnych stolikach ugosz-Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

27

czono czekoladą i tortem z kremem. Piękni i zamożni synkowie wysokiego rodu, hrabiątka Siebenklingen, ku którym często zerkałem tęsknie, otrzymując w zamian jedynie lodowate spojrzenia, rzucone z łaski, proszą mnie uprzejmie, abym rozegrał z nimi partię krokieta, ja zaś, z moją brylantową szpilką na piersi, rozgrzany i pijany radością, przychylam się do ich zaproszenia, podczas gdy nasi rodzice piją przy jednym stole kawę. Był to jeden z najpiękniejszych dni mego życia, może najpiękniejszy. Ozwały się liczne głosy, bym zechciał powtórzyć swą grę, a dyrekcja uzdrowiska zabiegała o to samo u mego ojca. Atoli ojciec oświadczył, że udzielił swego pozwolenia jedynie wyjątkowo i że częstsze ponawianie publicznego występu nie da się pogodzić z moim społecznym stanowiskiem. Przy tym dobiegał już końca pobyt nasz w kąpielisku Langenschwalbach.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Opowiem teraz o moim ojcu chrzestnym, Schimmelpree-sterze, człowieku niecodziennym. Najpierw kilka słów o jego wyglądzie. Postawę miał przysadzistą, włosy zaś, przedwcześnie posiwiałe i przerzedzone, zwykł był dzielić tuż nad uchem, sczesując prawie wszystkie na jedną stronę czaszki. Jego wygoloną twarz z haczykowatym nosem, z zaciśniętymi ustami oraz nadmiernie wielkimi, okrągłymi szkłami w celuloidowej oprawie, znamionowało jeszcze w szczególny sposób to, że była ona nad oczyma goła, to znaczy pozbawiona brwi: cały jej wyraz świadczył o cierpkich i zgorzkniałych myślach; w sposób wyszukanie hipochondryczny zwykł był

na przykład mój chrzestny wykładać własne nazwisko. „Natura — mawiał — to nic, tylko zgnilizna i Schimmel, to znaczy pleśń; jam zaś jej kapłan — Priester; toteż nazywam się Schimmelpreester — mag

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 29

pleśni. Dlaczego jednak na imię mam Feliks, to wie chyba tylko Bóg". Pochodził z Kolonii, gdzie przyjmowano go ongiś w najpierwszych domach i gdzie odgrywał

wybitną rolę jako organizator zabaw karnawałowych. Nie znane jednak bliżej okoliczności czy nawet wydarzenia, których nigdy już nie wyświetlono, nakazały mu opuścić tamte strony, przeto wycofał się do naszego miasteczka, gdzie bardzo rychło, jeszcze na wiele lat przed moim przyjściem na świat, stał się przyjacielem naszego domu. Jako stały i niezbędny uczestnik naszych towarzyskich zebrań wieczornych zażywał wielkiego poważania u wszystkich naszych gości. Panie uderzały w pisk usiłując zasłaniać się ramionami, gdy on, zaciąwszy usta, zaczynał wpatrywać się w nie przez swe sowie okulary z uwagą, lecz przecież obojętnie, tak jak bada się przedmioty. „A fe, malarz!

— krzyczały. — Jak szpetnie się gapi! O, teraz widzi wszystko, aż po sam środeczek serca. Łaski, profesorze! Niechże pan oderwie od nas oczy!" Jakkolwiek jednak darzono go dużym podziwem, on sam nie cenił bynajmniej wysoko swego zawodu i nie szczędził nader sceptycznych wynurzeń co do natury artystów.

„Fidiasz — mawiał

— zwany także Feidias, był człowiekiem o ponadprzecięt-nym talencie, o czym świadczy choćby tylko ten fakt, że dowiedziono mu kradzieży i wsadzono go w Atenach do więzienia: sprzeniewierzył złoto i kość słoniową, powierzone mu jako materiał na statuę Ateny. Perykles, który go odkrył, pozwolił mu się wymknąć (czym znawca ów dowiódł, że zna się nie tylko na sztuce, lecz, co znacznie ważniejsze, również na manierach artystów), i Fidiasz, czy tam Feidias, powędrował do Olimpii, gdzie zamówiono u niego ogromny posąg Zeusa ze złota i z kości słoniowej. Co czyni tam? Kradnie znowu. Toteż umiera w olimpijskim więzieniu. Dziwne pomieszanie pojęć. Ale tacy są ludzie. Godzą się chętnie na talent, który przecież jest sam z siebie osobliwością. Natomiast na inne osobliwości, kto-30 TOMASZ MANN

re dodatkowo wiążą się, może nawet w sposób konieczny, z talentem, nie zgodzą się ani trochę i odmawiają im jakiego bądź zrozumienia". Tyle mój ojczulek chrzestny. Zapamiętałem tę wypowiedź co do słowa, gdyż powtarzał ją często, i to w zwrotach zawsze jednakich.

Jak wspomniałem, żyliśmy w serdecznej zażyłości, a mogę nawet twierdzić, że cieszyłem się szczególnymi jego łaskami; gdym zaś podrastał, służyłem mu często za prototyp do jego artystycznych malowideł, co zachwycało mnie tym bardziej, że ten właśnie cel mając na oku odziewał mnie w najrozmaitsze stroje i przebrania, jakich posiadał bogaty zbiór. Pracownia jego, pełen rupieci lamus o wielkim oknie, mieściła się pod dachem pewnego samotnego domku położonego w dole, tuż nad Renem; wynajmował tę graciarnię, zamieszkując ją razem ze starą dozorczynią, i tam to właśnie „siadywałem" mu, jak to zwykł był określać, godzinami na z gruba ciosanym podium. Wspominam i to, że pozowałem mu wielokrotnie nago do wielkiego obrazu o treści zaczerpniętej ze starożytnych podań greckich, który miał przyozdobić salę jadalną jednego z mogunckich handlarzy wina. Przy tej sposobności zebrałem z ust artysty wiele pochwał, gdyż wybujałem nader rozkosznie, podobny bogom, wysmukły, delikatny, a przecie prężny tężyzną członków, o ciele złotawym i nienagannym pod względem proporcji. Bądź co bądź, posiedzenia te budzą osobliwe wspomnienie. Ale jeszcze zabawnie], sądzę, było, kiedy pozwalano mi przebierać się, co zdarzało się nie tylko w pracowni mego chrzestnego ojca. Często mianowicie, gdy zamierzał zjeść u nas kolację, przysyłał nieco przed swym przybyciem wielką pakę pstrych kostiumów, peruk i broni, ażeby po otarciu ust, ot, tak dla przyjemności, wypróbować to wszystko na mnie i rzucić na karton moją postać w stroju, który mu najbardziej przypadł do gustu. „Ma chłopak kostiumowy

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 31

eb" — zwykł był mawiać, pragnąc wyrazić, że we wszystkim było mi do twarzy i że każde przebranie wydawało się na mnie ładne i jak ulał. Jakikolwiek bowiem zdobił mnie strój: czy rzymskiego fletnisty w krótkiej tunice, z wieńcem róż na krętych czarnych włosach; czy angielskiego pazia, opiętego ciasno atłasem, w koronkowym kołnierzu i z piórem na berecie; czy hiszpańskiego toreadora w migotliwym kubraczku i kalabryjskim kapeluszu; czy młodzieńczego księżulka z ery pudrowanych peruk, z białymi wyłogami pod szyją, w czapeczce, pelerynce i pantofelkach zdobnych sprzączkami; czy austriackiego oficera w białym dolmanie ze szpadą na szarfie; czy wreszcie niemieckiego górala w długich kolanówkach i buciskach podbitych gwoździami, z giemzową kitą na zielonym kapeluszu — zawsze wydawało się, a i lustro upewniało mnie o tym, jakbym był przeznaczony i wprost narodził się do tego właśnie ubioru. Za każdym razem stwarzałem, wedle zdania wszystkich, znakomity okaz tej sfery ludzkiej, którą właśnie zdarzyło mi się reprezentować. Co więcej, mój chrzestny ojciec zaznaczał przekonywająco, że moja twarz przy współdziałaniu kostiumu i peruki zdaje się dostosowywać nie tylko do poszczególnych stanów społecznych oraz klimatów, lecz również do epok, z których każda, jak nas pouczał, wyciska na swych dzieciach pewne ogólne fi-zjonomiczne piętno — podczas gdy na przekór temu ja, jeśli wolno było wierzyć naszemu przyjacielowi, sprawiam równie prawdziwe wrażenie, jak gdybym zstąpił z ówczesnego malowidła — i jako fircyk florencki ze schyłku średniowiecza, i wtedy, kiedy upiększała mnie owa przepyszna fala loków, którą późniejsze stulecie kazało nosić światu wytwornemu i pańskiemu. Ach, to były przepiękne godziny! A przecie, gdym po skończonej krotochwili przywdział znowu swoje wypłowiałe i marne ubranie codzienne, wówczas ogarniała mnie nieprzemożona żałość i tęsk-32



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mann Tomasz Wyznania Hochsztaplera Feliksa Krolla
Mann Tomasz Katastrofa kolejowa
Mann Tomasz Śmierć w Wenecji
Mann Tomasz Śmierć w Wenecji
Mann Tomasz Śmierć w Wenecji
Mann Tomasz Szafa
Mann Tomasz Biografia, o Mannie, krótkie streszczenie Czarodziejskiej góry
Mann Tomasz Szafa
Mann Tomasz OSZUKANA
Mann Tomasz Katastrofa kolejowa
Mann Tomasz Zamienione głowy
Czarodziejska Gora Tomasz Mann
!Tomasz Mann Śmierć w Wenecji
Tomasz Mann Czarodziejska Gra
!Tomasz Mann Śmierć w Wenecji
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
Struktura narodowościowa i wyznaniowa w Polsce
Filozofia św TOMASZA
NOTATKI Emocje 5, Psychologia 1rok, Emocje i motywacja dr Tomasz Czub - wykłady, Emocje i motywacja

więcej podobnych podstron