TOMASZ MANN
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
Przełożył ANDRZEJ RYBICKI
Wydawnictwo Dolnośląskie Wrocław 1998
Tekst według wydania Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1976 roku
Tytuł oryginału niemieckiego Bekennlnisse des Hochslaplers Felix Krull
Posłowie JAN KUROWICKI
Redaktor
Zofia Smyk
Opracowanie graficzne «.•
Renata Pacyna , ".
Redaktor techniczny
Marek Krawczyk j, , '* " "*
Natalia Wielęgowska * *,
© Copyright 1954 by Thomas Mann. *
Alle Rechte bei S. Fischer Yerlag GmbH, Frankfurt am Main
© Copyright by Wydawnictwo Dolnośląskie, Sp. z o.o., Wrocław 1998
Wydawnictwo Dolnośląskie, Spółka z o.o.
ul. Strażnicza 1-3 50-206 Wrocław
ISBN 83-7023-631-6
KSIĘGA PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Vv chwili gdy ujmuję pióro, aby w niezmąconej swobodzie i odosobnieniu, zdrów
zresztą, choć i zmęczony, bardzo zmęczony (tak iż zdołam posuwać się naprzód
jedynie krok po kroku i odpoczywając często), gdy zatem sposobię się do tego,
aby właściwym mi czystym i przyjemnym pismem przelać na cierpliwy papier moje
wyznania, nachodzi mnie przelotna wątpliwość, czy też wykształcenie wyniesione z
domu i szkoły pozwoli mi dorosnąć do tego intelektualnego przedsięwzięcia. Z
drugiej jednak strony, ponieważ na moją opowieść składają się najbliższe mi i
najbardziej osobiste doświadczenia, zbłąkania i namiętności, i dzięki temu w
pełni panuję nad tematem, mogłaby owa wątpliwość dotyczyć co najwyżej taktu i
układności wyrazu, na jakie mnie stać; te zaś zalety nie tyle zależą od nie
przerwanych i chlubnie ukończonych studiów, ile raczej, i to w znacznie wyż-
8 TOMASZ MANN
szym stopniu, od wrodzonego uzdolnienia i poprawnego wychowania w dziecięctwie.
Nie brakło mi go, gdyż wywodzę się z wykwintnego, choć i nieco swawolnego
mieszczańskiego gniazda; moją siostrą Olimpią i mną opiekowała się przez szereg
miesięcy jakaś pannica z Vevey, która musiała potem •— rzecz prosta — zejść z
pola, ponieważ doszło do kobiecej rywalizacji z moją matką, mianowicie na
punkcie ojca; chrzestny zaś ojciec mój, Schimmelpreester, z którym wiązała mnie
serdeczna zażyłość, był wielce cenionym artystą, nazywanym przez całe miasteczko
„panem profesorem", chociaż ów piękny i pożądany tytuł formalnie, być może,
wcale mu nie przysługiwał; mój ojciec zaś, choć był gruby i tłusty, miał wiele
osobistego wdzięku i zawsze bacznie zważał na wyszukany i przejrzysty styl mowy.
Miał po babce w żyłach trochę krwi francuskiej, lata nauki spędził we Francji i
jak zapewniał, znał Paryż jak własną kieszeń. Chętnie ubarwiał swą mowę zwrotami
takimi, jak „c'est fa", „epatant" albo „par-faitement"*, wymawianymi zresztą
wyśmienicie; mawiał też często „sawuruję" — i do końca życia pozostał ulubieńcem
kobiet. Ale na razie wspominam o tym tylko mimochodem. Co się zaś tyczy mego
wrodzonego talentu do zachowywania poprawnych form, mogłem z góry być go aż
nadto pewny, jak tego dowodzi cały mój oszukańczy żywot; wierzę też, że bez
zastrzeżeń wolno mi polegać na nim i przy niniejszym występie pisarskim.
Postanowiłem zresztą stosować w swych zapiskach jak najdalej posuniętą
otwartość, nie lękając się ani zarzutu, żem pyszałek, ani posądzenia o bezwstyd.
Jakąż wartość moralną i jaki moralny sens można by przypisać wyznaniom zrodzonym
pod innym słońcem niż słońce prawdy!
Wydała mnie na świat ziemia Rhełngau, ów błogosławiony zakątek, łagodny, wolny
od szorstkich kaprysów pogody i wrogich człowiekowi właściwości gleby, usiany
gęsto
Tak jest, nadzwyczajnie, doskonale, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 9
miastami i wioskami, pełen wesołych ludzi — jeden z najmilszych zaludnionych
skrawków ziemi. Osłonięte przed surowymi wichrami nadreńskim łańcuchem górskim i
rozpostarte pod promienny blask południowego słońca rozkwitają tu owe sławetne
osiedla o nazwach, na których sam dźwięk śmieje się serce pijusa: tu Rauenthal,
Johannisberg, Rudesheim, a oto też czcigodna mieścina, w której ujrzałem światło
dzienne w niewiele lat po pełnym chwały założeniu cesarstwa niemieckiego.
Osiedle to, położone nieco na zachód od kolana, jakie tworzy Ren w pobliżu
Moguncji, a słynne swymi wytwórniami win, stanowi główną przystań dla parowców
płynących w górę i dół rzeki; mieszkańców liczy mniej więcej cztery tysiące.
Nader blisko była więc wesoła Moguncja, a także wytworne kąpieliska w paśmie
Taunus, jak Wiesbaden, Homburg, Langenschwalbach i Schlan-genbad; do ostatniego
z nich można było dojechać kolejką wąskotorową w ciągu pół godziny. Jakże często
w miesiącach pięknej pogody urządzaliśmy, rodzice moi, moja siostra Olimpia i
ja, wycieczki statkiem, powozem lub koleją, i to we wszystkich kierunkach:
wszędzie bowiem nęciły nas powaby i osobliwości, stworzone przez przyrodę i
ludzką wynalazczość. Widzę jeszcze mego ojca, jak w wygodnym ubraniu letnim w
drobną kratę siedzi z nami w jakimś restauracyjnym ogródku — nieco z dala od
stołu, gdyż brzuch przeszkadzał mu przysunąć się bliżej — i z nieskończoną
błogością zajada potrawę z raków, popijając złocistym winnym sokiem. Nierzadko
bywał także z nami mój chrzestny ojciec Schimmelpreester; bystro i badawczo
spozierał przez swe okrągłe okulary malarza na ludzi i świat, wchłaniając w swą
duszę artysty wszystko, i to, co wielkie, i to, co małe. Biedny mój ojciec był
właścicielem firmy Engelbert Krull, wytwarzającej wino musujące Lorley Extra
Cuvee, którego sława niestety mocno już podupadła. W dole nad Renem, opodal
przystani, mieściły się składy firmy i nierzadko uganiałem jako chłopak po
chłodnej przestrzeni piwnicz-
10 ' TOMASZ MANN
nej lub zamyślony wałęsałem się kamiennymi korytarzami wiodącymi wzdłuż i wszerz
pośród wysokich rusztowań i przyglądałem się armiom butelek, lekko ukośnie
ułożonych tam warstwami jedna nad drugą. „Leżycie tutaj — myślałem sobie,
jakkolwiek nie umiałem jeszcze, rzecz prosta, nadać swym myślom tak trafnego
wyrazu — leżycie tu w podziemnym półmroku, a w waszym wnętrzu klaruje się w
cichości i wzbiera ów szczypiący, złocisty sok, który przyśpieszy uderzenia
niejednego serca i niejedną parę oczu rozbudzi do żywszego lśnienia. Jeszcze
wyglądacie bezbarwnie i niepozornie, ale oto pewnego dnia wzniesiecie się,
przystrojone wspaniale, w wyższy świat, aby w czasie uroczystych przyjęć na
weselach czy w oddzielnych gabinetach restauracyjnych miotać w sufit wasze korki
z zuchwałym trzaskiem i szerzyć wśród ludzi upojenie, rozkosz i lekkomyślność".
Tak lub prawie tak mówił do siebie chłopiec; było w tym tyle przynajmniej
słuszności, że firma Engelbert Krull kładła niezwykły nacisk na wygląd
zewnętrzny swych butli, na owo ostateczne ich przystrojenie, które w zawodowej
gwarze nazywano koafiurą. Wtłoczone korki przytrzymywał drut srebrny,
przeplatany pozłacanymi nitkami, a purpurowy lak pieczętował je od góry; co
więcej, na złotym sznurze zwisała jeszcze uroczysta okrągła pieczęć, z rodzaju
tych, jakie widnieją na bullach i dawnych dokumentach państwowych; szyjki
przystrajała bogato lśniąca cynfo-lia, na brzuchach zaś flasz pyszniła się
złocistymi esami-flo-resami nalepka skomponowana dla firmy, dzieło mego ojca
chrzestnego, Schimmelpreestera, na której obok roju gwiazd i herbów, tuż przy
podpisie mego ojca i wydrukowanej złotą barwą marce fabrycznej Lorley Extra
Cuvee, jawiła się postać kobieca, strojna tylko szpilami i naszyjnikami, która
na czubku skały siedząc i udo założywszy na udo, a ramię podniósłszy wzwyż,
czesała grzebieniem swe faliste włosy. Zdaje mi się zresztą, że jakość wina
niezupełnie odpowiadała tym olśniewającym ozdobom. „Krullu — mawiał
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 11
zapewne do ojca chrzestny mój, Schimmelpreester — szanuję pańską osobę, ale
pańskiego szampana powinna by zabronić policja. Przed tygodniem uległem pokusie
wychylenia pół butelczyny i jeszcze do dziś dnia nie otrząsnąłem się z tego
całkowicie. Jakąż to drętwotę, wyznaj no pan, domieszałeś do tej cieczy? Była to
nafta czy fuzel? Krótko mówiąc, truje pan ludzi, drzyj więc przed prawem!"
Słysząc to mój biedny ojciec popadał w zakłopotanie, albowiem człek był z niego
miękki, na ostre słowa nieodporny. „Łatwo panu drwić, Schimmelpreester —
odpowiadał niepewnie, z przyzwyczajenia leciutko gładząc koniuszkami palców swój
brzuch — muszę jednak produkować tanio, każe tak przesąd, niechętny wytworom
krajowym: krótko mówiąc, dostarczam klienteli tego, w co ona wierzy. Poza tym,
drogi przyjacielu, konkurencja siedzi mi na karku, sytuacja staje się wprost nie
do zniesienia". Tyle o moim ojcu.
Nasza willa była jedną z owych uroczych pańskich siedzib, które tuląc się do
łagodnych pochyłości panują nad widokiem reńskiego pobrzeża. Opadający dość
stromo ogród zdobiły obficie karły, grzyby i liczne inne stwory, do złudzenia
podrobione z fajansu; na cokole spoczywała jasna jak zwierciadło kula szklana,
wykrzywiająca nader zabawnie twarze; a była tam również harfa eolska, liczne
groty i fontanna rzucająca w powietrze wymyślną grę wodnych promieni, z
sadzawką, w której pływały złote rybki. Aby zaś rzec coś niecoś o domowym
wnętrzu, było ono zgodnie z upodobaniem mego ojca zarówno przytulne, jak i
pogodne. Fotele w zacisznych wykuszach zapraszały, aby usiąść, a w jednym z tych
wgłębień stał nawet prawdziwy kołowrotek. Niezliczone drobiazgi: świecidła,
muszle, błyszczące szkatułki i flakony z pachnidłami, poustawiano na półeczkach
i stolikach pluszowych; mnóstwo poduszek puchowych powleczonych jedwabiem lub
wielobarwną wyszywanką leżało, gdzie spojrzeć, na sofach i tapczanach, gdyż
ojciec mój lubił wylegiwać się miękko; portiery wisiały na halabardach,
12
TOMASZ MANN
w obramieniach zaś drzwi rozpięto owe powiewne zasłony z trzciny i pstrych
paciorków, które tworzą na pozór zwartą ścianę, można je jednak przekroczyć nie
podnosząc ręki, przy czym rozsuwają się z cichym szmerem lub chrzęstem i w tejże
chwili ponownie zwierają. U frontowych drzwi umieszczono mały, pomysłowy
przyrząd, grający cichutkimi dzwoneczkami początek pieśni Radujcie się życiem, w
czasie gdy powstrzymywane pneumatycznie drzwi powoli zapadały w zamek.
J,, <:..,
RO202IAŁ DRUGI
l aki oto był dom, w którym pewnego ciepławego, dżdżystego dnia — a maj to był,
miesiąc rozkoszy! — pewnej, dla dokładności, niedzieli przyszedłem na świat. Od
chwili tej nie zamierzam już wybiegać naprzód, trzymając się raczej starannie
następstwa czasowego. Narodziny moje dokonały się, o ile mnie o tym trafnie
powiadomiono, wielce powolnie i nie bez sztucznej pomocy naszego ówczesnego
lekarza domowego, doktora Mecuma, a to głównie dlatego, że ja sam — o ile słowem
„ja" wolno mi oznaczyć ową młodziu-chną i obcą istotę — zachowałem się przy tym
fakcie wyjątkowo bezczynnie i niespołecznie, nie wspomagając prawie zupełnie
usiłowań mojej matki i nie okazując najmniejszej gorliwości, by dostać się na ów
świat, który miałem potem pokochać tak namiętnie. Mimo to byłem zdrowym, dobrze
zbudowanym dzieckiem i rosłem jak najbardziej obiecująco
14
TOMASZ MANN
przy piersi wybornej niani. Nie mogę jednak, po wielokrotnym i wnikliwym
namyśle, nie wiązać swego opieszałego i niechętnego zachowania się przy
narodzeniu, tego jawnego wprost wstrętu do zamienienia mroków matczynego łona na
jasność dzienną — z niepowszednią skłonnością i talentem do snu, znamiennymi dla
mnie od maleń-kości. Opowiadano mi, że byłem dzieckiem spokojnym, żadnym
krzykaczem i wichrzycielem, lecz raczej zwolennikiem'snu i półsnu, w stopniu
nader wygodnym dla piastunek; a jakkolwiek ogarnąć mnie miało później tak
potężne pożądanie świata i ludzi, żem mieszał się niejednokrotnie w ich ciżbę
pod rozmaitymi nazwiskami i wiele czynił, aby pozyskać ich dla siebie, to
przecież noc i sen pozostały mi nadal ojczyzną najmilszą i nawet bez cielesnego
zmęczenia zasypiałem łatwo i chętnie, zatracałem się głęboko w zapomnieniu
wolnym od widziadeł i budziłem po przebyciu długiej, dziesięcio-, dwunaste-, a
nawet i czter-nastogodzinnej otchłani sennej orzeźwiony i bardziej zaspokojony,
niż mogły to sprawić powodzenia i radości, jakie niósł z sobą dzień. Można by
dopatrywać się w tej niezwykłej śpiączce sprzeczności z ożywiającym mnie
potężnym pędem życiowym i miłosnym, o którym w odpowiednim miejscu będzie
jeszcze mowa; co prawda, napomknąłem już, żem temu zagadnieniu poświęcił
niejedno usilne rozmyślanie, a wiele razy zdawałem się pojmować wyraźnie, że
zachodzi tu nie przeciwieństwo, lecz raczej ukryta łączność i zgodność. Teraz
mianowicie, gdy — choć dopiero po czterdziestce — jestem już postarzały i
znużony, gdy nie pcha mnie już ku ludziom żadne pożądanie i wlokę swój żywot
wycofawszy się całkowicie w głąb samego siebie, teraz dopiero odrętwiała również
moja wydolność senna, teraz dopiero stałem się poniekąd wygnańcem z krainy snu;
zacząłem sypiać krótko, płytko i przelotnie, podczas gdy ongiś w więzieniu,
gdzie nie brakło po temu sposobności, wysypiałem się, bywało, je-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 15
szcze lepiej niż w mięciutkich łożach hotelu „Palast". — Ale popadam znowu w
stary nałóg wyprzedzania zdarzeń.
Słyszałem często z ust swej rodziny, że jestem dzieckiem niedzielnym, i
jakkolwiek wychowano mnie z dala od wszelkich zabobonów, przecież przypisywałem
zawsze tajemnicze znaczenie tej właśnie sprawie, podobnie jak i swemu imieniu:
Feliks (nazwano mnie tak po moim chrzestnym ojcu, Schimmelpreesterze) oraz
delikatności i powabom swego ciała. Tak, wiara w moje szczęście i w to, że
jestem benia-minkiem nieba, żyła zawsze w najgłębszym mym wnętrzu i mogę
zapewnić, że na ogół w wierze tej nie doznałem zawodu. Bo też znamienną
osobliwością mego życia okazuje się to, że wszystkie cierpienia i udręki
zjawiały się w nim jako coś obcego i nie zamierzonego pierwotnie przez
Opatrzność, i stale przebijała przez nie niezmienna słoneczność mego właściwego
przeznaczenia. Po tym manowcu, odwodzącym w stronę zagadnień ogólnych, dalej w
grubych zarysach odmalowuję obraz swej młodości.
Jako dziecko o nader żywej wyobraźni, przysparzałem współdomownikom niezwykłymi
pomysłami i urojeniami wiele powodów do wesołości. Zdaje mi się, że przypominam
sobie wyraźnie, co też często mi opowiadano, że nosząc jeszcze dziecinną
sukienkę odgrywałem chętnie rolę cesarza i że przez wiele godzin trwałem nader
uporczywie w tym złudzeniu. Siedząc w małym wózku, w którym moja piastunka
toczyła mnie po podwórzu lub po ogrodowych ścieżkach, na widok byle czego
wykrzywiałem usta, ile się tylko dało, ku dołowi, tak że moja górna warga
rozciągała się niepomiernie, i łypałem powoli oczyma, które wnet czerwieniły się
i napełniały łzami, nie tylko na skutek zezowania, lecz również pod wpływem mego
wewnętrznego wzruszenia. Milczący i przejęty swą sędziwością oraz wysokim swym
dostojeństwem, siedziałem w wózeczku; natomiast moja niańka miała obowiązek
powiadamiania każdego napotkane-
16 TOMASZ MANN
go przechodnia o tym, co się tutaj dzieje, ponieważ zlekceważenie mego kaprysu
rozgoryczyłoby mnie do ostateczności. „Wiozę tu oto cesarza na spacerek" —
oznajmiała służ-biście, salutując nieumiejętnie rozpostartą ręką, a każdy
okazywał mi dworną cześć. Zwłaszcza mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester,
zawsze skory do psot, naginał się przy takich spotkaniach do mych uroszczeń i
umacniał mnie, ile się tylko dało, w moich kapryśnych marzeniach. „Patrzcie, oto
jedzie bohaterski starzec" — mawiał gnąc się w niepomiernie głębokim ukłonie. A
potem, grając rolę ludu, zastępował mi drogę i z okrzykiem: „Niech żyje!",
podrzucał wysoko swój kapelusz, laskę, a nawet okulary po to, by na-śmiać się
prawie do utraty zdrowia na widok łez spływających mi po rozciągniętej w
zachwycie górnej wardze.
Takie igraszki uprawiałem jeszcze i w późniejszych latach chłopięcych, w okresie
zatem, w którym, rzecz prosta, nie mogłem już wymagać współdziałania osób
dorosłych. Mimo to nie poniechałem owych urojeń, radując się raczej
niezależnością i samowystarczalnością mej wyobraźni. Budziłem się na przykład
pewnego rana z postanowieniem, że będę dzisiaj osiemnastoletnim księciem
Karolem, i z całej mocy przywierałem do tego marzenia na cały dzień, a nawet na
przeciąg kilku dni; nieoceniona bowiem zaleta takiej zabawy polegała na tym, żem
nie musiał jej przerywać ani na chwilę, nawet w czasie niezmiernie uciążliwych
godzin nauki szkolnej. Przybierając ton jakiejś łaskawej i uprzejmej wyniosłości
chadzałem tu i tam, odbywałem ożywione i wesołe rozmowy z którymś z ministrów
czy adiutantem, którego mocą wyobraźni przydałem swej osobie, a nikt nie opisze
dumy i szczęścia, jakimi napełniała mnie tajemnica mojej wytwornej i dostojnej
egzystencji. Jakimże wspaniałym darem jest fantazja i jakiej może użyczyć
rozkoszy! Jak głupimi i upośledzonymi wydawali mi się inni chłopcy w naszym
miasteczku, którzy najwidoczniej nie zaznali owej potęgi, nie mieli zatem
udziału w tajemnych radościach, jakiem ja
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 17
z niej sączył bez trudu, bez zewnętrznych przygotowań, prostym aktem woli! Co
prawda, tym pospolitym chłopczy-skom o druciastych włosach i czerwonych łapach
głupio i śmiesznie by z tym było do twarzy, gdyby zechcieli sobie uroić, że są
książętami. Ja natomiast miałem włosy jedwabisto miękkie, nader rzadko spotykane
u płci męskiej, a przy tym blond, co w połączeniu z szaroniebieską barwą oczu
kontrastowało czarująco ze złotawą śniadością mej cery, tak że trudno było
poniekąd rozstrzygnąć na pierwszy rzut oka, czym właściwie jestem, blondynem czy
brunetem, i z równym prawem można było brać mnie za jednego i drugiego. Moje
ręce, które wcześnie zacząłem pielęgnować, były, nie grzesząc nadmierną
wąskością, miłe w zarysie, nigdy nie spotniałe, lecz w miarę ciepłe, suche,
kończyły się paznokciami o ładnym wykroju — na same te ręce przyjemnie było
spojrzeć. Mój głos dźwięczał już przed mutacją mile jakoś i pieszczotliwie dla
ucha, toteż będąc sam ze sobą w owych szczęśliwych gawędach z niewidzialnym
ministrem, pełnych przesadnych min, bezmyślnego pytlowania i udanych aluzji,
pozwalałem mu rozbrzmiewać do woli. Na takie zalety osobiste najczęściej się nie
zważa, ocenić je można dopiero w skutkach i nawet przy niepospolitej wymowie
trudno je zamknąć w słowa. W każdym razie nie mogło zataić się przede mną, że
powstałem ze szlachetniejszego tworzywa lub też, jak to się mówi, że ulepiony
jestem z lepszej gliny niż moi bliźni — wcale przy tym nie boję'się zarzutu
zarozumiałości. Całkiem mi obojętne, czy ten lub ów oskarży mnie o błogie
zadowolenie z siebie, musiałbym bowiem być głupcem lub obłudnikiem, gdybym
chciał uchodzić za twór tuzinkowy; zgodnie też z prawdą powtarzam, żem z lepszej
ulepiony jest gliny.
Wzrastając samotnie (gdyż moja siostra Olimpia wyprzedziła mnie o dobrych kilka
lat) odczuwałem skłonność do niezwykłych pomysłów i zajęć — przytoczę zaraz dwa
przykłady. Po pierwsze, wpadłem na kapryśną i dziwaczną
18 .' TOMASZ MANN
myśl, aby ćwiczyć i poznawać na sobie siłę ludzkiej woli, owej potęgi
tajemniczej i często zdolnej do niemal nadprzyrodzonego działania. Wiadomo, że
nasze źrenice zależą pod względem ruchów swych, polegających na zwężaniu się lub
rozszerzaniu, od natężenia padającego na nie światła. Otóż wbiłem sobie w głowę,
aby nagiąć pod wpływ swej woli ów mimowolny odruch samoczynnych mięśni. Stojąc
przed zwierciadłem i starając się o wyłączenie wszelkiej innej myśli, skupiałem
całą moc wewnętrzną w dawany swym źrenicom rozkaz, aby kurczyły się lub
rozszerzały wedle mojego upodobania; upewniam, że uporczywe te próby uwieńczył
niezłudny skutek. Pod wpływem wysiłków wewnętrznych, zraszających me skronie
potem i przyprawiających mnie na przemian o bladość, to znowu o rumieniec, moje
źrenice zaczynały zrazu nierównomiernie tylko drgać; potem posiadłem jednak
istotną władzę zwężania ich w drobniutkie punkciki albo też rozszerzania w duże,
czarne, błyszczące kręgi; zadowoleniu, jakie sprawiło mi to osiągnięcie,
towarzyszyło uczucie bliskie przerażenia i jakby dreszcz trwogi na widok
tajemnic ludzkiej natury.
Inna znowu zagadka zaprzątała wówczas i bawiła nieraz mój umysł i do dziś dnia
nie utraciła dla mnie uroku i sensu. Oto, na czym polegała. „Co jest
pożyteczniejsze — pytałem sam siebie — widzieć świat małym czy wielkim?" Tkwiła
zaś w tym następująca myśl: wielcy ludzie, dumałem, wodzowie naczelni wojsk,
suwerenne głowy państw, zdobywcy i władcy wszelkiego pokroju, wyniesieni
przemocą nad pospólstwo, muszą już tak być stworzeni przez naturę, że świat
wydaje im się mały jak szachownica; inaczej zabrakłoby im bezwzględności i
zimnej krwi, niezbędnej do tego, aby rządzić światem zuchwale, wedle z góry
powziętych planów, nie zważając na dobro lub krzywdę jednostki. Z drugiej jednak
strony, może taki zacieśniający pogląd łatwo i niechybnie sprawić, że się w
życiu w ogóle niczego nie osiągnie; kto bowiem ma świat i ludzi za hetkę-pętelkę
albo
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 19
też za nic zgoła i kto przepoi się wcześnie poczuciem ich nieważności, ten
będzie skłonny ugrzęznąć w zobojętnieniu i gnuśności oraz przekładać wzgardliwie
absolutny bezruch nad jakiekolwiek oddziaływanie na umysły; pomijając już, że
człowiek taki będzie na każdym kroku — z powodu swej nieczułości, niespołecznej
postawy i niechęci do trudzenia się czymkolwiek — gorszył wszystkich i każdym
swym postępkiem obrażał świadomy swej wartości świat, a tym samym odetnie sobie
drogę do sukcesów, choćby mimowolnych. „Czyż przeto — pytałem sam siebie — jest
bardziej wskazane widzieć w świecie i w ludzkiej istocie coś wielkiego,
wspaniałego i ważnego, coś, co zasługuje na największe starania i zabiegi, by
pozyskać stąd odrobinę czci i poważania?" Przeciwko temu przemawia wzgląd na to,
że łatwo przez ów wyolbrzymiający i korny sposób patrzenia popaść w
niedocenianie siebie i poczucie niższości i świat przejdzie wówczas ze śmiechem
nad czołobitnie głupawym chłopczy-ną, aby poszukać sobie bardziej męskich
kochanków. A przecież, patrząc na to z jeszcze innej strony, łatwo dostrzec w
podobnie nabożnej wierze w świat również wielkie korzyści. Kto bowiem przyznaje
pełnię znaczenia wszystkiemu i wszystkim, ten nie tylko ludziom przez to
pochlebi, zapewniając sobie ich poparcie, lecz również przepoi wszelką swą myśl
i całe zachowanie taką powagą, żarem i odpowiedzialnością, że stając się przez
to sam miły i poważny, dojdzie do najwyższych osiągnięć i sukcesów. Tak otb
rozmyślałem ważąc „za" i „przeciw". Co prawda, stałem bezwiednie i zgodnie z
moją naturą zawsze po stronie drugiej możliwości, uważając świat za zjawisko
wielkie i nieskończenie ponętne, hojnie darzące swą słodyczą i szczęściem;
wydawało mi się ono wielce godne wszelkich wysiłków i starań. "*; ' •
ROZDZIAŁ TRZECI
VJdy jednak takie eksperymenty i marzycielskie przemyś-liwania sprzyjały memu
duchowemu odgrodzeniu od rówieśników z miasta i kolegów szkolnych, spędzających
czas w sposób bardziej utarty, na dobitek doszło jeszcze i to, że jak rychłom to
zauważyć musiał, chłopców tych, będących synalkami urzędników lub właścicieli
winnic, ostrzegli przede mną ich rodzice i trzymali ode mnie z daleka; co
więcej, jeden z nich, któregom dla próby zaprosił, odrzekł mi bezwstydnie prosto
w twarz, że zabroniono mu przestawać ze mną i odwiedzać nasz dom, ponieważ
dzieją się u nas nieładne rzeczy. Zabolało mnie to i kazało pragnąć tej
znajomości, do której bym zresztą żadnej nie przykładał wagi. Skądinąd trudno
było zaprzeczyć, że w opinii miasteczka o życiu naszego domu tkwiła pewna
słuszność.
"Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 21
Napomknąłem już o zakłóceniach wywołanych w naszym życiu rodzinnym przez
obecność pannicy z Vevey. Istotnie, biedny mój ojciec dybał na tę dziewczynę w
sensie miłosnym i dopiął też, zdaje się, wytkniętego celu, ale na tym tle
wynikły między nim a matką różnice zdań, czego znowu dalszym następstwem było
to, że ojciec mój udał się na kilka tygodni do Moguncji, aby wieść tam żywot
kawalerski, jak to niejednokrotnie zwykł był czynić dla odświeżenia się. Moja
matka, niepozorna kobiecina, nie wybijająca się darami ducha, postępowała
zresztą jak najniesprawiedli-wiej odnosząc się tak niewyrozumiale do mego
biednego ojca, gdyż ona sama, jak również moja siostra Olimpia (stworzenie
grubachne i usposobione niezwykle cieleśnie, występowała potem, nie bez
powodzenia, na deskach operetkowej sceny) ani trochę nie ustępowały głowie domu
pod względem ludzkich słabostek; z tą tylko różnicą, że w jego płochym życiu
tkwił zawsze pewien wdzięk, którego niemal zupełnie nie było w ich tępej żądzy
przyjemności. Matka i córka odnosiły się do siebie z rzadko spotykaną
zażyłością; przypominam sobie na przykład, żem był świadkiem tego, jak starsza z
nich mierzyła centymetrem obwód uda młodszej, co nastroiło mnie do
wielogodzinnego rozmyślania. Innym razem, w czasie gdym miał już wprawdzie dla
podobnych spraw jakieś pełne przeczuć zrozumienie, choć nie umiałem jeszcze
sformułować ich w słowach, byłem potajemnie świadkiem, jak obie zgodnie
nastawały uwodzicielskimi muśnięciami na zatrudnionego w domu czeladnika
malarskiego, ciemnookiego wyrostka w białej kurcie roboczej, i tak go wreszcie
rozgorączkowały, że młodzik popadł w istny szał i w wąsach z zielonej olejnej
farby, wysmarowanych ich rączynami na własnej gębie, ścigał piszczące niewiasty
aż na sam strych.
Ponieważ rodzice nudzili się z sobą rozpaczliwie, przyjmowaliśmy bardzo często
gości z Wiesbaden i Moguncji, a wtedy bywało u nas bardzo hucznie i wesoło. Na
zjeżdża-
22 ,. TOMASZ MANN
jące się do nas różnobarwne towarzystwo składało się paru młodych fabrykantów,
garść artystów scenicznych obu płci, dalej pewien chorowity porucznik piechoty,
który z czasem posunął się aż do starań o rękę mojej siostry, dalej jeszcze
pewien żydowski bankier z żoną, która w szokujący całe otoczenie sposób
przelewała się na wszystkie strony z brzegów swej iskrzącej się świecidłami
sukni, potem dziennikarz jakiś w aksamitnej kamizelce i z puklem włosów
nasuniętym na czoło, wprowadzający w nasz dom za każdym razem nową towarzyszkę
życia, i sporo innych jeszcze postaci. Zbierano się na obiad najczęściej o
godzinie siódmej, a potem wesoły gwar, dźwięki fortepianu i szurgot nóg w tańcu,
i śmiech, i pisk, i wrzask ciągnęły się zazwyczaj przez noc całą. Zwłaszcza w
porze karnawału i winobrania temperatura zabawy podnosiła się nader wysoko. Mój
ojciec własnoręcznie zapalał wówczas wspaniałe ognie sztuczne w ogrodzie,
wykazywał zaś w tym wybitne znawstwo i zręczność; fajansowe karły jawiły się w
czarodziejskim świetle, a kro-tochwilne maski, w jakie przybierało się
towarzystwo, zwiększały jeszcze miarę rozbrykanego szaleństwa. Podlegałem w tych
właśnie czasach przymusowi uczęszczania do miejskiego gimnazjum realnego; gdym o
godzinie siódmej lub pół do ósmej rano wkraczał ze świeżo umytą twarzą do
jadalni, aby przełknąć śniadanie, zastawałem tam jeszcze całe towarzystwo —
wyblakłe, zmięte, mrużące boleśnie oczy w świetle dziennym — skupione przy kawie
i likierach; z głośnym okrzykiem powitalnym wciągano mnie do środka.
Osiągnąwszy wiek podrostka uzyskałem na równi z moją siostrą Olimpią prawo
udziału w przyjęciach i towarzyszących im rozrywkach. Jadano u nas co dzień
wyśmienicie, a mój ojciec pijał zawsze przy obiedzie szampana rozcieńczonego
wodą sodową. Ale przy towarzyskich zebraniach wydłużała się jeszcze lista
potraw, przyrządzanych jak naj- t wymyślniej przez kuchmistrza z Wiesbaden i
naszą kuchar- ;
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 23
kę, a przeplatanych daniami orzeźwiającymi oraz pobudzającymi apetyt3 mrożonymi
i o ostrych przyprawach. Lorley Extra Cuvee płynęło strumieniami, ale podawano
do stołu również i liczne dobre wina, na przykład wino Berncastler Doktor,
którego korzenny aromat odpowiadał mi wyjątkowo. W ciągu późniejszego swego
życia poznałem i przywykłem z niedbałą miną zamawiać inne jeszcze, wybredniejsze
gatunki win, nawet tak wytworne jak Grand Vin Chateau Margaux lub Grand Cru
Chateau Mouton Rothschild.
Chętnie wywołuję we wspomnieniu obraz mego ojca, jak zdobny siwą spiczastą
bródką i brzuch opiąwszy białą jedwabną kamizelką zasiadał na pierwszym miejscu
u stołu. Głos miał nikły, spuszczał często oczy z wyrazem zawstydzenia, a
przecie z lśniącej, zaróżowionej twarzy wyzierała mu rozkosz życia. „C'est fa">
„spalani", „parfailemenl" — mawiał posługując się kieliszkami, serwetą i
przyborami stołowymi pełen wyszukanych gestów, przy czym czubki jego palców były
wygięte ku górze. Moja matka i siostra popadały w nastrój bezdusznej hulanki,
chichocąc z sąsiadami jedna przez drugą w cieniu rozpostartych wachlarzy.
Po uczcie, gdy dokoła gazowych żyrandoli kłębił się już dym z cygar, zaczynały
się tańce i gry fantowe. Później posyłano mnie wprawdzie do łóżka, ponieważ
jednak muzyka i gwar nie dawały mi spać, wstawałem zazwyczaj z pościeli,
owijałem się swą kołdrą z czerwonej wełny i w tym strojnym przebraniu wracałem
do towarzystwa ku krzykliwej radości pań. Orzeźwiające napoje i zakąski,
kruszon, lemoniady, sałatki śledziowe i galaretki winne przeplatały się bez
końca aż po chwilę kawy porannej. Tańczono z temperamentem i swawolnie, a
fantowe gry bywały pretekstem do całusów i innych zbliżeń cielesnych. Kobiety w
wyciętych głęboko sukniach przeginały się ze śmiechem przez poręcze krzeseł, aby
udostępnić zerknięciom swe biusty i pozyskać w ten sposób świat męski; szczytem
zbiorowej wesołości bywał nierzadko szelmowski figiel, polegający na nagłym
24 - •' M TOMASZ MANN
wykręceniu gazu, czego następstwem stawał się za każdym razem nieopisany
galimatias.
Mimo że tym rozrywkom towarzyskim przyświecał cel jak najlepszy, uważano w
miasteczku nasze życie domowe za podejrzane; brano przy tym pod uwagę, jak mi
się to nawet o uszy obiło, gospodarczą stronę sprawy, pomrukiwano mianowicie
(jak najsłuszniej zresztą), że interesy mego biednego ojca przedstawiają się
rozpaczliwie, a kosztowne fajerwerki i obiadki wykończą go niezawodnie jako
przedsiębiorcę. Owa publiczna nieufność, którą przy swej subtelnej wrażliwości
wcześnie zauważyłem, złączyła się z pewnymi wspomnianymi już osobliwościami mego
charakteru, prowadząc do poczucia osamotnienia, które często przysparzało mi
smutku. Tym głębiej uszczęśliwiło mnie pewne przeżycie, które ze szczególną
przyjemnością włączę tu w tok opowiadania.
Gdy miałem lat osiem, spędziłem wraz z rodziną kilka tygodni letnich w
pobliskim, szeroko znanym Langenschwalbach. Mój ojciec kąpał się tam w borowinie
lecząc nawroty podagry, które dręczyły go niekiedy, moja matka zaś i siostra
budziły na deptaku sensację przesadnymi kształtami swych kapeluszy. Stosunki
towarzyskie, które nastręczały się nam w tej miejscowości, jak zresztą i gdzie
indziej, niewiele przysporzyły nam zaszczytu. Okoliczni mieszkańcy stronili od
nas, jak zwykle; wytworni nieznajomi udzielali się skąpo i wymijali nas, jako że
na tym właśnie zasadza się istota wytworności; ci zaś, co przejawiali skłonność
do zbliżenia się i obcowania z nami, nie należeli do towarzyskiej śmietanki.
Mimo to było mi w Langenschwalbach przyjemnie, zawsze bowiem lubiłem pobyt w
miejscowościach kąpielowych i w późniejszym swym życiu obierałem niejednokrotnie
takie właśnie miejscowości za arenę swych występów. Spokój i beztroski tryb
życia, a przy tym widok dobrze urodzonych i wypielęgnowanych ludzi,
zapełniających place sportowe i ogrody domów zdrojowych — to wszystko
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 25
odpowiada moim najgłębszym pragnieniom. Najsilniej jednak pociągały mnie
koncerty urządzane dla kuracjuszy codziennie przez znakomicie wyszkoloną
orkiestrę. Muzyka wprawia mnie w zachwyt; mimo że nie skorzystałem ze
sposobności, aby nauczyć się uprawiania jej, ta marzycielska sztuka ma we mnie
fanatycznego wprost miłośnika; już jako dziecko nie mogłem oderwać się od
ładnego pawilonu, gdzie jednolicie wystrojona gromada muzyków pod batutą
niskiego kapelmistrza o cygańskim wyglądzie wyczarowywała dźwięki potpourri i
operowych melodii. Godzinami trwałem przykucnięty na stopniach zgrabnej
świątyńki sztuki, uroczy zaś i składny korowód dźwięków czarował mi serce;
pełnymi zapału oczyma śledziłem równocześnie ruchy grajków i sposób ich
obchodzenia się z różnymi instrumentami. Urzekała mnie zwłaszcza gra na
skrzypcach i powróciwszy do hotelu zachwycałem sam siebie i otoczenie tym, że
próbowałem naśladować jak najwierniej ruchy pierwszego skrzypka za pomocą dwu
patyków, krótkiego i dłuższego. Rozedrgany ruch lewej ręki, dobywający
uduchowione tony, miękkie przejścia i prześlizgi z jednej pozycji w drugą,
biegłość palców przy wirtuozowskich pasażach i kadencjach, wiotkie i giętkie
falowanie przegubu ręki prawej, wiodącej smyczek, skupiony i nasłuchujący wyraz
przytulonej do skrzypiec twarzy — to wszystko udawało mi się odtworzyć z
dokładnością jednającą mi zwłaszcza u ojca jak najweselszy poklask. Otóż będąc w
znakomitym humorze dzięki dobroczynnemu wpływowi kąpieli, bierze on na bok
długowłosego i prawie oniemiałego z wrażenia dyrygencika i umyślą z nim
następującą komedię. Nabywa się tanio nieduże skrzypce, a smyczek powleka się
pieczołowicie wazeliną. Wbrew nikłym dotychczasowym staraniom o mój wygląd
zewnętrzny kupuje się teraz w domu handlowym ładne gotowe ubranko marynarskie z
plecionym sznurkiem i złotymi guzikami, do tego jedwabne pończochy i lśniące
lakierki. I oto pewnego niedzielnego popołudnia, gdy w parku
26
TOMASZ MANN
jest pełno przechadzających się dla zdrowia kuracjuszy, stoję, ubrany co się
zowie pretensjonalnie, u boku niewysokiego dyrygenta przy rampie świątyni
dźwięków, uczestnicząc w wykonaniu jakiegoś węgierskiego „kawałka" tanecznego w
ten sposób, że powtarzam z pomocą swych skrzypków i potłuszczonego smyczka ruchy
wykonywane poprzednio oboma mymi kijkami. Mogę stwierdzić, że odniosłem pełny
sukces.
Publiczność wytworna i mniej wytworna tłoczyła się przed pawilonem napływając ze
wszech stron. Patrzono na cudowne dziecko. Moje zasłuchanie się, bladość mojej
twórczo utrudzonej twarzy, kosmyk włosów opadający mi na jedno oko, moje
dziecięce dłonie o przegubach opiętych strojnie rękawami bufiastymi u ramion, u
dołu zacieśnionymi — krótko mówiąc, cały mój zjawiskowy wygląd, równie
wzruszający, jak przecudny, zachwycił serca ludzkie. Gdy zakończyłem swą grę
pełnym siły pociągnięciem smyczka przez wszystkie struny, grzmot oklasków,
przepleciony piskliwymi i tubalnymi okrzykami „brawo!", napełnił ogrody
uzdrowiska. Ludzie chwytają mnie i znoszą z estrady na ziemię, mały kapelmistrz
ledwie zdołał uchronić moje skrzypce wraz ze smyczkiem. Spada na mnie grad
pochwał, komplementów, pieszczot. Arystokratyczne damy, szlachetnie urodzeni
panowie tłoczą się dokoła mnie, gładzą me włosy, policzki i ręce, nazywają mnie
diablęciem i aniołkiem. Jakaś stara rosyjska księżna, spowita od stóp do głów w
jedwab fiołkowej barwy, z olbrzymimi srebrnymi lokami nad uszyma, ujmuje moją
główkę w upierścienione dłonie i całuje mnie w spocone czółko. Następnie,
namiętnym szarpnięciem odrywa ze swego kołnierza wielką, iskrzącą się diamentową
broszę w kształcie liry i wpina ją w moją bluzę mówiąc przy tym nieustannie po
francusku. Zbliżyli się wówczas moi bliscy: ojciec przedstawił się
usprawiedliwiając usterki mej gry moim młodziutkim wiekiem. Zaciągnięto mnie do
cukierni i przy trzech oddzielnych stolikach ugosz-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
27
czono czekoladą i tortem z kremem. Piękni i zamożni synkowie wysokiego rodu,
hrabiątka Siebenklingen, ku którym często zerkałem tęsknie, otrzymując w zamian
jedynie lodowate spojrzenia, rzucone z łaski, proszą mnie uprzejmie, abym
rozegrał z nimi partię krokieta, ja zaś, z moją brylantową szpilką na piersi,
rozgrzany i pijany radością, przychylam się do ich zaproszenia, podczas gdy nasi
rodzice piją przy jednym stole kawę. Był to jeden z najpiękniejszych dni mego
życia, może najpiękniejszy. Ozwały się liczne głosy, bym zechciał powtórzyć swą
grę, a dyrekcja uzdrowiska zabiegała o to samo u mego ojca. Atoli ojciec
oświadczył, że udzielił swego pozwolenia jedynie wyjątkowo i że częstsze
ponawianie publicznego występu nie da się pogodzić z moim społecznym
stanowiskiem. Przy tym dobiegał już końca pobyt nasz w kąpielisku
Langenschwalbach.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Opowiem teraz o moim ojcu chrzestnym, Schimmelpree-sterze, człowieku
niecodziennym. Najpierw kilka słów o jego wyglądzie. Postawę miał przysadzistą,
włosy zaś, przedwcześnie posiwiałe i przerzedzone, zwykł był dzielić tuż nad
uchem, sczesując prawie wszystkie na jedną stronę czaszki. Jego wygoloną twarz z
haczykowatym nosem, z zaciśniętymi ustami oraz nadmiernie wielkimi, okrągłymi
szkłami w celuloidowej oprawie, znamionowało jeszcze w szczególny sposób to, że
była ona nad oczyma goła, to znaczy pozbawiona brwi: cały jej wyraz świadczył o
cierpkich i zgorzkniałych myślach; w sposób wyszukanie hipochondryczny zwykł był
na przykład mój chrzestny wykładać własne nazwisko. „Natura — mawiał — to nic,
tylko zgnilizna i Schimmel, to znaczy pleśń; jam zaś jej kapłan — Priester;
toteż nazywam się Schimmelpreester — mag
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 29
pleśni. Dlaczego jednak na imię mam Feliks, to wie chyba tylko Bóg". Pochodził z
Kolonii, gdzie przyjmowano go ongiś w najpierwszych domach i gdzie odgrywał
wybitną rolę jako organizator zabaw karnawałowych. Nie znane jednak bliżej
okoliczności czy nawet wydarzenia, których nigdy już nie wyświetlono, nakazały
mu opuścić tamte strony, przeto wycofał się do naszego miasteczka, gdzie bardzo
rychło, jeszcze na wiele lat przed moim przyjściem na świat, stał się
przyjacielem naszego domu. Jako stały i niezbędny uczestnik naszych towarzyskich
zebrań wieczornych zażywał wielkiego poważania u wszystkich naszych gości. Panie
uderzały w pisk usiłując zasłaniać się ramionami, gdy on, zaciąwszy usta,
zaczynał wpatrywać się w nie przez swe sowie okulary z uwagą, lecz przecież
obojętnie, tak jak bada się przedmioty. „A fe, malarz!
— krzyczały. — Jak szpetnie się gapi! O, teraz widzi wszystko, aż po sam
środeczek serca. Łaski, profesorze! Niechże pan oderwie od nas oczy!" Jakkolwiek
jednak darzono go dużym podziwem, on sam nie cenił bynajmniej wysoko swego
zawodu i nie szczędził nader sceptycznych wynurzeń co do natury artystów.
„Fidiasz — mawiał
— zwany także Feidias, był człowiekiem o ponadprzecięt-nym talencie, o czym
świadczy choćby tylko ten fakt, że dowiedziono mu kradzieży i wsadzono go w
Atenach do więzienia: sprzeniewierzył złoto i kość słoniową, powierzone mu jako
materiał na statuę Ateny. Perykles, który go odkrył, pozwolił mu się wymknąć
(czym znawca ów dowiódł, że zna się nie tylko na sztuce, lecz, co znacznie
ważniejsze, również na manierach artystów), i Fidiasz, czy tam Feidias,
powędrował do Olimpii, gdzie zamówiono u niego ogromny posąg Zeusa ze złota i z
kości słoniowej. Co czyni tam? Kradnie znowu. Toteż umiera w olimpijskim
więzieniu. Dziwne pomieszanie pojęć. Ale tacy są ludzie. Godzą się chętnie na
talent, który przecież jest sam z siebie osobliwością. Natomiast na inne
osobliwości, kto-
30 TOMASZ MANN
re dodatkowo wiążą się, może nawet w sposób konieczny, z talentem, nie zgodzą
się ani trochę i odmawiają im jakiego bądź zrozumienia". Tyle mój ojczulek
chrzestny. Zapamiętałem tę wypowiedź co do słowa, gdyż powtarzał ją często, i to
w zwrotach zawsze jednakich.
Jak wspomniałem, żyliśmy w serdecznej zażyłości, a mogę nawet twierdzić, że
cieszyłem się szczególnymi jego łaskami; gdym zaś podrastał, służyłem mu często
za prototyp do jego artystycznych malowideł, co zachwycało mnie tym bardziej, że
ten właśnie cel mając na oku odziewał mnie w najrozmaitsze stroje i przebrania,
jakich posiadał bogaty zbiór. Pracownia jego, pełen rupieci lamus o wielkim
oknie, mieściła się pod dachem pewnego samotnego domku położonego w dole, tuż
nad Renem; wynajmował tę graciarnię, zamieszkując ją razem ze starą dozor-
czynią, i tam to właśnie „siadywałem" mu, jak to zwykł był określać, godzinami
na z gruba ciosanym podium. Wspominam i to, że pozowałem mu wielokrotnie nago do
wielkiego obrazu o treści zaczerpniętej ze starożytnych podań greckich, który
miał przyozdobić salę jadalną jednego z mogunckich handlarzy wina. Przy tej
sposobności zebrałem z ust artysty wiele pochwał, gdyż wybujałem nader
rozkosznie, podobny bogom, wysmukły, delikatny, a przecie prężny tężyzną
członków, o ciele złotawym i nienagannym pod względem proporcji. Bądź co bądź,
posiedzenia te budzą osobliwe wspomnienie. Ale jeszcze zabawnie], sądzę, było,
kiedy pozwalano mi przebierać się, co zdarzało się nie tylko w pracowni mego
chrzestnego ojca. Często mianowicie, gdy zamierzał zjeść u nas kolację,
przysyłał nieco przed swym przybyciem wielką pakę pstrych kostiumów, peruk i
broni, ażeby po otarciu ust, ot, tak dla przyjemności, wypróbować to wszystko na
mnie i rzucić na karton moją postać w stroju, który mu najbardziej przypadł do
gustu. „Ma chłopak kostiumowy
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 31
}eb" — zwykł był mawiać, pragnąc wyrazić, że we wszystkim było mi do twarzy i że
każde przebranie wydawało się na mnie ładne i jak ulał. Jakikolwiek bowiem
zdobił mnie strój: czy rzymskiego fletnisty w krótkiej tunice, z wieńcem róż na
krętych czarnych włosach; czy angielskiego pazia, opiętego ciasno atłasem, w
koronkowym kołnierzu i z piórem na berecie; czy hiszpańskiego toreadora w
migotliwym kubraczku i kalabryjskim kapeluszu; czy młodzieńczego księżulka z ery
pudrowanych peruk, z białymi wyłogami pod szyją, w czapeczce, pelerynce i
pantofelkach zdobnych sprzączkami; czy austriackiego oficera w białym dolmanie
ze szpadą na szarfie; czy wreszcie niemieckiego górala w długich kolanówkach i
buciskach podbitych gwoździami, z giemzową kitą na zielonym kapeluszu — zawsze
wydawało się, a i lustro upewniało mnie o tym, jakbym był przeznaczony i wprost
narodził się do tego właśnie ubioru. Za każdym razem stwarzałem, wedle zdania
wszystkich, znakomity okaz tej sfery ludzkiej, którą właśnie zdarzyło mi się
reprezentować. Co więcej, mój chrzestny ojciec zaznaczał przekonywająco, że moja
twarz przy współdziałaniu kostiumu i peruki zdaje się dostosowywać nie tylko do
poszczególnych stanów społecznych oraz klimatów, lecz również do epok, z których
każda, jak nas pouczał, wyciska na swych dzieciach pewne ogólne fi-zjonomiczne
piętno — podczas gdy na przekór temu ja, jeśli wolno było wierzyć naszemu
przyjacielowi, sprawiam równie prawdziwe wrażenie, jak gdybym zstąpił z
ówczesnego malowidła — i jako fircyk florencki ze schyłku średniowiecza, i
wtedy, kiedy upiększała mnie owa przepyszna fala loków, którą późniejsze
stulecie kazało nosić światu wytwornemu i pańskiemu. Ach, to były przepiękne
godziny! A przecie, gdym po skończonej krotochwili przywdział znowu swoje
wypłowiałe i marne ubranie codzienne, wówczas ogarniała mnie nieprzemożona
żałość i tęsk-
32
TOMASZ MANN
nota, jakieś uczucie bezkresnej, nieopisanej nudy, sprawiające, że resztę
wieczoru przeżywałem z duszą do cna wyjałowioną, w głębokim i bezsłownym
przygnębieniu.
Na razie tylko tyle o Schimmelpreesterze. Potem, u kresu mojej wyniszczającej
wędrówki życiowej, miał ten właśnie nieoceniony człowiek wtargnąć rozstrzygająco
w mój los i przynieść mi ratunek..... v , , ,
RÓ2DŹIAŁ PIĄTY
JXiedy zagłębiam się we własną duszę poszukując innych jeszcze wrażeń
młodzieńczych, muszę wspomnieć dzień, w którym pozwolono mi po raz pierwszy
towarzyszyć rodzinie w wyprawie do wiesbadeńskiego teatru. Muszę zresztą wtrącić
tu uwagę, że przy opisie swej młodości nie trzymam się bojaźliwie następstwa
lat, .lecz traktuję ten okres życia jako całość, po której wędruję myślą wedle
upodobania. W czasie gdym pozował memu chrzestnemu ojcu, Schimmelpreesterowi, do
wizerunku greckiego boga, liczyłem może szesnaście, osiemnaście lat, byłem więc
już prawie młodzieńcem, co prawda bardzo zacofanym w nauce szkolnej. Pierwsza
jednak moja bytność w teatrze przypada wcześniej, mianowicie na czternasty rok
mego życia — a zatem w każdym razie na czas, gdy moja cielesna i duchowa
dojrzałość (jak będę niebawem miał sposobność jesz-
34 TOMASZ MANN
cze dokładniej opowiedzieć) postąpiła już daleko, moją zaś ówczesną chłonność
wrażeń należało nawet uważać za szczególnie dużą. Istotnie, spostrzeżenia
dokonane tego wieczoru odcisnęły w moim umyśle głęboki ślad i dały mi materiał
do nie kończących się rozmyślań.
Przed pójściem do teatru wstąpiliśmy do nie znanej mi dotąd kawiarni
„Wiedeńskiej" i piliśmy tam słodziuchny poncz, podczas gdy mój ojciec pociągał
absynt przez słomkę, co już samo wystarczało, aby mocno mnie poruszyć. Któż
opisze jednak gorączkowy zachwyt, jaki owładnął całą mą istotę, gdy wynajęty
powóz dostawił nas do celu moich marzeń i gdy przyjęła nas w swe wnętrze
oświetlona rzęsiście sala teatralna, pełna lóż. Kobiety na balkonach, rzeźwią-ce
sobie biusty wachlarzami; panowie, pochyleni nad nimi w beztroskiej rozmowie;
szemrzący na parterze rój ludzki, do którego i my należeliśmy; zapachy, sączące
się z włosów i sukni, zmieszane z wyziewem gazu świetlnego; lekki zgiełk
orkiestry strojącej instrumenty; rozkoszne malowidła na plafonie i kurtynie,
ukazujące ciżbę obnażonych duchów piękna, całe wprost kaskady różanych członków,
ściśniętych w perspektywicznym skrócie. Jakże bardzo pomagało to wszystko
otworzyć pączki młodych zmysłów i przygotować duszę do nadzwyczajnych doznań!
Podobnie tłumne zgromadzenie ludzi w sklepionej wysoko, pełnej przepychu sali
widziałem dotąd tylko w kościele, i rzeczywiście wydał mi się teatr, ów pełen
uroczystych kaplic przybytek, gdzie na świetlistym podwyższeniu wtajemniczone
osoby, strojne, barwne i owiane muzyką, dokonywały przepisanych stąpań i tańców,
rozmów, śpiewów i działań: rzeczywiście, powtarzam, wydał mi się teatr kościołem
rozkosznej zabawy, chramem, w którym potrzebujący czułego zbudowania ludzie,
stłoczeni w cieniu na wprost sfery promiennej doskonałością, spoglądali z
otwartymi ustami wzwyż ku ideałom swego serca.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 35
Grano sztukę skromnego lotu, dziełko, jak to mawiają, podkasanej muzy, jakąś
operetkę, której tytułu zapomniałem niestety. Akcja działa się w Paryżu (co
znakomicie podniosło nastrój mojego biednego ojca), jej ośrodkiem zaś był młody
próżniak czy też attache poselstwa, uroczy czaruś i fartuszkiewicz, odtwarzany
przez gwiazdę teatru, niezmiernie lubianego śpiewaka nazwiskiem Miiller-Rose. O
śpiewaku tym dowiedziałem się od mego ojca, który szczycił się znajomością z
nim, i obraz jego żyć będzie wiecznie w mej pamięci. Prawdopodobnie jest on
teraz zużytym starcem, tak jak ja; lecz umiejętność, z jaką olśniewał i
zachwycał wówczas obcy tłum i mnie wśród niego, wywarła na mnie jedno z tych
wrażeń, które rozstrzygają o dalszym biegu życia. Powtarzam: olśniewał, i
wyjaśnię niebawem, ile znaczenia zawiera to właśnie słowo. Na razie spróbuję
odtworzyć z żywego do dziś dnia wspomnienia wygląd sceniczny Miil-lera-Rosego.
Gdy pierwszy raz wszedł na scenę, był odziany czarno, a przecież bił od niego
blask. Zgodnie z tekstem sztuki przybywał z modnego lokalu wielkiego świata i
był odrobinę pijany, co umiał ukazać z przyjemnym umiarem, w upiększonym i
uszlachetnionym stylu. Miał na sobie czarny, wyłożony atłasem płaszcz o kroju
peleryny, lakierki, stosowne przy czarnych spodniach frakowych, białe rękawiczki
glace i na lśniącej głowie, ufryzowanej wedle ówczesnej wojskowej mody, tak że
rozdziałek sięgał' karku, cylinder. Wszystko to było bez zarzutu, świetnie
przyprasowane, nietknięte, jak w rzeczywistym życiu nie bywa nawet przez
kwadrans — że tak powiem, nie z tego świata. Zwłaszcza cylinder, nasadzony
nonszalancko na bakier, był prawdziwie wymarzonym, wzorcowym okazem swego
gatunku, gładziu-tki, bez pyłka, wprost idealnie lśniący, prawdziwie jak
malowany — a odpowiadało mu oblicze owej wyższej istoty, twarz wydająca się
rzeźbą z najdelikatniejszego wosku. Bladoróżowa, o migdałowego kształtu oczach w
czarnej opra-
36 • • -..-v • TOMASZ MANN
wie, o krótkim, prostym nosku i nader pięknie zarysowanych koralowoczerwonych
ustach, uwieńczona była nad wygiętą łukiem górną wargą wąsikami, równiutko, zda
się cyrklem odmierzonymi i jakby muśniętymi pędzlem. Zataczając się elastycznie,
jak nie widuje się nigdy tego w pospolitej rzeczywistości u ludzi pijanych,
powierzył kapelusz i laskę służącemu, wyśliznął się zgrabnie ze swego płaszcza i
stał oto przed nami we fraku, w bogato plisowanym gorsie koszuli, w którym
iskrzyły się diamentowe guziki. Mówiąc i śmiejąc się srebrzyście, wyswobodził
się również z rękawiczek i można było dostrzec, że jego ręce, z wierzchu mącz-
nobiałe i także przyozdobione brylantami, są od spodu tak samo różowe jak jego
policzki. Zanucił po jednej stronie u rampy pierwszy wiersz piosenki opiewającej
niewysłowio-ną łatwość i wesołość jego życia jako attache latającego za
dziewczętami, przemknął następnie tanecznym krokiem, rozpostarłszy błogim gestem
ramiona i pstrykając palcami, na drugą stronę i prześpiewał tam drugi wiersz, po
czym wycofał się, aby pozwolić wywołać się ponownie oklaskami i odśpiewać przed
budką suflera wiersz trzeci. Następnie przeszedł z beztroskim wdziękiem do
akcji. Zgodnie z tekstem sztuki był bardzo bogaty, co osnuwało jego postać
oszołamiającym urokiem. Widziano go w miarę rozwoju wydarzeń w coraz to innym
ubiorze: w śnieżnobiałym kostiumie sportowym z czerwonym paskiem, potem w
bogatym, fantastycznym uniformie, wreszcie — o dziwo! — przy sposobności pewnego
zawikłania, równie drażliwego, jak wzbudzającego ryk śmiechu, nawet w
jedwabnych, błękitnych kalesonach. Widziano go jako uwodziciela w swawolnych,
zuchwałych, awanturniczych sytuacjach: u stóp pewnej księżny, przy skrapianej
szampanem kolacyjce z dwiema pretensjonalnymi kokotami, z podniesionym do
strzału pistoletem, gotowego do pojedynku z beznadziejnie głupim rywalem.
Najtrudniejsze jednak tarapaty nie zdołały przynieść uszczerbku jego
nienaganności, pomiąć jego zaprasowanych
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 37
fałdów, przygasłe jego blasku, rozgorączkować w niemiły dla oka sposób jego
różanej twarzy. Jego zachowanie się, skrępowane i równocześnie uskrzydlone
wymaganiami muzyki i całą formalistyką teatru, a przecie śmiałe, swobodne i
lotne mimo artystycznych ograniczeń, jaśniało wdziękiem, nie skażonym ani
odrobiną gnuśnej codzienności. Jego ciało zdawało się przepojone aż do szpiku
kości owym czarem oznaczanym jedynie mglistym słowem „talent", a przysparzającym
mu widocznie równie wiele rozkoszy, jak i nam wszystkim. Widzieć, jak obejmuje
dłonią srebrzystą rączkę swej laski albo jak wsuwa obie ręce w kieszenie spodni,
już to samo sprawiało szczerą przyjemność; jego sposób podnoszenia się z
krzesła, kłaniania, zbliżania i oddalania odznaczał się bezwiednym urokiem
napełniającym serce radością życia. Tak, to właśnie działo się tutaj: Miiller-
Rose rozprzestrzeniał radość życia, choć słowo to oznacza skądinąd rozkosznie
bolesne uczucie zazdrości, tęsknoty, nadziei i pragnień miłosnych,
rozpłomieniane w ludzkiej duszy widokiem piękna i błogiej doskonałości.
Otaczająca nas parterowa publiczność składała się z mieszczuchów i mieszczek,
pomocników handlowych, żołnierzy z cenzusem i podlotków, i jakkolwiek przepajał
mnie niewy-słowiony zachwyt, przecie zachowałem dość przytomności i
zaciekawienia, aby rozglądać się wokoło i badać, jakie wrażenie sprawia gra
aktorów na współuczestnikach mej przyjemności, i wyjaśniać sobie miny sąsiadów z
pomocą moich własnych doznań. Wyraz tych twarzy był ogłupiały i błogi. Jednaki
uśmiech tępego zapomnienia opływał wszystkie wargi, u podlotków raczej słodki i
podniecony, u dojrzałych kobiet bardziej znamionujący senne i ociężałe oddanie,
u mężczyzn natomiast mówiący o tym wzruszeniu i nabożnym zadowoleniu, z którym
skromni ojcowie spoglądają na opromienionych blaskiem synów wyniesionych życiem
nad własne ich życie, tak iż widzą w nich urzeczywistnienie marzeń swej
młodości. Co się zaś tyczy subiektów i żołnierzy
38
TOMASZ MANN
z cenzusem odbywających swą roczną służbę, na ich w górę zadartych twarzach
stało wszystko szeroko otworem; oczy, dziurki od nosa i usta. A przy tym
uśmiechali się. „Gdybyśmy tak my stali tam na wzniesieniu w majtasach -— myśleli
zapewne — jakżeż popisalibyśmy się wtedy? A jak śmiało daje sobie on sam jeden
radę z dwiema tak bardzo wymagającymi kokotami!" Gdy Miiller-Rose schodził ze
sceny, barki widzów opadały w dół i z tłumu zdawała się uchodzić wszelka moc.
Kiedy natomiast, podniósłszy ramię i wytrzymując długo wysoki ton, krokiem
bojowym, triumfalnym podchodził z głębi sceny ku rampie, biusty kobiece prężyły
się, niby chcąc mu wyjść naprzeciw, tak że atłasowe talie pań trzeszczały w
szwach. Niechybnie, całe to spowite w cień zbiegowisko podobne było do
olbrzymiego roju nocnych owadów, które nieme, ślepe, szczęśliwe rzucają się w
żarzący się płomień.
Mój ojciec bawił się po królewsku. Francuskim obyczajem pojawił się na sali z
kapeluszem i z laską. Pierwszy z tych przedmiotów nasadził na głowę natychmiast
po opadnięciu kurtyny, a drugim wspomagał frenetyczną owację, tłukąc donośnie i
wytrwale laską o podłogę. „C'est epa-tant!" — powtórzył kilkakrotnie ze
wzruszeniem przytłumiającym głos do szeptu. Za to po końcu przedstawienia,
gdyśmy już po wszystkim wyszli na korytarz, a wokół nas upojeni i podniesieni na
duchu subiekci usiłowali naśladować bohatera wieczoru sposobem chodzenia,
mówienia, spoglądania na swe czerwone łapska i wymachiwania laskami, ojciec
powiedział do mnie: „Chodź ze mną, trzeba przecie, abyśmy mu uścisnęli dłoń.
Boże mój, jak gdybyśmy to nie byli z dawien dawna dobrymi znajomymi, Miiller i
ja! Będzie enchante" widząc mnie znowu". Paniom naszym polecił czekać na nas w
przedsionku, po czym — to nie sen! — wyruszyliśmy, aby odwiedzić Mullera-Rosego.
* Zachwycony, oczarowany, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 39
Droga wiodła zrazu przez przylegającą tuż do sceny i ciemną już lożę dyrektora
teatru, skąd dostaliśmy się za kulisy mijając wąskie żelazne drzwi. Półmrok
zalegający przestrzeń sceniczną roił się od wyglądających jak widma robotników
uprzątających dekoracje. Drobną osóbkę w czerwonej liberii, grającą w sztuce
rolę chłopaka od windy, a teraz wspartą o ścianę i tonącą nie wiadomo w jakich
myślach, uszczypnął mój papuś żartobliwie tam, gdzie była najszersza, pytając
zarazem, gdzie mieści się poszukiwana przez nas garderoba — z miną pełną złego
humoru wskazała nam kierunek. Przeszliśmy przez biało wytynkowany tunel, w
którym nagie płomienie gazowe rozświetlały zdławione dusznością powietrze.
Łajania, śmiechy, paplanina dochodziły nas spoza licznych drzwi wychodzących na
korytarz i ojciec, trącając mnie wesoło wielkim palcem, zwrócił moją uwagę na te
przejawy życia. Szliśmy jednak dalej aż do ostatnich drzwi, położonych na samym
dnie przesmyku, i tam właśnie zastukał mój papa nachyliwszy ucho do samego
kłykcia, którym pukał. Odpowiedziano z czeluści: „Kto tam?" czy też: „Co tam, do
diaska!" — nie przypominam sobie dokładnie, jak brzmiał ten metaliczny, ale i
szorstki okrzyk. „Czy można wejść?" — zapytał mój ojciec, na co odpowiedziano,
że można raczej uczynić coś innego, co nie da się powtórzyć na tych kartach.
Ojciec zaśmiał się cicho i zawstydzony powiedział: „Muller, to ja — Krull,
Engelbert Krull. Chyba wolno jeszcze potrząsnąć pańską prawicę!" Zza drzwi
odpowiedziano ze śmiechem: „Ach, to ty, stary birbancie! No, właź, tylko śmiało,
w przybytek rozkoszy! Nie przeszkodzi panom chyba — trajkotał dalej ów głos,
gdyśmy stanęli w samych drzwiach — moja golizna". Weszliśmy, i oczom chłopca
objawił się widok ohydny, nie do zapomnienia.
Przy brudnym stole, przed zakurzonym i zapaćkanym lustrem siedział Miiller-Rose
nie mając na sobie nic prócz kalesonów z szarego trykotu. Jakiś człowiek
podwinąwszy rękawy koszuli szorował ręcznikiem wprost skąpane w pocie
40
TOMASZ MANN
plecy śpiewaka, podczas gdy on sam ocierał twarz i szyję, posmarowane grubo
błyszczącą maścią, za pomocą drugiej chusty, aż stwardniałej od kolorowego
tłuszczu. Jedną połowę twarzy artysty skrywała jeszcze ta różowa powłoka, która
poprzednio zdobiła jego oblicze tak idealną woskową mgiełką, teraz jednak
pociesznie odcinała się swym tonem pomarańczowym od drugiego, przypominającego
swą bladością ser, już odbarwionego policzka. Ponieważ zdjął tymczasem uroczą
kasztanowatą perukę z przeciągniętym prosto przedziałkiem, którą nosił jako
attache, dostrzegłem, że był rudy. Jedno jego oko było jeszcze podczernione w
krąg i metalicznie lśniąca sadza lepiła się wciąż do rzęs, podczas gdy drugie,
gołe, wodniste, bezczelne i przekrwione od tarcia, łypało ku przybyszom. To
wszystko jeszcze by uszło jako tako, gdyby piersi, barki, grzbiet i górna część
ramion Miillera--Rosego nie były obsypane pryszczami. Były to pryszcze
obrzydliwe, obwiedzione czerwonym brzeżkiem, ropiejące, a częściowo i krwawiące
na czubkach; dziś jeszcze, gdy o tym pomyślę, dreszcz mnie przejmuje. Nasza
zdolność do odczuwania wstrętu — pozwalam sobie mimochodem zauważyć — bywa tym
większa, im silniejsze są nasze pożądania, to znaczy w gruncie rzeczy, im
żarliwiej czepiamy się świata i jego darów. Natury chłodnej i nieczułej nie
wstrząśnie nigdy odraza, tak jak to wówczas stało się ze mną. Bo na domiar
wszystkiego kłębiło się — w przegrzanej od żelaznego piecyka izbie — powietrze
złożone z wyziewów potu oraz zapachu miseczek, tygli, barwnych sztabek szminki,
które zalegały stół, atmosfera tak gęsta, że wydało mi się zrazu niemożliwością
oddychać w niej dłużej niż minutę bez napadu mdłości. A przecie stałem bez ruchu
i patrzyłem — i nie zdołam ponad to nic konkretnego opowiedzieć o naszych
odwiedzinach w garderobie Mullera-Rosego. Zapewne, gdybym nie spisywał swych
wspomnień przede wszystkim dla swej własnej rozrywki, a dopiero potem dla zabawy
publiczności, musiałbym zarzucić sam sobie, że najzupełniej bez potrzeby
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 41
rozwiodłem się tak obszernie o swej pierwszej bytności w teatrze. Na silne
napięcie oraz proporcje opisywanych spraw nie zwracam jednak w ogóle uwagi,
pozostawiając troskę o to autorom, którzy czerpią z fantazji i trudzą się
kleceniem pięknych i harmonijnych dzieł ze zmyślonego tworzywa, podczas gdy ja
zdaję sprawę wyłącznie ze swego własnego niezwykłego życia i rządzę tym
materiałem wedle upodobania. Przy doświadczeniach i przygodach, którym
zawdzięczam szczególnie wiele w zakresie poznania siebie samego i świata,
zatrzymuję się długo, delikatnie cieniując każdy szczegół, podczas gdy
prześlizguję się tylko po innych, mniej drogich mi sprawach.
Paplanina Mullera-Rosego z moim biednym ojcem zatarła się prawie zupełnie w mej
pamięci, a to prawdopodobnie dlatego, że brakło mi czasu, by na nią zważać.
Rzecz w tym, że poruszenie, jakie w umyśle naszym wywołują zmysły, bywa
niewątpliwie o wiele silniejsze od tego, które w nim wzbudza słowo. Przypominam
sobie, że śpiewak, jakkolwiek entuzjastyczne oklaski publiczności musiały
przecie upewnić go o odniesionym triumfie, pytał nieustannie, czy spodobał się,
w jakim też stopniu podobał się — i jakże bardzo rozumiałem ten jego niepokój! A
dalej tłucze się w mej pamięci kilka niewybrednych dowcipów, które wplótł w
rozmowę, odpowiadając na przykład na jakiś tam docinek mego ojca: „Stul pan
gębę!", i dodając natychmiast: „A raczej schowaj swe pazury na smakowitszy
kąsek". Tym jednak i innym jeszcze manifestacjom jego ducha poświęcałem, jak się
już rzekło, tylko połowę uwagi, będąc jak najusilniej zajęty przetwarzaniem w
duszy swego zmysłowego przeżycia.
„To więc indywiduum — moje myśli biegły wówczas takim mniej więcej torem — ten
umorusany i owrzodzony osobnik jest owym uwodzicielem, ku któremu rwał się przed
chwilą szary tłum w tęsknym marzeniu! Nieapetycz-ny robak — taka jest prawdziwa
postać owego rozkosznego motyla, w którym niedawno jeszcze tysiąc oszukanych
oczu
42
TOMASZ MANN
widziało w najlepszej wierze urzeczywistnienie swych skrytych snów o pięknie,
polocie i doskonałości! Czyż nie przypomina on do złudzenia tych obmierzłych
robaczków, co to umieją rozjarzyć się baśniowo, gdy nadejdzie ich wieczorna
godzina? Czyż jednak ludzie dorośli i skądinąd znający życie, ludzie, którzy tak
chętnie, a nawet skwapliwie pozwolili mu się oszukać, nie powinni byli wiedzieć,
że ulegają oszustwu? Lub może za milczącą zgodą nie uważali oszustwa za
oszustwo? To bardzo możliwe; bo zastanówmy się uważnie: kiedy to robaczek
świętojański jawi się w swej prawdziwej postaci — czy wtedy, gdy jako poetyczna
iskra unosi się wśród letniej nocy, czy też wtedy, gdy jako przyziemne,
niepozorne stworzonko wije się na naszej dłoni? Strzeż się rozstrzygać o tym!
Przywołaj raczej przed oczy ten sam obraz, który przedtem objawił się tobie: ów
rój olbrzymi biednych ciem i komarów, wpadający bezszelestnie i szaleńczo w
nęcący płomień! Jakże jednomyślna jest ta dobra wola pozwalająca się uwodzić!
Tutaj włada widocznie powszechny, przez samego Boga wszczepiony w ludzką naturę
głód, a talenty jakiegoś tam Miillera-Rosego do tego właśnie powołano, by głód
ten zaspokoić. Niewątpliwie stajemy tu wobec niezbędnego dla ekonomii życia
urządzenia, do którego obsługi trzyma się i opłaca tego człowieka. Ileż podziwu
należy mu się za to, co mu się dziś udało i na oczach wszystkich udaje
codziennie! Zapanuj nad odrazą i przejmij się całkowicie tym, że on, wiedząc
skrycie o swych wstrętnych wrzodach i czując je boleśnie, umiał tak swobodnie,
tak olśniewająco dumnie poruszać się przed tłumem, co więcej, przy niewątpliwej
pomocy światła i szminki, muzyki i oddalenia, skłonił ów tłum do uznania w swej
osobie ideału jego serca, a przez to ciżbę ludzką nieskończenie podniósł na
duchu i pobudził do życia!
Sięgnij odczuciem głębiej! Zadaj sobie pytanie, co też skłoniło płaskiego
dowcipnisia do ćwiczeń w tym wieczornym sublimowaniu samego siebie! Pytaj o
tajemne źródła
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
43
tego przymilnego uroku, który niedawno jeszcze zwycięsko przepajał jego ciało aż
po czubki palców! Byś zdołał odpowiedzieć na to pytanie, trzeba ci tylko
przypomnieć sobie (gdyż wiesz to znakomicie!), jaka nie dająca się nazwać ani
dość słodko słowami określić potęga uczy nocnego świetlika świecić. Zważ no, jak
człowiek nie może nasłuchać się do syta zapewnień, że się podobał, że się
naprawdę podobał ponad wszelką miarę! Jedynie pociąg serca skłaniający go ku
temu spragnionemu pociechy tłumowi usprawnił go do sztukmłstrzostwa, jakie
osiągnął; a jeśli on darzy ciżbę radością życia, jeśli gęstwa ludzka obsypuje go
w zamian do syta oklaskami, czyż nie jest to obustronnym zaspokajaniem siebie,
spotkaniem weselnym jego żądz z jej żądzami?"
ROZDZIAŁ SZÓSTY
l o, co napisałem przed chwilą, wytycza z grubsza ów tor myśli, jakim pomknął
mój podniecony gorączką i zapałem duch w garderobie Mullera-Rosego, aby w
następnych dniach, a nawet tygodniach, przebiegać uporczywie i marząco tę samą,
ponawianą wielokrotnie drogę. Głębokie wzruszenie bywało zazwyczaj owocem tych
sięgających w głąb duszy dociekań, a zarazem tęsknota, nadzieja i oszałamiająca
radość o takim natężeniu, że jeszcze dziś, bez względu na ogrom mego znużenia,
wystarcza mi przypomnieć to sobie, by tętno mego serca zabiło spieszniej szym
rytmem. W owym jednak czasie nabrzmiewało to doznanie tak bardzo, że niekiedy
zdawało się, iż rozsadzi mi pierś, a nawet wpędzało mnie poniekąd naprawdę w
chorobę, co stawało się nierzadko powodem opuszczania szkoły.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 45
Uzasadniać szczegółowo moją rosnącą niechęć względem tej wrogiej instytucji
uważam za zbyteczne. Niezbędnym warunkiem mego życia jest wolność, pełna swoboda
od jakichkolwiek pęt ducha i wyobraźni; zakorzeniona jest ona we mnie tak
głęboko, że wspomnienie mego długoletniego pobytu w więzieniu dotyka mnie nie
tak niemile jak pamięć więzów splecionych z niewoli i trwogi, jakimi chwalebna
na pozór dyscyplina panująca w owym bielonym wapnem domu o kształcie pudła, tam
w dole, w miasteczku, spętała moją wrażliwą chłopięcą duszę. Jeżeli na domiar
złego doda się jeszcze moje osamotnienie, którego źródła odkryłem na jednej z
wcześniejszych kart, nie zdziwi nikogo fakt, żem wcześnie już myślał o tym, aby
ujść przed poddaństwem szkolnym nie tylko w niedziele i święta.
Wyborne usługi oddała mi przy tym zyskana w toku długotrwałych igraszek wprawa w
naśladowaniu pisma mojego ojca. Ojciec zawsze bywa naturalnym i najdostępniej-
szym wzorem dla kształtowania się chłopca, który pragnie się wedrzeć w świat
ludzi dorosłych. Wspomagany ukrytym pokrewieństwem ducha, jak również
podobieństwem budowy cielesnej, wyrostek pokłada całą swoją dumę w tym, by
przyswoić sobie z postawy i obyczajów swojego rodzica to wszystko, co z powodu
jego własnej niedojrzałości wzbudza w nim podziw — albo też, mówiąc ściślej: to
właśnie uczucie podziwu wiedzie półświadomie do przyswajania i doskonalenia w
sobie znamion, których zalążki 'drzemią w nas na podstawie dziedziczności. Stąd
też wodzić stalówką po papierze tak lekko i biegle jak mój ojciec było moim
marzeniem już wtedy, gdym jeszcze rył ogromniaste gryzmoły na liniowanej
tabliczce, a ileż to świstków papieru zasmarowa-łem potem — obejmując palcami
obsadkę dokładnie według subtelnej maniery ojca — próbami odtworzenia z pamięci
charakteru jego pisma. Nie było to bynajmniej trudne, gdyż biedny mój ojczulek
pisał właściwie po dziecinnemu, jak w elementarzu, i charakterem zupełnie
niewyrobionym, tyle
46 \ ; TOMASZ MANN
tylko, że stawiał litery drobniutkie, rozdzielone jednak przydługimi kreskami
tak szeroko, jak tego nigdy i u nikogo nie widziałem; manierę tę opanowałem
szybko w sposób najbardziej łudzący. Co się zaś tyczy podpisu „E. Krull", który
w odróżnieniu od spiczastych liter tekstu zawierał sztych łaciński, to otaczała
go chmura esów-floresów, wydająca się na pierwszy rzut oka trudna do
naśladowania, jednak wymyślona tak prostodusznie, że właśnie podpis prawie
zawsze udawał mi się bez zarzutu. Dolna mianowicie połowa litery „E" kończyła
się dużym, przyjemnym zakrętasem, w którego otwartym łonie figurowała wpisana
czysto krótka zgłoska nazwiska. Od góry jednak, obrawszy łuczek litery „u" za
odskocznię i okrążając całość od przodu, dołączał się drugi wywijas,
przecinający zamaszystą głoskę „E" dwukrotnie i, zdobny tak jak ona bocznymi
kluczkami, biegł ku dołowi energicznym zakrętem w kształcie litery „S". Cały ten
ornament był bardziej wysoki niż szeroki, barokowy, dziecięcy w pomyśle, i
właśnie dzięki temu nadawał się tak wybornie do naśladowania, że sam sprawca
moich dni musiałby uznać moje osiągnięcia za twory swej własnej ręki. Cóż jednak
prostszego od myśli, aby uzdolnienie, w którym ćwiczyłem się zrazu li tylko dla
rozrywki, zaprząc w służbę mojej duchowej wolności? „Dręczące bóle brzucha —
pisałem — zmusiły mego syna, Feliksa, do wstrzymania się dnia 7 currentis od
udziału w nauce szkolnej, co z żalem zaświadcza — E. Krull". Lub równie dobrze
mniej więcej tak: „Ropny obrzęk dziąsła oraz zwichnięcie prawego ramienia
sprawiły niestety, że Feliks od 10 do 14 hujus nie mógł opuścić pokoju i ku
naszemu ubolewaniu musiał wyrzec się obecności w zakładzie. Kreślę się z
uszanowaniem E. Krull". Z chwilą gdy to się raz powiodło, już nic nie stało na
przeszkodzie, bym w niejednym dniu lub i przez kilka dni z rzędu przewałęsał
godziny nauki spędzając je swobodnie w dalszych okolicach miasteczka; leżałem
sobie na zielonej murawie i w cieniu szeleszczących liści zatapia-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 47
łem się w osobliwe myśli swego młodocianego serca albo przepędzałem w
rozmarzeniu całe godziny ukryty wśród malowniczych zwalisk leżącego nad brzegiem
Renu ongiś arcybiskupiego zamczyska, albo wreszcie, gdy rozsrożyła się zima,
znajdowałem schronienie w pracowni mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera,
który wprawdzie wymyślał mi z powodu tych poczynań, lecz samym tonem głosu
zaznaczał, że umie uszanować moje pobudki.
Z drugiej jednak strony, zdarzało się nierzadko, że dnie nauki szkolnej
przepędzałem w domu jako obłożnie chory, i to, jak już napomknąłem, nie bez
wewnętrznego usprawiedliwienia. Zgodnie z moją teorią, każde wprowadzenie w
błąd, nie wspierające się o jakąś wyższą prawdę i nie będące niczym innym jak
tylko kłamstwem, będzie z gruba ciosane, niedoskonałe i pierwszy lepszy przejrzy
je na wylot. Tylko takie oszustwo może liczyć na powodzenie i żywe oddziaływanie
na ludzi, które nie w całej pełni zasługuje na miano oszustwa, jest bowiem tylko
wyposażeniem żywotnej, choć nie całkowicie urzeczywistnionej prawdy w te
znamiona materialne, jakich jej trzeba, aby świat ją uznał i uszanował. Mimo że
byłem chłopcem dobrze się rozwijającym, któremu z wyjątkiem zachorzeń
dziecięcych o lekkim przebiegu nic nigdy nie brakowało na ciele, nie
dopuszczałem się przecie rażącego zmyślenia, ilekroć postanawiałem pewnego
ranka, że przepędzę w charakterze pacjenta dzień, który mi groził trwogą i
uciskiem. W jakimże •zresztą celu miałbym poddawać się tej udręce znając środek
mogący wedle mej woli obezwładniać potęgę moich duchowych tyranów? Nie, nie
potrzebowałem się poddawać: te właśnie wspomniane niedawno, potężniejące aż do
bólu -vewnętrzne napięcie i ucisk, które jako wytwór pewnych procesów myślowych
nader często owładały wówczas moją cielesną i duchową istotę, wytwarzały przy
współdziałaniu mego wstrętu do uciążliwości szkolnej pańszczyzny pewien stan
dający moim kuglarskim gierkom podstawę rzetelnej prawdy i da-
48
TOMASZ MANN
wały mi w sposób nat^ął^i do ręki rozmaite możliwości, niezbędne, aby skłonić
lekarza i domowników do troski i pieczy nade mną. ;|«!r ...-.
Zaczynałem odgrywać swe niedomagania nie wtedy dopiero, gdy zebrali się
widzowie, lecz wcześniej, dla siebie samego, skoro tylko moje postanowienie, by
dziś należeć tylko do siebie i świata wolności, przeobrażało się po prostu pod
wpływem przemijania minut w nieodwracalną konieczność. Ostatnią chwilę do
wstania z łóżka przegapiłem wśród marzycielskich rojeń, w jadalni ostygło już
śniadanie podane przez służącą, tępa młodzież miasteczkowa dreptała do szkoły,
zaczai się powszedni dzień i pewne już było, że tylko sam na własną rękę mogę
wyłączyć się spod jego despotycznego regulaminu. Ryzykowna sytuacja wprawiała w
trwożne podniecenie moje serce i żołądek. Stwierdzałem, że moje paznokcie
wykazują zabarwienie sinawe. Czasem bywało może chłodno w taki ranek i
wystarczało ściągnąć z siebie koc, wystawić tylko na parę minut ciało na
temperaturę pokojową lub nawet trochę przejść się rozluźniwszy mięśnie, aby
wywołać jak najbardziej przerażający atak dreszczy i kłapania zębami. To, co
opowiem tutaj, jest charakterystyczne dla mojej natury, która w gruncie rzeczy
była już od samego początku wrażliwa na cierpienie i wymagająca pielęgnacji, tak
że wszelka energiczna działalność, jaką przejawiłem w moim życiu, zasługuje na
szczególne uznanie jako owoc przezwyciężenia samego siebie, co więcej, jako
moralne osiągnięcie wysokiej klasy. Gdyby było inaczej, nie wystarczyłoby ani w
latach dziecięcych, ani później umyślne oklapnięcie cielesne i duchowe, aby
nadać mi przekonywający wygląd chorego, a tym samym nakłonić w razie potrzeby
otoczenie do łagodności i ludzkiego odnoszenia się do mnie. Nieokrzesanemu
prostakowi prawie nigdy nie powiedzie się udać do złudzenia chorobę. Kto jednak,
że posłużę się znów tym plastycznym określeniem, z lepszej ulepiony jest gliny,
ten, nawet nie zapadłszy na zdrowiu w po-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 49
spolitym znaczeniu, będzie zawsze żył za pan brat z cierpieniem i władał jego
przejawami na mocy samych tylko wewnętrznych jego wyobrażeń. Zamykałem oczy, a
następnie otwierałem je niezmiernie szeroko, napełniając je wyrazem pytania i
skargi. Nie potrzeba mi było lustra, aby uświadomić sobie, że moje włosy,
zmierzwione podczas snu, opadły mi kosmykami na czoło, a chwilowe napięcie i
podniecenie powleka moją twarz bladością. Aby zaś nadać jej przy tym wygląd
zapadły, stosowałem zabieg samodzielnie odkryty i wypróbowany, polegający na
nieznacznym i prawie niedostrzegalnym wciągnięciu wewnętrznej tkanki mięsnej
policzka między zęby, co stwarzało w nim wklęsłość, wydłużenie podbródka, a tym
samym pozór wychudzenia, powstałego w ciągu nocy. Przeczulone drganie nozdrzy, a
także częstotliwy, równie bolesny skurcz ścięgien w zewnętrznych kącikach oczu
osiągały w nie mniejszej mierze swój skutek. Splatałem na piersi palce o
niebieskawych paznokciach i w tej pozycji, mając obok siebie miednicę na stołku
i kłapiąc od czasu do czasu zębami, wyczekiwałem chwili, w której ktoś
zatroszczy się o mnie.
Zdarzało się to późno, gdyż moi rodzice lubili poranną drzemkę, toteż zanim
zauważono, że nie wyszedłem z domu, mijały szparko dwie albo trzy godziny
szkolne. Następnie rozlegały się na schodach kroki mej matki, która wchodziła do
mego pokoju pytając, czym nie chory. Patrzyłem na nią wielkimi oczyma o
osobliwym wyrazie, jak gdybym tylko z wysiłkiem ją poznawał albo jak gdyby stan
mój w ogóle nie był mi zupełnie jasny. Odpowiadałem: — Tak, zdaje mi się, że
muszę chyba być chory. — Cóż ci dolega? — wypytywała. — Głowa... ból w rękach i
nogach... Dlaczego mi tak zimno? — odpowiadałem, przewracając się niespokojnie z
boku na bok, mdłym, jednostajnym głosem i jakby sparaliżowanymi wargami. Moją
matkę ogarniało współczucie. W to, by moje cierpienia brała naprawdę poważnie,
nie wierzę; ale z uwagi na to, że uczuciowość góro-
50 N ,'T , TOMASZ MANN
wała w niej znacznie nad rozumem, nie mogła wstrzymać się od udziału w zabawie,
lecz współdziałała ze mną, niby w teatrze, i zaczynała na dobre dopomagać mi w
mojej aktorskiej kreacji. — Biedne dziecko! — mówiła przykładając wskazujący
palec do policzka i potrząsając ze strapieniem głową. — I nic zupełnie nie
możesz zjeść? — Szczękając zębami i przyciskając brodę do piersi odmawiałem. Ta
żelazna konsekwencja mego postępowania działała na nią otrzeźwiająco i wprawiała
ją w głębokie osłupienie odrywając, że tak powiem, od rozkoszy obustronnie
uzgodnionego urojenia; to bowiem, by dla urojonych powodów wyrzekać się jadła i
napoju, przerastało jej zdolność pojmowania. Ponownie badała mnie spojrzeniem,
ale już tak, jak bada się coś realnego. Wszelako, kiedy jej rzeczowe
zainteresowanie doszło aż do tego punktu, demonstrowałem, aby ją zniewolić do
wewnętrznej decyzji, najbardziej wytężającą i najskuteczniejszą ze swych
sztuczek. Porywczym ruchem podnosiłem się na łóżku, przyciągałem dygocącymi i
rozlatanymi rękoma miednicę ku sobie i pochylałem się nad jej wgłębieniem wśród
tak straszliwych drgawek, skręceń i skurczów całego ciała, że trzeba by mieć
serce z kamienia, aby nie wzruszyć się widokiem tak wielkiej niedoli. — Nic nie
zostało już we mnie... — dyszałem z wysiłkiem, podnosząc znad naczynia
wykrzywioną od męczarń twarz. — W nocy zwróciłem wszystko... — A wtedy
zdecydowałem się, że dostanę takiego ataku dławienia, że wyglądało, jak gdybym
już nigdy nie miał złapać tchu. Moja matka trzymała mnie za głowę, wołając co
chwila trwożliwym i naglącym głosem po imieniu, aby doprowadzić mnie do
przytomności. — Poślę do Dusinga! — wołała pokonana ostatecznie, gdy moje
członki zaczynały się wreszcie odprężać, i wybiegała z pokoju. Wyczerpany, lecz
z uczuciem nieopisanej radości i zadowolenia, opadałem z powrotem na poduszki.
Ileż razy odmalowywałem sobie taką scenę w wyobraźni, ile razy wypróbowywałem ją
w duchu, zanim zdobyłem się
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 51
na odwagę, aby zagrać ją w rzeczywistości. Nie wiem, czy mnie ludzie rozumieją,
ale ze szczęścia wydawało mi się, że śnię, gdy po raz pierwszy zrealizowałem ją
w praktyce i uzyskałem nią sukces całkowity. Nie każdy się na to zdobędzie.
Zapewne, marzy się o takich rzeczach nieraz, ale nie czyni się ich. „Gdybyż to
stało się teraz ze mną coś wstrząsającego!" — myśli sobie może jakiś tam
człowiek. Gdybyś tak runął zemdlony, gdyby krew puściła ci się z ust lub
chwyciły cię drgawki — jakże twardość i obojętność świata przemieniłyby się w
okamgnieniu w baczne zainteresowanie, w przestrach i spóźniony żal! Niestety,
ciało jest oporne i tępe; znosi cierpliwie ucisk, podczas gdy dusza tęskni od
dawna za współczuciem i czułością; nie wyłania alarmujących i namacalnych
przejawów, które przywoływałyby przed oczy możliwość nieszczęścia i przeraźliwym
głosem wstrząsały sumieniem świata. A otom właśnie ja wywołał te przejawy,
nadając im tak pełną skuteczność, jaką miałyby, gdyby powstały były bez mego
współdziałania. Jam poprawił naturę, jam urzeczywistnił marzenie, i ten, kto
zdołał kiedy z niczego, jedynie z duchowej samowiedzy i intuicyjnego wyczucia
otoczenia — jednym słowem: z fantazji — stworzyć, śmiało angażując swą osobę,
nieodpartą, namacalną rzeczywistość, ten pojmie owo cudowne marzycielskie
zadowolenie, z jakim wówczas odpoczywałem po swym twórczym dziele.
W godzinę potem zjawiał się radca zdrowia Dusing. Był on naszym lekarzem
domowym, od czasu gdy umarł staruszek doktor Mecum, który uskutecznił był moje
przyjście na świat — wysoki mężczyzna o wadliwej, przygarbionej postawie i o
najeżonych, oślo szarych włosach, który na przemian to przejeżdżał kciukiem i
palcem wskazującym po swym długim nosie, to zacierał długie, kościste ręce.
Człowiek ten mógł był niechybnie stać się dla mnie niebezpieczny, nie tyle przez
swe lekarskie umiejętności, z którymi, jak sądzę, było raczej krucho (a właśnie
wybitnego lekarza
52
,. TOMASZ MANN
i uczonego, który poważnie i całym sercem służy wiedzy dla niej samej, bywa
nawet najłatwiej wprowadzić w błąd), ile raczej przez płaski spryt życiowy,
charakteryzujący go, jak tyle innych podrzędnych figur, i stanowiący fundament
całej jego praktycznej zaradności. Będąc głupcem, a przy tym karierowiczem,
niegodny ten uczeń Eskulapa pozyskał — dzięki osobistym kontaktom, zawieranym po
winiarniach znajomościom i panującej atmosferze protekcji — tytuł radcy zdrowia
i jeździł często do Wiesbaden, aby w tamtejszych urzędach zabiegać o jeszcze
wyższe odznaczenia i awans. Charakterystyczne było dlań — o czym przekonałem się
na własne oczy — że nie przestrzegał w swej poczekalni porządku i kolejności
przyjęć, lecz dawał zupełnie jawnie pierwszeństwo pacjentom zamożnym i poważanym
przed oczekującymi dłużej prostaczkami; co więcej, do chorych dobrze sytuowanych
i pod jakimkolwiek względem wpływowych odnosił się jako lekarz z przesadną
troskliwością i współczuciem, z ubogimi zaś i maluczkimi obchodził się szorstko
i nieufnie, najchętniej odrzucając ich utyskiwania jako nieuzasadnione. Moim
zdaniem, zdolny byłby wydać wszelkiego rodzaju fałszywe świadectwo oraz dopuścić
się najgorszego przekupstwa i podłości, jeśliby tylko wierzył, że przymili się
tym zwierzchności albo też dobrze zapisze w pamięci aktualnych politycznych sił
jako ich gorliwy stronnik; to bowiem odpowiadało jego pospolitemu poczuciu
realizmu, z którego pomocą, w braku wyższych darów, spodziewał się zajść wysoko.
Ponieważ zaś mój biedny ojciec, jako przemysłowiec i podatnik, zaliczał się,
pomimo swego niepewnego położenia, do poważanych osobistości miejskich, ponieważ
nadto radca zdrowia pozostawał, jako lekarz domowy, w pewnej zależności od nas,
a może tylko dlatego, że chwytał z upodobaniem każdą sposobność ćwiczenia się w
przekupstwie — nędznik ów wierzył istotnie, że powinien iść ze mną ręka w rękę.
, t
\ Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 53
Za każdym razem, gdy wśród utartych, wujaszkowatych powiedzonek i wydziwiań
lekarskich w rodzaju: „Aj, aj, cóż to wyprawiamy dzisiaj!" albo: „A któż to
widział!" lub: „A to co znowu za sprawki?", zbliżał się do mego łóżka, opadał na
fotel i przyjrzawszy się wypytał mnie nieco — za każdym razem, powtarzam,
przychodziła chwila, w której jego milczenie, uśmiech lub mrugnięcie prowokowało
mnie do udzielenia mu podobnie konspiracyjnej odpowiedzi, czyli do przyznania
się do „szkolnej choroby", jak to zapewne zwykł był określać. Nigdy jednak nie
robiłem naprzeciw niego najmniejszego choćby kroczku. I nie tyle ostrożność
stawała mi tu na przeszkodzie (gdyż mógłbym był prawdopodobnie mu zaufać), ile
raczej duma i pogarda. W miarę jak próbował wejść ze mną w porozumienie, moje
oczy stawały się tylko bardziej mętne i bezradne, moje policzki bardziej
wklęsłe, moje wargi bierniej obwisłe, mój oddech krótszy i cięższy, i całkowicie
gotów uraczyć i jego również w razie potrzeby atakiem torsji, trwałem w tak
niewzruszonym i nieczułym oporze wobec tych jego usiłowań, że musiał wreszcie
uznać się zwyciężonym i pozostawiając na boku spryt życiowy, podejść do mej
choroby z pomocą wiedzy.
Tu mógł napotkać trudność, po pierwsze z powodu swej głupoty, po wtóre zaś z
uwagi na to, że istotnie częstowałem go obrazem chorobowym o bardzo ogólnikowym
i nieokreślonym zarysie. Przykładał ucho i opukiwał mnie wielokrotnie ze
wszystkich stron, wwiercał mi w przełyk trzon łyżki stołowej, naprzykrzał mi się
termometrem do mierzenia gorączki i wreszcie chcąc nie chcąc musiał sam zdobyć
się na orzeczenie. — Migrena — oświadczał. — Nie ma powodu do niepokoju. Wiadomo
nam przecie dobrze, że nasz młody przyjaciel ma do niej skłonność. Niestety,
żołądek jest również zaatakowany, i to w niebłahym stopniu. Zalecam spokój,
żadnych odwiedzin, mało rozmów, najlepiej zaciemnić pokój. Poza tym doskonale mu
przecież robiła w tych wy-
54
TOMASZ MANN
padkach kofeina. Zapiszę ją zaraz... — Jeżeli przydarzyło się jednak w
miasteczku parę wypadków grypy, orzekał: — Grypa, przezacna pani Krull, i to
grypa z zaatakowaniem żołądka. Tak, dopadła także i naszego przyjaciela!
Zapalenie dróg oddechowych jest jeszcze nieznaczne, ale jest faktem. Prawda,
drogi przyjacielu, że pan kaszle? Stwierdziłem niestety również podwyższenie
temperatury, które na pewno wzrośnie jeszcze w ciągu dnia. Poza tym, puls jest
dziwnie przyśpieszony i nierówny. — Następnie, z właściwym sobie brakiem
wyobraźni przepisywał na wzmocnienie pewne znajdujące się w zapasie aptecznym
gorzko-słodkawe wino, na które zresztą godziłem się skwapliwie, gdyż po
stoczonym boju wprawiało mnie ono w nastrój miłego ciepła i cichego zadowolenia.
Rzecz oczywista, zawód lekarski nie tworzy pośród innych zawodów żadnego
wyjątku: i jego adepci są w przeważającej większości pospolitymi półgłówkami,
skorymi widzieć to, co nie istnieje, i przeczyć temu, co leży na dłoni. Każdy
nieuczony znawca i miłośnik ciała przewyższa ich wiedzą o bardziej subtelnych
jego tajnikach i z łatwością wodzi ich za nos. Kataru dróg oddechowych, który mi
wmawiano, nie przewidywałem wcale i nawet nie pozwalałem go przeczuć w swym
aktorskim popisie. Ponieważ jednak zmusiłem pana radcę zdrowia, by poniechał
swego gruboskórnego domysłu o „szkolnej chorobie", biedak nie zdobywał się na
nic lepszego niż diagnoza grypy, aby zaś ją podtrzymać, chciał, bym uczuwał
skłonność do kaszlu, i twierdził, że moje migdałki są obrzmiałe, co w równej
mierze nie odpowiadało rzeczywistości. Co się zaś tyczy podwyższenia
temperatury, miał radca niewątpliwie rację stwierdzając je, choć konstatacja ta
zadawała bezlitośnie kłam jego szkolnym mniemaniom o symptomach klinicznych.
Wiedza lekarska utrzymuje, że gorączka może być jedynie i wyłącznie następstwem
zatrucia krwi przez czynnik chorobotwórczy i że nie ma gorączki z przyczyn
innych jak
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 55
cielesne. To jest śmieszne. Czytelnik zdobył już zapewne przeświadczenie w tym
względzie i daję mu jako rękojmię moje słowo honoru, że nie byłem wcale chory w
pospolitym tego słowa znaczeniu, wówczas gdy badał mnie radca zdrowia Diising;
jednak chwilowe podniecenie, awanturniczy wysiłek woli, na który się zdobyłem;
dalej pewnego rodzaju upojenie, wynikłe z żarliwego wżycia się w moją rolę
chorego, z gry na własnym organizmie, która w każdej chwili musiała być
mistrzowska i niezawodna, jeśli nie miałem popaść w śmieszność; wreszcie jakaś
ekstaza, która łącząc równocześnie napięcie z odprężeniem była niezbędna, aby
coś nieprawdziwego dla mnie stało się prawdą dla innych: te wszystkie czynniki
wywoływały takie spotęgowanie mojej istoty, moich wszystkich organicznych
funkcji, że radca zdrowia mógł rzeczywiście odczytać je na skali swego
termometru. Przyśpieszenie pulsu staje się łatwo zrozumiałe na podstawie tych
samych przyczyn; oto w chwili gdy mając łeb radcy na mojej piersi wdychałem
bydlęcą woń jego suchych, oślo szarych włosów, było całkowicie zależne od mej
woli, czy nagłym, żywszym poruszeniem nadam tętnu swego serca rytm urywany lub
przyśpieszony. Co się tyczy wreszcie mego żołądka, który doktor Diising uznawał
za zaatakowany w każdym wypadku niezależnie od rodzaju wydawanej diagnozy,
należy zauważyć, że ten mój organ odznaczał się z dawien dawna niezwykłą
delikatnością i był tak pobudliwy, że pod wpływem każdego bodźca natury
uczuciowej popadał w tętnienie i bulgotanie, w związku z czym mogę w niezwykłych
sytuacjach życiowych mówić nie, jak inni ludzie, o biciu serca, lecz raczej o
biciu żołądka. To właśnie zjawisko śledził radca zdrowia, a nie omieszkało ono
nigdy wywrzeć na nim należytego wrażenia.
Tak więc zapisywał mi swoje kwaskowate pigułki albo też, z jednakim upodobaniem,
gorzko-słodkie wino na wzmocnienie, po czym zwykł był jeszcze siadywać chwilę
przy moim łóżku, obok mej matki, paplając i plotkując,
56
TOMASZ MANN
podczas gdy ja łowiłem z trudem oddech przez obwisłe wargi, podnosząc przygasły
i udręczony wzrok ku sufitowi. Również i ojciec mój lubił wtedy przyłączać się
do nas, spoglądał na mnie z wyrazem zakłopotania, unikając moich oczu, i
korzystał ze sposobności, aby zasięgnąć u radcy zdrowia porady w sprawie swej
podagry. Pozostawszy sam, spędzałem dzień — lub nieraz kilka jeszcze następnych
dni — na chudym wikcie, który mi jednak tym wyśmieniciej smakował, w spokoju i
wolności, wśród słodkich marzeń o świecie i o przyszłości. Gdy zaś kleik i
sucharki nie zdołały nasycić mego młodzieńczego apetytu, opuszczałem ukradkiem
łóżko, bezszelestnie podnosiłem wieko swego małego, uczniowskiego pulpitu i bez
szkody dla zdrowia raczyłem się czekoladą, przechowywaną tam prawie zawsze w
pokaźnej ilości.
ROZDZIAŁ SIÓMJY
Okąd ją wziąłem? Przejście jej w moje posiadanie dokonało się w sposób
niezwykły, a nawet fantastyczny. Mianowicie na dole, w miasteczku, na rogu ulicy
pełnej firm handlowych i stosunkowo najbardziej ożywionej, mieścił się
czyściutki i powabnie wyposażony sklep z delikatesami, stanowiący, o ile mnie
pamięć nie myli, filię pewnej wiesbadeń-skiej firmy i służący jako źródło
zakupów wyższym warstwom społecznym. Codziennie w drodze do szkoły przechodziłem
obok tego apetycznego zakątka i wiele już razy, ściskając w dłoni niklowy
pieniążek, wstępowałem tam, aby odpowiednio do swoich zasobów pieniężnych nabyć
na własny użytek trochę tanich słodyczy, na przykład kilka owocowych albo
słodowych cukierków. Otóż pewnego popołudnia zastałem sklep pusty, nie było w
nim ani nabywców, ani nikogo z obsługującego personelu. Zadźwięczał nad drzwia-
58 TOMASZ MANN
mi wejściowymi dzwonek, zwykłe brzękadełko chwytane i potrząsane zębem krótkiego
metalowego pręta przy otwieraniu i zamykaniu; czy jednak nie dosłyszano tego
dźwięku w mieszczącym się głębiej składzie poza szklanymi drzwiami o szybach
osłoniętych fałdzistym zielonym suknem, czy też nie było tam w tej chwili
właśnie nikogo: byłem i pozostawałem sam. Zdumiony i trochę nieswój, a przy tym
wprawiony w rozmarzenie przez otaczającą mnie samotność i ciszę, rozejrzałem się
wokół siebie. Nigdy dotąd nie mogłem przyjrzeć się tak swobodnie i bez przeszkód
z niczyjej strony temu królestwu rozkoszy. Lokal był raczej ciasny niż
przestronny, za to niezwykle wysoki i aż po sufit wypchany smakołykami.
Stłoczone szeregi szynek i kiełbas, i to kiełbas wszelakiej barwy i kształtu,
białych, żółtych w kolorze ochry, czerwonych i czarniawych, wzdętych i krągłych
jak kule, a także podłużnych, sękatych lub cienkich jak postronki, zaciemniały
sklepienie. Puszki blaszane i konserwy, kakao i herbata, różnobarwne szkliwa z
marmoladami, konfiturami i miodem, wysmukłe i brzuchate flasze z likierami i
ponczowymi esencjami wypełniały półki ścienne od podłogi aż po samą powałę. W
szklanych gablotkach lady strę-czyły się zachęcając do spożycia wędzone ryby,
makrele, minogi, flądry i węgorze na talerzach i misach. Przysposobiono tam
również półmiski z sałatką włoską. Na bryle lodu homar rozpościerał swe
szczypce; szprotki ściśnięte w szczelną gęstwę połyskiwały tłustym złotem z
otwartych skrzynek, wyborne zaś owoce, truskawki i winogrona, wiodące myśl ku
latoroślom Ziemi Obiecanej, lśniły na przemian z piramidkami sardynek w puszkach
i z budzącymi ślinkę w ustach białymi tyglami z kawiorem i pasztetem z gęsich
wątróbek pośrodku. Tuczny drób zwieszał oskubane szyje z najwyżej położonej
tacy. Mięsiwo przeznaczone do krojenia, o czym świadczyły leżące obok długie,
wąskie i zatłuszczone noże, a dalej pieczenie, szynki, ozory, wędzone łososie i
gęsie piersi piętrzyły się również wysoko.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 59
Duże dzwony szklane wybrzuszały się nad najwymyślniejszymi rodzajami serów:
ceglastych, mlecznobiałych, żyłkowanych jak marmur oraz takich, które falą
smakowitego złota rozlewają się ze swego srebrnego owinięcia. Karczochy, wiązki
zielonych szparagów, wzgórki trufli i małe, kosztowne pasztety w staniolu
widniały wetknięte tu i ówdzie jak gdyby w chełpliwym nadmiarze, na bocznych zaś
stolikach stały otwarte blaszanki pełne kruchych biszkoptów, krzyżowały się
jedne nad drugimi połyskliwe brunatne pierniki, wznosiły się na kształt urn
czasze szklane z deserowymi cukierkami i kandyzami.
Stałem oczarowany, nasłuchując bacznie i niepewnie oraz chłonąc lube aromaty
przybytku, w których wonie czekolady i wędzonki spływały się harmonijnie z mile
łechtli-wym wyziewem trufli. Owionęły mój umysł baśniowe widziadła, budzące w
pamięci obraz wyśnionej krainy pieczonych gołąbków, jakichś podziemnych grot
pełnych skarbów, gdzie szczęśliwcy wypychali sobie bez lęku kieszenie i trzewiki
klejnotami. Tak, roztaczała się wokół mnie baśń czy sen! Prysnęły w moich oczach
ociężały ład i praworządność powszedniego dnia, dziwnie lekko i błogo odsunęły
się gdzieś wszystkie przeszkody i ceregiele, przeciwstawiające się żądzy w
pospolitym życiu na jawie. Rozkosz, z jaką oglądałem ten opływający przepychem
zakątek ziemski, całkowicie poddany mojej samotnej obecności, ogarnęła mnie
nagle z tak wielką mocą, że uczułem we'wszystkich członkach swego ciała coś na
kształt swędzenia i rwania. Musiałem zadać sobie gwałt, aby pod wpływem
szaleńczej radości na widok, że tak wspaniale nowy i wolny stał się świat, nie
wrzeszczeć ze szczęścia. Rzuciłem w pustkę słowa: „dzień dobry!", i słyszę
jeszcze dziś, jak zdławiony i nienaturalnie brzmiący dźwięk mego głosu roztapia
się w ciszy. Nie odpowiedział nikt. I w tejże chwili ślina dosłownie ciurkiem
napłynęła mi do ust. Szybkim i bezszelestnym krokiem znalazłem się przy jednym z
obładowanych słodyczami bocz-
60
TOMASZ MANN
nych stolików, przepysznym chwytem zagłębiłem ręce w najbliższej kryształowej
czarze pełnej pralinek, wsunąłem zawartość swej pięści w kieszeń palta, dopadłem
drzwi i już w następnej sekundzie skręciłem za rogiem w boczną ulicę.
Niewątpliwie zarzuci mi ktoś, że to, com tam uczynił, było pospolitą kradzieżą.
W obliczu takiego zarzutu milknę i wycofuję się z dyskusji; jest bowiem
zrozumiałe, że nie mogę i nie mam zamiaru przeszkodzić komukolwiek w wytoczeniu
tego nikczemnego słowa, jeśli mu ono właśnie sprawia przyjemność. Ale czymś
innym jest słowo — tanie, wyświechtane i niemal partacko przedrzeźniające życie
słowo — a czymś innym żywy, samorzutny, wiecznie młody, wieczną też lśniący
nowością, niepowtarzalny i niezrównany czyn. Tylko nawyk i gnuśność skłaniają
nas do utożsamiania jednego z drugim, gdy naprawdę słowo, o ile ma określać
czyny, podobne bywa raczej do packi na muchy, która nie trafia nigdy. Poza tym,
ilekroć w grze jest czyn, nie chodzi przede wszystkim ani o to, co uczyniono,
ani też
0 to, jak uczyniono (jakkolwiek ważniejsze jest to drugie), lecz jedynie i
wyłącznie o to, kto uczynił. To, co ja uczyniłem kiedykolwiek, było przede
wszystkim czynem moim, a nie jakiegoś tam Jaśka czy Kazka, i choć musiałem
nieraz,
1 to także wobec mieszczańskiego sądownictwa, znieść cierpliwie to, że do mego
czynu przylepiano tę samą nazwę co do dziesięciu tysięcy innych, to przecie
mając tajemnicze, lecz niewzruszone odczucie, że jestem wybrańcem potęgi
twórczej, ulepionym wręcz z lepszego ciała i krwi, buntowałem się zawsze w duchu
przeciw tak niezgodnemu z naturą zrównaniu. — Ewentualny czytelnik zechce
wybaczyć mi tę czysto refleksyjną dygresję, z którą jest mi może nie bardzo do
twarzy z uwagi na skąpą mą wprawę w abstrakcyjnym myśleniu, nie popartą też
żadną odpowiednią funkcją urzędową. Uważam jednak za swój obowiązek pogodzić go
w miarę możności z osobliwościami mego życia lub też jeś-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 61
liby to miało okazać się nieosiągalne, zawczasu powstrzymać go od dalszego
przerzucania tych kart.
Przybywszy do domu udałem się w zarzutce do swego pokoju, aby wyłożyć na stół,
no i zbadać bliżej to, com przyniósł. Zaledwie śmiałem wierzyć, że się to nie
rozwieje, że pozostanie rzeczywiste; jakże bowiem często dostają się nam we śnie
różne wyśmienite rzeczy, a po przebudzeniu znów mamy dłonie puste. Tylko ten
zdoła choć w części podzielić ze mną moją żarliwą radość, kto wyobrazi sobie, że
skarby, jakimi obdarzył go uroczy sen, w jasnym blasku poranka leżą prawdziwie i
namacalnie na jego kocu, jakoby resztki sennego widziadła. Cukierki, owinięte w
barwny staniol, napełnione słodkim likierem i lekko perfumowanym kremem, były
pierwszej sorty; wprawiła mnie jednak w zachwyt nie doskonałość ich, lecz raczej
fakt, że wydawały mi się darami snu, które ja zdołałem zachować i przemienić w
jawę; ta radość zaś była zbyt przejmująca, abym zawczasu nie pomyślał o
ponowieniu jej przy sposobności. Objaśniajcie sobie i ten fakt, jak chcecie — ja
sam nie uważałem za swą powinność o tym rozmyślać: działo się tak, że około
południa sklep z delikatesami bywał niekiedy pusty i nie strzeżony — nieczęsto,
nie w równych odstępach czasu, ale przecie po dłuższych lub krótszych przerwach
zdarzało się to, i mogłem to stwierdzić przechodząc z tornistrem na plecach obok
szklanych drzwi sklepowych. Wchodziłem wówczas, umiejąc przy otwieraniu i
przymykaniu drzwi połączyć siłę z ostrożnością, tak aby dzwonek wcale nie
uderzył w jęk, tylko bezdźwięcznie przesuwało się po nim serduszko, nie
wprawiając go w kołysanie — mówiłem na wszelki wypadek „dzień dobry" i chwytałem
szybko to, co było pod ręką; nigdy bezwstydnie wiele, lecz z pełnym umiarkowania
doborem — garść cukierków, płat miodownika, tabliczkę czekolady — tak że na
pewno nie zauważono nigdy nawet drobnego ubytku, w niezrównanym jednak
rozszerzeniu się mojej istoty, towarzyszącym każdemu z tych wolnych i lu-
62
TOMASZ MANN
natycznych wtargnięć w słodycz życia, wyraźnie odnajdywałem, jak mniemam, to nie
nazwane odczucie, które stało mi się z dawna znane i bliskie w wyniku pewnych
rozmyślań i wewnętrznych poszukiwań.
• f
ROZDZIAŁ ÓSMY
N ieznany czytelniku! Odkładając na chwilę lotne pióro dla zebrania myśli,
wkraczam obecnie na teren, który musnąłem już kilkakrotnie w dotychczasowym toku
swych wyznań, teraz jednak skłania mnie sumienność, bym nieco dłużej na nim się
zatrzymał. Zastrzegam przy tym z góry, że ten, kto by oczekiwał ode mnie
swawolnego tonu i śliskich żartów, dozna rozczarowania. Zamierzam raczej w
wierszach, które nastąpią, powiązać troskliwie swobodę, zapowiedzianą już na
wstępie niniejszej opowieści, z takim umiarem i z taką powagą, jaką dyktuje
moralność i obyczajność. Albowiem nie rozumiałem nigdy owej tak powszechnej
przyjemności w plugawym dowcipkowaniu, natomiast uważałem zawsze wybryki języka
za najbardziej odrażające, gdyż są one naj lekkomyślniej sze i nie mogą dla
swego usprawiedliwienia powołać się nawet na namiętność. Kiedy
64 TOMASZ MANN
słyszy się od ludzi dowcipkujących tak i ciągnących swoje sprośne pogaduszki,
wydawać się może, jakby chodziło o najprostszą, najpocieszniejszą sprawę świata,
podczas gdy chodzi w tych rzeczach o coś całkiem przeciwnego, i mówić
0 nich tonem zuchwałej, rozpustnej igraszki znaczy tyle, co powierzać
najważniejszą i najbardziej tajemniczą czynność przyrody szyderczemu rżeniu
motłochu. — Ale czas na moje wyznanie!
Otóż powinienem przede wszystkim napomknąć, że owa sprawa zaczęła już w zaraniu
mego życia odgrywać pewną rolę, zaprzątać moje myśli i kształtować treść mych
marzeń oraz igraszek dziecięcych — i to na długo przedtem, zanim znajdowałem dla
niej jakiekolwiek miano czy zdołałem choćby najogólniej pojąć jej doniosłość;
tak że przez długi czas uważałem gorącą skłonność do pewnych wyobrażeń
1 związaną z nią przejmującą rozkosz za zjawisko wyłącznie osobiste i zupełnie
dla innych ludzi niezrozumiałe, o którym przez wzgląd na jego osobliwość raczej
nie należy mówić. Ponieważ brakło mi stosownego dla sprawy tej oznaczenia,
ująłem owe nurtujące mnie doznania i skłonności łączną nazwą „To, co najlepsze"
albo „Wielka Radość" i strzegłem ich jak cennej tajemnicy. Dzięki jednak tak
zazdrosnej skrytości, dalej dzięki memu osamotnieniu, po trzecie zaś dzięki
pewnemu innemu jeszcze momentowi, do którego powrócę niebawem, pozostałem długo
w owym stanie duchowej niewinności, z którym tak mało godziła się żywość moich
zmysłów. Odkąd bowiem zacząłem myśleć, zajmowało to, com nazwał „Wielką
Radością", dominujące miejsce w moim życiu wewnętrznym; co więcej, sprawność
tego czynnika wyraźnie zaznaczyła się już daleko przed progiem mej pamięci.
Zapewne, niemowlęta są nieświadome, a w tym znaczeniu również i niewinne;
przypuszczać jednak, jakoby były niewinne w sensie istotnej czystości i
świętości anielskiej, to bezsprzecznie czułostkowy zabobon, który nie oparłby
się trzeźwemu badaniu. Ja przynajmniej
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 65
wiem z nieskazitelnego źródła (które wnet oznaczę bliżej), że już jako osesek,
przy piersi mej niani, przejawiałem niedwuznaczne znamiona wzruszenia
uczuciowego — ten rodzinny przekaz uważałem zawsze za arcywiarygodny i
charakterystyczny dla mej żarliwej natury.
Istotnie, moje uzdolnienie do rozkoszy miłosnej graniczyło z cudownością,
znacznie przewyższając, jak wierzę w to dziś jeszcze, miarę pospolitą. We
wczesnym już wieku miałem powody, by tak przypuszczać, do przekształcenia jednak
domysłu w przeświadczenie powołał los tę samą osobę, której zawdzięczam również
wiadomość o moim rozbudzeniu już przy piersi niańki i z którą w ciągu wielu
młodocianych lat utrzymywałem stosunki potajemne. Była to nasza pokojówka,
imieniem Genowefa, która wstąpiwszy do służby u nas jako młodziutkie dziewczę
rozpoczęła trzydziestkę, gdym ja liczył rok życia szesnasty. Będąc córką
sierżanta, z dawna zaręczoną z naczelnikiem małej stacyjki kolejowej na linii
Frankfurt—Niederlahnstein, miała jednak wiele zmysłu dla wytworniej szych
towarzyskich wartości, dzięki czemu zajmowała aparycją swą i zachowaniem —
pomimo pełnionej przez siebie niskiej pracy — stanowisko pośrednie między
pokojówką a panną służącą. Z uwagi na brak niezbędnego posagu jej małżeństwo
wydawało się jeszcze i w tym czasie czymś bardzo odległym, a rosłej, dobrze
odżywionej blondynie o zielonych, płonących podnieceniem oczach i pieszczotliwie
wykwintnych ruchach musiał długi i ciągle jeszcze nie wiadomo jak długi okres
wyczekiwania przysparzać niemało zgryzoty. Nigdy wszakże nie zniżyłaby się — po
to, by najlepszych swych lat nie przepędzić w wyrzeczeniu — do tego, aby ulec
nagabywaniom kierowanym pod adresem jej dojrzałej młodości przez ludzi ze sfer
niższych: żołnierzy, robotników czy rzemieślników; nie zaliczała się bowiem do
pospólstwa i gardziła jego gwarą i smrodkiem. Czymś innym była zażyłość z
paniczem, który w miarę jak miło podrastał, mógł był rozbudzić w niej upodoba-
66
TOMASZ MANN
nie kobiece i którego zaspokojenie oznaczało dla niej poniekąd domowy obowiązek,
a poza tym zjednoczenie z klasą wyższą. Stąd też stało się, że moje żądze nie
napotkały poważnego oporu.
Daleki jestem od chęci długiego rozgadywania się o epizodzie, który zbyt jest
powszedni, aby jego szczegóły mogły uwięzić uwagę inteligentnej publiczności.
Krótko mówiąc, pewnego wieczora, gdy mój ojciec chrzestny, Schimmelpre-ester,
spożył był u nas kolację, a potem wypróbował ze mną sporo nowych przebrań,
doszło, nie bez współdziałania Genowefy, do spotkania w ciemnym korytarzu, które
sprzed drzwi mojej izdebki na poddaszu przesunęło się krok za krokiem do wnętrza
pokoju i doprowadziło tam do pełnego obustronnego posiadania. Przypominam sobie,
że w wieczór ten, po ponownym sukcesie mego „kostiumowego łba", moje
przygnębienie, owa nieskończona udręka, czczość i nuda, które opadały zazwyczaj
mój umysł po zakończonej maskaradzie, dawały się odczuć szczególnie dotkliwie.
Mierził mnie mój codzienny ubiór, do którego po prześliznięciu się przez tyle
pstrych przebrań musiałem w końcu powrócić; czułem gwałtowny popęd do zdarcia go
z ciała, ale nie tylko po to, aby, jak kiedy indziej, znaleźć we śnie ucieczkę
przed mym niepokojem. Prawdziwą ucieczkę mógłbym, jak mi się wydawało, znaleźć
jedynie i wyłącznie w ramionach Genowefy; co więcej, aby rzec wszystko,
majaczyła mi w głowie myśl, że całkowita z nią zażyłość będzie stanowiła pewnego
rodzaju ciąg dalszy i dopełnienie tamtej bajecznie kolorowej wieczornej zabawy,
a nawet wprost cel mojej wędrówki przez maskaradową kolekcję mego ojca
chrzestnego, Schimmelpreestera! Jeśli nawet z tym celem przydarzyło się tak, jak
się to w życiu zwykle przydarza, pewne jest, że do szpiku przenikająca, naprawdę
niesłychana błogość, której zakosztowałem na białej i zażywnej piersi Genowefy,
wymyka się wszelkiemu opisowi. Krzyczałem i zdawało mi się, że wzlatuję do
nieba. I bynajmniej nie samolubna była moja
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 67
rozkosz, rozpłomieniła się bowiem w całej pełni, jak to wypływa z mej natury,
dopiero dzięki zachwytowi ujawnionemu przez Genowefę po zaznajomieniu się ze mną
z bliska. Oczywiście odpada tu wszelka możliwość porównań. Osobiste jednak moje
przeświadczenie, pozyskane wtedy, którego nie można ani udowodnić, ani odeprzeć,
potwierdza mi niezbicie, że moje odczucie rozkoszy miłosnej odznacza się
podwójnie większą ostrością i natężeniem niż u innych ludzi. Atoli wyrządzono by
mi krzywdę wnioskując, że z powodu tego szczególnego przyrodzonego wyposażenia
stałem się rozpustnikiem i kobieciarzem. Los wzbronił mi tego z tej prostej
przyczyny, że moje trudne i niebezpieczne życie stawiało mej energii życiowej
wymagania, którym ona żadną miarą nie mogłaby sprostać, gdybym zechciał tak do
końca trwonić swe siły. O ile istnieją bowiem, jak to zauważyłem, ludzie, dla
których omawiana czynność bywa jedynie drobnostką dopełnianą byle jak i od
której przechodzą, ot tak sobie, do obojętnie jakich spraw, jak gdyby nic się
nie stało, o tyle ja składałem jej w ofierze niezmierny haracz i powstawałem z
niej całkowicie wyjałowiony, a nawet na jakiś czas wyzbyty wszelkiego popędu do
wypełniania życiowych powinności. Hulałem często, gdyż ciało moje było mdłe, a
świat okazał się aż nadto skorym do kokietowania mnie. Ostatecznie jednak i w
ogólnym tych spraw zarysie miałem poważny i męski sposób myślenia, który kazał
mi przerzucać się jak najśpieszniej z wycieńczającej rozpusty z powrotem w
surowy i wytężony tok życia. Bo czyż nawet zwierzęce spełnianie miłości nie jest
w końcu, mimo swej pierwotności, tylko sposobem doznawania tego, com ongiś pełen
przeczucia określił jako „Wielką Radość"? Wyniszcza ono nasze nerwy, bo
zaspokaja nas nadto gruntownie, i czyni nas marnymi miłośnikami świata, bo z
jednej strony odziera go z czarownic lśniącej powłoki, z drugiej zaś wyzu-wa nas
samych z miłosnego uroku, gdyż uroczym bywa tylko człowiek pożądający, nigdy
syty. Ja ze swej strony znam
68
TOMASZ MANN
wiele rodzajów zaspokojenia subtelniej szych, milszych, lot-niej szych niż owa
jurna czynność, która w końcu oznacza jedynie ograniczone i zwodnicze nasycenie
chuci, i sądzę, że mało zna się na szczęściu ten, kto zwraca swe zabiegi tylko
wprost ku temu celowi. Moje dążenia biegły zawsze w stronę tego, co wielkie,
pełne i dalekie, znajdowały zaspokojenie delikatne, o woni ostrej i upojnej tam,
gdzie nie szukaliby go inni; były od wczesnych mych lat niezbyt wyszczególnione
ani nie określone dokładnie, i to jest jedną z przyczyn, dla których pomimo
gorącego temperamentu pozostałem tak długo nieuświadomionym i niewinnym, a nawet
na całe życie marzycielem i dzieckiem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Na tym kończę ów temat, przy którego opracowaniu ani na chwilę, jak sądzę, nie
nadkruszyłem kanonu przyzwoitości, i długimi krokami śpiesząc naprzód, zbliżam
się do punktu zwrotnego w mym zewnętrznym życiu, zamykającego tragicznie mój
pobyt w domu rodzicielskim. Pierwej muszę jednak wspomnieć o zaręczynach mojej
siostry Olimpii z podporucznikiem tTblem z drugiego nassauskiego pułku piechoty
nr 88 w Moguncji, obchodzonych bardzo uroczyście, jakkolwiek nie wynikły stąd
poważne następstwa życiowe. Rozwiązano je bowiem pod naciskiem okoliczności i
narzeczona przeniosła się po upadku naszego domu na scenę operetki. Ubel,
młodzieniec chorowity, a przy tym nie znający życia, bywał stałym uczestnikiem
naszych biesiad. Rozgrzany tańcem i grami fantowymi, winem Berncastler Doktor i
owymi „zerknięciami w głąb", na jakie z wyrachowa-
70
TOMASZ MANN
niem, a tak hojnie zezwalały nasze panie, zapłonął miłością do Olimpii, i
zmierzając z suchotniczą pożądliwością do jej posiadania, a także przeceniając
młodzieńczo rzetelność naszych stosunków materialnych, wypowiedział pewnego
wieczora klęcząc i niemal płacząc z niecierpliwości rozstrzygające słowo.
Ogarnia mnie dzisiaj zdziwienie na myśl, jak też Olimpia, ledwie
odzwzajemniająca jego uczucia, potrafiła przyjąć jego szaleńcze oświadczyny,
była bowiem powiadomiona przez naszą matkę lepiej ode mnie o sytuacji. Lecz
zamyślała pewnie schronić się zawczasu pod byle jaki dach, choćby nie wiadomo
jak łamliwy, albo też tłumaczono jej, że zaręczyny z kimś, kto nosi zaszczytny
dwubarwny mundur — z widokami na przyszłość czy bez nich — zdołają podeprzeć od
zewnątrz i choć na jakiś czas umocnić nasze położenie. Mój biedny ojciec, do
którego natychmiast przypuszczono szturm o zezwolenie, udzielił go nie bez
niemego zakłopotania, po czym oznajmiono obecnym gościom o wydarzeniu rodzinnym,
powitano je gromkimi okrzykami i wedle użytego określenia, „oblano" bogatą
strugą Lorley Extra Cuvee. Od tej pory podporucznik Ubel przyjeżdżał niemal
codziennie z Moguncji i nielicho nadwerężał swe zdrowie przestając z przedmiotem
swej chorobliwej chuci. Wygląd jego, gdym wchodził do pokoju, w którym zaręczoną
parę pozostawiano na godzinkę samotnie, bywał zupełnie wyniszczony i trupi,
toteż zwrot wydarzeń, jaki zaszedł wkrótce potem, oznaczał dla niego
bezsprzecznie prawdziwe szczęście.
Wracając jednak do mnie, przykuwała i zaprzątała mnie w owych tygodniach głównie
zmiana nazwiska, jaką pociągnęłoby za sobą dla mej siostry zawarcie małżeństwa i
jakiej, żywo to sobie przypominam, zazdrościłem jej aż do nienawiści. Ona, która
nazywała się tak długo Olimpia Krull, miałaby w przyszłości podpisywać się
Olimpia Ubel; kryło to w sobie wszelkie ponęty nowości i odmiany. Jakże bywa to
nużące i nudne wlec przez całe życie ten sam zawsze
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 71
podpis u spodu listów i aktów! Dłoń drętwieje w końcu przy tym ze wstrętu i
przesytu! Jakimże dobrodziejstwem, jaką podnietą, jakim odświeżeniem ludzkiej
istoty bywa to, że słyszysz, jak cię przedstawiają i przemawiają do ciebie pod
nowym nazwiskiem! Możliwość zmiany nazwiska przynajmniej raz, w połowie życia,
wydawała mi się wielkim uprzywilejowaniem płci żeńskiej w porównaniu z
mężczyznami, którym prawo i ład społeczny niemalże wzbraniają tego
orzeźwiającego nektaru. Oczywiście, co się tyczy mnie, którym nie narodził się
po to, by pod strażą obywatelskiego porządku wieść mazgajowate, choć bezpieczne
życie większości ludzi, to w późniejszym okresie życia nader często i z wielką
pomysłowością wymijałem zakaz, przeciwny zarówno memu bezpieczeństwu, jak i
mojej potrzebie rozrywki, i już tutaj zwracam uwagę na ów osobliwy polot i
piękno tego ustępu moich zapisów, w którym wyzuwam się po raz pierwszy, niby z
przenoszonej i przepoconej odzieży, ze swego urzędowego nazwiska, aby — po
części poniekąd do tego upoważniony — nadać sobie nowe, przewyższające zresztą
elegancją i wytwornym dźwiękiem to, które nosił podporucznik Ubel.
W czasie narzeczeństwa mej siostry rozpętała się jednak niszcząca moc losu, i
ruina zaczęła, że się obrazowo wyrażę, kołatać twardym gnatem w nasze drzwi.
Urągliwe pogłoski o gospodarczym położeniu mego biednego ojca, krążące po
miasteczku, dalej nieufny dystans, którego jęto wobec nas przestrzegać, wreszcie
złowrogie proroctwa, z dawna i uparcie powtarzane w odniesieniu do naszego
gospodarstwa — wszystko to zostało ku niechlubnej radości puszczyków okrutnie
potwierdzone, usprawiedliwione i dopełnione przez bieg wydarzeń. Okazało się, że
konsumenci poczęli coraz to bardziej odżegnywać się od naszego gatunku win
pienistych. Ani dalsze obniżenie ceny (któremu, rzecz prosta, nie towarzyszyła
poprawa jakości), ani też niesłychanie nęcące rysunki reklamowe, których wbrew
sumieniu i tylko
72
TOMASZ MANN
z czystej uczynności dostarczał firmie mój ojciec chrzestny, Schimmelpreester,
nie zdołały dla naszego towaru pozyskać żądnego użycia świata; zamówienia spadły
w końcu do zera i pewnego dnia, z wiosną tego roku, w którym ukończyłem rok
osiemnasty swego życia, mój biedny ojciec rozstał się ze światem.
Brakło mi w kwiecie mojego wieku jakiegokolwiek znawstwa interesów, a także i
moje późniejsze życie, płynące pod znakiem wyobraźni i samodzielnego
kształtowania swego losu, nadarzyło mi raczej niewiele okazji do zdobycia
merkantylnych kwalifikacji. Poniecham zatem próbowania swego pióra na
przedmiocie, którego nie znam, jak również obarczania czytelnika fachowymi
wywodami na temat bankructwa wytwórni win pienistych marki Lorley. Natomiast
pragnę dać wyraz serdecznemu współczuciu, jakie w tych miesiącach budził we mnie
mój biedny ojciec. Zapadał on coraz głębiej w cichą żałość, przejawiającą się
tak, że z głową w bok pochyloną przesiadywał w domu gdziekolwiek, na jakimś
krześle, i gładząc łagodnie brzuch wygiętymi ku górze palcami swej prawej ręki,
nieustannie i dość szybko mrugał oczami. Często przedsiębrał wyjazdy do Moguncji
— samotne wycieczki zmierzające zapewne do zdobycia brzęczącej monety, do
wykrycia nowych sposobów ratunku — z których wracał bardzo przygnębiony,
osuszając sobie batystową chusteczką czoło i oczy. Jedynie podczas wieczornych
zebrań towarzyskich, które jak przedtem odbywały się i nadal w naszej willi, gdy
z serwetą owiązaną dokoła szyi i z kielichem wina w ręce przewodniczył przy
stole ucztującym gościom, wracały mu czasem dawne błogie nastroje. W ciągu
takich wieczorów dochodziło jednak do wysoce złośliwej i otrzeźwiającej wymiany
zdań między moim biednym ojcem i żydowskim bankierem, mężem owej przeładowanej
świecidłami damuli, który, jak dowiedziałem się tego wówczas, był jednym z
najzawziętszych rzezimieszków, jacy kiedykolwiek nęcili w swe sieci uciśnionych
a niebacznych
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 73
ludzi interesu; i wkrótce potem zaświtał ów poważny, brzemienny znaczeniem, a
przecie dla mnie tyloma odmianami bogaty i ożywczy dzień, w którym pomieszczenia
fabryczne i kantory firmy pozostały zamknięte, grupa zaś chłodno spoglądających
panów z zaciśniętymi ustami pojawiła się w willi, ażeby zasekwestrować nasze
mienie. Wyszukanymi zwrotami i swoim dobrodusznie pozakręcanym podpisem, który
umiałem tak mistrzowsko podrabiać, potwierdził mój biedny ojciec przed sądem swą
niewypłacalność, po czym wdrożono uroczyście postępowanie upadłościowe.
Wobec naszej hańby, którą rozbrzmiewało całe miasteczko, nie byłem tego dnia w
szkole, tak zwanej, jak już wspomniałem, wyższej szkole realnej, którą ukończyć
— pozwalam sobie nawiasem dodać — nie było mi sądzone; po pierwsze, dlatego żem
nawet w najdrobniejszej mierze nie trudził się, by zataić swą odrazę do
despotycznej tępoty stanowiącej charakterystyczną cechę tego zakładu, po wtóre
zaś, gdyż niesława i ostateczny upadek naszego domu usposobiły przeciwko mnie
bandę nauczycieli, napełniając ją wzgardą i nienawiścią. Nawet w porze
ówczesnych świąt wielkanocnych, po bankructwie mego biednego ojca, odmówiono mi
świadectwa ukończenia szkoły, stawiając mnie przed wyborem, by albo znosić
jeszcze dłużej pastwienie się zwierzchnictwa, wcale już nie odpowiadającego memu
wiekowi, albo też opuścić szkołę wyrzekając się uprawnień społecznych związanych
z jej ukończeniem; i.w szczęsnej świadomości, że moje osobiste zalety równoważą
z nawiązką utratę owych drobnych przywilejów, wybrałem to ostatnie.
Katastrofa była zupełna i jasne było, że mój biedny ojciec jedynie dlatego
odsuwał ją do ostatka i tak głęboko zaplątał się w sieci lichwiarzy, bo
wiedział, że licytacja uczyni go zupełnym żebrakiem. Wszystko poszło pod młotek:
zarówno skład win (ale kto tam zapłacił cokolwiek za tak osławioną ciecz, jak
nasze wino pieniste!), jak i będące w naszym posiadaniu nieruchomości, to znaczy
budynek z piwnicami
74
TOMASZ MANN
i nasza willa, obciążona poważnie długami hipotecznymi sięgającymi przeszło dwu
trzecich ich wartości i których odsetek nie spłacało się już od lat; karły,
grzyby i zwierzęta z fajansu, zdobiące nasz ogród, a nawet bania szklana i harfa
Eola powędrowały tą samą smutną drogą; wnętrze domu odarto z wszelkiego
przytulnego zbytku; kołowrotek, poduszki puchowe, błyszczące szkatułeczki i
flakony z pachni-dłami stały się pastwą publicznej licytacji, nie uszanowano
nawet halabard nad oknami i uciesznych zasłon z różnobarwnej trzciny, a jeśli
mały mechanizm nad frontowymi drzwiami, nie tknięty całą tą grabieżą, grał
ciągle jeszcze cichuteńkimi dźwiękami początek pieśni Radujcie się życiem, to
działo się wyłącznie dlatego, że jegomoście z sądu nie zauważyli go w ogóle.
Nie można było zrazu powiedzieć, by biedny mój ojciec sprawiał istotnie wrażenie
załamanego na duchu. Rysy jego wyrażały pewne zadowolenie z tego, że interesy,
których rozwikłanie stało się dlań niemożliwością, znajdują się obecnie w tak
dobrych rękach, a że instytucja bankowa, w której posiadanie przeszły nasze
nieruchomości, zezwoliła nam łaskawie i miłosiernie na tymczasowe przebywanie
wśród nagich ścian willi, więc miał dach nad głową. Lekko biorąc życie i
dobroduszny z natury, nie posądzał swych bliźnich
0 okrutną pedanterię, o odtrącenie go naprawdę od siebie,
1 z całą niewinnością zaproponował pewnemu miejscowemu towarzystwu akcyjnemu do
produkcji win pienistych swą osobę na stanowisko dyrektora. Odtrącony z
szyderstwem, podjął jeszcze sporo prób, by znowu stanąć w życiu na nogi, po czym
niewątpliwie rozpocząłby, i to natychmiast, nową serię uczt i iluminacji. Kiedy
wszystko to oczywiście zawiodło, wpadł w rozpacz; a nadto, ponieważ mniemał
zapewne, że zagradza tylko nam wszystkim drogę i że bez niego łatwiej znajdziemy
środki do utrzymania się, postanowił z sobą skończyć.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
75
Minęło pięć miesięcy od ogłoszenia upadłości i nastała jesień. Od Wielkanocy
poniechałem raz na zawsze uczęszczania do szkoły, korzystając na razie ze
swobodnego okresu przejściowego, bez określonych widoków na przyszłość.
Zebraliśmy się, moja matka, moja siostra Olimpia i ja, w już tylko mizernie
urządzonej jadalni, aby spożyć nasz obiad, który składał się podówczas z
najoszczędniejszych dań, i czekaliśmy na głowę rodziny. Gdy jednak mój
nieszczęsny ojciec nawet po skończeniu zupy jakoś się nie ukazywał, wysłaliśmy
moją siostrę Olimpie, do której miał zawsze tkliwą słabość, do jego gabinetu,
aby zaprosić go do stołu. Lecz zaledwie trzy minuty minęły od jej odejścia, gdy
usłyszeliśmy, jak z nie milknącym wrzaskiem biega po całym domu, w górę, w dół i
znowu bez celu w górę po schodach. Z dreszczem w sercu, przygotowany na
najgorsze, skoczyłem co prędzej do pokoju mego ojca. Leżał on tam na podłodze w
rozpiętym odzieniu; jego dłoń spoczywała wysoko na brzuchu, a obok niego mieścił
się błyszczący niebezpieczny przedmiot, z którego strzelił w swe łagodne serce.
Nasza służąca Genowefa i ja ułożyliśmy go na kanapie. I podczas gdy dziewczyna
biegła po lekarza, gdy moja siostra Olimpia ciągle jeszcze skrzecząc miotała się
po domu, moja matka zaś nie mogła zdobyć się na wyjście z jadalni, stałem,
zakrywając ręką oczy, przy stygnącej cielesnej powłoce mego rodzica i spłacałem
mu hojnie daninę łez.
KSIĘGA DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
JJługo spoczywały te arkusze pod kluczem; przez cały chyba rok niesmak i
powątpiewanie o owocności mego przedsięwzięcia powstrzymywały mnie od odkładania
pieczołowicie karty za kartą i snucia w dalszym ciągu swych wyznań. Jakkolwiek
bowiem na poprzednich stronach zapewniłem kilkakrotnie, że kreślę te pamiętniki
w pierwszej mierze i głównie dla własnej swej rozrywki i zatrudnienia, pragnę
jeszcze tylko złożyć i w tym względzie hołd prawdzie i otwarcie wyznać, że
ukradkiem, jak gdyby zerkając kącikiem oka, zwracam przy pisaniu odrobinę uwa^l
także i na czytelnika i bez krzepiącej nadziei jego współczucia oraz jego
poklasku nie zdobyłbym się prawdopodobnie na wytrwałość niezbędną, by
doprowadzić swą pracę choćby tylko do obecnego punktu. Tu jednak musiałem chyba
zadać sobie pytanie, czy szczere i proste, odpowiadające rzeczywistości
80 TOMASZ MANN
zwierzenia na temat mego życia mogłyby współzawodniczyć z wymysłami pisarzy:
współzawodniczyć mianowicie o łaskę publiczności, której przesytu i przytępienia
tak rażącą pstrokacizną wytworów artystycznych nie można nie brać pod uwagę.
„Bogu samemu wiadomo — mawiałem do siebie — ile podniet i wstrząsów obiecują
sobie ludzie po dziele pisarskim, które swym tytułem zdaje się stawać w jednym
rzędzie z romansami kryminalnymi i detektywistycznymi powieściami — podczas gdy
historia mojego życia sprawia wprawdzie wrażenie dziwaczne i często podobne do
widziadeł sennych, lecz brak jej całkowicie efektownej strzelaniny i
przejmujących dreszczem powikłań!" Tak oto sądziłem, że powinna odbiec mnie
odwaga.
Dziś wszakże przypadek podsunął mi znowu przed oczy niniejsze zapisy; nie bez
wzruszenia przebiegłem na nowo kronikę swego dzieciństwa i pierwszej młodości;
rozochocony, dalej prządłem w duchu wspomnienia; i kiedy pewne szczytowe momenty
mej kariery pojawiły się znów przede mną w najwyrazistszych barwach, nie mogłem
opędzić się myśli, że szczegóły, oddzialywające tak zachęcająco na mnie samego,
zdołają ubawić również krąg czytelników. Gdy wywołuję na przykład wspomnienie
tej chwili mego życia, kiedym w pewnej słynnej rezydencji rządowej gwarzył w
wykwintnym towarzystwie, pod nazwiskiem belgijskiego arystokraty, z obecnym tam
również dyrektorem policji, niezwykle ludzkim człowiekiem i znawcą serc, i
kiedym to przy kawie i cygarach rozwodził się o hochsztaplerstwie i
zagadnieniach karno-prawnych; albo gdy uprzytamniam sobie, ot, aby cokolwiek
wymienić, brzemienną losem chwilę mego pierwszego zaaresztowania, kiedy to wśród
wchodzących urzędników kryminalnych pojawił się pewien nowicjusz, który,
podniecony wielkością chwili i zmieszany wspaniałością mej sypialni, zapukał w
otwarte drzwi, wytarł sobie skromnie nogi i cicho powiedział: „Czy wolno?", za
co otrzymał wściekłe spojrzenie od otyłego przodownika — na
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
81
wspomnienie tych chwil nie mogę się oprzeć radosnej nadziei, że moje zwierzenia,
chociażby nawet zepchnęły je w cień bajki powieściopisarzy, budzące mniej
subtelne podniecenie i zaspokajające pospolitą ciekawość, tym niezawod-niej
wyprzedzą je dzięki pewnej swej subtelnej wnikliwości i szlachetnej
prawdomówności. W związku z tym zapłonąłem ponownie ochotą, by prowadzić dalej i
ukończyć ten pamiętnik; zamierzam też dbać o jeszcze większą staranność we
wszystkim, co się wiąże z czystością stylu i trafnością wyrazu, tak aby moje
twory mogły wytrzymać próbę lektury nawet i w najlepszych domach.
ROZDZIAŁ DRUGI
l odejmuję nić swego opowiadania dokładnie w tym miejscu, w którym wypuściłem ją
z rąk: mianowicie w chwili gdy przyparty do muru twardością bliźnich mój biedny
ojciec wyzuł się z życia. Pochowanie w poświęconej ziemi przysparzało wiele
trudności, ponieważ przed takim czynem wzdryga się Kościół, a zresztą zganić ów
postępek musi i moralność wolna od kanonicznych doktryn. Bo też i życie, prawdę
mówiąc, nie jest wcale najwyższym z dóbr, którego powinniśmy się dla jego
drogocenności zawsze i wszędzie kurczowo trzymać; należy raczej uważać je za
postawione nam, a jak mi się wydaje, poniekąd i przez nas samych wybrane,
ciężkie i twarde zadanie, któremu wytrwale i wiernie podołać jest naszą
bezwarunkową powinnością — umknąć przed nim zbyt wcześnie to bezsprzecznie
brzydki postępek. W tym jednak szczególnym wypadku zatrzymuje się mój
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 83
sąd, aby przeobrazić się w najczystsze współczucie — stąd też my wszyscy,
pozostali na świecie, przywiązywaliśmy wielką wagę do tego, by nieboszczyka nie
spuścić do grobu bez kapłańskiego błogosławieństwa: moja matka i siostra przez
wzgląd na ludzi i skłonność do dewocji (były bowiem gorliwymi katoliczkami), ja
natomiast ponieważ mam z natury usposobienie zachowawcze i objawiałem zawsze
pełną swobody przychylność do dobroczynnych, tradycyjnych form w przeciwieństwie
do uroszczeń niwelującego postępu. Tak więc, gdy kobietom brakło odwagi, wziąłem
na siebie zadanie, by nakłonić miejscowego, włodarzącego nam od niedawna
proboszcza, księdza kanonika Chateau, do podjęcia się pogrzebu.
Zastałem tak pogodnie na świat patrzącego sługę bożego przy drugim śniadaniu,
złożonym z jarzyn w omlecie i flaszki Liebfrauenmilch, i znalazłem dobrotliwe
przyjęcie. Był bowiem ksiądz Chateau kapłanem wytwornym i reprezentował oraz
ujawniał osobą swą pełne blasku dostojeństwo swego Kościoła w sposób jak
najbardziej przekonywający. Jakkolwiek drobny i tłuściutki, miał przecie w sobie
wiele elegancji, idąc kołysał się w biodrach lekko i wdzięcznie, a zalecał się
również miłą powabną krągłością gestów. Styl jego mowy był wypieszczony i
wzorowy, zaś spod jego sutanny, sporządzonej z cienkiego, jedwabiście czarnego
sukna, wyłaniały się czarne, jedwabne pończochy i lakierki. Wolnomularze i
wrogowie papiestwa utrzymywali, że te ostatnie .nosi, ponieważ cierpi na niezbyt
wonne pocenie się nóg; do dziś dnia jednak uważam to za złośliwą plotkę.
Jakkolwiek byłem mu dotąd osobiście nie znany, zaprosił mnie gestem białej i
pulchnej ręki, abym usiadł, podzielił się ze mną posiłkiem, z uprzejmością
światowca udawał, że dowierza mym oświadczeniom: zmierzały one ku temu, że mego
biednego ojca, w momencie gdy badał dawno nie używaną broń, przeszyła
wystrzelona nieopatrznie kula. Otóż wydawał się w to wierzyć, zapewne z
wyrachowania politycz-
84
TOMASZ MANN
nego (gdyż w tak ciężkich czasach Kościół raduje się chyba, kiedy ktoś, choćby i
w sposób kłamliwy, ubiega się o jego dary), obdarzył mnie słowami ludzkiej
pociechy i oświadczył swą kapłańską gotowość odprawienia pogrzebu i egzekwii,
czego koszty zobowiązał się wielkodusznie ponieść mój chrzestny ojciec,
Schimmelpreester. Przewielebny poczynił następnie parę notatek o życiu
nieboszczyka, które postarałem się zobrazować jako zacne, a zarazem pełne
uśmiechu, i w końcu zwrócił się do mnie z kilkoma pytaniami o moje osobiste
sprawy i widoki, na co odpowiedziałem ogólnikowo i wymijająco.
— Zdaje się, mój drogi synu — tak mniej więcej mi odpowiedział — żeś wiódł dotąd
życie nieco gnuśne. Atoli nic nie jest stracone, osoba twa bowiem sprawia
wrażenie miłe, szczególnie zaś pragnąłbym cię pochwalić za twój przyjemny głos.
Dziwiłbym się, gdyby fortuna nie okazała ci się łaskawa. Mam sobie w każdym
wypadku za obowiązek rozpoznawać szczęśliwych debiutantów i tych, co mili są
Bogu, albowiem los człowieka bywa wypisany na jego czole głoskami, które dla
znawcy nie są bynajmniej nie do odszyfrowania.
I po tych słowach odprawił mnie.
Uradowany słowami tego inteligentnego męża pośpieszyłem z powrotem do swoich,
aby oznajmić im o pomyślnym wyniku mego posłannictwa. Niestety, jak było do
przewidzenia, pomimo udziału Kościoła ceremonie pogrzebowe nie przebiegały
bynajmniej tak dostojnie, jak należałoby sobie tego życzyć, gdyż mieszczańskie
towarzystwo zjawiło się w liczbie nader skąpej, co w końcu nie mogło dziwić,
kiedy chodzi o nasze miasteczko. Gdzież podziali się jednak nasi zamiejscowi
przyjaciele, którzy za dobrych dni mego biednego ojca przyglądali się ogniom
sztucznym i raczyli się hojnie jego winem Berncastler Doktor? Świecili
nieobecnością, a to prawdopodobnie nie tyle z niewdzięczności, ile całkiem po
prostu dlatego, że byli to ludzie po-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krtilla 85
zbawieni wszelkiego zmysłu dla obrzędów poważnych, kierujących wzrok ku
wieczności — to, że unikali ich jako czegoś posępnego i rozstrajającego, dowodzi
niechybnie ich niskiej umysłowości. Jedynie podporucznik Ubel z drugiego
nassauskiego pułku w Moguncji znalazł się na miejscu, co prawda tylko w ubraniu
cywilnym, i jemu zawdzięczaliśmy, ja i mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester,
że za chwiejącą się trumną nie szliśmy w stronę dołu cmentarnego zupełnie
samotnie.
A przecie wróżba duchownego męża dźwięczała we mnie nadal, zgadzała się bowiem
dokładnie z własnymi mymi przeczuciami i doznaniami, a poza tym pochodziła z
ust, którym powinienem był przypisać szczególną kompetencję w sprawach tak
bardzo tajemnych. Powiedzieć, dlaczego tak jest, nie zdołałby byle kto;
przynajmniej zaznaczyć przyczynę może mi się jednak uda. Po pierwsze mianowicie,
przynależność do czcigodnej hierarchii, jaką przedstawia katolickie
duchowieństwo, kształtuje bezsprzecznie zmysł ładu w zakresie starszeństwa i
godności, i to o wiele wnikliwiej, niż zdoła to sprawić życie na płaszczyźnie
obywatelskiej równości. Atoli ustaliwszy tę myśl, idę o krok dalej,
przestrzegając nadal konsekwencji logicznej. Mowa tu o zmyśle, zatem o składniku
zmysłowości. Otóż katolicka forma kultu jest tą właśnie, która, by wprowadzić w
byt nadzmysłowy, liczy zdecydowanie na zmysłowość i oddziaływa na nią, otacza ją
w najwymyślniejszy sposób swą pieczą i zachęca, jak żadna inna, do wniknięcia w
głąb jej tajników. Czyżby ucho, nawykłe do najwznioślejszej muzyki, do harmonii
darzących przeczuciem chórów wyższych — nie miało być dość wrażliwe, aby
doszukać się wewnętrznego szlachectwa w dźwięku ludzkiego głosu? Czyżby oko,
obeznane z nabożnym przepychem, z barwami i kształtami, symbolizującymi
wspaniałość przybytków niebieskich — nie miało być szczególniej otwarte na
zagadkowo uprzywilejowany urok przyrodzonego poloru? Czyżby narząd węchu,
oswojony z tchnie-
86
TOMASZ MANN
niem świątyni, upojony kadzidłem, wyczuwający zawczasu czarowną wonność
świętości — nie zdołał wywęszyć niematerialnej, a równocześnie na wskroś
cielesnej emanacji szczęśliwca urodzonego pod dobrą gwiazdą? I ten, co
dopuszczony jest do sprawowania najczystszej tajemnicy tego Kościoła, to jest
misterium Ciała i Krwi — czyż mógłby nie być w stanie rozróżnić, drogą
szczególnie subtelnego wyczucia dotykowego, między wykwintną a poślednią
substancją ludzką? — pochlebiam sobie, że tymi oto wyszukanymi słowami
uwyraźniłem możliwie najdoskonalej swe myśli.
W każdym razie, zasłyszane proroctwo nie powiedziało mi nic takiego, czego by
moje odczucie i wewnętrzna intuicja nie potwierdziły jak najpomyślniej, Co
prawda, przygnębienie owładało niekiedy duchem, gdyż ciało moje, ongiś ręką
artysty rzucane na płótno jako zwid baśniowy, tkwiło w szpetnym, znoszonym
odzieniu, moje stanowisko zaś w miasteczku zasługiwało na miano pomiatanego, a
nawet podejrzanego. Pochodząc z domu o niedobrej sławie, jako syn bankruta i
samobójcy, wykolejony w swych studiach szkolnych, bez jakichkolwiek
solidniejszych widoków na przyszłość, bywałem wśród swych współobywateli celem
niechętnych i wzgardliwych spojrzeń, które, mimo iż pochodziły od płaskich i
wyzutych z uroku ludzi, musiały przecie ranić boleśnie naturę taką jak moja i
wprost obrzydzały mi jawienie się na publicznych drogach, jak długo trzeba mi
było jeszcze cierpliwie trwać w miejscu. W tym czasie rozrosła się jeszcze we
mnie skłonność do ucieczki przed światem i trwoga przed ludźmi, tkwiąca z dawna
w strukturze mego charakteru, a zdolna iść zgodnie, ręka w rękę, z zalotną
przychylnością dla świata i ludzi. A przecie wsączało się w wyraz owych spojrzeń
— i to nawet nie tylko z niewieściej strony — coś, co można by poczytać za
mimowolne współczucie i co wśród pomyślniejszych okoliczności zapowiadało takim
ukrytym zabiegom jak najpiękniejsze zadośćuczynienie. Dziś, gdy moja twarz
wychudła,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 87
a członki wykazują przejawy starzenia się, mogę z pełnym spokojem stwierdzić, że
mój rok dziewiętnasty dotrzymał wszystkiego, co obiecywało zaranie mej młodości,
i że nawet wedle własnego o sobie mniemania rozkwitłem w najmilszego pod słońcem
młodzieńca. Mając złotawobrązowe włosy o jedwabistym połysku, przedzielone po
lewej stronie i odgarnięte od czoła w udatny wzgórek, oczy emaliowoniebie-skie,
usta uśmiechające się wstydliwie, głos o dyskretnym wdzięku, musiałbym swoim
prostackim rodakom, jak później mieszkańcom paru części świata, wydać się
uroczy, gdyby ich spojrzenia nie zmąciła pesząca świadomość mojej fałszywej
sytuacji. Moja postać, która zadowoliła ongiś artystyczne oko mego ojca
chrzestnego, Schimmelpreestera, nie była żadną miarą atletyczna, odznaczała się
jednak tak równomiernym i harmonijnym rozwojem wszystkich członków i mięśni, jak
to na ogół zdarza się jedynie u miłośników sportu i gier rozwijających siłę i
gibkość — podczas gdy ja obyczajem marzycieli od niepamiętnych czasów
przejawiałem stanowczą odrazę do ćwiczeń cielesnych i patrząc na te sprawy od
zewnątrz, nie uczyniłem w ogóle nic dla swej kultury fizycznej. Należy dalej
napomknąć, że moja skóra odznaczała się niepowszednią delikatnością i była tak
bardzo wrażliwa, iż pomimo braku środków pieniężnych musiałem starać się, by
kupować mydło miękkie i łagodne w działaniu, gdyż niskogatunkowe tanie wyroby
raniły mnie już po krótkim użyciu aż do krwi.
Naturalne dary i wrodzone zalety wpajają zazwyczaj w swego właściciela pełne
czci a żarliwe zainteresowanie sprawą jego pochodzenia, toteż gorliwie i
badawczo przeszukiwałem wówczas wszelkie możliwe wizerunki mych przodków, a więc
fotografie i dagerotypy, medaliony i sylwetki portretowe, aby dopatrzyć się w
ich fizjonomiach zawiązków i zapowiedzi mej osobowości oraz stwierdzić, względem
kogo spośród nich mógłbym czuć się zobowiązany do szczególnej wdzięczności.
Atoli zdobycz moja była
88
TOMASZ MANN
znikoma. Znalazłem wprawdzie u krewnych i przodków ze strony ojca w ich rysach i
postawie niejedno, w czym można by dopatrzyć się takich właśnie „wprawek" natury
(jak to zresztą zaznaczyłem poprzednio, nawet mój biedny ojciec pozostawał,
pomimo swej otyłości, na przyjaznej stopie z gracjami), w ogólnym jednak zarysie
musiałem dojść do przekonania, że pochodzeniu swemu zawdzięczam niewiele; a że
wolałem nie przypuszczać, iż w pewnym, trudnym do określenia punkcie historii
mego rodu zaszły tajemne nieprawidłowości, tak iż należałoby zaliczyć do mych
naturalnych prarodzicieli jakiegoś rycerza i wielkiego pana — ujrzałem się tedy
zniewolonym zstąpić we własne swe wnętrze, ażeby zgłębić genezę swych zalet.
Dzięki czemuż to właściwie słowa duchownego męża wywarły na mnie tak zasadnicze
i niezwykłe wrażenie? Dziś jeszcze mogę powiedzieć to tak wyraźnie, jak jasno
zdawałem sobie z tego sprawę już wtedy. Pochwalił mnie — i za cóż? Za przyjemny
dźwięk mego głosu. Ależ to była właściwość lub dar, który wedle potocznego
pojmowania nie wiąże się żadną miarą z zasługą i pospolicie uchodzi za tak mało
godny pochwały, jak trudno byłoby komuś zdobyć się na łajanie drugiego człowieka
za zeza, wole lub za szpotawą stopę. Pochwała bowiem lub nagana należały się
zdaniem naszego burżujskiego świata wyłącznie wartościom moralnym, nigdy
wartościom natury, gdyż te chwalić zdałoby mu się czymś niesprawiedliwym i
lekkomyślnym. Otóż to, że proboszcz Chateau całkiem po prostu ujmował owe sprawy
inaczej, spodobało mi się jako coś zupełnie nowego i śmiałego, jako przejaw
świadomej i przekornej niezawisłości, która miała w sobie coś z pogańskiej
prostoty i pobudziła mnie równocześnie do błogich przemyśliwań. Bo czyż nie
jest, pytałem siebie sam, bardzo trudno odróżnić ściśle zasługę naturalną od
moralnej? Przecież owe portrety wujów, ciotek i dziadków dowiodły mi, jak
niewiele mych zalet dostało mi się w udziale drogą naturalnego dziedzictwa.
Czyżbym na-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
89
prawdę nie miał zgoła żadnego uczestnictwa w ukształtowaniu tych chwalebnych
przymiotów? Albo czyż raczej nie upewnia mnie niezłudne wyczucie, że w pewnym,
nawet wysokim stopniu są one moim własnym dziełem i że mój głos mógłby bardzo
łatwo wypaść pospolicie, moje oko tępo, a nogi krzywo, gdyby moja dusza była
uprzednio bardziej opieszała? Kto kocha świat prawdziwie, ten formuje się w
istotę dlań miłą. Jeśli zaś wartości naturalne są wytworami wartości moralnych,
wówczas mniej nieuprawnione i kapryśne, niżby się zdawać mogło, było to, że mąż
duchowny udzielił mi pochwały za miłe brzmienie mego głosu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Vv parę dni po oddaniu ziemi śmiertelnych szczątków mego ojca zebraliśmy się my,
pozostali, wraz z moim ojcem chrzestnym, Schimmelpreesterem, na naradę czy
raczej konferencję rodzinną, dla której odbycia wspomniany przyjaciel nasz
zapowiedział swoje przybycie do naszej willi. Na Nowy Rok, jak nam to zwięźle
zlecono, trzeba było wynieść się; stała tedy przed nami i nie dała się odsunąć
konieczność powzięcia poważnych postanowień co do naszego przyszłego miejsca
pobytu.
Nie umiem wysławić dostatecznie rady i pomocy mego ojca chrzestnego ani też
uwydatnić z dość wielką wdzięcznością tego, jak ów duch niezwykły miał dla
każdego z nas w pogotowiu plany i wskazówki, które w dalszym toku wydarzeń
okazały się, zwłaszcza w odniesieniu do mojej osoby, sugestiami nad wyraz
szczęśliwymi i dalekosiężnymi. Nasz
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 91
dawny salon, strojny ongiś, miluchno wypieszczony i jakże często pełny tchnień
rozkoszy i świętowania, a teraz nagi, ograbiony i ledwie jeszcze byle czym
umeblowany, był smutną widownią tego spotkania: siedzieliśmy w jednym z jego
kątów, na trzcinowych krzesłach z poręczami z orzechowego drzewa, należących
niegdyś do urządzenia jadalni, dokoła zielonego stolika, który ostał się z
pierwotnego garnituru czterech lub pięciu wsuwanych w siebie, dość już
sfatygowanych stolików do zastawiania herbaty albo zakąsek.
— Krullowo! — zagaił mój chrzestny ojciec (w poufale przyjacielskiej mowie zwykł
był zwracać się również i do mej matki jedynie po nazwisku) — Krullowo! —
nadmienił zwracając ku niej swój haczysty nos, swe przenikliwe oczy, które przy
braku brwi i rzęs znajdowały tak dziwaczne obramienie w celuloidowych kręgach
okularów — zwieszasz pani głowę, widać po tobie, że chcesz się załamać, a to
zupełnie niesłusznie. Barwne bowiem i wesołe możliwości życiowe rozpoczynają się
właśnie dopiero po drugiej stronie tej dokumentnie wymiatającej całą przeszłość
katastrofy, którą ludziska zowią trafnie cywilną śmiercią, jedną zaś z najlepiej
zapowiadających się sytuacji bywa w życiu ta, gdy nam się wiedzie tak źle, że
gorzej już się wieść nie może. Uwierz, droga przyjaciółko, mężowi, który zawarł
z takim położeniem poufną znajomość, jeśli nawet nie poprzez materialne, to w
każdym razie duchowe swe doświadczenia. A zresztą, bynajmniej nie jest jeszcze z
panią tak źle, i na pewno to właśnie cięży na lotnych piórach twego ducha.
Odwagi, moja droga! i trochę przedsiębiorczości! Tutaj przegrałaś partię, ale
cóż to znaczy"? Daleki świat stoi przed tobą otworem. Swego szczupłego
prywatnego konta w Banku Handlowym nie wyczerpałaś jeszcze do dna. Z tą resztką,
z tym rozpłodowym groszem rzucisz się w wir jakiego bądź wielkiego miasta, czy
będzie nim Wiesbaden, czy Moguncja, czy Kolonia, czy niechby nawet i Berlin.
Czu-
92
TOMASZ MANN
jesz się w kuchni jak u siebie w domu — przebacz mi pani to niezdarne
powiedzonko! — umiesz z pozbieranych ułomków chleba ugnieść budyń, a z
przedwczorajszych niedo-gryzków mięsa upitrasić smaczny pieprzny klopsik.
Przywykłaś poza tym widywać u siebie ludzi, karmić ich, zabawiać ich rozmową.
Wynajmiesz przeto kilka pokoi, ogłosisz, że przyjmujesz sublokatorów z
utrzymaniem za godziwą cenę, żyć sobie będziesz dalej tak, jak żyłaś poprzednio,
z tą tylko różnicą, że każesz płacić stołownikom i będziesz z tego mieć swój
zysk. Sprawą twej cierpliwości, a także twego dobrego humoru będzie zabieganie o
wesoły nastrój i zadowolenie wśród twojej gromadki, i dziwiłoby mnie, gdyby twój
zakład nie rozwijał się pomyślnie i stopniowo też się nie poszerzał.
Tutaj zamilkł mój ojciec chrzestny, aby dać nam chwilkę czasu na ujawnienie
serdecznego uznania i podzięki, w czym wzięła w końcu udział również i adresatka
jego przemówienia.
— Co się tyczy Limpuni — rzekł mówca następnie (takie było bowiem pieszczotliwe
miano, które nadawał mej siostrze) — to nasuwałaby się myśl, że naturalnym jej
powołaniem jest dopomagać swej matce i umilać pobyt jej gościom, na pewno też
okazałaby się znakomitą i atrakcyjną filia hospitalis". Ta sposobność, by stać
się pożyteczną, bynajmniej też nie przepadnie. Tylko że na razie mam dla niej w
myślach coś lepszego. Nauczyła się w dniach waszej świetności trochę śpiewać;
nie osiągnęła w tym zawodzie wiele, głos jej jest wątły choć przyjemny i wcale
dźwięczny, uroki zaś, które wprost włażą w oko, pogłębiają jego działanie. Sally
Meerschaum w Kolonii jest z dawna moim przyjacielem, a trzon jego interesów
stanowi pewna agencja teatralna. Bez trudności umieści on Olimpie czy to w
jakiej trupie operetkowej pośledniejszego na początek stopnia, czy
* Córka gospodarzy stancji (łacina studencka).
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 93
też w zespole artystów przy jakimś teatrzyku wodewilowym, a na zawiązek jej
garderoby wystarczą niezawodnie fatałaszki z mojego zbioru. Zalążki kariery będą
ciemne i uciążliwe, może przyjdzie walczyć z życiem. Atoli jeśli okaże charakter
(ten bowiem ważniejszy jest niż talent) i potrafi skrzętnie gospodarzyć swymi
wielorakimi zdolnościami, to droga jej być może wzniesie się rychło z padołów na
olśniewające wyżyny. Ja, ze swej strony, mogę oczywiście określić tylko linie
wytyczne i torować drogę możliwościom; waszą sprawą jest reszta.
Piszcząc z radości rzuciła się moja siostra światłemu doradcy na szyję i trwała
tak w czasie następnych jego słów, z głową u jego piersi.
— Teraz — rzekł, i widać było, że nadchodzący z kolei punkt leży mu szczególnie
na sercu — teraz przechodzę, jako do trzeciego, do naszego „kostiumowego łba". —
(Czytelnik zrozumie tkwiącą w tym mianie przymówkę.) — Zatroskałem się
zagadnieniem jego przyszłości i pomimo piętrzących się trudności sądzę, że
znalazłem jakieś rozwiązanie, choćby na razie jedynie tymczasowe. Nawiązałem
nawet w tej sprawie korespondencję z zagranicą, mówiąc dokładniej, z Paryżem.
Opowiem natychmiast, w czym rzecz. Moim zdaniem, chodzi przede wszystkim o to,
ażeby otworzyć przed nim życie, do którego ci na górze, na podstawie szeregu
nieporozumień, nie uznali za stosowne dać mu zaszczytnego dostępu. Skoro tylko
pozwolimy mu raz wypłynąć, nurt poniesie go już dalej i zawiezie, jak mocno
ufam, ku pięknym wybrzeżom. Otóż kariera hotelarska, kelnerska jest, jak mi się
zdaje, tą właśnie, która w jego wypadku nastręcza najpomyślniejsze widoki: a
mianowicie zarówno w kierunku prostym (który bezsprzecznie może doprowadzić do
nader okazałych stanowisk życiowych), jak również przy wszelkiego rodzaju
odchyleniach w lewo i w prawo, przez nie ubite boczne ścieżki, które niejednemu
już wybrańcowi losu otwarły się obok tłumnego gościńca dla
94 , , TOMASZ MANN
wszystkich. Wspomnianą przed chwilą wymianę listów przeprowadziłem z dyrektorem
hotelu „Saint James and Albany" w Paryżu, przy ulicy Saint Honore, niedaleko
placu Yendóme (a więc położenie centralne, wskażę je wam na swym planie) — z
Izaakiem Stiirzlim, z którym od swych paryskich czasów jestem na „ty".
Naświetliłem jak najkorzystniej świetne od lat dziecięcych wychowanie Feliksa
oraz jego zalety, dałem też osobistą rękojmię za jego ogładę i obrotność.
Przelotnie musnął języki francuski i angielski; dobrze postąpi umacniając się w
nich, jak się tylko da, w najbliższej przyszłości. W każdym razie jest Stiirzli
gotów z uprzejmości dla mnie przyjąć go u siebie na próbę i zr«j"i. prosta
rzecz, bezpłatnie. Feliks otrzyma mieszkanie i wikt, a także i przy sprawieniu
służbowego fraka, który będzie pewno świetnie na nim leżał, przewidziane są
ułatwienia. Krótko mówiąc, tędy wiedzie droga, tu jest pole do popisu i
okoliczności sprzyjające rozwojowi jego uzdolnień, liczę więc na to, że nasz
„kostiumowy łeb" zadowoli swą usługą wytwornych gości hotelu „Saint James and
Albany".
Łatwo wyobrazić sobie, że okazałem się wspaniałemu mężowi nie mniej wdzięczny
niż panie. Zaśmiałem się z radości i uściskałem go pełen zachwytu. Już znikła
przede mną nienawistna ciasnota ojczyzny, już rozwarł się przede mną wielki
świat, Paryż zaś, owo miasto, którego obraz w samym tylko wspomnieniu
przyprawiał mego biednego ojca za życia o omdlewanie z błogości, wyłonił się w
wesołym przepychu przed oczyma mej duszy. Tylko że sprawa nie była tak całkiem
prosta, nasuwała raczej pewne trudności albo, jak mawia lud, miała swoje
„haczyki"; nie mogłem bowiem, było mi wzbronione wyruszyć w daleki świat
pierwej, nim uporządkuję swój stosunek do wojska; granica państwa jawiła się
jako nieprzekraczalna zapora potąd, aż moje dokumenty nie zdadzą zadowalająco
sprawy z tego
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 95
właśnie stosunku, i kwestia ta okazywała się tym bardziej niepokojąca, że, jak
wiadomo już, nie pozyskałem przywilejów klasy wykształconej i w razie uznania
mnie za zdatnego do służby wojskowej musiałbym iść do koszar jako pospolity
rekrut. Ta okoliczność i przeszkoda, którą aż do tego dnia pomijałem
lekkomyślnie, padła mi w chwili tak pełnej nadziei ciężkim brzemieniem na serce;
a gdy ociągając się poruszyłem niepewnie tę sprawę, okazało się, że ani moja
matka, ani siostra, ani nawet Schimmelpreester nie wzięli jej pod uwagę: one z
niewiedzy niewieściej, on zaś, ponieważ jako artysta przywykł także niewiele
zważać na sprawy państwowo-urzędowe. Wyznał też w tym wypadku całkowitą swą
bezradność; z lekarzami sztabowymi, jak oświadczył zgryźliwie, nie utrzymuje
żadnych osobistych stosunków, wywarcie zatem poufnego wpływu na tych władców
jest wykluczone i muszę sam zatroszczyć się o to, jak — uda się, nie uda —
wyplątać głowę z tej pętli.
W tej śliskiej sytuacji ujrzałem się przeto zdanym jedynie na siebie samego i
czytelnik przekona się, czy stałem się panem sytuacji. Na razie ulegał mój
młodzieńczy, ruchliwy umysł wielorakim dystrakcjom i rozproszeniu na myśl o
wyjeździe oraz na skutek mającej zajść niebawem zmiany miejsca i przygotowań do
niej, z uwagi bowiem na to, że moja matka miała nadzieję pozyskania już z Nowym
Rokiem sublokatorów czy pensjonariuszy, zamierzaliśmy przesiedlić się jeszcze
przed Bożym Narodzeniem, a dla wielu mo-żliwościj otwierających się w mieście
tak wielkim, obraliśmy Frankfurt nad Menem za cel wędrówki i przyszłą siedzibę.
Jakże lekko, jak niecierpliwie, z jaką wzgardliwą oschłością pozostawia za sobą
rwący się w dal młodzieniec rodzinne strony, nie spozierając ani razu wstecz na
ich wieżyce i wzgórza porosłe winogradem! A przecie, jakkolwiek
96 ; ; , •: , • TOMASZ MANN
wyrósł już z nich i wyrośnie jeszcze w przyszłości, zapada ich pocieszny i aż
nad miarę swojski obraz trwale na dno ludzkiej świadomości albo też niby cudem
wynurza się z niej na powrót, po latach całkowitego zapomnienia: to, co
niedorzeczne, staje się czcigodne, człowiek, porwany tam, daleko, wirem czynów,
dokonań i sukcesów życiowych, liczy się potajemnie z owym znikomym światkiem;
przy każdym punkcie zwrotnym, przy każdym wzniesieniu swej egzystencji pyta
szeptem, co o tym kiedyś powie lub co by teraz powiedział, i oto bywa tak
właśnie wtedy, gdy ojczyzna postąpiła zawistnie, niesprawiedliwie, nierozumnie
względem niezwykłego młodzieńca. Kiedy zależał od niej, okazywał jej krnąbrną
niechęć; kiedy zaś musiała puścić go precz od siebie i może dawno go już
zapomniała, on przyznaje jej dobrowolnie prawo głosu i sądu nad swym życiem. A
nawet, pewnego dnia, po upływie wielu bogatych dlań w zdarzenia i przemiany lat,
pociągnie go coś osobiście wstecz ku temu punktowi wyjścia, i nie oprze się
pokusie, by rozpoznany albo i nie poznany przez swoich, pokazać się
ograniczonemu światkowi w obcym mu blasku i napaść się jego podziwem, kryjąc w
sercu nieśmiałe szyderstwo — jak to w swoim miejscu przyjdzie mi opowiedzieć o
sobie.
Do pana Stiirzliego w Paryżu napisałem stylem układnym, by zechciał zdobyć się w
moich sprawach na pewną jeszcze cierpliwość, ponieważ nie mogę natychmiast
przekroczyć granicy, lecz muszę doczekać się decyzji co do mej żołnierskiej
zdatności — decyzji, która jednak, jak na chybił trafił dodałem, wypadnie
najprawdopodobniej pomyślnie, z przyczyn zresztą dla mojego przyszłego zawodu
obojętnych. Prędko przemieniły się resztki naszego mienia w bagaż podróżny i
podręczne pakunki, wśród których znalazło się sześć przepysznych koszul ze
sztywnymi gorsami, wręczonych mi jako prezent pożegnalny przez mego chrzestnego
ojca i przeznaczonych do oddania mi cennych
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
97
przysług w Paryżu. I oto w pewien pochmurny zimowy dzień widzimy z mknącego w
dal pociągu, wychyleni wszyscy troje z okna i kiwający rękami, jak powiewająca
na wietrze czerwona chustka do nosa naszego przyjaciela rozpływa się w mgle.
Jeszcze tylko jeden raz widziałem potem tego wspaniałego męża.
ROZDZIAŁ CZWARTY
l rześlizguję się szybko przez pierwsze, pełne zamętu dni, które nastąpiły po
naszym przybyciu do Frankfurtu, gdyż tylko niechętnie wspominam mizerną rolę, na
której odegranie w tak bogatym i wspaniałym mieście handlowym skazał nas los, a
przy tym musiałbym obawiać się, czy rozwlekłym opisem naszych ówczesnych
warunków nie wzbudzę niechęci czytelnika. Przemilczę brudny przytułek czy zajazd
nie zasługujący żadną miarą na miano hotelu, które sobie przywłaszczył, gdzie
moja matka i ja (gdyż siostra moja Olimpia odłączyła się od nas w czasie podróży
już na stacji Wiesbaden, aby próbować swego szczęścia w Kolonii, u agenta
Meerschauma) spędziliśmy ze względów oszczędnościowych kilka nocy, ja mianowicie
na kanapce, która roiła się od gryzącego jako też i kłującego robactwa.
Przemilczę również nasze żmudne wędrówki przez rozległy gród zim-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 99
nych serc, wrogo usposobiony dla ubóstwa, w poszukiwaniu dostępnego
pomieszczenia mieszkalnego, aż wreszcie w podmiejskiej dzielnicy znaleźliśmy
jakieś stojące właśnie pustką mieszkanie, które na początek dosyć odpowiadało
planom życiowym mej matki. Składało się ono z czterech małych pokojów i jeszcze
mniejszej kuchni, a mieściło się na parterze pewnej oficyny z widokiem na
obrzydliwe podwórka; światło słoneczne nie zaglądało tam nigdy. Ponieważ jednak
mieszkanie kosztowało tylko czterdzieści marek miesięcznie, nam obojgu zaś nie
bardzo przystało pozować na wybrednisiów, więc wynajęliśmy je z miejsca i
sprowadziliśmy się doń w tym samym jeszcze dniu.
Nieskończoną ponętę ma dla młodego wieku wszelka nowość, i jakkolwiek nie sposób
było w ogóle porównywać owo ponure przytulisko z naszą wesołą willą, tam, w
rodzinnym miasteczku, mnie przecie osobiście wprawiało to tak niezwykłe
otoczenie w ożywioną wesołość i niemal w zachwyt. Dziarsko i rześko pomagałem
mej matce przy pierwszej pilnej robocie, przesuwałem sprzęty, wyjmowałem talerze
i filiżanki z ochronnej wełny drzewnej, przystrajałem półki i szafy naczyniem
kuchennym; nie zniechęcały mnie nawet pertraktacje z gospodarzem, odrażającym
tłuściochem o najpospolitszych manierach, co do ulepszeń, jakich w mieszkaniu
należało dokonać, a których koszty ponieść wzbraniał się jednak brzuchacz
uporczywie, tak że moja matka, nie chcąc, aby pokoje gościnne świeciły widokiem
niechlujstwa, musiała sięgnąć do własnej kieszeni. Z kwaśną miną zniosła tę
uciążliwość, bo koszty przeprowadzki i objęcia mieszkania urosły pokaźnie i w
razie niepojawienia się płacących klientów groziło nam bankructwo jeszcze przed
właściwym otwarciem przedsiębiorstwa.
Zaraz pierwszego wieczora, gdyśmy przed udaniem się na spoczynek jedli w kuchni
na stojąco kilka jaj sadzonych, zapadło postanowienie, że godzi się, dla miłych
wspomnień, ochrzcić nasz zakład mianem „Pensjonat Loreley", którą to
100
TOMASZ MANN
decyzję przekazaliśmy zaraz na wspólnie podpisanej pocztówce do aprobaty memu
ojcu chrzestnemu, Schimmelprees-terowi; i już nazajutrz pośpieszyłem osobiście
do administracji najpoczytniejszej frankfurckiej gazety z ogłoszeniem, ujętym
skromnie i równocześnie ponętnie, a przeznaczonym na to, by tłustymi czcionkami
wrazić w pamięć publiczności owo poetyckie godło. Co do tablicy, którą
należałoby zawiesić na zewnętrznej ścianie domu dla zwrócenia uwagi
przechodniów, byliśmy z uwagi na koszty przez parę dni w kłopocie. Któż opisze
jednak naszą radość, gdy szóstego albo siódmego dnia po naszym przybyciu
doręczono nam pocztą z rodzinnych stron zagadkowego kształtu pakiet, którego
nadawcą okazał się chrzestny mój ojciec, Schimmelpreester, a w którym mieścił
się opatrzony czterema otworami prostokątny, o okrągłych narożach szyld
blaszany, a na nim pyszniła się lśniąco owa własną ręką artysty stworzona i
strojna jedynie klejnotami postać kobieca, znana już z naklejek na naszych
butelkach, obok wykonanego złotą farbą olejną napisu „Pensjonat Loreley";
zawieszony u węgła budynku frontowego, tak że nimfa skalna wskazywała
wyciągniętą ku dołowi i zdobną w pierścienie dłonią wejście przez podwórze ku
naszej siedzibie, szyld ów sprawiał jak najpiękniejsze wrażenie.
Toteż napłynęły zgłoszenia: najpierw w postaci młodego technika czy inżyniera
mechanika, człowieka poważnego, milczącego, a nawet opryskliwego i widocznie
niezadowolonego ze swej doli, który jednak płacił punktualnie, a wiódł życie
umiarkowane i stateczne. Ledwie przebył u nas tydzień, kiedy nagle zjawiło się
dwoje ludzi na raz, obydwoje z teatralnego światka. On był bezrobotnym z powodu
zupełnej utraty swych władz głosowych basem z branży komicznej, grubachnym i
pociesznym z wyglądu, lecz rozwścieczonym swym nieszczęsnym pechem i nadaremnie
usiłującym za pomocą ćwiczeń przywrócić dawną moc swemu organowi — na słuchaczu
ćwiczenia te wywierały takie wrażenie, jak
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 101
gdyby ktoś dusząc się wewnątrz beczki wołał o pomoc. Razem z nim zjawiła się
jego żeńska połowa, rudowłosa chó-rzystka w brudnym szlafroku i z długimi,
wylakierowanymi różowo paznokciami — rozpaczliwie chude i jak się zdawało, o nie
całkiem zdrowych piersiach stworzenie, które mimo to śpiewak nader często prał
dotkliwie za pomocą swych szelek, czy dla jakichś tam jej niedociągnięć, czy też
jedynie w tym celu, aby dać upust swemu ogólnemu rozgoryczeniu, co zresztą w
najmniejszej nawet mierze nie zwichnęło w niej wiary w niego i w jego
przychylność.
Otóż ta właśnie para mieszkała wspólnie w jednym pokoju, mechanik w drugim;
trzeci służył za jadalnię, gdzie spożywano przyrządzone przemyślnie z niewielu
surowców wspólne posiłki; że zaś nie chciałem ze zrozumiałych względów
przyzwoitości dzielić pokoju z moją matką, sypiałem w kuchni na ławie okrytej
pościelą i myłem się pod kurkiem od wodociągu, nie wątpiąc, że ta sytuacja żadną
miarą nie może trwać długo i że tak czy inaczej mój los odmieni się niebawem.
„Pensjonat Loreley" jął w najlepsze rozkwitać; z powodu napływu gości nam samym,
jak wspomniałem, zrobiło się ciasno, i matka moja musiała, patrząc w dalszą
przyszłość, wziąć pod rozwagę rozszerzenie zakładu i zgodzenie służącej. W
każdym razie przedsiębiorstwo weszło na tor realny, moja pomoc przestała być
niezbędna, toteż zdany sam na siebie, miałem w perspektywie, zanimby mi przyszło
wyjechać do Paryża albo wdziać dwubarwny sukienny mundur, dłuższy okres
wyczekiwania i swobody, tak dogodny, tak potrzebny młodej wybitniejszej
indywidualności dla cichego wrastania w życie. Okrzesania nie zdobywa się w
tępej udręce pańszczyźnianej, lecz bywa ono darem wolności i pozornego
próżniactwa; nie wywalcza się go, lecz wdycha; tajemne narzędzia pracują nad
nim, podświadoma zaś skrzętność zmysłów i ducha, znakomicie godząca się z
zupełnym na pozór walkonie-niem się, zabiega z godziny na godzinę o jego zasoby,
102
TOMASZ MANN
i można bez przesady powiedzieć, że ono przez sen wlatuje do gąbki wybrańca. Bo
też należy, rzecz prosta, być urobionym z okrzesywalnego tworzywa, aby móc
okrzesania dostąpić. Nikt nie pochwyci tego, czego nie posiada od urodzenia, a
co ci obce, tego nie możesz pożądać. Kto jest wyciosany z pośledniego drzewa,
ten do okrzesania nie dojdzie; kto doń doszedł, nie był nigdy całkowicie surowy.
Jawi się tu ponownie trudność przeciągnięcia sprawiedliwej i ostrej linii
demarkacyjnej między zasługą osobistą a tym, co się określa jako łaskę
okoliczności; gdy bowiem życzliwe ze wszech miar zrządzenie losu przesiedliło
mnie w odpowiedniej chwili do wielkiego miasta darząc mnie nadmiarem swobodnego
czasu, to wśród ujemnych należy zapisać tę okoliczność, że brakło mi całkowicie
środków niezbędnych do otwarcia licznych, jakie były na miejscu, przybytków
użycia i życiowego przysposobienia i że w swych studiach ograniczałem się do
tego, by, mówiąc obrazowo, przyciskać od zewnątrz twarz do przepysznych krat
ogrodu rozkoszy. Niemalże ponad miarę oddawałem się w tym czasie urokom
Morfeusza, wysypiałem się najczęściej aż do obiadu, a często znacznie dłużej
jeszcze, tak że już tylko później zjadałem w kuchni coś odgrzanego albo i
zimnego, po czym zapalałem papierosa podarowanego mi przez naszego inżyniera
mechanika (wiedział bowiem, jaki byłem łasy na ten uroczek życia, którego
własnymi środkami nie mogłem przysporzyć sobie w wystarczającej ilości) i
opuszczałem pensjonat „Loreley" dopiero w dość późnej godzinie popołudniowej, to
znaczy o czwartej lub piątej, kiedy bardziej wytworne życie miejskie dochodziło
do szczytu, gdy bogaty światek kobiecy podążał w swych karetach na odwiedziny
albo zakupy, gdy zapełniały się kawiarnie, a wystawy sklepowe zaczynał rozjarzać
wspaniały blask. Otóż o tej właśnie porze wychodziłem na włóczęgę, wędrowałem ku
śródmieściu, podejmując w poszukiwaniu przyjemności i nowego poznania wyprawy
poprzez splot ludnych ulic słynnego
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 103
Frankfurtu, kończące się częstokroć o bladym dopiero świcie powrotem do
matczynego ogniska, na ogół ze sporym zasobem nabytego doświadczenia.
Przyjrzyjcież się odzianemu niepozornie młodzieńcowi, jak samotny, bez
przyjaciół i zagubiony w rojowisku miasta, przemierza stubarwną obczyznę! Brak
mu pieniędzy na to, by uczestniczyć we właściwie rozumianych radościach
cywilizacji. Widzi na słupach ogłoszenia, które zachwalają owe ponęty w sposób
przejmujący, zdolny do rozbudzenia żądzy i ciekawości nawet w najlepszym
człowieku (podczas gdy on sam jest bardzo, niezwykle pobudliwy) — i musi
poprzestawać na odczytaniu ich nazw i przyjęciu do wiadomości ich istnienia.
Widzi podwoje teatrów uroczyście otwarte i nie wolno mu włączyć się w tłoczącą
się tam strugę ludzką; stoi oślepiony potworną falą światła lejącą się z wnętrza
sal koncertowych i kabaretów na chodniki, a w niej dostrzega gdzieś tam
olbrzymiego Murzyna o twarzy i szacie purpurowej, przybladłej od białawego
blasku, sterczącego baśniowo w pirogu oraz ze swoim berłem w łapach — i nie może
pobiec tam, dokąd on szczerząc zębiska zaprasza, ku temu, co on szwargotliwie
zachwala. Ale zmysły jego są czujne na każde drgnienie życia, jego umysł śledzi
wszystko z napiętą uwagą; patrzy, smakuje, chłonie; a jeśli napór zgiełku i
widziadeł zrazu oszołamia, ogłusza, a nawet onieśmiela syna ospałej mieściny, to
ma on dość wrodzonego sprytu i odporności duchowej, by stopniowo opanować myślą
ten niespokojny natłok i zaprząc go w służbę swego życiowego wykształcenia, swej
łapczywej nauki.
Jakże szczęsnym urządzeniem bywają przy tym okna wystaw oraz to, że sklepy,
bazary, reprezentacyjne stoiska handlowe, wszystkie te targowiska i składnice
przepychu nie kryją małodusznie swych skarbów, lecz szeroko i okazale, w pełnym
wyborze rzucają je na zewnątrz, wykładają za wspaniałymi szybami ze szkła i
stręczą w całym ich blasku! Wszystko to tonie w zmierzchy zimowe w świetle
jaśniej-
104 • '» • • TOMASZ MANN
szym od dziennego; rzędy gazowych płomyczków, umieszczone przy dolnym skraju
okien, nie dopuszczają do zamarzania szklanych tafli. Tam oto stałem, chroniony
od zimna tylko owiniętym dokoła szyi wełnianym szalem (ponieważ płaszcz,
odziedziczony po biednym mym ojcu, powędrował rychło do lombardu przynosząc
niewielki dochód), i połykałem oczyma wszystko, co dobre, kosztowne i pańskie,
nie zważając na ziąb i wilgoć wspinającą się od mych stóp wzwyż, aż po uda.
Kompletne urządzenie domowe pomieścili w swych oknach handlarze mebli: pokoje
męskie, łączące powagę z wygodą; sypialnie, zaznajamiające z wszelkimi
wysubtelnienia-mi intymnych nawyków życiowych; ponętne jadalenki, gdzie pokryty
adamaszkiem, przyozdobiony kwiatami, obstawiony wygodnymi krzesłami stół iskrzył
się czarująco srebrem, cienką porcelaną i tłukliwym szkłem; książęce salony w
etykietalnym guście, z kandelabrami, kominkami i gobelinowymi fotelami; i nie
mogłem napatrzyć się do syta nogom szlachetnych sprzętów, tak wykwintnie
kształtnym i lśnistym, wtopionym w żarzące się łagodnymi barwami tło dywanów
perskich. Dalej zjednały sobie moją uwagę pomieszczenia wystawowe męskiego
krawiectwa i mody. Tu zobaczyłem garderobę bogaczów i wielkich tego świata, od
aksamitnego szlafroka lub wyszywanej atłasowej bonżurki aż do rygorystycznego
wieczorowego fraka, od alabastrowo śnieżnego kołnierzyka o najnowszym i
najmodniejszym kroju aż do cieniutkich kamaszy i lśniących lakierków, od koszuli
w cieniutkie paski czy cętki, z wszytymi mankietami, aż do drogocennego futra;
tutaj objawiły mi się ich przybory podróżne, owe tornistry zbytku, sporządzone z
giętkiej skóry cielęcej lub drogiej skóry krokodylej, co to wygląda, jakby była
zrobiona z łat; i poznałem je dobrze, owe niezbędne składniki wyższego i
dystyngowanego stylu życia, te flakony, te szczotki, te nesesery, te futerały ze
sztućcami i poręcznymi grzejnikami spirytusowymi z najprzedniejsze-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 105
go niklu; fantazyjne kamizelki, świetne krawaty, arcywygo-dna bielizna osobista,
safianowe pantofle, kapelusze z atłasową podszewką, rękawice z danielej skóry i
pończochy z jedwabnej gazy widniały pośród nich w uwodzicielskich zestawieniach,
i aż po najmniejszy, zgrabny, solidny guziczek mógł młodzieniec wpoić sobie w
pamięć wszystkie składniki eleganckiego wyposażenia męskiego. Wystarczyło mi
jednak, przemykając się przemyślnie i zręcznie między pojazdami i dzwoniącymi
tramwajami, przedostać się na drugą stronę ulicy, aby dotrzeć do okien
antykwariatu. Widziałem tam dzieła przemysłu zdobniczego, owe miłe oku
przedmioty wyższej kulturalnej rozkoszy, jak: artystyczne malowidła pochodzące z
rąk mistrzów, urocze figurki zwierząt z porcelany, pięknie ulepione przedmioty z
gliny, brązowe statuetki, i chętnie byłbym ogarnął pieszczotą dłoni owe
rozpostarte tam szlachetne przedmioty. Jakiż to jednak blask, o kilka kroków
dalej, przykuwał mnie na miejscu, olśnionego podziwem? Były to eksponaty
wielkiego jubilera i złotnika — i tu już nie oddzielało nic, poza łamliwą szybą
szklaną, pożądliwości marzącego chłopca od wszystkich skarbów z krainy baśni.
Tutaj, bardziej niż gdziekolwiek, złączył się mój olśniony zachwyt z do ostatka
posuniętą zapal-czywością badawczą. Blado połyskujące sznury pereł, ułożone
jedne przy drugich na koronkowych serwetkach, o grubości czereśni pośrodku,
zwężające się równomiernie po bokach, z diamentowymi zapięciami, a
przedstawiające wartość sporego majątku; brylantowe bijoux, spoczywające na
aksamicie w twardym rozbłysku wszystkich kolorów tęczy i godne tego, by
przyozdobić szyje, biusty, głowy królowych; papierośnice z gładkiego złota i
rączki od lasek, ułożone kusząco na szklanych płytach; wreszcie, z wytworną
niedbałością rozrzucone wszędzie klejnoty o szlifie najwspanialej barwistym:
krwawe rubiny, trawiastozielone i szkliste szmaragdy; błękitne, przejrzyste
szafiry, o gwiaździstym rozbłysku; ametysty, zawdzięczające podobno swój
prześli-
106 • . \ ,, , , TOMASZ MANN
czny fiolet zawartości organicznej substancji; opale z masy perłowej o barwie
zmieniającej się wraz z zajmowanym miejscem; pojedyncze topazy; jakieś kamienie
fantastyczne
0 wszelkich możliwych skalach tonów — poiłem tym wszystkim nie tylko pragnienie
mych zmysłów, lecz badałem te zjawy wgłębiając się w nie myślą, próbowałem
odcyfrować rozmieszczone tu i ówdzie ceny, porównywałem, odważałem na oko, i
moja miłość ku szlachetnym kamieniom ziemi, ku tym substancjonalnie zupełnie
bezwartościowym kryształom, których pospolite składniki zestrzeliły się jedynie
przez igraszkę i kaprys przyrody w układy kosztowne, stała mi się po raz
pierwszy świadoma, tak że właśnie wtedy założyłem podwaliny swego późniejszego
niezawodnego znawstwa w tej czarodziejskiej dziedzinie.
Czyż mam jeszcze mówić o kwiaciarniach, przez których drzwi, gdy się otwarły,
sączyły się ciepławo-wilgne wonie raju, za oknami zaś jawiły się owe zbytkowne,
strojne olbrzymimi atłasowymi wstęgami kosze, jakie posyła się paniom, aby
objawić im swą atencję? O sklepach z papeterią, których wystawy pouczyły mnie,
jakimi rodzajami papieru posługuje się złota młodzież w swej korespondencji i
jak należy wyciskać na nich początkowe litery nazwiska wraz z koroną i herbem? O
oknach perfumeryj i zakładów fryzjerskich, gdzie w błyszczących rżniętych
flakonach pyszniły się przeróżne perfumy i esencje francuskiego pochodzenia, a w
bogato wyścielanych puzdrach widniały, ach, te pieszczotliwe przybory, które
służą do pielęgnowania paznokci
1 do masażu twarzy? — Los użyczył mi daru wzroku i był on w tym czasie moim
jedynym całkowicie własnym mieniem — dar wychowawczy, bezsprzecznie, już choćby
o tyle, o ile zbiór przedmiotów materialnych, ów nieustannie wystawiony na pokaz
nęcąco pouczający świat rzeczy, tworzy jego przedmiot. O ileż jednak głębiej
wdziera się w uczucie obserwowanie, chłonięcie oczyma egzystencji ludzkich,
jakiego okazję daje wielkie miasto w jego najchętniej
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 107
zwiedzanych przeze mnie wytwornych dzielnicach. I jakże inaczej niż bezduszne
zbiorowisko rzeczy musiała ta ludzka dziedzina zaprzątać pożądanie i uwagę
młodzieńca usilnie dążącego wzwyż!
Sceny pięknego świata! Nigdy nie otwarłyście się przed wrażliwszymi oczyma.
Niebo tylko wie, dlaczego właśnie jeden z budzących tęsknotę obrazów
wchłoniętych wówczas zapadł we mnie tak głęboko i tak mocno tkwi w moim
wspomnieniu, że dziś jeszcze, pomimo swej niepozorności, a nawet nicości,
napełnia mnie zachwytem. Nie mogę oprzeć się pokusie odmalowania go tutaj,
jakkolwiek zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że narrator — a jako taki
występuję przecie na tych kartach — nie powinien naprzykrzać się czytelnikowi
opisem wydarzeń, z których, mówiąc trywialnie, „nic nie wychodzi", ponieważ one
żadną miarą nie przyśpieszają tego, co nosi miano „akcji". Być może, ale przy
kreśleniu własnego życiorysu uchodzi jeszcze najprędzej, gdy zamiast do praw
sztuki autor stosuje się do nakazów swego serca.
Jeszcze raz powtarzam, nie stało się nic takiego, a jednak czar trwał. Scena
była nad mą głową: otwarty balkon pierwszego piętra w wielkim hotelu „Dwór
Frankfurcki". Weszła tam pewnego popołudnia — tak proste to było, że aż proszę o
wybaczenie — para młodych ludzi, młodych, jak młody byłem ja sam, rodzeństwo
chyba, a może bliźnięta — tak bardzo byli do siebie podobni — panicz i
.panienka. Wyszli razem na mróz — bez kapeluszy, bez płaszczy, ot, tylko dla
kaprysu. Wyglądu odrobinę zamorskiego, ciemnowłosi, może hiszpańsko-
portugalskiego pochodzenia południowi Amerykanie, Argentyńczycy, Brazylijczycy —
zgaduję tylko; ale może i Żydzi — nie ręczyłbym i nie wytrąciłoby mnie to z mych
marzeń, gdyż wychowane w zbytku dzieci tego plemienia mogą być w najwyższym
stopniu pociągające. Oboje byli przepiękni — trudno wyrazić, jak piękni,
młodzieniec nie mniej niż dziewczyna. Oboje byli już w strojach wieczo-
108 ",»,',' TOMASZ MANN
rowych, on z perłami w gorsie koszuli, ona z diamentową spinką w swych bujnych,
czarnych, pięknie ufryzowanych włosach i z drugą na piersi, tam gdzie cielisty
aksamit jej sukni princesse przechodził w przejrzyste koronki, z których
zrobione były również rękawki.
Zadrżałem o nieskalaność toalet obojga, gdyż kilka zbłąkanych, wilgotnych
płatków śniegu osiadło na ich czarnych, falujących włosach. Ale rodzeństwo nie
przeciągało swej dziecięcej psoty dłużej niż przez dwie minuty, na tyle tylko,
by wychyliwszy się poza poręcz, z uśmiechem na ustach pokazać sobie wzajemnie,
co dzieje się na ulicy. Potem wzdrygnęli się półżartem od zimna, otrzepali ten i
ów płatek śniegu ze swych ubiorów i cofnęli się w głąb pokoju, który rozjaśnił
się w tejże chwili. Znikli, jak znika zachwycające urojenie chwili, rozwiane
bezpowrotnie. Ja jednak długo jeszcze sterczałem w miejscu i oparty o słup
latarni spoglądałem wzwyż ku ich balkonowi, próbując przeniknąć myślą ich
egzystencję; i nie tylko tej nocy, ale i w niejedną noc następną, gdy znużony
wędrówką i patrzeniem leżałem na swej ławie kuchennej, sny moje snuły się dokoła
tej pary.
Sny miłości i zachwytu, sny utożsamienia — nie mogę nazwać ich inaczej,
jakkolwiek odnosiły się nie do jednej postaci, lecz do istoty dwoistej, do
ujrzanego przelotnie a dojmująco rodzeństwa płci niejednakiej — mojej własnej i
innej, więc pięknej. Atoli piękność tkwiła we wtórze, w uroczej dwoistości, i
jeśli oceniam jako bardziej niż wątpliwe, aby pojawienie się na balkonie
samotnego młodzieńca mogło było, z wyjątkiem może pereł w przedzie koszuli,
rozżarzyć w jakimkolwiek stopniu mą uwagę, to mam przynajmniej równie ważkie
powody do powątpiewań, czy sam obraz dziewczyny, nie skontrastowany z postacią
brata, zdołałby rozkołysać mego ducha do snów aż tak słodkich. Sny miłosne, sny,
które miłowałem właśnie dlatego, że odznaczały się — rzekłbym — pierwotną
ciągłością i nieokreś-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 109
lonością dwoistą, a przez to właśnie pełną treści; że ogarniały to, co
usidlające ludzkie w postaci obupłciowej.
„Marzycielu! Gapiu! — słyszę, jak woła do mnie czytelnik. — Gdzież twe
awanturnicze przygody? Czyż zamierzasz bawić mnie na przestrzeni całej swej
książki takim przewrażliwionym «ni tym, ni owym», czyli szumnie zwanymi
przeżyciami twej pożądliwej gnuśności? Możeś też przyciskał, póki nie odegnał
cię strażnik, czoło i nos do wielkich płyt szklanych, aby przez szparkę w
kremowych zasłonach zerknąć we wnętrze wytwornych restauracyj — możeś stał wśród
zmieszanych zapachów przyprawnych, zionących z kuchen w górę przez kraty
podziemia, i widziałeś, jak wykwintne towarzystwo frankfurckie, obsługiwane
przez gibkich kelnerów, je kolację przy małych stolikach, na których stoją
przysłonięte świece w kandelabrach oraz kryształowe czary z rzadkimi kwiatami?"
— Istotnie, czyniłem to i jestem zdumiony trafnością, z jaką czytelnik umie
odtworzyć moje rozkosze wzrokowe, wykradzione pięknemu życiu; zupełnie tak, jak
gdyby sam rozgniatał swój nos na płask o wspomniane przed chwilą szyby. Co się
zaś tyczy „gnuśności", uświadomi sobie nader rychło błędność podobnego
określenia i jako dżentelmen, cofnie je nie bez przeprosin. Już teraz jednak
niechaj się dowie, że unikając samego tylko oglądania, szukałem pewnych
osobistych zetknięć ze światem, ku któremu parła mnie moja natura, i znalazłem
je uganiając się przed zamknięciem teatrów tu i tam, u wejścia do tych
instytucji, i dopomagając, jako zwinny i usłużny chłopak, wytworniejszej
publiczności, która gwarząc z ożywieniem i rozgrzana słodyczą sztuki płynęła z
przedsionków, przy zatrzymywaniu dorożek oraz przywoływaniu czekających
ekwipaży. Fiakrom zastępowałem drogę, aby zatrzymać je dla swych zleceniodawców
przed okapem teatralnego wejścia, albo też biegłem chętnie ileś tam kroków w
górę ulicy, aby któregoś z nich przychwycić, siedząc obok woźnicy zajechać i
zeskakując jak lokaj, z ukłonem, którego
110
TOMASZ MANN
dworność dawała do myślenia czekającym, otworzyć im drzwi pojazdu. Aby zaś móc
przywołać na miejsce tamte, to znaczy prywatne powozy i karety, wywiadywalem się
przymilnymi zabiegami o nazwiska ich szczęśliwych posiadaczy i odczuwałem
niemałą przyjemność wykrzykując jasnym głosem w górę ulicy, w przestworza, by
zaprzęgi podjechały — nazwiska te łącznie z tytułami: tajny radca Streisand!
konsul generalny Ackerbloom! podpułkownik von Stralen-heim czy Adelebsen!
Niektóre nazwiska były wielce zawiłe, tak iż ich nosiciele wzdragali się ujawnić
mi je, nie wierząc w moją umiejętność wymówienia ich. Na przykład jakaś godna
para małżeńska z najwidoczniej nie zaręczoną córką nazywała się Creąuis de Mont-
en-fleur, i jakże wszyscy troje okazali się mile tknięci poprawną elegancją, z
jaką, uzyskawszy wreszcie ich zwierzenie co do owej składanki nazwiskowej,
stanowiącej przejście od trzasku i chichotu w nosowo kwiecistą poezję, poniosłem
ją, mimo dość znacznego oddalenia, niby porannym zapianiem koguta, ich staremu
stangretowi, tak iż nie omieszkał przybliżyć się ze swą staromodną, lecz dobrze
wymytą kolaską, ciągnioną przez spasione bułanki.
Niejeden wdzięcznie witany pieniążek, nierzadko i srebrny, wśliznął się w moją
dłoń za takie oddane społeczeństwu usługi. Serce me jednak ceniło wyżej nagrodę
subtelniej szą i budzącą nieco pewności siebie, udzielaną mi w zamian:
dostrzegany przejaw zdumienia i bacznej życzliwości ze strony tego świata,
czyjeś spojrzenie mierzące mnie z przyjemnym podziwem, czyjś zaskoczony i
zaciekawiony uśmiech spoczywający na mej osobie; tak zaś troskliwie utrwaliłem w
swym wnętrzu te ciche sukcesy, że mógłbym jeszcz dzisiaj zdać z nich sprawę,
wyliczając je prawie wszystkie, a nawet bezwarunkowo wszystkie bardziej ważne i
wrażliwiej odczute.
Jakże cudownym, jeśli spojrzeć na to głębiej, jest ludzkie oko, ten klejnot
wśród wszelkich organicznych tworów, kie-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 111
dy ogniskuje ono swój wilgotny blask na bliźnim zjawisku ludzkim; z tym swoim
kosztownym miąższem, który składa się z równie pospolitej materii jak całe
stworzenie i wespół z drogocennymi kamieniami unaocznia tę prawdę, że wartość
przedmiotu nie zależy wcale od jego składników materialnych, w całkowitej
natomiast mierze od ich przemyślnego i szczęśliwego związku; z owym
wyścielającym oczodół śluzem, który, gdy dusza zeń wyjdzie, przeznaczony jest do
zbutwienia niebawem w grobie i do rozpłynięcia się z powrotem w wodniste błoto,
póki jednak czuwa w nim iskra życia, potrafi przerzucać tak piękne, eteryczne
mosty ponad wszystkimi otchłaniami obcości, jakie tylko mogą rozpościerać się
między człowiekiem a człowiekiem.
O subtelnych i lotnych rzeczach należy mówić subtelnie i z polotem, włączmyż tu
przeto ostrożnie pewne rozważania uboczne. Na dwu tylko biegunach międzyludzkiej
łączności, tam, gdzie słów jeszcze nie ma albo już nie ma, a więc w spojrzeniu i
w objęciu, można znaleźć właściwe szczęście, gdyż tylko tam jest bezwarunkowość,
wolność, tajność i do samego dna posunięta bezwzględność. Wszelka leżąca
pośrodku zażyłość i wymiana jest ckliwa i letnia, wyznaczają ją, uwarunkowują i
ograniczają formalizmy oraz konwencja mieszczańska. Włada tu słowo — to mdłe i
wystygłe narzędzie, ten pierwotwór łagodnej i umiarkowanej ogłady, tak bardzo
obcy istotą swoją płomiennej a milczącej sferze natury, iż można by uznać każde
słowo, samo w sobie i jako takie, już za frazes. Mówię to ja, ktoś zatem, kto w
toku kształtowania swego życiorysu zwraca bezsprzecznie na odpowiedni i piękny
wyraz najtroskliwszą uwagę. A przecie żywiołem moim nie jest komunikatywna
wypowiedź słowna, najistotniejsze me zainteresowanie nie skłania się ku niej.
Odnosi się ono raczej do najdalszych, milczących rejonów międzyludzkiej
łączności, najpierw do tych sfer, gdzie obcość i brak społecznych odniesień
podtrzymują jeszcze stan wolnej pierwotności i gdzie zaślubiają się
112
TOMASZ MANN
spojrzenia nieodpowiedzialne w rozmarzonym bezwstydzie; potem do sfer innych
jeszcze, kędy zjednoczenie, poufna tkliwość i wymieszanie odrębnych cech
przywracają jak najdoskonalej bezsłowny stan prapierwotny. ,,.,,,,
ROZDZIAŁ PIĄTY
LJÓŻ, kiedy widzę w minie czytelnika troskę wywołaną tym, że lekkomyślnie
zapomniałem być może ze szczętem o tak wielorako ważnym zagadnieniu mego
stosunku do wojska, śpieszę przeto upewnić, że wcale tak nie było, że
przeciwnie, uwaga moja skupiona była nieprzerwanie i nie bez skło-potania na tej
fatalnej sprawie. Atoli w miarę jak uzgadniałem sam z sobą rozwiązanie tego
nieszczęsnego węzła, przeobrażało się to stropienie w radosne zakłopotanie,
jakie odczuwamy mając zmierzyć nasze zdolności na wielkim, a nawet olbrzymim
zadaniu i — tutaj muszę okiełzać swe pióro i na pewien jeszcze czas oprzeć się z
wyrachowania pokusie, by zaraz wszystko z góry opowiedzieć. Zważywszy bowiem, że
krzepnie we mnie coraz mocniej zamiar, ażeby to pisemko, jeśli w ogóle dojdę z
nim do końca, powierzyć kiedyś tłoczni drukarskiej i przedłożyć je publiczności,
postąpił-
114
TOMASZ MANN
bym niewłaściwie, gdybym nie podporządkował się najbardziej podstawowym regułom
i maksymom, którymi kierują się autorowie artyści chcąc zaciekawić i wytworzyć
napięcie; wykroczyłbym prostacko przeciwko nim, gdybym uległ swej skłonności,
ażeby natychmiast wypaplać to, co najlepsze, i mówiąc obrazowo, wystrzelić swój
proch przedwcześnie.
Zdradźmy tylko tyle, że zabierałem się do dzieła z wielką drobiazgowością, a
nawet w sposób ściśle naukowy, wystrzegając się bacznie lekceważenia
nastręczających się trudności. Nie miałem nigdy zwyczaju podchodzić pochopnie do
spraw poważnych; zawsze żywiłem raczej przeświadczenie, że ze skrajnym i dla
pospolitego tłumu najbardziej niewiarygodnym zuchwalstwem powinna łączyć się
najchłodniejsza rozwaga i do ostateczności posunięta ostrożność, aby
zakończeniem nie była porażka, hańba oraz pośmiewisko — i dobrze wychodziłem na
tych zasadach. Nie dość, że zdobyłem dokładne wiadomości o przebiegu i
procedurze przeglądów wojskowych, a także związanych z nimi wymaganiach (co
osiągnąłem częścią w rozmowie z naszym pensjonariuszem, mechanikiem, który ongiś
służył w wojsku, a częścią przy pomocy kilkutomowej encyklopedii powszechnej,
którą ów, niezadowolony z poziomu swego wykształcenia, ustawił w pokoju), lecz
również nakreśliwszy swój plan, na razie w ogólnym tylko zarysie, zaoszczędziłem
z drobnych datków pieniężnych, przypadłych mi w udziale za przywoływanie
pojazdów, półtorej marki w celu zdobycia pewnej wyszperanej w jakimś oknie
księgarnianym książki o charakterze podręcznika klinicznego, w lekturze której
zatopiłem się z równą gorliwością, co pożytkiem.
Podobnie jak okręt balastu, tak talent domaga się koniecznie wiadomości
specjalnych, równie jednak pewne jest, że jedynie takie wiadomości przyswajamy
sobie prawdziwie, co więcej, że tylko do takich mamy właściwie prawo, jakich
nasz talent żąda w palącej konkretnej potrzebie i jakie chci-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 115
wie chłonie, aby uzyskać niezbędną i solidną bazę dla realnego działania. Co się
tyczy naukowej zawartości owej książeczki, pochłaniałem ją jak najradośniej i
zastosowałem uzyskaną z niej wiedzę teoretyczną do określonych, odbywających się
w nocnej samotności mej kuchni przy świecy i zwierciadle, ćwiczeń praktycznych,
które potajemnemu obserwatorowi wydałyby się niewątpliwie szaleńczymi, a za
których pomocą zmierzałem przecie do jasnego i rozsądnego celu. Tu już ani słowa
więcej! Czytelnik doczeka się rychło odszkodowania za chwilowe wyrzeczenie.
Już z końcem stycznia, czyniąc zadość obowiązującemu przepisowi, zgłosiłem się
pisemnie do wojowniczej urzędowej placówki, przedkładając swe świadectwo
urodzenia, znajdujące się oczywiście w jak najlepszym porządku, jak również
uzyskane w biurze policyjnym świadectwo moralności, którego forma powściągliwie
przecząca (że mianowicie do wiadomości urzędu nic niekorzystnego o moim
prowadzeniu się nie doszło) w dziecinny sposób martwiła mnie trochę i
zaniepokoiła. W marcu, gdy właśnie szczebiot ptaków i łagodniejsze, miłe powiewy
zaczęły zwiastować wiosnę, zażądano zgodnie z ustawą, abym poddał swą osobę
wstępnemu przeglądowi w okręgu poborowym, a że przynależałem do Wiesbaden,
udałem się tam czwartą klasą, w dość spokojnym zresztą usposobieniu; było mi
bowiem wiadomo, że tego dnia chyba kości jeszcze nie padną i że każdy prawie
poborowy dostaje się jeszcze przed inną instancję, która pod mianem Wyższej
Komisji Uzupełnień orzeka ostatecznie o zdatności i o przydziale narybku. Moje
oczekiwania spełniły się. Czynności urzędowe przebiegały szybko, pobieżnie i nie
miały większego znaczenia, toteż związane z nimi moje wspomnienie przybladło.
Przemierzono mnie wzdłuż i wszerz, osłuchano i przepytano niedbale,
powstrzymując się od wszelkich wynurzeń. Będąc tymczasowo zwolniony i swobodny,
przechadzałem się niby uwiązany długą liną po przepysznych promenadach
parkowych,
116
TOMASZ MANN
zdobiących zasobne w źródła kąpielisko, zachwycałem się, kształcąc równocześnie
swe oko, wspaniałymi sklepami w kolumnowych podcieniach domu zdrojowego i
powróciłem jeszcze tego dnia do naszego domu we Frankfurcie.
Gdy jednak przeszły dalsze dwa miesiące (minęła połowa maja i przedwczesny upał
pełnego lata zapanował wówczas w całej okolicy), zaświtał dzień, w którym moje
zwolnienie dobiegło końca, długa zaś lina, o której wspomniałem obrazowo,
została zwinięta i musiałem bezzwłocznie poddać się przeglądowi. Mocno biło mi
serce, gdy znalazłszy się znowu wśród lada jakich postaci z pospólstwa,
siedziałem razem z nimi na wąskiej ławce w przedziale czwartej klasy, w pociągu
jadącym do Wiesbaden, i czułem, jak unoszące się obłoki pary niosą mnie wprost
ku rozstrzygnięciu. Nie pozwoliłem, by panująca wokół duchota, ukołysawszy mych
towarzyszy do chwiejnej drzemki, udzieliła się i mnie; siedziałem w czujnym
pogotowiu, stroniąc mimo woli od oparcia i usiłując wyobrazić sobie
okoliczności, którym przyjdzie mi może stawić czoła i które, zgodnie z dawnym
doświadczeniem mogły przecie wypaść zgoła inaczej, niż potrafiłem zawczasu sobie
umyślić. Jeżeli zresztą moje uczucia przybierały z równą łatwością postać
trwogi, jak i radości, to działo się to bynajmniej nie dlatego, jakobym troskał
się poważnie o wynik. Byłem go niezbicie pewny, a postanowiwszy niezłomnie
posunąć się do ostateczności i w razie potrzeby zaprząc do pracy wszystkie moce
ciała i duszy (bez której to gotowości byłoby moim zdaniem niedorzeczne wdawać
się w jakie bądź niezwykłe przedsięwzięcia), nie wątpiłem ani chwili w
konieczność swego zwycięstwa. Tym, co wsączało we mnie niepokój, była właściwie
tylko niepewność, ile przyjdzie mi dać z siebie, jakie ponieść ofiary
podniecenia i zapału, aby dotrzeć do celu, pewna zatem tkliwość względem siebie
samego, tkwiąca z dawna w mym charakterze i nader podatna do zwyrodnienia w
zniewieściałość i tchórzostwo,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 117
gdyby nie korygowały jej i nie równoważyły znamiona bardziej męskie.
Widzę jeszcze niską, lecz przestronną salę o belkowanym stropie, w którą
wepchnął mnie szorstki żołnierski rozkaz; wszedłszy skromnie, zastałem ją
zaludnioną sporym tłumem młodzieży. Ze smutnej tej sali, mieszczącej się na
pierwszym piętrze chylących się ku upadkowi i opustoszałych koszar na
peryferiach miasta, roztaczał się przez cztery gołe okna widok na gliniaste łąki
podmiejskie, zeszpecone wszelkiego rodzaju odpadkami, puszkami blaszanymi,
gruzem i pomyjami. Za zwykłym stołem kuchennym siedział, mając przed sobą akta i
przybory pisarskie, wąsaty kapral czy sierżant i wywoływał nazwiska tych,
którzy, aby przejść do stanu natury, musieli przez pojedyncze drzwi przedostać
się w zakamarek, wydzielony z przyległego pokoju, właściwej sceny badania.
Zachowanie podoficera było brutalne i obliczone na budzenie lęku. Często
ziewając jak zwierzę wyprężał piersi i wyciągał przed siebie nogi albo też naig-
rawał się z wyższego wykształcenia tych, których na podstawie spisu wezwał do
decydującej stawki. — Doktor filozofii! — wrzeszczał śmiejąc się szyderczo, jak
gdyby chciał powiedzieć: „Już my ci to wybijemy z głowy, kochaneczku!" Wszystko
to budziło bojaźń i odrazę w mym sercu.
Akcja poborowa była w pełnym toku, postępowała jednak powoli, a że odbywała się
w porządku alfabetycznym, musieli ci, których nazwiska zaczynały się od dalszych
liter, przygotować się na długie czekanie. Przygnębiająca cisza panowała w
zbiorowisku, złożonym z młodzieńców najrozmaitszego stanu. Widziało się tam
bezradnych gamoniowa-tych chłopków i najeżonych czupurnie młokosów
reprezentujących miejski proletariat; półokrzesanych subiektów sklepowych i z
gruba ciosanych rzemieślniczych synów; znalazł się nawet ktoś z branży
aktorskiej, budzący otyłością i ciemnym strojem sporo stłumionej wesołości;
trafiało się też trochę typów o zapadłych oczach, o zawodzie trudnym do
118
TOMASZ MANN
określenia, bez kołnierzyków i w spękanych lakierkach; pie-szczoszków, co ledwo
wyszli z klasycznego gimnazjum, oraz posuniętych w latach jegomoście w, już ze
szpicbródkami, bladych i o wątłej budowie uczonego mola książkowego, którzy w
poczuciu niegodnego swego położenia niespokojnie, w dręczącym napięciu
przemierzali salę. Trzej lub czterej poborowi, których nazwiska miano zaraz
wywołać, stali obnażeni do koszuli, z przewieszonym przez ramię przyodziewkiem,
z butami i kapeluszem w garści, boso, tuż przy drzwiach. Inni znowu przysiedli
na wąskich ławach obiegających kazamatę albo nawet wsparci o parapet okienny
zawierali znajomość z sąsiadami i wymieniali półgłosem uwagi na temat swej
budowy oraz zmiennych losów poboru. Niekiedy, nie wiadomo którędy, wdzierały się
z sali komisyjnej pogłoski, że liczba nowozaciężnych jest już nader wielka, a
tym samym szczęśliwe szansę wzrastają przed nie badanymi dotąd — wieści tych
nikt jednak nie zdołał skontrolować. Rubaszne żarty i szyderstwa pod adresem
poszczególnych wywoływanych właśnie poborowych, którzy musieli stanąć przed
okiem komisji całkiem nadzy, padały tu i ówdzie z tłumu, a towarzyszył im coraz
swobodniejszy śmiech, póki zgryźliwy głos mundurowca zza stołu nie przywrócił
urzędowej ciszy.
Co do mnie, trzymałem się swoim zwyczajem na uboczu, nie biorąc wcale udziału w
gnuśnym bzdurzeniu i w gruboskórnych drwinkach, gdy zaś kto mnie zagadnął,
odpowiadałem chłodno i wymijająco. Stojąc przy otwartym oknie (smród ludzki
bowiem stał się dotkliwy pośrodku sali), błądziłem spojrzeniem to po pustkowiu
za oknem, to znowu po zbiegowisku wewnątrz sali — tak przeciekała godzina za
godziną. Chętnie rzuciłbym okiem na pokój przyległy, ten mianowicie, w którym
zasiadła niby na sądy komisja, aby podpatrzyć wygląd przewodniczącego jej
lekarza sztabowego; było to jednak nieosiągalne i usilnie perswadowałem sobie,
że osoba tego człowieka znaczy tu przecież
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 119
niewiele i że nie w jego ręku, lecz jedynie w moim własnym spoczywa mój los.
Wokoło mnie nuda przygniatała ciężko głowy i serca, mnie jednak nie dała się we
znaki, po pierwsze dlatego, że byłem zawsze cierpliwego usposobienia, doskonale
mogę obywać się, nawet długo, bez zajęcia i lubię swobodny czas, którego nie
spycha w zapomnienie, nie zżera ani nie płoszy oszołamiająca aktywność; poza tym
nie-spieszno mi wcale było poddawać się czekającemu mnie zuchwałemu i trudnemu
zadaniu, lecz rad byłem, że długotrwały spokój umożliwia mi skupienie się,
oswojenie i przygotowanie.
Zbliżyło się już południe, gdy uderzyły o me ucho nazwiska zaczynające się od
litery K. Ale jak gdyby los chciał przyjaźnie podroczyć się ze mną, było ich
dziś bardzo wiele i zastęp Kammacherów, Kellermannów, Kilianów, a na dobitek
Knollów i Krollów nie chciał się ani rusz skończyć, tak że gdy w końcu padło ze
stołu moje nazwisko, zacząłem dopełniać przepisanej toalety w nastroju bliskim
nerwowego wyczerpania. Mogę zresztą stwierdzić, że niesmak nie tylko nie osłabił
mojej stanowczej gotowości, lecz raczej umocnił ją jeszcze.
Wdziałem na ten dzień jedną z tych białych wykrochma-lonych koszul, które ojciec
chrzestny podarował mi na drogę żywota i których poza tym oszczędzałem
sumiennie; rozważyłem jednak zawczasu, że bielizna zwróci tutaj szczególną
uwagę, i tak stałem sobie u wejścia do urzędowego przybytku, świadom tego, że
godny jestem oględzin, pomiędzy dwoma drągalami w kraciastych, spranych
koszulach z bawełny. O ile mogłem zauważyć, nie padło w sali żadne szydercze
słowo pod adresem mojej osoby, i sam sierżant zza stołu zmierzył mnie oczyma z
tym respektem, jakiego nawykłe do podporządkowywania się jego rzemiosło nie
odmawia nigdy wyższemu wdziękowi i strojności. Zauważyłem nawet wyraźnie, że
porównywał badawczo dane swej listy z moim wyglądem; a tak dalece zaprzątało go
to dociekanie,
120 > - v TOMASZ MANN
że całkiem zaniedbał wykrzyknąć ponownie w odpowiedniej chwili mojego nazwiska;
musiałem go aż zapytać, czy mam wejść, na co odpowiedział potakująco.
Przestąpiłem tedy na bosaka próg, położyłem, znalazłszy się sam za
przepierzeniem, swoje ubranie obok przyodziewku mego poprzednika na znajdującej
się tam ławie, umieściłem pod nią buty i oswobodziłem się również od
wykrochmalonej koszuli, którą złożoną schludnie dołączyłem do reszty swej
garderoby. Po czym nasłuchując jąłem czekać dalszych zarządzeń. Przejęło mnie
bolesne napięcie, moje serce biło nierówno, sądzę nawet, że krew chyba uciekła
mi z twarzy. W ten wir doznań wmieszało się jednak inne jeszcze uczucie, o
tonacji radosnej, które przekazać nie jest łatwo, bo nie nasuwają mi się na
poczekaniu stosowne słowa. Gdzieś — czy to w formie jakiegoś motta, czy w
postaci myśli napotkanej w takt lektury więziennej, czy wreszcie przy pobieżnym
czytaniu którejś gazety — natknąłem się na następujący pogląd czy raczej
sentencję: mianowicie, że stan, w którym spłodziła nas natura, a więc nagość,
posiada moc zrównywania, że zatem wśród gołych stworzeń nie ma już miejsca na
hierarchię czy niesprawiedliwość. Twierdzenie to z miejsca wzbudziło moją
niechęć i sprzeciw, może jako schlebiające pospólstwu, ale prawdziwości nie ma w
nim ani krzty i niemal można by przeciwstawić mu jako słuszniejszą tezę, że
hierarchia prawdziwa i rzeczywista tworzy się dopiero w stanie pierwotnym i że
nagość należy tylko o tyle uznać za sprawiedliwą, o ile daje ona wyraz
niesprawiedliwemu z natury swej i przychylnemu arystokracji ustrojowi rodzaju
ludzkiego. Zdążyłem uświadomić to sobie wcześnie, mianowicie już wtedy, gdy mój
chrzestny ojciec, Schimmelprees-ter, na płótnie wyczarowywał mą postać na symbol
wartości wyższej, a także we wszelkich okolicznościach, w których człowiek,
wyzwolony ze swych przypadkowych uwarunkowań, występuje w swej substancjonalnej
postaci, jak w łaźni publicznej. Stąd to ogarnęła mnie i teraz radość, i gorąca
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 121
duma, że mam przedstawić się wysokiemu kolegium nie w zwodniczych łachmanach
żebraczych, lecz w swobodnym i właściwym swym kształcie.
Przepierzenie było po wąskiej swej stronie otwarte na pokój komisyjny i
jakkolwiek zbita z desek ściana zagradzała mi widok na scenę przeprowadzanego
tam badania, mogłem przecie śledzić jego przebieg jak najdokładniej uchem.
Słyszałem słowa rozkazów, którymi lekarz sztabowy wzywał rekruta do obrotów w tę
i w ową stronę i pokazywania się na wszystkie boki, słyszałem zadawane mu
zwięzłe pytania i jego odpowiedzi, niezdarną gadaninę o jakowymś zapaleniu płuc,
która jednak chybiła swego aż nadto przejrzystego celu, gdyż przeciął ją oschle
wyrok bezwzględnej zdatności. Ktoś inny powtórzył werdykt, ozwały się dalsze
zarządzenia, padł rozkaz: „odmaszerować", kłapiące kroki przybliżyły się i
niebawem zjawił się przy mnie nowozaciężny: lichota cielesna, jak się
przekonałem, chłopczysko z brunatną pręgą dokoła szyi, o łopatkach niezgrabnych,
z żółtymi plamami u nasady ramion, o przygrubych kolanach i wielkich, czerwonych
stopiskach. Uniknąłem zetnięcia się z nim w ciasnocie, a że w tej samej chwili
czyjś nosowy, lecz zarazem ostry głos wywołał moje nazwisko i dyżurny podoficer
pojawiwszy się przed gabinetem skinął na mnie, wystąpiłem przed przepierzenie,
zwróciłem się w lewo i w postawie układnej, choć bezpretensjonalnej, zacząłem
kroczyć tam, gdzie oczekiwał mnie lekarz wraz z komisją.
W podobnej chwili bywa się ślepym, jedynie w zamglonych zarysach przeniknęła
więc widniejąca przede mną sceneria w mą podnieconą i wprost oszołomioną
świadomość: podłużny stół po prawej stronie odcinał skośnie róg izby, i panowie,
częścią pochyleni w przód, częścią oparci do tyłu, w mundurach lub w ubiorach
cywilnych, siedzieli przy nim rzędem. Na lewym skrzydle stał wyprostowany
lekarz, który również wydawał mi się cieniem, zwłaszcza że stał odwrócony
plecami do okna. Ja jednak, chłostany tylu przeni-
122
TOMASZ MANN
kającymi mnie spojrzeniami, ogarnięty jakimś sennym poczuciem całkowitego
ogołocenia i wydania na pastwę losu, wydałem się sam sobie jednostką samotną i
wyzutą z wszelkich ustosunkowań, bezimienną, bez wieku, bujającą swobodnie po
pustym i czystym przestworzu, które to wrażenie przechowuję w pamięci nie tylko
jako niedolegliwe, ale nawet jako rozkoszne. Mogły tam sobie moje włókna do woli
drgać, a tętno walić nierównomiernie! Duch mój był w tej chwili jeżeli nie
trzeźwy, to jednak zupełnie spokojny, i wszystko, com następnie mówił i czynił,
stawało się jakoby bez mego współudziału i w sposób naj naturalnie j szy, a
nawet ku własnemu memu w danej chwili zaskoczeniu; korzyścią bowiem, płynącą z
długotrwałych uprzednich ćwiczeń i z sumiennego wgłębiania się przeczuciem w
przyszłość, bywa w godzinie wypełnień jakiś stan właściwy lunatykom, pośredni
między działaniem a dzianiem się, czynieniem a doznawaniem, stan prawie nie
zaprzątający naszej uwagi, tym mniej mianowicie, iż rzeczywistość stawia nam
przeważnie wymagania mniejsze, niż mniemaliśmy, toteż znajdujemy się wówczas
zupełnie w położeniu wojownika, który uzbrojony po zęby rzuca się w wir walki,
gdzie do zwycięstwa starczy mu lekkie machnięcie jednym tylko orężem. Kto bowiem
liczy na siebie, ten sposobi się do najcięższego, by o tyle bieglej sprawić się
z tym, co lżejsze, i raduje się, gdy do triumfu starczy mu posłużenie się tylko
najbardziej delikatnymi i dyskretnymi środkami, bo i tak nie w smak mu sposoby
nieokrzesane i dzikie, których ima się tylko w razie potrzeby.
— Ten jest jednoroczny — słowa te, wyrzeczone niby dla wyjaśnienia głosem niskim
i życzliwym, doleciały mnie od strony stołu komisyjnego, a bezzwłocznie potem
usłyszałem, nie bez lekkiego zakłopotania, jak inny głos, mianowicie ów ostry i
nosowy, prostując stwierdził, że jestem tylko zwykłym rekrutem. , .r, i , . . .
,, ,M .
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 123
— Proszę podejść bliżej! — przemówił lekarz sztabowy. Głos miał beczący i
słabowity. Usłuchałem go ochotnie i stojąc tuż przed nim wydałem ze
stanowczością nieco niemądrą, ale nie pozbawioną wdzięku, orzeczenie:
— Jestem całkowicie zdatny do służby wojskowej.
— Nie wam o tym sądzić! — odparł tamten ze złością, wyciągając w przód szyję i
żywo potrząsając głową. — Odpowiadajcie na to, o co zapytam, i powstrzymajcie
się od własnych uwag!
— Tak jest, panie generale! — odpowiedziałem cicho, choć dobrze było mi wiadomo,
że nie był on niczym więcej, jak tylko starszym lekarzem sztabowym, i łypnąłem
ku niemu zalęknionymi oczyma. Mogłem teraz przyjrzeć mu się trochę lepiej.
Postaci był chudej i mundur fałdował się i zwisał na nim. Rękawy z wyłogami,
sięgającymi prawie łokci, miał tak długie, że zakrywały połowę dłoni i tylko
chude palce wysterczały z ich otoku. Wąska i rzadka broda, ciemnawa i
nieokreślonej barwy, tak jak i włosy uczesane na jeża wydłużały jego twarz,
zwłaszcza że policzki miał zapadłe i chętnie zwieszał w dół szczękę wolną, na
pół otwierając przy tym usta. Przed szparkami jego zaczerwienionych oczu lśnił
srebrną oprawą cwikier, wygięty tak, że jedno jego szkiełko uciskało dotkliwie
powiekę, podczas gdy drugie pozostawało w sporej odległości od oka.
Tak przedstawiał się wygląd zewnętrzny mego partnera, który obdarzył moje
odezwanie się bezdusznym jak drewno uśmiechem, zerkając równocześnie kącikiem
oka ku stołowi komisyjnemu.
— Proszę podnieść ramiona! I wymienić swój zawód cywilny! — powiedział
przykładając mi równocześnie, jak krawiec, zieloną, upstrzoną białymi cyframi
taśmę, centymetr do piersi i pleców.
— Zamierzam — odpowiedziałem — obrać karierę hotelarską.
— Karierę hotelarską? A tak, zamierzacie? A kiedyż to?
124
TOMASZ MANN
— Ja i rodzina moja uzgodniliśmy, że wkroczę na tę drogę życia dopiero wtedy,
gdy uczynię zadość swemu obowiązkowi wojskowemu.
— Hm. Nie pytałem o waszą rodzinę. Któż to są, ci wasi?
— Profesor Schimmelpreester, chrzestny mój ojciec, i moja matka, wdowa po
fabrykancie szampana.
— No, no, po fabrykancie szampana. A wy czymże zajmujecie się teraz? Czyście
nerwowi? Czemuż to drgacie i podrzucacie tak łopatkami?
Istotnie, od kiedym tu stal, odruchowo, ni stąd, ni zowąd, wprawiałem w sposób
nie natarczywy, niemniej ponawiający się często i sprawiający osobliwe wrażenie,
w drganie ramiona, co z jakiegoś powodu wydawało mi się wskazane. Odpowiedziałem
z namysłem:
— Nie, to, abym mógł być nerwowy, nie przyszło mi jeszcze nigdy na myśl.
— Więc przestańcie drgać!
— Tak jest, panie generale — odparłem zawstydzony, podrygując jednak w tejże
chwili na nowo, co on niby to przeoczył.
— Nie jestem generałem — beknął ku mnie ostro i napastliwie, wstrząsając
wysuniętą w przód głową tak gwałtownie, że cwikier groził spadnięciem z nosa i
trzeba go było osadzić z powrotem za pomocą wszystkich pięciu palców prawicy, co
nie zaradziło jednak pierworodnej wadzie wygięcia.
— Jeżeli nie, to przepraszam — odpowiedziałem cichutko i ze wstydem.
— Odpowiedzcie więc na moje pytanie!
Bezradnie, nic już nie rozumiejąc, obejrzałem się, przemknąłem również jakby
błagalnym spojrzeniem po szeregu wchodzących w skład komisji panów, w których
postawie zauważyłem, jak mi się zdawało, pewne współczucie i zaciekawienie.
Milcząc westchnąłem wreszcie.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 125
— O wasze teraźniejsze zajęcie pytałem was.
— Dopomagam — odrzekłem z miejsca tłumiąc radość
— mojej matce w zarządzie większej gospody lub raczej pensjonatu we Frankfurcie
nad Menem.
— Chwali się to wam — mruknął ironicznie. — Kaszlnijcie no! — rozkazał
bezpośrednio potem, bo właśnie przyłożył do mego ciała swą czarną słuchawkę i
pochylony nasłuchiwał uderzeń mego serca.
Musiałem zakaszlnąć kilka razy, podczas gdy on przesuwał po mnie tu i tam swoje
narzędzie. Następnie zamienił słuchawkę na mały młotek, wzięty z stojącego obok
stolika, i przeszedł do opukiwania.
— Czy przebyliście jakieś cięższe choroby? — zapytał nie przerywając zajęcia.
Odpowiedziałem:
— Nie, panie doktorze! Cięższe? Nigdy! O ile mi wiadomo, jestem zupełnie zdrów i
tak było zawsze, jeśli pominąć nieznaczne wahania mego zdrowia, toteż czuję się
jak najbardziej zdatny do służby we wszelkich rodzajach broni.
— Milczcie! — rzekł przerywając nagle badania i spoglądając ze swej pochylonej
pozycji w górę, ku memu obliczu.
— Pozostawcie waszą zdatność mojemu rozsądzeniu i nie mówcie niczego, co do was
nie należy! Ciągle gadacie nie do rzeczy! — powtórzył i jak gdyby myśli jego
skręciły w bok, przerwał badanie, powstał i odstąpił nieco ode mnie.
— Wasz sposób mówienia wykazuje pewien brak hamulców, co zauważyłem od razu. Co
z wami jest właściwie? Do jakich szkół uczęszczaliście?
— Przebyłem sześć klas szkoły realnej — szepnąłem pozornie strapiony tym, że go
zraziłem i uchybiłem mu.
— A dlaczego nie klasę siódmą?
Pochyliłem głowę i z tej pozycji rzuciłem mu spojrzenie, które musiało być nader
wymowne i ugodziło zapewne odbiorcę w samo serce. „Czemu dręczysz mnie? —
pytałem go tym spojrzeniem. — Czemu zmuszasz mnie do mówię-
126 •- ••••''' TOMASZ MANN
nią? Czy ani trochę nie widzisz, nie słyszysz, nie czujesz, że jestem
młodzieńcem delikatnym i niezwykłym, który pod przyjazną i układną maską
zewnętrzną ukrywa głębokie rany zadane mu przez wrogie życie? Czyż to subtelnie
zmuszać mnie, abym przed tyloma znakomitymi panami obnażał swoją sromotę?" Tyle
rzekło me spojrzenie i, czytelniku mój i sędzio, nie skłamałem nim wcale,
chociaż bolesna skarga była w tej sekundzie dziełem celnego i świadomego
kunsztu. W kłamstwie bowiem i matactwie łatwo zdemaskować, w którym momencie
naśladuje ktoś bez pokrycia jakieś uczucie, ponieważ jego przejawom nie
odpowiada żadna prawda ani istotna wiedza, a to z konieczności pociąga za sobą
jako żałosną konsekwencję partolenie i błazeńskie miny. Czyżbyśmy jednak nie
mieli prawa rozporządzać w dowolnej chwili i w sposób celowy wyrazem naszego
cennego doświadczenia? Szybkie, smutne i pełne wyrzutu moje spojrzenie
opowiedziało o wczesnej zażyłości z krzywdą i prze-ciwnościami życia. Po czym
westchnąłem głęboko.
— Odpowiedzcie! — rzekł lekarz sztabowy łagodniejszym głosem.
Walcząc z sobą odpowiedziałem z wahaniem:
— W szkole nie nadążałem i nie powiodło mi się ukończyć jej, ponieważ
powracające niedyspozycje zmuszały mnie często do pozostawania w łóżku i do
wielokrotnego opuszczania wówczas lekcji. Toteż panowie nauczyciele uważali za
konieczne wytykać mi brak uwagi i pilności, co bardzo obniżało moje samopoczucie
i zniechęcało mnie, gdyż nie poczuwałem się w tym względzie do żadnej winy i
opieszałości. Ale jakże często zdarzało się, że to i owo umknęło mej uwagi i że
czegoś nie dosłyszałem albo nie dotarło to do mojej świadomości, czy to dlatego,
że chodziło o omawiany wcześniej materiał lekcyjny lub o wypracowania domowe,
które nam zadano i których przygotować nie zdążyłem, bom nic o nich nie
wiedział, i to nie dlatego, że pogrążyłem się w ubocznych i niewłaściwych
myślach, lecz
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 127
było po prostu tak, jak gdyby w ogóle mnie przy tym nie było, jakbym nie był
obecny w klasie, gdy mnie do odpowiedzi wzywano, co skłaniało przełożonych do
słów nagany i surowych kar, mnie zaś do wielkich...
Tu brakło mi już słów, zmieszałem się i zamilkłem podrygując dziwacznie barkami.
— Dość! — powiedział. — Czy macie słuch przytępiony? Odstąpcie no tam, dalej!
Powtarzajcie, co powiem!
I oto wśród zabawnych wykrzywień swych zaciśniętych ust i wąskiej brody zaczął
szeptać wyraźnie: „dziewiętnaście, dwadzieścia siedem" i dalej, liczba po
liczbie, które po-kwapiłem się odtworzyć bezzwłocznie i dokładniej gdyż podobnie
jak wszystkie inne me zmysły, był i mój słuch nie tylko przeciętnie rozwinięty,
lecz nawet w niezwykłym stopniu wyostrzony i wysubtelniony i nie widziałem
żadnego powodu, by to zatajać. Tak więc pojętnie chwytałem w lot i powtarzałem
najbardziej złożone liczby, które on jak gdyby tylko tchnął ustami, ów piękny
zaś mój talent zdawał się go usidlać, gdyż rozwijał swój eksperyment coraz to
dalej wysyłając mnie w najodleglejszy kąt pokoju po to, by poprzez odległość
sześciu lub siedmiu metrów raczej zatajać niż przeszeptywać mi liczby cztero
cyfro we, przy czym zadawszy usta rzucał ku stołowi komisyjnemu znaczące
spojrzenia, gdym ja na pół zgadując wyławiał i oddawał głosem wszystko to, o
czym mniemał, iż ledwo, przemknęło mu przez wargi.
— No — rzekł wreszcie z udaną obojętnością — słyszycie wcale dobrze. Podejdźcie
z powrotem bliżej i opowiedzcie nam teraz całkiem dokładnie, jak przejawiała się
niedyspozycja, która niekiedy nie pozwalała wam pójść do szkoły.
Zbliżyłem się skwapliwie.
— Nasz lekarz domowy — odpowiedziałem — radca zdrowia Diising zwykł był określać
to jako pewien rodzaj migreny.
128 ;,a , TOMASZ MANN
— Ach tak., mieliście domowego lekarza. Był radcą zdrowia? I określał to jako
migrenę? No dobrze, ale jak ona występowała, ta migrena? Opiszcie nam jej atak!
Czy pojawiały się bóle głowy?
— Bóle głowy także! — odparłem zdziwiony, rzucając mu pełne czci spojrzenie — i
obok nich szum w obu uszach, a przede wszystkim niezmierne wycieńczenie i trwoga
albo raczej zamarcie całego ciała, przechodzące w końcu w gwałtowne dławienie,
tak że wyrzucało mnie prawie z łóżka...
— Ataki dławienia? — powtórzył. — A innych kurczów nie było?
— Nie, zupełnie nie — upewniłem jak najbardziej stanowczo.
— Ale szum w uszach.
— Owszem, szum w uszach bywał przy tym często.
— A kiedy występował taki atak? Może wtedy, gdy poprzedziło go jakieś
wzruszenie? Na skutek szczególnej pobudki?
— O ile sobie dobrze przypominam — odpowiedziałem niepewnie i szukając czegoś
oczyma — to za szkolnych mych czasów atak zdarzał się właśnie wtedy, gdy miałem
w klasie jakąś taką trudność, mianowicie zmartwienie tego rodzaju, jak
opowiadałem...
— Żeście pewnych rzeczy nie słyszeli, tak jak gdybyście nie byli w ogóle obecni?
— Tak, panie lekarzu naczelny.
— Hm — mruknął. — A teraz zbierzcie myśli i powiedzcie nam rzetelnie, czy nie
zauważyliście jakichś oznak, które poprzedzały i stale zapowiadały taką
przypadłość, żeście niby to byli nieobecni? Tylko bez strachu. Weźcie za łeb
zrozumiałą nieśmiałość i powiedzcie szczerze, czyście w podobnym wypadku nie
zauważyli czegoś takiego.
Podniosłem wzrok ku niemu, długo patrzyłem mu w oczy, niby nie od razu
rozumiejąc, i poważnie, powoli, w gorzkim, by tak rzec, zamyśleniu kręciłem
głową.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 129
— Tak, często jest mi jakoś dziwnie: dziwnie bywało i bywa mi na duszy od czasu
do czasu, niestety — wyjąkałem wreszcie szeptem, wydłubując z trudem słowa. —
Nieraz zdaje mi się, jak gdybym znalazł się nagle w pobliżu jakiegoś pieca czy
ognia, całkiem taki żar przenika wtedy moje członki, najpierw nogi, potem wyższe
części ciała, czuję też jakieś mrowienie i szczypanie, tym bardziej dziwne, że
równocześnie miewam przed oczyma kolorową grę świateł, które są nawet ładne, a
jednak przerażają mnie; a jeśli wolno mi powrócić raz jeszcze do tego
szczypania, to można by je również określić: jak gdyby po mnie chodziły mrówki.
— Hm. No, i po tym nie słyszeliście tego i owego.
— Tak, tak właśnie bywa, panie komendancie. Niejednego nie rozumiem we własnej
swej naturze, a także i w domu sprawia mi ona niedogodności, bo zdarza mi się
niekiedy zauważyć, żem siedząc przy stole upuścił niechcący łyżkę z rąk i
splamiłem obrus zupą, a moja matka łaj e mnie potem, że ja, dorosły mężczyzna,
zachowuję się tak głupio, i to przy naszych gościach — są to przeważnie artyści
sceniczni i uczeni.
— A tak, upuszczacie łyżkę z rąk. I zdajecie sobie z tego sprawę dopiero trochę
później. Powiedzcie no, czy waszemu lekarzowi domowemu, temu radcy zdrowia czy
jaki tam on sobie nosi tytuł, nie opowiadaliście nigdy .o tych drobnych
odchyleniach?
Przygnębionym szeptem zaprzeczyłem temu pytaniu.
— A czemuż to nie? — dopytywał się tamten.
— Bo się wstydziłem — odrzekłem z trudem — i nie chciałem wyznać tego nikomu;
zdawało mi się, że to musi zostać tajemnicą. A przy tym miałem cichą nadzieję,
że to zatraci się z czasem. I nie przyszłoby mi nigdy na myśl, że powezmę do
kogoś tyle zaufania, aby wyznać mu, jak bardzo dziwnie bywa mi często.
130 « TOMASZ MANN
— Hm — sapnął i jego rzadka broda zadrgała ironicznie. — Boście pewnie myśleli,
że ktoś tam nazwie to wszystko po prostu migreną. Czy nie powiedzieliście
— spytał następnie — że wasz ojciec pędził wódkę?
— Tak, to znaczy, posiadał wytwórnię win pienistych nad Renem — odpowiedziałem
uprzejmie, potwierdzając i poprawiając równocześnie jego słowa.
— Słusznie, fabrykę win pienistych. A więc był chyba i znakomitym znawcą win
wasz ojczulek?
— No chyba, ma się rozumieć, panie fizyku sztabowy!
— zakrzyknąłem wesoło, podczas gdy przy stole komisyjnym dało się zauważyć
wesołe poruszenie. — Tak, był znawcą.
— A i sam nie był zapewne świętoszek niemrawy — ale miłośnik co smakowitszego
winka, prawda, i, jak to się mówi, prawy pijak przed Panem?
— Mój ojciec — odrzekłem wymijająco i jak gdyby gasząc swe rozochocenie — był
uosobieniem radości życia. Tyle mogę stwierdzić.
— Tak, tak, radości życia. A na co umarł? Zaniemówiłem. Spojrzałem nań i wbiłem
oczy w podłogę. Zmienionym głosem odparłem:
— Gdybym mógł poprosić najuprzejmiej pana lekarza batalionowego, by naj łaskawi
ej nie nastawał dalej na to pytanie...
— Nie wolno wam tutaj odmawiać żadnych wyjaśnień!
— beknął surowo. — O cokolwiek was pytam, pytam z roz-mysłem, a wasze zeznania
są bardzo ważne. We własnym interesie wzywam was, byście zgodnie z prawdą
określili nam rodzaj śmierci waszego ojca.
— Miał pogrzeb kościelny — z trudem wydobyłem z piersi, a wzburzenie moje było
zbyt wielkie, abym zdołał opowiedzieć poszczególne okoliczności po porządku.
— Mogę przedłożyć akta i dowody na to, że miał pogrzeb kościelny, i można to
stwierdzić, że wielu oficerów wraz
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 131
z profesorem Schimmelpreesterem szło za trumną. Ksiądz kanonik Chateau wspominał
nawet w swej mowie pogrzebowej — mówiłem dalej z gwałtownością coraz to większą
— że broń wypaliła znienacka, gdy mój ojciec, pragnąc ją zbadać, manipulował
nią, a jeśli mu ręka zadrżała i nie był w całej pełni panem samego siebie, to
stało się tak, ponieważ nawiedziło nas wielkie nieszczęście...
Powiedziałem „wielkie nieszczęście" i dorzuciłem jeszcze kilka wyrażeń pełnych
lirycznej przesady. — Ruina zastukała w nasze drzwi twardą ręką — powiedziałem
półprzytomnie, pukając nawet, dla objaśnienia, w powietrzu zakrzywionym palcem —
ponieważ mój ojciec wpadł w sieci złych ludzi, krwiopijców, którzy zarżnęli go,
i wszystko poszło na sprzedaż, na roztrwonienie... szklana... harfa — wyjąkałem
niedorzecznie i czułem, jak napływa mi krew i czerwienieję, gdyż teraz właśnie
miało mi się przydarzyć coś wręcz nieprawdopodobnego — eolskie... koło... — i w
tej chwili stało się ze mną, co następuje:
Moja twarz wykrzywiła się — ale to słowo mówi zbyt mało. Wykrzywiła się w
sposób, moim zdaniem, zupełnie nowy i przerażający, tak jak nie zdoła wykrzywić
ludzkiego oblicza żadna ludzka namiętność, lecz jedynie wpływ i bodziec
diabelski. Moje rysy zostały dosłownie rozsadzone na wszystkie cztery strony, w
górę i w dół, w prawo i w lewo, aby natychmiast potem skurczyć się gwałtownie ku
środkowi; obrzydliwie szyderczy grymas rozdarł, następnie mój lewy i z kolei
prawy policzek, a podczas gdy jedno oko zacisnął ze straszliwą mocą, drugie tak
rozszerzył, iż ogarnęło mnie wyraźne i straszne uczucie, że gałka oczna musi
wyskoczyć z orbity, i niechby nawet tak było! Mniejsza o to, czy wyskoczy, nie
pora była na tkliwe rozczulanie się nad nią. Jeżeli tak sprzeczne z naturą miny
mogły jednak wzbudzić w otoczeniu owo najwyższe zdumienie, które zwiemy
przerażeniem, to był to przecie wstęp jedynie i przygrywka do istnego sabatu
szkaradzieństw, do całej batalii gryma-
132 TOM A S Z MANN
sów, która w ciągu następnych sekund rozegrała się na moich młodzieńczych
licach. Przemykać słowem po poszczególnych awanturach wszczynanych przez moje
rysy, zdawać wnikliwie sprawę z obrzydłych pozycji, jakie przybierały moje usta,
nos, brwi i policzki, krótko mówiąc, wszystkie mięśnie mej twarzy — a to przy
ciągłej odmianie i bez powtórzenia którejkolwiek z mnóstwa maszkar — podobny
opis byłby przedsięwzięciem zbyt trudnym. Powiedzmy tylko tyle, że uczuciowe
procesy, które poniekąd odpowiadałyby tym fizjonomicznym fenomenom, że doznania
tak głupkowatej wesołości, tak przejaskrawionego zdumienia, obłędnej rozkoszy,
odczłowieczonej męki i zgrzytającej wściekłości nie byłyby po prostu z tego
świata, lecz musiałyby należeć do jakiegoś piekielnego królestwa, gdzie nasze
ziemskie namiętności odnajdują się potwornie zwielokrotnione. Ale czyż nie bywa
tak, że wzruszenia, które są źródłem naszych min, powstają naprawdę w naszej
duszy w wyniku przeczucia, jak cienie? Reszta mego ciała nie zakrzepła podczas
tych zajść w spoczynku, choć wyprostowany pozostawałem w miejscu. Głowa moja
okręcała się wielokrotnie dokoła, zachodząc prawie twarzą w kark, zupełnie tak,
jak gdyby tkwiący w mej powłoce cielesnej czart chciał skręcić mi szyję; barki i
ramiona zdawały się wyłamywać ze stawów, biodra wygięły się w pałąk, kolana
przywarły do siebie, brzuch wyżłobił się, podczas gdy żebra wyglądały tak, jak
gdyby chciały rozsadzić skórę; palce u nóg chwycił kurcz, tak że nie było w nich
członka nie wykrzywionego niby szpon pokraczny, i tak to, jak gdyby na
piekielnych torturach, przetrwałem około dwu trzecich minuty.
Byłem nieprzytomny w tym czasie, dłużącym się niepomiernie wśród warunków tak
uciążliwych, lub też zgasła przynajmniej we mnie świadomość mego otoczenia oraz
pamięć o widzach — uprzytomnić ich sobie nie pozwalała zupełnie powaga mego
stanu. Szorstkie okrzyki docierały do mego ucha, a ja nie byłem w stanie ich
słuchać. Przycho-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 133
dząc do siebie na krześle, które podsunął mi spiesznie lekarz sztabowy,
zachłystywałem się gwałtownie paroma łykami letniej wody z kranu, którą ten
uczony w mundurze usiłował wlać mi do ust. Spora część panów z komisji poderwała
się z siedzeń i stała, pochylona nad zielonym stołem, z twarzami wykrzywionymi
popłochem, oburzeniem, a także odrazą. Inni ujawniali w łagodniejszy sposób
osłupienie wywołane odniesionymi wrażeniami. Dostrzegłem jednego, który zatykał
uszy obiema zaciśniętymi pięściami i ulegając prawdopodobnie czemuś w rodzaju
zarażenia wykoślawiał własną twarz grymasem; innego znów, który przyciskał wargi
dwoma palcami prawej ręki i mrugał z niesłychaną szybkością powiekami. Jeśli o
mnie jednak chodzi, to z miną oprzytomniałą, jakkolwiek w zrozumiałej mierze
przerażoną, nie prędzej rozejrzałem się wkoło siebie, aż stało mi się spieszno
zakończyć scenę, która nie mogła mi się wydać przystojną; szybko w pomieszaniu
podniosłem się z krzesła i stanąłem obok niego w postawie wojskowej, mało
zgodnej oczywiście z moim czysto ludzkim samopoczuciem.
Lekarz sztabowy cofnął się nieco, trzymając ciągle jeszcze szklankę z wodą.
— Czyście już oprzytomnieli? — spytał głosem łączącym w sobie rozdrażnienie i
współczucie.
— Rozkaz, panie lekarzu — odpowiedziałem służbiście.
— A czy przypominacie sobie choć trochę, to coście przeżyli przed chwilą?
— Proszę posłusznie o wybaczenie — brzmiała moja odpowiedź. — Przez chwilę byłem
cokolwiek roztargniony.
Przelotny, gorzkawy śmiech odpowiedział mi od strony stołu komisyjnego.
Powtarzającym się szeptem przeleciało z ust do ust słowo „roztargniony".
— Co prawda, sprawialiście wrażenie coś niecoś niedorzeczne — przemówił lekarz
sztabowy oschle. — Czy przybyliście już tutaj w stanie podniecenia? Czy
oczekiwaliście
134 % . ,,. . , TOMASZ MANN
ze szczególnym napięciem orzeczenia o waszej zdatności do służby?
— Przyznaję — odrzekłem na to — że odrzucenie bardzo by mnie rozczarowało i nie
wiedziałbym nawet jak stanąć z takim wyrokiem przed oczyma mojej matki. Widywała
dawniej w swym domu licznych członków korpusu oficerskiego i odnosi się do
wojska z najgorętszym podziwem. Dlatego leży jej szczególnie na sercu, aby
wzięto mnie do służby, i obiecuje sobie po tym nie tylko znaczną korzyść dla
mego wykształcenia, ale szczególnie pożądane wzmocnienie mego chwiejnego
niekiedy zdrowia.
Słowa moje wzbudziły w nim, jak się zdawało, wzgardę i nie wydały mu się godne
uwagi.
— Niezdatny — powiedział stawiając szklankę z wodą na stoliku, tam gdzie leżały
także jego przybory, mianowicie taśma centymetrowa, słuchawka i młoteczek. —
Koszary to nie lecznica — rzucił mi jeszcze przez ramię i zwrócił się następnie
do panów za stołem komisyjnym.
— Poborowy — oświadczył cienkim bekiem — cierpi na przypadłości epileptoidalne,
tak zwane ekwiwalenty, które wystarczają, aby absolutnie wykluczyć jego zdatność
do służby wojskowej. Moje badanie wykazało, że zachodzi tu wypadek dziedzicznego
obciążenia ze strony ojca — alkoholika, który zbankrutowawszy skończył
samobójstwem. Nawet z niedołężnych opisów pacjenta można było niechybnie
rozpoznać objawy tak zwanej aury. Poza tym pojawiały się owe ciężkie stany
zniechęcenia, które, jak słyszeliśmy, zmuszały go niekiedy do pozostawania w
łóżku, a które cywilny pan kolega — tu na jego cienkich wargach na nowo pojawiła
się drwina — uważał za właściwe tłumaczyć jako tak zwaną migrenę; były to,
biorąc sprawę naukowo, stany depresyjne poprzedzane atakiem. Niezwykle
charakterystyczne dla istoty tej choroby jest milczenie, jakim pacjent osłaniał
swe przeżycia; bo pomimo charakteru jawnie skłonnego do wynurzeń zatajał je
przed wszystkimi, jak to słyszeliśmy. God-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 135
ne uwagi jest to, że w świadomości wielu epileptyków zdaje się żyć po dziś dzień
coś z pojęć mistyczno-religijnych, z jakimi starożytni odnosili się do tej
choroby nerwów. Poborowy przyszedł tutaj w nastroju wzburzenia i napięcia. Już
egzaltowany jego sposób mówienia zastanowił mnie. Na konstytucję nerwowca
wskazywała poza tym ogromnie nieregularna, jakkolwiek organicznie nienaganna
działalność serca oraz nawykowe wzruszanie ramionami, które wydaje się
niepowściągalne. Jako symptom szczególnie uderzający wskazałbym zadziwiające
wprost wyczulenie zmysłu słuchu, ujawnione przez pacjenta w toku dalszego
badania. Nie waham się powiązać owego nadnormalnego wyostrzenia jednego zmysłu z
dość ciężkim atakiem, którego byliśmy świadkami, a który przygotowywał się być
może od szeregu godzin, aż wyzwoliło go bezpośrednio podniecenie wywołane w
pacjencie przez moje nieprzyjemne dlań pytania. Radzę wam — zakończył swą
przejrzystą i uczoną diagnozę, zwracając się znowu do mnie tonem niedbałym i
wyniosłym
— poddać się leczeniu przez jakiegoś rozumnego lekarza. Jest pan zwolniony.
— Zwolniony — powtórzył znany mi już, ostro nosowy głos.
Stałem, jakby duch ze mnie uciekł, i nie ruszałem się z miejsca.
— Jest pan wolny od służby wojskowej i może pan odejść
— dał się słyszeć nie bez domieszki współczucia i życzliwości ów głos basowy,
którego posiadacz uznał mnie był ze szlachetną subtelnością za jednorocznego.
Wówczas stanąłem na palcach i przemówiłem podniósłszy błagalnie brwi:
— Czy nie można by dokonać próby? Czy nie jest możliwe, aby życie żołnierskie
wpłynęło krzepiąco na moje zdrowie?
Kilku panom przy stole komisyjnym zadrgały od śmiechu łopatki; lekarz sztabowy
pozostał twardy i nieubłagany.
136 ": '• ••*'•' TOMASZ MANN
— Powtarzani wam — ofuknął mnie niegrzecznie — że koszary to nie lecznica.
Odmaszerować! — zabeczał.
— Odmaszerować! — powtórzył ostry, nosowy głos i wywołano nowe nazwisko.
Brzmiało ono, o ile sobie przypominam, Latte, gdyż kolej przyszła na literę L, i
jakiś włóczęga o kosmatej piersi ukazał się na scenie. Ja natomiast, złożywszy
ukłon, wycofałem się poza przepierzenie, gdzie przy wdziewaniu ubrania
dotrzymywał mi towarzystwa pełniący służbę podoficer.
Wesół wprawdzie, lecz w poważnym nastroju i ścięty z nóg tak całkowicie nowymi i
ledwie mieszczącymi się w zakresie ludzkich możliwości przeżyciami, którym
oddałem się czynnie i biernie; wprawiony jeszcze w szczególne zamyślenie ważkimi
oświadczeniami, jakie lekarz sztabowy poczynił co do dawniejszego aspektu owej
tajemniczej choroby, którą miał wszelkie prawo mi przypisać, nie zważałem prawie
na poufałą paplaninę, kierowaną do mnie przez pośledniego dowódcę w lichym
mundurze, o przylizanych włosach i podkręconych wąsikach, i dopiero później
przypomniały mi się jego niewyszukane słowa.
— Szkoda — gadał przyglądając mi się — szkoda was, Krull czy jak tam się
piszecie! Morowy z was chłop, moglibyście dochrapać się czegoś przy wojsku.
Każdemu zaraz patrzy z oczu, czy się czegoś u nas dochrapie. Szkoda was; wy od
pierwszego rzutu oka rozumiecie się na rzeczy, byłby z was pewno żołnierz jak
lala. Kto wie, czybyście i sierżantem nie zostali kiedy, gdybyście popłynęli z
prądem!
Dopiero z opóźnieniem, jak się rzekło, wdarła się ta poufała gadanina do mej
świadomości, i gdy spieszne koła niosły mnie z powrotem w stronę domu, myślałem
w głębi duszy, że człeczyna ów może miał i rację; tak że gdym wyobraził sobie,
jak swobodnie i zniewalająco, jak ulany, leżałby na mnie mundur, jak korzystnie,
póki bym go nosił, wypadłaby moja postać — to niemal ogarniała mnie żałość, że
rozmyślnie wyrzekłem się dostępu do tak strojnego stylu
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
137
życia, do świata, w którym poczucie naturalnej hierarchii jest widocznie wysoko
rozwinięte.
Dojrzalszy namysł musiał oczywiście doprowadzić mnie do zrozumienia, że moje
wejście w ten świat oznaczałoby jednak grubą omyłkę i błąd. Nie urodziłem się
przecie pod znakiem Marsa — przynajmniej nie w sensie szczególnym i prawdziwym!
Jeśli bowiem wojenna wprost surowość, opanowanie samego siebie i ryzyko tworzyły
najwybitniejsze znamiona mojego niezwykłego żywota, to niewątpliwie wspierało
się ono przede wszystkim na uprzednim i zasadniczym warunku wolności — na
warunku zatem, którego żadną miarą nie można by pogodzić z jakim bądź
wprzęgnięciem się w ciężką, realną zależność. Jeślibym więc żył po żołniersku,
to byłoby, rzecz jasna, głupim nieporozumieniem, gdybym na tej podstawie uznał,
że powinienem żyć jako żołnierz; co więcej, gdyby chodziło o rozumowo
sformułowaną definicję tak wzniosłego uczucia jak uczucie wolności, to można by
rzec, iż właśnie to: móc żyć po żołniersku, ale nie jako żołnierz, na kształt
żołnierza, ale nie dosłownie, żyć w przenośni — to właśnie oznacza wolność.
•'
A , »;• i,-ł., „
ROZDZIAŁ SZÓSTY
l o tym zwycięstwie, istnym dawidowym zwycięstwie jak rad bym je nazwać,
powróciłem na razie, gdyż nie nadeszła jeszcze pora mego objęcia służby w hotelu
paryskim, do opisanego pobieżnie w toku poprzednich wspomnień życia na bruku
frankfurckim — samotnego, choć pełnego uczuć życia w wirze świata. Kołysząc się
samotnie na ruchliwej fali wielkiego miasta, mógłbym był znaleźć, gdyby mi na to
przyszła chętka, niejedną sposobność wymiany myśli i towarzyskiego zbliżenia z
najrozmaitszego rodzaju istotami, które można by, od zewnątrz patrząc, uznać za
pokrewne mojej istocie lub nawet jej równorzędne. Tak mało jednak dbałem o to,
że raczej albo stroniłem całkowicie od podobnych związków, albo też
zapobiegałem, aby nie wyradzały się przenigdy w jaką bądź zażyłość: jakiś głos
wewnętrzny oznajmił mi bowiem zawczasu, że łączność, przyjaźń i cię-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 139
pła wspólnota nie będą mym udziałem, że nieodwołalną moją powinnością jest
kroczyć niezwykłą mą drogą samotnie, w zdaniu się na siebie samego i w ścisłej
tajności; co więcej, by sprawę ująć dokładnie, wydawało mi się, że gdybym
spospolitował się w najbłahszym nawet stopniu i był za pan brat z kompanami lub
też stanął z nimi na stopie frere et cochon*, jakby to był określił mój biedny
ojciec; gdybym, mówiąc zwięźle, roztrwaniał sam siebie w lekkomyślnych
poufałościach, wówczas rozpętałbym niebezpiecznie jakąś tajemnicę własnej swej
natury i rozcieńczyłbym, że się tak wyrażę, własne swe soki życiowe, osłabiając
jak naj-szkodliwiej i poniżając wewnętrzną prężność swej istoty.
Toteż odwzajemniałem, siedząc na przykład przy lepkim marmurowym stoliku w
którymś z odwiedzanych przeze mnie pomniejszych lokali nocnych, zaciekawione i
niekiedy aż natrętne próby zbliżenia się z tą uprzejmością, która jako
wygodniejsza od grubiaństwa nasuwała się memu smakowi i usposobieniu, tworząc
przy tym wał obronny nieporównanie tęższy niż ono. Grubiaństwo bowiem
spospolica, podczas gdy uprzejmość stwarza dystans. Ją też przyzywałem na
odsiecz przy niepożądanych propozycjach, które — nie zdziwi się tym, jak
przypuszczam, czytelnik, otarty o rozmaite osobliwości świata uczuć — moja
młodość widywała od czasu do czasu u swych stóp, składane przez mężczyzn pewnego
typu z większym lub mniejszym nakładem kwieci-stości i dyplomacji — nic w tym
nie było dziwnego przy ponętnym pyszczku, jakim obdarzyła mnie natura, i przy
zjednywającej powszechną sympatię budowie ciała, której nie mogło przysłonić nie
do poznaki biedne odzienie ani szal owinięty dokoła szyi, ani połatana kurtka,
ani dziurawe buty. U zalotników, o których mowa, należących, rzecz prosta, do
wyższych sfer społecznych, wywoływała ta licha powłoka nawet wzmożenie pożądań,
działając nadto ośmie-
* Niby świnia z pastuchem, (fr.)
140
TOMASZ MANN
lająco, podczas gdy w oczach wytwornego kobiecego świata musiałaby oczywiście
przedstawić mnie w świetle mniej korzystnym. Nie chcę przez to powiedzieć,
jakoby brakło mi całkiem podchwytywanych z tej strony i rozeznawanych radośnie
oznak mimowolnej sympatii ku mojej uprzywilejowanej przez przyrodzenie osobie.
Ileż to razy widywałem, jak samolubnie roztargniony uśmiech matowobiałej,
pielęgnowanej za pomocą eau de lis twarzyczki na mój widok popadał w zmieszanie
i przybierał piętno lekko bolesnej słabości. Czarne twe oczy, moja droga pani w
brokatowym wieczorowym płaszczu, rozwarły się szeroko i niemal przelęknione
przeniknęły mój porwany przyodziewek, tak żem zdołał wyczuć badawcze ich
dotknięcie na nagim swym ciele, i powróciły pytająco do łachmana; twoje
spojrzenie powitało moje i wchłonęło je głęboko, i podczas gdy twa główka jak
gdyby coś pijąc przechyliła się nieco wstecz, wypro-mieniło je z powrotem i
wgłębiło się w moje oczy próbując je zgłębić w słodkim i natarczywym niepokoju —
a potem oczywiście musiałaś odwrócić się „obojętnie", musiałaś wspiąć się w swój
toczący się na kołach domeczek i gdyś wionęła już do połowy w jedwabiste pudło,
a twój służący z miną ojcowskiej życzliwości wręczał mi pieniądz, wówczas
ociągały się jeszcze twoje umykające wdzięki, opięte kwiecistym złotem i
opryskane księżycowym światłem wielkich lamp w przedsionku Opery, jak gdyby
wahając się w wąskiej ramie powozowych drzwiczek.
Ach nie, milczących spotkań, z których to jedno nie bez wzruszenia wywołałem z
przeszłości, nie brakło bynajmniej. Lecz ogólnie biorąc: cóż mają kobiety w
pozłocistych wieczorowych płaszczach począć z tym, co ja wtedy reprezentowałem,
to znaczy: z młodzieńczością, która może oczekiwać od nich niewiele więcej niż
wzruszenia ramion, zwłaszcza gdy żebracza aparycja oraz brak wszystkiego, co
składa się na światowca, odziera ją w ich oczach z wszelkiej wartości i wytrąca
poza krąg ich uwagi? Kobieta darzy swą uwagą
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 141
jedynie „pana" — ja zaś nie byłem nim wcale. Jużci zupełnie inaczej przedstawia
się sprawa z takimi wędrującymi sobie na boczki panami — marzycielami, nie
szukającymi kobiety, lecz także i nie mężczyzny, tylko jakiegoś pośredniego
cudeńka. Takim zaś cudeńkiem byłem ja. Stąd to właśnie trzeba mi było tyle
wymijającej uprzejmości, aby poskramiać tego rodzaju natarczywe zapały, a nawet
zdarzało mi się niekiedy koić rozumnie dobrotliwymi słowami pełną błagań
rozpacz.
Wcale nie wyruszę w imię moralności w pole przeciwko pożądaniu, które w moim
wypadku nie wydało mi się niezrozumiałe. Mogę raczej powiedzieć za słynnym poetą
łacińskim, że niczego, co człowiecze, nie uważam za obce sobie. Aliści do
historii mego osobistego wychowania miłosnego niechże dołączy się tu następująca
opowieść.
Spośród wszystkich odmian ludzkich, jakie wielkie miasto rozwinęło niby w
wachlarzu przed moją uwagą, musiała pewna odmiana, i to osobliwa, której samo
tylko pojawienie się w mieszczańskim świecie stwarza niemałą pożywkę dla
wyobraźni, zwrócić ku sobie czujność nabierającego szlifu młodzika. Był to
mianowicie ten gatunek miejskich kobiet, który, określany mianem istot
publicznych lub dziewcząt wesołego prowadzenia się, a także pośmieciuchów albo,
w tonacji wyższej, kapłanek Wenery, nimf i następczyń Fryne, mieszkających
wspólnie w lupanarach bądź też wałęsających się nocą po określonych odcinkach
ulic, stręczył się spragnionemu, a zarazem wypłacalnemu światkowi męskiemu do
zażyłych stosunków za zgodą czy też tolerancją władz. Zdawało mi się zawsze, że
ta instytucja widziana tak, jak, o ile nie błądzę, powinno się widzieć wszelkie
sprawy, mianowicie świeżym i nie spowszedniałym przez rutynę spojrzeniem: że
więc to zjawisko jako barwna awanturnicza pozostałość ognistych epok wystercza
wśród naszego przystojnie uobyczajnionego stulecia i zawsze wywierało ono na
mnie wpływ ożywczy, a nawet samym swym istnieniem
142 v,.>rCi,,,'- TOMASZ MANN
uszczęśliwiało. Nawiedzaniu osobliwych owych domostw stawało na przeszkodzie
wielkie moje ubóstwo. Na ulicy za to i za rogiem otwartych w nocy barów miewałem
aż nadto sposobności, ażeby poddać te przynętne istoty osobistemu badaniu, owo
zainteresowanie zaś nie pozostawało jednostronne, lecz jeślim mógł kiedykolwiek
cieszyć się tym, iż ktoś obdarzał mnie życzliwą uwagą, czyniły to właśnie owe
pierzchliwe ptaki nocne i niedługo trwało, a wbrew mojej zachowywanej na ogół
powściągliwości nawiązały się osobiste stosunki z kilkoma właśnie spośród nich.
Ptakami śmierci lub też puszczykami mieni lud odmianę małych sów czy puchaczy,
które zdaniem bajczarzy uderzają w nocnym locie o okna chorych śmiertelnie ludzi
i z krzykiem „pójdź!" wywabiają trwożną duszę na wolność. Czy to nie dziwne, że
tym właśnie hasłem posługują się także owe siostrzyce złej sławy, kiedy
wałęsając się pod latarniami bezczelnie a sekretnie wabią mężczyzn na rozpustę?
Jedne z nich bywają spasłe jak sułtanki i wtłoczone w czarny atłas, od którego
odcina się widmowo biel pudru na tłustym policzku; inne znów aż wysychają w swej
chuderlawości. Ich strój jest jaskrawy, obliczony na efekt w światłocieniu
nocnej ulicy. Malinowa czerwień warg jarzy się u jednych na kredowym licu,
podczas gdy inne powlekły swe policzki tłustym wytłokiem z róż. Ich brwi czernią
się ostrym, wyrazistym łukiem; ich oczy, przedłużone w wykroju węglistymi
kreskami i na skraju dolnych powiek podsmolone, ujawniają częstokroć dzięki
zastrzykom blask prawie nadprzyrodzony. Fałszywe brylanty lśnią w ich uszach,
wielkie kapelusze z piórami kołyszą się na ich głowach, wszystkie zaś trzymają w
rękach torebki, zwane z francuska ridicule albo Pompa-dour i skrywające w swym
wnętrzu parę przyborów toaletowych, pomadkę do ust i puder, jak również pewne
środki zapobiegawcze. Tak strojne, mijają cię na miejskim chodniku muskając
swoim ramieniem twe ramię; ich oczy, odbijające światło latarń, skrzą się zza
węgła ku tobie, ich wargi
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 143
wykrzywia uśmiech rozwiązły i rzucając ci spiesznie, skrycie i wabiąco zew ptaka
śmierci, wskazują krótkim kiwnięciem w bok coś nieokreślonego, a pełnego
obietnic, tak jak gdyby śmiałka, co pomknie za skinieniem, za wezwaniem, czekała
gdzieś tam przeogromna, nigdy nie zaznana i bezgraniczna rozkosz.
Jakże często z zapartym tchem obserwowałem z daleka taką dyskretną scenkę i
widywałem też, jak wytwornie strojni panowie albo mijali je niewzruszeni, albo
też wdawali się w układy i gdy doszło do porozumienia, znikali uskrzydlonym
krokiem w ślad za wszeteczną przewodniczką. Do mnie samego bowiem nie
przyfruwały owe istoty w tym właśnie celu; biedacka powłoka takiego klienta jak
ja nie nęciła ich obietnicą jakiej bądź praktycznej korzyści. Niemniej przyszło
mi niebawem dostąpić w miły sposób ich prywatnej, nie zawodowej przyjaźni i
jakkolwiek pomny swej finansowej niemocy nie mogłem pokusić się o podejście do
nich, to nierzadko działo się tak, iż one ze swej strony, poddawszy mą osobę
przychylnie zaciekawionemu badaniu, przemawiały do mnie z rubaszną
serdecznością, pytając ko-leżkowato, co porabiam i jak żyję (na co odpowiadałem
niby od niechcenia, że bawię w Frankfurcie dla rozrywki), i wśród spiesznych
pogwarków, w które wdawałem się na progach kamienic lub w bramach przejezdnych
ze stadkiem krzykliwie barwnych ptaszków, wyćwierkiwały powziętą do mnie
sympatię grubą pospolitą gwarą. Takie osoby, wspomnę to nawiasem, nie powinny by
nigdy mówić. Uśmiechając się, wabiąc gestem i zerkając bez słów, znaczą coś; ale
skoro tylko otworzą usta, grozi im wielkie niebezpieczeństwo, iż nas wytrzeźwią,
a same utracą cały swój nimb. Słowo jest bowiem wrogiem tajemniczości i
bezlitosnym denun-cjantem prostactwa.
Skądinąd jednak memu przyjacielskiemu z nimi obcowaniu nie brakło ponęt pewnego
niebezpieczeństwa, a to dla względów następujących. Kto mianowicie służy zawo-
144 ^ JH;',''' t TOMASZ MANN
dowo człowieczej tęsknocie i czerpie stąd swój zarobek, ten ze swej strony nie
wznosi się przez to bynajmniej ponad tę słabość, wrodzoną głęboko ludzkiej
naturze; nie poświęcałby się tak bez reszty jej hodowaniu, rozbudzaniu i
zaspokajaniu i nie rozumiałby się na niej tak znakomicie, gdyby nie tkwiła w nim
ze szczególną żywotnością, co więcej, gdyby on sam nie był osobiście prawdziwym
dzieckiem tęsknoty. Stąd bywa też, jak wiadomo, że dziewczyska te miewają
najczęściej poza mnóstwem kochanków, będących przedmiotem poświęcenia
zawodowego, jeszcze jakiegoś przyjaciela od serca albo domowego miłośnika, który
pochodząc z tej samej co one niskiej sfery, opiera swe życie równie świadomie na
ich własnym śnie o szczęściu, jak one na podobnych snach wszystkich innych swych
partnerów. Bo oto ludzie ci, przeważnie osobnicy bez skrupułów i pochopni do
gwałtu, darząc którąś z takich radościami nadliczbowej tkliwości, a także
nadzorując i normując jej służbę oraz użyczając jej czegoś w rodzaju rycerskiej
opieki, wyrastają w pełni na pana jej i władcę, zagarniają większą część jej
zarobku, a gdy plon nie zadowoli ich, traktują je z niezmierną surowością,
znoszoną jednak mile i chętnie. Władze porządkowe są wrogo usposobione względem
tego procederu i ścigają go ustawicznie. Narażałem się przeto przy tych
igraszkach na niebezpieczeństwo dwojakie: po pierwsze na to, że policja
obyczajowa uzna mnie za jednego z tych brutalnych kawalerów i jako takiego
zagadnie; i na to jeszcze, że rozbudzę zazdrość owych tyranów i zawrę znajomość
z ich nożami, którymi zwykli obracać nader swobodnie. Należało tedy zachować
ostrożność na obie strony, a jeśli niejedna siostrunia dała mi wyraźnie do
poznania, że ma niemałą chętkę, by ot, raz zaniedbać w mym towarzystwie swego
oschłego rzemiosła, to stał temu długo na przeszkodzie ów dwoisty wzgląd, aż w
pewnym osobliwym wypadku udało się go szczęśliwie, przynajmniej po większej
części, uchylić.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla . 145
Pewnego zatem wieczora — a właśnie poświęcałem się ze szczególną ochotą i
pilnością studiom życia miejskiego i była już dość późna noc — odpoczywałem,
znużony i równocześnie rozochocony wałęsaniem się, przy szklance pon-czu w
średniego rzędu kawiarni. Ulicami dął złowrogi wiatr i deszcz zmieszany ze
śniegiem spływał nieustannie ku ziemi, co skłaniało mnie do zwlekania z powrotną
wędrówką do mego dość oddalonego legowiska; ale również i moja chwilowa kryjówka
znajdowała się w stanie niezbyt gościnnym: część krzeseł spiętrzono już na
stołach, sprzątaczki wlokły mokre szmaty po brudnej podłodze, służący snuli się
tędy i owędy, markotni i na pół drzemiący, i jeśli mimo to tkwiłem w miejscu, to
działo się to w głównej mierze dlatego, że trudniej niż kiedy indziej było mi
zdobyć się na decyzję ucieczki w sen przed widziadłami świata.
Pustka panowała w sali. Przy jednej ścianie spał, przewalony przez stół,
mężczyzna o wyglądzie handlarza bydłem, z policzkiem na skórzanej kabzie.
Naprzeciwko niego, w zupełnym milczeniu, grało w domino dwu zgrzybiałych
okularników, których pewnie uparcie omijał sen. Za to niedaleko, ledwie o dwa
stoły ode mnie, siedziała przy kieliszku zielonego likieru samotna dziewczyna,
widać od razu: jedna z tych istot — której jednak nie spotkałem dotąd nigdy — i
zerkaliśmy ku sobie z obustronnym zainteresowaniem.
Wygląd miała przedziwnie cudzoziemski: spod czerwonej bowiem, ściągniętej z
czubka w bok, wełnianej czapeczki zwisały gładkimi pasmami jej półsczesane
czarne włosy, pokrywając częściowo policzki, które dzięki silnie wystającym
kościom wydawały się przytulnie wklęsłe. Nos jej był tępy, usta szerokie i
uszminkowane purpurowo; oczy, skośne i zewnętrznymi kącikami podniesione ku
górze, nie patrząc migotały nieokreśloną barwą, nader swoiste i nie takie jak u
innych ludzi. Przy czerwonej czapeczce nosiła żakiet kanarkowożółty, pod którym
skąpo, lecz jędrnie uwypuklały się mniej bujnie rozwinięte kształty górnej
części jej ciała,
146
TOMASZ MANN ;<
a dostrzegłem też z przyjemnością, że była długonoga jak źrebak, co zawsze
odpowiadało memu upodobaniu. W chwili podnoszenia do ust zielonego likieru
rozprostowywała pretensjonalnie palce ręki, wyginając je ku górze i sprawiała ta
ręka jakoś, nie wiem skąd, wrażenie ciepłej — może dlatego, że żyły na jej
wierzchu były tak mocno nabrzmiałe. Nieznajoma miała ponadto nawyk wysuwania i
wciągania wargi dolnej, oblizującej przy tym ruchu wargę górną.
Z nią zatem wymieniałem spojrzenia, jakkolwiek po jej skośnych, migotliwych
oczach nie można było nigdy poznać wyraźnie, dokąd się zwracały, i w końcu, po
chwili takiego właśnie wzajemnego badania, zauważyłem nie bez niespokojnej
młodzieńczej podniety, że obdarzyła mnie skinieniem, tym właśnie skinieniem
„pójdź no na boczek", w zalotne nie wiadomo co, jakie jej cech łączy z wabiącym
wezwaniem puszczyka. W zamyśle pantomimicznym wywróciłem podszewkę jednej ze
swych kieszeni na lewą stronę; ale ona odpowiedziała na to potrząsaniem głowy,
oznajmiającym, że nie powinienem wcale kłopotać się swym ubóstwem, powtórzyła ów
znak i położywszy na marmurową płytkę odliczoną należność za zielony likier
podniosła się i podeszła elastycznym krokiem ku drzwiom.
Podążyłem za nią bezzwłocznie. Śnieżna chlapawica zanieczyszczała chodnik,
deszcz padał ukośnymi strugami, a niesione nim grube, obrzydłe płatki opuszczały
się na kształt miękkich, mokrych ślimaków na barki, twarz i rękawy. Nie dziw
przeto, żem uczuł zadowolenie, gdy nieznajoma oblubienica przyzwała gestem
chybocącą się w pobliżu dorożkę. Łamiącym się głosem wymieniła woźnicy adres
swego gniazdka, które leżało przy nie znanej mi ulicy, wśliznęła się do wnętrza,
ja zaś ciągnąc za sobą kłapiące drzwiczki osunąłem się obok niej na wytartą
poduchę.
Teraz dopiero, gdy drynda nocna ruszyła z miejsca i przeszła w potoczysty
stukot, zaczęła się nasza rozmowa
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 147
— którą waham się tu włączyć, ponieważ mam tyle słusznego rozeznania, by
zrozumieć, że jej swoboda wymyka się spod pióra kreślącego opowieść obyczajową.
Brakło tej rozmowie wstępu, brakło też jakiejkolwiek uprzejmej ceremo-nialności;
od samego już początku i w całym jej ciągu znamionowała ją całkowita, rozpętana
i rozwiązła nieodpowiedzialność, właściwa skądinąd tylko snom, w których nasza
jaźń obcuje z cieniami pozbawionymi prawdziwego życia, z własnymi tworami, nie
mogąca jednak dojść do głosu w stanie jawy, kiedy to ciało i krew w realnym
oddzieleniu przeciwstawiają się innemu czynnikowi. Ale w tych chwilach
nieodpowiedzialność triumfowała i wyznaję chętnie, że aż do dna duszy przejęła
mnie oszałamiająca niezwykłość tej przygody. Nie byliśmy sami, a przecie było
nas mniej niż dwoje; jeśli bowiem duet wytwarza natychmiast jakiś stan
towarzyskiego powiązania, to tutaj nie mogło być o tym mowy. Mi-lusia miała
pewien sposób zakładania swej nogi na moją, tak jak gdyby krzyżowała tylko
własne uda; wszystko, co mówiła i co czyniła, było cudownie wyzbyte wszelkiego
zahamowania, zuchwałe i niepowściągnione, niby myśli, jakie rodzi samotność, ja
zaś dorównywałem jej z radosną lekkością.
Krótko i węzłowato, na treść tej wymiany myśli i uczuć składały się przejawy
żywego i natychmiast wzajemnie powziętego upodobania, a dalej wybadywanie,
rozbieranie i roztrząsanie tej sympatii, wreszcie układ, by ją na wszelki sposób
pielęgnować, rozwijać i wykorzystywać. Ze swej strony moja towarzyszka
zaszczyciła mnie niejednym wyrazem uznania, przypominającym mi z grubsza pewne
wynurzenia owego światłego kapłana, radcy kurii, z tym, że jej pochwały były
ogólniejsze, a zarazem bardziej zdecydowane. Bo też, zapewniała, pierwszym
rzutem oka pozna znawca, że jestem stworzony i wybornie uzdolniony do służb
miłosnych, że, co więcej, zgotowałbym sobie i światu sporo rozkoszy i radości,
gdybym podążył posłusznie za tak niewątpliwym powołaniem i zbudował całe swe
życie na tej
148
TOMASZ MANN
właśnie podwalinie. Co do niej zaś, pragnie zostać moją mistrzynią i poddać mnie
gruntownemu wyszkoleniu; bije bowiem w oczy, że moje dary potrzebują jeszcze
przewodnictwa wytrawnej ręki... Tyle zrozumiałem z jej wywnętrzań, ale tylko w
przybliżeniu, gdyż zgodnie z cudzoziemskim swym wyglądem mówiła strzępkami zdań
i błędnie, a właściwie nie umiała w ogóle po niemiecku, tak iż dobierane przez
nią słowa i zestroję słów sprzeciwiały się często zdrowemu sensowi i
prześlizgiwały cudacznie w nonsens, co jeszcze wzmacniało senny charakter
naszego zetknięcia. W szczególności należy jednak zaznaczyć, i to z naciskiem,
że jej zachowanie się było całkowicie wolne od jakiejkolwiek lekkomyślnej
wesołości; przeciwnie, cokolwiek działo się (a jakże osobliwie bywało chwilami),
zachowywała surową, niemal posępną powagę — i wtedy, i podczas całego trwania
naszej znajomości.
Otóż gdy nasz stukocący powóz wreszcie się zatrzymał, wysiedliśmy i moja
przyjaciółka wynagrodziła woźnicę. Potem szło się w górę ciemną i chłodną
czeluścią klatki schodowej, gdzie śmierdział jeszcze kopeć z lamp, i
przewodniczka otworzyła przede mną drzwi do swego pokoju, położonego tuż przy
schodach. Tu było nagle bardzo gorąco; zaduch potężnie przegrzanego żelaznego
pieca mieszał się z gęstymi, kwietnymi woniami kosmetyków, przytłumione zaś,
ciemnokrwawe światło spływało z zapalonej wiszącej lampy. Otoczył mnie spory,
jak na owe stosunki, przepych, bo oto na obitych pluszem stolikach widniały w
barwłstych czarach suche bukiety, ułożone z kiści palmowych, papierowych kwiatów
i piór pawich; miękkie skóry futrzane rozpościerały się wokoło; nad całym zaś
pokojem panowało łóżko z baldachimem, o kotarach z czerwonej, złotą frędzlą
obszytej tkaniny wełnianej; co do luster, było ich wielkie bogactwo, znajdowały
się bowiem nawet w miejscach, gdzie się ich w ogóle nie zwykło szukać: w
baldachimowym stropie oraz w ścianie bocznej łoża. Ponieważ była w nas jednak
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 149
żądza zupełnego poznania się, przystąpiliśmy natychmiast do dzieła i zabawiłem u
niej aż do następnego rana.
Rozsa, tak oto zwała się moja partnerka, była rodem z Węgier, ale pochodzenie
jej było arcyniepewne, bo matka jej skakała w cyrku wędrownym przez oklejone
kolorową bibułą obręcze, kim zaś był ojciec, to pozostało na zawsze okryte
mrokiem. Ujawniła już wcześnie gwałtowną skłonność do miłostek bez granic i w
wieku jeszcze młodziutkim zawleczono ją, jakkolwiek nie bez jej zgody, do domu
publicznego w Budapeszcie, gdzie spędziła kilka lat jako główna atrakcja
zakładu. Lecz pewien kupiec z Wiednia, który ubrdał sobie, że bez niej nie
wyżyje, przy nakładzie nie lada fortelów i nawet przy współudziale pewnego
stowarzyszenia do zwalczania handlu żywym towarem, uprowadził ją z klatki i
osiedlił u siebie. Podeszły już wiekiem i skłonny do apopleksji, radował się
nadmiernie posiadaniem jej i niespodzianie w jej ramionach wyzionął ducha, tak
że Rozsa odzyskała swobodę ruchów. Żyła z kunsztów swych na przemian w
rozmaitych miastach i niedawno osiadła we Frankfurcie, gdzie nie wyczerpana
bynajmniej ani nie zaspokojona zawodowym oddawaniem się, nawiązała trwałe
stosunki z pewnym mężczyzną, ten zaś — pierwotnie czeladnik rzeź-nicki, ale
wyposażony w zdobywcze siły życiowe i złowrogą męskość — obrał sobie za zawód
sutenerstwo, szantaż oraz wszelkiego rodzaju żerowanie na ludziach i jako władca
narzucił się Rozsie, której „wytwórnia szczęścia" stała się głównym źródłem jego
dochodów. Cóż, kiedy osadzony w więzieniu z powodu jakiegoś tam krwawego
wyczynu, musiał pozostawić ją na dłuższy czas samej sobie, a że nie dogadzało
jej wyrzeczenie się osobistego szczęścia, więc oczy jej padły na mnie i wybrała
sobie milczącego, jeszcze nie okrzesanego młodzika na towarzysza od serca.
Historyjkę tę opowiedziała mi w godzinie wytchnienia, ja zaś odwzajemniłem się
jej zwięzłymi zwierzeniami na temat własnych poprzednich przeżyć. Poza tym słowa
i słów-
150
TOMASZ MANN
ka zajmowały wówczas i później tylko skąpe miejsce w naszym obcowaniu, bo
ograniczały się one do najistotniejszych jedynie rzeczowych wskazówek i
uzgodnień, jak również do krótkich, rozogniających okrzyków, pochodzących z
najwcześniejszego młodocianego słownika Rozsy, mianowicie ze zbioru wyrażeń
używanych przy cyrkowej jeździe konnej. Gdy jednak strumień mowy wzbierał w nas
szerzej, działo się to ku obustronnej czci i chwale, to bowiem, cośmy przyrzekli
sobie w toku pierwszej próby, urzeczywistniło się jak najwspanialej i mistrzyni
zapewniła mnie ze swej strony i bez mych dopytywań, że moja sprawność i dziar-
skość miłosna przewyższa najpiękniejsze nawet jej oczekiwania.
Tu, poważnie myślący czytelniku, jestem w położeniu podobnym, jak byłem już na
kartach, w których opowiadałem o pewnych wczesnych i udatnych wdarciach się w
słodycze życia, dodając ostrzeżenie, by przenigdy nie mylić czynu z jego nazwą i
tego, co indywidualne i żywe, nie zbywać niedbale spospolicającym i ogólnikowym
słowem. Albowiem gdy napiszę, że przez wiele miesięcy, aż do swego wyjazdu z
Frankfurtu, pozostawałem w zażyłych stosunkach z Rozsą, że często u niej
przesiadywałem, że nawet na ulicy dozorowałem dyskretne podboje dokonywane przez
nią skośnymi, połyskliwymi oczyma oraz śliską gierką jej dolnej wargi, co
więcej, że w ukryciu asystowałem niekiedy przy tym, jak przyjmowała u siebie
bogatą klientelę (przy czym niewiele dawała mi powodu do zazdrości), i że bez
odrazy miałem umiarkowany udział w jej zarobku — wówczas mogłoby kogoś pokusić,
by obrzucić moją ówczesną egzystencję obraźliwym mianem i utożsamić ją bez
namysłu z egzystencją tych galantów spod ciemnej gwiazdy, o których była mowa
poprzednio. Kto tam sobie wierzy, iż czyn niweluje różnice, ten niechaj się
posługuje tak niewyszukanym chwytem. Co do mnie, utrzymuję zgodnie z mądrością
ludu, że gdy dwu czyni to samo, to bynajmniej to samo
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 151
stąd nie wynikaj idę nawet dalej i mniemam, że etykiety takie, jak na przykład
„pijak", „gracz" albo, powiedzmy, „rozpustnik", nie tylko nie pokrywają się z
poszczególnym faktem życiowym i nie ogarniają go, lecz w pewnych okolicznościach
nie zdołają nawet dotknąć go konkretnie. Taki jest mój sposób myślenia; inni
mogą sądzić inaczej o wyznaniach, przy których bądź co bądź trzeba wziąć pod
uwagę, że składam je dobrowolnie i że, gdybym zechciał, mógłbym utaić się z nimi
za górami, za lasami.
Jeżeli omawiam jednak to „intermezzo" tak dokładnie, jak tylko dobry ton na to
pozwala, to postępuję tak dlatego, że ono właśnie wywarło moim zdaniem
rozstrzygający wpływ na moją ogładę życiową: nie w tym, co prawda, znaczeniu, by
popchnęło szczególniej naprzód moją światowość i wysubtelniło bezpośrednio moje
społeczne obyczaje; do tego ów dziki kwiat Wschodu żadną miarą się nie nadawał.
A przecie słowo „wysubtelnienie" domaga się tu dla siebie miejsca, którego
mógłbym mu odmówić tylko przez złą wolę. Boć przecie skarbiec słów nie daje
lepszego określenia na zysk odniesiony przez moją naturę dzięki obcowaniu z tą
surową kochanką i mistrzynią, której wymagania mierzyły się jak najbezwzględniej
z moimi zdolnościami. Bo też należy tu myśleć nie tyle o wysubtelnieniu w
miłości, ile raczej o wysubtelnieniu przez miłość. Łatwo zrozumieć te
odróżnienia, gdyż zwracają one uwagę na różność i równocześnie na zazębianie się
środka i celu, przy czym z pierwszym z tych pojęć wiąże się znaczenie
ciaśniejsze i bardziej szczegółowe, z drugim o wiele ogólniejsze. Na którejś z
poprzednich kart napisałem, że przy niezwykłych wymaganiach, jakie życie
stawiało mojej życiowej prężności, nie było mi wolno trwonić samego siebie w
wycieńczającej rozpuście. Co prawda, w czasie półrocznego okresu w mym życiu,
naznaczonego imieniem mało rozmownej, lecz śmiałej Rozsy, czyniłem właśnie to —
tylko że pełne przygany słowo „wycieńczający" wywodzi się z terminologii
sanitarnej, w której
152
TOMASZ MANN
stosowalność w pewnych dystyngowanych wypadkach można snadnie powątpiewać. To
bowiem, co wycieńcza, jest tym, co nas cieniej unerwia i co, przyjmując pewne
założenia jako dane, czyni nas zdolnymi do świadczeń i zachwytów nad światem,
które nie są dostępne ludziom grubiej unerwionym. Niemałą zasługę przypisuję
sobie z odkrycia tego określenia „cieńsze unerwienie", którym na poczekaniu
wzbogacam skarbiec mowy, ażeby naukowo przeciwstawić je słowu cnotliwie ujemnemu
„wycieńczający". Bo też wiem, czerpiąc tę wiedzę z podstawowych założeń swego
systemu, że nie potrafiłbym przebiec cząstki swego życia z taką subtelnością i
elegancją, gdybym nie miał za sobą twardej szkoły miłosnej przebytej u Rozsy.
,,"A f
i' !H ' •>' ;v '."!>"„ • ' ,i», Ł,
<• ,, :, > ,,- ,,„
ROZDZIAŁ SIÓ0MY
vJTdy wreszcie ze świętym Michałem jesień strąciła liście z ulicznych drzew,
nadeszła dla mnie chwila objęcia posady, zapewnionej mi przez światowe stosunki
mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera, i w pewien uśmiechnięty poranek, po
serdecznym pożegnaniu mej matki, której pensjonat dzięki zgodzeniu służącej
cieszył się pewnym, skromnym zresztą, rozkwitem, spieszne koła poniosły
młodzieńca wraz z jego niepoczesnym, stłoczonym w kuferku mieniem ku nowemu
celowi jego życia — a była nim, bagatela! sama stolica Francji.
Z hukiem gnały te koła, przeskakując z łoskotu w łoskot, pod złożonym z licznych
przechodnich przedziałów wagonem trzeciej klasy o żółtych, drewnianych ławach,
na których nierówno rozmieszczona, żałosna chmara współpodróż-nych lichszej
sorty rządziła się po swojemu, przez cały
154 TOM A SZ MANN
dzień chrapiąc, cmokając, plotąc bzdury i rżnąc w karty. Stosunkowo najwięcej
sympatii wzbudziło we mnie kilkoro dzieci w wieku od dwu do czterech lat, mimo
iż drobiazg ten od czasu do czasu piszczał, a nawet beczał. Obdarzyłem je tanimi
„czapeczkami z kremem", których torebkę matka dopakowała do mych prowiantów;
zawsze bowiem lubiłem dzielić się z innymi i później zdziałałem niejedno dobro
za pomocą skarbów przemieszczonych z rąk bogaczy w moje ręce. Maleństwa coraz to
przydreptywały do mnie, kładły mi na kolana lepkie łapki i szczebiotały coś, na
co im w zdumiewający sposób i ku wielkiemu ich zachwytowi odpowiadałem zupełnie
tą samą mową. Ta zażyłość zjednała mi od dorosłych, pomimo mej skrajnej względem
nich rezerwy, jedno i drugie życzliwe spojrzenie — bez żadnej z mej strony
dbałości o to. Pouczyła mnie raczej owa całodzienna podróż o tym, że im
wrażliwiej dusza i zmysły nastrojone są na ludzki urok, w tym głębszą odrazę
popadają na widok szpetności ludzkiej. Wiem aż nadto dobrze, że ludzie nie są
wcale winni swej brzydoty; że miewają drobne radości i ciężkie częstokroć
troski, że krótko mówiąc, wegetatywnie kochają, cierpią i trzymają się życia. Z
moralnego punktu widzenia każdy z nich ma niewątpliwie prawo do sympatii.
Złakniony jednak, a zarazem wrażliwy zmysł piękna, jakim wyposażyła mnie natura,
zmusza me oczy do odwracania się od nich. Bywają znośni tylko w najwcześniejszym
zaraniu życia, jak te oto dzieci, którem obdarzył i serdecznie rozśmieszył ich
własnym sposobem mówienia, spłacając w ten sposób swój haracz ludzkim uczuciom.
Chętnie zresztą, poniekąd też i w celu uspokojenia czytelnika, wplatam tutaj
wiadomość, że po raz ostatni w mym życiu podróżowałem wówczas trzecią klasą jako
współtowarzysz niedoli i niedostatku. To, co zwiemy losem i czym właściwie
jesteśmy my sami działając wedle niezbadanych, lecz niezawodnych praw, znalazło
niebawem sposoby i śro-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 155
dki zapobieżenia, by sytuacja taka nie ponowiła się kiedy-, kolwiek. ;
Mój bilet kolejowy był, rozumie się, w najlepszym porzą-dku i na swój sposób
radowałem się tym, że był on tak bez zarzutu, że w następstwie tego ja sam byłem
bez zarzutu i że czupurni, w skromne płaszcze ubrani konduktorzy, którzy w ciągu
dnia odwiedzali mnie w mym kąciku, badali ów dokument i przedziurawiwszy go
swymi szczypcami, zwracali mi go zawsze z wyrazem niemego, służbistego
zadowolenia. Robili to niemo i całkiem bez wyrazu, to znaczy: z wyrazem prawie
trupiej i aż do afektacji posuniętej obojętności, co kazało mi poważnie zamyślić
się nad tą wykluczającą wszelką ciekawość obcością, jaką bliźni, zwłaszcza w
charakterze urzędnika, powinien zdaniem swym okazywać przy spotkaniu bliźniemu.
Ten oto zacny człowiek, który przekłuł mój prawomocny bilet, zarabiał sobie tym
właśnie zajęciem na chleb i życie; gdzieś tam czekał nań jakiś dom, obrączka
ślubna była na jego palcu, miał żonę i dzieci. Ja jednak musiałem udawać, jakoby
obca mi była wszelka myśl o osobistych stosunkach jego życia i wszelkie
dopytywanie się o to, które mogłoby ujawnić, że uważam go nie tylko za służbową
marionetkę, byłoby w najwyższym stopniu nie na miejscu.
I na odwrót, ja również miałem w głębi swego życia dno osobliwe, o które on
mógłby zapytywać siebie samego i mnie, to jednak wydawało mu się trochę
niewłaściwe, trochę zaś poniżej jego godności. Ważność mego biletu była tym
wszystkim, co go obchodziło w związku z moją, również marionetkową postacią
pasażera, na to zaś, co się ze mną stanie, gdy ten kwit utraci wartość i gdy mi
go odbiorą, powinien był zamknąć zupełnie oczy.
Tkwi, rzecz prosta, w tym sposobie postępowania coś przedziwnie nienaturalnego i
właściwie sztucznego, jakkolwiek trzeba przyznać, że odstępstwo od niego
prowadziłoby w każdej porze i pod każdym względem za daleko, a nawet,
156
TOMASZ MANN
że już lekkie w nim wyłomy budzą w większości wypadków zakłopotanie. Istotnie,
pod wieczór jeden z funkcjonariuszy, z latarką u pasa, zwrócił mój bilet darząc
mnie przeciągłym spojrzeniem i uśmieszkiem odnoszącym się niewątpliwie do mej
młodości.
— Do Paryża? — zapytał, jakkolwiek cel mojej podróży widniał jasno i wyraźnie.
— Tak, panie inspektorze — odpowiedziałem skinąwszy mu uprzejmie głową. — Tam
właśnie wiodą mnie losy.
— Czegóż to pan tam szuka? — poważył się dalej zapytać.
— No, wyobraź pan sobie — odrzekłem — że korzystając z poleceń mam tam pracować
w przemyśle hotelarskim.
— Popatrz, popatrz! — on na to. — No więc, szczęścia i pomyślności!
— Pomyślności i szczęścia również i panu, panie nad-kontrolerze — odparłem. —
Proszę też pozdrowić swoją żonę i dzieci!
— Owszem, dziękuję, no, no! — zaśmiał się powiązawszy tych parę słów dziwacznie
i odszedł spiesznie, zachwiawszy się i potknąwszy nieco po drodze, jakkolwiek
nie było na podłodze żadnej wypukłości; tak bardzo uprzejmość ludzka wytrąciła
go z równowagi.
Również i na stacji granicznej, gdzie musieliśmy wszyscy wraz z naszymi
pakunkami opuścić pociąg, przy rewizji celnej zatem lub, że powiem z francuska
na „duanie", czułem się w usposobieniu wesołym i było mi lekko w czystym sercu,
ponieważ walizeczka moja nie zawierała naprawdę nic takiego, co musiałbym
ukrywać przed okiem rewidentów; a nawet konieczność nader długiego wyczekiwania
(zrozumiałe bowiem, że urzędnicy dają wytwornym podróżnym pierwszeństwo przed
maluczkimi, których dobytek tym bez-litośniej następnie wyszarpują ł
przerzucają) nie zdołała zamącić promienności mego nastroju. Toteż z osobnikiem.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 157
przed którym przyszło mi nareszcie rozłożyć nieliczne swe drobiazgi i który
zrazu zrobił minę taką, jak gdyby chciał wytrząsnąć w powietrzu każdą koszulę i
każdą pończochę, czy też nic zakazanego przypadkiem z nich nie wypadnie,
zacząłem „parlowac" w wygładzonych zawczasu zwrotach, czym rychło pozyskałem go
dla siebie, a zarazem odwiodłem od zamiaru przetrząsania wszystkiego. Bo też
Francuzi kochają mowę i czczą — ze wszech miar słusznie! Onaż to bowiem odróżnia
człowieka od zwierzęcia i nie popadając w nonsens można przyjąć, że człowiek od
zwierzęcia odbiega tym dalej, im lepiej mówi — i to po francusku. Język
francuski bowiem uważa ów naród za mowę ludzkości, podobnie jak wyobrażam sobie,
że wesoły naródek dawnych Greków poczytywał zapewne swe narzecze za jedyny godny
ludzi sposób wyrażania się, wszystkie zaś inne za barbarzyńskie szczekanie i
rechot — pogląd, do którego reszta świata mimo woli bardziej lub mniej
przylgnęła, uznając w każdym razie język grecki, jak dzisiaj my francuski, za
wykwit doskonałości.
— Bonsoir, monsieur le commissaire! — pozdrowiłem celnika przeciągając w jakimś
przytłumionym zaśpiewie trzecią głoskę słowa „commissaire". — Je suis tout d
fait d votre disposition avec tout ce que je possede. Voyez en moi un jeune
homme tres honnete, profondement devoue d la loi et gui n'a absolument rien d
declarer. Je vous assure que vous n'avez ja-mais examine une piece de bagage
plus innócente.
— Tiens! — rzekł i przyjrzał mi się uważniej. — Vous semblez etre un dróle de
petit bonhomme. Mais vous parlez assez hien, Etes-vous Francais?
— Oui et non — odparłem. — A peu pres. A moitie — d demi, vous savez. En tout
cas, moi, je suis un admirateur passionne de la France et un aduersaire
irreconsiliable de l'an-nection de l'Alsace-Lorraine!
Twarz jego przybrała wyraz, który określiłbym jako poważny i wzruszony. ... . .
158
. TOMASZ MANN
— Monsieur — rozstrzygnął uroczyście — je ne vous gene plus longtemps. Fermez
votre malle et continuez votre voyage d la capitale du monde avec les bons voeux
d'un patriotę franfais *.
I podczas gdym wśród dziękczynień zgarniał swą garść bielizny, nakreślił już
kredą swój znak na otwartym jeszcze wieku mego kuferka. Kiedym jednak szybko
pakował moje mienie na dawne miejsce, przypadek zrządził, że owa scena straciła
cząstkę niewinności, jąkam był słusznie przed nim wysławił, gdyż do środka
dostał się o jeden drobiazg więcej niż przedtem. Tuż obok mnie bowiem, przy
wybitej blachą barierze i ławie na pakunki, poza którą rewidenci pełnili swe
urzędowe władztwo, pewna dama średnich lat, w płaszczu z nurków i w aksamitnym,
o kształcie dzwonu, kapeluszu, zdobnym czaplimi piórami, wiodła nachylona nad
swym otwartym dużym pudłem podróżnym dość gorączkową polemikę z kontrolującym ją
urzędnikiem, który na temat jednego z posiadanych przez nią przedmiotów, a
mianowicie jakichś koronek trzymanych przez siebie w ręce, był jawnie innego
zdania niż ona. Spora część jej pięknego mienia podróżnego, spośród którego
osobnik ów wygrzebał był owe sporne koronki, leżała blisko przy własnych moich
rzeczach, mieszając się z nimi, najbliżej zaś jakowaś szkatu-łeczka safianowa,
prawie sześcienna i zawierająca, jak się zdaje, klejnoty; ona to właśnie, w
chwili gdy mój przyjaciel stawiał swój znak „vidi", prześliznęła się
niepostrzeżenie do
* — Dobry wieczór, panie komisarzu! Jestem całkowicie na pańskie usługi, ze
wszystkim, co posiadam. Proszę widzieć we mnie arcyuczciwego młodego człowieka,
głęboko przywiązanego do prawa i nie mającego nic do oclenia. Zapewniam pana, że
nigdy nie badał pan bardziej niewinnego bagażu.
— No, no!... Wydaje mi się pan zacnym i wesołym człowiekiem. Ale mówi pan
nieźle. Czy jest pan Francuzem?
— I tak, i nie... Prawie że tak. Pół na pół, wie pan. W każdym razie jestem
gorącym wielbicielem Francji i nieprzejednanym przeciwnikiem aneksji Alzacji i
Lotaryngii.
— Proszę pana... już pana nie trudzę. Niech pan zamknie walizkę i z najlepszymi
życzeniami francuskiego patrioty kontynuuje podróż do stolicy świata! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 159
mego kuferka. Stało się to jakoś samo z siebie, jakby nikt tego nie dokonał,
prawdziwie mimochodem, na uboczu, żartobliwym obok innych spraw przemknięciem,
jako wykwit, że się tak wyrażę, dobrego humoru, w jaki wprawiła mnie moja
rozgadana zażyłość z organami władzy krajowej. Toteż przez cały dalszy ciąg
podróży nie myślałem prawie zupełnie o tej przypadkowej zdobyczy i tylko całkiem
przelotnie nasunęło mi się pytanie, czy też owa jejmość, pakując z powrotem swe
manele, zauważyła brak puzderka, czy nie. Dokładniejszej odpowiedzi miała mi
dostarczyć bliska przyszłość.
Otóż po jeździe, trwającej łącznie z przystankami dwanaście godzin, pociąg mój
zwolnił biegu i wtoczył się na Dworzec Północny; podczas gdy żwawo mielący
językiem bagażowi do-skakiwali z posługą do zamożnych, obładowanych pakunkami
podróżnych, których część wymieniała uściski i pocałunki z przyjaciółmi, co tu
po nich przybyli, podczas gdy nawet konduktorzy nie lenili się podawać im przez
drzwi i okna ręczne walizy i zwinięte w wałek pledy, samotny młodzieniec wyłonił
się milcząc pośród zgiełku ze swe) nory dla trzeciej klasy członków
społeczeństwa i nie zauważony przez nikogo, niosąc sam w ręku swą skrzynkę
podróżną, opuścił gwarną, a niezbyt okazałą halę. Na zewnątrz dworca, na brudnej
(siąpiła mżawka) ulicy jeden i drugi dorożkarz skwapliwie podnosił na widok mej
walizki bicz gestem zaproszenia i wołał do mnie: — Nuże! pojedziemy, mon petit"}
— lub: — mon vieux* — lub inaczej jeszcze w podobnym sensie. Ale czym miałem
opłacić przejazd? Pieniędzy brakło mi prawie zupełnie, jeśli zaś owa
szkatułeczka oznaczała poprawę mych stosunków finansowych, to przecie zawartość
jej żadną miarą nie mogła tu jeszcze dostąpić wykorzystania. Nawiasem mówiąc
byłoby dość niestosowne, gdybym przed miejsce swej przyszłej pracy zajechał
fiakrem. Zamierzałem wiodącą tam pradopodobnie daleką drogę przebyć pieszo i
uprzejmie zapytywałem prze-
' Mój mały... mój stary, (fr.)
160 , (j TOMASZ MANN
chodniów o kierunek, w którym powinien bym się udać, ażeby dostać się na plac
Yendóme (dyskretnie nie wspominając ani o hotelu, ani nawet o ulicy Saint-
Honore) — mimo ponawiania pytań ludzie nawet nie słuchali, nie zwalniali też
bynajmniej kroku. A przecie nie wyglądałem na żebraka, gdyż dzięki dobroci mej
matki pękło bądź co bądź parę talarów, aby mnie choć trochę przysposobić i
wyposażyć do podróży. Moje obuwie było świeżo podzelowane i połatane, okrywała
mnie zaś przed chłodem dostatnia kurta wierzchnia z wykładanymi futerkiem
kieszeniami, harmonizująca ze zgrabną czapką sportową, spod której wykwitały
efektownie moje złote włosy. Atoli młody człowiek o gorącej krwi, który nie
zatrudnia tragarza, lecz wlecze sam swój dobytek ulicą i sprawia wrażenie, że go
nie stać na fiakra, nie zasługuje w oczach wychowanków naszej cywilizacji ani na
rzut oka, ani na dobre słowo, raczej jakaś nieokreślona trwoga ostrzega ich
przed najprzelotniejszą z nim wspólnotą; bywa on bowiem podejrzany o rzecz
niepokojącą, mianowicie o ubóstwo, a z nim razem, na domiar złego, o sprawy
jeszcze gorsze; wydaje się przeto społeczeństwu szczytem roztropności mijać
takiego bękarta zbiorowego ładu spojrzeniem jakoby ślepym. „Ubóstwo — mówi się
często — nie hańbi"; ale to się tylko tak mówi. Bo też dla posiadaczy jest ono
czymś zgoła niesamowitym, częściowo piętnem hańbiącym, częściowo nie określonym
bliżej oskarżeniem, w całości zatem czymś nader wrednym i zadawanie się z nim
może doprowadzić do niemiłych powikłań.
Ten stosunek ludzi do ubóstwa uderzył mnie już nieraz boleśnie i tak samo stało
się również i wtedy. Zatrzymałem w końcu pewną starowinę, pchającą przed sobą —
czemu, tego nie wiem — stary wózek dziecinny pełny jakichś naczyń; ona to
właśnie wskazała mi kierunek, w jakim miałem się udać, a ponadto określiła mi
miejsce, gdzie natrafię na linię omnibusową wiodącą do słynnego placu. Parę
sous, które kosztowałby mnie ów przejazd, miałem, jakkolwiek
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
161
tam ze mną było, na podorędziu, toteż przyjąłem owo objaśnienie radośnie. Im
dłużej zresztą poczciwa staruszka, udzielając go, spozierała na moją twarz, tym
szerzej rozciągały się jej bezzębne usta w najprzyjemniejszym uśmiechu, aż w
końcu pogłaskała mnie szorstką ręką po policzku, mówiąc: — Dieu vous benisse,
mon enfant!' — Ta pieszczota uszczęśliwiła mnie bardziej niż niejedna późniejsza
i piękniejszą udzielona dłonią.
Na wędrowca, który od strony tego dworca wkroczy na chodniki miasta, Paryż
bynajmniej nie wywiera zrazu wrażenia w najwyższym stopniu zachwycającego;
przepych jednak i wspaniałość rosną, rzecz oczywista, w miarę wgłębiania się w
olśniewające obszary centralne i jeśli nie z onieśmieleniem, tłumionym po męsku,
to przecie ze zdumieniem i pełną szczytnego upodobania czcią spoglądałem,
trzymając swój kuferek na kolanach, z ciasnego miejsca, jakie zdobyłem w
omnibusie, przez okna na płomienisty blask owych alei i placów, na płynące nimi
rojowisko pojazdów, na natłok pieszych, na te promienne, ofiarowujące wszelkie
możliwe dobra sklepy, na ponętne restauracje i kawiarnie, na oślepiające
światłem żarówek lub lamp łukowych fasady teatrów, podczas gdy konduktor
wywoływał nazwy, którem, szeptane tkliwie słyszał był ongiś z ust mego biednego
ojca, jak Place de la Bourse, Rue du Quatre Septembre, Boule-vard des Capucines,
Place de 1'Opera i wiele innych.
Gwar, w który przenikały pokrzykiwania sprzedawców gazet, ogłuszał, a światło
ćmiło zmysły. Przed kawiarniami, w chroniącym cieniu płóciennych osłon,
siedzieli przy małych stolikach mężczyźni w kapeluszach i płaszczach, i jak
gdyby z nabytych za opłatą teatralnych foteli parterowych przyglądali się,
trzymając laski między kolanami, przetaczającemu się mimo ruchowi ulicznemu,
podczas gdy ciemne jakieś postacie podnosiły niedopałki cygar niemal spod ich
* Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko! (fr.)
162 , TOMASZ MANN
stóp. Siedzący nie troskali się o nie ani trochę, nie przejawiając zresztą
najmniejszej odrazy do ich pełzającego zajęcia. Widocznie uważali je za
niezmienny i nieunikniony wykwit cywilizacji, której rozochoconym jazgotem
zachwycali się ze swych bezpiecznych stanowisk.
Oto przepyszna Rue de la Paix, wiążąca plac Opery z placem Yendóme; tutaj też,
przy kolumnie ukoronowanej posągiem potężnego cesarza, opuściłem pojazd, ażeby
dotrzeć pieszo do właściwego celu, do ulicy Saint-Honore, która, jak ludziom
wykształconym wiadomo, biegnie równolegle do Rue de Rivoli. Dokonałem tego
łatwo, gdyż nader wyraziście, literami o dość pokaźnym rozmiarze i mocy
świetlnej, uderzyła moje oczy już z daleka nazwa hotelu „Saint James and
Albany".
Roiło się tam od wyjeżdżających i przyjezdnych. Wsiadający do obładowanych
kuframi powozów najemnych państwo wręczali napiwki tym służącym hotelowym,
którzy trudzili się byli ich obsługą, równocześnie zaś inna rzesza służby
podręcznej wnosiła do wnętrza dopiero co wyładowany bagaż nowo przybyłych.
Wzbudzam rozmyślnie uśmieszek czytelnika wyznając pewne onieśmielenie, które
ogarnęło mnie na myśl, że mógłbym zuchwale wtargnąć w ten pyszny i pełen
przepychu pałac od najdostojniejszego frontu. Czyż jednak prawo nie łączyło się
tutaj z powinnością po to, aby natchnąć mnie odwagą? Czyż nie byłem tu właśnie i
zamówiony, i niemal zadomowiony, i czyż mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester,
nie był na „ty" z panem i władcą tego zakładu? A przecie skromność doradziła mi
posłużyć się w miejsce którychś z dwojga szklanych drzwi obrotowych, jakimi
wchodzili podróżni, raczej bocznym wejściem przeznaczonym dla dźwigaczy kufrów.
Ci jednak, nie wdając się w to, za co tam sobie mnie uważali, odepchnęli mnie
jako nie przynależnego do ich grona, tak że nie pozostało mi nic innego, jak
tylko wkroczyć razem ze swym kuferkiem w jeden z tych wspaniałych wchodowych
wiatraczków, przy
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 163
którego okręceniu zawstydził mnie swą pomocą trwający tam na stanowisku paź w
czerwonej frakowej kurteczce.
— Dieu vous benisse, mon enfant! — rzekłem doń, powtarzając mimo woli słowa
tamtej zacnej kobieciny, na co on parsknął śmiechem równie serdecznym, jak
dzieci, z którymi figlowałem w pociągu.
Wspaniała sklepiona sala, z porfirowymi kolumnami i obiegającą w krąg na
wysokości półpiętra galerią, wchłonęła mnie do środka, gdzie potężna fala ludzka
chwiała się tam i z powrotem, przystrojone zaś do podróży postacie, wśród nich
panie z dygocącymi pieskami na piersi, czekały roz-siadłszy się w głębokich
fotelach, ustawionych na dywanach w pobliżu filarów. Jakiś chłopak w liberii
chciał w porywie niestosownej usłużności wyrwać mi z ręki moją skrzyneczkę
podróżną, nie dopuściwszy jednak do tego zwróciłem się w prawo ku łatwo
poznawalnej loży portiera, gdzie spozierający ze znudzeniem i chłodem pan w
złoto szamerowanym długim surducie, wyraźnie do wysokich haraczów nawykły,
udzielał w trzech czy czterech językach wyjaśnień tłoczącej się wokół jego
przybytku publiczności i wśród tego zajęcia wręczał niekiedy z wytwornym
uśmiechem klucze do pokojów hotelowych gościom, którzy tego zażądali. Musiałem
długo czekać, aż przydarzyła się sposobność zapytania go, jak też sądzi, czy pan
generalny dyrektor Sturzli jest w domu, ewentualnie gdzie mogłoby mi się udać
zaprezentować jego osobie.
— Chce pan mówić z monsieur Sturzli? — zapytał z uwłaczającym zdumieniem. — A
kimże pan jest?
— Nowym pracownikiem zakładu — brzmiała moja odpowiedź — osobiście i jak
najlepiej poleconym panu generalnemu dyrektorowi.
— Etonnant!* — odparł ów zarozumialec i dorzucił z szyderstwem, raniącym moją
duszę aż do dna: — Nie wąt-pię, że monsieur Sturzli od wielu godzin wyczekuje
pań-
Zadziwiające!
164
TOMASZ MANN
skich odwiedzin z bolesną niecierpliwością. Może potrudzi się pan kilka kroków
dalej do bureau de reception.
— Tysiączne dzięki, monsieur le concierge — odpowiedziałem. — I oby hojne
napiwki spływały w przyszłości ze wszech stron ku panu, umożliwiając mu rychłe
wycofanie się w domowe zacisze!
— Idiot! — usłyszałem za plecami jego okrzyk. Ale nie wziąłem tego do siebie i
nie uczułem się nawet dotknięty. Poniosłem jedyny mój tłumok dalej do sali
przyjęć, która rzeczywiście mieściła się w oddaleniu paru tylko kroków od loży
portiera, po tejże stronie hallu. Zalegał ją tłum jeszcze gęstszy. Liczni
podróżni starali się ściągnąć na siebie uwagę dwu władających tam panów w
nienagannych strojach salonowych, dopytywali się o pokoje przez siebie
zarezerwowane, przyjmowali do wiadomości numery pokojów im przydzielonych i
składali na piśmie swe personalia. Wiele cierpliwości kosztowało mnie
dociśnięcie się do stołu, nareszcie stanąłem oko w oko z jednym z tych panów,
młodym jeszcze człowiekiem, zdobnym w podkręcone wąsiki i pince--nez, poza tym o
wypełzłej, stęchlej barwie oblicza.
— Pan życzy sobie pokoju? — zapytał, czekałem bowiem skromnie, aż przemówi.
— O nie... nie, panie dyrektorze — odrzekłem z uśmiechem. — Wchodzę w skład
domu, jeżeli wolno mi już tak się wyrazić. Nazywam się Krull, na imię mi Feliks,
i zgłaszam się tutaj, ażeby zgodnie z umową, zawartą między panem Stiirzlim i
jego przyjacielem, moim ojcem chrzestnym, profesorem Schimmelpreesterem, pełnić
w tym hotelu funkcję siły pomocniczej. To znaczy...
— Proszę się cofnąć! — rozkazał cicho i spiesznie. — Czekaj pan! Proszę się
całkiem usunąć! — Lekka czerwień zabarwiła przy tych słowach tynk jego twarzy,
niespokojnie zerknął wkoło siebie, zupełnie tak, jak gdyby pojawienie się
nowego, jeszcze nie obleczonego służbowo pracownika i fakt, iż ktoś taki stał
się w ludzkiej postaci widział-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 165
ny publiczności, wprawił go w najwyższe zakłopotanie. Istotnie, spojrzenia paru
osób zajętych formalnościami wstępnymi zwróciły się ciekawie ku mnie. Przerywano
wypełnianie formularzy, by zerknąć w moją stronę.
— Gertainement, monsieur le directeur! * — odpowiedziałem stłumionym głosem i
wycofałem się daleko poza tych, którzy przyszli później ode mnie. Nie było ich
już zresztą wielu; po upływie kilku minut przedpole miejsca przyjęć opustoszało
zupełnie, zapewne chwilowo tylko.
— No, a pan? — zwrócił się wobec tego pan o twarzy jakby otynkowanej do mnie,
pozostającego na uboczu.
— L'employe-volontaire Felix Kroull"' — odparłem nie ruszając się z miejsca,1
gdyż chciałem zmusić go, aby sam zachęcił mnie do przybliżenia się.
— Więc niechże pan podejdzie tutaj! — warknął. — Czy myśli pan, że mam ochotę
wymieniać z panem okrzyki na ten dystans?
— Na ten dystans oddaliłem się zgodnie z pańskim rozkazem, panie dyrektorze —
odrzekłem przybliżając się skwapliwie — i czekałem tylko na jego odwołanie.
— Mój rozkaz — bąknął — był aż nadto potrzebny. Po kiego licha wlazł pan tutaj?
Jak pan się ośmiela wchodzić bez ceremonii do hallu, niby podróżny, i ot, tak
sobie, beztrosko pchać się między naszą klientelę?
— Tysiąckrotnie proszę o wybaczenie —r rzekłem pokornie — jeślim zbłądził to
czyniąc. Nie znalazłem jednak innego dostępu do pana, jak tylko od frontu domu,
przez obrotowe drzwi i hali. Ale zapewniam pana, że najgorsza, naj-mroczniejsza,
najgłębiej ukryta i wijąca się tyłami droga nie byłaby dla mnie zbyt
upokarzająca, bylebym tylko mógł dostać się przed pańskie oblicze.
Ależ oczywiście, panie dyrektorze! (fr.) Praktykant Feliks Krull. (fr.)
166 ' ,-«.,'. TOMASZ MANN
— A to co za gadanina! — burknął i znowu coś jak gdyby delikatny rumieniec
powlókł jego ziemiste policzki. Spodobała mi się ta jego skłonność do pieczenia
raka.
— Pan wygląda — dodał — albo na błazna, albo na trochę zanadto inteligentnego
spryciarza.
— Mam nadzieję — odrzekłem — dowieść rychło swym przełożonym, że moja
inteligencja zamyka się dokładnie w granicach odpowiednich.
— A ja skłonny jestem mocno powątpiewać — mruknął — czy sposobność do tego
stanie się pańskim udziałem. Nie wiadomo mi chwilowo o żadnym wolnym miejscu w
sztabie naszych pracowników.
— Wszelako pozwolę sobie napomknąć — przypomniałem mu — że chodzi tu o ubity
układ w mojej sprawie między panem dyrektorem generalnym a jego przyjacielem z
młodzieńczych lat, który trzymał mnie do chrztu. Rozmyślnie nie dopytywałem się
o pana Sturzliego, bo wiem aż nadto dobrze, że nie umiera on z niecierpliwości,
by ujrzeć mnie, i nie robię sobie żadnych złudzeń, czy będzie mi dane widzieć
się z tym panem przed upływem długiego czasu, może w ogóle nigdy go nie zobaczę.
Niezbyt mi jednak zależy na tym. Wszystkie moje zamysły i dążenia zmierzały
raczej ku temu, bym panu, monsieur le directeur, mógł ofiarować swoje usługi i
wyłącznie też od pana otrzymać wskazówki, jak i gdzie, w jakiego rodzaju służbie
wolno by mi było okazać się pożytecznym zakładowi.
— Mon Dieu, mon Dieu! — dosłyszałem jego szept, przy czym z półki w bocznej
ścianie wydobył jednak okazałą księgę, którą zaczął przerzucać ze złością,
śliniąc wielokrotnie wskazujący i środkowy palec prawej ręki. Utknąwszy gdzieś
tam powiedział do mnie:
— Na wszelki wypadek zmykaj pan stąd teraz co prędzej w miejsce, które bardziej
panu przystoi. Pańskie przyjęcie do służby jest przewidziane, tyle prawdy w tym
wszystkim...
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 161
— Jest to jednak punkt zasadniczy — zauważyłem.
— Mais oui, mais oui!... Bob — zwrócił się poza siebie, do jednego z ledwie od
ziemi odrosłych gońców, którzy zaplótłszy ręce na kolanach i wyczekując jakiego
bądź polecenia siedzieli na ławie w głębi biura — wskaż temu tutaj le dortoir
des employes" numer cztery na najwyższym piętrze! Zawiezie was tam l'elevateur
de bagage"\ Jutro rano damy panu znać — rzucił jeszcze za mną. — Jazda!
Piegowaty chłopak, niewątpliwie Anglik, podążył ze mną.
— Poniósłbyś trochę mój kuferek — rzekłem doń w drodze. — Zapewniam cię, że już
mi od niego zdrętwiały oba ramiona.
— Ile pan zapłaci? — zapytał po francusku, przeciągając zgłoski.
— Nie mam ani dudka.
— No, to poniosę go i tak. Nie ciesz się pan na sypialnię numer cztery! Jest ona
bardzo licha. Wszystkich nas pomieszczono bardzo licho. Wyżywienie jest również
liche, tak jak i płaca. Ale o strajku nie ma co myśleć. Za wielu czeka w
pogotowiu, by zająć nasze miejsca. Należałoby wydusić całą tę pakę wyzyskiwaczy.
Jestem, musi pan wiedzieć, anarchistą, voild ce que je suis"\
Był to bardzo miły chłopiec, dzieciak raczej. Pojechaliśmy razem windą bagażową
na piąte piętro, na poddasze, i tam oddał mi z powrotem kufer, wskazał jakieś
drzwi w skąpo oświetlonym i pozbawionym chodnika korytarzu i powiedział: bonne
chance****.
Tabliczka na drzwiach wskazywała, że jest to miejsce, któregom szukał. Z
ostrożności zapukałem, ale nie było żadnej odpowiedzi, sypialnia, jakkolwiek
było już po godzinie
Sypialnia dla pracowników, (fr.) Winda bagażowa, (fr.) ' Oto, kim jestem, (fr.)
Powodzenia, (fr.)
168 TOMASZ MANN
dziesiątej, okazała się zupełnie ciemna i pusta. Jej widok, po zaświeceniu
elektrycznej żarówki zwisającej goluteńko z sufitu, nie budził istotnie
wielkiego zachwytu. Osiem łóżek z kosmatymi szarymi kocami i płaskimi, widocznie
nie pranymi od dawna poduszkami przylegało do ścian bocznych po dwa, jedno nad
drugim, jak koje w kajucie, pomiędzy nimi zaś widniały aż do wysokości górnych
legowisk otwarte półki ścienne z kuferkami nocujących. Poza tym nie darzył ów
pokój, którego jedyne okno zdawało się wychodzić na rodzaj szybu powietrznego,
żadną wygodą, nie było też na nią miejsca, gdyż szerokość pomieszczenia
pozostawała daleko w tyle za długością, tak iż w przestrzeni środkowej niewiele
było swobody dla ruchu. Ubranie należało, zdaje się, złożyć na noc w nogach
łóżka albo też na własnym kuferku, na półce ściennej.
„No — pomyślałem — jeśli tak, to mógłbyś był nie ponosić aż tyle ofiar, aby
uniknąć koszar, bo na pewno one nie ugościłyby cię bardziej spartańsko niż to
domisko, a może nawet trochę milej". Na różach nie sypiałem już od dawna, od
kiedy mój pogodny dom rodzicielski rozwiał się jak sen, a poza tym było mi
wiadomo, że człowiek i okoliczności ze-strajają się po pewnym czasie w znośny
akord, co więcej, że one to właśnie, jakkolwiek zrazu twardo by się zapowiadały,
jeśli nie zawsze, to przynajmniej dla natur szczęśliwszych posiadają pewną
giętkość, nie pochodzącą wyłącznie z nawyku. Te same stosunki nie bywają dla
każdego tymi samymi i to, co jest dane w sposób ogólny, podlega, twierdziłbym,
bardzo daleko sięgającym modyfikacjom pod wpływem pierwiastka osobistego.
Proszę wybaczyć tę dygresję myśli skłonnej do spostrzeżeń o zasięgu światowym, a
zachęcanej do bacznego przyglądania się życiu nie tyle od strony jego
odpychającej brutalności, ile raczej jego aspektów subtelnych i miłych. — Jedna
z półek ściennych była pusta, z czego wywnioskowałem, że również jedno z ośmiu
łóżek prawdopodobnie jest bez
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 169
właściciela; lecz nie wiedziałem które — ku memu ubolewaniu, gdyż czułem
zmęczenie podróżą i moja młodość domagała się snu, a tymczasem nie pozostawało
nic innego, jak tylko czekać na powrót reszty współmieszkańców. Przez chwilę
jeszcze zabawiłem się inspekcją przyległej łazienki, do której drzwi stały
otworem. Było tam pięć umywalni najpospolitszego rodzaju, przed nimi podkładki z
linoleum, na umywalniach miednice i dzbanki, obok wiadra, na wieszadłach
ręczniki. Luster brak było zupełnie. Zamiast nich przybito pluskiewkami do drzwi
i ścian, podobnie zresztą jak w sypialni, o ile znalazło się tam na to miejsce,
wycięte z ilustrowanych pism rozmaitego pokroju obrazki ponętnych kobieciątek.
Niezbyt pocieszony na duchu wróciłem do sypialni i aby zająć się czymkolwiek,
postanowiłem przezornie wydobyć już teraz z kuferka swą nocną koszulę; natknąłem
się przy tym na safianową szkatułkę, co to wśliznęła się tam tak gładko przy
rewizji pakunków; uradowany ponownym jej widokiem, zabrałem się do zbadania
zawartości.
Czy utajonymi głębiej warstwami mej duszy nie władała przez cały przeminiony
dotąd czas cicha ciekawość, co też tam tkwi w środku, i czy pomysł wyciągnięcia
koszuli nocnej nie był tylko pretekstem do zawarcia bliższej znajomości ze
szkatułeczką, tego nie chcę rozstrzygać. Siedząc na jednym z dolnych łóżek
trzymałem ją na kolanach i w nadziei, że nic mi w tym nie przeszkodzi,
przystąpiłem do jej zgłębiania. Zamek miała prosty, zresztą otwarty, i jedynie
mały haczyk, założony w uszko, zaciskał ją. Nie znalazłem w niej baśniowych
skarbów, bynajmniej; wcale jednak miłe było to, co skrywała, częścią nawet godne
podziwu. Zaraz na samym wierzchu, na wkładce dzielącej aksamitne wnętrze
puzderka jak gdyby na dwa piętra, leżał naszyjnik z dużych, pozłocistych
topazów, ułożonych w kilku szeregach i objętych cyzelowaną oprawą: naszyjnik tak
wspaniały, że podobnego mu nie widziałem w żadnym wystawowym oknie
170 ;,:;,-•; TOMASZ MANN
— niełatwo zresztą byłoby mu się tam znaleźć, gdyż roboty był wyraźnie
nienowoczesnej i pochodził z jakiegoś okrytego już mgłą historii stulecia. Była
to, mogę wprost powiedzieć, kwintesencja przepychu, i słodka, przejrzyście
lśniąca, miodowa złocistość kamieni wprawiła mnie w zachwyt tak przejmujący, że
oczy moje nie mogły długo się od nich oderwać i dopiero ociągając się wysunąłem
szufladkę, aby wejrzeć w część dolną. Była ona głębsza od górnej i wypełniona
nie tak szczelnie jak tamta topazową kolią. A przecie zaśmiały się stamtąd do
mnie czarowne dziwa, z których każde z osobna zachowuję w wiernym wspomnieniu.
Długi łańcuszek z małych, oprawnych w platynę brylantów leżał zwinięty w
połyskliwy kłębek. Dalej znajdowały się tam: przepiękny, zdobny srebrnymi
łodyżkami grzebień szylkre-towy, wysadzany licznymi i oczywiście drobnymi tylko
brylancikami; złota, z dwu prętów złożona szpilka do gorsu z platynowymi
klamrami, strojna u szczytu szafirem wielkości grochu, w otoku dziesięciu
brylantów; brosza z matowego złota w kształcie zgrabniutkiego koszyczka z
winogronami; bransoleta uformowana w grube, zwężające się ku dołowi strzemię z
zaciskaną na sprężynkę zapinką, również z platyny, o wartości uświetnionej wbitą
w obręcz, wypukłą białą perłą w kręgu brylantów tworzących ażurowy deseń;
ponadto jeszcze trzy lub cztery w najwyższym stopniu miłe oczom pierścienie, z
których jeden pysznił się szarą perłą z dwoma wielkimi i dwoma małymi
brylantami, inny ciemnym, trójkątnym rubinem, także oskrzonym brylantami.
Brałem wdzięczne te przedmioty jeden po drugim do ręki, krzesząc z nich
szlachetne lśnienia w pospolitym blasku gołej żarówki sufitowej. Któż jednak
opisze przerażenie, którego pastwą stałem się wśród tej zabawy, gdy usłyszałem
nagle z góry szeleszczący, oschły głos:
— Całkiem fajne masz tam graciki!
O ile bywa zawsze coś zawstydzającego w tym, że ktoś przez dłuższy czas wierzył
w swą nie śledzoną przez nikogo
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 171
samotność i nagle dowiaduje się, iż było inaczej, to szczególne okoliczności
zaostrzały tu jeszcze ową przykrość. Z trudem ukryłem lekkie wzdrygnięcie,
natychmiast zmusiłem się do całkowitego spokoju, zamknąłem bez pośpiechu
kasetkę, tak samo powolnie umieściłem ją w swym kuferku i dopiero wtedy
powstałem, aby odstąpiwszy parę kroków podnieść wzrok tam, skąd głos ów się
rozległ. Istotnie, na łóżku znajdującym się ponad tym, na którym siedziałem,
leżał ktoś i wsparty na łokciach spozierał ku mnie w dół. Nie rozejrzałem się
przedtem na tyle dokładnie, by zauważyć zawczasu obecność tego człowieka. Leżał
tam zapewne z kocem naciągniętym na głowę. Był to młody mężczyzna, mogący
zatrudnić cały zakład golarski, tak mu już poczerniało brodzisko, z
rozczochranymi od wałkonienia się w łóżku włosami, z baczkami i z oczyma o
słowiańskim wykroju. Miał twarz zaczerwienioną od gorączki, ale choć widziałem,
że niewątpliwie musi być chory, złość i speszenie podsunęły mi niezgrabne
pytanie:
— Co też pan robi tam na górze?
— Ja? — odparł. — Raczej chyba ja mógłbym zapytać, cóż to zajmującego robisz ty
tam na dole.
— Zechciej pan, proszę, nie mówić do mnie „ty"
— rzekłem rozdrażniony — nie przypominam sobie, żebyśmy byli krewnymi lub weszli
skądinąd w jakąś zażyłość.
Zaśmiał się i odpowiedział nie bez racji:
— No, to, com właśnie zobaczył w twych rękach, wystarcza już, aby zrodzić
niejaką zażyłość między nami. Tego nie wetknęła ci twoja matusia w tłumoczek.
Pokaż no twoje łapięta, jak długie masz palce albo jak umiesz je wydłużać!
— Nie mów pan nonsensów! — ja na to. — Czym winien panu rachubę ze swej
własności jedynie dlatego, żeś pan był dość niedyskretny, aby mi się przyglądać
nie zwróciwszy na siebie mej uwagi? To jest w bardzo złym tonie...
— Macie go, zucha, będzie tu darł pysk — warknął.
— Przestań się drożyć, i ja nie jestem próżniakiem. Poza
172 . •, TOMASZ MANN
tym mogę ci wyznać, że całkiem do niedawna spałem jeszcze. Leżę tu drugi dzień
na influencę, głowa boli mnie idiotycznie. No i budzę się, i sam zadaję sobie po
cichu pytanie: Czymże to bawi się tam ów uroczy chłopczyna? Ładnyś bo jest,
pozazdrościć, każdy to przyzna. Gdzie ja bym był dzisiaj z twoją mordusią!
— Moja mordusła nie jest wcale powodem, by ciągle mówić mi „ty". Nie zamienię
już z panem ani słowa, jeśli pan tego nie poniecha.
— Ach, na Boga, mój książę, mogę równie dobrze tytułować was „Wasza Wysokość".
Przy tym jesteśmy kolegami, o ile się nie mylę. Jesteś nowicjuszem?
— Owszem — odpowiedziałem — dyrekcja poleciła zaprowadzić mnie tutaj, abym
wybrał sobie wolne łóżko. Jutro mam rozpocząć służbę w tym domu.
— Jako co?
— W tej sprawie nie ma jeszcze zarządzenia.
— To dziwne. Ja mam robotę w kuchni, to znaczy: w kredensie, przy zimnych
daniach. Łóżko, któreś zajął, nie jest wolne. O, to pozanastępne górne łóżko
jest wolne. Skąd jesteś?
— Przyjechałem dziś wieczór z Frankfurtu.
— A ja jestem Kroatem — rzekł po niemiecku. — Z Zagrzebia. Pracowałem tam już w
kuchni pewnej restauracji. Ale od trzech lat siedzę w Paryżu. A ty znasz Paryż
dokładnie?
— Co pan rozumie przez „dokładnie"?
— Wiesz to sam aż nadto dobrze. Pytam, czy masz wyobrażenie o tym, gdzie mógłbyś
spieniężyć swe graty za znośną cenę.
— Znajdzie się.
— Samo z siebie się nie znajdzie. A jest bardzo nieroztropnie ciągać się długo z
takim znaleziskiem. Jeśli ci dam pewny adres, dzielimy się na pół, zgoda?
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 173
— Cóż to się panu marzy, na pół? I to za sam adres tylko!
— Takiemu żółtodzióbowi jak ty potrzebny on jest niczym chleb powszedni. Powiem
ci, ten łańcuszek brylantowy...
Tu przerwano nam. Otworzyły się drzwi i weszło paru młodzików, którym wybiła
godzina wytchnienia: boy od windy w szarej liberii obramowanej czerwoną
tasiemką, dwu chłopców na posyłki w błękitnych kamizelach z dwoma rzędami
złotych guzików i w spodniach ze złotymi lampasami, wreszcie wyrostek w
niebieskiej pasiastej kurcie, z przewieszonym przez ramię fartuchem zatrudniony
prawdopodobnie przy niższej posłudze kuchennej, jako pomywacz naczyń lub coś w
tym rodzaju. W niedługą chwilę po tamtych zjawił się lokajczyk tej klasy co Bob
i ktoś, kto sądząc po białym kitlu noszonym przy czarnych spodniach mógł
uchodzić za kelnerskiego ucznia lub pomocnika. Mówili:
— Merde! — oraz, bo byli wśród nich także Niemcy:
— Verflucht noch mai! — i — Hol's der Geier! — przekleństwa odnoszące się
zapewne do ukończonego, niestety na dziś tylko, trudu dziennego, rzucili w górę
ku wylegującemu się w łóżku okrzyk: — Halo, Stanko, źle tam z tobą?
— wydali kilka zbyt głośnych ziewnięć i zaczęli się zaraz rozbierać. O mnie
przejawili bardzo mało troski, zdobywając się co najwyżej na zwrócone ku mnie
żartobliwe powiedzonka, jak gdybym był przez nich oczekiwany: — Ah, te voild!
Comme nous etions impatients que la boutiąue devienne complete!" — Któryś z nich
potwierdził, że górne łóżko wskazane mi przez Stanka jest wolne. Wdrapałem się
na nie, umieściłem swój kuferek na dolnej półce ściennej, siedząc na łóżku
rozebrałem się i ledwie głową dotknąwszy poduszki zapadłem w słodki, całe
jestestwo ogarniający sen młodości.
* A, jesteś i ty! jakże niepokoiliśmy się, że nie będziemy w komplecie! (fr.)
ROZDZIAŁ ÓSMY
JN-ilka budzików prawie równocześnie rozbrzęczało się i rozcharkotało w zupełnej
jeszcze ciemności, była bowiem dopiero szósta godzina, i ci, którzy najpierw
wygrzebali się z łóżek, zaświecili ponownie sufitową żarówkę. Tylko Stan-ko
leżał dalej, nie troszcząc się o pobudkę. Ponieważ sen odświeżył mnie znakomicie
i wprawił w wyborny humor, nie zdołał mnie zbytnio przygnębić natłok
rozczochranych, ziewających, przeciągających się chłopców, ściągających nocne
koszule przez głowy w ciasnym przesmyku pośrodku klitki. Również i kłótnia o
pięć sprzętów umywalnianych
— pięć na siedmiu kompanów potrzebujących oczyszczenia
— nie potrafiła ani trochę zasępić mej pogody umysłu, mimo że wody w dzbankach
nie starczyło i jeden chłopak po drugim musiał goluteńki wybiegać na korytarz,
by przynieść nowej z wodociągu. Na domiar wszystkiego dostałem,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 175
namydliwszy się i wypluskawszy na równi z innymi, ręcznik już bardzo przewilgły
i prawie nie nadający się do wycierania. Zyskałem za to udział w porcyjce
gorącej wody, jaką boy od windy wespół z uczniem kelnerskim przysposobili na
grzejniku spirytusowym dla wspólnego pożytku przy goleniu, i mogłem również,
wprawnie wiodąc ostrze po swych policzkach, górnej wardze i podbródku, zerkać do
spółki w kawał rozbitego lusterka, umieszczony przez mych towarzyszy na klamce
okiennej.
— Hę, beaute* — zawołał do mnie Stanko, gdym, rozczesawszy włosy w przedział i z
czystym obliczem, wkroczył do sypialni, aby dopiąć się na ostatni guzik i
podobnie jak uczynili to wszyscy, uporządkować swe łóżko. — Jak się zwiesz,
Jasiek czy Fryc?
— Feliks, jeśli to panu odpowiada — odparłem.
— Nie szkodzi. Czy byłby pan tak dobry, Feliksie, po wypiciu śniadania przynieść
mi z kantyny filiżankę kawy z mlekiem? W przeciwnym razie nie dostanę w ogóle
nic, aż może dopiero w południe pojawi się jakiś kleik.
— Z całą przyjemnością — odpowiedziałem — i jak najchętniej to uczynię. W tej
chwili przyniosę filiżankę, a potem bardzo rychło powrócę tu raz jeszcze.
Rzekłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, ponieważ kuferek mój miał wprawdzie
zamek, ale ku memu zaniepokojeniu brakło mi do niego kluczyka, Stankowi zaś ani
na krok nie ufałem. Po wtóre, pragnąłem nawiązać ponownie do wczorajszej rozmowy
i wydostać od niego na rozsądniej -szych warunkach ów adres.
W przestronnej cantine des employes, do której szło się korytarzem aż po jego
koniec, było ciepło i zachęcająco dzięki aromatowi porannego napoju, który
kantyniarz oraz jego nadmiernie otyła i macierzyńsko spozierająca połowica
stojąc za bufetem przelewali z dwu lśniących kociołków
' Hej, pięknisiu. (fr.)
176 . / • i. . • TOMASZ MANN
w filiżanki. Leżał w nich już cukier, dama dolewała zaś mleka i zaopatrywała
każdą w pieczywko. Tłoczył się tu spory tłum służby hotelowej wszelkiego pokroju
i z rozmaitych sypialni, na czele z salowymi kelnerami w błękitnych, złoto
wyguziczonych frakach. Jedzono i pito przeważnie na stojąco, ale również i kilka
stolików umieściła tam czyjaś troskliwość. Zgodnie ze swą obietnicą uprosiłem
damę o macierzyńskim wyglądzie o filiżankę pour le pauvre mala-de du numero
guatre"; wręczyła mi jakąś, patrząc w oczy z uśmiechem, do którego przywykłem
już niemal ze strony wszystkich. — Pas encore eguipe?" — zapytała, na co
wyjaśniłem jej pokrótce swe położenie. Następnie pobiegłem z powrotem do Stanka,
aby zanieść mu przeznaczoną dlań kawę, i oświadczyłem ponownie, że rychło wrócę
tu na dalszą z nim rozmowę. Na to roześmiał mi się szyderczo za plecami, gdyż
rozumiał aż nadto dobrze moje „dwa powo-dy".
Znalazłszy się znów w kantynie, zatroszczyłem się wreszcie i o siebie,
wysiorbałem czarkę cafe au lait, co smakowało mi nadzwyczajnie, gdyż od dawna
nic ciepłego nie miałem w ustach, i przegryzłem to swą kromeczką. Izba zaczynała
pustoszeć, jako że z wolna nastała godzina siódma. Mogłem przeto rozsiąść się
wygodnie przy jednym z obciągniętych ceratą stolików, obok wyfraczonego commis
de salle w dojrzalszym już wieku, który skorzystał ze swobodnej chwili, aby
wydobyć paczuszkę papierosów i zapalić jednego z mieszczących się tam kaporali.
Starczyło mi uśmiechnąć się do niego i cokolwiek mrugnąć powieką, by i mnie
obdarzył jednym z nich. Co więcej: gdy po krótkiej rozmowie, w której również i
jemu zdałem sprawę z mojej jeszcze niepewnej sytuacji, powstał, aby odejść,
pozostawił mi w prezencie pełne jeszcze do połowy pudełko.
* Dla biednego chorego spod czwartego numeru, (fr.) ** Jeszcze nie wyekwipowany?
(fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 177
Dym czarnego, aromatycznego tytoniu smakował mi po śniadaniu wyśmienicie, nie
mogłem jednak rozkoszować się nim długo, gdyż trzeba mi było wrócić do swego
pacjenta. Przyjął mnie ze zrzędłiwością, którą łatwo można było przejrzeć jako
udaną.
— Znowu tutaj? — spytał gderliwie. — Czego chcesz? Nie trzeba mi twego
towarzystwa. Boli mnie głowa i gardło i nie mam wcale ochoty trajkotać.
— A więc nie lepiej panu? — odpowiedziałem. — To mnie smuci. Właśnie chciałem
dowiedzieć się, czy nie dodała panu trochę animuszu kawa, którą panu przyniosłem
przez łatwo zrozumiałą uprzejmość.
— Już ja wiem, dlaczegoś mi przyniósł kawę. Nie chcę się jednak mieszać w twoje
idiotyczne interesy. Jesteś cymbał i poszkapisz je tylko.
— To pan — odparłem — zaczyna mówić o interesach. Nie rozumiem, dlaczego nie
miałbym panu w jego samotno- , ści dotrzymać trochę towarzystwa nawet i bez
interesów., Nie tak prędko zatroszczy się ktoś o mnie, mam więc czasu więcej,
niż mi trzeba. Proszę pojąć to tak, że chciałbym zabić przy pańskiej pomocy
nieco tego czasu!
Usadowiłem się na legowisku pod jego łóżkiem, co miało > jednak tę złą stronę,
że nie widziałem go stamtąd. Uznając, że nie sposób tak rozmawiać, przystanąłem
z konieczności znów na wprost jego betów. Powiedział:
— Jest to już pewien postęp: widzisz, że to ty mnie potrzebujesz, a nie ja
ciebie.
— Jeśli się nie mylę — odrzekłem — nawiązuje pan do propozycji, jaką pan uczynił
mi wczoraj. Wraca pan uprzejmie do tego tematu. To zdradza jednak, że i pan ma w
tym pewien swój interes.
— Diabelnie mały. Głuptasek z ciebie, na pewno prze-szastasz tylko cały swój
kram. Jakeś ty w ogóle doszedł do niego? *
178
TOMASZ MANN
— Przez czysty przypadek, prawdę mówiąc, bo chwilka miła tak chciała i
zrządziła.
— Znamy to. Może zresztą być, żeś się w czepku urodził. Masz w sobie coś
takiego. Pokaż no jeszcze raz twoje drobiazgi, abym je z grubsza ocenił.
Jakkolwiek ucieszyło mnie to, że tak bardzo już zmiękł, powiedziałem przecie:
— Wolałbym nie, Stanko. Gdyby ktoś wszedł, mogłoby to łatwo doprowadzić do
nieporozumień.
— A zresztą nie trzeba — odrzekł. — Obejrzałem wczoraj wszystko dość dokładnie.
Nie rób sobie złudzeń co do naszyjnika z topazami. Jest on...
Natychmiast okazało się, jak bardzo miałem rację licząc się z możliwością
przeszkód. Weszła pomywaczka z wiadrem wody, szmatami i miotłą, aby powycierać w
łazience i zrobić porządek. Póki tam była, siedziałem na dolnym łóżku i nie
zamieniliśmy ani słowa. Dopiero gdy już wyniosła się na klekotliwych
drewniakach, zapytałem go, co właściwie chciał powiedzieć.
— Powiedzieć, ja? — zaczął maskować się na nowo. — To tyś chciał coś usłyszeć,
ja nie chciałem niczego powiedzieć. W najlepszym razie chciałem ci doradzić,
abyś nie obiecywał sobie za wiele po topazowym naszyjniku, na który wczoraj tak
miłośnie spozierałeś. Taki gruchot kosztuje sporo, gdy się go kupuje u Falize'a
albo u Tiffany'ego, ale dostaje się zań gówno.
— Co pan nazywa gówno? • • •
— Kilkaset franków. > 1;
— No, dobre i to.
— „Dobre i to" mówi na wszystko ten kretyn! To właśnie doprowadza mnie do
wściekłości. Gdybym choć mógł pójść z tobą albo natychmiast wziąć rzecz w swoje
ręce!
— Nie, Stanko, jakże mógłbym brać pana na własne sumienie! Pan przecie ma
temperaturę i musi leżeć w łóżku.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 179
— Niech będzie. Zresztą nawet ja nie potrafiłbym z tego grzebyka i broszki
wyczarować dóbr szlacheckich. Ze szpilki do gorsu także nie, pomimo szafira.
Najlepszy jest jeszcze łańcuszek, ten jest niezły i lekko licząc wart dziesięć
tysięcy franków. Także i z pierścieni jeden i drugi nie jest do pogardzenia,
myślę przede wszystkim o rubinie i o szarej perle. Licząc krótko i pobieżnie,
wszystko razem przyniesie jakich osiemnaście tysięcy.
— Na tyle w przybliżeniu oceniłem to i ja.
— Patrzcie go! Masz w ogóle jakieś pojęcie o tym?
— A jednak tak. We Frankfurcie, gdzie mieszkałem, wystawy jubilerskie były z
dawna moim ulubionym terenem badań. Nie sądzi pan jednak, że zdołam wycisnąć
pełnych osiemnaście tysięcy?
— Nie, duszko, tego nie sądzę. Ale gdy tylko potrafisz trochę się bronić i nie
będziesz na wszystko mamrotał po swojemu „dobre i to", to powinien byś mimo
wszystko uzyskać łatwo połowę.
— Zatem dziewięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy. Tyle, ile, prawdę mówiąc, wart jest sam tylko łańcuch
diamentowy. Poniżej tego nie wolno ci w żadnym razie schodzić, o ileś jest choć
trochę mężczyzną.
— A dokąd radzi mi pan się zwrócić?
— Aha! Teraz mam pięknisiowi zrobić podarunek. Darmo i z czystego rozmiłowania
podsunąć głuptaskowi pod nos wszystko, co wiem.
— Darmo? A któż o tym mówi, Stankó. Jestem oczywiście gotów okazać panu
wdzięczność. Sądziłem tylko i sądzę, że to, co pan mówił wczoraj o podziale na
pół, jest mimo wszystko cokolwiek wygórowane.
— Wygórowane? Pół tobie, pół mnie, to przy takiej wspólnej machlojce podział
najnaturalniejszy w świecie, to podział jasny jak słońce. Zapominasz, że beze
mnie jesteś bezradny jak ryba na piasku, a ponadto, że mogę cię wsypać w
dyrekcji. •„,.-,.
180
TOMASZ MANN
— Wstydź się pan, Stanko! Czegoś takiego nie mówi się w ogóle, a tym mniej
czyni. Toteż nie myśli pan o tym, by tak postąpić, i pozwoli mi pan być nadal
pewnym, że parę tysięcy franków milsze mu będą od wsypy, na której nic pan nie
zyska.
— Masz śmiałość leźć mi przed oczy z paroma tysiącami franków?
— Na to wyjdzie, z grubsza licząc, jeśli lojalnie wydzielę panu trzecią część
owych dziesięciu tysięcy franków, które pańskim zdaniem muszę wydostać. Powinien
by pan pochwalić mnie za to, że trochę umiem się bronić; niech pan stąd nabierze
zaufania, że i lichwiarzowi potrafię stawić czoło.
— Chodź tu! — rzekł, a gdy podszedłem doń blisko, powiedział głosem stłumionym,
lecz wyraźnie: — Dom numer 92, Rue de 1'Echelle au Ciel*.
— 92, Rue de... ' ;
— Echelle au Ciel. Nie dosłyszysz? *
— A to ci cudaczna nazwa!
— Cóż chcesz, jeśli nazywa się tak od stuleci? Weź tę nazwę za dobrą wróżbę!
Godnaż to bardzo uliczka, tylko trochę odległa, gdzieś aż za cmentarzem, za
Cimetiere de Montmartre. Najlepiej będzie pójść w górę do Sacre-Coeur, bo to cel
wyraźny, potem przez park, przez Jardin, między kościołem a cmentarzem, i dalej
przez Rue Damremont w kierunku Boulevard Ney. Nim jeszcze ulica Damremont
przetnie się z ulicą Championnet, zbacza w lewo uliczka Mądrych Panien, Rue des
Yierges Prudentes, a od tej znów odwidla się twoja do nieba, Rue de 1'Echelle.
Wykluczone, abyś zbłądził.
— Nazwisko człowieka?
— Obojętne. Nazywa się zegarmistrzem i pełni istotnie ten zawód obok innych.
Działaj i nie bądź baranem. Poda-
• Ulica Drabiny do Nieba, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 181
łem ci ten adres, aby się ciebie pozbyć i mieć święty spokój, jakiego mi trzeba.
Co do moich pieniędzy, pamiętaj, że każdej chwili mogę cię sypnąć. Odwrócił się
do mnie tyłem.
— Jestem panu szczerze obowiązany, Stanko — powiedziałem. — I niech pan będzie
pewny, że nie dam panu nigdy powodu do uskarżania się na mnie przed dyrekcją!
Po tych słowach odszedłem powtarzając w myśli adres. Powróciłem do zupełnie już
opustoszałej kantyny, bo gdzież miałem się podziać? Musiałem czekać, aż tam, w
dole, ktoś przypomni sobie o mnie. Dwie godziny przesiedziałem nad jednym z
opiętych ceratą stolików, nie pozwalając sobie na najprzelotniejsze nawet
zniecierpliwienie. Pogrążony w zamyśleniu, wypaliłem jeszcze kilka swych
kaporali. Kantyno-wy zegar ścienny wskazywał właśnie dziesiątą, gdy usłyszałem,
że czyjś szorstki głos wywołuje na korytarzu moje nazwisko. Jeszczem nie doszedł
do drzwi, gdy goniec rzucił przez nie wezwanie:
— Uemploye Felix Kroull — do pana dyrektora generalnego!
— Otom jest, drogi przyjacielu, zaprowadź mnie pan tylko. Choćby to był sam
prezydent republiki, jestem całkowicie gotów stanąć przed nim.
— To ktoś znacznie lepszy, drogi przyjacielu — od-szczeknął dość bezczelnie na
moje uprzejme zagadnięcie i zmierzył mnie wzrokiem. — Proszę za mną, jeśli
łaska!
Zeszliśmy w dół schodami i na czwartym piętrze, gdzie korytarze były znacznie
szersze niż nasze tam w górze i wyścielone pięknymi czerwonymi chodnikami,
zadzwonił na jedną z osobowych wind, do których tu właśnie były drzwiczki.
Musieliśmy chwileczkę czekać.
— Jak doszło do tego, że Nosorożec chce sam z tobą gadać? — zapytał mnie
chłopak. \ ,',»:
1.82 v,i>^>l ?M,AA^. •,:,- TOMASZ MANN
— Mowa o panu Sturzlim? Stosunki, stosunki osobiste
— rzuciłem od niechcenia. — Ale, ale, dlaczego go nazywa pan Nosorożcem?
— C'est un sobriąuet. Pardon", nie ja go wymyśliłem.
— Ależ proszę, jestem wdzięczny za każdą informację
— odparłem.
Winda lśniła piękną boazerią w blasku elektrycznej lampki i była wyposażona w
czerwoną aksamitną ławeczkę. Obsługiwał windę młodzik w znanej mi już liberii
piaskowożół-tej z szkarłatnymi wypustkami. Wylądował najpierw za wysoko, potem o
wiele za nisko i kazał nam przeskoczyć przez powstały stąd wysoki próg.
— Tu n'apprendras jamais, Eustachę — mruknął do niego mój przewodnik — de manier
cette gondole'"'.
— Pour toi je m'echaufferai!"* — odwarknął tamten grubiańsko.
Nie podobało mi się to i nie mogłem powstrzymać się od uwagi:
— Słabi nie powinni okazywać sobie wzajemnie wzgardy. Nie bardzo umocni to ich
pozycję w oczach mocnych.
— Tiens — rzekł zganiony młodzik — un philosophe! **** Zjechaliśmy już na dół.
Gdy przechodziliśmy od windy
przez hali ku recepcji i obok wejścia do niej, zauważyłem od razu, że lokajczyk
z ciekawością zerkał na mnie kilkakrotnie z boku. Zawsze bywało mi to miłe, gdy
wywierałem wrażenie, nie tylko ujmującym wyglądem zewnętrznym, lecz również i
darami ducha.
Prywatne biuro dyrektora generalnego mieściło się za recepcją, przy korytarzu, z
którego inne, przeciwległe drzwi wiodły, jak zobaczyłem przechodząc, do sali
bilardowej i do czytelni. Mój przewodnik zapukał ostrożnie, na dosłyszane
' To przydomek. Wybacz... (fr.)
" Eustachy, ty nigdy się nie nauczysz... kierowania tą gondolą, (fr.) "* Będę
się dla ciebie wysilał! (fr.) **"* Patrzcie go... filozof! (fr.) '' .
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 183
z wnętrza chrząknięcie otworzył przede mną drzwi i kłaniając się wpuścił mnie do
środka, przyciskając czapkę do uda. Pan Stiirzli, człowiek niepowszednio otyły,
z siwą capią bródką i rozlewającym się na wszystkie strony podbródkiem, siedział
przy biurku wertując papiery i nie zwracał na razie na mnie uwagi. Jego wygląd
uczynił mi zrozumiałym przezwisko nadane mu przez personel, gdyż nie tylko
grzbiet jego uwypuklał się potężnym masywem, karczydło zaś aż nabite było od
tłuszczu, lecz również przednia część jego nosa szczyciła się istotnie brodawką
wystającą na kształt rogu i uzasadniającą w pełni owo miano. Przy tym ręce,
którymi zgarniał przerzucane akta w uporządkowany wedle ich długości i
szerokości stos, były zdumiewająco drobne i delikatne w stosunku do masy łącznej
swego właściciela, nie wykazującego przecież w najmniejszym nawet stopniu
ociężałego niezgrabstwa, ale, jak to zdarza się niekiedy u ludzi korpulentnych,
zdolnego do zachowania pewnej eleganckiej zwrotności ruchów.
— Jesteś pan więc owym poleconym mi przez dobrego znajomego młodzieńcem —
powiedział niemczyzną zabarwioną z szwajcarska, wciąż jeszcze zajęty uładzaniem
papierów. — Krull, jeśli się nie mylę... ćest fa... i pragnie pan pracować u
nas?
— Jak najbardziej, panie generalny dyrektorze — odparłem przybliżając się,
aczkolwiek powściągliwie, o parę kroków i nadarzyła mi się przy tym, nie po raź
pierwszy ani też ostatni, sposobność bacznego przyjrzenia się niepowszedniemu
zjawisku. Oto zaledwie pochwycił mnie wzrokiem, twarz jego wykrzywiła się
grymasem pewnej odrazy, której odnieść nie można było, jak to znakomicie
zrozumiałem, do niczego innego, jak tylko do mojej ówczesnej urody młodzieńczej.
Mężczyźni mianowicie, których zmysłowość ciąży cała wyłącznie ku kobiecości, jak
to niewątpliwie działo się u pana Stiirzliego zważywszy jego przedsiębiorcze
zaostrzoną bródkę i wytwornie tłuściutką krągłość, doznają, ile-
184 ,, TOMASZ MANN
kroć objawi się im zdobywczość zmysłowa w postaci ich własnej płci, pewnego
osobliwego przytłumienia swych instynktów, wiążącego się z tym, iż nie tak łatwo
jest przeciągnąć granicę między czynnikiem zmysłowym w jego najogólniejszym i
tymże samym czynnikiem w jego ciaś-niejszym znaczeniu; cała konstytucja opiera
się żywo temu, by wraz z odpowiednimi skojarzeniami przemówił równocześnie ów
węższy sens, i stąd to wynika niechybnie ów odruchowy grymas odrazy. Może tu
oczywiście chodzić tylko o odruch dość powierzchowny, gdyż doznający go, pod
wpływem ogłady towarzyskiej, raczej uzna płynny charakter wspomnianej granicy za
winę własną, niżby obciążyć miał winą tego, kto jak najniewinniej przywiódł go
do zauważenia płynności owej granicy i kazał mu pokutować za własne swe
obrzydzenie. Toteż i pan Stiirzli nie postąpił tak bynajmniej, zwłaszcza że na
widok jego odruchu opuściłem powieki w sposób poważnie, a nawet surowo
wstydliwy. Przeciwnie, okazał mi dobrotliwą łaskawość wypytując się:
— A cóż tam porabia mój stary przyjaciel, a pański wuj, Schimmelpreester?
— Proszę wybaczyć, panie generalny dyrektorze — odrzekłem — nie jest on moim
wujem, lecz moim ojcem chrzestnym, co, rzecz prosta, znaczy niemal jeszcze
więcej. Dziękuję za uprzejme pytanie; mojemu ojcu chrzestnemu wiedzie się bardzo
dobrze, wedle wszelkich wieści, jakie mnie doszły. Jako artysta cieszy się
najwyższym poważaniem w całej Nadrenii, a nawet i poza nią.
— Tak, tak, to setny dziwak, wesoły numer — powiedział. — Naprawdę? Ma sukcesy?
Eh hien, tym lepiej. Setny dziwak. Przypadliśmy sobie kiedyś całkiem do serca.
— Nie muszę chyba upewniać — ciągnąłem dalej — jak bardzo jestem profesorowi
Schimmelpreesterowi wdzięczny za to, że wstawił się za mną do pana, panie
generalny dyrektorze. , , , , , .,..;,...., . , . , . ,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 185
— Tak, uczynił to istotnie. Co, profesorem jest także? A to w jaki sposób? Mais
passom'. Napisał do mnie w pańskiej sprawie i nie zbyłem go niczym, bośmy tu
wówczas niejednego figla dokazali i niejedną flaszkę wspólnie wy trąbili. Powiem
ci jednak, drogi przyjacielu, że w sprawie tej zachodzą pewne trudności. Cóż
począć z panem? Nie ma pan, rzecz prosta, najmniejszego doświadczenia w służbie
hotelowej, nie uczył się pan w ogóle jeszcze tego fachu...
— Sądzę — brzmiała moja odpowiedź — że bez chełpliwości mogę już teraz
przepowiedzieć, iż pewien mój wrodzony spryt nadspodziewanie szybko uzupełni mój
brak przyuczenia.
— No — sapnął przekomarzając się — pański spryt zabłyśnie chyba... przede
wszystkim w odniesieniu do ładnych kobiet.
Powiedział to, moim zdaniem, z następujących trzech powodów. Po pierwsze, każdy
Francuz — a pan Stiirzli był nim przecie od dawna — w ogóle nader chętnie rzuca
z ust słówko o „ładnej kobiecie", i to zarówno dla przyjemności własnej, jak i
wszystkich innych. Une jolie femme to w kraju tym najpopularniejsze żartobliwe
powiedzonko, mogące od razu liczyć na wesoły i sympatyczny oddźwięk. To w
przybliżeniu tak, jakby w Monachium napomknąć o piwie. Starczy tam wypowiedzieć
to słowo, aby wprawić wszystkich w dobry humor. To powód pierwszy. Po wtóre, aby
wejrzeć nieco głębiej. Stiirzli, mówiąc o „ładnych kobietach" i dowcipkując na
temat mego domniemanego sprytu do nich, pragnął przezwyciężyć przytłumienie
swych własnych instynktów, wyzwolić się w pewnym sensie od urazu w stosunku do
mnie i że tak powiem, popchnąć mnie w stronę kobiet. Zrozumiałem to wyśmienicie.
Po trzecie jednak trzeba rzec: w sprzeczności z tym usiłowaniem — zmierzał ku
temu, by skłonić mnie do uśmiechu, co przecie mogło __________ J.
4 Lecz mniejsza z tym. (fr.) \;.Vil , ,,,
186 « • TOMASZ MANN
doprowadzić tylko do tego, by wspomnianego przytłumienia zakosztował ponownie. W
osobliwym zagmatwaniu uczuć najwidoczniej o to mu właśnie chodziło. Uśmiechu
tego, najbardziej zresztą urzekającego, nie mogłem mu odmówić, powiedziałem
zatem śmiejąc się:
— Na pewno, panie generalny dyrektorze, stoję na tym polu, jak i na wszelkim
innym, daleko w tyle poza panem.
Szkoda było tej grzeczności, której w ogóle nie słuchał wpatrzony jedynie w mój
uśmiech i ponownym grymasem niechęci wykrzywiając twarz. Miał to, czego sam
chciał, mnie zaś nie zostało nic innego, jak tylko spuścić ponownie oczy z
surową obyczajnością. I tym razem nie kazał mi za to pokutować.
— Wszystko to bardzo ładnie, młodzieńcze — syknął
— ale pozwoli pan spytać, jak tam jest z pańskimi wiadomościami wstępnymi. Tak
sobie, prosto z nieba, spada pan do Paryża — a czy przynajmniej mówi pan po
francusku?
Była to woda na mój młyn. Buchnęła we mnie cicha radość, bo dzięki temu pytaniu
rozmowa przybrała obrót dla mnie korzystny. Miejsce tu na włączenie uwagi o moim
wrodzonym nieprzeciętnym i aż tajemniczym uzdolnieniu do wszystkich w ogóle
ludzkich języków. Będąc utalentowany uniwersalnie i nosząc w sobie zalążek
wszystkich możliwości świata, nie potrzebowałem właściwie wyuczać się
jakiejkolwiek obcej mowy: wystarczyło mi musnąć ją trochę, aby wytworzyć, na
chwilę przynajmniej, wrażenie płynnego jej opanowania, i to przy tak łudząco
prawdziwym udaniu swoistej narodowej dykcji, że graniczyło to niemal z farsą. Ów
przedrzeźniający nalot w mym popisie, nie tylko nie obniżający w sposób
niebezpieczny wiarygodności mego naśladownictwa, lecz nawet podwyższający ją
jeszcze, wiązał się z błogim, niemal ekstatycznym stanem wypełnienia się duchem
cudzoziemskim, ze stanem, w który wprawiałem się lub też który mnie władczo
przejmował, stanem natchnienia
— a wówczas ku memu własnemu zdziwieniu, potęgujące-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 187
mu z kolei zuchwalstwo mej trawestacji, słowa same, swobodnie, zlatywały ku
mnie, Bogu jednemu wiadomo skąd. Co zaś tyczyło się teraz, na pierwszy ogień,
francuszczyzny, to obrotność mego języka miała oczywiście podłoże mniej
mistycznej natury.
— Ah, voyons, monsieur le directeur general — polała się ma pełna afektacji
swada. — Vous me demandez serieuse-ment, sije par le francais? Mille fois
pardon, mais cela m'amu-se! De fait, c'est plus ou moins ma langue maternelle...
ou plu-tót paternelle, parce que mań paume pere — qu'il repose en paix! —
nourrissait dans son tendre coeur un amour presgue passionne pour Paris et
profitait de toute occasion pour s'ar-reter dans cette ville magnifigue dont les
recoins les plus in-times lui etaient familiers. Je vous assure: ii connaissait
des ruelles aussi perdues comme, disons, la Rue de l'Echelle au Ciel, bref, U se
sentait chez soi d Paris comme nulle par t au monde. Le consequence? Voila la
conseguence. Ma propre edu-cationfut de bonne part francaise, et l'idee, de la
conversation, je l'ai toujours concue comme l'idee de la conversation francaise.
Causer, c'etait pour moi causer en francais et la langue francaise — ah,
monsieur, cette langue de l'elegance, de la civilisation, de l'esprit, elle est
la langue de la conversation, la conversation elle-meme... Pendant toute mon
enfance heu-reuse j'ai cause avec une charmante demoiselle de Vevey — Vevey en
Suisse — qui prenait soin du petit gars de bonne familie, et c'est elle qui m'a
enseigne des vers francais, vers exquis que je me repetę des que j'en ai le
temps et qui litterale-ment fondent sur ma langue.
Hirondelles de ma patrie,
De mes amours ne me parlez-vous pas?*
' No, zobaczymy, panie generalny dyrektorze... Pan mnie na serio pyta, czy mówię
po francusku? Tysiąckrotnie przepraszam, jakże mnie to bawi! W gruncie rzeczy to
jakby mój język macierzysty... czy raczej ojczysty, gdyż biedny ojciec mój —
niech spoczywa w pokoju — żywii w swym czułym sercu namiętną, moż-
188 A , A ,, ;rt -f TOMASZ MANN
— Dość już, dość, zamilknij pan! — przerwał mą rwącą jak wodospad paplaninę. —
Daj pan, i to natychmiast, spokój poezji! Nie znoszę poezji w ogóle, wywraca mi
bebechy. W hallu, przy five o'clocku urządzamy od czasu do czasu występy
francuskich poetów, o ile mają jakiś strzęp na grzbiecie, i pozwalamy im
recytować ich wiersze. Damy lubują się w tym, ale ja trzymam się jak najdalej,
zimne poty biją na mnie od tego.
— Je suis desole, monsieur le directeur generał. Je suis vio-lemment tente de
maudir la poesie..."
— Dobrze już, dobrze. Do you speak English?** Jakże z tym było właściwie: czy
mówiłem tym językiem?
Nie, nie mówiłem, potrafiłem co najwyżej udawać przez trzy minuty, że mówię,
póki starczyło tego, co kiedyś tam zresztą raz tylko, w Langenschwalbach czy we
Frankfurcie, doleciało z melodii tej mowy w moje chwytnę ucho, com z odprysków
jej słownictwa tu lub tam wyczytał. O cóż chodziło teraz? O to, by z odrobiny
słownego tworzywa ulepić coś w danej chwili dostatecznie olśniewającego. Toteż
przemówiłem — nie rozciągając bynajmniej ust szeroko
na by rzec, miłość dla Paryża i korzystał z wszelkiej okazji, aby zatrzymać się
w tym wspaniałym mieście, w którym bliskie mu były nawet najbardziej skryte
zakątki. Zapewniam pana, znał tak zagubione uliczki jak na przykład Rue de
1'Echelle au Ciel krótko mówiąc, czuł się w Paryżu swojsko jak nigdzie na
świecie. A konsekwencje tego? Oto one. Ja sam wychowany byłem w dużej mierze po
francusku i konwersację pojmowałem zawsze jako konwersację francuską. Wieść
rozmowę znaczyło dla mnie wieść ją po francusku, i język francuski — ach, proszę
pana, ten język wytworności, cywilizacji, dowcipu — jest właściwym językiem
konwersacji, jest samą konwersacją... Poprzez całą moją szczęśliwą młodość par-
lowałem z uroczą panienką z Vevey — szwajcarskiego Vevey — która zajmowała się
małym chłopięciem z dobrej rodziny, i ona to nauczyła mnie wierszy francuskich,
wierszy wykwintnych — powtarzam je sobie w wolnych chwilach, one dosłownie
rozpływają mi się w ustach.
Ojczyste jaskółki,
Dlaczego nie mówicie mi o mej miłości? (fr.)
• Jestem niepocieszony, panie generalny dyrektorze. I mam gwałtowną ochotę
złorzeczyć poezji... (fr.)
" Czy mówi pan po angielsku? (ang.) ,rf •; .,' . : -u
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 189
i nie tak twardo a skrzekliwie, jak to czynią ignoranci wyobrażający sobie, że
mówią po angielsku, lecz koniuszkiem warg, z nieznacznym syczeniem i nos
zadarłszy butnie ponad cały świat:
— I certainly do, sir. Of course, sir, guite naturally I do. Why shouldn't I? I
love to, sir. It's a very nice and comfor-table language, very much so indeed,
sir, very. In my opinion, English is the language of the future, sir. Pil bet
you what you like, sir, that in fifty years from nów it will be at least the
second language of every human being... *
— Czemu pan tak wierci nosem w powietrzu tu i tam? To nie jest potrzebne. Także
i pańskie teorie są zbędne. Pytałem tylko o pańskie wiadomości. Parla italiano?
W oka mgnieniu przedzierzgnąłem się we Włocha, i w miejsce pieszczenia się z
syczącymi dźwiękami rozpalił się we mnie najognistszy temperament. Radośnie
odezwało się we mnie to, com z tonów italskiej mowy posłyszał był ongiś z ust
mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera (który często i długo przebywał w tym
słonecznym kraju), i wodząc przed oczyma dłonią o ściśniętych razem końcach
palców, po czym nagle rozczapierzając jak najszerzej wszystkie pięć palców,
jąłem tokować śpiewnie:
— Ma, signore, che cosa mi domanda? Son veramente in-namorato di guesta
bellissima lingua, la piu bella del mondo. Ho bisogno soltanto d'aprire la mia
bocca e imiolontariamente diventa U fonte di tutta l' armonia di quest' idioma
celeste. Si, caro signore, per me non c'e dubbio che gli angeli nel cielo par-
lano italiano. Impossibile d'imaginare che ąueste beate creature si servano
d'una lingua meno musicale... **
' Z całą pewnością, sir. Oczywiście, że mówię, sir, to zrozumiałe samo przez
się. Dlaczegóż nie miałbym mówić? Lubię to nawet, sir. To bardzo ładny i łatwy
język, jak najbardziej, sir. Moim zdaniem, sir, angielski jest językiem
przyszłości. Mogę założyć się z panem, sir, że za pięćdziesiąt lat będzie on
drugim językiem każdego mieszkańca globu... (ang.)
" Ależ, signore, czyż trzeba o to pytać? Jestem naprawdę zakochany w tym
cudownym języku, najpiękniejszym na świecie. Wystarczy, że otworzę usta, a są-
190
>- TOMASZ MANN
— Stop! — rozkazał. — Grzęźnie pan znowu w poety-czność, a przecie pan wie, że
mnie mdli od tego. Czy nie może pan dać temu spokój? Pracownikowi hotelowemu to
nie uchodzi. Ale akcent ma pan niezły i pewnymi wiadomościami lingwistycznymi
włada pan, jak widzę. To więcej, niżem oczekiwał. Podejmiemy próbę z panem,
panie Knoll...
— Krull, panie generalny dyrektorze.
— Ne me corrigez pas. * Dla mnie równie dobrze może pan nazywać się Knall. Jak
panu na imię?
— Feliks, panie generalny dyrektorze.
— To mi także nie odpowiada. Feliks — Feliks, to ma w sobie coś zbyt domowego i
pretensjonalnego. Otrzymasz pan imię Armand...
— Zmienię imię z największą przyjemnością, panie generalny dyrektorze.
— Z przyjemnością czy bez, to obojętne. Armand miał na imię boy od windy, który
pomyślnym trafem dziś wieczór porzuca służbę. Możecie jutro wejść na jego
miejsce. Spróbujemy z panem jako chłopcem od windy.
— Ośmielam się rzec, panie generalny dyrektorze, że okażę się zręcznym i z
powinności swych wywiążę się nawet lepiej niż Eustachy.
— A cóż tam z Eustachym?
— Podjeżdża za wysoko albo za nisko, panie generalny dyrektorze. Co prawda tylko
wtedy, gdy wiezie równych sobie. Dla jaśnie państwa, o iłem go dobrze zrozumiał,
ma więcej uwagi. Tę nierównomierność w pełnieniu swego urzędu uznałem za niezbyt
godną pochwały.
— Co pan tu bierze się do chwalenia! A zresztą czy jest pan socjalistą?
me z siebie stają się one źródłem harmonijnych dźwięków tej boskiej mowy. Tak,
drogi signore, dla mnie jest rzeczą najzupełniej niewątpliwą, że anieli w niebie
mówią po włosku. Niepodobna sobie wprost wyobrazić, by te błogosławione duchy
mogły posługiwać się jakimś językiem mniej melodyjnym... (wl.) * Proszę mnie nie
poprawiać, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 191
— Ależ, panie generalny dyrektorze. Uznaję za ponętne społeczeństwo takie, jakie
jest, i płonę pragnieniem pozyskania jego łask. Sądzę jedynie, że jeśli raz zna
się swoje obowiązki, to nie powinno się pozwalać sobie na partaczenie, choćby
nawet szło o drobną sprawę.
— Bo, widzicie, socjalistów zupełnie nam nie potrzeba w naszym zakładzie.
— Qa va sans dire, monsieur le..."
— Idźcie sobie teraz, Knull. Każcie sobie w magazynie, tam na dole, w podziemiu,
dobrać odpowiednią liberię. Tę dajemy my, ale nie dajemy stosownego obuwia, a
zwracam uwagę, że wasze...
— To jedynie przejściowy defekt, panie generalny dyrektorze. Zostanie usunięty
do jutra ku pełnemu pańskiemu zadowoleniu. Wiem, com winien zakładowi, i
upewniam, że mojej aparycji nie da się nic zarzucić. Na liberię cieszę się
niesłychanie, jeśli wolno mi to wyznać. Mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester,
lubił wciskać mnie w najrozmaitsze kostiumy i zawsze w każdym z nich chwalił
moją doskonałą prezencję, jakkolwiek dar wrodzony nie zasługuje właściwie na
żadną pochwałę. Ale uniformu boya od windy nie wypróbowałem dotąd nigdy.
— Nie będzie nieszczęścia — mruknął — jeśli pan spodoba się w nim ładnym
kobietkom. Do widzenia, dziś nie jest pan tu już potrzebny. Proszę przyjrzeć się
nieco Paryżowi dziś po południu. A jutro rano przejedź się pan kilka razy w górę
i w dół z Eustachym czy z kimś innym i każ sobie zademonstrować mechanizm, który
jest prosty i nie okaże się nad miarę pańskiej pojętności.
— Będę manipulował nim z miłością — brzmiała moja odpowiedź. — Nie spocznę, póki
nie nauczę się unikać choćby najmniejszej nierówności progów. Du reste, monsieur
' To się samo przez się rozumie, panie gene... (fr.)
192 . TOMASZ MANN
le directeur general — dorzuciłem krzesząc z oczu błyski — les paroles me
manąuent pour exprimer..."
— C'est hien, ćest hien"*, jestem zajęty — sapnął i odwrócił się nie bez
ponownego wykrzywienia twarzy wiadomym grymasem odrazy. Nie zdołało mnie to
zmartwić.
Z kopyta — zależało mi bowiem na tym, by jeszcze przed południem odszukać
rzeczonego zegarmistrza — runąłem schodami w dół do sutereny, znalazłem bez
trudu drzwi z napisem „Magazyn" i zapukałem. Drobny staruszek czytał przez
okulary gazetę pośrodku izby, wyglądającej na kram tandeciarski albo na
teatralną kostiumerię, tyle wisiało tam różnobarwnych ubiorów służbowych.
Przedłożyłem swą prośbę, która w okamgnieniu miała być spełniona.
— Et comme fa — rzekł starzec — tu uoudrais t'appre-ter, mon petit, pour
promener les jolies femmes en haut et en bas?m
O tym nigdy dosyć w ustach tego narodu. Mrugnąłem porozumiewawczo i
potwierdziłem, iż to właśnie jest moim pragnieniem i celem.
Zmierzył mą postać przelotnym spojrzeniem, zdjął z drąga jedną z
piaskowożółtych, obramowanych czerwienią liberii, złożoną z kurtki i spodni, i
rzucił mi ją po prostu na ramię.
— Czy nie byłoby wskazane przymierzyć? — zapytałem.
— Nie trzeba, nie trzeba. Co ja ci dam, to będzie leżało jak ulał. Dans cet
emballage la marchandise attirera l'atten-tion des jolies femmes ****.
Zaiste, mógłby co innego mieć w głowie pomarszczony starowina! Ale mówił chyba
całkiem mechanicznie, podob-
* Zresztą, panie generalny dyrektorze... słów mi brak, aby wyrazić... (fr.) "
Dobrze już, dobrze, (fr.)
*" A więc... chcesz się wysztafirować, mój mały, żeby wozić ładne kobietki w
górę i na dół? (fr.)
**** W tym opakowaniu towar przyciągnie uwagę ładnych kobietek, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 193
nie mechanicznie odmrugnąłem mu i ja w odpowiedzi, nazwałem go na pożegnanie
„wujaszkiem" i przysięgałem mu, iż całą swą karierę jemu tylko będę miał do
zawdzięczenia. Windą, opadającą aż tutaj, wyjechałem w górę na piąte piętro.
Spieszyłem się, nadal bowiem niepokoiło mnie nieco pytanie, czy też Stanko w
czasie mej nieobecności pozostawił w spokoju mój kuferek. W drodze zdarzały się
sygnały dzwonka i postoje. Strojne postacie, przy których wejściu przyciskałem
się skromnie do ściany, potrzebowały windy: już zaraz w hallu jakaś pani
żądająca, by ją zawieźć na drugie piętro, na piętrze pierwszym małżeństwo
mówiące po angielsku i chcące dostać się na trzecie. Samotna dama, która wsiadła
najpierw, podnieciła moją uwagę — i słowo „podnieciła" jest tu bardzo na
miejscu, gdyż przyglądałem się jej z biciem serca, nie wolnym od rozmarzenia.
Damę tę znałem. Jakkolwiek miała na głowie już nie kapelusz w kształcie dzwonu z
piórami czapli, lecz jakąś inną, zdobną atłasem kreację o szerokim rondzie, z
białym welonem związanym pod brodą na kokardę i zwisającym długimi pasmami na
płaszcz i jakkolwiek również i ten płaszcz był inny niż wczoraj, mianowicie
lżejszy, jaśniejszy, z wielkimi, obciągniętymi materią guzikami, nie było nawet
najdrobniejszej wątpliwości, że miałem przed sobą swoją sąsiadkę z urzędu
celnego, ową panią, z którą związało mnie posiadanie szkatułki. Poznałem ją
przede wszystkim po wytrzeszczaniu oczu, co nieustannie robiła podczas rozprawy
z celnikiem, a co było widocznie stałym nawykiem, bo i teraz ponawiała to co
chwila, zupełnie bez powodu. W ogóle rysy jej, same w sobie wcale niebrzydkie,
zdradzały skłonność do nerwowych wykrzywień. Poza tym w budowie ciała tej
czterdziestoletniej brunetki nie było, o iłem zdołał przeniknąć to wzrokiem,
niczego, co by mogło uczynić mi niemiłymi łączące mnie z nią dyskretne
powiązania. Delikatny, ciemny meszek na górnej wardze przystrajał ją jeszcze.
Przy tym oczy miały barwę złocistopiwną, która zawsze podobała
194 • -' -l TOMASZ MANN
mi się u kobiet. Gdybyż nie wytrzeszczała ich ustawicznie w tak nieprzyjemny
sposób! Uczułem, że powinienem wyperswadować jej dobrotliwie to nałogowe
przyzwyczajenie.
Tak więc wylądowaliśmy tutaj oto równocześnie — o ile wolno mi było w moim
wypadku użyć słowa o lądowaniu. Jedynie przypadek zapobiegł temu, żem nie
spotkał jej już uprzednio w sali przyjęć, w obecności łatwo rumieniącego się
jegomościa. Jej bliskość w ciasnej przestrzeni windy w osobliwy sposób odurzyła
me zmysły. Nie wiedząc o mnie nic, nigdy mnie nie widziawszy, nie dostrzegając
mnie nawet i teraz, nosiła mnie przecie w myślach jako zjawę bezkształtną — od
tej chwili, gdy wczoraj wieczorem lub dziś rano zauważyła przy wypakowywaniu
swej walizy brak kasetki. Choć może zdziwi to zatroskanego o mnie czytelnika,
nie mógłbym wymóc na osobie tego, by dopatrywać się w owych sidłach myślowych
jakiegoś wrogiego zamysłu. To, ażeby jej myśli i dopytywanie się o mnie mogło
przybrać kształt skierowanych przeciwko mnie kroków, to, że może właśnie dopiero
co wszczęła takie kroki, przemknęło mi wprawdzie przelotnie przez myśl jako
rzecz łatwo możliwa, nie wydało mi się to jednak poważne ani wiarygodne i nie
zdołało przeważyć uroku sytuacji, w której tak blisko osoby pytającej był, nie
budząc jej przeczuć, przedmiot jej pytań. Jakże mi było żal — żal w imieniu nas
obojga — że ta bliskość trwać miała tak krótko, zaledwie do drugiego piętra.
Wysiadając kobieta, w której myślach tkwiłem, powiedziała do rudowłosego pilota
windy:
— Merci, Armand.
Zwracało uwagę, a zarazem świadczyło o jej przystępno-ści to, że mimo iż
przybyła tak bardzo niedawno, znała już imię chłopaka. Może zaznajomiła się z
nim o wiele wcześniej jako częsty gość „Saint James and Albany". Jeszcze
bardziej osobiście dotknęło mnie samo jego imię oraz fakt, że wiózł nas właśnie
Armand. Sąsiadowanie nasze w windzie bogaciło się wielością skojarzeń.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 195
— Kim jest ta pani? — spytałem rudzielca przez ramię, jadąc z nim dalej.
Grubiańsko nie odpowiedział ani słowem. Mimo to przy wysiadaniu na czwartym
piętrze dorzuciłem pytanie:
— Czy jest pan tym Armandem, który dziś wieczór opuszcza służbę?
— G... cię to obchodzi — rzekł prostacko.
— A przecie odrobinę więcej — odparłem. — Mianowicie Armandem jestem teraz ja.
Wkraczam w pańskie ślady. Jestem pańskim następcą i zamierzam się okazać figurą
nieco bardziej okrzesaną niż pan.
— Imbecile! — syknął na pożegnanie, zatrzaskując mi okratowane drzwi przed
nosem.
Stanko spał jeszcze, gdym dostawszy się na górę wszedł znów do sypialni nr 4. W
największym pośpiechu uczyniłem, co następuje: zdjąłem swój kuferek z półki,
zaniosłem go do łazienki, wydobyłem szkatułkę, którą poczciwy Stanko pozostawił,
Bogu dzięki, nietkniętą oraz zrzuciwszy kurtkę i kamizelkę nałożyłem sobie
ponętną kolię topazową na szyję, po czym spiąłem nie bez niejakiego trudu na
karku jej sprężynowy zacisk. Następnie nałożyłem z powrotem wspomniane części
ubioru i wetknąłem nie tyle już zajmującą miejsca resztę klejnotów, zwłaszcza
zaś łańcuszek brylantowy, w prawe i lewe kieszenie. Dokonawszy tego, zataszczy-
łem znów kuferek na dawne miejsce, zawiesiłem swą liberię w szafie stojącej obok
drzwi na korytarzu, wdziałem zarzut-kę i czapkę i zbiegłem — powodowany chyba
niechęcią do ponownej jazdy z Armandem — wszystkie pięć kondygnacji schodowych
piechotą w dół, aby wyruszyć na Rue de l'E-chelle au Ciel.
Mając kieszenie wypchane skarbami nie posiadałem już jednak paru sous
potrzebnych na omnibus. Musiałem biec, i to wśród utrudnień, trzeba było bowiem
dopytywać się po drodze o kierunek, a poza tym umniejszał mą lotność wznoszący
się pod górę teren, który dobrze dawał się we znaki
196 • , , TOMASZ MANN
nogom. Upłynęły na pewno ze trzy kwadranse, zanim dotarłem do cmentarza
Montmartre, przedmiotu moich pytań. Bez trudu i szybko, gdyż wskazówki Stanka
okazały się niezawodnymi, odnalazłem wiodącą stamtąd drogę przez Rue Damremont
do bocznej uliczki Mądrych Panien, gdy zaś skręciłem w nią, niewiele już tylko
kroków dzieliło mnie od ostatecznego celu.
Takie olbrzymie osiedle jak Paryż składa się z wielu dzielnic i komisariatów, z
których jedynie bardzo nieliczne pozwalają domyślać się majestatu całości. Poza
przepyszną fasadą, jaką metropolia zwraca ku obcemu przybyszowi, hoduje ona
żywioł kołtuńsko-małomieszczański, zatęchły w swym samowystarczalnym bytowaniu.
Spośród mieszkańców ulicy zwanej Drabiną do Nieba niejeden może nie widywał
przez długie dnie i lata skrzącego migotu, jakim lśni l'Avenue de 1'Opera, ani
światowego zbiegowiska na Boulevard des Italiens. Otoczyła mnie sielankowa
prowincja. Na wąskiej, kocimi łbami wybrukowanej jezdni bawiły się dzieci.
Wzdłuż zacisznych chodników biegły rzędami skromne domy mieszkalne, a w
przyziemnych ich pomieszczeniach zalecał się ubożuchną wystawą okienną tu sklep
czy kramik z mięsem lub pieczywem, tam znowu warsztat siodlarski. Musiał tu być
gdzieś i zegarmistrz. Numer 92 rychło odnalazłem. „Pierre Jean-Pierre, Horloger"
— taki napis widniał nad drzwiami sklepowymi, obok wystawowego okna, które
ukazywało wszelkiego rodzaju przyrządy do mierzenia czasu, jak kieszonkowe
zegarki formatu męskiego i damskiego, blaszane budziki i tanie perpendykuły
przeznaczone do postawienia na kominku.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem przy jękliwym podżwię-ku dzwonka wprawionego w ruch
otwarciem drzwi. Właściciel, mający wciśniętą w oko drewnianą oprawkę
powiększającego szkła, siedział za oszkloną na kształt witryny ladą, w której
przezroczystym wnętrzu jawiły się wystawione również zegarki i łańcuszki i badał
mechanizm kółeczkowy
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 197
kieszonkowego zegarka stanowiącego najwidoczniej przedmiot utyskiwań ze strony
właściciela. Wielogłosowe „tik--tak" ustawionych dokoła zegarków stołowych i
wahadło- , wych napełniało sklep.
— Dzień dobry, mistrzu — ozwałem się. — Wie pan, miałbym ochotę kupić sobie
zegarek do kamizelki, i to z jakimś pięknym łańcuszkiem.
— Nikt panu w tym nie przeszkodzi, mój chłopcze — odrzekł wyjmując soczewkę z
oka. — Nie ma to być chyba zegarek złoty?
— Niekoniecznie — odparłem. — Nie zważam wcale na blask i szych. Wewnętrzna
jakość, dokładność, oto, na czym mi zależy.
— Zdrowe zasady. A więc srebrny — rzekł i otwierając ?" wewnętrzną szklaną
ściankę lady wydobył kilka okazów, które wyłożył na płycie przede mną. i
Był to chuderlawy człowieczek o najeżonych płowosi-wych włosach i tego rodzaju
policzkach, które bywają osa-; dzone o wiele za wysoko, zaraz pod oczyma, i
zwisają luźno ponad tą częścią twarzy, gdzie zwykły się normalnie zaokrąglać
policzki. Układ niemiły, przydarzający się niestety od czasu do czasu.
Trzymając w ręku srebrny zegarek kieszonkowy, który mi właśnie polecił, spytałem
o jego cenę. Wynosiła dwadzieścia pięć franków.
— Mówiąc nawiasem, mistrzu — powiedziałem — nie mam zamiaru za zegarek ten,
który wcale, wcale mi się podoba, płacić gotówką. Wolałbym raczej sprowadzić
nasz interes do dawniejszej formy handlu zamiennego. Spojrzyj no pan na ten
pierścień. — I wydostałem pierścionek z szarą perłą, który na tę właśnie chwilę
trzymałem w pogotowiu w osobnym miejscu, mianowicie w bocznej kieszonce wszytej
do wnętrza prawej kieszeni mej kurtki. — Zamiarem moim było — objaśniłem —
sprzedać panu ten śliczny przedmiocik i przyjąć od pana różnicę między jego
wartoś-
198 . - TOMASZ MANN
cią a ceną zegarka; innymi słowy, zapłacić panu za zegarek z zysku, jaki mi ten
pierścień przyniesie; inaczej jeszcze ujmując sprawę, poprosić pana o proste
odciągnięcie ceny zegarka, która odpowiada mi zupełnie, od tych, powiedzmy, dwu
tysięcy franków, które mi pan niewątpliwie da za pierścień. Co pan myśli o tej
transakcyjce?
Bystro, przez przymrużone powieki przyjrzał się pierścieniowi, który trzymałem w
ręku, po czym zachowując ten sam wyraz oczu popatrzał mi w twarz, a lekkie
drgnienie przebiegło jego nieregularne policzki.
— Ktoś pan jest i skąd masz ten pierścień? — zapytał przytłumionym głosem. — Za
kogo pan mnie ma i jakie to interesy mi proponuje? Fora, ale to natychmiast, ze
sklepu uczciwego człowieka!
Ze smutkiem opuściłem głowę, a po chwili milczenia przemówiłem gorąco:
— Mistrzu Jean-Pierre, popełnia pan błąd. Błąd nieufności, z którym, rzecz
jasna, musiałem liczyć się zawczasu, od którego jednak powinna była ustrzec pana
pańska znajomość ludzi. Bacznie mi się pan przygląda... i cóż? Czy wyglądam jak
byle kto... jak ktoś, za kogo obawia się pan, że będzie musiał mnie uznać?
Pierwszej pańskiej myśli nie mogę zganić, gdyż jest ona zrozumiałą. Byłbym
jednak rozczarowany, gdyby myśl druga, następna, nie poszła trafniej śladem
pańskich wrażeń wywołanych przez mą osobę.
Lekko zniżając, to znów podnosząc głowę, śledczym spojrzeniem wpijał się nadal w
pierścień i w moją twarz.
— Skąd pan zna moją firmę? — drgnęło w nim zaciekawienie.
— Od towarzysza pracy i noclegu — odpowiedziałem. — Czuje się chwilowo nie
całkiem dobrze. Jeśli pan pozwoli, przekażę mu pańskie życzenia powrotu do
zdrowia. Nazywa się Stanko.
Wahał się jeszcze, policzki mu drgały, wznosił i zniżał badawczy wzrok.
Widziałem jednak, jak żądza posiadania
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 199
pierścienia brała w nim stopniowo górę nad zalęknieniem. Łypnąwszy okiem ku
drzwiom, wyjął mi go z rąk i usadowił się z tym łupem szybko na swoim miejscu,
za ladą, ażeby zbadać go za pomocą swej zegarmistrzowskiej lupy.
— Ma skazę — burknął mając na myśli perłę.
— Nic nie zdołałoby zdziwić mnie bardziej — odparłem.
— No chyba, wierzę panu. Zobaczyć to potrafi tylko fachowiec.
— Zgoda, ale skazy tak ukrytej nie bierze się chyba pod uwagę przy ocenie. A
brylanty, jeśli wolno zapytać?
— Łom, wykruch, lipa, wyłupiona tandeta i goła ozdób-ka. Sto franków — warknął i
rzucił pierścień między nas obu, ale bliżej mnie, na płytę szklaną.
— Nie dosłyszałem chyba.
— Jeśli ci się zdaje, żeś nie dosłyszał, mój chłopcze, to zabieraj pan swoje
śmieci i wynocha.
— Ale jeśli tak, to przecie nie będę mógł kupić zegarka.
— Je m'en fiche — mruknął. — Adieu. *
— Posłuchajcie no, mistrzu Jean-Pierre — podjąłem od nowa. — Przy całej swej
uprzejmości nie mogę zaoszczędzić wam zarzutu, że opieszale prowadzicie swoje
interesy. Przesadnym kutwiarstwem narażacie na szwank układy, które ledwieśmy
zaczęli. Przeoczacie możliwość, iż pierścień ten jakkolwiek kosztowny, nie okaże
się nawet setną cząstką tego, co w mojej mocy jest wam nastręczyć. Otóż ta
możliwość jest faktem i do tego powinni byście przystosować wasze zachowanie
wobec mnie.
Wytrzeszczył na mnie ślepia, a drganie jego niekształtnych policzków wzmogło się
jeszcze. Łypnął znów okiem ku drzwiom i po chwili, skinąwszy łbem, syknął przez
zęby:
— Właź no tutaj.
* Gwiżdż? na to... Do widzenia.(fr.)
200 „*.•.. TOMASZ MANN
Pochwycił pierścień, zaczekał, aż obejdę dokoła szklany stół, i otworzył przede
mną wejście do ziejącej zaduchem, bezokiennej izby. Tam, nad stojącym pośrodku
okrągłym stołem, okrytym pluszową kapą i szydełkową serwetką, zaświecił
niezmiernie jasną, o białym świetle, wiszącą lampę gazową. Również i „safe", to
jest ogniotrwała szafa na pieniądze, oraz niewielki sekretarzyk widniały w tym
pomieszczeniu będącym czymś pośrednim między drobnomiesz-czańską izbą mieszkalną
a kantorkiem.
— Gadaj! Co tam masz? — szepnął zegarmistrz.
— Pozwoli pan, że się nieco rozdzieję — odrzekłem i zdjąłem kurtkę. — Tak
wszystko pójdzie łatwiej. — I jedno po drugim wydobyłem z kieszeni: grzebień
szylkretowy, szpilę do gorsu z szafirem, broszę w kształcie kobiałki z owocami,
bransoletę z białą perłą, pierścień rubinowy, wreszcie niby atutowego asa,
łańcuszek brylantami oskrzony, i wszystko to, każde na osobnym miejscu, ułożyłem
pieczołowicie na dzierganej serwetce stolika. Na koniec, grzecznie
przeprosiwszy, rozpiąłem kamizelkę, zdjąłem świeci-dło z topazów z szyi i
dołączyłem je do leżącej na stole wystawy.
— Co pan na to? — zapytałem z cichą dumą. Widziałem, że nie zdołał całkowicie
zgasić iskier w oczach,
ściszyć cmoknięcia warg. Przybrał jednak pozór wyczekiwania na coś więcej i po
chwili zapytał oschle:
— No więc? To wszystko?
— Wszystko? — powtórzyłem. — Ejże, mistrzu, nie udawajcie, jakby dopiero co
właśnie zaproponowano wam kupno podobnej kolekcji.
— A ty pragnąłbyś bardzo pozbyć się jej, tej twojej kolekcji?
— Nie przeceniajcie znów żarliwości mego pragnienia — odparłem. — Jeśli mnie
zapytacie, czy rad bym pozbyć się jej po rozsądnej cenie, to mogę wam
przytaknąć.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 201
— Dobra jest — mruknął w odpowiedzi. — Trzeba ci istotnie doradzić odwołanie się
do zdrowego rozsądku, mój chłoptasiu.
To rzekłszy przyciągnął sobie jeden z ustawionych dokoła, kobiercową materią
obitych foteli i zasiadł w nim, aby zbadać klejnoty. Nie czekając zaproszenia
usiadłem i ja na krześle, założyłem nogę na nogę i jąłem mu się przyglądać.
Widziałem wyraźnie, jak drżały mu ręce, gdy przedmiot po przedmiocie podnosił,
badawczo oglądał i potem znów ciskał raczej, niż kładł na obrus. Miało to
zapewne pokryć żądzę, zdradzoną drżeniem, podobnie jak wzruszał również wiele
razy ramionami, zwłaszcza gdy — dwukrotnie — zwiesił brylantowy łańcuszek z
dłoni, a następnie przesuwał go powoli w krąg między palcami, chuchając na
kamienie. Tym absurdalnie) wypadł końcowy zgrzyt, gdy zatoczywszy ręką w
powietrzu koło nad całym zbiorem rzekł:
— Pięćset franków.
— Za co, jeśli wolno mi zapytać?
— Za wszystko to razem.
— Pan żartuje.
— Mój chłopcze, żadnemu z nas nie pora na żarty. Czy chcesz oddać mi swój łup za
pięć stówek? Tak albo nie.
— Nie — odpowiedziałem powstając. — Jestem o sto mil daleki od tego. Zabiorę,
jeśli pan pozwoli, swe pamiątki z powrotem, ponieważ widzę, że zanosi się tu na
najbezec-niejszą grabież.
— Z zacnością — zaśmiał się szyderczo — bardzo ci do twarzy. Jak na twe lata,
godna jest również szacunku twoja siła charakteru. Honoruję ją i powiem
sześćset.
— Tym krokiem nie wyjdzie pan z kręgu śmieszności. Wyglądam, drogi panie, na
młodszego, niż jestem, i nie prowadzi do niczego traktowanie mnie jak dziecko.
Znam realną wartość tych rzeczy i jakkolwiek nie jestem na tyle łatwowierny, by
się przy niej upierać, nie ścierpię przecie, aby zapłata ze strony kupca
odbiegała od niej w stopniu
202 :,,: v y- „••« TOMASZ MANN
wprost niemoralnym. Wiadomo mi s wreszcie, że również i w tej dziedzinie
interesów istnieje konkurencja, do której dotrzeć potrafię.
— Naoliwioną masz jadaczkę obok innych swych talentów. Na tę myśl jednak nie
wpadłeś, że konkurencja, którą mi grozisz, mogłaby aż nadto sprawnie być
zorganizowana, a przy tym wsparta o wspólne zasady.
— Niemniej pytanie jest proste, mistrzu Jean-Pierre: czy towar mój chce kupić
pan, czy też ma go nabyć ktoś inny?
— Jestem skłonny uwolnić cię od niego, ale, jak ustaliliśmy to poprzednio, za
cenę rozsądną.
— To znaczy?
— Siedemset franków, moje ostatnie słowo.
Milcząc zacząłem z powrotem wtykać do kieszeni zbiór klejnotów, przede wszystkim
zaś brylantowy łańcuszek. Przyglądał mi się, a policzki mu drgały.
— Głupcze — krzyknął — nie umiesz ocenić swego szczęścia! Pomyśl przecie, jaka
to jest góra pieniędzy, siedemset czy osiemset franków — i dla mnie, który,
jakkolwiek by było, chce je wyłożyć, i dla ciebie, który masz je dostać do łapy!
Ileż to wszelakiego dobra możesz sobie na-kupić za, powiedzmy, osiemset
pięćdziesiąt franków: piękne kobiety, ubrania, bilety do teatrów, smakowite
obiadki. Zamiast tego wolisz, jak idiota, ciągać za sobą te graty jeszcze dalej,
z miejsca na miejsce. Takiś to pewny, że za progiem nie czeka na ciebie policja?
A czy bierzesz w rachubę moje ryzyko?
— Czy o tych przedmiotach — odparłem na chybił trafił — czytał pan cokolwiek w
gazecie?
— Jak dotąd, nie.
— Widzi pan? A przecie w realnej łącznej wartości chodzi tu o okrągłą sumkę
osiemnastu tysięcy franków. Pańskie ryzyko jest w ogóle tylko teoretyczne. Mimo
to godzę się ocenić je tak, jak gdyby ono nie było takim, ponieważ znaj-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 203
duję się istotnie w przelotnym kłopocie pieniężnym. Daj mi pan połowę wartości,
to jest dziewięć tysięcy franków, i dobijemy targu.
Zarechotał udanym głośnym śmiechem, przy czym nie należał wcale do przyjemności
widok wszystkich jego spróchniałych pniaków zębnych. Kwicząc wykrztusił raz i
drugi wymienioną sumę. Wreszcie spoważniał i rzekł:
— Oszalałeś.
— Przyjmuję to do wiadomości — odpowiedziałem — jako pańskie pierwsze słowo po
ostatnim, wyrzeczonym poprzednio. I od niego także pan odstąpi.
— Słuchaj no, młodziku, to jest na pewno pierwszy w ogóle interes tego pokroju,
który ty, żółtodziób, próbujesz dobić do końca?
— A gdyby i tak było? — odparłem. — Uczcij pan dziewiczy start występującego
pierwszy raz talentu! Nie odtrącaj go przez głupie sknerstwo, lecz staraj się
otwartą hojnie dłonią pozyskać go dla swej korzyści, bo niejedną jeszcze
osobliwość może panu przynieść zamiast zwracać się do takich odbiorców, którzy
mają bystrzejsze oko na szczęsny traf i głębsze zrozumienie dla zwycięskich
widoków młodości!
Osłupiały, gapił się na mnie. Nie ulegało wątpliwości: roztrząsał w swym
zlodowaciałym sercu moje piękne słowa, wlepiwszy wzrok w moje wargi, którymi je
wymawiałem. Wykorzystałem jego chwiejność, by dorzucić:
— Niewiele to ma sensu, mistrzu Jean-Pierre, byśmy wdawali się w ryczałtowe
kalkulacje, w oferty i kontroferty. Trzeba kawałek po kawałku otaksować kolekcję
i tak obliczyć jej wartość. Musimy na to poświęcić trochę czasu.
— Niech będzie — szepnął. — Przerachujmy to wszystko. Strzeliłem w tej chwili
grubego byka. Nie zdołałbym na
pewno, gdybyśmy pozostali przy ryczałtowej ocenie, utrzymać się przenigdy przy
9000 franków; ale targowanie się i handryczenie o cenę każdej sztuki, rozpoczęte
teraz, gdyś-
204 '. \ . TOMASZ MANN
my tak siedzieli przy stole, a zegarmistrz zapisywał w swym notesie wymuszone na
mnie obrzydłe taksacje, zepchnęło mnie zaiste żałośnie poniżej tej sumy. Trwało
to długo, ze trzy kwadranse chyba, a może i więcej. Tymczasem w pewnej chwili
zadźwięczał dzwonek ł Jean-Pierre przeszedł do sklepu przykazawszy mi szeptem:
— Ani mru-mru!
Powrócił i targ ciągnął się dalej. Wyśrubowałem łańcuszek brylantowy na 2000
franków, jeślim jednak zwyciężył w tym punkcie, było to mym jedynym zwycięstwem.
Daremnie przyzywałem niebiosa na świadka piękności, jaką po-Iśniewał naszyjnik
topazowy, oraz kosztowności szafiru zdobiącego szpilę do gorsu, białej perły w
bransolecie, rubinu i perły szarej. Pierścienie dały łącznie tysiąc pięćset,
cała zaś reszta, pominąwszy łańcuszek, utrzymała się w wywalczonych z trudem
granicach od 50 do 300 franków najwyżej. W sumie dawało to kwotę 4450 franków, i
mój łajdaczyna udawał jeszcze, że go to przeraża, że rujnuje siebie i całą
gildię. Oświadczył również, że w tych okolicznościach cena srebrnego zegarka,
który nabyć muszę, wyniesie zamiast 25 aż 50 franków — tyle więc, ile chciał
zapłacić za prześliczną złotą broszę o kształcie winogrona. Wobec tego końcowy
rezultat wyniósł 4400. „A Stanko?" — pomyślałem. Dochód mój był poważnie
obciążony. Mimo to nie pozostało mi nic innego, jak wyrazić swą zgodę i dobić
słowem enten-du naszego targu. Jean-Pierre rozwarł żelazny skarbiec i pod
ostrzałem mych żałosnych pożegnalnych spojrzeń schował w nim starannie swoją
zdobycz, po czym wyłożył przede mną na stole cztery tysiącfrankowe banknoty w
asyście czterech stówek.
Potrząsnąłem głową.
— Zechce mi pan to trochę rozmienić — powiedziałem podsuwając mu z powrotem
tysiączki, na co on:
— Ależ brawo! Wystawiłem tylko na małą próbę twój takt. Nie chciałbyś, jak
widzę, szastać przy swych zakupach
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 205
zbyt wielkopańsko. Podoba mi się to. Podobasz mi się w ogóle — mamrotał dalej,
rozmieniając mi bilety tysiąc-frankowe na setki oraz na trochę złota i srebra —
i nie dobiłbym z tobą interesu w sposób tak karygodnie szczodrobli-wy, gdybyś
nie budził we mnie rzetelnego zaufania. Słuchaj, chętnie pozostanę w kontakcie z
tobą. Możliwe, bardzo możliwe, że coś z ciebie będzie. Masz w sobie coś
takiego... słonecznego. Jak ci właściwie na imię?
— Armand.
— Otóż, mój Armandzie, okaż się wdzięczny i wróć tu jeszcze. Masz tu swój
zegarek. Daruję ci do niego ten łańcuszek. — (Nie był nic, ale to nic wart.) —
Adieu, mój mały! A wracaj rychło! Trochę zakochałem się w tobie przy tych
naszych targach.
— Potrafił pan wspaniale opanować swoje uczucia.
— Bardzo źle, bardzo źle!
Wśród takich żartów rozstaliśmy się. Wsiadłem w omnibus zdążający w stronę
Boulevard Haussmann i znalazłem przy jednej z przytykających doń ulic bocznych
skład obuwia, gdzie kazałem sobie dobrać parę ładnych, a zarazem trwałych i
miękkich bucików zapinanych i zatrzymałem je od razu na nogach, oświadczając, że
dawnych już nie życzę sobie oglądać. Następnie w mieszczącym się opodal domu
handlowym „Printemps" zakupiłem, wałęsając się od jednego działu do drugiego,
najpierw parę pomniejszych przedmiotów użytkowych: trzy lub cztery kołnierzyki,
krawat, nawet koszulę jedwabną, dalej miękki kapelusz w miejsce czapki, którą
skryłem w głęboką kieszeń swej kurtki, parasol tkwiący w pochwie kształtu laski
i niezmiernie mym oczom miły, rękawice łosiowe i teczkę ze skóry jaszczura. Z
kolei poleciłem wskazać sobie oddział konfekcji, gdzie wprost z wieszadła
kupiłem przemiłe jednobarwne ubranie z lekkiej, lecz ciepłej szarej wełny,
leżące na mnie jak ulał; było mi w nim, przy stojącym, wykładanym kołnierzyku i
niebieskim krawacie w białe kropki, niezmiernie do twarzy. I tego
206 ' TOMASZ MANN
ubioru nie zdjąłem już z siebie prosząc, by mi odesłano powłokę, w której tu
przybyłem, i polecając dla żartu zanotować adres: Pierre Jean-Pierre, Rue de
l'Echelle au Ciel 92. Miło i lekko było mi na sercu, gdy tak odświeżony, z
rączką swego parasola-laski przewieszoną przez ramię i z drewnianym imadełkiem
swego białego, czerwoną tasiemką owiązanego pakietu z zakupami ujętym wygodnie w
uręka-wicznione palce, opuściłem magazyn „Printemps" — miło i lekko na myśl o
kobiecie, która nie zachowawszy obrazu mej osoby nosiła mnie jednak w myśli i
napotkałaby teraz, jak mniemałem, obraz godniejszy jej samej i jej pytań niż
poprzednio. Na pewno znalazłaby i ona swoją radość w tym, żem przybrał
zewnętrzny wygląd lepiej już dostosowany do naszych wzajemnych relacji. Atoli
wśród załatwiania sprawunków nadeszło i minęło południe i uczułem głód. W
pierwszej lepszej brasserie kazałem sobie podać obiad wcale nie zbytkowny, ale
posilny, złożony z zupy rybnej, sporego befsztyku z dodatkami, sera i owoców, do
czego wypiłem dwa kufle porteru. Posiliwszy się do syta, postanowiłem uraczyć
się tą sytuacją życiową, której wczoraj, w przejeździe, pozazdrościłem radującym
się nią ludziom, mianowicie zasiąść przed jedną z kawiarni przy Boulevard des
Italiens i rozkoszować się widokiem ulicznego ruchu. Tak też uczyniłem. Zająłem
miejsce przy stoliku, blisko promieniującego ciepłem piecyka z węglami,
popijałem, paląc, swe piwko dubeltowe i spoglądałem na przemian przed siebie, na
pstry i hałaśliwy korowód życia, i w dół, na jeden z mych prześlicznych,
nowiutkich bucików na guziczki, którym dyndałem w powietrzu założywszy nogę na
nogę. Przesiedziałem tam chyba z godzinę, tak bardzo podobało mi się to, i
byłbym prawdopodobnie został jeszcze dłużej, gdyby pod mym stolikiem i dokoła
niego nie namnożyło się stopniowo zbyt wielu szperających za odpadkami
osobników. Dyskretnym gestem wręczyłem mianowicie jakiemuś starcowi w łachmanach
oraz jakiemuś w równym stopniu
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 207
obdartemu chłopczynie, którzy podejmowali z ziemi niedopałki mych papierosów —
pierwszemu z nich franka, drugiemu dziesięć sous, co wprawiło ich w nieopisaną
radość, powodując zarazem tłoczny napływ im podobnych indywiduów, przed którym
musiałem w końcu usunąć się, boć przecie jednostka nie zaradzi nędzy całego
świata. Pragnę w każdym razie wyznać, iż myśl o takich podarunkach, zrodzona
jeszcze wczorajszego wieczora, odegrała pewną rolę w tym, że pragnąłem się tam
znaleźć.
Poza tym poważnie zaprzątały mnie, gdym tam sobie siedział, rozważania natury
finansowej, nie opuszczające mnie i później. Co zrobić ze Stankiem?
Przemyśliwając
0 nim stawałem przed trudnym wyborem. Po pierwsze, mogłem mu wyznać, że okazałem
się zbyt niezdarny, zbyt dziecinny, aby za swój towar osiągnąć choćby tylko w
przybliżeniu tę cenę, jaką oznaczył on w sposób tak stanowczy,
1 odpowiednio do tej zawstydzającej klapy zaspokoić go kwotą co najwyżej 1500
franków. Po wtóre, mogłem dla własnego honoru, a z jego pożytkiem, skłamać przed
nim i udać, jakobym dopiął z grubsza pożądanego wyniku, w którym to wypadku
musiałbym mu wybulić sumę podwójnie wielką, a wtedy z dochodu ze wszystkich tych
wspaniałości pozostawałaby dla mnie sumka nader żałośnie podobna do wstępnych,
bezwstydnych propozycji Jean--Pierre'a. Którą z tych możliwości należałoby
obrać? Przeczuwałem w głębi duszy, że moja duma czy raczej próżność okaże się
silniejsza od chciwości.
Co się tyczy zapełnienia pozostałego mi czasu po godzince spędzonej w kawiarni,
to ubawiłem się za drobną opłatą obejrzeniem zachwycającej, wspaniałej panoramy
bitwy pod Austerlitz; przedstawiała ją w pełnej rozpiętości krajobrazu z
płonącymi wsiami oraz rojowiskiem wojsk rosyjskich, austriackich i francuskich,
i to tak znakomicie, że prawie nie można było zauważyć granicy między tym, co
było samym tylko malowidłem, a pierwszoplanowymi
208
, - TOMASZ MANN
przedmiotami rzeczywistymi, jak porzucona broń, tornistry i lalki-trupy wojaków.
Ze wzgórza badał sytuacię strategiczną przez lunetę cesarz Napoleon otoczony
swym sztabem. Podniesiony na duchu tym widokiem, nawiedziłem inne jeszcze
widowisko, mianowicie panoptikum, gdzie co krok, ku radosnemu zatrwożeniu,
natrafiało się na wszelkiego typu możnowładców, defraudantów na wielką skalę,
opromienionych sławą artystów i słynnych morderców kobiet, czekając każdej
chwili, że ktoś z nich przemówi do człowieka per „ty". Ksiądz Liszt z długim
swym siwym włosem i łudząco prawdziwymi brodawkami na twarzy siedział tu przy
fortepianie i naciskając nogą pedał, a oczy podniósłszy ku niebu muskał
woskowymi palcami klawisze, podczas gdy generał Bazaine, tuż obok, przykładał
rewolwer do skroni, nie spuszczając jednak kurka. Były to wstrząsające dla
młodocianej świadomości wrażenia; cóż z tego, kiedy Liszt i Lesseps nie zdołali
wyczerpać mojej chłonności! Wśród wszystkich tych przeżyć zapadł wieczór;
rozbłyskując jak wczoraj, mrugając różnobarwnym, na przemian przygasającym i
znów wytrys-kującym blaskiem reklamowych świateł, rozjarzył się Paryż, i
powałęsawszy się nieco, spędziłem półtorej godziny w jakimś variete, gdzie
morskie lwy balansowały płonącymi lampami naftowymi na nosach, gdzie mistrz
sztuk czarodziejskich miażdżył czyjś złoty zegarek w moździerzu po to, by
wyciągnąć go potem nietkniętym z tylnej kieszeni spodni jakiegoś wcale w te
gusła nie wtajemniczonego widza, siedzącego w odległym, tylnym rzędzie parteru;
gdzie blada pieśniarka w długich czarnych rękawiczkach wyrzucała grobowym głowem
na salę smętne sprośności, a jakiś pan gadał po mistrzowsku z głębi brzucha. Nie
mogłem dotrwać do końca tego zadziwiającego programu, jeżeli bowiem miałem
ochotę wypić jeszcze gdzieś filiżankę czekolady, to wskazany był pośpiech, aby
zajść do domu, jeszcze nim się zaludni sypialnia.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 209
Przez l'Avenue de 1'Opera i Rue des Pyramides powróciłem na moją Rue Saint-
Honore i w pobliżu hotelu ściągnąłem z rąk rękawiczki, ponieważ na tle
rozmaitych udoskonaleń mego stroju zdawały się one przechylać mój wygląd w
stronę wyzywającego efekciarstwa. Nie zwrócił zresztą na mnie uwagi nikt, kiedym
jechał w górę windą, jeszcze i na czwartym piętrze pełną gości. Stanko
wytrzeszczył oczy, gdy przebywszy kondygnację schodów wkroczyłem do jego
przybytku i poddałem się jego lustracji w świetle zwisającej z sufitu żarówki.
— Nom d'un chien!" — stęknął. — A to się wygalował. Widzę, że interesy poszły
gładko?
— Znośnie — odparłem zdejmując ubranie i przystając przed jego łóżkiem. — Wcale
znośnie, Stanko, mogę to stwierdzić, choć nie wszystkie nasze nadzieje spełnił
los. Człowiek ów nie jest, bądź co bądź, najpodlejszym okazem swego cechu;
okazuje się, że można z nim gadać, gdy się umie go zażyć z mańki i nie ugina
przed nim karku. Wywindowałem utarg na dziewięć tysięcy. Pozwoli pan teraz, że
się wywiążę z swych zobowiązań! — I wspiąwszy się w swych bucikach z guziczkami
na skraj dolnego łóżka, wyłożyłem mu ze swej rozepchanej teki z jaszczurczej
skóry trzy tysiąca franków na lichy koc.
— Wydrwigroszu! — jęknął. — Wziąłeś w łapę dwanaście tysięcy.
— Stanko, przysięgam panu... Ryknął śmiechem.
— Nie gorączkuj się, skarbie! — wykrztusił. — Nie wierzę w to, żeś dostał
dwanaście tysięcy, ani w to, żeś wsunął w kieszeń dziewięć tysięcy. Dostałeś
najwyżej pięć tysięcy. Pomyśl tylko: leżę tutaj i gorączka mi spadła. W takiej
sytuacji człowiek mięknie, rozczula się i ślamazarnieje, otępiały niby po
przepiciu. Dlatego wyznam ci tylko, że sam
' Psia krew! (fr.)
210
TOMASZ MANN
bym nie wydusił więcej niż ileś tam między czterema a pięcioma tysiącami. Masz
tu, zwracam ci tysiączek. Obaśmy godziwe chłopy, może nie? Jestem zachwycony
nami oboma. Embrassons-nous! Et bonne nuit!*
Uściśnijmy się! I dobrej nocy! (fi.)
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
.Naprawdę nic łatwiejszego jak obsługiwać windę. Umie się to niemal od pierwszej
chwili; że zaś w strojnej swej liberii podobałem się i sam sobie, i jak
zdradziło mi to niejedno spojrzenie, nie najmniej również jadącej w górę i w dół
płci pięknej, że przy tym noszone obecnie nowe imię znakomicie odświeżało mnie
wewnętrznie, znajdowałem, przynajmniej na początku, wyraźne zadowolenie w tej
służbie. Z drugiej jednak strony służba ta, będąc właściwie dziecięcą zabawką,
staje się bardzo męcząca, gdy trzeba ją pełnić z małymi przerwami od siódmej
rano aż prawie do północy, toteż rzec można, złamany na ciele i duchu wspina się
człowiek po takiej dniówce na górę na swe łóżko. Przez całe szesnaście godzin, z
wyjątkiem krótkotrwałych jedynie chwil wytchnienia, kiedy personelowi, grupa po
grupie, wydawano posiłki w pomieszczeniu położonym między kuch-
212 TOMASZ MANN
nią a salą stołową — posiłki fatalne, co do których mały Bob miał aż nadto
rację, posiłki wywołujące sarkania, bo upichcone, aby zbyć, w jednym kotle z
wszelkiego rodzaju resztek, te podejrzane ragouts, siekaniny i odsmażanki, skąpo
podlewane krajowym sikaczem, stawały mi dosłownie w gardle i doprawdy tylko w
więzieniu stołowałem się jeszcze mizerniej — otóż, przez tyle godzin było się
bez chwili spoczynku na nogach, w zamkniętym i przesyconym perfumami osób
jadących pudle, uruchamiało się odpowiednie dźwignie, dawało baczenie na tablicę
z dzwonkami, przystawało jadąc w górę czy w dół, przyjmowało gości wchodzących,
żegnało wychodzących, dziwiąc się bezmyślnej niecierpliwości tych państwa,
którzy tam w dole, w hallu, nieustannie dzwonili na człowieka, a człowiek nie
mógł przecie zlecieć natychmiast z czwartego piętra na ich usługi, lecz musiał
wpierw wyjść z windy tam w górze oraz na niższych piętrach i kłaniając się
uprzejmie, z najmilszym, na jaki go stać, uśmiechem wpuścić ludzi żądnych jazdy
w dół. Uśmiechałem się, jak mogłem najczęściej, mawiałem: „M'sieur et damę" i
„Watch your step!" *, co było zupełnie zbędne, gdyż wyłącznie w pierwszym dniu
przydarzyła się tu i ówdzie nierówność w lądowaniu, potem już ani razu nie
potrzebowałem ostrzegać przed stopniem lub też wyrównywałem go w okamgnieniu w
sposób idealny. Damom co leciwszym podsuwałem przy wychodzeniu lekko rękę pod
łokieć jako oparcie, tak jak gdyby były z tym jakiekolwiek trudności, w nagrodę
zaś otrzymywałem dziękczynne, trochę zmieszane, niekiedy również melancholijnie
zalotne spojrzenie, jakim istoty podstarzałe zwykły kwitować nadskakującą
uprzejmość młodości. Inne powściągały zgryźliwie wszelki zachwyt lub nawet nie
musiały się w ogóle nań zdobywać, gdyż serce ich wystygło i pozostała w nim już
tylko pycha klasowa. Postępowałem zresztą podobnie z młodymi kobie-
• Proszę uważać! (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 213
tami, a wtedy zakwitał niejeden delikatny rumieniec, padało szeptem niejedno
merci za grzeczność, która osładzała mi jednostajny mozół dnia, ponieważ w głębi
duszy ofiarowywałem ją w hołdzie jednej tylko kobiecie i poniekąd jedynie dla
niej się w tym ćwiczyłem. Jej tylko wyczekiwałem, tej, której obraz nosiłem w
myślach, tej, która nosiła mnie w myślach, choć nie zachowała mego obrazu:
władczyni szkatułki, fundatorki moich bucików zapinanych na guziki, mego
parasola-laski i mego ubrania spacerowego; tej, z którą już współżyłem dzięki
naszej słodkiej tajemnicy — i jeśli nie wybrała się przedwcześnie w podróż
powrotną, nie mogłem być zdany na długie jej wyczekiwanie.
Drugiego zaraz dnia, około godziny piątej po południu — w porze gdy również
Eustachy był właśnie na dole ze swoim pojazdem — zjawiła się w hallu przy
windzie z welonem na kapeluszu, tak jak ją już raz widziałem. Mój ar-
cyprozaiczny kolega i ja staliśmy przed na oścież otwartymi drzwiami, ona zaś
weszła w środek między nas i w tejże chwili spojrzawszy na mnie na mgnienie
wytrzeszczyła oczy, uśmiechnęła się i zakołysała na nogach, niepewna, na czyją
windę się zdecydować. Nie było wątpliwości, że ciągnęło ją ku mojej; ponieważ
jednak Eustachy ustąpił już na bok i gestem dłoni zaprosił ją do swojej,
pomyślała zapewne, że na niego przypada służbowa kolej, weszła więc do jego
windy, nie omieszkawszy, ponownie wytrzeszczając oczy, obejrzeć się za mną przez
ramię wcale nie ukradkiem, po czym znikła w górze.
To było wszystko na ów raz, z tym jedynie, że zjechawszy się znów z Eustachym na
dole, dowiedziałem się odeń jej nazwiska. Nazywała się madame Houpfle, przybyła
z Strasburga.
— Impudemment riche, tu sais — dodał Eustachy, na co odpowiedziałem jedynie
chłodnym:
214 , , • TOMASZ MANN
— Tant mieux pour elle". ,»,»,, Nazajutrz o tejże godzinie, gdy obie inne windy
były
właśnie w drodze, ja zaś stałem przed swoją sam, pojawiła się znowu, mając na
sobie przepiękne futro z nurków i toczek z tegoż futra; wracała z zakupów, miała
bowiem na ramieniu i w rękach sporo pakiecików, co prawda niedużych, owiniętych
i owiązanych wytwornie. Z zadowoleniem skinęła głową na mój widok, rzuciła mi
uśmiechnięte spojrzenie w odpowiedzi na towarzyszący czołobitnemu „Madame"
ukłon, w którym było coś z zaproszenia do tańca, i pozwoliła zamknąć się wraz ze
mną w oświetlonym latającym pokoiku. Tymczasem zadźwięczał sygnał z czwartego
piętra.
— Deuxieme, n'est-ce pas, madame? — zapytałem nie otrzymawszy od niej żadnego
zlecenia.
Nie postąpiła w głąb małego przybytku, stała też nie za mną, lecz obok mnie,
przy drzwiach, i patrzyła na przemian na moją rękę trzymającą dźwignię i na moją
twarz.
— Mais oui, deuxieme — powiedziała. — Comment sa-vez-vous?
— Je le sais, tout simplement**. , :
— A! Nowy Armand, jeśli się nie mylę?
— Do usług, madame. ,,..•••.,
— Można stwierdzić — odparła — że ta zmiana oznacza postęp w składzie personelu.
i
— Trop aimable, madame""".
Mówiła miłym, harmonijnym, nerwowo wibrującym altem. Zaledwiem jednak to
pomyślał, ona zaczęła mówić o mym własnym głosie.
— Miałabym ochotę — rzekła — pochwalić pana za jego przyjemny głos. — Słowa
kanonika Chateau!
' Bezwstydnie bogata, wiesz?... Tym lepiej dla niej. (fr.) ** Drugie, prawda,
madame?... Ależ tak, drugie... Skąd pan to wie?... Wiem to, całkiem po prostu,
(fr.)
*" Pani zbyt łaskawa, (fr.) >.....,_• ,<.;..•,-...:.'• ..-. •'..:,, v,., .•;..'.
•.-.•> • ,,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 215
— Je serais infiniment content, madame — odpowiedziałem — si ma voix n'offensait
pas votre oreille!'
Ozwał się znowu kilkakrotny dzwonek z góry. Byliśmy na drugim piętrze. Dodała:
— C'est en effet une oreille musicale et sensible. Du reste, l'ouiie n'est pas
le seul de mes sens qui est susceptible. **
Była zdumiewająca! Wsparłem ją tkliwie przy wychodzeniu, jak gdyby zachodziła tu
w ogóle potrzeba wspierania, i powiedziałem:
— Pozwoli pani, że oswobodzę ją nareszcie od tylu ciężarów i zaniosę do jej
pokoju!
To mówiąc zacząłem brać pakieciki z jej ręki, sztuka po sztuce, i z całym tym
zbiorem podążyłem za nią przez korytarz, zostawiwszy po prostu windę własnemu
jej losowi. Mieliśmy przed sobą ledwie dwadzieścia kroków. Otworzyła numer 23 po
lewej stronie i weszła, prowadząc mnie do swej sypialni o drzwiach otwartych do
przyległego salonu — sypialni zbytkownej, o posadzce z parkietu, z wielkim
dywanem perskim, meblami z wiśniowego drzewa, lśniącymi przyborami na stoliku
toaletowym, dalej z szerokim, okrytym pikową atłasową kołdrą mosiężnym łożem i
szarym aksamitnym szezlongiem. Tam właśnie oraz na szklaną płytę stolika
złożyłem pakiety; równocześnie pani zdjęła toczek i rozchyliła futro.
— Nie mam swej pokojówki pod ręką — rzekła. — Ma swój pokój o piętro wyżej. Czy
zechciałby pan dopełnić swej uprzejmości pomagając mi w wydostaniu się z tego
okrycia?
— Z wielką przyjemnością — odparłem i wziąłem się do dzieła. Atoli, gdym
zajmował się ściąganiem rozgrzanego, podszytego jedwabiem futra z jej pleców,
zwróciła ku mnie
* Byłbym nieskończenie rad, madame... gdyby mój glos nie razi! pani ucha! (fr.)
** To rzeczywiście muzykalne i czułe ucho. Zresztą słuch nie jest mym jedynym
wrażliwym zmysłem, (fr.)
216 TOMASZ MANN
głowę w bogatej koronie ciemnokasztanowych włosów, spośród których wymykało się
od czoła swobodnie faliste jasne pasmo, posiwiałe wcześniej od reszty, i migając
wpierw na krótko oczyma, a potem roztopiwszy sennie ich lśnienie za
przymrużonymi z przekorą powiekami, wycedziła słowa:
— Rozdziewasz mnie, zuchwały pachołku? Niewiarygodna kobieta i pełna wyrazu!
Odurzony, lecz
opanowany, nadałem swej odpowiedzi następujące brzmienie:
— Dałby Bóg, madame, aby mój czas pozwolił mi nadać taki właśnie sens sprawie i
wedle upodobania kontynuować jeszcze czynność tak uroczą!
— Czy nie masz czasu dla mnie?
— Niestety, w tej chwili nie, madame. Czeka na mnie moja winda. Stoi tam
odemknięta, a tymczasem dzwonią z góry i z dołu i może na tym również piętrze
gromadzą się przed nią goście. Utraciłbym swe stanowisko, gdybym zaniedbał ją
dłużej...
— Ale czy miałbyś czas dla mnie... gdybyś miał dla mnie czas?
— Nieskończenie wiele, madame!
— Kiedy będziesz miał czas dla mnie? — zapytała rozszerzając oczy nagłym
rozbłyskiem, po czym znów mącąc i roztapiając spojrzenie, i w swym opinającym
ciasno kształty ciała niebieskawym kostiumie przystanęła tuż, tuż przede mną.
— O godzinie jedenastej będę już wolny od służby — odrzekłem przytłumionym
głosem.
— Będę cię oczekiwała — szepnęła tłumiąc również głos. — A to na zadatek! — I
zanim się spostrzegłem, moja głowa znalazła się między jej dłońmi, usta jej zaś
na moich, w pocałunku, który trwał i trwał — dość długo, aby stać się zadatkiem
niepowszednim i wiążącym.
Niewątpliwie byłem odrobinę blady w chwili, gdym trzymane nadal w rękach jej
futro składał na szezlongu
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 217
i zmierzał sam ku wyjściu. Istotnie, przed otwartą windą stały wyczekując
bezradnie trzy osoby, przed którymi musiałem usprawiedliwić się nie tylko z
powodu zwłoki spowodowanej czyimś naglącym zleceniem, lecz i z tego, że przed
zwiezieniem ich na dół wyjechałem wpierw na czwarte piętro, skąd mnie wzywano,
gdzie jednak nie było już nikogo. W dole przyszło mi wysłuchać szorstkiego
łajania za zawinioną przerwę w komunikacji i ledwie odparłem je oświadczeniem,
że zaszła konieczność, bym towarzyszył pewnej atakiem słabości tkniętej damie do
jej pokoju.
Pani Houpfle — i słabość! Kobieta zdolna do takiej brawury! Ułatwiał ją,
myślałem, jej wiek, o tyle bardziej zaawansowany od mojego, a na domiar tego
moje podrzędne stanowisko społeczne, które określiła z tak niezwykłą dosad-
nością. „Zuchwałym pachołkiem" nazwała mnie — ona, kapłanka poezji! „Rozdziewasz
mnie, zuchwały pachołku?" Te zadziwiające słowa tkwiły w mych myślach przez cały
wieczór, przez owe pełne sześć godzin, które trzeba było przebrnąć, zanim „będę
miał czas dla niej". Uwierały mnie te słowa cokolwiek, lecz równocześnie
napełniały przecie i dumą — nawet przez wzgląd na me zuchwalstwo, na które się
przecież wcale nie zdobyłem, lecz ona sama po prostu podsunęła mi je i
narzuciła. Bądź co bądź czułem teraz w sobie aż nadmiar zuchwalstwa. Tchnęła je
we mnie
— zwłaszcza owym mocno wiążącym na przyszłość zadatkiem.
O godzinie siódmej zwiozłem ją w dół na obiad: dołączyła się do innych gości z
górnych pięter, przyodzianych w ubiory wieczorowe, gdyż udawali się do sali
jadalnej
— strojna w przecudną białą suknię jedwabną z krótkim trenem, koronkami i
haftowaną tuniką, którą ujmowała w pasie aksamitna wstęga, dalej w opinający
szyję rząd mle-cznie lśniących, nieskazitelnie krągłych pereł, na jej szczęście
— a mistrzowi Jean-Pierre na pohybel — nie schowanych ongi w szkatułce.
Doskonałe opanowanie, z jakim led-
218
TOMASZ MANN
wie przemknęła po mnie spojrzeniem — i to po takim pocałunku! — musiało wzbudzić
mój podziw, zemściłem się jednak za nie przy wychodzeniu z windy, podsuwając nie
jej, lecz jakiejś upiornie wystrojonej starowinie rękę pod łokieć. Coś mi się
zdaje, żem dostrzegł jej uśmieszek, wywołany moją dobroczynną dwornością.
O której godzinie wróciła do swego apartamentu, to pozostało dla mnie tajemnicą.
Kiedyś musiała jednak nastać godzina jedenasta, po której wprawdzie służba
wlokła się dalej, ale pełniona przez jedną tylko windę, podczas gdy obsługujący
dwie inne mieli wolne. Byłem tego dnia jednym z nich. Aby po pańszczyźnianej
dniówce odświeżyć się nieco myślą o najtkliwszej ze wszystkich schadzek,
nawiedziłem najpierw naszą łazienkę, po czym zszedłem schodami na drugie piętro,
którego korytarz, zasłany tłumiącym do bezszelestności kroki czerwonym dywanem,
spał już o tej godzinie w niezmąconej ciszy. Uznałem za stosowne zapukać we
drzwi nr 25, wiodące do salonu pani Houpfle, lecz nie otrzymałem stamtąd
odpowiedzi. Wobec czego odemknąłem drzwi zewnętrzne nr 23, jej sypialni, i
pochyliwszy głowę, by nasłuchiwać, zastukałem dyskretnie w drzwi wewnętrzne.
Doszło stamtąd w odpowiedzi pytające: Entrez? szepnięte w tonacji lekkiego
zdziwienia. Ponieważ mogłem nie dbać o to zdziwienie, usłuchałem. Pokój drzemał
w czerwonawym przytłumionym blasku osłoniętej jedwabnym abażurem lampki nocnej,
jedynego źródła światła. Zuchwała pani tych miejsc — miło mi przenieść na nią,
nie bez podstaw zresztą, epitet od niej otrzymany — zetknęła się wzrokiem z
mymi, badającymi szybko sytuację oczyma. Leżała w łóżku, pod purpurową pikowaną
kołdrą z atłasu — we wspaniałym łożu mosiężnym, które mając wezgłowie zwrócone
ku ścianie, szezlong zaś u stóp, stało oddzielnie, dość blisko przysłoniętego
szczelnie okna. Moja podróżniczka leżała tam, założywszy pod głowę ramiona, w
batystowej szacie
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 219
nocnej z krótkimi rękawkami i z obramionym koronkami dekoltem odsłaniającym
bujny biust. Sploty włosów, rozluźnione na noc, ujęła w warkocze i nimi niby
wieńcami owinęła głowę swobodnie i strojnie. Siwa smuga, skręcona w lok,
odstawała od czoła nie wolnego już od zmarszczek. Ledwiem zamknął drzwi,
usłyszałem poza sobą odgłos zapadającej zasuwy, którą uruchamiało się z łóżka
jednym ruchem. Wytrzeszczyła złotawe oczy na mgnienie tylko, jak zwykle; rysy
jej jednak wykrzywiło lekko coś na kształt nerwowej kłamliwości, gdy jęła mówić:
— A to co? Co to znaczy? Ktoś z hotelowego personelu, pospolity sługus, młodzik
pakuje się do mnie, i to o godzinie, w której już układałam się na spoczynek?
— Wyraziła pani życzenie, madame... — odrzekłem zbliżając się do jej łoża.
— Życzenie? Wyraziłam? Mówisz: „życzenie", udając, że rozumiesz przez to rozkaz
wydany przez damę lokaj czy-kowi, chłopczynie od windy, ale w swej niesłychanej
śmiałości, w swym bezwstydzie myślisz: „żądza", „palące, tęskne pożądanie",
myślisz tak całkiem po prostu, że niby to rozumie się samo przez się, boś młody
i piękny, ach, jak piękny, jak młody, jak bezczelny... życzenie! Powiedzże mi
przynajmniej, ty moje marzenie, śnie moich zmysłów, ty cherubinku w liberii, ty
słodki heloto, czy poważyłeś się w swym zuchwalstwie dzielić choć trochę to
życzenie?
Po tych słowach schwyciła mnie za rękę i pociągnęła w dół, na brzeg łóżka, tak
żem usiadł skośnie na skraju: dla równowagi musiałem wyciągnąć ponad nią ramię i
oprzeć się o poręcz wezgłowia; w ten sposób siedziałem pochylony nad ledwie
cieniuchnym przędziwem i koronkami osłoniętą jej nagością, której wonne ciepło
zaraz mnie owionęło. Lekko urażony, przyznaję, ustawicznym i natrętnym
wypominaniem mi mego niskiego stanu — co ją to w ogóle obchodziło i do czego
zmierzała? — pochyliłem się, zamiast odpowiedzi, całym torsem nad nią, wpijając
wargi w jej usta.
220
TOMASZ MANN\
Ona zaś nie tylko włożyła w ten pocałunek o wiele więcej jeszcze żaru niż w
pierwszy, popołudniowy, w czym gorliwie jej sekundowałem — lecz zerwawszy nadto
rękę mą z oparcia, wsunęła ją za dekolt, na piersi, wcale poręczne, | i zaczęła
obwodzić ją w krąg, wokół przegubu, w sposób taki, że moja gwałtownie obudzona
męskość, czego nie mogła była nie dostrzec, stanęła dęba. Wzruszona tym
spostrzeżeniem zagruchała tkliwie, jednocząc współczucie z uciechą:
— Ach, młodości urocza, ileż piękniejsza niż to ciało, któremu dane jest ją
rozpłomienić!
Po czym zaczęła grzebać oburącz u spięcia przy kołnierzu mej kurty, otwierać
przy nim haftki i z niewiarygodną szybkością rozpinać moje guziki.
— Precz, precz, dalejże precz z tym i z tym także — dyszały pośpiechem jej
słowa. — Ściągnij to i odrzuć, abym cię zobaczyła, abym ujrzała bóstwo! Pomóżże
mi prędzej!
Comment, a ce propos, ąuand 1'heure vous appelle, n'etes vous pas encore pręt
pour la chapelle? Deshabillez-vous vite! Je compte les instants! , La parure de
noce!"
Tak nazywam boskie twe członki; od kiedym cię ujrzała po raz pierwszy, pali mnie
pragnienie, by je oglądać. Ach tak, ach wreszcie! Błogosławiona pierś, barki,
słodkie ramię! Preczże w końcu i z tym — oh, la, la, to się u mnie nazywa
galanterią! Do mnie więc, bien-aime. Do mnie, do mnie... Nigdy nie istniała
kobieta bardziej pełna wyrazu! To, co dawała z siebie, było śpiewem, niczym
innym. I ciągle, nie-
* Jak to! kiedy godzina rozkoszy cię wzywa, Nie widzi cię miłości świątynia
szczęśliwa? Rozbierz się prędko, proszę! Ja liczę sekundy! O szato godowa! (fr.)
:,. ......
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 221
przerwanie tryskały z niej wyrazy, kiedym był przy niej, miała bowiem manierę
ujmowania wszystkiego w słowa. Trzymała tak w ramionach wychowanka i zdobywcę
tajemnic wymagającej Rozsy. Uczynił ją bardzo szczęśliwą i dane mu było
usłyszeć, że to sprawił:
— O mój najsłodszy! O ty aniele miłości, płodzie rozkoszy. Ach, ach, ty diable
młody, gładki chloptysiu, jak ty to umiesz! Mój mąż nie umie nic, całkiem nic, w
ogóle nic, wiedz o tym. O ty, dawco szczęścia, zabijasz mnie. Rozkosz zapiera mi
oddech, rozsadza serce, umrę przez twoją miłość! — Ugryzła mnie w wargę, w
szyję. — Mów mi „ty"! — jęknęła nagle, bliska spazmu. — Tykaj mnie brutalnie dla
mego poniżenia! J'adore d'etre humiliee! Je l'adore! Oh, je t'odór e, petit
esclawe stupide qui me deshonore..."
Zatraciła się. Zatraciliśmy się oboje. Dałem jej z siebie wszystko najlepsze, co
tylko dać mogłem; chłonąc sam, odpłacałem rzetelnie. Jakże mogło jednak nie
smucić mnie to, że ona, sięgając szczytu, bredziła o poniżeniu i nazwała mnie
głupim, małym niewolnikiem? Leżeliśmy jeszcze zespoleni, jeszcze w ciasnym
uścisku, a przecie dąsając się na to „qui me deshonore" nie odwzajemniałem jej
dziękczynnych pocałunków. Wodząc ustami po moim ciele, szeptała ponownie:
— Powiedz mi „ty" natychmiast! Tego słowa „ty" nie usłyszałam jeszcze od ciebie.
Oto leżę tutaj i kocham się z boskim, to prawda, ale i z całkiem pospolitym
młodzikiem z personelu. Jakże mnie to rozkosznie zbezczeszczą! Na imię mi Diana.
Ty jednak własnymi ustami mów do mnie „kurwo", mów dosłownie: „ty słodka kurwo"!
— Słodka Diano!
— Nie powiedz: „ty kurwo"! Pozwól mi smakować w tym słowie moje poniżenie aż do
dna.
* Ubóstwiam poniżenie! Ubóstwiam je! Och, ubóstwiam cię, mały, głupi niewolniku,
co mnie bezcześcisz... (fr.)
222
TOMASZ M ANN l
Oderwałem się od niej. Leżeliśmy tuż przy sobie, a ser-j ca waliły nam jeszcze
mocno. Rzekłem:
— Nie, Diano, podobnych słów nie usłyszysz ode mnie j nigdy. Nie przejdą mi
przez usta. I muszę wyznać, bardzo to dla mnie gorzkie, że dopatrujesz się
poniżenia w mojej miłości...
— Nie w twojej — odrzekła przyciągając mnie ku sobie, j — W mojej własnej! W
mojej miłości do was, niewypierzo-' nych chłopaków! Ach, cudny głuptasie, nie
rozumiesz tego jeszcze! — Mówiąc to, ujęła dłońmi mą głowę i kilkakrotnie, niby
w tkliwej rozpaczy, stuknęła nią o swoją. — Jestem pisarką, wiedz o tym, kobietą
uduchowioną. Nazywam się Diana Philibert — mąż mój zwie się Houpfle, c'est du
dernier ńdicuLt pisuję pod swym nazwiskiem panieńskim: Diana Philibert, sous ce
nom de plume". Naturalnie, nie słyszałeś nigdy — bo też skądże by? — tego
nazwiska, które widnieje na kartach tytułowych tylu książek; to są powieści,
rozumiesz, pełne psychologicznego blasku, pleins d'esprit et des volumes de vers
passiones... tak, mój biedny kochanku, twoja Diana błyszczy d'une intelligence
extreme'". —• Ale duch... ach — i stuknęła znowu, nawet mocniej niż poprzednio,
naszymi głowami o siebie — jakże zdołałbyś to pojąć! Duch jest namiętnie, do
upojenia rozkochany w bycie nie-duchowym, w żywym pięknie, dam są stupidite'",
ach, on rozmiłował się aż do szaleństwa, aż do ostatecznego zaparcia się i
zaprzeczenia samemu sobie w pięknie boskiego głupstwa, on pada przed nim na
kolana, on uwielbia je w rozpuście samowyrzeczenia i samozdeptania, bo odurza go
to, iż właśnie owo piękno go poniża...
— Ależ, drogie dziecko — dorwałem się wreszcie do słowa. — Mogę być piękny tak i
owak, jeśli natura postąpiła
* To arcykomiczne... będącym zarazem mym nazwiskiem literackim, (fr.) " Pełne
błyskotliwości, oraz tomiki namiętnych wierszy... niezrównaną inteligencją,
(fr.)
*" W całej jego głupocie, (fr.) .... .,_,._. .......
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
223
sobie ze mną hojnie, ale nie wolno ci posądzać mnie o to, abym aż tak bardzo
upadł na głowę, choć nie znam twoich powieści i wier...
Nie pozwoliła mi mówić dalej. Wpadła w zachwyt, którego nie zamierzałem wywołać.
— Nazywasz mnie „drogim dzieckiem"? — zawołała obejmując mnie gwałtownie i
wpijając usta w moją szyję. — Ależ to wyborne! To jest znacznie lepsze niż
„słodka kurwo"! To jest rozkosz stokroć głębsza niż wszystkie te, któreś mi dał
ty, sztukmistrz miłości! Jakiś sobie mały, nagi poganiacz wind leży obok mnie i
mówi „drogie dziecko" do mnie, Diany Philibert! C'est exquis... f a me
transporte*. Ar-mandzie, najmilszy mój, nie chciałam cię urazić. Nie chciałam
wcale powiedzieć, żeś osobliwy głuptas. Wszelkie piękno jest głupie, bo jest
całkiem po prostu bytem, przedmiotem duchowego uwielbienia. Pozwól się widzieć,
widzieć cały — o niebiosa, jakżeś piękny! Pierś tak słodka w swej subtelnej i
czystej sile, ramię smukłe, żebra milutkie, biodra zwarte, i ach, uda Hermesa...
— Ależ daj spokój, Diano, to nie ma sensu. To ja raczej wszystko piękne w
tobie...
— Niedorzeczność! Sami to tylko w siebie wmawiacie. My, kobiety, możemy mówić o
szczęściu, że nasze krągłości tak się wam podobają. Tym jednak, co boskie,
arcydziełem stworzenia, posągiem urody jesteście wy, wy młodzi, zupełnie młodzi
mężczyźni o udach Hermesa. Czy wiesz, kto to Hermes?
— Muszę wyznać, że tak na poczekaniu...
— Celeste!** Diana Philibert odstawia miłość z facetem, który nigdy nie słyszał
o Hermesie! Jak to rozkosznie poniża ducha! Dobrze, powiem ci, dudku
słodziuchny, kto to Hermes. To chyży bóg złodziei.
4 To wyborne... to wprawia mnie w zachwyt, (fr.) " Niebiańsko! (fr.)
224 ,.i.;,=v,, TOMASZ MANN
Osłupiałem i zaczerwieniłem się. Wpiłem w nią z bliska oczy, powziąłem domysł i
zarzuciłem go. Błysnęła mi myśl, którą jednak odsunąłem na razie, bo też i ona
zarzuciła ją wyznaniami, składanymi na me piersi szeptem, a potem znowu głosem
coraz cieplejszym, coraz to bardziej śpiewnym.
— Czy wierzysz, ukochany, że tylko ciebie i zawsze tylko ciebie kochałam, odkąd
zbudziły się we mnie zmysły? To znaczy, oczywiście, nie ciebie, ale ideę, ale
chwilę szczęścia, którą właśnie ty ucieleśniasz? Nazwij to perwersją, ale mam
obrzydzenie do mężczyzn stuprocentowych, ze szczęką dokoła obrosłą i z piersią
pełną kłaków, do mężczyzn dojrzałych, a zwłaszcza do mężczyzn wybitnych —
affreux, ohyda! Wybitna jestem sama — i jako perwersję odczuwałabym, gdyby mi
przyszło de me coucher avec un homme penseur*. Tylko was, chłopców, kochałam,
odkąd pamiętam — jako trzynastoletnia smarkata durzyłam się do szaleństwa w
wyrostkach, mających lat czternaście, piętnaście. Ów typ pod-rastał cokolwiek
razem ze mną i moim wiekiem, jednak nie wyszedł nigdy — nie pozwolił na to mój
smak, tęskny głos mych zmysłów — poza osiemnastkę... Ile masz lat?
— Dwadzieścia — zeznałem.
— Wyglądasz młodziej. Niemal trochęś już dla mnie za stary.
— Ja za stary dla ciebie?
— Dobrze już, dobrze! Tak jak jesteś, odpowiadasz mi najzupełniej, dajesz mi
całkowite szczęście. Wyznam ci coś... być może, moja namiętność wiąże się z tym,
że nie byłam nigdy matką, nigdy matką syna. Ubóstwiałabym go, gdyby był choć
trochę tylko piękny, co byłoby oczywiście nieprawdopodobne, gdyby mi go miał
przysporzyć pan Houpfle. Może, jak myślę, jest ta miłość do was transpozycją
miłości macierzyńskiej, tęsknoty za synem... Perwersją,
* Kłaść si? do łóżka z myślicielem, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 225
mówisz? A wy? Czegóż to szukacie u naszych piersi, które was karmiły, w naszym
łonie, które wydało was na świat? Czyż nie chcecie wrócić do nich, stać się
znowu niemowlętami przy cycku? Czyż to właśnie nie matkę kochacie w kobietach
miłością wzbronioną? Perwersja! Ależ miłość jest cała na wskroś przewrotna, bo
nie może być niczym innym, jak perwersją. Zapuść w nią sondę, gdzie tylko
chcesz, a przekonasz się, że jest przewrotna... Ale smutne to, oczywiście, i
pociąga za sobą wiele bólu dla kobiety, kochać mężczyznę tylko w zupełnej,
całkowicie zielonej młodości, tylko w jego chłopięctwie. C'est un amour tragi-
que, irraisonnable", bez uznania, bez korzyści praktycznej, nie dla życia, nie
dla ołtarza. Piękna nie można poślubić. Ja? Ja zaślubiłam pana Houpfle,
zamożnego przemysłowca, aby móc pod strażą jego bogactwa pisać swoje książki,
qui sont enormement intelligents". Mój mąż nie wskóra nic, jak ci wspomniałam,
przynajmniej ze mną. J7 me trompe***, jak się to określa, z jakąś pannicą z
teatru. Może wskóra coś z nią — choć wątpię. Jest mi to zresztą obojętne — cały
ten świat mężczyzn, kobiet, małżeństwa i zdrady jest mi obojętny. Żyję moją, jak
ją zwiecie, perwersją, miłością mego życia, leżącą u podstaw wszystkiego, czym
jestem, żyję szczęściem i nędzą tego entuzjazmu kryjącego w sobie drogocenne
przekleństwo, że nic już, dosłownie nic w całym świecie zjawisk nie dorówna
urokowi wioś-nianej młodzieńczej męskości — żyję rozmiłowaniem się w was, w
tobie, ty żądzą wyśniony posągu, którego piękno całuję z całkowitą uległością
mego ducha. Całuję twoje zniewalające wargi nad białymi zębami, które ukazujesz
w uśmiechu. Całuję malutkie gwiazdy twych piersi, złotawe włoski na śniadym tle
twych pach. A to co? Skądże
' Jest to miłość tragiczna, bezrozumna. (fr.) " Które są niezmiernie
inteligentne, (fr.) *** Zdradza mnie. (fr.)
226
TOMASZ MANN
masz przy swych błękitnych oczach i płowych włosach taką cerę, skórę o barwie
jasnego brązu? Oszałamiasz. I to jak bardzo! La fleur de ta jeunesse remplit mon
coeur agę d'une
eternelle ivresse*. ' '•' « • >
• i i
...Ten szal nie zna już końca.
Gdy znikniemy na wieki tam, w nieziemskim świecie, '. Duch mój na zawsze, miły,
ciało twe oplecie, Życie twe, ukochany, zgasi śmierci tchnieniem Starość bliska!
To teraz serca pocieszeniem. Zawsze trwać będziesz, chwilo szczęsna, chociaż
złudna, Chwilo zmienności błogiej, wieczna a przecudna.
— Jakże ty to mówisz?
— Jak to, jak? Czy wprawia cię w zdumienie hołd składany wierszami temu, co cię
tak żarliwie podziwia? Tu ne connais pas donc le vers alexandńn — ni le dieu
voleur, toi--meme si divin?'*
Zawstydzony jak mały chłopczyna, potrząsnąłem głową przecząco. Rozpłynęła się w
roztkliwieniu i muszę wyznać, że tyle uznania i pochwał, rozkwitłych w końcu aż
w wiersze, podnieciło mnie niezmiernie. Jakkolwiek ofiara, złożona przeze mnie w
pierwszym spleceniu naszych ciał, równała się, zgodnie z mym stylem, skrajnej
rozrzutności, moja partnerka zastała "mnie znowu w znakomitej formie miłosnej —
odnalazła ją we mnie z tym akordem wzruszenia i zachwytu, który, jak już
wiedziałem, był jej właściwy. Zespoliliśmy się ponownie. Czy poniechała jednak
tego, co zwała samounicestwieniem się ducha, owego poniżającego szaleństwa?
Bynajmniej.
* ...młodości twojej kwiat
serce me postarzałe wieczystym czatcm poi. (fr.)
" Nie znasz zatem aleksandrynu ani —^ sam tak boski — złodziejskiego boga? (fr.)
: '
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 227
— Armandzie — szeptała mi do ucha — obejdź się ze mną dziko! Jestem cała twoja,
jestem twoją niewolnicą! Obejdź się ze mną jak z ostatnią dziewką! Nie zasługuję
na nic innego i będzie mi z tym bezgranicznie błogo!
Nie zważałem na to. Jeszcze raz zatopiliśmy się w niebycie. A przecie, pomimo
wyczerpania, powiedziała nagle:
— Słuchaj no, Armandzie.
— Cóż znowu?
— A gdybyś mnie tak trochę wybił? Tęgo wybił, rozumiesz? Mnie, Dianę Philibert?
Tak by mi się to należało, byłabym ci za to wdzięczna. Tam leżą twoje szelki
chwyć je, najmilszy, przewróć mnie i wygrzmoć do krwi!
— Ani mi to w głowie, Diano. Czego domagasz się ode mnie? Nie jestem tego
rodzaju kochankiem.
— Ach, jaka szkoda! Masz za wiele respektu dla wykwintnej damy.
W tej chwili ocknęła się we mnie po raz wtóry myśl, której poprzednio pozwoliłem
się wymknąć.
— A teraz posłuchaj ty, Diano! Wyznam ci coś jak na spowiedzi, i może przyniesie
ci to pewnego rodzaju odszkodowanie za to, czego muszę ci odmówić ze względów
dobrego smaku. Powiedz mi jedno, gdy po przybyciu tutaj rozpakowałaś lub kazałaś
rozpakować swą walizę, tę wielką, czy nie zauważyłaś przypadkiem, że czegoś tam
braknie?
— Że czegoś braknie? Nie. Ach, prawda, tak! Skąd wiesz?
— Szkatułki?
— Szkatułki, tak. Z klejnotami. Skądże ty to wiesz?
— Zabrałem ją.
— Zabrałeś? Kiedy?
— Przy rewizji celnej staliśmy obok siebie. Byłaś zajęta i wtedy zabrałem ją.
— Ukradłeś ją? Jesteś złodziejem? Mais fa c'est supre-me! Leżę w łóżku ze
złodziejem! C'est une humiliation mer-
228 „-. ( > .,,,,, 4 TOMASZ MANN
veilleuse tout a fait excitante, un reve d'humiliation!* Nie tylko sługus —
całkiem pospolity złodziej!
— Wiedziałem, że ci to sprawi radość. Ale wówczas nie wiedziałem tego, więc
muszę prosić cię o wybaczenie. Nie mogłem przewidzieć, że będziemy się kochali.
W przeciwnym razie nie naraziłbym cię na przerażenie i strapienie przez myśl, że
brak ci będzie twego przecudnego naszyjnika z topazów, brylantów i wszystkich
innych świecideł.
— Strapienie? Przerażenie? Brak? Najdroższy, Juliette, moja pokojowa, szukała
przez chwilę. Co do mnie, nie zatroszczyłam się ani na moment o te bagatelki. Co
mi po nich? Ukradłeś je, słodki chłopcze — więc są twoje. Zachowaj je! Ale cóż
ty z nimi poczniesz? Ej, mniejsza z tym. Mój mąż, który jutro przyjedzie tu po
mnie, jest przecie tak bogaty! Robi muszle klozetowe, rozumiesz. Tych trzeba
każdemu, domyślasz się chyba. Sztrasburskie muszle klozetowe firmy Houpfle mają
wielki popyt, idą na cały świat. Obwiesza mnie klejnotami aż do przesytu, i to
tylko dlatego, że ma nieczyste sumienie. Obwiesi mnie błyskotkami trzykroć
śliczniejszymi niż te, któreś ty mi ukradł. Ach, ileż drogo-cenniejszy jest mi
złodziej od tego, co skradzione! Herme-sie! On nie wie, kto to jest, a jest nim
sam. Hermesie, Her-mesie! Armandzie?
— Cóż powiesz? , • ,; / -,
— Mam przecudny pomysł. , — A mianowicie?
— Armandzie, musisz kraść teraz, przy mnie. Tutaj, na moich oczach. To znaczy,
przymknę oczy i będę udawała przed nami obojgiem, że śpię. Ale ukradkiem będę
widziała, jak kradniesz. Wstań, tak jak jesteś, złodziejski bogu, i kradnij! Nie
skradłeś mi nawet w przybliżeniu wszystkiego, co wiozę z sobą, na tych zaś parę
dni, póki mój mąż po mnie
f
* Ależ to szczyt wszystkiego!... To jest poniżenie przedziwne, podniecające,
ideał poniżenia, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 229
nie przyjedzie, nie zostawiłam niczego na przechowanie w zarządzie hotelu. Tam,
w narożnej szafce, w górnej szufladzie po prawej stronie, jest klucz do mojej
komody. W niej, pod bielizną, znajdziesz to i owo. Gotówka jest tam także.
Zakradnij się kocim krokiem i myszkuj po całym pokoju! Prawda, że złożysz twojej
Dianie ten dowód miłości?
— Ależ, drogie dziecko (mówię tak, bo lubisz słyszeć te słowa z mych ust),
drogie dziecko, to byłoby nieładnie i wcale nie gentlemanlike po tym, czym oboje
staliśmy się sobie nawzajem...
— Głupcze! To będzie najbardziej zachwycającym dopełnieniem naszej miłości!
— Po czym jutro przyjedzie pan Houpfle. Co on na to...
— Mój mąż? A cóż on ma do mówienia? Opowiem mu mimochodem, z najobojętniejszą
twarzą, że mnie w czasie podróży ograbiono. To zdarza się nieraz, prawda, gdy
będąc bogatą panią niezbyt się na wszystko uważa. Co przepadło, to przepadło, a
rabuś jest już od dawna za siódmą górą. Nie, z moim mężem już się sama uporam.
— Ależ, słodka Diano, tak na twoich oczach...
— Ach, że też ty nie umiesz pojąć uroku, jaki tkwi w mym kaprysie! Dobrze, nie
będę cię widziała. Zgaszę to światło. — I rzeczywiście skręciła stojącą na
szafce nocnej lampkę z czerwonym abażurem, tak że ogarnął nas mrok. — Nie chcę
cię widzieć. Chcę tylko słyszeć, jak cicho zaskrzypi posadzka pod twym
złodziejskim krokiem, słyszeć tylko twój oddech, gdy będziesz kradł, i jak
cichuteńko zadźwięczy w twych rękach złodziejski łup. Idź, wymknij się ukradkiem
ode mnie, wśliźnij się, znajdź i chwytaj! Tego żąda moja miłość...
Skoro tak, dostosowałem się do jej woli. Ostrożnie odłączyłem się od niej
powstając i zacząłem zgarniać, co tylko w obrębie pokoju wpadło mi w ręce —
przychodziło mi to poniekąd arcyłatwo, bo tuż obok, na szafce nocnej, leżały
230
TOMASZ MANN
w czarce pierścienie, sznur pereł zaś, który miała na szyi przy obiedzie, czekał
odsłonięty na szklanej płycie obstawionego fotelami stołu. Pomimo głębokiej
ciemności znalazłem również zaraz w narożnej szafce klucze od komody, niemal
bezszelestnie otwarłem górną jej szufladę i starczyło mi podnieść zaledwie parę
sztuk bielizny, by natknąć się zarówno na twory jubilerskie, a więc wisiorki,
bransoletki i kolczyki, jak i na kilka grubych banknotów. To wszystko zaniosłem
jej dla przyzwoitości na łóżko, jak gdybym zabrał to był dla niej. Ona jednak
zaczęła szeptać:
— Błazenku, czego chcesz ode mnie? Przecież to jest twoje miłosno-złodziejskie
dobro. Wetknij je w swoje łachy, włóż, co masz, na siebie i zmykaj stąd, jak
należy! Pakuj się szybko i uciekaj! Słyszałam wszystko, słyszałam, jakeś dyszał
kradnąc, a teraz zatelefonuję po policję. A może lepiej nie robić tego? Jak
myślisz? Jakże tam z tobą? Będziesz zaraz gotów? Czy masz już na sobie znowu
swoją liberię, a w niej wszystko, co dało kochadło, by się nakradło? Mego
haczyka do zapinania bucików nie skradłeś chyba — a, jest tu... Adieu, Armand!
Żyj wiecznie, moje bożyszcze, bądź wiecznie szczęśliwy! Nie zapomnij twojej
Diany, pamiętaj, że w niej trwasz. Po wielu latach, gdy — le temps t'a detruit,
ce coeur te gar der a dans ton moment beni*. Tak, gdy grób skryje nas, mnie i
ciebie też, Armandzie, tu vivras dans mes vers et dans beaux romans"', które —
nie zdradź nigdy tego światu! — scałowałam wszystkie z waszych ust. Adieu,
adieu, cheri...
• ...gdy czas już zniszczy kiedyś urok twego ciała, dusza twa w myiS wspomnieniu
wciąż będzie jaśniała, (fr.) y "* Żyć będziesz w mych wierszach i pięknych
powieściach, (fr.)
KSIĘGA TRZECIA
••M,', TŁ
PIERWSZY
Zrozumiałym, a nawet godnym uznania stanie się w oczach ludzkich fakt, że
opisanemu na poprzednich kartach niezwykłemu epizodowi nie tylko poświęciłem
cały rozdział, lecz że tą właśnie opowieścią zamknąłem uroczyście drugą księgę
mych wyznań. Bo też było to, mogę chyba śmiało stwierdzić, przeżycie pamiętne na
życie całe, i niemal zbędną okazała się tkliwa prośba bohaterki, bym nie
zapomniał jej nigdy. Kobieta w tak doskonałej mierze budząca ciekawość, jak
Diana Houpfle, i cudowne zetknięcie się z nią — to nie są sprawy, o których się
zapomina. Nie znaczy to, by sytuacja, w jakiej czytelnik nas mógł oboje
podsłuchać, była sama w sobie całkowicie odosobnioną w mojej życiowej karierze.
Podróżujące samotnie kobiety, zwłaszcza leciwsze, nie zawsze bywają tylko
przerażone odkryciem, że jakiś młody człowiek krząta się nocną porą w ich
sypialni; nie
234 TOMASZ MANN
zawsze w tak niespodziewanym wypadku pozostaje ich jedynym impulsem, by uderzyć
na alarm. Jeżelim jednak później uszczknął pęk takich doświadczeń (a uszczknąłem
go), to przecie stały one pod względem osobliwości daleko w tyle za
doświadczeniami tamtej nocy, i nawet narażając się na niebezpieczeństwo, iż
zainteresowanie, z jakim czytelnik śledzi dalsze moje wyznania, osłabnie nieco,
muszę oświadczyć, że w dalszym ciągu, jakkolwiek przyszło mi wspiąć się na
wyżyny naszego społeczeństwa, nie dostąpiłem już nigdy tego, by ktoś przemawiał
do mnie tak zwanym wierszem aleksandryjskim.
Za miłosno-złodziejskie dobra, ostałe w mym ręku dzięki barokowemu kaprysowi
poetki, otrzymałem od mistrza Pierre Jean-Pierre'a, który nie mógł się mnie dość
naklepać po łopatce, sześć tysięcy franków. Zważywszy atoli, że szuflada w
komodzie Diany sypnęła kradnącemu bóstwu również i gotówkę, a mianowicie cztery
wetknięte pod bieliznę tysiącfrankowe banknoty, ujrzałem się obecnie, biorąc pod
uwagę również i to, com posiadał poprzednio, mężem zasobnym w 12350 franków — a
więc panem kapitału, który, rzecz prosta, nie było wskazane obnosić z sobą
długo, najwyżej z konieczności przez kilka jeszcze dni, przy pierwszej przeto
sposobności złożyłem go pod nazwiskiem Armand Kroull na konto czekowe w Credit
Lyonnais, zatrzymując tylko podręczną sumkę kilkuset franków na pokrycie mych
wydatków w wolne popołudnia.
Z poklaskiem i uczuciem uspokojenia przyjmie czytelnik ten mój postępek do
wiadomości. Nietrudno byłoby bowiem wyobrazić sobie, iż jakiś fircyk,
pochwyciwszy dzięki kusicielskim łaskom fortuny w garść takie zasoby, porzuciłby
natychmiast swą bezpłatną posadę, wynajął ładną garso-nierę i pędził piękne
dzionki w stręczącym wszelkie rozkosze Paryżu — oczywiście aż po łatwe do
przewidzenia wyczerpanie swego skarbca. Nie pomyślałem o tym ani przez chwilę;
albo też, jeślim nawet o tym pomyślał, zarzuciłem tę
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 235
myśl z moralną stanowczością tak szybko, jak się pojawiła. Dokąd zaprowadziłoby
mnie jej urzeczywistnienie? Gdzież to znalazłbym się, gdyby prędzej czy później,
zgodnie z lotnością mego trybu życia, ukazał swoje dno mój skarb, dar losu? Zbyt
mocno tkwiły w mej pamięci słowa mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera (z
którym co pewien czas wymieniałem widokówki opatrzone zwięzłym tekstem) — jego
słowa o karierze hotelowej oraz pięknych celach, do jakich ona może doprowadzić
zarówno prostą drogą, jak i na tej lub owej nadarzającej się bocznej ścieżce,
abym w oka mgnieniu nie zdołał opanować pokusy okazania się niewdzięcznym i
porzucenia życiowych widoków nadarzo-nych mi przez jego stosunki z wielkim
światem. Co prawda, utrzymując się całą siłą charakteru na swym stanowisku
wyjściowym, nie myślałem prawie o zaleconej przezeń „prostej drodze" i u kresu
swej kariery wcale nie widziałem siebie w roli starszego kelnera, portiera lub
nawet wytwornego pana przyjmującego gości. Tym wyraźniej jawiły się przed mymi
oczyma szczęsne boczne odgałęzienia i musiałem jedynie strzec się tego, by
pierwszej lepszej ślepej uliczki, a jedna z takich właśnie nadarzyła mi się
tutaj, nie uznać za godną zaufania boczną ścieżkę wiodącą ku szczęściu.
Tak więc, będąc równocześnie właścicielem książeczki czekowej, zostałem nadal
chłopcem od windy w hotelu „Saint James and Albany" i nie było pozbawione uroku
odtwarzanie tej postaci na tle ukrytych zasobów pieniężnych, nadających
właściwie mej strojnej liberii piętno teatralnego kostiumu, takiego właśnie, w
jaki ongiś dla próby potrafił przyodziewać mnie mój ojciec chrzestny. Zatajone
bogactwo — gdyż jako takie jawiły mi się podówczas moje okradzione sennemu
marzeniu fundusze — przeobrażało ów przyodziewek oraz pełnioną w nim przeze mnie
służbę w jakieś kuglarstwo, w zwykłą próbę mego „kostiumowego łba"; jeśli
później podawałem się z olśniewającym sukcesem za coś więcej, niż byłem, to
wówczas, przeciwnie, grałem
236
- TOMASZ MANN
przelotnie rolę kogoś od siebie mniejszego i pytanie jeszcze, z której z tych
dwóch mistyfikacji zaczerpnąłem więcej wewnętrznego uweselenia, więcej
rozradowania czarami baś-niowości.
Kiepsko mnie żywiono i kiepsko też pomieszczono w tym domu przymilającym się na
wszelki sposób potędze pieniądza — to prawda; pod obu przecie tymi względami
zyskałem przynajmniej bezpłatne zaopatrzenie i mimo braku jakiej bądź płacy, nie
tylko mogłem oszczędzać swe zasoby, lecz ponadto jeszcze napływały mi drobną
falą nowe, w postaci napiwków lub, skladniej mi powiedzieć: odwdzię-czeń, jakie
podróżująca publika świadczyła mi codziennie, równie jak i moim kolegom z branży
windziarskiej, a mówiąc dokładnie, trochę hojniej, trochę uprzejmiej niż im, z
pewnym uprzywilejowaniem, dającym po prostu wyraz ludzkiemu wyczuciu substancji
subtelnie j szej, o co zresztą, kierując się rozsądkiem, owi z grubsza ciosani
towarzysze nie przejawiali ani razu najlżejszej zazdrości. Frank, dwa lub trzy
franki, pięć nawet, w poszczególnych zaś wypadkach nie kontrolowanej
rozrzutności aż dziesięć franków
— oto, co ludzie odjeżdżający albo przebywający tu dłużej, których w odstępach
tygodniowych czy dwutygodniowych spotykałem i poznawałem, wsuwali mi w dłoń
wcale nie wyciągniętą, lecz zwieszoną bezpretensjonalnie, czynili to zaś
odwracając twarze lub patrząc mi z uśmiechem w oczy
— i to nie tylko panie, lecz często nawet i panowie przynaglani do tego, rzecz
jasna, przez swe towarzyszki. Przypominam sobie niejedną taką drobną scenkę
małżeńską, której nie powinienem był zauważyć, a więc udawałem, że jej nie
dostrzegam, lekkie trącenie łokciem w bok mężulka i szept w rodzaju: „Mais
donnez dons gueląue chose a ce garfon, give him something, hę is nice"*, po czym
mężulek, mrucząc coś w odwecie, dobywał swój pugilares i musiał jeszcze wysłu-
' Ależ daj coś temu chłopcu (fr.), daj mu coś on taki miły. (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 237
chać: ,J3on, c'est ridicule, that's not eno-ugh, don't be so stin-gy!'" Do
dwunastu lub piętnastu franków zdarzało mi się zawsze zebrać przez tydzień —
miły zasiłek wobec wydatków rozrywkowych ponoszonych co dwa tygodnie w toku
wolnego pół dnia, jaki zarząd, zakładu z widocznym skąpstwem nam przyznawał.
Zdarzało się niekiedy, że popołudnia te i wieczory spędzałem w towarzystwie
Stanka, który powrócił już dawno z łoża boleści do swych zimnych dań w
kredensie, do tego spiętrzenia przysmaków przygotowywanych dla wielkich bufetów.
Okazywał mi przyjaźń i ja znosiłem go nieźle, znajdując nawet pewne upodobanie
we włóczeniu się z nim po kawiarniach i lokalach rozrywkowych, jakkolwiek jego
kompania wątpliwą była dla mnie ozdobą. Sprawiał wrażenie dość gogusiowate i
dwuznacznie egzotyczne w swym cywilnym ubiorze, którego elegancja zdradzała
nadmierne upodobanie do zamaszystej kraciastości i chaotycznej pstro-kacizny, i
niewątpliwie wyglądał o wiele korzystniej w swej zawodowej białej kurcie o
długich połach, z cechową wysoką lnianą czapą kucharską na łbie. Tak to już
jest: stan pracowniczy nie powinien się „upańszczać" — przynajmniej nie według
mieszczańskiego wzorca. Czyni to tylko niezgrabnie i żadną miarą nie poprawia w
ten sposób swego wyglądu. Nieraz słyszałem, jak mój chrzestny ojciec, Schimmel-
preester, wypowiadał się w tym właśnie sensie, wygląd zaś Stanka przypominał mi
jego słowa. Poniżenie ludu, mawiał, upodobniającego się do formy życia
wykwintnej, jaką niesie z sobą unormowanie świata przez mieszczaństwo, godne
jest pożałowania. Odświętny strój ludowy chłopa, cechowy ubiór rzemieślnika z
dawnych czasów były, dowodził, przyjemniejsze dla oka niż kapelusz z piórem i
suknie z trenem na niezgrabnej dziewce, która w niedzielę usiłuje grać damę, niż
podobnie niedołężnie silący się na wykwint
* Nic, to śmieszne (fr.), to za mało, nie bądźże taki skąpy! (ang.)
238 <' " ' • «.-- - TOMASZ MANN
odświętny frak robotnika fabrycznego. Ponieważ jednak minęły bezpowrotnie czasy,
gdy stany wyodrębniały się wzajemnie własnym malowniczym dostojeństwem,
opowiadałby się za społeczeństwem, w którym w ogóle nie byłoby stanów, ni więc
dziewki, ni pani, ani wykwintnego pana, ani łachmaniarza, i wszyscy nosiliby
strój jednaki. — Złote słowa, wyjęte mi z duszy. Cóż miałbym sam, myślałem,
przeciwko koszuli, spodniom, paskowi, i na tym koniec? Jużci przybrałoby mnie to
jako tako, a i Stankowi byłoby z tym lepiej do twarzy niż z chybioną
wytwornością. W ogóle piękne bywa na człowieku wszystko, tylko nie to, co
opaczne, głupie i połowiczne.
Tyle na marginesie, w charakterze nawiązania. Ze Stan-kiem więc raz i drugi
zwiedzałem przez pewien czas kabarety i tarasy kawiarniane, zwłaszcza taras
„Cafe de Madrid", gdzie w porze wychodzenia z teatrów wre życie barwne i
pouczające, a raz specjalnie wybraliśmy się również na galowy wieczór cyrku
Stoudebeckera, który właśnie na kilka tygodni zagościł w Paryżu. O nim to dwa
jeszcze słowa albo i trochę więcej! Nie przebaczyłbym swemu pióru, gdyby tylko
przelotnie dotknęło przeżycia tak niezwykłego, nie użyczając mu choć odrobiny
tej barwności, którą się ono odznaczało.
Słynne to przedsiębiorstwo rozbiło rozległy krąg swego namiotu w pobliżu teatru
Sary Bernhardt i Sekwany, przy skwerze St. Jacąues. Natłok był niesłychany,
widać produkcje dorównywały, może i z nawiązką, najwyższym osiągnięciom, jakie
na tym polu śmiałego i wysoce zdyscyplinowanego haut-gout" kiedykolwiek
publiczności zaprezentowano. Jakimże atakiem na zmysły, na nerwy, na radość z
wyczynu bywa taki rozwijany przy ustawicznej zmianie ludzkich twarzy program
fantastycznych efektów, dochodzących niemal do granic ludzkiej możliwości, a
przecie dokonywanych
' Pikanteria, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 239
z lekkim uśmiechem, pod rzucany dłonią całus; klasycznym wzorem tych efektów
jest salto mortale — bo ze śmiercią, ze skręceniem karku igrają tam wszyscy,
przyuczeni do wdzięku w najzuchwalszym hazardzie, przy hucznym wrzasku muzyki,
której wulgarność zgadza się wprawdzie z czysto cielesnym charakterem tych
pokazów, ale nie z ich niezwykłością, muzyki cichnącej w sposób, który zapiera
dech w piersiach, gdy dochodzi do końcowego, ostatecznego numeru,
niewykonalnego, a przecie wykonywanego.
Krótkim skinieniem głowy (cyrk bowiem nie wie, co to ukłon) odpłaca artysta za
burzliwy poklask wypełniającego namiot tłumu, owej jedynej w swym rodzaju
publiczności, na którą składa się żądny widowisk motłoch i wielki świat koniarzy
o surowej elegancji, co podnieca i krępuje zarazem. Oficerowie kawalerii z
czapkami na bakier, w lożach; młodzi birbanci o wygolonych twarzach, z monoklem
i goździkiem lub chryzantemą w wyłogu obszernych żółtych palt; kokoty, wmieszane
w ciekawski świat dam z wytwornych dzielnic, w towarzystwie znawców życia,
kawalerów w popielatych długich surdutach i popielatych cylindrach, ze sportowo
uwieszonymi u piersi podwójnymi lornetami, zupełnie jak na wyścigach w
Longchamps. Dodajmy do tego całą oszołamiającą i podniecającą tłum cielesność
mane-żu, wspaniałe różnobarwne kostiumy, blask lśnistych naszyć, zapach stajni,
ostrością swą nadający temu wszystkiemu swoistą atmosferę, no i kobiece i
'męskie nagości. O wszelki smak tu zadbano, każdą chuć pobudzono widokiem piersi
i karków, pięknem skrajnie uprzystępnionym oraz dzikim urokiem ludzkim, rzucanym
w podniecających wyczynach cielesnych na żer tęsknemu okrucieństwu ciżby. Z
wykrzywionymi diabelskim opętaniem twarzami amazonki puszty, wśród ochrypłych
pokrzykiwań dosiadające skokiem nie osiodłanego, toczącego oczyma źrebca dla
szaleńczych, zdolnych przyprawić o zawrót głowy sztuk woltyżer-skich; gimnastycy
w rozświetlającej ich urodę różowej po-
240 6W., 7, t ..., ;,, , , TOMASZ MANN
włóce trykotów; nabrzmiałe, odarte z włosów ramiona atletów, ściągające na
siebie osobliwie chłodne spojrzenia kobiet; powabne chłopięta. Jak bardzo
cieszyła mnie trupa skoczków i ekwilibrystów, którzy upodobali sobie nie tylko w
wymyślnych światowych ubiorach, wypadających z ram fantastyczności, lecz również
w sztuce polegającej na tym, by każdy ze swych przeważnie zjeżających włosy na
głowie numerów poprzedzać udaną przelotną naradą. Przodownikiem ich i
bezsprzecznie ulubieńcem całej publiczności był piętnastolatek, który, wyrzucony
odbiciem z elastycznej deski w powietrze, fikał w locie dwa i pół kozła, a
następnie opadał bez najmniejszego nawet zachwiania się na barki stojącego poza
nim partnera, swego, jak wydawało się, starszego brata, co wprawdzie udawało się
dopiero za trzecim razem. Dwukrotnie nie powiodło mu się, chybiał barków, spadał
z nich, a jego uśmiech i potrząsanie głową nad swoim pechem były równie
czarujące, jak ironicznie grzeczny gest, którym starszy zapraszał go do powrotu
na odskocznię. Wszystko to było może umyślne, gdyż tym huczniej oczywiście, z
grzmotem braw zmieszany, rozbrzmiewał poklask tłumu, w chwili gdy akrobata za
trzecim razem, wykonawszy swe salto mortale, nie tylko stawał, naprawdę nawet
nie zachwiawszy się, na barkach, lecz nadto rozpościerając ramiona gestem „me
voild" osiągał to, że aplauz przechodził w istną burzę. Na pewno bywał jednak
przy rozmyślnym lub choćby w połowie upragnionym nieudaniu się swej sztuczki
bliżej złamania kręgosłupa niż w momencie triumfu.
Jacyż to ludzie ci artyści! Czy są nimi w ogóle? Ot, pierwsi z brzegu, na
przykład klowni, ci na wskroś cudaczni wesołkowie z drobnymi czerwonymi łapkami,
z małymi, byle jak obutymi stopami, z rudą czupryną pod stożkowatym kapeluszem z
filcu, ze swym szwargotem, swym chodzeniem na rękach, potykaniem się o byle co i
waleniem po gębach, z bezsensownym bieganiem w kółko i nadaremnym
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 241
przyskakiwaniem z pomocą, ze swymi fatalnymi, budzącymi wrzaskliwą radość
motłochu próbami naśladowania (powiedzmy, na linie) sztuk swych poważniejszych
kolegów
— czyż te podrostki bez określonego wieku, ci synowie nonsensu, budzący tak
serdeczny śmiech Stanka i mój (ja jednak śmiałem się z pełną głębokiego
zamyślenia powściągliwością), są oni jeszcze, przy swych biało omączonych i aż
do krańcowego błazeństwa uszminkowanych twarzach
— brwi w trójkąt, pionowe łzawe koleiny pod przekrwionymi oczyma, nosy, których
nie ma, idiotycznym uśmiechem podniesione ku górze kąciki ust — maski więc,
niebywale sprzeczne ze wspaniałością ich kostiumów — ot, czarny atłas haftowany
w srebrne motyle, cudny jak sen dziecka
— czyż oni, pytam, są jeszcze ludźmi, mężczyznami, osobami które można by w
wyobraźni umiejscowić gdziekolwiek w społeczeństwie i w naturze? Uważam za
prostą sentymen-talność to, że uzna ich ktoś „także za ludzi" zdolnych do
ludzkich odruchów serca, a jeśli się da, mających żony i dzieci. Oddaję im
cześć, bronię ich przed humanitarną brednią, mówiąc: nie, to nie są ludzie, to
są wyrzutki, to są wprawiające przeponę w dygot demony chichotliwości, to są
migotliwe, w życie niewrosłe mnichy zakonu niedorzeczności, koziołkujące
bękarty, jakie człowiek spłodził ze sztuką błaznowania.
Wszystko musi być „ludzkie" dla pospólstwa i ludziskom zdaje się, że Bóg wie z
jaką serdeczną wiedzą zaglądają pod osłonę pozorów, twierdząc, że tam właśnie
doszukają się i dowiodą istnienia tego, co ludzkie. Czy choć odrobinę ludzką
była Andromacha, „la filie de l'air'", nazwana tak na długim świstku
programowym? Jeszcze dziś marzę o niej i jakkolwiek jej osoba i aura była
możliwie najdalsza błazeństwu, o niej to właściwie myślałem, rozwodząc się na
temat klownów. Była gwiazdą cyrku, głównym numerem przed-
* „Dziewczyna z powietrza", (fr.) ';•;
242
TOMASZ MANN
stawień, ewolucje zaś na wysokich trapezach wykonywała w sposób całkiem
niezrównany. Wykonywała je — a było to sensacyjną nowością, czymś pojawiającym
się w dziejach cyrku po raz pierwszy — bez rozpostartej w dole zabezpieczającej
sieci, pospołu z partnerem o budzącej respekt, lecz nieporównywalnej z jej
artyzmem umiejętności, który, pozostając osobiście w cieniu, właściwie podawał
jej tylko rękę przy nad miarę zuchwałych, z przecudną doskonałością
przeprowadzanych przez nią popisach w przestrzeni powietrznej między dwoma
silnie rozhuśtanymi trapezami, a więc przygotowywał w pewnej tylko mierze jej
osiągnięcia. Czy miała lat dwadzieścia, czy więcej lub mniej? Któż to odgadnie.
Rysy jej twarzy były surowe i szlachetne, a dziwnym trafem nie szpecił ich,
owszem, czynił je jeszcze pogodniejszymi i bardziej pociągającymi elastyczny
czepek wkładany do pracy na ujęte w gruby węzeł brunatne włosy, które bez tego
umocnienia musiałyby się nieuchronnie rozsypać w toku koniecznych przy jej
wyczynach ewolucji, raz głową do góry, to znowu głową w dół. Wzrost jej
wykraczał nieco ponad przeciętny wzrost kobiecy, nosiła zaś obcisły i giętki,
oszyty łabędzim puchem pancerz srebrzysty, do którego doczepiono u ramion parę
białopiórych skrzydełek na potwierdzenie jej nazwy „dziewczyny z powietrza". Jak
gdyby mogły one dopomóc jej w locie! Jej pierś była nikła, jej biodra wąskie,
muskulatura ramion silniej oczywiście rozwinięta, niż to zazwyczaj bywa u
kobiet, chwytliwe zaś ręce odznaczały się rozmiarem wprawdzie nie męskim, ale
również i nie dość małym, aby całkowicie wykluczyć wątpliwość, czy nie jest też
ona, broń Boże, potajemnie może i chłopcem? Lecz nie, kobiece ukształtowanie jej
piersi było mimo wszystko niedwuznaczne, podobnie też, przy całej smukło-ści,
kształt jej ud. Nie uśmiechała się prawie nigdy. Piękne jej wargi, dalekie od
zaciśnięcia, zachowywały prawie zawsze lekkie rozchylenie, tak samo zaś
rozchylały się, prawdę mówiąc, napięte skrzydełka jej grecko wyrzeźbionego,
lekko
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 243
pociągłego nosa. Gardziła wszelkim kokietowaniem publiczności. Co najwyżej
zdarzało się, że wypoczywając po jakimś tour de f orce * na drewnianej
poprzeczce któregoś ze swych narzędzi, jedną ręką chwytała linę i wyciągała
nieco drugie ramię gestem pozdrowienia. Ale poważne jej oczy, patrzące wprost
spod regularnych i nie marszczących się, nieruchomych brwi, nie uczestniczyły w
pozdrowieniu.
Uwielbiałem ją. Powstawała, wprawiała trapez w silne rozkołysanie, odbijała się
skokiem i mijając w locie swego partnera, który nadlatywał z drugiego trapezu,
dolatywała doń w chwili zwróconego ku sobie wychylenia, chwytała swymi ni to
męskimi, ni to kobiecymi dłońmi krągłą poręcz, wykonywała dokoła niej, przy od
stóp do głów wyprężonym ciele, całkowity obrót, czyli tak zwany „gigant", na
który tylko rzadko kto zdobędzie się wśród gimnastyków, i zdobyty w ten sposób
straszliwy rozmach wykorzystywała do lotu powrotnego, znów mijając partnera, w
stronę nadlatującego ku niej wahadłowo tego samego trapezu, z którego przybyła,
przy czym w połowie powietrznej drogi machała jeszcze salto mortale po to, by
następnie pochwycić lotną poprzeczkę, lekko naprężywszy muskuły u ramion wspiąć
się na nią i nie patrząc na nikogo, podniósłszy ramię usiąść na niej.
Było to niewiarygodne, niewykonalne, a przecie dokonywało się. Dreszcz zachwytu
przenikał każdego, kto to ujrzał, i lód ścinał mu serce. Tłum czcił ją raczej,
niż oklaskiwał, uwielbiając ją tak jak ja w śmiertelnej ciszy nastającej po
zamilknięciu muzyki przy karkołomnych próbach i osiągnięciach artystki. To, że
najściślejsze obliczenie było warunkiem zachowania życia w tym wszystkim, co
czyniła, rozumie się samo przez się. Dokładnie w odpowiedniej chwili, z
dokładnością do ułamka sekundy, musiał trapez opuszczony przez partnera, a
będący celem jej lotu, wychylić się ku niej i nie wystarczyło, aby odchylił się
w sposób chwiejny, o ile miała wylądować po
Wyczyn, (fr.)
244
TOMASZ MANN
swym „gigancie" u szczytu i po machniętym w pół drogi salto mortale. Gdyby
drążek nie znalazł się na odpowiednim miejscu, gdyby jej mistrzowskie ręce
pochwyciły pustkę, wówczas runęłaby, runęła, być może, głową w dół ze swego
artystycznego żywiołu, z powietrza w przepaść, w pospolite dno, którym była
śmierć. Ta właśnie ścisłość warunków, domagająca się w każdym momencie
precyzyjnego na włos obliczenia, budziła dreszcz.
Ponownie pytam jednak: czy Andromacha była w ogóle ludzką istotą? Czy była
człowiekiem poza maneżem, poza swoją działalnością zawodową, swymi graniczącymi
z buntem przeciwko naturze, a dla kobiety istotnie nienaturalnymi produkcjami?
Wyobrazić ją sobie jako żonę i matkę było po prostu niedorzecznością; żona i
matka lub też ktoś, kto mógłby się nimi stać, nie uwieszą się nogami u trapezu
głową w dół, nie huśta się na nim prawie do przechyłu, nie odrywa się, nie
przefruwa powietrzem ku partnerowi, który chwyta ją za ręce, kołysze tak
trzymaną w przód i wstecz i wypuszcza w największym rozpędzie po to, by
wykonawszy sławetne salto powietrzne powróciła na drugą huśtawkę. To był jej
sposób obcowania z mężczyzną; sposób inny był u niej nie do pomyślenia, gdyż
wyczuwało się aż nadto jasno, że owo hartowne ciało poświęca awanturniczym swym
sztukom to, co inne dają miłości. Nie była kobietą; ale i mężczyzną nie była
również, nie była przeto człowiekiem. Była surowym aniołem zuchwalstwa, o
rozchylonych wargach i napiętych nozdrzach, niedostępną amazonką przestworzy
bujającą pod dachem namiotu, wysoko nad tłumem, w którym, znieruchomiałym w
uwielbieniu, milkła wszelka żądza.
Andromacha! Bolesna, a równocześnie podniosła, tkwiła mi w myśli jej postać,
mimo iż jej numer dawno już minął i nastąpiło teraz coś nowego. Wszyscy
masztalerze i służba stajenna utworzyli szpaler: wkroczył dyrektor Stoudebecker
ze swymi dwunastoma karymi ogierami. Był to wytworny, o sportowym zacięciu
starszy pan, siwowąsy, w stroju bało-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 245
wym, ze wstążeczką Legii Honorowej w butonierce; trzymał w jednej ręce szpicrutę
oraz długi, zdobny inkrustacjami bat, który, jak utrzymywano, podarował mu szach
perski; świetnie umiał strzelać z tego bata. Jego błyszczące lakierki tkwiły w
manezowym piasku, on zaś sam zwracał się z cichymi, czułymi słowami w stronę
tego lub innego spośród wspaniałych swych wychowanków o łbach dumnie
ściągniętych białą uprzężą, a one, pod wtór muzyki, wykonywały wokół niego swe
taneczne pas, przyklęknięcia i zwroty, a gdy szpicrutę wznosił, w przepysznej
paradzie stawały dęba dokoła. Wspaniały widok, w mej myśli jednak nadal trwała
Andromacha. Wspaniałe ciała zwierzęce, a między zwierzęciem, myślałem, i aniołem
stoi człowiek. Bliżej mu do zwierzęcia, wtrąćmy to mimochodem. Za to ona,
uwielbiana moja, choć była tylko i wyłącznie ciałem, lecz ciałem czystym i
oderwanym od ludzi, należała do o wiele wyższej sfery, bliższej aniołom.
Następnie okolono arenę kratami, wtoczyła się tam bo- * wiem klatka z lwami i
poczucie tchórzliwego zabezpie- ' czenia miało dodać pieprzyka gapiostwu ciżby.
Poskra-miacz, monsieur Mustafa, mężczyzna ze złotymi pierścieniami w uszach,
nagi do pasa, w czerwonych szarawarach i czerwonej czapce, wkroczył przez małą,
szybko otwieraną i równie szybko za nim zatrzaskiwaną furtkę podchodząc ku "
pięciu bestiom, których ostry, właściwy drapieżcom zapach *• mieszał się z falą
stajennych wyziewów. Lwy cofały się przed nim, wskakiwały wśród jego nawoływań,
ociągając się krnąbrnie, jeden po drugim na pięć stojących wokoło taboretów,
prychały marszcząc szkaradnie nozdrza i godziły weń łapami — w zamiarach
półprzyjaznych, w których jednak taiło się również sporo wściekłości, wiedziały
bowiem, że oto wbrew naturze i upodobaniu każe im niebawem skakać przez obręcze,
i to nawet, pod koniec, przez płonące. Kilka z nich wstrząsnęło powietrze
grzmiącym rykiem, przed którym słabsze zwierzęta puszczy drżą i umykają.
Poskramiacz odpowiedział na to strzałem rewolwerowym w powietrze,
246 ,' - TOMASZ MANN
na co pomrukując kornie przycupnęły, bo pojęły, że gwałtowny ten huk zagórował
nad ich naturalnym rozgrzmie-niem. Mustafa zapalił sobie z fanfaronadą
papierosa, na co spoglądały również z głęboką urazą, i wymówiwszy potem imię
któregoś z nich, Achillesa lub Nerona, wzywał cicho, lecz z największą
stanowczością pierwszą bestię do czynu. Jedno po drugim królewskie kocisko
musiało, chcąc nie chcąc, pofatygować się ze swego taboretu na ziemię oraz
przeskoczyć tam i z powrotem przez trzymaną wysoko obręcz, okazującą się w
końcu, jak już wspomniałem, zapalonym pierścieniem smolistym. Lepiej lub gorzej
skakały przez płomienie i nie było to dla nich trudne, raczej obraź-liwe.
Nadąsane, wracały na miejsca pierwotnego przykucnięcia, miejsca same już z
siebie przykre, i spozierały jak urzeczone na mężczyznę w czerwonych spodniach,
który nieustannie zwracał głowę w coraz to innym kierunku, by ciemnymi swymi
oczyma trzymać na uwięzi zielone ślepia zwierza, zwężone trwogą i jakąś nie
pozbawioną przywiązania niewolniczą nienawiścią. Błyskawicznie odwracał się
wstecz, ilekroć doszedł go z tyłu jakiś niepokój, i uciszał go jak gdyby
zadziwionym spojrzeniem oraz cichym, lecz twardym wypowiedzeniem imienia.
Każdy z widzów zdawał sobie sprawę z tego, w jakim to arcyniebezpiecznym i
całkowicie nieobliczalnym towarzystwie przebywał ów człowiek w klatce, i to
właśnie było łecht-liwym dreszczykiem, za który płaciła siedząca bezpiecznie
ciżba gapiów. Każdy wiedział, że rewolwer niewiele pomógłby pogromcy, jeśliby
pięciu straszliwych mocarzy otrząsnęło się z szaleńczego przywidzenia, iż są
wobec niego bezradni, i jęło rwać go na strzępy. Co do mnie, miałem wrażenie, że
gdyby nawet lekko się tylko skaleczył i one spostrzegły krew, byłoby już po nim.
Jasne było także, iż jeśli wchodził między lwy półnagi, działo się to dla
przyjemności plebsu: po to mianowicie, by zaostrzyć tchórzliwą rozkosz motłochu
widokiem ciała, w które mogłyby wpić się
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 247
— kto wie, prawdopodobnie zdarzało się i to niekiedy — ich potworne łapska.
Ponieważ jednak myślałem ciągle o And-romasze, kusiło mnie, i uznałem to
ostatecznie za możliwe, wyobrazić sobie, iż jest ona kochanką Mustafy. Na samą
tę myśl jednak zazdrość pchnęła mnie w serce niby nożem, dławiąc mi dosłownie
oddech w piersi; co prędzej stłumiłem to urojenie. Owszem, mogło ich łączyć
koleżeństwo w igraniu ze śmiercią, ale nie zażyłość miłosna, nie, nie, to by im
zresztą nie wyszło na dobre! Lwy zwęszyłyby, gdyby on się kochał, i
wypowiedziałyby mu posłuszeństwo. Ona zaś chybiłaby dłońmi, byłem tego pewny,
gdyby anioł odwagi zniżył się w niej do kobiety, i runęłaby w dół na śmierć
haniebną...
Co działo się jeszcze przedtem i potem w cyrku Stoude-beckera? Mnóstwo
różnobarwnych efektów, istne cuda zręczności. Trudno byłoby dobywać je wszystkie
z niepamięci. Wiem tylko, że od czasu do czasu spozierałem z ukosa na swego
towarzysza, na Stanka, który podobnie jak i cała wokoło nas gęstwa ludzka
oddawał się gnuśnemu, głupkowatemu rozkoszowaniu niewyczerpanym natłokiem
olśniewających pokazów, ową kolorową kaskadą oszołamiających, odurzających
wyczynów i twarzy cyrkowców. Nie takie były moje obyczaje, nie taki mój sposób
wychodzenia naprzeciwko zjawisk. Zapewne, nic nie uchodziło mej uwagi i z usilną
badawczością wchłaniałem każdy szczegół. Było to oddanie się, ale w tym oddaniu
tkwiła — jakże to wyrazić — pewna krnąbrność, napinałem przy tym sztywno
grzbiet, moja dusza — ach, jak mam to określić! przeciwstawiała się napastującym
ją wrażeniom, w jej natarczywym przyglądaniu się sztukom, sztuczkom i efektom
było — nazywam to tylko w przybliżeniu trafnie — przy całym podziwie, coś ze
złośliwości. Tłum dokoła mnie kipiał uciechą i chichotem — ja jednak wyłączałem
się poniekąd z jego pożądliwego wrzenia, chłodny jak ktoś z „roboty", z fachu.
Nie mogłem, rzecz prosta, czuć się fachowcem cyrkowym, fachowcem od
248
TOMASZ MANN
salto mortale, ale fachowcem w ogólniejszym sensie, fachowcem w dziedzinie
efektu, uszczęśliwiania i oczarowywania ludzi. Toteż odrywałem się wewnętrznie
od tej ciżby, co w zapomnieniu o sobie stawała się tylko chłonącą ofiarą
podniet, daleka od myśli, by się z nimi zmierzyć. Ten tłum używał tylko, użycie
jednak jest stanem biernego doznawania, na którym nie poprzestaje nikt, kto
czuje się urodzony do czynu, do pokazania, co umie.
Taka postawa nie była w najdrobniejszej nawet cząstce udziałem mego sąsiada,
poczciwego Stanka, byliśmy przeto druhami nierównego pokroju, których
koleżeństwo nie mogło też szerzej się rozwinąć. Wałęsając się miewałem oczy
szerzej niż on otwarte na rozległą wspaniałość paryskiego krajobrazu miejskiego,
pewnych słynnych widoków o niewiarygodnym wykwincie i przepychu, których on
użycza, i nie mogłem nie myśleć wciąż o biednym mym ojcu i o jego omdlewania
bliskim „magnifiąue! magnifiguef", z jakim zawsze wszystko to wspominał.
Ponieważ jednak podziwu swego nie okazywałem raczej zbyt głośno, tamten nie
zauważył prawie wcale różnicy we wrażliwości naszych dusz. Musiał atoli
uświadomić sobie stopniowo to, że w zagadkowy dla niego sposób przyjaźń nasza
nie postępowała jakoś naprzód, że nie mogło dojść pomiędzy nami do prawdziwego
spoufalenia — co przecie tłumaczyło się po prostu moją wrodzoną skłonnością do
zamknięcia się w sobie samym i do skrytości, owym wewnętrznym upartym
nastawianiem się na samotność, na zachowywanie dystansu, na rezerwę, o czym
wspomniałem już poprzednio i w czym, nawet pragnąc tego, nie potrafiłbym nic
zmienić, gdyż było to podstawowym warunkiem mego życia.
Tak to już jest: nieśmiałe i nie tyle pyszne, ile zgodne ze swym losem poczucie
człowieka, że jest kimś wyjątkowym, wytwarza wokół niego w atmosferze pewną
izolację i promieniowanie chłodu, w którym, niemal ku jego własnemu ubolewaniu,
prostoduszne próby przyjaźni i koleżeństwa nie
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 249
wiadomo nawet jak grzęzną i utykają. Tak właśnie bywało Stankowi ze mną. Nie
skąpił bynajmniej poufałości, a przecie widział, żem ja ją raczej biernie
przyjmował, niż odwzajemniał. Tak na przykład opowiedział mi pewnego popołudnia,
gdyśmy w jakimś bistro siedzieli przy winie, że przed przybyciem do Paryża,
jeszcze w swej ojczyźnie, musiał odsiedzieć roczną karę więzienia, a to z powodu
jakiegoś tam włamania, przy którym nie przez jego własną niezdarność, lecz przez
głupotę kompana spotkał go „wpadunek". Przyjąłem to nader wesoło i ze
współczuciem, i wskutek tego dla mnie wcale nie dziwnego wyznania nasze stosunki
wzajemne nie doznały najmniejszego uszczerbku. Następnym jednak razem posunął
się dalej i dał mi do zrozumienia, że jego nadskakująca usłużność podszyta jest
wyrachowaniem, co nie spodobało mi się wcale. Widział we mnie beniaminka losu o
dziecięcej przebiegłości i szczęśliwej łapie, z którym warto by popracować, i
nie uświadamiając sobie gruboskórnie faktu, iż nie urodziłem się na za pan brat
dla kamratów, zaczął robić mi propozycje dotyczące pewnej willi w Neuil-ly,
którą wymyszkował i z której łatwo, prawie bez ryzyka, można by wycisnąć do
spółki pokaźny łup. To, że nadział się na obojętną odmowę z mej strony, strapiło
go bardzo i ze złością zapytał mnie, co znaczy właściwie ta moja śmieszna
mizdrząca się przesada i dlaczegóż to tak się wysoko cenię, skoro jemu przecie
dobrze wiadomo, com za jeden. Ponieważ gardziłem zawsze ludźmi, którzy'ubrdali
sobie, że wiedzą, com ja za jeden, ograniczyłem się do wzruszenia ramion i do
słów, że niechby tam sobie tak i było, ale nie mam po prostu ochoty. Po czym on
przeciął sprawę krótkim „kretyn" czy też „imbecile".
Nawet to zgotowane mu przeze mnie rozczarowanie nie doprowadziło jeszcze do
zerwania stosunków między nami; niemniej doznały one ostudzenia, rozluźniły się
i wreszcie urwały, tak że nie popadłszy wprost w nieprzyjaźń, poniechaliśmy
przecie wspólnych przechadzek.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ołużbę przy windzie pełniłem przez całą zimę i pomimo wziętości, jaką cieszyłem
się u mojej coraz to innej publiki, zatrudnienie to zaczęło mnie niebawem
nudzić. Miałem dane po temu, by obawiać się, że będzie ono się tak wlokło już
wiecznie, że zapomną w nim o mnie, że przyjdzie mi postarzeć się przy nim i
posiwieć. To, com zasłyszał od Stan-ka, utwierdziło mnie jeszcze w owym
zatroskaniu. On sam dążył do tego, by uzyskać przeniesienie do głównej kuchni o
dwu wielkich paleniskach, czterech piecach do wypieku, ruszcie do przysmażania
oraz palniku i z czasem stać się tam, jeśli nie wprost kuchmistrzem naczelnym,
to choćby sobie tylko podkuchmistrzem, co to przyjmuje zlecenia z sali jadalnej
od kelnerów i przekazuje je gromadzie kucharzy. Atoli małe są, jak mniemał,
widoki na tak znaczny awans; panuje raczej zdecydowanie skłonność do wykorzys-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 251
tywania człowieka na tym stanowisku, na którym już raz się znalazł, a również i
mnie przepowiedział pesymistycznie, że wiecznie już, choćby i nie zawsze jako
praktykant, pozostanę związany z windą i że nigdy nie poznam ruchliwego życia w
światowej sławy hotelu pod innym, jak tylko pod tym specyficznym i ograniczonym
kątem widzenia.
To właśnie trwożyło mnie. Czułem się więźniem swej klatki oraz czeluści, w
której kierowałem windą raz w górę, raz w dół, bez żadnej sposobności po temu,
by przypadło mi w udziale bodaj jedno spojrzenie lub trochę więcej niż tylko
przelotne spojrzenie na wykwintne sceny towarzyskie w hallu około godziny
piątej, w porze herbaty, kiedy dochodziła stamtąd przytłumiona muzyka, a
recytatorzy obok odzianych z grecka tancerek zabawiali piękny świat, rozparty w
wyplatanych fotelach przy swych wy-chuchanych stolikach, przegryzający do
złocistego napoju petit-fourki i małe, doborowe kanapki, pstrykający następnie
lekko w powietrzu palcami, by je rozprostować, a potem, pomiędzy wachlarzami
palm, co tryskały z rzeźbionych skrzyń niby waz, pozdrawiający się nawzajem i
zawierający znajomości na dywanie, który wyścielał królewskie, zewnętrzne schody
prowadzące wzwyż ku galerii przyozdobionej gaikami kwiatów; piękny, mówię, ów
świat, wymieniający żartobliwe słówka dźwięcząc niefrasobliwym śmiechem, wśród
wytwornej gry spojrzeń oraz skinień głową, dowodzących niemylnego dowcipu. Jakże
musiało być miło krzątać się tam i posługiwać, choćby w damskim salonie
brydżowym albo w sali jadalnej przy obiedzie, na który zwoziłem windą w dół
wyfraczonych panów i skrzące się klejnotami panie. Krótko mówiąc, ogarnął mnie
niepokój i pragnienie, by poszerzyć swą egzystencję, wzbogacić w stosunku do
świata możliwości wymiany, i rzeczywiście życzliwy los użyczył mi tego. Moja
chęć wyzwolenia się od windy i rozpoczęcia w nowym stroju nowej działalności o
szerszych horyzontach
252 ., , , , TOMASZ MANN
urzeczywistniła się: około Wielkanocy przeszedłem do służby kelnerskiej,
dokonało się to zaś, jak następuje:
Maitre d'hótel, nazwiskiem monsieur Machaczek, był to mąż wysokiego stanowiska,
obnoszący po sali jadalnej kopułę swego brzucha z niezmierną powagą i w co dzień
świeżo krochmalonej koszuli. Wygolone policzki jego przypominającej księżyc w
pełni twarzy lśniły promiennie. Najwytwor-niej w świecie władał owym z wysoka i
w dal zapraszającym ruchem ramienia, którym władca stołów prowadzi wkraczających
po raz pierwszy na salę gości na ich miejsca, jego zaś sposób karcenia omyłek i
niezgrabności personelu, jedynie mimochodem i kącikiem ust, był równie
dyskretny, jak zjadliwy. On to więc rozkazał pewnego przedpołudnia przywołać
mnie do siebie, jak godzi mi się przypuszczać, na zlecenie dyrekcji, i przyjął
łaskawie moją czołobitność w małym, do wspaniałej salle d manger przylegającym
pokoju biurowym.
— Kroull? — zapytał. — Woła się Armand? Yoyons, voy-ons. Eh hien, słyszałem o
panu rzeczy nie całkiem niekorzystne i chyba wcale nie błędne, jak mi się na
pierwszy rzut oka wydaje. Niekiedy pierwsze spojrzenie zawodzi pour-tant. Zdaje
pan sobie sprawę z tego, że usługi oddawane przez pana po dziś dzień naszemu
domowi były dziecinną zabawką i stanowiły drobną tylko próbę darów, jakimi pan
pono rozporządza. Vous consentez? Zamierza się tutaj, w służbie restauracyjnej,
zrobić z was coś — si ćest faisab-le\ Czy czuje pan w sobie niejakie powołanie
do szafarstwa, niejaki, powiadam, talent — nie jakiś tam wyjątkowy,
olśniewający, jak zapewniacie, gdyż to znaczyłoby posuwać rekomendację samego
siebie zbyt daleko, choć z drugiej strony, odwaga nie zaszkodzi — niejaki więc
talent do eleganckiego posługiwania i do wszelkich subtelniej szych
' Sali jadalnej... No, proszę. A więc... jednak... Pan się zgadza?... jeśli się
da zrobić, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 253
w stosunku do gości atencji, jakie się z tym wiążą? Do jako tako zgrabnego
obchodzenia się z publicznością taką jak nasza? Wrodzony? Naturalnie, że coś
takiego jest wrodzone, ale to wszystko, co panu wedle jego mniemania jest
wrodzone, wprost oszałamia. No, ale mogę tylko powtórzyć, że zdrowa ufność we
własne siły nie jest wadą. Niejaką znajomość języków posiada pan? Nie wyraziłem
się: wyczerpującą, jak pan się wyraża, ale: najniezbędniejszą. Bon. Wszystko to
zresztą są dopiero dalsze pytania. Nie wyobraża pan sobie chyba tego inaczej,
jak tylko, że będzie pan musiał zacząć od prac najniższych. Zatrudnienie pana
będzie na razie polegało na zgarnianiu resztek ze sprzątanego i wynoszonego z
sali naczynia, zanim przejdzie ono do kuchennej zmywalni. Za tę pracę będzie pan
otrzymywał kwotę czterdziestu franków miesięcznie — płacę niemalże wygórowaną,
jak zdaje się o tym świadczyć pańska mina. Nawiasem mówiąc, nie jest przyjęte,
by przy rozmowie ze mną uśmiechać się, zanim ja sam się nie uśmiechnę. To mnie
przystoi dać sygnał do uśmiechania się. Bon. Białej kurtki do pańskiej pracy
jako sprzątającego dostarczy się panu. Czy stać pana na sprawienie sobie naszego
kelnerskiego fraka, w razie gdyby pewnego dnia powołano pana do uprzątania
serwisu z sali? Pan wie chyba, że tego nabytku należy dokonać na własny koszt.
Całkowicie stać pana na to? Wybornie. Widzę, że z panem nie natrafia się na
żadne trudności. Również i w potrzebną bieliznę, przyzwoite koszule frakowe jest
pan zaopatrzony? Powiedz no mi pan: czy jesteś zamożny już z domu? Cokolwiek? A
la bonne heure*. Zdaje mi się, Kroull, że niebawem będziemy mogli podnieść
pańską płacę na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu franków. O adresie krawca, który
szyje nam fraki, dowie się pan na froncie, w biurze. Pan może przejść do nas
kiedykolwiek, wedle woli. Brak nam siły pomocniczej, a na wakans przy windzie
znajdzie
" Niech będzie, (fr.)
254 . i.;v',rtO\ su&ńsH f - TOM/ISZ AŁ4AW
się stu kandydatów. A bientót, mań gar f on". Zbliżamy się do polowy miesiąca,
będzie pan więc mógł podnieść obecnie dwadzieścia pięć franków, bo proponuję,
byśmy zaczęli od sześciu setek rocznie. Tym razem uśmiech pana jest
dopuszczalny, ponieważ uprzedziłem go. No, to wszystko. Może pan odejść.
Tak przedstawiała się wymiana zdań między mną a Ma-chaczkiem. Brzemienna w
konsekwencje rozmowa sprowadziła zrazu bezsprzecznie pewne obniżenie mojego
poziomu życiowego, jak również tego, co swą osobą przedstawiałem. Swoją liberię
chłopca od windy musiałem oddać z powrotem do magazynu i w zamian dano mi
jedynie białą kurtkę, do której uz°ha było dokupić co rychlej robocze spodnie,
tych bowiem, które wchodziły w skład mego spacerowego ubrania, nie godziło mi
się żadną miarą wyświechtać przy pracy. Praca zaś ta, mianowicie wstępne
oczyszczanie zabrudzonego przy posiłkach naczynia i wyrzucanie resztek do cebra
na odpadki, była trochę poniżająca w porównaniu z moim dotychczasowym, bądź co
bądź szlachetniejszym zatrudnieniem, a zrazu budziła we mnie nawet wstręt. Moje
zadania sięgały zresztą aż do zmywalni kuchennej, gdzie serwis, przedostając się
z rąk do rąk, przebywał serię opłukań, by wylądować w końcu przy ocieraczach, w
których szereg włączano niekiedy i mnie, owiązanego białym fartuchem. Tak więc
stawałem poniekąd u początku i u kresu procedury przywracającej naczyniom ich
czystość.
Robić dobrą minę do tego, co nieodpowiednie, i stawać na zażyłej stopie z
towarzyszami, dla których to właśnie jest odpowiednie, nie bywa trudno, jeśli
się przy tym nosi w sercu słowo „do czasu". Tak bardzo pewny byłem wrodzonego
ludziom, przy całym obstawaniu przy równości, głębokiego zmysłu dla tego, co
nierówne i co przez naturę uprzywilejowane, tak pewny ludzkiej skłonności, by
owemu zmy-
• Do rychłego zobaczenia, mój chłopcze, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 255
słowi uczynić zadość, tak zatem przeświadczony, że nie każe mi nikt tkwić długo
na tym stopniu, co więcej, że polecono mi tylko dla formy go zająć — że w
pierwszej już zaraz chwili, natychmiast po swej rozmowie z monsieur Machacz-
kiem, skoro tylko nadarzyło mi się trochę swobodnego czasu, zamówiłem kelnerski
frak a la „Saint James and Alba-ny" u wytwórcy służbowych strojów i liberii,
którego pracownia mieściła się niedaleko hotelu przy Rue des Inno-cents.
Oznaczało to wkład siedemdziesięciu pięciu franków, to jest ceny wyjątkowo
niskiej, ustalonej między zakładem krawieckim a hotelem, którą niezamożni
musieli opędzać ze swego zarobku stopniowo, którą jednak ja pokryłem, rozumie
się, gotówką. Komplet był niepospolicie ładny, jeśli się umiało go nosić: do
czarnych spodni ciemnoniebieski frak z wyłogiem aksamitnym u kołnierza i złotymi
guzikami, które w zmniejszonym rozmiarze jawiły się ponownie na mocno wciętej
kamizelce. Serdeczną radość sprawił mi ten nabytek, zawiesiłem go obok swego
ubrania cywilnego w szafie, poza ścianą sypialni, i postarałem się także o
przynależną doń białą muszkę oraz emaliowane spinki do spięcia koszuli. Tak więc
stało się, że gdy po pięciu tygodniach mej służby przy naczyniach jeden z dwu
pomocników starszego kelnera, stojących w czarnych frakach z czarnymi muszkami u
boku pana Machaczka, oświadczył mi, iż jestem potrzebny w sali, i polecił, abym
co prędzej przystroił się odpowiednio, mogłem odpowiedzieć mu, iż jestem w
pełnym pogotowiu i w każdej chwili do dyspozycji.
Następny przeto dzień ujrzał mnie debiutującego w pełnym rynsztunku przy posiłku
południowym w sali, w tym wspaniałym, o rozmiarach kościoła przybytku, zdobnym w
żłobione kolumny, co na wyzlacanych kapitelach z białego stiuku dźwigały
różnolitą powierzchnię sufitu, w spowite czerwienią świeczniki ścienne, w
zwieszające się u okien czerwone draperie; dookoła niezliczonych okrągłych,
przykrytych śnieżnym adamaszkiem i strojnych orchideami sto-
256 ,':•>..>,•„•'. .vs TOMASZ MANN
łów i stolików stały lśniące białym lakierem fotele z czerwonym obiciem, na
stołach zaś paradowały zwinięte w kształt wachlarzy i piramid serwety,
błyszczące nakrycia, cienkie szkła oraz spoczywające w lśniących wiadrach z
lodem lub lekkich koszach butelki wina, których wnoszenie należało do
specjalnego kelnera-piwniczego w łańcuchu i fartuszku kiperskim. Na długo przed
przybyciem pierwszych uczestników luncheonu byłem już pod ręką, pomagałem przy
układaniu nakryć i rozdziale kart ze spisem potraw w określonym rewirze, do
którego przydzielono mnie w charakterze „drugiego", to jest służącego-pomocnika,
a następnie nie dałem już odebrać sobie okazji, aby z ostentacyjną radością
serca pozdrawiać zasiadających gości przynajmniej tam, gdzie nie mógł stawić się
w danej chwili mój przełożony, starszy podający kelner, podsuwać krzesła paniom,
wręczać karty i nalewać wodę, aby, mówiąc zwięźle, wrażać swoją obecność w
pamięć owych klientów, nie bacząc na nie jednakie ich wdzięki.
Moje uprawnienia i możliwości w tym zakresie nie sięgały zrazu daleko. Nie moją
było rzeczą przyjmować zamówienia, podawać półmiski; do mnie należało jedynie
sprzątać po każdym daniu, wynosić brudne talerze oraz sztućce i po entremets*,
nim podano deser, zmiatać szczoteczką na płaską łopatkę okruszynki z obrusów.
Owe wyższe obowiązki przypadały w udziale memu przełożonemu, Hektorowi,
człeczynie o sennym wyrazie twarzy, posuniętemu już nieco w latach, w którym
rozpoznałem od razu tego commis de salle, co to pierwszego tutaj poranka
siedział na górze, w kantynie, przy jednym ze mną stole i podarował mi swe
papierosy. On także przypomniał mnie sobie, mówiąc: — Mais oui, c'est toi" —
czemu towarzyszył znużony, odmowny gest dłoni, charakterystyczny dla jego
dalszej takty-
' Dania podawane po picczystym. (fr.) " Ależ tak, to ty. (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 257
ki względem mnie. Była to już od pierwszych chwil taktyka raczej rezygnacji niż
komendy i upominania. Widział dobrze, że klientela, że zwłaszcza panie starsze i
młodsze darzą mnie baczną uwagą, że przyzywają gestem mnie, a nie jego, ilekroć
zapragnęły jakiejś specjalnej przystawki, angielskiej musztardy, sosu worcester
lub tomato catchup — co w niejednym, wcale łatwym do rozpoznania przeze mnie
wypadku bywało czystym pretekstem, by przyciągnąć mnie do stołu, by przyjąć z
zadowoleniem moje „Parfaitement, ma-dame", „Tout de suitę, madame"*, skórom zaś
przyniósł to, czego żądano, dodać do słów „Merci, Armand" promienne skośne
spojrzenie ku górze, nie zawsze uzasadnione rzeczowo. Po kilku dniach rzekł do
mnie Hektor, gdym mu przy, bocznym stoliku służbowym pomagał przy oddzielaniu
ości w filetach z turbotów:
— Im wszystkim znacznie bardziej przypadłoby do gustu, gdybyś ty im podawał, au
lieu de moi — przecie wszystko to jest w tobie jednomyślnie zadurzone, toute la
canaille friande! Niedługo już, a przytłamsisz mnie zupełnie i dostaniesz w
arendę stoły. Jesteś atrakcją — et tu n'as pas l'air de 1'ignorer". Wiedzą to
również bonzowie i wypychają cię w przód. Słyszałeś ty — naturalnie, żeś słyszał
— jak mon-sieur Cordonnier — był to właśnie ten pomocnik starszego kelnera,
który mnie tu przyzwał — niedawno powiedział do owej szwedzkiej pary
małżeńskiej, z którą tak miło ci się paplało: „Joli petit charmeur, n'est-ce
pas?" Tu iras loin, mon cher — mes meilleurs voeux, ma benediction **".
— Przesadzasz, Hektorze — odparłem. — Wiele jeszcze musiałbym się od ciebie
uczyć, zanimbym zdołał pomyśleć o wysadzeniu cię z siodła, gdybym to w ogóle
zamierzał.
* Doskonale madame... w tej chwili, madame. (fr.)
"" Zamiast mnie... cala ta banda żarłoków... i nie wygląda na to, abyś o tym nie
wiedział, (fr.)
*"* „Ładny, czarujący chłopiec, prawda?" Daleko zajdziesz, mój drogi — moje
najlepsze życzenia, moje błogosławieństwo, (fr.)
258 . ' TOMASZ MANN
Powiedziałem to wbrew swemu przeświadczeniu. Któregoś bowiem z następnych dni,
podczas obiadu monsieur Machaczek we własnej osobie przytaskał w mą stronę swe
brzuszysko, po czym przystanął obok mnie, tak że nasze oblicza były zwrócone w
przeciwnych kierunkach, i kącikiem ust szepnął pod mym adresem:
— Nieźle, Armandzie. Całkiem nieźle pan pracuje. Zalecam panu uważać bacznie na
Hektora, jak on podaje, przyjąwszy, iż przykładasz pan niejaką wagę do tego, by
kiedyś także to czynić.
Wówczas odpowiedziałem również półgłosem:
— Tysiączne dzięki, maitre, ale umiem to już, i to lepiej niż on. Umiem to
mianowicie, wybaczy pan, sam z siebie. Nie przynaglam, by wystawił mnie pan na
próbę. Skoro pan jednak zdecyduje się na to, zyska pan potwierdzenie moich słów.
— Blageur! — syknął i nie dość, że zatrząsł brzuchem, zaśmiawszy się krótko,
lecz zerknął przy tym jeszcze ku pewnej damie w zieleni i z wysoką sztucznie
złocistą fryzurą, obserwującej ową małą wymianę słów, mrugnął do niej jednym
okiem, wskazując z boku równocześnie głową na mnie, po czym powędrował dalej
właściwymi sobie, wybitnie elastycznymi kroczkami. Ubawiony, również i w tej
chwili zatrząsł raz jeszcze brzuchem.
Obsługa przy kawie zawiodła mnie niebawem również do hallu, gdzie wespół z
kilkoma kolegami miałem ją pełnić dwa razy dziennie. Poszerzyła się ona wkrótce
o pełnioną tamże popołudniową posługę przy herbacie; że zaś Hektora przeniesiono
tymczasem do innej grupy stołów i mnie przypadło w udziale podawanie przy tej
samej, przy której grałem poprzednio rolę pomocnika, przeto miałem aż nadto
wiele do roboty i bywałem wieczorem, pod koniec zadanego mi różnorodnego trudu
dziennego, a więc przy podawaniu po obiedzie kawy, likierów, whisky-soda i
naparu lipowego w hallu, przeważnie tak wymęczony, że wymiana sympatii
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 259
pomiędzy mną a światem stawała się bezduszna, sprężystość mych nadskakujących
ruchów groziła osłabnięciem, mój uśmiech zaś krzepnął w lekko bolesny grymas.
Atoli moja giętka natura powracała rano ze znużenia do świeżości i wesela, i już
widziano rnnie krążącego znowu między śniadalnią, kuchnią, gdzie warzono napoje,
i kuchnią główną, ażeby tym gościom, którzy nie zaprzątali służby pokojowej i
nie spożywali śniadań w łóżkach, podać herbatę, płatki owsiane, przekąski,
konfitury, pieczoną rybę i lukrowane pączki; następnie widywano mnie w sali, jak
przy pomocy jakiegoś podręcznego gamonia doprowadzałem przed luncheonem do
porządku swoich sześć stołów, jak rozścielałem adamaszkowe obrusy na miękkich
podkładach, jak układałem nakrycia, od dwunastej godziny zaś począwszy, jak z
bloczkiem w ręku przyjmowałem zamówienia od tych, co przybyli na posiłek. Jakże
świetnie umiałem przy tym głosem miękkim i dyskretnie powściągliwym, jaki
przystoi kelnerowi, służyć radą osobom niezdecydowanym, jak starałem się odebrać
wszelkim gestom podawania i obsługi charakter bezmyślnie pełnionego obowiązku,
spełniając to raczej tak, jak gdyby chodziło o osobistą usługę czynioną z
miłości. Pochylony, z jedną ręką, jak każe służącemu dobra szkoła, założoną do
tyłu, podawałem półmiski, praktykując jednak niekiedy i tę wykwintną sztukę, by
manewrując tylko prawą ręką, zgrabnie widelcem i łyżką nakładać sam na talerze
tym, co to lubili, przy czym osoba obsłużona w ten sposób, on lub ona, a
zwłaszcza ona, mogła z przyjemnym zdziwieniem obserwować moją skrzętną rękę, nie
będącą bynajmniej ręką prostaka.
Nie dziw przeto, wziąwszy to wszystko razem pod uwagę, że mnie, jak powiedział
Hektor, „wypychano naprzód", wykorzystując upodobanie, jakim darzyła mnie
przesycona komfortem najwytworniejsza socjeta zakładu. Jemu to właśnie wydano
mnie na pastwę, owemu kipiącemu dokoła mnie upodobaniu, pozostawiając mej
zręczności, by to podniecać
260 ,>•>•'•. TOMASZ MANN
je wylewnym odwzajemnieniem, to znowu powściągać oby-czajną rezerwą.
Dla czystości obrazu, w jakim wspomnienia te ukazują czytelnikowi mój charakter,
przytoczę tu, sobie samemu na chwalę, co następuje. Nie przynosiły mi nigdy
próżnego a okrutnego zadowolenia cierpienia bliźnich, w których moja osoba
wzbudziła jakąś chętkę, jeśli spełnić ją wzbraniała mi moja mądrość życiowa.
Namiętności, których bywa się przedmiotem nie będąc sam nimi dotknięty, wpajają
niekiedy w natury nie tak wysokie jak moja owo odpychająco chłodne, pyszałkowate
poczucie wyższości lub też ową wzgardliwą niechęć, co wiedzie do tego, by
zdeptać bezlitośnie uczucia innych ludzi. Jak inaczej jest ze mną! Zawsze
uczucia takie szanowałem i w jakimś poczuciu winy w samym sobie ochraniałem je
jak najuważniej, dążąc do tego, by ludzi, którymi one zawładnęły, nakłonić
łagodzącym postępowaniem do rozumnej rezygnacji — na dowód czego pragnę z
omawianego tu właśnie okresu mego życia opowiedzieć dwojaki przykład: z małą
Eleanor Twentyman z Birmingham i z lordem Kilmarnock, szkockim arystokratą — a
to z tej przyczyny, że oba te rozgrywające się równocześnie wydarzenia
stanowiły, każde z nich w inny sposób, pokusę przedwczesnego porzucenia obranej
drogi życia, zachętę, by zapuścić się w jedną z tych ścieżek bocznych, o których
wspominał mi mój ojciec chrzestny, a których kierunku i biegu nigdy nie sposób
przewidzieć dosyć dokładnie.
Twentymanowie, ojciec, matka i córka, zamieszkiwali wraz z panną służącą przez
szereg tygodni amfiladę pokoi w „Saint James and Albany", co wystarczało do
wysnucia wniosku, że ich stan majątkowy jest zadowalający. Potwierdzały, a
zarazem unaoczniały to przepyszne klejnoty, jakie mrs. Twentyman wystawiała przy
każdym obiedzie na widok publiczny, a jakich, należy to stwierdzić, na ten cel
było szkoda. Bezradosną bowiem kobietą była Mrs. Twenty-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 261
mań — bezradosną dla widza, a prawdopodobnie i we własnym samopoczuciu —
wyniesioną najwidoczniej przez uwieńczoną sukcesem birminghamską skrzętność
przemysłową swego małżonka ze sfery drobnomieszczańskiej w stosunki, które
uczyniły ją sztywną i skostniałą. Więcej już do-broduszności wypromieniowywał z
siebie Mr. Twentyman, ze swą twarzą miłośnika portwajnu; aliści jowialność jego
marnowała się po większej części wskutek dość znacznej głuchoty, o której
świadczył nasłuchujący daremnie, pusty wyraz jego wodnistoniebieskich oczu.
Posługiwał się czarną trąbką akustyczną, do której musiała mówić jego małżonka,
ilekroć, co przydarzało się rzadko, miała mu coś do powiedzenia; i w moim
kierunku nadstawiał trąbkę, kiedy w toku zamawiania potraw udzielałem mu rad.
Jego córeczka, sie-demnasto- lub osiemnastoletnia Eleanor, siedząca naprzeciwko
niego przy moim stole nr 18, miała zwyczaj niekiedy, zwłaszcza gdy ojciec ją
zawezwał gestem, wstawać od stołu i przechodzić doń na drugą stronę w celu
odbycia z nim przez słuchawkę krótkiej konwersacji.
Tkliwość jego dla córki była jawnie widoczna i wzruszająca. Co się tyczy Mrs.
Twentyman, nie pragnę bynajmniej podawać w wątpliwość jej uczuć macierzyńskich,
atoli wymowniej niż w serdecznych spojrzeniach i słowach wyrażały się one w
krytycznym nadzorze nad zachowaniem się Elea-nor, przy czym Mrs. Twentyman
podnosiła często szylkre-towe lorgnon ku oczom i nie obywało się wówczas nigdy
bez wytknięcia czegoś w uczesaniu córki lub w jej postawie, bez nagany za
gniecenie kulek z chleba, za ogryzanie w ręce nóżki kurczęcia, za ciekawskie
rozglądanie się po sali — i tak dalej. Z całej tej kontroli wyzierały niepokój i
troska wychowawcza, może i dość uciążliwe dla miss Twentyman, które jednak moje
własne, równie uciążliwe doświadczenia w związku z nią, zmuszają uznać za wcale
uzasadnione.
Było to złotowłose stworzenie, urodziwa, hoża kózka o najbardziej w świecie
rozczulających obojczykach, gdy
262 ,, ,,- •> - , TOMASZ MANN
odsłoniło je wieczorem dyskretne wycięcie jedwabnej sukienki. A że z dawna
żywiłem słabość dla typu anglosaskiego, ona zaś reprezentowała go nader
wybitnie, przeto przyglądałem się jej z upodobaniem — widując ją zresztą bardzo
często przy posiłkach, po posiłkach i przy podwieczorkach muzycznych, do których
i Twentymanowie zwykli byli, przynajmniej zrazu, zasiadać tam, gdzie ja
posługiwałem. Bywałem dobry dla swej kózki, otaczałem ją troskliwością oddanego
brata, nakładałem jej mięso na talerz, przynosiłem deser po raz drugi,
zaopatrywałem ją w napój owocowy, który piła bardzo chętnie, osłaniałem
pieszczotliwie jej szczupłe, śnieżnobiałe ramionka haftowaną mantylką, gdy
powstawała od obiadu — a wszystkim tym osiągałem efekt stanowczo zbyt wielki i
grzeszyłem nierozważnie względem tej aż nadto wrażliwej duszyczki, biorąc zbyt
mało pod uwagę ów osobliwy magnetyzm, który, czym pragnął tego, czy nie,
promieniował z mojej istoty na każdą, byle nie całkiem przytępioną, bliźnią
istotę — i promieniowałby tak, śmiem twierdzić, na każdą z nich nawet i wtedy,
gdyby moja „śmiertelna powłoka", jak to nazywają, mój pyszczek po prostu, mniej
mówił za siebie; działanie to bowiem było tylko przejawem i wytworem sił
głębszych, mianowicie sympatii.
Krótko mówiąc, musiałem bardzo rychło zdać sobie sprawę z tego, że mała
zadurzyła się we mnie po uszy, i oczywiście nie ja jeden to spostrzegłem, lecz
wyśledziło to również nader zatroskane lorgnon pani Twentyman, jak to
potwierdził mi syczący szept, który pewnego razu, przy lunchu, ozwał się poza
moimi plecami:
— Eleanor! If you don't stop staring at that boy, Pil send you up to your room
and you'll have to eat alone till we lea-ve!<
' Eleanor! Jeśli nie przestaniesz gapić się na tego chłopca, odeślę cię do twego
pokoju i będziesz jadała sama, dopóki tu zostaniemy! (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 263
Tak, niestety, kózka źle się opanowywała, a raczej nawet nie myślała o tym, aby
się opanowywać i zachować w tajemnicy, że już po niej. Błękitne jej oczy
zwracały się ustawicznie ku mnie, zachwycone i zatopione w marzeniu, gdy zaś mój
wzrok je napotkał, Eleanor opuszczała wprawdzie, z łuną krwi na twarzy,
spojrzenie ku talerzowi, ale natychmiast, jak gdyby nie mogąc oderwać oczu,
podnosiła je ku mnie ponownie, z widniejącym na rozpalonej twarzyczce wyrazem
namiętnego oddania. Nie sposób było zganić czujność matki; prawdopodobnie
ostrzegły ją wcześniejsze jeszcze przejawy, że to dziecko obyczajnej atmosfery
birmingham-skiej ma pociąg do rozwiązłości, do niewinnie dzikiej wiary w swoje
prawo, a nawet w powinność otwartego powierzenia się władztwu zmysłów. Na pewno
nie uczyniłem niczego, by temu dopomóc, w sposób opiekuńczy i niemal strofujący
unikałem zbliżeń, w zachowaniu swym względem niej nie wykraczałem poza
najściślej wskazaną służbowo uprzejmość i uznałem za słuszny, choć zapewne
wysoce okrutny dla Eleanor, a powzięty niewątpliwie przez matkę środek
ostrożności polegający na tym, że rodzina Twenty-manów rozstała się w pierwszych
dniach drugiego tygodnia z pozostającym pod mą pieczą stołem i przeniosła się w
odległą część sali, gdzie usługiwał Hektor.
Atoli moja dzika kózka znalazła wyjście. Nieoczekiwanie pojawiła się już o ósmej
godzinie rano u mnie, w dolnej sali, na petit dejeuner, mimo że dotychczas,
podobnie jak i jej rodzice, zwykła była jadać śniadanie w swym pokoju. Zaraz u
wejścia zarumieniła się, zaczęła zaczerwienionymi oczyma szukać mnie i znalazła
— jako że o tej godzinie śniadalnia była jeszcze dosyć pusta i aż nadto łatwo
było o miejsce w tym rewirze.
— Good morning, miss Twentyman. Did you have a good rest?"
' Dzień dobry panno Twentyman. Czy dobrze pani spala?... (ang.)
264 ' ' " ' v- • TOMASZ MANN
--Very litile rest, Armand, very little* — szepnęła.
Okazałem zmartwienie sprawione tymi słowami.
— Skoro tak — rzekłem — to byłoby może rozsądniej zostać jeszcze trochę w łóżku
i tam otrzymać swą herbatę i porridge; teraz przyniosę to pani natychmiast, ale
sądzę, że na górze mogłaby pani spożyć to bardziej swobodnie. Jest przecie tak
spokojnie i zacisznie tam, w pokoju pani, w łóżku...
Cóż odpowiedziało to dziecko?
— No, I prefer to suffer".
— But you arę making me suffer, too *** — odparłem cicho, wskazując jej na
karcie marmoladę, którą powinna by wybrać.
— Oh, Armand, then we suffer together! "** — odpowiedziała i podniosła ku mnie
swoje niewyspane, pełne łez oczy.
Co mogło z tego wszystkiego wyniknąć? Życzyłem jej serdecznie odjazdu, lecz ten
odwlekał się i było ze wszech miar zrozumiałe, że Mr. Twentyman nie skróci
pobytu w Paryżu dla miłosnego kaprysu swej córeczki, o którym mógł był zasłyszeć
przez czarną rurkę akustyczną. Miss Twentyman pojawiała się jednak co rano, w
porze gdy jej rodzice jeszcze spali — a sypiali aż do godziny dziesiątej, tak że
Ele-anor, w razie gdyby jej matka zatroszczyła się o nią, mogła łatwo zmyślić,
iż jej śniadanie uprzątnął już kelner obsługujący ich pokoje — miewałem więc z
nią sporo kłopotu, przede wszystkim starając się o to, by chronić jej dobrą
sławę i ukrywać przed sąsiadami z pobliskich stolików drażliwy stan jej uczuć,
jej próby uściśnięcia mej ręki oraz inne popełniane w upojeniu lekkomyślności.
Na moje ostrzeżenie, że pewnego dnia rodzice mogą przecie wpaść
* Bardzo mało spałam, Armandzic, bardzo mało. (ang.)
" Nie, wolę pocierpieć... (ang.) *** Ale pani sprawia i mnie cierpienie...
(ang.) ~* Och, Armandzie, więc cierpimy razem! (ang.) :
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 265
na te kruczki i odkryć tajemnicę jej śniadań, pozostała głucha. Nie, Mrs.
Twentyman śpi rano najtwardziej, a o ileż milsza jest dla niej, gdy śpi, niż gdy
czuwa i czujnie jej dogląda! Mummy nie kochała jej, okazywała jej tylko
surowość, i to przez lorgnon. Daddy, o, ten kochał ją, nie brał jednak jej serca
poważnie, co czyniła bądź co bądź mummy, jakkolwiek niezbyt fortunnie, to zaś
Eleanor była skłonna zapisać na jej dobro. — For I love you!
Udałem na razie, żem tego nie dosłyszał. Powróciwszy jednak w celu obsłużenia
jej, przemówiłem dyskretnie i w tonie perswazji:
— Miss Eleanor, to, co przed chwilą wymknęło się z ust pani na temat love, jest
tylko urojeniem i czystym nonsensem. Daddy ma całkowitą rację nie biorąc tego
poważnie, a z drugiej strony mummy ma również rację biorąc to poważnie, a
mianowicie jako nonsens, i zabraniając pani tego. Niechże pani sama, proszę, nie
bierze tego aż tak bardzo serio, ku własnej i mojej udręce, lecz postara się
spojrzeć na wszystko z odrobiną ironii — ja nie pozwalam sobie na to, na pewno
nie, ani mi to w głowie, ale niech pani tak do tego podejdzie, bo cóż z tego
może wyniknąć? Przecież to jest zupełnie przeciwne naturze. Oto pani, córka
człowieka tak wielce wzbogaconego, jak pan Twentyman, mieszkającego z panią
przez kilka tygodni w „Saint James and Albany"; a z drugiej strony ja, pełniący
tu służbę, prosty kelner. Jestem przecie tylko kelnerem, miss Eleanor,
człowiekiem z dołów naszego społeczeństwa, do którego odnoszę się z głęboką
czcią, pani natomiast postępuje w stosunku doń buntowniczo i anormalnie, nie
tylko nie przeoczając mnie całkowicie, co byłoby naturalne i czego słusznie
domaga się pani mummy, lecz nawet przychodząc tu skrycie na śniadania i mówiąc
mi o love, w czasie gdy rodzicom pani spokojny sen przeszkadza w chronieniu
społecznego ładu. Owo Iowę jednak jest miłością zakazaną, po którą nie wolno mi
wyciągnąć ręki, i muszę zwalczać w sobie radość z tego, że
266 , TOMASZ MANN
pani patrzy na mnie z upodobaniem. Mnie wolno patrzeć na panią z upodobaniem,
jeśli zachowam to dla siebie, zapewne. To jednak, by pani, córka państwa
Twentymanów, patrzała na mnie z upodobaniem, to nie uchodzi i dzieje się wbrew
naturze. To zresztą nic, tylko omamienie wzroku, co w przeważającej mierze ma
swój początek w tym fraku d la „Saint James and Albany", z kołnierzem aksamitnym
i złotymi guzikami, fraku będącym tylko strojną fasadą mej nikczemnej kondycji,
bez którego nie byłbym, zapewniam panią, w ogóle do niczego podobny! Coś takiego
jak pani love wymyka się łatwo z ust, gdy się jest w podróży i wobec tak
pięknego fraka, ale gdy się odjedzie, tak jak pani stąd w bardzo bliskiej
przyszłości, to zapomina się o tym jeszcze przed najbliższą stacją. Mnie proszę
powierzyć wspomnienie naszego tutaj spotkania, a wtedy pamięć o nim znajdzie
gdzieś ukrycie nie obciążając pani!
Czyż mogłem więcej uczynić dla niej i czyż nie mile do niej przemówiłem? Ona
jednak płakała tylko, tak że musiałem cieszyć się z pustki przy stołach, i
szlochając obwiniała mnie o okrucieństwo, nie chcąc nic wiedzieć o naturalnym
ładzie społecznym i o nienaturalności swego zadurzenia się, natomiast co rano
powtarzała uparcie, że gdybyśmy choć raz tylko mogli się znaleźć wśród
niezakłóconej samotności i pełnej swobody słowa i czynu, wówczas wszystko by się
odnalazło i ułożyło ku szczęściu naszemu, przyj ąwszy, że lubiłbym ją choć
trochę; ja ze swej strony nie podawałem wcale w wątpliwość mej sympatii, a w
każdym razie mej wdzięczności za jej dla mnie sympatię; jakże jednak by można
urządzić owo rendez-vous tak, iżby przebiegło samotnie, zapewniając swobodę
słowa i czynu? Tego i ona nie wiedziała, ale nie chciała mimo to wyrzec się
swych pragnień i nakładała na mnie haracz troski o to, by spełnienie ich
umożliwić.
Krótko mówiąc, miałem z nią co niemiara słodkich kłopotów. I gdybyż w tym
właśnie czasie nie rozegrała się w spo-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 267
sób bynajmniej nie drugoplanowy przygoda z lordem Kil-marnock! — dopust wcale
nie lżejszy, ponieważ tu w grę wchodził już nie trzpiotowaty sentyment podlotka,
lecz osobowość wybitna, której odczucia ważyły cokolwiek na szalach ludzkości,
tak iż nie sposób było temu panu doradzić, by je wydrwił, ani też drwić z nich
samemu. Ja przynajmniej nie byłem młodzikiem zdolnym do tego.
Lord, który mieszkał u nas od dwu tygodni, a jadał przy jednym z moich stolików
jednoosobowych, był człowiekiem o rzucającej się w oczy wytworności, około
pięćdziesiątki, średniego wzrostu, wysmukłej postaci; odziany z wyszukaną
elegancją, rozczesywał starannie swe dość jeszcze gęste włosy i przystrzygał
również lekko posiwiałe wąsy, odsłaniając badawczym spojrzeniom ludzkim
subtelny, powabny wykrój ust. Całkiem niesubtelnie wyrzeźbiony i mało
arystokratyczny był za to rozrośnięty nadmiernie, niemal bryłowaty nos, który
powstając z głębokiego wąwozu między trochę skośnymi, najeżonymi brwiami oraz
zielonoszarymi oczyma, co zwykły rozwierać się na świat z pewnym wysiłkiem i
jakby na przekór woli, sterczał z oblicza prosto i ciężko. O ile to mogło budzić
pewien żal, o tyle radowało oczy kontrastem zawsze skrupulatnie dokładne,
dochodzące do najpieszczotliwszej miękkości wygolenie policzków i podbródka, te
zaś części twarzy polśniewały ponadto kremem, który lord wcierał sobie po
goleniu. Chustkę do nosa zwykł był skrapiać wodą fiołkową, której zapach
odznaczał się niewiarygodną i nigdy dotąd przeze mnie nie napotkaną łąkową,
zdawało się, świeżością.
W jego wejściu na salę czuło się zawsze pewne zakłopotanie, które mogłoby wydać
się dziwne u tak wielkiego pana, nie przynosiło jednak, w moich przynajmniej
oczach, żadnego uszczerbku jego powadze. Zbyt przeciwważył je godnością, toteż
budziło tylko przypuszczenie, że coś niezwykłego kryje się w lordzie i że z tego
właśnie powodu czuje się on przedmiotem ludzkiej uwagi i obserwacji. Głos
268
TOMASZ MANN
miał łagodny, co ja odwzajemniałem jeszcze miększą łagodnością głosu, by nazbyt
późno uświadomić sobie, że to nie działało nań dobrze. Usposobienie jego
charakteryzowała osnuta melancholią dobrotliwość człowieka, który wiele
przecierpiał; czyż każdy, kto szlachetne ma serce, nie powinien był jej
odwzajemnić, tak jak to przy jego obsłudze czyniłem w duchu tkliwie opiekuńczym?
A przecie nie działało to nań dobrze. Co prawda, rzadko spozierał na mnie w toku
zwięzłych uwag na temat pogody lub jadłospisu, do jakich zrazu ograniczała się
nasza wymiana myśli przy podawaniu potraw — podobnie jak na ogół oczu swych
używał niewiele, skrywając je powiekami, i oszczędzał ich, zdawałoby się, w
trosce, by korzystając z nich nie popaść w kłopoty. Przeminął tydzień, zanim
nasze wzajemne stosunki ułożyły się swobodniej, wychylając się z ram oschłego
formalizmu i konwencjonalności, zanim z przyjemnością, nie pozbawioną troski,
zauważyłem u niego oznaki osobistego mną zainteresowania — tydzień, a więc bodaj
minimum czasu potrzebnego czyjej bądź duszy, aby przy ponawiającym się
codziennie obcowaniu z obcym sobie zjawiskiem doznała pewnych przeobrażeń,
osobliwie przy tym oszczędnym użyciu oczu.
Otóż zapytał, jak długo już tu służę, zapytał o moje pochodzenie i mój wiek,
którego młodość przyjął do wiadomości wzruszając ramionami i szepcząc z
rozczuleniem: „Mon Dieu!" czy też „Good heavens" — mawiał bowiem równie często
po angielsku, jak po francusku. Skoro tedy jestem z urodzenia Niemcem, to
dlaczego, dopytywał się dalej, noszę francuskie imię Armand?
— Nie noszę go wcale — odpowiedziałem — używam go tylko, zgodnie z zarządzeniem
mych władz. W rzeczywistości nazywam się Feliks.
— Ach, ślicznie — rzekł na to. — Gdyby to ode mnie zależało, przywrócono by panu
jego imię właściwe.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 269
Niezgodnie zaś ze swym wysokim stanowiskiem, a przy tym jakby z odrobiną
niezrównoważenia, dorzucił od siebie, że jego własne imię chrzestne brzmi Nectan
— było to mianowicie imię pewnego króla Piktów, zamieszkujących w zamierzchłej
przeszłości Szkocję. Jakkolwiek odpowiedziałem na to z pełnym czci
zaciekawieniem, nie przestało nasuwać mi się pytanie, co też mam począć z tym,
że on nazywa się Nectan. Nic mi z tego, skoro nazywać go muszę mylord, a nie
Nectan.
Stopniowo dowiedziałem się, że mieszka w pewnym zamku niedaleko miasta Aberdeen,
żyjąc tam jedynie w towarzystwie swej starszej, niestety chorowitej siostry, że
jednak poza tą siedzibą posiada jeszcze willę letnią przy jednym z jezior
szkockiego Highlandu, w okolicy, gdzie ludzie mówią jeszcze po gaelicku (on sam
mówi nieco tym językiem) i gdzie jest bardzo pięknie i romantycznie; zbocza gór
są tam spadziste i pełne rozpadlin, powietrze zaś przesycone korzennymi
aromatami ziół łąkowych. Zresztą i w pobliżu Aberdeen jest bardzo ładnie, miasto
nadarza wszelkie rozrywki tym, którym o nie chodzi, od Morza Północnego wieje
zdrowe i czyste powietrze. Poza tym powiadomił mnie, że kocha muzykę i grywa na
organach. W letnim domu nad górskim jeziorem jest niestety tylko fisharmonia.
Na zwierzenia te — nie płynące zwartą falą rozmowności, lecz rzucane bezładnie,
dorywczo i fragmentarycznie, a przy tym, z wyjątkiem chyba szczegółu o imieniu
Nectan, wcale nie dziwiące, po prostu wyraz przesadnej przystępno-ści ze strony
samotnego podróżnego, co nie ma z kim pogwarzyć, jak tylko z kelnerem —
najodpowiedniejsza była pora lunchu, kiedy lord, podobnie jak w południe, nie
zwykł pijać kawy w hallu, lecz przesiadywał dalej, paląc egipskie papierosy przy
swym stoliku w prawie już opustoszałej sali jadalnej. Kawy pijał stale po kilka
filiżanek, i to nie przyjąwszy przedtem ani żadnego innego napoju, ani też
jakiegokolwiek pożywnego jedzenia. Rzeczywiście nie jadał
270 ,s. • • TOMASZ MANN
prawie nic i należało się dziwić, jak w ogóle mógł egzystować, patrząc na to, co
spożywał. Przy zupie, co prawda, brał niezły rozpęd: krzepkie consomme,
mocktunle-soup czy oxtail-soup' znikały szybko z jego talerza. Wszelkich jednak
innych smakowitych potraw, które mu nakładałem, kosztował zaledwie po jednym lub
po dwa kąski, zapalał natychmiast nowego papierosa i pozwalał uprzątać każde
danie prawie nie tknięte. Trwało to długo, aż wreszcie nie mogłem powstrzymać
się od uwagi na ten temat.
— Mais vous ne mangez rien, mylord — przemówiłem strapiony. —Le chef se
formalisera, si vous dedaignez tous ses plats".
— No cóż, brak apetytu — odpowiedział. — Brak mi go zawsze. Przyjmowanie posiłku
— mam do tego wyraźną odrazę. Jest ona, być może, oznaką pewnej abnegacji.
Słowo to, którego nigdy dotąd nie słyszałem, przestraszyło mnie, rzucając
równocześnie wyzwanie mej uprzejmości.
— Abnegacja?! — ściszyłem okrzyk do szeptu. — Pod tym względem, milordzie, nikt
nie pójdzie za pańskim przykładem i nikt się z panem nie zgodzi. Tu bezwarunkowo
napotka pan najżywszy sprzeciw.
— Naprawdę? — zapytał i powoli zwrócił ku mnie spojrzenie wznosząc je od dołu,
od płyty stołowej, aż do mej twarzy. Miał w oczach zawsze coś wymuszonego, jak
gdyby przemagał w sobie jakiś opór. Lecz tym razem widać było z jego źrenic, że
tego wysiłku dokonywa chętnie. Usta jego uśmiechały się z subtelnym smętkiem.
Ale sponad nich sterczał ku mnie prosto i ciężko nieproporcjonalnie duży nos.
„Jakżeż to można — pomyślałem — mieć tak delikatne usta i tak bryłowaty nochal?"
— Naprawdę! — przytaknąłem, lekko zmieszany.
* Rosół (fr.), zupa żółwiowa, zupa ogonowa (ang.)
" Ależ pan nic nie je milordzie... Szef (kuchni) weźmie to za złe, jeśli pan
wzgardzi wszystkimi jego potrawami, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 271
— Może, mon enfant — powiedział — osobista abnega-cja podwyższa naszą zdolność
do potwierdzania czegoś w kim innym.
To rzekłszy powstał i wyszedł z sali. Myśląc o tym i o owym pozostałem przy
stoliku, sprzątając go i nakrywając ponownie.
Nie ulegało chyba wątpliwości, że wielokrotna, codzienna styczność ze mną nie
działała dobrze na lorda. Nie mogłem jednak ani poniechać jej, ani też
unieszkodliwić, wykorzeniając ze swego zachowania się względem niego wszelką
delikatną, uprzedzającą uprzejmość, czyniąc je sztywnym i bezwzględnym, a przez
to depcąc uczucia, którem był wzbudził. Naigrawać się z nich przyszłoby mi o
wiele jeszcze trudniej niż w przypadku małej Eleanor, a rzecz jasna nie mogłem
również odpowiadać na nie w sposób zgodny z ich istotnym charakterem. Wytworzyło
to uciążliwy konflikt, mający niebawem przeobrazić się w pokusę, a to z powodu
nieoczekiwanej propozycji, którą uczynił mi lord — nieoczekiwanej jedynie z
uwagi na jej treść, nie pod żadnym innym względem.
Stało się to pod koniec drugiego tygodnia przy podawaniu kawy poobiedniej w
hallu. Nieliczna orkiestra koncertowała w pobliżu wejścia do sali, za
ogrodzeniem z zieleni. Daleko od muzyków, w drugim końcu lokalu, obrał sobie
lord stolik nieco odosobniony, przy którym zresztą zasiadał już był wielokrotnie
i gdzie mu podawałem mokkę. Gdym znowu obok niego przechodził, zażądał cygara.
Przyniosłem mu dwa pudełka cygar importowanych, z obrączkami i bez obrączek.
Przyjrzał się im i zapytał:
— Jakież mam wybrać?
— Sprzedawca — odpowiedziałem — zaleca te. — I wskazałem na cygara
upierścienione. — Osobiście doradziłbym, jeśli wolno, raczej te inne.
Nie mogłem odmówić sobie tego, by dać mu sposobność do okazania wyszukanej
uprzejmości.
272 ..v...-' . '.V'1 „i TOMASZ MANN
— Jeśli tak, zdam się na pański sąd — rzekł zgodnie z mym oczekiwaniem, nie
wziął jednak na razie żadnej sztuki, lecz pozwolił, bym podał mu obie paczki, i
oglądał je z góry.
— Armandzie? — wplótł ciche pytanie w dźwięki orkiestry.
« — Milordzie?
\ Zwracając się w inny sposób szepnął: .••>••• v:;
— Feliksie? .* ;r T; i. — Co milord każe? — zapytałem z uśmiechem.
— Czy nie miałby pan ochoty — wydobył wreszcie z siebie, nie podnosząc oczu znad
cygar — zmienić służby hotelowej na posadę kamerdynera?
Stało się.
— Jakże to, milordzie? — spytałem, niby nie rozumiejąc.
Udał, że usłyszał „u kogo", i odpowiedział z lekkim wzruszeniem ramion:
— U mnie. To bardzo proste. Pojedzie pan ze mną do Aberdeen i do zamku
Nectanhall. Zrzuci pan tę liberię i zastąpi ją dystyngowanym strojem cywilnym,
który zaznaczy pozycję pana odróżniając go od reszty służby. Jest tam służba
wszelkiego rodzaju; pańskie obowiązki ograniczałyby się wyłącznie do troski o
moją osobę. Byłby pan zawsze przy mnie, zarówno na zamku, jak i w górskim domu
letnim. Wynagrodzenie pana — dodał — przewyższy, jak mniemam, dwukrotnie lub
trzykrotnie kwotę, którą pan tu pobiera.
Milczałem, a i on również nie zachęcił mnie spojrzeniem do tego, bym przemówił.
Zamiast tego wyjął mi jedną skrzyneczkę z ręki i porównywał ową sortę cygar z
drugą.
— Poddam to bardzo troskliwej rozwadze, milordzie — ozwałem się wreszcie. — Nie
muszę upewniać, że pańska propozycja zaszczyca mnie niezmiernie. Ale to
przychodzi tak niespodziewanie... Muszę poprosić o czas do namysłu.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 273
— Na namysł — odparł — pozostało niewiele czasu. Dziś jest piątek: odjadę w
poniedziałek. Niech pan pojedzie ze mną! Jest to moim życzeniem.
Wyjął jedno z poleconych przeze mnie cygar, obejrzał je dokoła i podniósł do
nosa. Żaden obserwator nie odgadłby, co przy tym powiedział. Powiedział cicho:
— Jest to życzeniem samotnego serca.
Jakiż człowiek bez serca weźmie mi za złe moje wzruszenie? A równocześnie
wiedziałem już, że nie zdecyduję się nigdy wejść na tę boczną ścieżkę.
— Przyrzekam waszej lordowskiej mości — mruknąłem — że dany mi czas do
zastanowienia się wykorzystam sumiennie. — I oddaliłem się.
„Lord ma — myślałem — dobre cygaro do swej kawy. Jest to zestawienie w
najwyższym stopniu zadowalające, a zadowolenie bywa, bądź co bądź, pośledniejszą
formą szczęścia. Niekiedy trzeba na niej poprzestać".
Ta myśl była równoznaczna z nie ujętą w słowa prośbą dopomożenia mu i zaradzenia
własnej rozterce.
Atoli nastało kilka dni bardzo uciążliwych, gdyż przy każdym obiedzie, a także
po herbacie lord podnosił wzrok i pytał: „Cóż?" Ja zaś albo opuszczałem w dół
powieki i podnosiłem w górę ramiona, jak gdyby przygniatał je wielki ciężar,
albo też odpowiadałem z głębokim zatroskaniem:
— Moje postanowienie nie dojrzało jeszcze.
Na delikatnych jego ustach rysowała się coraz widoczniej gorycz. Ale, choćby
nawet cierpiąca jego siostra miała na oku wyłącznie jego szczęście — czyż
pomyślał o kłopotliwej roli, jaką musiałbym odgrywać wśród wspomnianej przezeń
licznej służby, a także wśród gaelickiej ludności górskiej? Nie w kaprys
wielkiego pana, przekonywałem siebie sam, ugodziłoby szyderstwo, lecz w tego
kaprysu zabawkę. Przy całym współczuciu obwiniałem go po cichu o sa-molubstwo.
Ach, gdybym też nie musiał przy tym wszyst-
274 .. TOMASZ MANN
kim trzymać nieustannie na wodzy roszczenia Eleanor Twentyman do swobodnej
chwili dla słowa i czynu!
Przy niedzielnym obiedzie pito sporo szampana na sali. Lord co prawda nie pił go
zupełnie, za to tam, u Twen-tymanów, strzelały korki, ja zaś myślałem sobie, że
to niedobrze dla Eleanor. Niebawem miało okazać się, że troska moja była
uzasadniona.
Po powstaniu od stołu podawałem, jak zwykle, kawę, w hallu, do którego,
odgraniczona odeń przez opięte zielonym jedwabiem drzwi szklane, przylegała sala
biblioteczna ze skórzanymi fotelami i długim stołem pełnym gazet. Z pokoju tego
korzystano bardzo rzadko; przeważnie rankami tylko przesiadywało tam po kilka
osób czytając świeżo wyłożone czasopisma. Wynosić je z biblioteki nie było
właściwie w zwyczaju, ktoś jednak zabrał z sobą do hallu „Journal des Debats" i
odchodząc pozostawił go przy swoim stoliku na krześle. Zwinąłem go na drążek z
właściwym sobie zamiłowaniem do porządku i zaniosłem do pustej czytelni. Ledwiem
go włączył w szereg innych pism na podłużnym stole, gdy nagle pojawiła się
Eleanor w stanie nie budzącym wątpliwości, że parę czarek Moet-Chandon
wykończyło ją do reszty. Podeszła do mnie, zarzuciła mi drżąc i dygocąc ramionka
na szyję i wyjąkała:
— Armand, I love you so desperately, and helplessly, I don't know what to do, I
am so deeply, so utterly in love with you that I am lost, lost, lost... Say,
tell me, do you love me a little bit, too?*
— For heaven's sake, miss Eleanor, be careful, somebody might come in... for
instance, your mother. How on earth did you manage to escape her? Of course, I
love you, sweet little Eleanor! You have such mowing collarbones, you arę such
' Araiandzie, kocham pana, kocham rozpaczliwie i beznadziejnie, nie wiem, co
robić, zakochałam się tak głęboko, tak bezbrzeżnie w panu, że jestem zgubiona,
zgubiona, zgubiona... Powiedz mi, mów, czy i ty kochasz mnie choć trochę? (ang.)
;
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 275
a Icwely child in mery way... But nów get your arms off my neck and watch out...
This is extremely dangerous*.
— What do I care about danger! I love you, I love you, Armand, let's flee
together, let's die together, but first of all kiss me... Your lips, your lips,
I am parched with thirst for your lips..."
— Nie, dear Eleanor — powiedziałem próbując bez użycia przemocy oderwać od
siebie jej ramiona — nawet myśleć nie będziemy o tym. Zresztą, pani piła
szampana, wiele nawet kieliszków, jak mi się wydawało, a jeśli na domiar tego
jeszcze panią teraz pocałuję, to będzie już całkowicie po pani, wtedy stanie się
pani już w ogóle stracona dla jakiejkolwiek rozsądnej myśli. A przecie tak
serdecznie stawiałem pani przed oczy, jak to przeciwne naturze, aby córka
rodziców wyniesionych wysoko przez bogactwo, takich jak pan i pani Twentyman,
zadurzyła się w pierwszym lepszym kelnerze. Toż to czyste szaleństwo, a choćby
ono nawet odpowiadało pani naturze i skłonności, to pani musi przecie
przezwyciężyć je z uwagi na społeczne prawo naturalne i dobre obyczaje. Prawda,
jest pani już dobrym, rozumnym dzieckiem i puści mnie, i pójdzie do mummy.
— O Armandzie, czemuś tak zimny, tak okrutny, a mówiłeś przecie, że mnie trochę
kochasz? Do mummyl Ja nienawidzę mummy i ona nienawidzi mnie, ale daddy, on mnie
kocha, i jestem pewna, że pogodzi się ze wszystkim, gdy postawimy go przed
faktami dokonanymi. Tylko musimy po prostu uciec — ucieknijmy dziś w nocy
ekspresem, na przykład do Hiszpanii, do Maroka, właśnie przyszłam, by
' Na Boga, miss Eleanor, niechże pani uważa, ktoś mógłby wejść... na przykład
pani matka. Jak zdołała pani od niej uciec? Oczywiście kocham panią, mała,
słodka Eleanor! Ma pani takie wzruszające obojczyki, jest pani w ogóle tak miłym
dzieckiem... Ale teraz niech pani oderwie ramiona od mej szyi i niech uważa...
To w najwyższym stopniu niebezpieczne, (ang.)
" Co mi tam niebezpieczeństwo! Kocham, kocham cię Armandzie, ucieknijmy razem,
umrzyjmy razem, lecz przede wszystkim pocałuj mnie... Twoje wargi, pragnę twych
warg, to pragnienie pali mnie... (ang.)
276 v^-.-;-. . ^ TOMASZ MANN
panu to zaproponować. Tam ukryjemy się i ja dam panu dziecko, to będzie fakt
dokonany i daddy skapituluje, gdy razem z dzieckiem rzucimy mu się do nóg, i da
nam wszystkie swoje pieniądze, abyśmy byli bogaci i szczęśliwi... Your lips!
I mała dzikuska jęła naprawdę zachowywać się tak jak gdyby zaraz tutaj, na tym
miejscu, chciała zostać matką mego dziecka.
— Ale teraz dość już, stanowczo dość, dear linie Elea-nor — powiedziałem
zdejmując wreszcie jej ramiona z siebie łagodnie, lecz nieubłaganie. — Wszystko
to są kompletnie zbzikowane marzenia, dla których nie myślę porzucić swej drogi
i wejść na tak błędną ścieżkę. Wcale to nieładnie z pani strony i niezbyt
zgodnie z zapewnieniem, iż mnie pani kocha, tak mi się naprzykrzać swą prośbą i
dążyć za wszelką cenę do zwabienia mnie na manowce, gdy mnie jest przecie i bez
tego ciężko, i mam jeszcze inne troski, jeszcze inne kłopoty, nie tylko z panią.
Wielka z pani egoistka, czy zdaje pani sobie z tego sprawę? Ale takieście wy
wszystkie i nie gniewam się na panią, lecz dziękuję pani i nie zapomnę o małej
Eleanor. Pozwoli pani jednak teraz, że zajmę się już swoją służbą w hallu.
— Ohuhu! — rozpłakała się. — No kiss! No child! Poor, unhappy me! Poor, linie
Eleanor, so miserable and disdained! * — I skrywszy twarz w rączkach rzuciła się
na skórzane krzesło szlochając w sposób rozdzierający serce. Chciałem zbliżyć
się do niej, by pogłaskać ją na pociechę, zanim odejdę. To jednak zastrzegł los
komuś innemu. W tejże bowiem chwili wszedł ktoś, i to nie byle kto, mianowicie
lord Kil-marnock of Nectanhall. W swym nieskazitelnym stroju wieczorowym, nie w
lakierkach, lecz obuwiu z matowej i giętkiej skóry jagnięcej, z połyskiem kremu
na wygolonej twa-
' Ani całusa, ani dziecka! O ja biedna, nieszczęśliwa! Biedna, mała Eleanor, tak
żałośnie wzgardzona! (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 211
rży wkroczył poprzedzany sterczącym brzemieniem nosa. Skłoniwszy lekko głowę na
ramię, rzucił spod swoich skośnych brwi zamyślone spojrzenie na zalewającą się
łzami dziewczynę, podszedł do jej krzesła i wierzchnią stroną palców pogłaskał
łagodnie jej policzek. Zdumiona, otworzywszy usta, podniosła zalane płaczem oczy
ku nieznajomemu panu, zerwała się z krzesła i jak spłoszona łasica uciekła
drugimi drzwiami, przeciwległymi drzwiom szklanym.
Zatopiony jak poprzednio w myślach, patrzył przez jakiś czas za nią. Następnie
ze spokojem i znakomitym opanowaniem zwrócił się do mnie.
— Feliksie — przemówił — nadeszła ostatnia chwila decyzji. Odjeżdżam jutro, i to
rano. Jeszcze w nocy musiałby pan spakować swe mienie, aby mi towarzyszyć do
Szkocji. Jakież powziął pan postanowienie?
— Milordzie — odpowiedziałem — dziękuję uniżenie i proszę o wyrozumiałość. Nie
czuję się godny ofiarowanego mi najłaskawiej stanowiska i doszedłem do
przekonania, że powinienem raczej zrezygnować z wstąpienia na tę ścieżkę
zbaczającą od mojej właściwej drogi.
— Nie mogę — odparł — brać poważnie tego, co pan utrzymuje o swej niegodności.
Zresztą — dodał rzucając spojrzenie ku drzwiom wyjściowym — mam wrażenie, że
pańskie tutejsze sprawy dobiegły końca.
Wobec tego zebrałem się na odwagę, by dać mu następującą odpowiedź:
— Muszę i tę oto sprawę zakończyć także i pragnę życzyć waszej lordowskiej mości
jak najszczęśliwszej podróży.
Pochylił głowę i bardzo powoli podniósł ją znowu, by swoim zwyczajem z wyrazem
przezwyciężenia się spojrzeć mi w oczy.
— Feliksie! — rzekł — czy pan nie obawia się, że to rozstrzygnięcie stanowi
największą w pańskim życiu omyłkę?
— Jej to właśnie obawiam się, milordzie, i stąd me postanowienie.
278 . »., . • . ' TOMASZ MANN
— Ponieważ pan czuje, iż nie dorósł do pozycji, którą proponuję panu? Myliłbym
się bardzo, gdyby pan nie podzielał mego wrażenia, żeś urodził się do całkiem
innych jeszcze stanowisk. Moje zainteresowanie się panem otwiera możliwości,
których przy swoim „nie" pan nie bierze w rachubę. Jestem człowiekiem
bezdzietnym i całkowicie niezależnym. Zachodzą wypadki adopcji... Pewnego dnia
mógłby pan przebudzić się jako lord Kilmarnock i dziedzic moich posiadłości.
To było mocne. Bez kwestii, lord wysadził wszystkie na raz miny w powietrze. W
mojej głowie zawirowały myśli, nie przekształcając się jednak w decyzję
cofnięcia odmowy. Kiepskie to byłoby lordostwo, na które otwierała mi widoki
jego sympatia, kiepskie w oczach ludzkich i pozbawione rzetelnej mocy
przekonywającej. Ale nie w tym było sedno sprawy. Tkwiło ono w tym, że mój
nieomylny instynkt wewnętrzny sprzeciwił się sprezentowanej mi, a przy tym
mętnej rzeczywistości — na rzecz swobodnego marzenia i igrania, co samo siebie
tworzy i istnieje z własnej łaski lub ściślej: z łaski wyobraźni. Gdym jako
chłopak budził się z postanowieniem, że będę osiemnastoletnim księciem Karolem,
i gdym swobodnie trwał, jak długo tylko chciałem, przy tym czystym i
podniecającym zmyśleniu — to to właśnie było słuszne i wskazane, nie zaś to, co
mi tknięty przyjaźnią ofiarowywał ów człowiek ze sterczącym nosem.
Bardzo szybko, w skrócie i z pośpiechem, gnającym w tej chwili moje myśli,
streściłem to, co się we mnie działo. Powiedziałem stanowczo:
— Milord wybaczy, jeżeli ograniczę swoją odpowiedź do ponowienia mych
najlepszych życzeń szczęśliwej podróży.
Zbladł i nagle ujrzałem, że broda mu drży.
Człowiekiem bez serca, jeśli znajdzie się taki, będzie ten, kto zgani mnie za
to, że na ów widok również i moje oczy zaczerwieniły się, a może i zwilgotniały,
lecz nie, chyba tylko zaczerwieniły się trochę. Co sympatia to sympatia — nik-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 279
czemnikiem jest, kto w zamian nie zdobędzie się choć na odrobinę wdzięczności.
Przemówiłem:
— Ależ, milordzie, proszę nie brać sobie tego tak do serca! Pan spotkał mnie,
widywał codziennie i powziął życzliwość dla mej młodości, za co jestem mu
szczerze wdzięczny, ale to przyjazne zainteresowanie jest sprawą czystego
przypadku, ono byłoby mogło równie łatwo paść na kogoś innego. Proszę zważyć,
nie chciałbym urazić pana ani też uszczuplić tego, co dla mnie zaszczytne, ale
jeśli w tej oto, dokładnie biorąc, postaci, w jakiej jestem stworzony, istnieję
jeden raz tylko na tym świecie — a jasne, że każdy z nas istnieje tylko raz
jeden — to przecie, gdzie spojrzeć, snują się miliony chłopców w moim wieku i
zbudowanych tak jak ja, więc abstrahując od owej odrobiny jednorazowości i
niepowtarzalności, jeden jest tyle wart, co drugi. Znałem kobietę, która
wyraźnie hurtem interesowała się całym chłopięcym rodzajem — prawdopodobnie i z
panem ma się w istocie swej rzecz tak samo. A rodzaj ten jest pod ręką zawsze i
wszędzie, Pan powróci teraz do Szkocji — czyż kraj ten nie ma uroczej młodzieży
i czy panu trzeba właśnie mnie, aby się przyjaźnie kimś zainteresować! Tam
rodzaj chłopięcy chadza w kraciastych spódniczkach noszonych, o ile mi wiadomo,
przy gołych łydkach, przecie to rozkosz! Tam więc może pan wybrać sobie wśród
niego olśniewającego kamerdynera i gwarzyć z nim po gaelicku, a w końcu nawet go
zaadoptować. Być może, nie zdoła on z tak osobliwą zręcznością grać roli lorda,
ale znajdzie się i to, a przynajmniej będzie to przecie rodak. Wyobrażam go
sobie tak ładnie, że jestem przeświadczony, że w jego towarzystwie nasze tutaj
przypadkowe spotkanie wypadnie panu całkowicie z pamięci. Pozwoli pan, że
wspomnienie o nim pozostanie moją sprawą, przechowam je wiernie. Przyrzekam panu
bowiem, że dni, w których wolno mi było usługiwać panu i doradzać mu przy
wyborze cygar, jak również sympatię, na pewno przelotną, jaką pan dla mnie
uczuł, wspominać będę zawsze
280
TOMASZ MANN
z najgorętszą czcią. I niech pan też jada więcej, milordzie, jeśli wolno mi
prosić o to! Bo co się tyczy abnegacji, żaden człowiek dobry i rozumny nie
zgodzi się z panem pod tym względem.
Tak powiedziałem, i mimo wszystko przyniosło mu to trochę pociechy, jakkolwiek
przy mojej wzmiance o chłopcu w pstrej spódniczce potrząsnął przecząco głową. Na
ustach jego zaigrał uśmiech zupełnie tak delikatny i smutny, jak wtedy, gdym mu
po raz pierwszy wytykał abnegację. Równocześnie zdjął z palca przepiękny
szmaragd — podziwiałem go często na jego ręce i noszę go w chwili obecnej, w
której kreślę te linijki. Nie wetknął mi go na palec; nie postąpił tak, lecz
całkiem po prostu wręczył mi go, mówiąc bardzo cicho i przerywanie:
— Proszę przyjąć ten pierścień. Życzę sobie tego. Dziękuję panu. Żegnam.
Potem odwrócił się i odszedł. Nie umiem dość wymownie polecić przyjaznej ocenie
publiczności dobrych manier tego człowieka.
Tyle więc tylko o Eleanor Twentyman i o Nectanie lordzie Kilmarnock.
ROZDZIAŁ TRZECI
.N ie mogę swej wewnętrznej postawy względem świata czy społeczeństwa określić
inaczej, jak tylko stwierdzając, że była ona pełna sprzeczności. Przy całym
pragnieniu wzajemnej uczuciowej wymiany nierzadko znamionował ją przemyślany
chłód oraz skłonność do taksującego spojrzenia, co wprawiało mnie samego w
zdumienie. Przykładem tego jest pewna myśl zaprzątająca mnie w chwilach, gdy oto
w sali jadalnej albo w hallu stałem przez kilka minut bezczynnie, ręce z serwetą
założywszy na plecy, i ogarniałem wzrokiem towarzystwo hotelowe, otoczone przez
błękitne fraki nadskakującą opieką. Była to myśl o zamianie ról. Po zmianie
odzienia i ozdób mogliby przecie w bardzo wielu wypadkach służący równie dobrze
zająć miejsce panów, niejeden zaś z tych, co z papierosem w kącikach ust
rozwalali się w głębokich wyplatanych fotelach — mógłby grać rolę kel-
282
TOMASZ MANN
nera. To, że sprawa przedstawiała się odwrotnie, zrządził czysty przypadek —
przypadek bogactwa; albowiem jakaś sobie arystokracja pieniądza jest
arystokracją równie przypadkową, jak zamienną.
Dlatego udawały mi się owe eksperymenty myślowe częstokroć wcale dobrze,
jakkolwiek oczywiście nie zawsze, gdyż po pierwsze, nawyk bogactwa sprzyja
przecie wysub-telnieniu, choćby powierzchownemu, ono zaś utrudniało mi zabawę, a
po wtóre, wśród ogładzonej hołoty, wchodzącej w skład towarzystwa hotelowego,
przydarzał się zawsze zastrzyk również i prawdziwej, niezależnej od pieniądza,
jakkolwiek w pieniądze zaopatrzonej wytworności. Niekiedy musiałem po prostu
włączyć do gry samego siebie i nie mogłem posłużyć się do tego nikim innym z
brygady kelnerskiej, o ile zamiana ról na scenie fantazji miała wypaść udat-nie,
jak oto w przypadku pewnego naprawdę miłego młodego dżentelmena o lekkich,
beztroskich i powabnych manierach, który nie mieszkając w hotelu, nierzadko, raz
lub dwa razy w tygodniu, bywał w charakterze gościa na obiedzie u nas, w moim
mianowicie rewirze. Zamawiał wówczas telefonicznie jednoosobowy stolik u
Machaczka, którego szczególne względy widocznie umiał sobie zjednać, i ów zwykł
był zwracać zawczasu spojrzeniem moją uwagę na nakrycie, mówiąc:
— Le marguis de Yenosta. Attention.
Również i ze mną stanął Yenosta, mój niemalże rówieśnik, na serdecznej i
niewymuszonej, prawie przyjacielskiej stopie. Z przyjemnością patrzałem nań, gdy
wchodził na salę roztaczając po swojemu atmosferę wygodnictwa i beztroski,
podsuwałem mu krzesło, o ile nie uczynił tego przypadkiem sam mistrz ceremonii
Machaczek, i odpowiadałem z należną domieszką czci na jego pytanie, jak mi się
wiedzie.
— Et vous} monsieur le marguis?
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 283
— Comme ci, comme ca". Czy znośnie u was z menu dziś wieczór?
— Comme ci, comme ca — to znaczy: wyśmienicie, zupełnie tak, jak w pańskim
przypadku: monsieur le marguis.
— Farceur!" — mówił ze śmiechem — skądże to pan może coś wiedzieć o moim
powodzeniu?
Przystojny nie był wcale, jakkolwiek odznaczał się aparycją elegancką, bardzo
delikatnymi rękami i ładnie zaondu-lowaną ciemnokasztanową fryzurą. Miał za to
zbyt pucołowate, zarumienione jak u dziecka policzki, a nad nimi parę małych,
chytrych ocząt, które zresztą podobały mi się niezgorzej, ich zaś przebiegła
wesołość zadawała kłam ujawnianej przezeń od czasu do czasu melancholii.
— Pan niewiele wie o moim powodzeniu, mon cher Ar-mand, i łatwo panu mówić. Na
oko, jest pan uzdolniony do swego zawodu, a więc i szczęśliwy, podczas gdy mnie
wydaje się rzeczą mocno wątpliwą, czy mam talent do swego.
Był mianowicie malarzem, studiował w 1'Academie des Beaux Arts i rysował akty w
pracowni swego profesora. To i więcej jeszcze opowiedział mi w toku dorywczych,
krótkich rozmów, odbywanych, gdym posługując przy obiedzie podawał mu potrawy
lub zmieniał talerze, zaczęło się zaś od przyjaznych jego pytań o moje
pochodzenie i sytuację życiową. Pytania te świadczyły o wrażeniu, jakie odniósł,
że nie jestem kimś pierwszym lepszym, i odpowiadając na nie pomijałem szczegóły
mogące to wrażenie osłabić. Mówił na przemian po niemiecku i po francusku w
ciągu tej postrzępionej wymiany myśli. Pierwszym z tych języków władał dobrze,
gdyż jego matka, „ma pauvre merę", pochodziła ze szlachty niemieckiej. Siedzibę
swą miał w Luksemburgu, gdzie jego rodzice, „mes pauvres parents""*, mieszkali
niedaleko stolicy w otoczonym parkiem zamku rodowym z sie-
* Tak sobie; ujdzie, (fr.) " Żartownisi (fr.) *"* Moja biedna matka... moi
biedni rodzice, (fr.)
284
,-A TOMASZ MANN
demnastego wieku, zupełnie — wedle jego określenia — podobnym do angielskich
castles widniejących na talerzach, gdym mu na nie nakładał dwa kawałki pieczeni
czy też kulistą melbę. Jego ojciec był wielkoksiążęcym szambelanem „i wszystkim
możliwym w tym stylu", poza tym jednak lub raczej przede wszystkim trzymał rękę
na przemyśle stalowym, a tym samym był „diabelnie bogaty", jak to Louis syn
dodawał naiwnie i z gestem ręki znaczącym tyle co: „A pan myślał, że jak?
Oczywiście, że jest diabelnie bogaty". Jak gdyby nie można było zauważyć tego po
nim samym, po jego trybie życia, po grubej, złotej, łańcuszkowej bransoletce na
przegubie ręki, pod mankietem spiętym klejnotami, po jego perłach w gorsie
koszuli!
„Mes pauvres parents" zwali się więc w jego ustach rodzice na zasadzie
sentymentalnej umowności, ale w pewnym sensie także i prawdziwego współczucia,
mieli bowiem, zgodnie z własnym jego mniemaniem, niewątpliwego nicponia za syna.
Pierwotnie zamierzał on poświęcić się wiedzy prawniczej na Sorbonie, znudziwszy
się jednak szybko, porzucił to studium i przy połowicznej tylko i zatroskanej
zgodzie swoich luksemburskich staruszków zwrócił się ku sztukom pięknym — przy
znikomej wierze we własne uzdolnienia. Wynikało też z jego słów, że z pewnym
smutnym sa-moupodobaniem uważa się za wykolejonego syna marnotrawnego, który
przynosi rodzicom wiele trosk, a mało radości i niezdolny jest, co więcej,
całkiem nieskłonny do jakiejkolwiek przemiany, uzasadniając aż nadto ich
zmartwienie tym, iż uwziął się na zbijanie bruku i deklasowanie się w stylu
cyganerii. Co się tyczy tego drugiego punktu, chodziło tu nie tylko o jego
aspiracje artystyczne urzeczywistniane opieszale i bez wiary w siebie, lecz
również o pewną niezgodną z jego stanowiskiem społecznym miłostkę.
Otóż od czasu do czasu markiz przychodził na obiad nie samotnie, lecz w
rozkosznym en deux. Zamawiał wówczas u Machaczka większy stół, który tenże
polecał zazwyczaj
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 285
przyozdobić szczególnie pięknymi kwiatami, i pojawiał się
0 godzinie siódmej w towarzystwie osóbki istotnie prześlicznej — nie mogłem
zganić jego smaku, jakkolwiek był to smak zwrócony ku la beaute du diable" i ku
temu, co przypuszczalnie rozwiewa się rychło. Na razie, w kwiecie swej młodości,
była Zaza — tak nazywał ją — najbardziej czarującym stworzeniem na świecie,
paryżanką czystej krwi w typie gryzetki, uszlachetnionym jednak przez wieczorowe
toalety z drogich salonów krawieckich, białe albo barwne, które on, rzecz
prosta, dla niej zamawiał, i przez kosztowne, starodawne klejnoty, będące
oczywiście również jego podarunkiem; była to bujna, wysoka brunetka o cudnych,
zawsze odsłoniętych ramionach, o fantastycznie spiętrzonej i skrywającej kark
fryzurze, okrytej niekiedy, w kształt nader strojnego turbanu, chustą ze
zwisającymi na boki srebrnymi frędzlami
1 nasadą z piór ponad czołem — o spłaszczonym nosku, o słodko paplającej buzi i
ogniście igrających oczach.
Przyjemnością było posługiwać tej parce, tak rozkosznie bawili się z sobą przy
swej butelce szampana, która zawsze, gdy markiz zjawiał się w towarzystwie Zazy,
zastępowała pół butelki Bordeaux wypijanej przez samotnego Yenostę. Nie było
wątpliwości — a też wcale i nie dziw — że był zakochany w niej do
nieprzytomności i do zupełnego zobojętnienia na spojrzenia tłumu, że urzekł go
widok jej ponętnego dekoltu, jej świergot i czarodziejstwa jej smolistych oczu.
Ona zaś — jak mi się zdaje — przyjmowała mile jego tkliwość i odwzajemniała ją
wesoło, starając się, jak się tylko dało, ją rozpłomienić, gdyż w niej właśnie
wyciągnęła po prostu swój wielki los i opierała na niej swe błyskotliwe
spekulacje na przyszłość. Tytułowałem ją zazwyczaj „madame"; aliści raz, przy
czwartym lub piątym spotkaniu, zdobyłem się na powiedzenie do niej „madame la
marguise", czym osiągnąłem niebywały efekt. Zarumieniła się z radosnego
zalęknienia
Urok, powab młodości, (fr.)
286
TOMASZ MANN
i rzuciła w stronę swego przyjaciela pytająco miłosne spojrzenie, pochwycone
przez jego wesołe oczy, które z niejakim zakłopotaniem powędrowały w dół, ku
talerzowi.
Naturalnie pokokietowała i mnie, a markiz udawał zazdrosnego, chociaż mógł
naprawdę być jej pewny.
— Zazo, doprowadzasz mnie do szaleństwa — tu me fe-ras voir rouge — jeżeli nie
przestaniesz strzelać oczyma do tego Armanda. Nie sprawiłoby ci to, prawda,
większej trudności doprowadzić do podwójnego morderstwa połączonego z
samobójstwem... Przyznaj no, nie miałabyś nic przeciwko temu, gdyby on w
smokingu siedział tu z tobą przy stole i gdybym ja w niebieskim fraku wam
usługiwał.
Jakże to niezwykłe, że sam ujął w słowa mój tak częsty obecnie w chwilach
bezczynnych eksperyment, tę właśnie milczącą, w myślach odbywaną zamianę ról!
Podając każdemu z nich dwojgu jadłospis dla wyboru deseru, zdobyłem się na
zuchwalstwo, by wyręczyć Zazę w odpowiedzi:
— Przypadłaby w takim razie panu, panie markizie, cząstka trudniejsza, bo
kelnerstwo jest zawodem, egzystencja markiza zaś jest stanem, une existence pure
et simple'.
— Exellent! — zawołała śmiejąc się, ubawiona ciętym słówkiem w sposób właściwy
swej rasie.
— I jest pan pewny — dopytywał się markiz — że pan podołałby lepiej owej
existence pure et simple niż ja zawodowi?
— Myślę — odparłem — że nie byłoby ani uprzejmie, ani stosownie przypisywać
panu, panie markizie, szczególne uzdolnienie do kelnerstwa.
Bawiła się wspaniale.
— Mais U est incomparabie, ce gaillard! **
— Twój podziw uśmierci mnie — jęknął z teatralnym wyrazem rozpaczy. — A przy tym
on ostatecznie, sama słyszałaś, wymigał się tylko od odpowiedzi.
* Samą tylko egzystencją.(fr.) " Ależ on jest niezrównany, ten zuch! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 287
Poprzestając na tej grze słów wycofałem się. Atoli strój wieczorowy, w którym
markiz wyobraził mnie sobie na swym miejscu, istniał już — całkiem niedawno
sprawiłem go sobie i przechowywałem razem z innym swym mieniem w ukryciu, a
mianowicie w pokoiku wynajętym, a jakże, niedaleko hotelu, w zacisznym kątku
śródmieścia, nie w tym celu, by tam sypiać — to przydarzyło się chyba zupełnie
wyjątkowo — lecz aby przechowywać tam prywatną swą garderobę i móc bez zwrócenia
niczyjej uwagi przebrać się, ilekroć przyszła mi któregoś z wolnych od pracy
wieczorów ochota na życie nieco wykwintniej sze niż to, które wiodłem w
towarzystwie Stanka. Dom, w którym ów pokój wynająłem, mieścił się w niezbyt
rozległej cite, w odgrodzonym kratowanymi bramami zaułku, dokąd dostać się można
było przez także dość cichą Rue Boissy d'Anglas. Nie było tam ani sklepów, ani
restauracji; zaledwie kilka pomniejszych hoteli i domów prywatnych, gdzie to
przez otwarte w stronę ulicy drzwi stróżówki widać otyłą dozorczynię przy jej
zajęciach gospodarskich, małżonek zaś siedzi przy flaszy wina, a kot mu
towarzyszy. W takim to właśnie domu byłem od niedawna sublokatorem u pewnej
grzecznej, przychylnej mi starszej wdowy, zamieszkującej połowę drugiego piętra,
mianowicie apartament czteropokojowy. Za umiarkowaną opłatą miesięczną odstąpiła
mi jeden z owych pokoi — pół sypialnię, pół salonik z łóżkiem polowym i
marmurowym kominkiem zdobnym w zegar na gzymsie, a zwierciadło nad gzymsem, z
rozchwianymi wyściełanymi meblami i szarymi od kopciu aksamitnymi zasłonami przy
sięgającym aż do podłogi oknie, które wyzierało na ciasno obudowany, zakryty w
głębi szklanymi dachami kuchen, dziedzińczyk. Powyżej otwierał się widok na
tylne ściany ostatnich domów Faubourg St.-Honore, gdzie wieczorem w jasno
oświetlonych pomieszczeniach gospodarczych i sypialniach widać było kręcących
się kucharzy, służących i pokojówki. Gdzieś w tamtej stronie rezydował książę
Monaco i do nie-
288
. u TOMASZ MANN
go należała cała ta nieduża zaciszna cite, za którą, gdyby mu przyszła na to
ochota, mógłby dostać czterdzieści pięć milionów. Wówczas by ją zburzono. Ale
książę nie potrzebował widać pieniędzy, pozostałem przeto aż do odwołania
gościem tego monarchy i pierwszego w swym państwie krupiera; myśl, której
osobliwy urok nie uszedł mej uwagi.
Moje ładne ubranie spacerowe z domu handlowego „Printemps" spoczywało w szafie
na korytarzu przed sypialnią nr 4. Nie nadawały się natomiast do pokazania w
hotelu nowe nabytki, to jest smoking, elegancki płaszcz z podbitą jedwabiem
peleryną, przy której wyborze mimo woli towarzyszyło mi, zawsze świeże we mnie,
wczesnomłodzieńcze przeżycie, mianowicie wspomnienie Miillera-Rosego jako
attache i kobieciarza zarazem; do tego matowy cylinder i para lakierków.
Trzymałem je stale w pogotowiu w cabinet de toilette, to jest w oddzielonej
wytapetowanym przepierzeniem części wynajętego pokoju z kretonową zasłoną u
wejścia, kilka zaś sztuk wykrochmalonej śnieżnej bielizny obok czarnych
jedwabnych skarpet i muszek leżało w zdobiącej pokój komodzie w stylu Ludwika
XVI. Mój wizytowy ubiór o wyłogach atłasowych nie był, jakby należało, uszyty na
miarę, kupiłem go bowiem wprost z wieszadła, ale po niewielu poprawkach leżał na
mnie tak doskonale, że chciałbym spotkać znawcę, który by nie przysiągł, iż
wyszedł on z rąk najdroższego krawca. Po cóż wkładałem go na siebie wraz z
innymi pięknymi rzeczami w ciszy mego prywatnego mieszkania?
Lecz wyjaśniłem to już: w tym oto celu, by od czasu do czasu, poniekąd dla próby
i dla nabycia wprawy, wieść w tym stroju życie wyższe, jadać w którejś z
wytworniej-szych restauracji przy Rue de Rivoli, przy Avenue des Champs-Elysees
albo w hotelu tej klasy co mój lub, jeśli to możliwe, jeszcze wykwintnie j szy
m, a więc u Ritza, w „Bristolu", u Meurice'a, a potem zasiąść w loży jakiegoś
dobrego teatru, któregoś z teatrów dramatycznych czy też Opera Comiąue, a nawet
Wielkiej Opery. Wynikało stąd, jak wi-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
289
dać, coś w rodzaju podwójnego życia, którego wdzięk polegał na niepewności,
kiedy to jestem właściwie sobą, a kiedy kimś tylko przebranym: czy jako commis
de salle w liberii, nadskakujący usłużnie gościom hotelu „Saint James and
Albany", czy też wówczas, gdy jako nieznany dystyngowany pan, sprawiający
wrażenie, że trzyma sobie wierzchowca, a po spożyciu obiadu niewątpliwie
odwiedzi jeszcze niejeden wybredny w doborze gości salon, przyjmowałem przy
uczcie posługi kelnerów, z których żaden nie dorównywał mi wedle mej oceny w
owej drugiej mojej roli. Człowiekiem w przebraniu byłem zatem w obu wypadkach i
moja rzeczywistość bez maski, zawarta między tymi dwiema formami mego
przejawiania się, to znaczy: moje właściwe „ja" nie dawało się oznaczyć i nie
istniało w gruncie rzeczy wcale. Nie pragnę dalej twierdzić, jakobym którejś z
obu tych ról, na przykład roli dystyngowanego pana, dawał zdecydowanie
pierwszeństwo. Posługiwałem zbyt wprawnie i ze zbyt wielkim powodzeniem, abym
miał się czuć bezwzględnie szczęśliwszy wówczas, gdy byłem kimś przyjmującym
posługi — do tego trzeba zresztą równie wiele przekonywającego i wrodzonego
talentu, jak do tamtej drugiej sprawy. Miał jednak nadejść wieczór, który
zwrócił mnie w sposób bezapelacyjny, w najwyższym stopniu radosny, a nawet
upajający, ku owemu drugiemu talentowi, ku geniuszowi gry, której przedmiotem
była pańskość.
ROZDZIAŁ CZWARTY
13ył to wieczór lipcowy, jeszcze przed narodowym świętem, kiedy to dobiega końca
sezon teatralny. Delektując się jednym z tych wolnych od pracy dni, których mój
zakład użyczał mi co dwa tygodnie, postanowiłem, jak czyniłem to już kilka razy
przedtem, spożyć obiad na ładnym, przyozdobionym sztuką ogrodniczą najwyższym
tarasie gmachu „Grand-Hótel des Ambassadeurs" przy Boulevard St.-Ger-main, skąd
z podniebnej wysokości, spozierając ponad skrzynie z kwiatami na balustradzie,
raduje się oko rozległym widokiem na miasto, na okolice Sekwany, po jednej więc
stronie perspektywą Place de la Concorde i świątynią Madeleine, po drugiej zaś
arcydziełem wystawy światowej z roku 1889, to jest wieżą Eiffla. Wjeżdżało się
tam windą na wysokość pięciu czy sześciu pięter i już oddychało się chłodnym
powietrzem wśród przyciszonych rozmów dobre-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 291
go towarzystwa, którego spojrzenia wystrzegały się wszelakiej ciekawości i w
które włączałem się równie łatwo, jak nienagannie. Dokoła stolików,
zaopatrzonych w lampki z abażurami, siedziały na trzcinowych fotelach panie w
jasnych sukniach i w szerokich kapeluszach wedle wymagań mody, kreacjach
śmiałych i pełnych polotu, obok wąsatych panów, odzianych podobnie jak ja w
poprawne stroje wieczorowe, niekiedy nawet we fraki. Tak świetnym ubiorem nie
rozporządzałem oczywiście, niemniej elegancja moja wystarczała tu aż nadto,
mogłem więc beztrosko zająć miejsce przy jednym z wolnych stolików, wskazanym mi
przez pełniącego służbę starszego kelnera, który kazał też zaraz usunąć drugie
nakrycie. Poza dobrym obiadem stała przede mną perspektywa rozkosznego wieczoru,
miałem bowiem w kieszeni bilet do 1'Opera Comiąue, gdzie wystawiano tegoż dnia
moją ulubioną operę, Fausta, melodyjne arcydzieło zmarłego niedawno Gounoda.
Słyszałem je już raz i radowałem się myślą odświeżenia ówczesnych przyjemnych
wrażeń.
Otóż nie miało dojść do tego. Coś zupełnie innego, ważniejszego dla mego życia,
taił owego wieczoru przede mną los.
Właśnie wyraziłem z kartą menu w ręku życzenia swe pochylonemu nade mną
kelnerowi i zażądałem spisu win, gdy moje oczy, prześlizgując się niedbale i z
rozmyślnym wyrazem przelotnego zmęczenia po obiadującym towarzystwie, natknęły
się na drugą parę oczu, błyskającą wesoło i przebiegle — oczu młodego markiza de
Yenosta, który, ubrany tak jak i ja, w niejakim oddaleniu ode mnie biesiadował
przy jednoosobowym stoliku. Rzecz jasna, że poznałem go wcześniej niż on mnie.
Jakże bo nie przyszło by mi też łatwiej zaufać własnym oczom niż jemu uwierzyć,
że dobrze widzi. Przez chwilę marszczył czoło, potem najuciesz-niejsze zdumienie
odmalowało się na jego twarzy; bo choć ociągałem się z pozdrowieniem (nie byłem
zupełnie pewny,
292 ;,'• ,-'. TOMASZ MANN
czy to wypadłoby taktownie), to przecie mimowolny uśmiech, jakim odwzajemniłem
jego wnikliwy domysł, upewnił go o mej identyczności — identyczności światowca i
kelnera. Skośnym podrzutem głowy w tył i lekkim rozpostarciem rąk dał wyraz
swemu zdziwieniu, swej przyjemności, złożył serwetę i wymijając stoły podszedł
do mnie.
— Mon cher Armand, czy to pan, czy to nie pan? Proszę jednak wybaczyć mi tę
przelotną wątpliwość! I równocześnie darować, że z przyzwyczajenia przemawiam do
pana po imieniu — pech chciał, że nazwisko pańskie jest mi ciągle nie znane lub
też wypadło mi z pamięci. Zawsze był pan dla nas po prostu Armandem...
Powstałem i potrząsnąłem jego rękę, której, rzecz prosta, nigdy mi jeszcze nie
podał.
— Nawet i z imieniem, markizie — odparłem śmiejąc się — sprawa nie całkiem tak
się przedstawia. Armand to tylko un nom de guerre czy raczej d'affaires".
Dokładnie biorąc, nazywam się Feliks — Feliks Krull — bardzo mi miło powitać
pana.
— Mon cher Kroull, naturalnie, jakżeż mogłem zapomnieć! Cała przyjemność po
mojej stronie, zapewniam pana! Comment allez-vous? Świetnie, sądząc po pozorach,
chociaż pozory... Ja wytwarzam wkoło siebie takie same, a mimo to wiedzie mi się
źle. A tak, a tak, źle. Ale dość o tym. Mówmy o panu — czy mam wierzyć, że pan
zarzucił swoją tak bardzo dla nas dobroczynną działalność w „Saint James and
Albany"?
— Bynajmniej, markizie. Płynie ona, czy raczej ta tutaj, bocznym nurtem. Jestem
tu i jestem tam.
— Tres amusant. Pan jest czarodziejem. Ale ja inkomo-duję pana. Pozostawiam pana
pańskim... Lub raczej nie, powinniśmy „płynąć" razem. Nie mogę zaprosić pana
tam, do siebie, bo mój stół jest za mały. Ale widzę, że przy pań-
Zawolanie bojowe... imię służbowe, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 293
skim jest miejsce. Jakkolwiek jestem już po deserze, kawę, jeśli to panu
dogadza, wypiję z nim razem. A może pan pożąda samotności?
— Bynajmniej, miło mi pana tu widzieć, markizie — odpowiedziałem swobodnie i ze
spokojem. I do kelnera: — Psst! Krzesło dla tego pana! — Rozmyślnie nie
okazywałem, że mi to schlebia, i nie wspomniałem wcale o zaszczycie i
wyróżnieniu, poprzestając na uznaniu jego propozycji za dobrą myśl. Usiadł
naprzeciwko mnie i podczas gdym zamawiał obiad dla siebie, jemu zaś podano kawę
oraz fine", wpatrywał się we mnie nieprzerwanie, uporczywie, cokolwiek
pochyliwszy się nad stołem. Widać było, że zajmuje go moja dwoista egzystencja,
na której lepszym zrozumieniu zdawało mu się bardzo zależeć.
— Prawda — przemówił — że moja obecność nie żenuje pana przy jedzeniu? Byłbym
niepocieszony, gdybym panu przeszkadzał. A już najmniej w świecie pragnąłbym
zgrzeszyć natręctwem, które bywa zawsze oznaką złego wychowania. Człowiek
wychowany jak należy przechodzi lekko nad wszystkim i akceptuje wydarzenia o nic
nie pytając. To znamionuje człowieka z wielkiego świata, a jednym z takich
podobno jestem. Tak, jestem nim naprawdę. A przecie przy niejednej sposobności,
przy obecnej na przykład, uświadamiam sobie, że światowiec ze mnie bez
znajomości świata i bez doświadczenia życiowego, które dopiero upoważnia nas, a
tak, do tego, aby przechodzić nad.zjawiskami lekko, w stylu wielkiego świata.
Żadna to przyjemność grać świa-towca, gdy się ma na sobie powijak głupoty... Pan
rozumie, nasze spotkanie tutaj jest dla mnie równie osobliwe, jak radosne, a
przy tym podnieca mój głód wiedzy. Pan przyzna, że jego zwroty o płynięciu
nurtem bocznym oraz o byciu tu i tam mają w sobie coś intrygującego — dla
człowieka bez doświadczenia. Na miłość boską, zajadaj pan da-
* Wysokogatunkowa wódka, (fr.)
294 TOMASZ MANN
lej i nie gadaj ani słowa! Pozwól mi paplać i ot tak na próbę, snuć domysły o
trybie życia kogoś, kto choć latami rówieśnik, jest niewątpliwie o wiele
doskonalszym świato-wcem ode mnie. Voyons. Jesteś pan więc, jak to widać nie
tylko tutaj i dopiero dziś, lecz jak się to widziało z dawna i zawsze, kimś z
dobrego domu — u nas, szlachty, przepraszam, że powiem otwarcie, mówi się: był z
dobrego rodu; ktoś z dobrego domu, oho, to już pewno mieszczuch*. Komiczny
świat! — a więc, z dobrego domu — i wybrał pan karierę, która niechybnie
doprowadzi pana do zamierzonych celów, odpowiednich jego pochodzeniu, w której
jednak chodzi, szczególnie o to, by zaczynać służbę od najniższego stopnia i
zajmować, chociażby przejściowo, takie lub inne stanowisko mogące przesłonić
przed mniej bystrym obserwatorem fakt, iż ma do czynienia nie z człowiekiem
niższej klasy, lecz, że się tak wyrażę, z zamaskowanym dżentelmenem. Zgoda? — A
propos: to bardzo ładnie ze strony Anglików, że rozpowszechnili po świecie słowo
„gentleman". Dzięki temu ma się przecież jakieś określenie na człowieka, który
choć nieszlachcic, przecież zasługuje na to, by nim być, zasługuje rzetelniej
niż niejeden, co nim jest i chełpi się pocztowym adresem „Jaśnie Wielmożny",
podczas gdy dżentelmen zwie się tylko „Wielmożnym" — tylko — lecz ten brak
jasności bywa od niej jaśniejszy... Za pańską jasną przyszłość! Zaraz każę, by i
mnie przynieśli coś do picia. To znaczy, kiedy pan swoje pół butli wypróżni,
każemy sobie do spółki przynieść butlę całą... Z Jaśnie Wielmożnym i z
Wielmożnym ma się rzecz tak jak z „dobrym domem" i „dobrym rodem", całkiem tak
samo... No, jeśli to nie jest paplanina, to, czym się w tej chwili trudnię! To
tylko, aby pan zajadał w spokoju i nie troskał się o mnie. Nie zamawiaj pan
kaczki, jest nie dopieczona. Zamów kawał baraniego
* W oryginale niemieckim przeciwstawienie: aus guter Familie — von Familie.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 295
udźca, sprawdziłem bowiem, że mówił prawdę maitre zapewniając mnie, iż
wystarczająco długo przeleżał się w mleku... Enfin! Com ja to mówił w związku z
panem? Choć pańska służba z tacą w dłoni daje mu pozorny wygląd członka klas
niższych — wyobrażam sobie: musi to setnie pana bawić — pan oczywiście trzymasz
się sam w sobie mocno swej pozycji dżentelmena i czasami powracasz do niej
również i zewnętrznie, jak oto dziś wieczór. To bardzo, bardzo ładnie. Lecz dla
mnie jest to czymś całkiem nowym i zdumiewającym — najlepszy dowód, jak mało wie
się
0 życiu i ludziach, nawet będąc światowcem. Technicznie biorąc, wybaczy pan,
musi owo „tu i tam" być wcale nie tak proste. Środki materialne zawdzięcza pan,
jak przypuszczam, swemu domowi — proszę zauważyć, że nie pytam, jak z tym jest,
lecz po prostu przypuszczam to, co zresztą leży jak na dłoni. Tym samym stać
pana na to, by prócz garderoby służbowej mieć również i dżentelmeńską, to zaś,
że w pierwszej z nich zjednywa pan sobie takie samo uznanie jak w drugiej, o, to
właśnie jest interesujące.
— Suknie zdobią człowieka, markizie, albo lepiej na odwrót: człowiek zdobi
suknie.
— A co do rodzaju pańskiej egzystencji, czy tłumaczę go sobie choć w
przybliżeniu trafnie?
— Jak najbardziej. — I opowiedziałem mu, że istotnie posiadam pewne środki (o,
wcale skromne!) i wynajmuję w mieście mieszkanko prywatne, gdzie dokonywam
przeobrażenia swego wyglądu zewnętrznego w kształt, w jakim teraz oto mam
przyjemność służyć mu za vis a vis.
Dobrze widziałem, że obserwował mój sposób jedzenia,
1 nadałem mu, unikając jakiejkolwiek afektacji, pewien dla dobrego wychowania
znamienny rygoryzm; trzymałem się prosto, a nożem i widelcem manipulowałem
przycisnąwszy łokcie do tułowia. Że zaś moje zachowanie zajmowało go, to dał
poznać po sobie, wygłaszając kilka uwag o cudzoziemskich zwyczajach dotyczących
spożywania potraw. W Ame-
296 •••••<- TOMASZ MANN
ryce, jak słyszał, poznaje się Europejczyka po tym, że podnosi do ust widelec
lewą ręką. Amerykanin podobno kraje sobie od razu wszystko, co ma na talerzu,
następnie odkłada nóż i je prawą ręką. „W tym jest coś dziecinnego, prawda?"
Zresztą on sam zna te sprawy tylko ze słyszenia. Nie był tam nigdy, nie ma też
ani trochę chętki do podróżowania — ani trochę, ani odrobinkę. A ja czym widział
już trochę świata?
— Mój Boże, nie, markizie, choć równocześnie tak. Poza paroma pięknymi
miejscowościami kąpielowymi w górach Taunus, tylko Frankfurt nad Menem. No, i
przecie potem Paryż. A Paryż to wiele.
— To wszystko! — zakrzyknął z emfazą. — Dla mnie Paryż to wszystko i za cenę
życia nie porzuciłbym go; będę jednak musiał to uczynić, będę musiał podróżować,
Bóg świadkiem mych skarg, całkiem wbrew woli i ochocie. Jako potomek rodu, mon
cher Kroull — nie wiem, w jakim stopniu pan nim jeszcze jesteś i jak dalece
wodzą cię jeszcze na pasku, boś pan przecie tylko z dobrego domu, podczas gdy
ja, helas", z dobrego rodu...
Zamówił już, gdy ja porałem się jeszcze z moją melbą brzoskwiniową, przewidzianą
dla nas obu flaszkę Lafitte.
— Napocznę sam — rzekł. — Gdy pan wypije kawę, to trąci się pan ze mną
kieliszkiem, a jeśli ja tymczasem posunę się za daleko, to weźmiemy nową
butelkę.
— Tutaj, markizie, dobrze pan sobie poczyna. Pod moją opieką w „Saint James and
Albany" bywa pan zazwyczaj powściągliwy.
— Troski, zgryzoty, udręka serdeczna, miły panie Kroull! Nie ma rady, jedyną
pociechą staje się kielich i człowiek uczy się cenić dary Bakchusa. Tak on się
przecież zwie? Bak-chus, a nie Bachus, jak się to z wygodnictwa najczęściej
' Niestety, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 297
mówi. Nazywam to wygodnictwem, aby nie użyć twardego słowa. Czyś pan mocny w
mitologii?
— Nie bardzo, markizie. Oto wiem, na przykład, że istnieje bóg Hermes. Ale poza
niego niemalżem się dalej nie posunął.
— A po co to panu? Uczoność, zwłaszcza taka, co się naprzykrza, to nie rzecz
dżentelmena; tę niechęć dziedziczy on po szlachcicu. Zacna to tradycja, jeszcze
z czasów, w których mąż szlachetnie urodzony musiał tylko siedzieć jak należy na
koniu, a poza tym nie uczył się w ogóle niczego, ot, ani nawet czytać i pisać.
Księgi pozostawiał klechom. Sporo z tego pozostało do dziś dnia u ludzi mojej
klasy. Większa ich część to eleganccy durnie, nawet nie zawsze szarmanccy... Czy
pan jeździ konno? Pozwoli pan obecnie, że mu napełnię kielich tym płynem
rozpędzającym smutki! Pańskie zdrowie raz jeszcze! O, moje? Tu musiałbyś pan
sporo życzyć i przypijać. Tu nie tak łatwo zaradzić... A więc konno pan nie
jeździ? Jestem przekonany, że pan ma talent do tego, że się do konia wprost
urodził i że zaćmiłby pan każdego jeźdźca w Bois de Boulogne.
— Wyznam panu, markizie: prawie wierzę w to sam.
— To tylko zdrowa ufność we własne siły, zacny panie Kroull. Nazywam ją zdrową,
bo podzielam ją, bo sam do pana żywię ufność, i to nie tylko pod tym względem...
Pozwól, że będę zupełnie szczery. Nie mam wrażenia, by pan ze swej strony był
fenomenem zażyłości i serdecznych wylewów. Ostatnie słówko chowa pan dla siebie.
Jakaś tam tajemnica jest wokół pana. Pardon, jestem niedyskretny. Jeśli tak
mówię, dowodzi to mojej własnej wylewności i skłonności do wynurzeń, ot, właśnie
tego, że mam zaufanie do pana...
— Za które szczerze panu jestem zobowiązany, drogi markizie. Czy wolno mi
zapytać o zdrowie panny Zazy? Omalże nie zdziwiło mnie, iż bez niej pana tu
zastaję.
— Jak miło, że pan o nią pyta! Prawda, że pan uważa ją
298 ' ' ' TOMASZ MANN
za czarującą? Jakże mógłbyś inaczej? Pozwalam panu na to. Pozwalam całemu
światu, by uważał ją za czarującą. Choć z drugiej strony, chciałbym ją przecie
wydrzeć całemu światu i mieć całą tylko dla siebie. Kochane dziecko! Jest dziś
wieczorem zajęta w swoim małym teatrzyku, w „Les Folies Musicales". Bo ona jest
z zawodu subretką — jak to, nie wiedział pan o tym? Występuje obecnie w Le don
de lafee*. Ale przedstawienie to widziałem już tylekroć, że nie mogę za każdym
razem bywać na nim ponownie. A przy tym działa mi trochę na nerwy skąpość jej
stroiku, gdy śpiewa kuplety — ta skąpość jest gustowna, ale jest skąpa, i teraz
cierpię z jej powodu, choć ona to właśnie stała się już w pierwszych chwilach
powodem tego, żem się tak szaleńczo zakochał w Zazie. Czy pan kiedy kochał
namiętnie?
— Czuję się całkowicie na siłach, by podążać za pańskimi słowami, markizie.
— Żeś pan ze sprawami miłości obeznany, w to wierzę bez pańskiego zapewnienia.
Mimo to wydaje mi się pan typem człowieka częściej kochanego niż kochającego. A
może się mylę? Dobrze, spuśćmy na to zasłonę. Zaza ma jeszcze śpiewać w trzecim
akcie. Potem zabiorę ją stamtąd i w małym mieszkanku, jakie jej urządziłem,
napijemy się razem herbaty.
— Przyjemności! To znaczy jednak, że będziemy musieli pośpieszyć się z naszą
flaszką Lafitte i zamknąć wkrótce to wdzięczne posiedzenie. Co do mnie, mam w
kieszeni bilet do 1'Opera Comiąue.
— Doprawdy? Pośpiechu nie lubię. Mogę równie dobrze zatelefonować do mojej
małej, że ma nieco później oczekiwać mnie w domu. A pan, czy miałby coś
przeciwko temu, aby dopiero na drugi akt przybyć do swej loży?
— Właściwie nic. Faust to czarująca opera. Ale jakże mogłoby mi być spieszniej
do niej niż panu do panny Zazy?
" Dar wróżki, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 299
— Rad bym mianowicie pogawędzić jeszcze z panem nieco obszerniej i opowiedzieć
mu o swych troskach. Bo to, że jestem w matni, w ciężkiej sercowej matni,
wywnioskował pan już zapewne z niejednego słowa, które mi się dziś wieczór
wymknęło.
— Domyślałem się tego, kochany markizie, i czekałem tylko na znak, że wolno mi
ze współczuciem zapytać o rodzaj pańskich kłopotów. Czy dotyczą panny Zazy?
— A kogóż by innego! Czy słyszał pan, że mam podróżować? Wyruszyć w podróż na
rok cały?
— Od razu na cały rok! A to dlaczego?
— Ach, drogi przyjacielu, historia jest następująca: Moi biedni rodzice
(wspomniałem o nich panu przy sposobności, prawda?) są powiadomieni o moim już
od roku trwającym związku z Zazą — nie trzeba było na to wcale plotek i listów
anonimowych — ja sam byłem dość prostoduszny i dziecinny, by w to, com im
pisywał, wsączyć to i owo o swym szczęściu i o swych marzeniach. Mam serce, wie
pan, na języku, a od serca do mego pióra już tylko krótka i łatwa droga.
Słusznie też mają moi drodzy staruszkowie wrażenie, że przygodę tę biorę
poważnie i że zamierzam poślubić owo dziewczę, ową „osobę", jak się naturalnie
wyrażają, no i — trudno zresztą by mi było inaczej to sobie wyobrazić — nie
posiadają się z oburzenia. Byli tu oboje, jeszcze aż do przedwczoraj — mam za
sobą ciężkie dni, cały tydzień nieustannych potyczek. Mój ojciec mówił głosem,
bardzo niskim, a moja matka bardzo wysokim, drgającym łzami — on po francusku,
ona po niemiecku. O, zechce pan wierzyć, nie padło ani jedno twarde słowo poza
powracającym wciąż słowem „osoba", które naprawdę bolało mnie bardziej, niż
gdyby mnie samego moi rodzice nazwali byli niepoczytalnym szaleńcem i
hańbicielem rodowego honoru. Nie postąpili jednak tak, tylko zaklinali mnie
coraz goręcej, abym nie dawał im i społeczeństwu podstaw do takich określeń, ja
zaś zapewniałem ich oboje, również rozedrganym, z głębi serca
300 TOMASZ MANN
płynącym głosem, że jest mi niezmiernie przykro przysparzać im utrapienia. Bo
moi rodzice kochają mnie i pragną dla mnie tego, co najlepsze, a tylko nie
rozumieją się na jego istocie — nie rozumieją się tak dalece, że w razie
wykonania przeze mnie mych skandalicznych zamierzeń mówili nawet o
wydziedziczeniu. Nie użyli wprost tego słowa, i to ani po francusku, ani po
niemiecku, gdyż, jakem to już rzekł, z miłości ku mnie powstrzymywali się w
ogóle od twardych słów. Natomiast samą rzecz dali do zrozumienia opisowo, jako
konsekwencję, jako to, co mi grozi. Otóż sądzę wprawdzie, że przy stosunkach
mojego ojca, a zważywszy też, że trzyma rękę na luksemburskim przemyśle
stalowym, nawet w razie ograniczenia mnie do należnej mi na mocy prawa części
majątku, mógłbym zawsze jeszcze żyć sobie całkiem dostatnio. Z drugiej jednak
strony, wydziedziczenie nie wyszłoby na dobre ani mnie, ani Zazie. Niezbyt
wielką przyjemność sprawiłoby jej poślubienie kogoś wyzutego z dziedzictwa,
rozumie pan.
— Mniej więcej. Nietrudno mi w każdym razie przenieść się myślą w duszę panny
Zazy. Dobrze, ale podróż?
— Z tą przeklętą podróżą jest tak: moi rodzice chcą mnie rozkuć — „trzeba cię
wreszcie rozkuć" * — powiedział mój ojciec wplatając we francuszczyznę to słowo
rodzime, słowo całkiem niewłaściwe, bo czyż to jaki zmarzluch ma się rozkuć z
lodu, czy więzień z żelaza? Anim ja nie uwiązł w lodzie — ciepło Zazinego łóżka
i słodkiego jej ciała czyni to porównanie wprost śmiesznym — ani też nie pętają
mnie żelazne kajdany, lecz najczarowniejsze girlandy róż, których mocy nie
podaję zresztą w wątpliwość. Mam je jednak stargać, przynajmniej popróbować
tego; oto idea, i jej właśnie ma służyć moja podróż dokoła świata, którą rodzice
pragną
* W oryginale loseisen, stąd następująca potem gra słów z lodem (fis) i żelazem
(Eisen}.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 301
hojnie finansować — oni tak mi są przecie życzliwi! Oderwać mam się wreszcie — i
to na długo — od Paryża, od teatru „Les Folies Musicales" i od Zazy, mam ujrzeć
nieznane kraje, nieznanych ludzi i tym sposobem wpaść na inne myśli, ,,wybić
sobie chimery z głowy" — „chimery", tak oni to zwą — i wrócić jako inny
człowiek. Inny człowiek! A czy pan zdobyłby się na chęć stania się innym
człowiekiem, innym niż ten, którym pan jest? Pan patrzy niezdecydowanie; za to
ja, ja nie chcę tego ani odrobinę. Chcę pozostać tym, kim jestem, i nie
pozwolić, aby zaordynowana mi kuracja podróżnicza przewróciła mi serce i mózg,
tak iżbym sam sobie stał się obcy i wygnał Zazę z pamięci. Jest to oczywiście
możliwe. Długotrwałą rozłąką, wstrząsającą nerwy zmianą klimatu i tysiącem
nowych wrażeń można by to sprawić. Ale dlatego właśnie, że uważam to za
teoretycznie możliwe, czuję tak niezwalczoną odrazę do tego eksperymentu.
— Proszę jednak zważyć — odrzekłem na to — że pan, stawszy się kimś innym, nie
odczułby braku swej dawniejszej, to znaczy swej obecnej istności, i nie
żałowałby tej straty nie będąc już po prostu tym, kim pan jest teraz.
— Czyż to pociecha dla mnie, tego, którym jestem teraz? Któż by pragnął
zapomnieć? Zapomnienie jest najnędz-niejszą, najmniej godną pożądania sprawą na
świecie.
— A przecież pan w gruncie rzeczy wie, że wstręt do eksperymentu nie jest
argumentem przeciwko jego powodzeniu.
— Tak, ale tylko teoretycznie. W praktyce nie ma o tym mowy. Moi rodzice pragną
przy całej swej miłości i troskliwości popełnić mord na uczuciu. To im się nie
uda, jestem tego pewien jak samego siebie.
— To już coś znaczy. A mogęż zapytać, czy pańscy rodzice gotowi są uznać ów
eksperyment za coś więcej niż tylko za eksperyment, i gdyby on zawiódł, ulec
pańskim pragnieniom wobec ich wypróbowanej niezłomności? .,lU
302 - , TOMASZ MANN
— Pytałem ich również o to. Ale nie zdołałem uzyskać w odpowiedzi wyraźnego
„tak". Wytężają wszystkie siły w tym kierunku, aby mnie raz wreszcie „rozkuć",
nie sięgają myślą dalej. Nie w szlachetnym tonie jest właśnie to, żem musiał
złożyć obietnicę nie otrzymując żadnej obietnicy w zamian.
— A więc na podróż przystał pan?
— Cóż miałem począć? Nie mogę przecież narazić Za-zy na wydziedziczenie.
Powiedziałem jej bez ogródek, żem obiecał udać się w podróż, ona zaś płakała
bardzo, trochę nad długotrwałą rozłąką, a trochę ze zrozumiałej obawy, by
rodzicielska kuracja nie powiodła się i bym nie zmienił swych uczuć. Rozumiem
ten lęk. Niekiedy doznaję go przecie sam. Ach, drogi przyjacielu, co za dylemat!
Muszę podróżować, a nie chcę; zobowiązałem się podróżować — i nie mogę. Co
robić? Kto mnie wydobędzie z tej matni?
— Prawdziwie, jest pan godny pożałowania, drogi markizie — odpowiedziałem. —
Wczuwam się doskonale w pańskie położenie, ale coś pan na siebie wziął, tego nie
zdejmie z pana nikt.
— Tak, nikt. ;;• v
— Nikt. ••;,•.-• .•-••"<• • • . • '.••.-.'.•. ; ! v Rozmowa utknęła na kilka
chwil. Obracał w ręku swój
kieliszek. Nagle powstał i rzekł:
— Niewiele brakło, a byłbym zapomniał... Muszę zatelefonować do swej
przyjaciółki. Proszę na mnie chwilę...
Odszedł. Było już pustawo na szczycie gmachu. Jedynie przy dwu innych stolikach
krzątali się jeszcze służący. Większość kelnerów stała bezczynnie. Zapełniałem
puste chwile dymem papierosa. Powróciwszy Yenosta zamówił nową butelkę Chateau
Lafitte i jął mówić dalej:
— Drogi Kroullj opowiedziałem panu o konflikcie między mną a moimi rodzicami,
nader dla obu stron bolesnym. Tuszę, że w wypowiedziach swych nie uchybiłem
powinne-mu pietyzmowi i poszanowaniu ani też wdzięczności, jaką
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 303
mimo wszystko przepaja mnie ich pełna umiłowania troskliwość, a choćby już i ta
oferta wielkoduszna, będąca jej przejawem, niech sobie nawet ma charakter wykupu
i szantażu. Tylko osobliwa moja sytuacja zmienia owo zaproszenie do podróży z
wszelkimi wygodami dokoła świata w przymus tak nieznośny, że ledwie zdołam sam
pojąć, jak w końcu mogłem zgodzić się na to. Ba, dla każdego innego młodzieńca,
niechby był z „dobrego rodu" czy tylko z „dobrego domu", wydałoby się to
zaproszenie darem niebios olśniewającym wszystkimi barwami nowości i przygody.
Ja sam, nawet ja, i to w położeniu, w jakim jestem, chwytam się niekiedy niby na
zdradzie Zazy i naszej miłości — na tym, że w wyobraźni maluję sobie przed
oczyma tęczowe uroki takiego roku podróży, a więc bogactwo twarzy, spotkań,
doświadczeń i uciech, jakie on niewątpliwie przyniósłby w darze, gdyby się tylko
było na to wszystko wrażliwym. Niechże pan pomyśli — daleki świat, Wschód,
Ameryka Północna i Południowa, Azja Mniejsza. W Chinach miewa się pono całe kopy
służących. Nieżonaty Europejczyk ma ich zwykle tuzin. Jeden z nich jest tylko po
to, by nosić przed nim jego bilety wizytowe — cwałuje z nimi przed panem. O
pewnym podzwrotnikowym sułtanie dowiedziałem się, że spadając z konia wybił
sobie przednie zęby i dał sobie tu, w Paryżu, zrobić złoty mostek. No, i w
środku każdego złotego zęba wstawił sobie po brylancie. Jego kochanka chadza w
stroju narodowym, to znaczy, dokoła ud ma owiniętą kosztowną tkaninę związaną w
węzeł z przodu pod niesłychanie gibkimi biodrami, bo w ogóle cudna jest jak
baśń. Na szyi nosi trzy albo cztery sznury pereł, pod nimi zaś równie wiele
sznurów z brylantów; kc^iienie bajecznej wielkości.
— Czy opisali to panu jego czcigodni rodzice?
— Nie oni co prawda. Przecież nie byli tam. Ale czy nie jest to wysoce
prawdopodobne i całkiem tak, jak sobie można wyobrazić, zwłaszcza te biodra?
Zapewniam pana: goś-
304
TOMASZ MANN
ciom faworyzowanym, gościom dystyngowanym sułtan odstępuje pono swą kochankę...
okazyjnie. Rzecz prosta, że i o tym wiadomo mi nie od mych rodziców — oni wcale
nie są świadomi tych wszystkich czarów, jakie przedstawia dla mnie podróż dokoła
świata, ale czyż teoretycznie, nawet przy całej ich niewrażliwości, nie
powinienem im być niezmiernie wdzięczny za ich wspaniałomyślną propozycję?
— Bezwarunkowo, markizie. Lecz pan przejmuje na siebie moją rolę, przemawia
niejako moimi usty. Boć przecie moją byłoby rzeczą, o ile się tylko da, pogodzić
pana z projektem tak nienawistnej panu podróży, a to wykazując wszystkie
korzyści, jakich ona mogłaby panu przysporzyć — jakich przysporzy — toteż w
czasie gdy pan telefonował, powziąłem zamiar, aby tego właśnie spróbować.
— Głosiłbyś pan kazanie głuchemu, choćbyś wyznał mi i sto razy, jak bardzo mi
zazdrościsz, ot, samych choćby tych bioder.
— Ja panu zazdroszczę? Otóż, mój markizie, niezupełnie słuszne jest to
przypuszczenie. Nie zazdrość podszeptywała mi te życzliwe zamysły.
Nieszczególnie gustuję w podróżach. Po co paryżaninowi iść w świat? Przecie
świat idzie ku niemu. Przychodzi sam do nas, do hotelu, kiedy zaś w porze
zamknięcia teatrów siedzę na tarasie Cafe de Mad-rid, wówczas mam go do woli pod
ręką i przed oczyma. Nie muszę chyba opisywać tego panu.
— Nie, ale przy całym swym zblazowaniu chciał pan zbyt wiele dopiąć, myśląc, że
ukaże mi pan podróż w ponętnych barwach.
— Kochany markizie, mimo wszystko poważę się na to. Jakże mógłbym nie myśleć o
okazaniu panu wdzięczności za jego zaufanie? Przyszło mi już na myśl
zaproponować panu po prostu wzięcie z sobą w podróż panny Zazy.
— To niemożliwe, Kroull. Co się panu roi? Życzy mi pan dobrze, ale co się panu
roi! Kontrakt Zazy z „Les Fo-lies Musicales" zostawiam już na uboczu. Kontrakty
można
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla a. 305
łamać. Ale nie mogę podróżować z Zazą i równocześnie ją ukrywać. I tak bywa to
uciążliwe wodzić z sobą po świecie kobietę, z którą się nie zawarło ślubu.
Zwłaszcza że ja nie uszedłbym ludzkiej uwadze; moi rodzice mają tu i ówdzie w
świecie relacje towarzyskie, częścią natury oficjalnej, i nieuchronnie doszłoby
to do nich, gdybym wziąwszy z sobą Zazę odarł podróż z jej celu i sensu.
Wyskoczyliby ze skóry! Wstrzymaliby listy kredytowe. A dalej, przewidziano na
przykład dłuższą wizytę moją w pewnej argentyńskiej estancia, u rodziny, z którą
moi rodzice zaznajomili się ongi w jakiejś francuskiej miejscowości kąpielowej.
Czyż mam zostawić Zazę na parę tygodni samotną w Buenos Aires, narażając ją na
wszystkie zasadzki tamtejszego bruku? Pański projekt nie nadaje się w ogóle do
dyskusji.
— Omalżem wiedział to wysuwając go. Toteż go cofam.
— Czyli zostawia mnie pan na pastwę losu. Kapituluje pan na tym punkcie, że
muszę podróżować samotnie. Łatwo panu kapitulować! Ale ja tego nie dokonam.
Muszę jeździć po świecie, a chcę pozostać tu. To znaczy: muszę starać się
pogodzić to, co pogodzić się nie da, by równocześnie podróżować i tkwić tu, w
miejscu. To znaczy, idąc o krok dalej, muszę rozdwoić się, rozpołowić; część
Ludwika Yenosty musi jeździć po obcych krajach, aby druga część mogła zostać w
Paryżu, przy swej Zazie. Przykładam wagę do tego, by to była część istotna.
Krótko mówiąc, podróż musiałaby „płynąć bocznym nurtem". Yenosto, bądź tu i tam!
Czy pan nadąża za zmaganiem się mych myśli?
— Usiłuję nadążyć, markizie. Innymi słowy: trzeba, aby wyglądało tak, jakoby pan
podróżował, w rzeczywistości jednak siedziałby pan sobie w domu.
— To słuszne, ale beznadziejne!
— Beznadziejne dlatego, bo nikt nie wygląda tak jak pan.
— W Argentynie nie wie nikt, jak wyglądam. Nie mam nic przeciw temu, by
gdziekolwiek indziej wyglądać inaczej.
306 ..'..,-. v TOMASZ MANN
Byłoby mi nawet przyjemnie, gdybym tam wyglądał lepiej niż tutaj.
— Musiałoby zatem podróżować pańskie nazwisko, złączone z osobą, która nie
byłaby panem.
— Która jednak nie mogłaby być taką sobie pierwszą lepszą.
— Zapewne. Żaden wybór nie byłby tu dość wybredny. Nalał sobie do pełna,
wychylił kielich wielkimi łykami
i stuknął nim z energią o stół.
— Kroull — szepnął — co do mnie, wyboru już dokonałem.
— Tak szybko? Nie rozejrzawszy się należycie?
— Toż od długiej już chwili siedzimy tu naprzeciwko siebie.
— My? Co pan zamyśla?
— Kroull — powtórzył — nazywam pana po nazwisku będącym nazwiskiem człowieka z
dobrego domu, a tego, rzecz jasna, nikt, nawet na parę chwil, łatwo się nie
wyrze-cze, choćby w zamian za to zyskał znaczenie kogoś z dobrego rodu. Czy
byłbyś zdolny do tego, aby wydobyć przyjaciela z biedy? Wspomniałeś mi, iż
niewielkie masz upodobanie do podróży. Lecz niewielkie upodobanie — jakże mało
ono waży w porównaniu z mą potworną odrazą do opuszczenia Paryża! Powiedziałeś
również, co więcej, uzgodniliśmy to obaj, że com swym rodzicom przyrzekł, tego
nie zdejmie ze mnie nikt. Zdjąłbyś?
— Zdaje mi się, drogi markizie, że pan gubi się w świecie fantazji.
— Czemuż to? I dlaczego mówi pan o świecie fantazji jako o sferze zupełnie sobie
obcej? Coś osobliwego snuje się przecież wokół pana, Kroull! Osobowość twą
nazwałem intrygującą, nazwałem ją nawet tajemniczą. Gdybym był w miejsce tego
określenia użył słowa „fantastyczną" — czy wziąłby mi to pan za złe?
: r — Ależ nie, nie miał pan niczego złego na myśli.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 307
— Wszystko, tylko nie to!! A jeśli tak, to nie może pan również wziąć mi za złe
tego, że właśnie pańska osoba naprowadziła mnie na ową myśl; że w czasie tego
oto naszego spotkania mój wybór — mój bardzo wybredny wybór! — padł na pana.
— Na mnie jako na tego, który tam, w świecie, ma nosić pańskie nazwisko, grać
pańską rolę, być w oczach ludzkich panem, synem pańskich rodziców, nie tylko
członkiem pańskiego rodu, lecz panem samym? Czy pan rozważył tę sprawę tak, jak
ona na to zasługuje?
— Tu, gdzie naprawdę będę, pozostanę przecie tym, kim jestem.
— Ale tam, w dalekim świecie, będzie pan kimś innym, mianowicie mną. Pana będą
ludzie widzieli we mnie. Swoją osobę odstępuje mi pan w oczach świata. „Gdzie
naprawdę będę" — mówi pan. Lecz gdzież to będzie pan naprawdę? Czy nie stanie
się to cokolwiek niepewne zarówno dla mnie, jak i dla pana? A gdyby nawet ta
niepewność dogadzała mi, to czy będzie dogadzała ona również i panu? Czy nie
będzie się czuł pan nieswojo będąc sobą samym tylko w bardzo ciasnym sensie
lokalnym, w całej zaś reszcie świata w przeważającej zatem mierze, istniejąc
jako ja, przeze mnie i we mnie?
— Bynajmniej, Kroull — rzekł gorąco i podał mi poprzez stół rękę. — To nie
byłoby dla mnie... pan nie byłby dla mnie źródłem złego samopoczucia. Nie
stałoby się Ludwikowi Yenosta nic tak bardzo złego, gdyby pan odstąpił mu swoją
osobowość i gdyby on sam krążył po ziemi w pańskiej postaci, gdyby więc jego
nazwisko sprzęgło się z postacią pana, co też ma teraz oto dokonać się na
obczyźnie, o ile pan uzna to za właściwe. Podejrzewam niejasno, że również i w
innych ludziach nie wzbudziłoby to wcale niechęci, gdyby owo sprzężenie istniało
prawem natury. Ludzie muszą zadowolić się rzeczywistością, której różno-
postaciowość mało mnie kłopocze. Rzeczywiście przebywam
308
TOMASZ MANN
bowiem tam, gdzie jestem przy Zazie. Pan jednak będzie mi w sam raz jako Ludwik
Yenosta in partibus infidelium. Z największą przyjemnością zjawię się ludziom
jako pan. Tu i tam, w obu postaciach, jako dżentelmen i jako commis de salle,
jest pan facetem na pokaz. Ma pan maniery, których życzyłbym niejednemu z
członków mojej klasy. Włada pan językami, a gdy rozmowa zejdzie na mitologię, co
prawie nigdy się nie zdarza, Hermes zupełnie panu wystarczy. Więcej nie żąda
nikt w świecie od szlachcica — można nawet powiedzieć, że na panu, jako na
mieszczaninie, ciążyłyby wyższe zobowiązania. Pan wciągnie w rachubę ten moment
ułatwiający powzięcie postanowienia. A więc: zgoda? Pan wyświadczy mi tę wielką
przyjacielską usługę?
— A czy pan, drogi markizie — zapytałem — zdaje sobie sprawę z tego, że jak
dotąd bujamy tylko w najlotniej-szym przestworzu i że w ogóle nie dotknęliśmy
słowem niczego konkretnego, żadnej z tysiącznych trudności, z jakimi należałoby
się liczyć?
— Pan ma rację — odpowiedział. — Pan ma rację przede wszystkim przypominając mi,
że muszę raz jeszcze zatelefonować. Trzeba, bym oświadczył Zazie, że nie mogę
powrócić tak rychło, bo wiodę rozmowę, w której stawkę stanowi nasze szczęście.
Pan wybaczy!
Wyszedł ponownie — na czas dłuższy niż poprzednim razem. Nad Paryżem zapadła
ciemność i taras wieńczący szczyt hotelu od dawna już jaśniał białą poświatą
swych łukowatych lamp. Opustoszał w tej porze zupełnie, miał znów ożywić się
dopiero po wygaśnięciu teatrów. Czułem w kieszeni swój przepadły operowy bilet —
nie przywiązując wielkiej wagi do tego, co kiedy indziej odczułbym boleśnie. W
mojej głowie kłębiły się myśli pod nadzorem, mogę to stwierdzić, rozsądku,
który, jakkolwiek z wysiłkiem, nawoływał je do rozwagi, nie pozwalając im
rozpłynąć się w upojeniu. Byłem zadowolony, żem został na parę chwil sam, dzięki
czemu mogłem bez przeszkód przeanalizować sytua-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 309
ej ę i ułożyć sobie w myśli to i owo, o czym w dalszym toku rozmowy należało
pomówić. Boczna ścieżka, owo szczęsne odgałęzienie od drogi, jaką udostępnił mi
mój ojciec chrzestny, zwracając sam moją uwagę na podobne sposobności, nadarzała
się tu najnieoczekiwaniej, i to w postaci tak ponętnej, że memu rozsądkowi
niezmierną zdało się uciążliwością badać, czy to, co mnie przyzywa swym czarem,
nie jest przypadkiem ślepą uliczką. Tłumaczył mi, że droga, na którą miałbym
wstąpić, jest drogą pełną niebezpieczeństw, wymagającą przy kroczeniu nią
pewności siebie. Czynił to z usilnym naciskiem, lecz podnosił przez to tylko
urok awanturniczej przygody, co wszystkim mym talentom rzucała wyzwanie do próby
prawdziwie zuchwałej. Próżno ostrzegać śmiałka przed czynem, wykazując mu, że ów
czyn wymaga śmiałości. Nie waham się wyznać, że na długo przed powrotem swego
partnera byłem zdecydowany rzucić się w tę awanturę, a nawet, że to
postanowienie istniało już we mnie w chwili, gdy powiedziałem mu, iż nikt nie
zdejmie zeń brzemienia obietnicy. Toteż moje zatroskanie odnosiło się nie tyle
do trudności praktycznych, mogących się nam przy realizacji planu przeciwstawić,
ile raczej do niebezpieczeństwa, by swoją gotowością rozprawienia się z tymi
przeszkodami nie rzucić na siebie w jego oczach dwuznacznego światła.
To światło jednak, w którym mnie widział, było i tak dwuznaczne i podejrzanej
wskazywały na to określenia: „intrygująca", „tajemnicza", „fantastyczna", jakie
odniósł do mojej egzystencji. Nie czyniłem sobie żadnych złudzeń co do tego, że
markiz nie każdego szlachcica byłby wyróżnił swą propozycją, a wyróżniając nią
mnie, uczcił mnie, aczkolwiek w nieco wątpliwy sposób. A przecie nie mogłem
zapomnieć ciepła, z jakim ściskając mą rękę zapewnił, iż „nie byłoby dlań
źródłem złego samopoczucia", gdyby w mojej postaci zaczął wędrówkę po świecie; i
tłumaczyłem sam sobie, że jeśli ma tu dokonać się jakieś szelmostwo, toć prze-
310 .•,.,. ..j • c TOMASZ MANN
cię on, gorejący żądzą wprowadzenia w błąd swoich rodziców, weźmie w nim większy
udział aniżeli ja, choćby mnie przypadła tu rola bardziej aktywna. Gdy więc
powrócił po swej telefonicznej rozmowie, zauważyłem wcale nawet wyraźnie, że
pomysł ów ożywia go i zachwyca w wysokim stopniu sam w sobie, właśnie jako
szelmostwo. Dziecięce jego policzki płonęły żywym rumieńcem nie tylko od wina, a
w jego oczkach błyskała przebiegłość. Prawdopodobnie dźwięczał mu jeszcze w
uszach srebrzysty śmiech, jakim Zaza odpowiedziała na jego napomknienia.
— Mój drogi Kroull — rzekł siadając znów przy mym stole — zawsze byliśmy z sobą
na dobrej stopie, ale któż by jeszcze parę dni temu pomyślał, że osiągniemy tak
znaczne obopólne zbliżenie — zbliżenie aż do wzajemnej zamiany! Wymyśliliśmy
sobie lub jeśliśmy nie wymyślili, to przecie zaprojektowali coś tak pikantnie
zabawnego, że aż mi serce do tego się śmieje. A pan? Nie przybierajże pan tak
poważnego oblicza! Apeluję do pańskiego humoru, do tego, że zna się pan na
dobrym żarcie — tak dobrym, że godzi się ponieść wszelką fatygę, by go
wypieścić, abstrahując już zupełnie od jego niezbędności dla pewnej kochającej
się parki. Że jednak panu, temu trzeciemu, żaden kąsek się przy tym nie okroi,
tego nie zechce pan chyba twierdzić. Zagarniesz pan masę, właściwie cały rdzeń
żartu. Zaprzeczy pan?
— Wcalem do tego nie nawykły, kochany markizie, by życie pojmować jako żart.
Niefrasobliwość to nie mój żywioł, zwłaszcza w żarcie; bo są żarty, które
wymagają wielkiej powagi, bez której nic z nich nie będzie. Dobry żart uda się
tylko wtedy, gdy się go potraktuje z wszelką powagą, na jaką człowieka stać.
— Doskonale, tak właśnie postąpimy. Pan mówił o problemach, trudnościach. Gdzież
to widzi je pan w pierwszej linii? .,,........ , „ ...,,, .....,,,.,..•
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla ' 311
— Najlepiej będzie, markizie, jeśli pan pozwoli mnie samemu zadać parę pytań.
Którędy wiedzie podróż, jaką panu narzucono?
— Ach, mój zacny papcio sklecił tu w swej pieczołowitości prześliczną i dla
każdego, tylko nie dla mnie, w najwyższym stopniu atrakcyjną marszrutę: obie
Ameryki, Archipelag Południowy i Japonia, następnie pasjonująca przeprawa morska
do Egiptu, Konstantynopol, Grecja, Italia i tak dalej. Podróż co się zowie
kształcąca; lepszej nie zdołałbym wymarzyć dla siebie, gdyby nie Zaza. Otóż pan
jest tym, któremu jej gratuluję.
— Koszty pokryje pański papcio?
— Oczywiście. Wybulił na ten cel nie mniej niż dwadzieścia tysięcy franków
pragnąc, bym podróżował odpowiednio do swego stanu. Bilet kolejowy do Lizbony i
karta okrętowa do Argentyny, dokąd mam jechać najpierw, nie są nawet w tej sumie
zawarte. Papcio wykupił mi je z własnej szkatuły, zamówił również na statku „Cap
Arcona" dla mnie kajutę. Sumę dwudziestu tysięcy zdeponował w La Banąue de
France, atoli owa kwota, przybrawszy formę tak zwanego okólnego listu
kredytowego na wszystkie banki w głównych miejscach mego postoju, jest już
obecnie w mym ręku.
Czekałem.
— List kredytowy przekażę naturalnie panu — dodał. Milczałem nadal. Dorzucił w
charakterze uzupełnienia:
— Nabyte już karty przejazdowe, rzecz prosta, także.
— Aż czegóż to — zapytałem — pan będzie żył, przejadając swe pieniądze w mojej
osobie?
— Z czego ja — ach! prawda! Pan wprawia mnie w kompletne osłupienie. Ale bo pan
ma też taki sposób zadawania pytań, jak gdyby zależało panu na zapędzeniu mnie w
kozi róg. Tak, miły panie Kroull, jakże z tym zrobimy? Naprawdę nie przywykłem
do myślenia o tym, z czego będę żył w przyszłym roku.
312 »\. " » ... , . TOMASZ MANN
• yf — Pragnąłem jedynie zwrócić pańską uwagę na to, że wypożyczenie komuś swej
osoby nie jest sprawą tak prostą. Lecz cofnijmy to pytanie! Odpowiedzi
domagałbym się niechętnie, gdyż wiązałoby się to z przypisywaniem mi czegoś w
rodzaju przebiegłości, a gdzie chodzi o przebiegłość, już mnie nie ma.
Przebiegłość nie jest gentlemanlike.
— Uważałem jedynie za możliwe, drogi przyjacielu, iż pan mógłby z powodzeniem
przemieścić dla mego ratunku odrobinę przebiegłości ze swej drugiej egzystencji
w byt dżentelmena.
— To, co zespala obie me egzystencje, jest czymś o wiele przyzwoitszym. Są to
pewne prywatne oszczędności, niewielkie konto bankowe...
— Do którego w żadnym wypadku nie mogę sięgać!
— Będziemy jakoś musieli wciągnąć je w naszą kalkulację. Mówiąc nawiasem, czy ma
pan przy sobie coś do pisania?
Pomacał się szybko po kieszeniach.
— Tak, mam wieczne pióro. Ale ani świstka papieru.
— Oto jest. — I wydarłem kartkę ze swego notesu. — Interesowałby mnie pański
podpis.
— Po co? Zresztą jak pan chce. — Pochyliwszy rękę i pióro bardzo ukośnie w lewo,
nagryzmolił swój podpis i podsunął mi go. Już z odwrotnej strony wyglądał nader
pociesznie. Zamiast banalnego zakrętasa na końcu, zaczynał się nim raczej od
razu na samym początku. Napuszone w swym rysunku „L" rozciągało się dolną
wstążką daleko w prawo, a przeginając się następnie łukiem i zawracając górą
wstążka przekreślała od przodu samże inicjał, by w ukształtowanym tak owalu
podążyć ciasnym, w lewo pochylonym i stromym pismem dalej jako „ouis marąuis de
Venosta". Nie mogąc powściągnąć uśmiechu, skłoniłem przecie na ten widok skroń z
uznaniem.
— Dziedziczne to czy własny wynalazek? — zapytałem biorąc wieczne pióro w rękę.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 313
— Dziedziczne — odpowiedział. — Papa robi to tak samo. Tylko nie tak dobrze —
dodał.
— Prześcignął go więc pan — mruknąłem odruchowo, zajęty pierwszą próbą
naśladownictwa, która wypadła wcale udatnie. — Nie trzeba, Bogu dzięki, bym ja
to lepiej robił od pana. To byłoby nawet usterką. — Mówiąc to, sporządziłem
drugą kopię, ku mniejszej swej satysfakcji. Trzecia za to była nienaganna.
Wykreśliłem obie poprzednie i wręczyłem mu kartkę. Był zdumiony.
— Nie do wiary! — zakrzyknął. — Moje pismo jak ulał! I pan jeszcze wypiera się
swej przebiegłości i sprytu! Ale mnie samemu nie brak ich na tyle, jak pan może
sobie wyobraża, i rozumiem doskonale, po co pan się w tym ćwiczy. Pan potrzebuje
mego podpisu dla podejmowania sum pieniężnych na list kredytowy.
— Jak podpisuje pan listy do swych rodziców? Osłupiał i zakrzyknął:
— Oczywiście, muszę przynajmniej z paru miejsc postoju napisać do staruszków
choćby tylko widokówki. Człowieku! pan myśli o wszystkim. W domu zowią mnie Lou-
lou, sam się tak nazwałem jako dziecko. Piszę to tak.
Wypadło to nie inaczej niż przy pełnym podpisie: malował wygibiaste „L",
zataczał owal i przekreślając od przodu powstałą tak arabeskę ciągnął pochylonym
w lewo ostrym zygzakiem dalej — „oulou".
— Dobrze — odezwałem się — to potrafimy. Czy pan ma przy sobie jakiś swój
rękopis?
Niestety, nie miał.
— Proszę więc pisać. — Tu podałem mu świeżą kartkę. — Proszę pisać tak: „Mon
cher Papa, najukochańsza Mamo, z tego ważnego etapu swej podróży, z miasta,
które w najwyższym stopniu godne jest zwiedzenia, przesyłam Warn wdzięczne swe
pozdrowienia. Nurzam się w nowych wrażeniach, ścierających z pamięci niejedno,
co mi dawniej wydawało się niezbędne. Wasz Loulou". Mniej więcej tak.
314 , O • • - i TOMASZ MANN
— Nie, dokładnie tak! Toż to jest znakomite. Kroull! Vous etes admirable!"
Wytrząsa pan to jak z rękawa — i wykręconą w lewo dłonią jął wypisywać moje
sentencje spiczastymi literami równie stłoczonymi, jak kiedyś pismo mego świętej
pamięci ojca było rozciągnięte, przy czym jeden charakter nie był ani trochę
trudniejszy do podrobienia aniżeli drugi. Wetknąłem próbkę do kieszeni.
Wypytałem go o nazwiska i imiona służby w rodzicielskim zamku, o kucharza
nazwiskiem Ferblantier, o stangreta nazywającego się Klosmann, o kamerdynera
przy markizie, rosłego, lecz trzęsącego się już sześćdziesięcioletniego
staruszka o nazwisku Radicule, i o pokojówkę markizy imieniem Adelajda. Nawet o
zwierzętach domowych, o wierzchowcach, o charcie Fripon, o maltańskim, ulubionym
przez markizę piesku Minime, stworzonku cierpiącym ciężko na rozwolnienie,
wywiedziałem się dokładnie. Wesołość nasza wzrastała tym bardziej, im dłużej
trwało posiedzenie, atoli jasność umysłowa Ludwiczka oraz jego zdolność
rozróżniania pojęć z biegiem czasu nieco opadła. Wyraziłem zdziwienie, że nie
kazano mu pojechać również do Anglii, do Londynu. Powodem tego było, iż Anglię
znał już, a w Londynie przepędził nawet dwa lata jako wychowanek pewnej
prywatnej szkoły.
— Mimo to — wymamrotał — byłoby wcale dobrze, gdyby Londyn powiodło się włączyć
w plan podróży. Jakże łatwo przyszłoby mi wywieść starych w pole i przerywając
podróż dać stamtąd susa do Paryża i do Zazy!
— Ależ pan będzie przez cały czas przy Zazie!
— Słusznie! — zawołał. — To jest przecież nasz prawdziwy fortel. Myślałem o
fałszywym, który wobec prawdziwego nie wchodzi w rachubę. Pardon. Bardzo gorąco
proszę o wybaczenie. Fortel polega na tym, że będę się nurzał w rozkosznych
wrażeniach, a równocześnie pozostanę przy Zazie. Wie pan, że muszę się mieć na
baczności, aby przy-
' Pan jest zachwycający! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 315
padkiem nie zasięgać stąd wiadomości o Radicule'u, o Fri-ponie i o Minime,
pytając w tej samej chwili o zdrowie ich być może het, z Zanzibaru. Tego nie
dałoby się, rzecz jas-na5 połączyć, choć zjednoczenie osób — mimo wielkiego
dzielącego ich od siebie dystansu — ma się dokonać... Słuchaj no pan, z tej
sytuacji wynika, że powinniśmy przejść obaj na „ty"! Czy ma pan coś przeciwko
temu? Gdy gadam do siebie sam, nie mówię przecie do siebie per „pan". Zrobione?
Wypijmy pod to! Twoje zdrowie zatem, Armandzie
— chciałem rzec: Feliksie — albo raczej: Loulou. Wbij sobie w pamięć, że o
zdrowie Klosmanna i Adelajdy nie wolno ci się pytać z Paryża, tylko wyłącznie z
Zanzibaru. Zresztą, o ile mi wiadomo, do Zanzibaru nie mam wcale jechać, więc i
ty także nie. Ale mniejsza z tym, gdzie zabawię przez czas dłuższy — o ile w
ogóle tu pozostanę, muszę w każdym razie zniknąć z Paryża. Masz oto przykład,
jak rozumuję ściśle. Zaza i ja, oboje musimy dać drapaka, że posłużę się
szelmowskim zwrotem. Czyż nie mówią szelmy jakoś tak: „dać drapaka"? Ale gdzież
byś ty to wiedział, dżentelmen, a teraz panicz z dobrego rodu! Muszę
wypowiedzieć swoje mieszkanie i mieszkanie Zazy także. Przeniesiemy się razem na
przedmieście, na jakieś ładne przedmieście, ot, do Boulogne albo Sevres, ten
szczątek zaś, co ze mną zostanie
— szczątek i tak pokaźny, skoro będzie przy Zazie — postąpi może dobrze,
przybierając inne nazwisko; logika żąda, jak mi się zdaje, abym się przezwał
Kroull — pięknie, ale w takim razie muszę się wyuczyć twego podpisu, podoła
temu, mam nadzieję, moja przebiegłość. Tam to więc, w Wersalu albo i gdzieś
dalej, uwiję na czas swej podróży Zazie i sobie gniazdko miłosne, błogie,
szelmowskie gniazdecz-ko... Ale, Armandzie, to jest, chciałem powiedzieć: cher
Louis — i wytrzeszczył, jak tylko mógł, swe oczka — odpowiedz mi, jeśli możesz,
na pytanie: z czego będziemy żyli?
Choć musnąłem zaledwie to zagadnienie, odpowiedziałem mu, żeśmy je już
rozwiązali, że rozporządzam kontem
316 - •:,-, .- , ,':-.. TOMASZ MANN
bankowym w wysokości dwunastu tysięcy franków, które w zamian za list kredytowy
stoi do jego dyspozycji. Wzruszył się aż do łez.
— Oto dżentelmen! — wykrzyknął. — Oto szlachcic, od stóp do głów! Jeżeli ty nie
masz prawa do tego, by przesyłać pozdrowienia psiakowi Minime i Radicule'owi, to
któż by z ludzi miał to prawo? W ich imieniu rodzice nasi pozdrowią cię wzajem
serdecznie. Ostatni kielich za zdrowie dżentelmenów, jakimi jesteśmy obaj!
Nasz wspólny pobyt tu na górze przetrwał ciche godziny przedstawień teatralnych.
Wyszliśmy, gdy taras na szczycie gmachu zaczął pośród łagodnej nocy zapełniać
się ponownie. Wbrew memu protestowi zapłacił za oba obiady i cztery flaszki
Lafitte. Miał tęgo w czubie, równie oszołomiony radością, jak winem.
— Razem, wszystko razem! — polecił inkasującemu starszemu kelnerowi. — Jesteśmy
jednym i tym samym człowiekiem. Armand de Kroullosta, oto nasze nazwisko.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł ów człeczyna z wszechcierpliwym uśmiechem, na
jaki zdobyć się przyszło mu tym łatwiej, że napiwek był ogromny.
Yenosta odwiózł mnie fiakrem i wysadził w mej dzielnicy. Po drodze umówiliśmy
się co do następnego spotkania, przy którym miałem mu wręczyć swoją gotówkę, on
mnie zaś swój list kredytowy wraz z zakupionymi biletami podróżnymi.
— Bonne nuit, a tantót, monsieur le marąuis* — wybełkotał z pijacką grandezzą,
wstrząsając mą dłoń na pożegnanie — po raz pierwszy usłyszałem z jego ust ten
tytuł i myśl o nadarzonym przez życie wyrównaniu bytu i pozoru, myśl o pozorze,
który miał zasłużenie być dodany do bytu, przejęła mnie dreszczem radości.
' Dobranoc, do rychłego zobaczenia, panie jharkizie. (fr.)
. f
ROZDZIAŁ WATY
I ełne pomysłowości życie jakże umie urzeczywistniać marzenia naszego
dzieciństwa — przewodzić je niejako z mgła-wicowości w stan stały! Czyż już jako
chłopiec, kiedy to nikt poza mną nie domyślał się mej książęcości, nie
uprzedziłem w wyobraźni uroków incognito, jakimi napawałem się teraz,
kontynuując jeszcze przez czas niedługi swe służebne rękodzieło? Równie wesoła,
jak miła była ta dziecięca igraszka. Teraz stała się rzeczywistością w tej
mierze i do tego stopnia, że na czas, poza który niepilno mi było wybiegać,
mianowicie na rok, miałem szlachecki dyplom margrabiego, można by powiedzieć, w
kieszeni; tę rozkoszną świadomość nosiłem jak ongi w sobie od chwili
przebudzenia przez cały dzień, strzegąc jej znowu przed tym, by moje otoczenie,
dom, w którym grałem rolę wyfraczonego na błękitno sługusa, nie domyśliły się
jej ani trochę.
318 TOMASZ MANN
Czytelniku odczuciem mi towarzyszący! Byłem bardzo szczęśliwy. Byłem sam sobie
drogocenny i miłowałem siebie
— tym dla społecznego współżycia jedynie korzystnym sposobem, który pozwala
miłość do samego siebie obrócić na zewnątrz w uprzejmość względem drugich.
Głuptasa przywiodłaby może świadomość szczęścia, w jakiej chadzałem, do
przejawianej wkoło pychy, do niekarności i zuchwalstwa wobec wyższych od siebie,
do niekoleżeńskiego zadzierania nosa wobec maluczkich. Jeśli o mnie chodzi,
grzeczność moja dla gości w sali stołowej nie była nigdy bardziej ujmująca,
głos, jakim do nich mówiłem, pieściwiej przytłumiony, a zachowanie się moje w
stosunku do tych, co uważali mnie za równego sobie stanem, a więc do kolegów
kelnerów i do kompanów z sypialni pod dachem, nie było bardziej pogodne i
kordialne niż w owych właśnie dniach; może zresztą zabarwiało się to wszystko
moją tajemnicą, tajemnym półuśmiechem, który jednak osłaniał raczej czujnie ów
sekret, niż wyjawiał go, a osłaniał już choćby przez zwykłą roztropność, gdyż,
zrazu przynajmniej, nie mogłem być bezwzględnie pewny, czy przypadkiem nosiciel
mego, teraz jeszcze prawdziwego, nazwiska zaraz następnego ranka po naszej
naradzie, otrzeźwiawszy, nie pożałuje i nie wycofa układu. Byłem na tyle
przezorny, żem mym chlebodawcom z dnia na dzień służby nie wypowiedział;
zasadniczo mogłem jednak być pewny swej sprawy. Zbyt uszczęśliwiony był Veno-sta
odkrytym — wcześniej przeze mnie niż przez niego
— rozwiązaniem problemu, a magnetyczny wpływ Zazy był mi zastawem jego
wierności.
Nie omyliłem się. Dnia 10 lipca wieczorem odbyły się nasze pertraktacje i
zapewne przed 24. nie mógłbym zwolnić się na nasze następne, decydujące
spotkanie. Ale już 17. czy też 18. ujrzałem go znowu, jednego bowiem z owych
wieczorów spożywał wraz ze swą przyjaciółką obiad u mnie, w sali stołowej, i nie
omieszkał apelując do mej niezłomności upewnić mnie o własnej. — Nous persis-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 319
tons, n'est-ce pas? — szepnął mi, zajętemu podawaniem potraw, odpowiedzią zaś
moją było równie stanowcze, jak dyskretne: — C'est entendu. * — Usługiwałem mu z
poszanowaniem, będącym w gruncie rzeczy poszanowaniem samego siebie, a Zazę,
która nie szczędziła igrających szelmowskich spojrzeń i konspiracyjnych
mrugnięć, zatytułowałem kilkakrotnie madame la marąuise — prosta danina
wdzięczności.
Wobec tego nie było już wcale lekkomyślnością wyjawić monsieur Machaczkowi, że
stosunki rodzinne zniewalają mnie do porzucenia służby w „Saint James and
Albany" z dniem l sierpnia. Nic o tym nie chciał słyszeć mówiąc, żem nie
dopilnował przepisanego terminu wymówienia, że jestem niezastąpiony, że po
takiej dezercji nie znajdę już nigdy żadnej posady, że zaaresztuje moje pobory
za bieżący miesiąc i tym podobne. Osiągnął jedynie to, że kłaniając się z
pozorną uległością, postanowiłem opuścić dom jeszcze przed pierwszym, a
mianowicie natychmiast. O ile bowiem czas poprzedzający moje wkroczenie w nową,
wyższą egzystencję wydawał mi się długi — w rzeczywistości był on raczej za
krótki dla przygotowań podróżnych, dla sprawienia ekwipunku takiego, jakim był
winien swemu stanowi. Wiedziałem: 15 sierpnia odpłynie z Lizbony mój „Cap Arco-
na". Uważałem za konieczne wyjechać tam o tydzień wcześniej — widać więc, jak
mało miałem czasu na niezbędne sprawunki i zakupy.
I to również omówiłem z pozostającym w domu podróżnikiem, gdy po podjęciu swych
pieniędzy lub raczej: po przepisaniu ich na jego, to jest na moje nazwisko,
wyszedłszy ze swego prywatnego refugium odwiedziłem go w najmowanym przezeń
ładnym trzypokojowym mieszkaniu przy Rue Croix des Petits Champs. Z hotelem
rozstałem się już cichym rankiem, pozostawiwszy w nim wzgardliwie swą liberię i
równie obojętnie rezygnując ze swego ostatniego
* Trwamy przy naszym, prawda?... Umowa stoi. (fr.)
320 ,-..-' , TOMASZ MANN
miesięcznego wynagrodzenia. Nieco przezwyciężenia kosztowała mnie ta chwila, gdy
służącemu, który otworzył mi drzwi w domu Yenosty, oznajmić musiałem swe
znoszone i z dawna mi już obrzydłe nazwisko, a przejść ponad tym cierpliwie
dopomogła mi jedynie myśl, że po raz ostatni się nim przedstawiam. Louis był w
świetnym humorze, przyjął mnie z wylewną serdecznością i nie znalazł nic
spieszniej -szego do wypełnienia niż to, by wręczyć mi ów tak ważny okólny list
kredytowy w związku z naszą podróżą: arkusz złożony we dwoje, którego pierwsza
karta zawierała właściwy dokument kredytowy, to znaczy potwierdzenie ze strony
banku, że osoba pokrywająca koszty podróży ze swego konta w banku ma prawo
podjęcia pieniędzy aż do wysokości sumy łącznej, druga zaś karta zawierała listę
odpowiednich banków w miastach, jakie posiadacz dokumentu zamierzał odwiedzić. W
tym to akcie należało na stronie wewnętrznej umieścić w celu identyfikacji
próbkę podpisu skreślonego przez osobę uprawnioną i Loulou złożył go już w
swoistym, dobrze mi znanym kształcie. Następnie wręczył mi nie tylko bilet
kolejowy do portugalskiej stolicy oraz kartę okrętową do Buenos Aires, lecz —
zacny chłopak — przygotował dla mnie również kilka nader miłych upominków
pożegnalnych: płaski złoty zegarek do nakręcania bez kluczyka, z monogramem,
wraz z delikatnej roboty łańcuszkiem platynowym i czarną jedwabistą, opatrzoną
także pozłocistymi literami „L. d. V." chatelaine* na wieczór, do tego jeden z
owych złotych, biegnących pod kamizelką ku tylnej kieszeni u spodni łańcuszków,
na których lubiono podówczas nosić przybory do zapalania, scyzoryk, ołówek oraz
zgrabną papierośnicę, również szczerozłotą. O ile to wszystko było tylko czymś
bardzo miłym, o tyle do nastroju poniekąd uroczystego wzniosła się ta chwila,
gdy markiz wkładał mi na palec dokładną kopię swego sygnetu, jaką przemyślnie
kazał był
* Dewizka od zegarka, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 321
sporządzić, z wyrytym w malachicie rodowym herbem: strzeżoną przez gryfy bramą
zamkową z wieżycami na flankach. Ten akt, owo pantomimiczne „bądź jako ja!",
wzbudziło zbyt wiele wspomnień o bliskich już naszemu zmysłowi dziecięctwa
historiach przebrań i życiowych wyniesień, aby moment ów nie miał mnie
szczególniej wzruszyć. Ale oczka Loulou śmiały się przy tym jeszcze bardziej
przebiegle niż zazwyczaj i ujawniały dość wyraźnie, że zależało mu na tym, by
nie pominąć żadnego szczegółu hecy, która sama przez się, całkiem niezależnie od
swegu celu, wybornie go bawiła.
Omówiliśmy jeszcze to i owo przy licznych kieliszkach benedyktynki i
wyśmienitych egipskich papierosach. O pismo swe nie troskał się już zupełnie,
uznał jednak za doskonały mój projekt, bym listy otrzymywane w ciągu podróży od
jego rodziców przesyłał mu pod jego nowym, ustalonym już adresem (Sevres, Seine
et Oise, Rue Brancas); miało mi to umożliwić reagowanie wedle jego wskazówek,
choćby z opóźnieniem i ex post, na dokonywające się ewentualnie i nie
przewidziane drobne wydarzenia rodzinnej i towarzyskiej natury. Przyszło mu
jeszcze na myśl, że próbował przecie swych sił w malarstwie, że zatem ja,
zajmując jego miejsce, powinien bym, rzecz jasna, przejawiać również,
przynajmniej od czasu do czasu, pewne oznaki tego zainteresowania. Jakże ja, nom
d'un nom*, tego dokażę? — Nie wolno nam — odpowiedziałem — popadać z tego powodu
w zwątpienie. — I poprosiłem, by pokazał mi swój szkicow-nik, w którym widniało
parę namazanych na szorstkim papierze bardzo miękkim ołówkiem albo kredką
krajobrazów, poza tym nieco portretów, kobiece główki, pół- i pełne akty, do
których, poznałem to na pierwszy rzut oka, pozowała mu Zaza stojąc lub leżąc.
Główkom, narysowanym z pewną, rzekłbym, nie uzasadnioną przez talent śmiałością,
należało
' Do kroćsct. (fr.)
322 , ., , ,, , ,, TOMASZ MANN
przyznać podobieństwo — nie wybitne, lecz dostrzegalne. Co się tyczy szkiców
pejzażowych, znamionowało je prze-ciemnienie, prawie uniemożliwiające rozeznanie
przedmiotów, po prostu dlatego, że wszystkie ledwie przeciągnięte linie prawie
całkiem starł i wemglił w siebie wiszerek — czy artystyczna to, czy też
oszukańcza metoda, do rozstrzygnięcia tego nie czuję się powołany, natychmiast
jednak zorientowałem się, że obojętne, czy należało to uznać za szalbierstwo,
czy nie, w każdym razie potrafię to i ja. Poprosiłem go o jeden z jego miękkich
ołówków, następnie o pałeczkę opatrzoną sczerniałym już do cna na skutek
długotrwałej praktyki gałgankiem filcowym, którym nadawał swoim tworom mgiełkę
tajemniczości, i narysowałem, łypnąwszy przelotnie okiem w powietrze, dość
nieudolnie wiejski kościół w otoczeniu przygiętych burzą drzew, przemieniając
już w toku pracy to sztubactwo w czystą genialność za pomocą filcowego wyciorka.
Louis wydawał się nieco strapiony, gdym mu pokazał rysunek, lecz i uradowany
również, i oświadczył, że bez obawy mógłbym pokazać się z tym przed światem.
W imię swego honoru wyraził żal, że brak mi czasu na jazdę do Londynu w celu
zamówienia sobie u słynnego, przezeń osobiście często zatrudnianego krawca Paula
niezbędnych ubiorów, a więc fraka, angleza, dalej cutawaya* ze spodniami w
wąskie prążki, wreszcie jasnych, ciemnych czy szafirowych jak morze luźnych
kurtek, okazał się jednak tym milej ujęty moją doskonałą znajomością
wszystkiego, co było mi potrzebne dla odpowiedniego memu stanowi ekwipunku w
zakresie osobistej bielizny lnianej i jedwabnej, wszelkiego rodzaju obuwia,
kapeluszy i rękawiczek. Na zakup wielu z tych przedmiotów starczyło mi jeszcze w
Paryżu czasu, a nawet mogłem zupełnie łatwo dać sobie tutaj uszyć na miarę kilka
najpotrzebniejszych ubrań, zrezygno-
' Rodzaj żakietu, (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 323
wałem jednak z tych możliwości mając radosną pewność, że nawet konfekcja ledwie
że znośna wydawała się na mnie jak najkosztowniejsza i robiona na miarę.
Sprawienie dalszej części tego, co było mi potrzebne, zwłaszcza w zakresie
białej garderoby tropikalnej, przesunęliśmy na Lizbonę. Na moje zakupy paryskie
Yenosta przekazał mi kilkaset franków, przeznaczonych dlań przez jego rodziców
na przysposobienie do podróży, i pomnożył je o parę dalszych setek z kapitału,
jakiego mu przysporzyłem. Z prostej przyzwoitości obiecałem mu zwrot tych
pieniędzy ze swych oszczędności podróżnych. Szkicownik swój, ołówki rysunkowe
oraz wielce zasłużony wiszerek podarował mi również, a nadto pakiecik biletów
wizytowych z naszym nazwiskiem i z jego adresem; uściskał mnie klepiąc z
nieokiełzaną wesołością po łopatkach, złożył mi życzenia, abym opływał we
wszelkie możliwe nowe wrażenia, i tak wyprawił mnie w dal.
Przeminęły, życzliwy czytelniku, dwa tygodnie i kilka dni i otom toczył się
naprzeciw tej dali, zainstalowany wygodnie w zdobnym zwierciadłami i wyścielonym
szarym pluszem półprzedziale pierwszej klasy ekspresu Nord-Sud, przy oknie,
oparłszy ramię o składaną poręcz kanapy, głowę o koronkową osłonę wygodnego
wezgłowia, a nogę założywszy na nogę; ubrany byłem w wyprasowaną świetnie
angielską flanelę i w obcisłe jasne spodnie nad lśniącymi trzewikami. Swój
szczelnie wypełniony kufer okrętowy nadałem na bagaż, moje zaś walizki podręczne
ze skóry cielęcej i krokodylej, wszystkie bez wyjątku z wytłoczonym na nich
monogramem „L. d. V." i koroną z dziewięciu pałkami, spoczywały nade mną w
siatce.
Nie było mi tęskno za żadnym zajęciem, za żadną lekturą. Siedzieć i być tym,
czym byłem — jakiejże innej jeszcze zabawy mogłem pragnąć? Łagodne rozmarzenie
ukołysało mą duszę, myliłby się jednak ten, kto by sądził, że moje zadowolenie
płynęło jedynie czy przeważnie z tej okoliczno-
324 TOMASZ MANN
ści, że byłem teraz kimś tak znakomitym i wytwornym. Nie, raczej ogólna odmiana
i odnowienie mego wyświechtanego „ja", to, żem zdołał wyzuć się ze starego Adama
i wśliznąć w nowego — oto, co mnie wypełniało i uszczęśliwiało. Uderzyło mnie
jednak, że w ślad za przeobrażeniem mej istoty ogarnęła mnie nie tylko rozkoszna
rzeźwość, lecz że łączyła się z nim również pewna wyjaławiająca wewnętrzna
czczość
— mianowicie o tyle, iż trzeba mi było wygnać z duszy wszystkie wspomnienia,
związane z mą unieważnioną egzystencją. Siedząc tu nie miałem już do nich
żadnego prawa
— co na pewno nie było stratą. Moje wspomnienia! Bynajmniej ani trochę nie była
to dla mnie strata, że już nie miały być moimi. Tylko nie przychodziło mi wcale
łatwo osadzić w ich miejsce, z jaką taką wyrazistością, wspomnienia inne, te,
które mi teraz przypadły w udziale. Przedziwne poczucie osłabienia, a nawet
opustoszenia pamięci poczęło mnie ogarniać w mym zbytkownym zakątku.
Uświadomiłem sobie, że o mnie samym nie było mi wiadomo nic ponad fakt mego
dziecięctwa i pierwszej młodości spędzonych w luksemburskiej rodowej siedzibie,
co najwyżej kilka nazw i imion w rodzaju Radicule'a i Minime uwyraźniało
poniekąd moją nową przeszłość. Niechybnie, gdym zechciał przywołać sobie nieco
dokładniej przed oczy wygląd zamku, w którego murach wzrosłem, to trzeba mi było
przyzwać na pomoc wizerunek angielskich castles z porcelanowych talerzy, z
jakich kiedyś, w niższym swym bytowaniu, musiałem sprzątać resztki — to zaś było
równoznaczne z absolutnie niedopuszczalnym wsuwaniem odtrąconych wspomnień
pomiędzy nowe, wyłącznie mi teraz przysługujące.
Takie to rozważania i spostrzeżenia przemykały się przez myśl marzyciela przy
rytmicznym stukocie pędzącego pociągu i żadną miarą nie twierdzę, by
przysparzały mi one smutku. Przeciwnie: owa wewnętrzna pustka, owa zamazana
niepewność mojej pamięci kojarzyły się, jak mi się zdawało, w jakiś
melancholijnie trafny sposób z moją wytwór-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 325
nością, toteż pozwalałem im chętnie nadawać memu spojrzeniu, wpatrzonemu prosto
przed siebie, wyraz cicho zadumanej, łagodnie niepocieszonej i nobliwej
niewiedzy.
Pociąg opuścił Paryż o godzinie szóstej. Zapadł zmierzch, zapłonęło światło i
jeszcze strojniej uśmiechnęło się w nim moje prywatne mieszkanko. Konduktor, w
podeszłym już wieku, wyjednał sobie pozwolenie wejścia cichutkim zapukaniem,
zasalutował dłonią do czapki i ponowił ową oznakę czci zwracając mi bilet.
Poczciwcowi, z którego twarzy można było wyczytać myśl lojalną i zachowawczą i
który krocząc przez pociąg wchodził w służbową styczność z wszelkimi warstwami
społeczeństwa, także z jego podejrzanymi elementami, było najwyraźniej miło
pozdrowić w mej osobie jego szczęśliwie rozkwitły, subtelny kwiat, oczyszczający
duszę przez samo tylko nań spojrzenie. Prawdę mówiąc, mógł nie troskać się o
moje przyszłe powodzenie, gdy przestanę już być jego pasażerem. Ja, ze swej
strony, zamiast życzliwie wywiedzieć się o jego rodzinne życie, uśmiechnąłem się
tylko łaskawie i skinąłem mu z wysoka głową, co bezsprzecznie umocniło go w jego
konserwatywnych poglądach aż do gotowości bojowej.
Także i rozdawca miejscówek na kolację w wagonie restauracyjnym zgłosił się
dyskretnym zapukaniem. Przyjąłem odeń numerek; a że niebawem gong spoza drzwi
wezwał na posiłek, przyzwałem i ja na pomoc, w celu niejakiego odświeżenia się,
swój świetnie dla potrzeb toaletowych wyposażony neseser, poprawiłem przed
lustrem krawat i udałem się o kilka wozów dalej do wagonu restauracyjnego,
którego nienaganny kierownik z zapraszającą gestykulacją odprowadził mnie aż do
mego miejsca i podsunął mi krzesło.
Przy stoliku siedział już nad zakąskami jakiś starszy, nobliwie wyglądający pan,
przyodziany nieco staromodnie (majaczeje mi jeszcze przed oczyma noszony przezeń
zabójczo wysoki sztywny kołnierzyk), z siwą bródką, który, gdym mu uprzejmie
powiedział „dobry wieczór", spojrzał ku mnie
326
TOMASZ MANN
gwiaździstymi oczyma. Nie umiem orzec, na czym właściwie polegała gwiaździstość
jego spojrzenia. Czy te oczy-gwiazdy błyszczały szczególnie jasno, łagodnie i
promieniście? Niewątpliwie, posiadały one taki właśnie blask — ale czy były już
przez to oczyma gwiaździstymi? „Oczy jak gwiazdy" — to nazwa potoczna, ale że
wyraz ten określa jedynie rzeczowym mianem pewne zjawiska fizyczne, nie pokrywa
się on żadną miarą z oznaczeniem, jakie mi się nasunęło, boć chyba pewien
szczególny odcień moralny musi wchodzić tu w grę, jeśli z gwiazdek ocznych,
czyli ze źrenic, jakie ma każdy człowiek, mają powstać oczy gwiaździste.
Spojrzenie ich nie oderwało się ode mnie tak rychło; śledziło mnie, gdym
zasiadał, zwarło się mocno z moim wzrokiem i podczas gdy zrazu było tylko
łagodne i poważne, niebawem rozbłysnął w nim uśmiech poniekąd przyzwalający lub
powiem raczej: przychylny, skojarzony w rejonie bródki z przyjaznym grymasem
ust, które z wielkim opóźnieniem, to jest kiedym już siedział i sięgał po
jadłospis, odwzajemniły moje powitanie.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdybym to ja zaniedbał owej uprzejmości i
pouczającym przykładem uprzedził mnie w tym gwiazdooki. Odruchowo powtórzyłem
zatem:
— Bansoir, monsieur — na co on odrzekł z miejsca tymi słowy:
— Smacznego, smacznego szanownemu panu. — I dodał: — Pańskiej młodości apetyt na
pewno dopisze.
Zważywszy, że pan o gwiaździstych oczach mógł sobie pozwolić na niejedną
oryginalność, odpowiedziałem uśmiechem i skłonieniem głowy, zwróciwszy się już
tymczasem ku podanej sobie tacy z sardynkami w oliwie, selerami i sałatą
francuską. Że zaś miałem pragnienie, zamówiłem zaraz butelkę ale", co siwobródy
kilkoma słowy zaaprobował po-
* Mocne piwo. (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
327
nownie, nie obawiając się zarzutu, że miesza się do mych spraw nieproszony.
— Bardzo rozsądnie — przemówił. — Bardzo rozsądnie, że zamawia pan mocne piwo do
kolacji. To koi i pogłębia sen, podczas gdy wino działa najczęściej podniecająco
i utrudnia sen, chyba że ktoś mocno się nim upije.
— To byłoby bardzo przeciwne memu poczuciu dobrego tonu.
— Tak myślałem. Nic zresztą nie przeszkodzi nam przedłużyć do woli nasz nocny
spoczynek. Nie dotrzemy do Lizbony wcześniej niż przed nastaniem południa. A
może kres pańskiej wędrówki bliższy jest niż Lizbona?
— Nie, jadę do Lizbony. Daleka podróż.
— Zapewne najdalsza z wszystkich, jakie pan dotąd przedsiębrał?
— Nic to jednak — odparłem, nie odpowiadając wprost na jego pytanie — wobec
wszystkich tych, które czekają mnie jeszcze.
— No, no! — odparł na to kiwając w żartobliwym zdumieniu głową i podnosząc brwi.
— To pan nie na żarty zabiera się do inspekcji naszej gwiazdy i jej obecnych
mieszkańców.
Określenie przezeń Ziemi słowem „gwiazda" sprawiło na mnie w związku z osobliwą
właściwością jego oczu przedziwne wrażenie. Na domiar tego wyraz „obecnych",
zestawiony przezeń ze słowem „mieszkańców',', nabrzmiał w mej świadomości
poczuciem niezmiernej przestrzeni. A przy tym jego styl wraz z towarzyszącą mu
mimiką miał w sobie sporo z tej maniery, jaką się mówi do dziecka, i to do
dziecka bardzo subtelnego — odcień delikatnej ironii. Zniosłem to dzięki
świadomości, że wyglądam jeszcze młodziej, niż powinien bym wyglądać w swym
wieku.
Odmówiwszy zupy siedział naprzeciw mnie bezczynnie, zajęty chyba tylko
dolewaniem sobie wody Yichy, co wymagało ostrożności, gdyż wagon kołysał się
mocno. Podnio-
328
TOMASZ MANN
słem tylko znad talerza ku niemu wzrok nieco zdziwiony, nie snując dalej wątku
jego słów.
Widocznie pragnął jednak zapobiec przerwaniu konwersacji, gdyż począł mówić
znowu:
— Otóż, jakkolwiek daleko podróż pana zawiedzie, nie powinien pan lekceważyć jej
początku dlatego tylko, iż to początek jedynie. Przybędzie pan do niezmiernie
interesującego kraju o sławnej przeszłości, któremu podróżnicy winni są
wdzięczność, albowiem on pierwszy otwarł przed nimi w minionych stuleciach
niejedną drogę. Lizbona, po której pan rozejrzy się, miejmy nadzieję, nie
zanadto pobieżnie, była ongiś najbogatszym miastem świata, a to dzięki słynnym
podróżom odkrywczym; szkoda, że pan nie pojawił się tam o pięćset lat wcześniej
— byłby ją pan wówczas znalazł spowitą zapachami towarów korzennych z krajów
zamorskich i widział, jak zgarniała złoto. Wszystkie te wspaniałe posiadłości
kolonialne uszczupliła historia w sposób prawdziwie żałosny. Ale sam pan
zobaczy, jak pełen czaru pozostał do dziś ów kraj i jego ludzie. Wspominam o
ludziach, boć przecie we wszelkiej żądzy podróżowania tkwi w sporej części
tęsknota za nie doświadczonym nigdy dotąd człowieczeństwem, a sporą też podnietą
jest pożądliwość wzroku, skłaniająca nas do zazierania w obce oczy i w obce
fizjonomie, do rozkoszowania się nieznaną ludzką cielesnością i zachowaniem.
Lecz co pan o tym sądzi?
Cóż miałem sądzić? Ma rację niewątpliwie, powiedziałem, że sprowadza żądzę
podróżowania częściowo do tego właśnie rodzaju ciekawości czy „pożądliwości
wzroku".
— Tak więc — ciągnął dalej — w kraju, ku któremu zdążamy, napotka pan wielce
interesującą w swej zagmatwanej pstrokaciżnie mieszankę ras. Mieszana była już
ludność pierwotna, to jest, jak panu oczywiście wiadomo, iberyjska, z domieszką
krwi celtyckiej. Ale w ciągu dwóch tysięcy lat Fenicjanie, Kartagińczycy,
Rzymianie, Wandalowie, Swewowie i Wizygoci, a obok nich zwłaszcza Arabo-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 329
wie, czyli Maurowie, współpracowali nad wytworzeniem typu, jaki tam pana
oczekuje — nie zapomnijmy również
0 pokaźnej domieszce krwi murzyńskiej, pochodzącej od mnogich czarnoskórych
niewolników, importowanych w erze władztwa nad całym afrykańskim wybrzeżem. Nie
powinien pan tedy dziwić się pewnym osobliwym właściwościom uwłosienia, pewnemu
osobliwemu zarysowi warg, a też
1 pewnej osobliwej, smętnej zwierzęcości spojrzenia, którą pan czasem napotka. A
przecie mauretańsko-berberyjski składnik rasy, jak sam pan to stwierdzi, góruje
stanowczo — a to dzięki długotrwałemu okresowi arabskiego panowania. Łącznym
produktem jest niezbyt mocarna, za to nader urocza grupa etniczna: ciemnowłosa,
o nieco żółtawej skórze i raczej wiotkiej postawie, o pięknych, myślących,
piwnych oczach...
— Cieszy mnie to szczerze — wyznałem, dodając pytanie: — Jeśli wolno zapytać...
czy pan sam jest Portugalczy-kiem?
— A, nie — odpowiedział. — Ale już z dawna zapuściłem w tym kraju korzenie.
Zrobiłem teraz tylko skok do Paryża — dla interesów. Urzędowych interesów. Com
to ja chciał rzec: ach tak, piętno arabsko-mauretańskie znajdzie pan
rozejrzawszy się nieco także wszędzie w architekturze kraju. Co się tyczy samej
Lizbony, muszę pana przygotować na jej ubóstwo w budowle historyczne. Miasto,
jak pan wie, leży w centrum wstrząsów ziemskich i jedno jedyne wielkie
trzęsienie ziemi w ubiegłym stuleciu obróciło je w dwóch trzecich w rumowisko.
Lecz na nowo stała się Lizbona wcale pięknym miastem i nastręcza ciekawostki,
których nie zdołam panu dość wymownie zalecić. Nasz botaniczny ogród na
wzgórzach zachodnich powinien stać się celem pierwszej pańskiej pielgrzymki. Nie
ma on w całej Europie równego sobie pod względem klimatu — podzwrotnikowa flora
rozwija się tu równie bujnie jak roślinność strefy umiarkowanej. Ogród aż lśni
przepychem araukarii, bam-
330
TOMASZ MANN
busów, papirusów, juk oraz wszelkiego rodzaju palm. Na własne oczy ujrzy pan tam
rośliny, które właściwie nie należą już wcale do obecnej flory naszej planety,
lecz do wcześniejszej — mianowicie drzewa paproci. Pospiesz pan co prędzej i
przyjrzyj się drzewom paproci z okresu węgla kamiennego! To coś lepszego niż
historia kultury z jej krótkim oddechem. To starożytność globu.
Ogarnęło mnie znowu poczucie niepojętych przestrzennych wymiarów, wzbudzone już
raz jego słowami.
— Niewątpliwie, nie omieszkam — upewniłem.
— Zechce pan wybaczyć — uznał za wskazane dorzucić — że zasypuję pana
wskazówkami i usiłuję pokierować pańskimi krokami. Czy wie pan jednak, co mi pan
przypomina?
— Proszę mi to wyjawić — odparłem z uśmiechem.
— Lilię morską.
— To brzmi wcale pochlebnie.
— Tylko dlatego, że brzmi w pańskich uszach jak nazwa kwiatu. Wszelako lilia
morska nie jest kwiatem, tylko stale przytwierdzoną do podłoża formą zwierzęcą z
otchłani morskich, należącą do społeczności jeżowców jako naj-starożytniejsza
chyba jej grupa. Posiadamy mnóstwo wykopalin z jeżowcami. Te związane na stałe z
jednym miejscem zwierzątka wykazują skłonność do przybierania kształtów
kwietnych, to znaczy do symetrii typu koła, gwiazdy lub kwiatu. Dzisiejsza
rozgwiazda-włoskownica, następczyni pradawnej lilii morskiej, jedynie we
wczesnym okresie rozwojowym przyrasta trzonem swym do dna. Następnie oswobadza
się, emancypuje i włóczy pływając lub pnąc się u wybrzeży. Wybacz mi pan to
myślowe skojarzenie, ale tak właśnie, niby lilia morska nowych czasów, oderwał
się pan od łodygi i wyruszasz w podróż inspekcyjną. Nachodzi człowieka pokusa
udzielenia paru rad początkującemu obieżyświatowi... No, ale: Katschka.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 331
Przez chwilę myślałem, że nie całkiem dobrze ma w głowie, potem jednak pojąłem,
że on jakkolwiek o wiele starszy niż ja, przedstawił mi się po prostu.
— Yenosta — pośpieszyłem z odpowiedzią, skłaniając się przed nim z lekkim
skrzywieniem, gdyż w tejże chwili podano mi z lewej strony rybę.
— Markiz Yenosta? — zapytał podnosząc lekko brwi.
— Ależ, panie — odrzekłem potwierdzając i trochę jakby się wycofując.
— Z linii luksemburskiej, przypuszczam. Mam zaszczyt znać jedną z pańskich
ciotek, contessę Paolinę Cen-turione z Rzymu, która z domu jest przecie Yenosta,
z italskiego pnia. Ten z kolei skoligacony jest z Szecheny-imi w Wiedniu, a
także z Esterhazymi z Galanty. Jak panu wiadomo, markizie, ma pan wszędzie
bliższych i dalszych kuzynów. To zaś, żem tak w tych sprawach kuty, nie powinno
pana dziwić. Wiedza o rodach i rodowodach to mój ulubiony konik — albo lepiej:
moja profesja. Profesor Katschka — uzupełnił swą prezentację. — Paleontolog i
dyrektor Muzeum Historii Naturalnej w Lizbonie, instytutu nie dość jeszcze
znanego, którego też jestem założycielem.
Wydobył z portfelu i podał mi swoją kartę wizytową, co nakazywało mi wręczyć
również bilet swój, to jest Ludwicz-ka. Na otrzymanej karcie ujrzałem jego
imiona: Antonio Jo-se, jego tytuł, oznaczenie urzędowego stanowiska, w końcu
jego lizboński adres. Co się tyczy paleontologii, pewnych wskazań co do jego
stosunku z tą dyscypliną udzieliły mi już jego dotychczasowe wypowiedzi.
Odczytaliśmy obaj bileciki z obustronnym wyrazem czci i satysfakcji. Potem
wetknęliśmy obie karty do kieszeni, zamieniając migawkowe ukłony dziękczynne.
— Mogę stwierdzić, panie profesorze — dorzuciłem uprzejmie — że prawdziwie
uszczęśliwiono mnie wskazaniem tego stołu.
332
TOMASZ MANN
— Cala przyjemność po mojej stronie — rzekł w odpowiedzi. Mówiliśmy dotychczas
po francusku; obecnie jął pytać: — Przypuszczam, markizie Yenosta, że włada pan
językiem niemieckim? Pańska matka pochodzi, o ile mi wiadomo, z ziemi gotajskiej
— mówiąc nawiasem, i mojej również ojczyzny; baronówna Plettenberg z domu, jeśli
się nie mylę? Jak pan widzi, siedzę mocno w siodle. Możemy zatem wybornie...
Jak Louis mógł zaniedbać powiadomienia mnie, że moja matka jest Plettenberg z
domu! Chwyciłem to w lot jako nowinę szczęśliwie wzbogacającą moją pamięć.
— Ależ chętnie — odparłem zmieniając na jego propozycję mowę. — Boże mój, czyżem
w czasie całego swego dziecięctwa nie napaplał się do syta po niemiecku, i to
nie tylko z mamusią, lecz również i z naszym stangretem Klosmannem!
— Ja zaś — prawił Katschka — odwykłem prawie zupełnie od mego ojczystego języka
i aż nazbyt chętnie korzystam ze sposobności, aby poobracać się znów raz
wreszcie w zakresie jego form. Liczę teraz pięćdziesiąt siedem lat — a mija już
rok dwudziesty piąty od mego przybycia do Portugalii. Pojąłem za żonę córę tej
ziemi — z domu da Cruz, skoro już jesteśmy przy tym, jak się kto zwie i kto go
rodzi — czystej portugalskiej krwi, której zdecydowanie bliższa jest
francuszczyzna od niemczyzny, jeśli już ma mówić obcym językiem. Także i córka
nasza, przy całej, jaką żywi dla mnie, tkliwości, doborem mowy nie poszła w
ślady ojczulka i woli, poza portugalszczyzną, świegotać po francusku, zresztą
bardzo uroczo. W ogóle cudowne dziecko. Wołamy ją Zouzou.
— Nie Zaza?
— Nie, Zouzou. Pochodzi to od Zuzanny. Od czego też może pochodzić Zaza?
— Pomimo najszczerszych chęci nie potrafię tego powiedzieć. Spotkałem to imię ot
tak, przypadkiem — w sferach artystycznych.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 333
— Pan obraca się w sferach artystycznych?
— I tam również. Sam jestem cokolwiek artystą malarzem, grafikiem. Kształciłem
się u profesora Estomparda, Arystydesa Estomparda z Akademii Sztuk Pięknych.
— No, no, przy tym wszystkim jeszcze artysta. To ślicznie.
— A pan, profesorze, był pewnie w Paryżu na zlecenie swego muzeum?
— Odgadł to pan. Celem mojej podróży było uzyskanie od Instytutu
Paleozoologicznego paru ważnych dla nas fragmentów szkieletów — czaszek, żeber i
łopatek pewnej z dawna wymarłej odmiany tapira, od której, poprzez wiele
pośrednich stopni rozwojowych, pochodzi nasz koń.
— Jak to, koń pochodzi od tapira?
— I od nosorożca. Pański wierzchowiec, markizie, przebył szereg nader różnych
ukształtowań. Przez pewien czas, jakkolwiek koniem już będąc, miał rozmiary
lilipucie. Och, posiadamy uczone nazwy wszystkich jego dawnych i najdawniejszych
faz ewolucyjnych, nazwy kończące się zawsze na „hippos" — koń, począwszy od
eohipposa, ów bowiem ta-pir protoplasta żył w erze eocenu.
— Eocenu. Przyrzekam panu, profesorze Katschka, że słowo to zapamiętam. Kiedy,
wedle przypuszczeń, istniał ów eocen?
— Niedawno. Stanowi on w dziejach Ziemi okres nowożytny, sprzed paruset tysięcy
lat, gdy • po raz pierwszy pojawiły się zwierzęta kopytne. Ale, ale! pana, jako
kogoś oddanego sztuce, zainteresuje to, że zatrudniamy specjalistów, mistrzów w
swej dziedzinie, którzy na podstawie znalezisk kostnych rekonstruują w sposób
jak najbardziej plastyczny i niemal wskrzeszają wszelkie wymarłe formy
zwierzęce, jak również i pierwotnego człowieka.
— Człowieka! •
— Jak również i pierwotnego człowieka. \
— Człowieka eocenu?
334
TOMASZ MANN
— Ten okres chyba go jeszcze nie znal. Musimy wyznać, że pamięć o nim ginie
jeszcze w mroku przeszłości. Że ukształtował się późno, dopiero wraz z rozwojem
ssaków, to jest jasne naukowo jak na dłoni. Pod względem ewolucyjnym jest to,
według naszej wiedzy o nim, „póź-niak" i całkowicie rację ma biblijna Księga
Rodzaju stwierdzając, że uwieńcza on dzieło stworzenia. Nieco drastyczne jest w
niej tylko skrócenie twórczego procesu. Życie organiczne na Ziemi trwa już w
przybliżeniu pięćset milionów lat. Długo czekało z wydaniem człowieka.
— Jestem do głębi wstrząśnięty pańskimi rewelacjami, profesorze.
Było też tak istotnie. Byłem wstrząśnięty do głębi już wówczas, następnie zaś w
coraz to większej mierze. Słuchałem tego człowieka z tak napiętym, ogarniającym
całą świadomość zainteresowaniem, że zapomniałem prawie o jedzeniu. Podawano mi
półmiski i nabierałem z nich na swój talerz, podnosiłem niekiedy jakiś kąsek do
ust, następnie jednak przestawałem poruszać szczękami, pragnąc tylko chwytać
słuchem jego słowa; nóż i widelec tkwiły bezczynnie w mych rękach, a wzrok mój
przywarł do jego oblicza, do jego „gwiaździstych oczu". Z natężoną do ostatka
uwagą moja dusza wchłaniała wszystko, co dalej jeszcze rozpowiadał. Czyż bez tej
usilności odbioru zdołałbym dziś, po upływie tylu lat, odtworzyć tę
restauracyjną rozmowę, odtworzyć przynajmniej w zasadniczych punktach prawie
dosłownie, a nawet, jak sądzę, całkiem dosłownie? Mówił o ciekawości, o
pożądliwości wzroku jako o najistotniejszym składniku żądzy podróżowania i już w
tych słowach tkwiło, jak to sobie przypominam, coś osobliwie wyzywającego, coś
wdzierającego się w ciszę uczuć. Właśnie ten rodzaj intelektualnej prowokacji,
targania najtajniejszymi strunami miał w ciągu jego opowiadań i relacji nabrać
niezmiernego oszołamiającego czaru, jakkolwiek przemawiał z niezmiennym spoko-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 335
jem, chłodem i powściągliwością, a niekiedy z uśmiechem na ustach...
— Czy życie ma jeszcze przed sobą przyszłość równie długotrwałą jak okres dotąd
przebyty, tego nikt nie rozstrzygnie. Jego odporność jest co prawda olbrzymia,
zwłaszcza w kręgu form najniższych. Czy uwierzysz pan, że niektóre drobne
żyjątka wytrzymują, nie ginąc, szczypiący, dwustustopniowy mróz kosmosu?
— To zdumiewające.
— A przecie narodziny oraz trwałość życia zależą od pewnych, ściśle określonych
warunków, które nie zawsze się nadarzały i nie zawsze też nadarzą. Czas
zamieszkalności bywa dla każdej gwiazdy ograniczony. Życie nie zawsze istniało i
nie zawsze też istnieć będzie. Życie jest epizodem, i to, w skali eonów, nader
przelotnym.
— Tym trudniej się od tegoż oderwać — rzekłem. Słowa „tegoż" użyłem tylko na
skutek podniecenia oraz dlatego, że zależało mi na wypowiedzeniu się o omawianym
przedmiocie w sposób poprawny, a zarazem językiem literackim. — Jest na ten
temat — dodałem — piosenka: „Cieszmy się z żywota, pokąd lampka migota!"
Słyszałem ją jako dziecko i lubiłem zawsze, lecz słowa pana o „przelotnym
epizodzie" nadają jej, rzecz jasna, szersze znaczenie.
— Jakże też byty organiczne spieszyły się — brzmiały dalsze słowa Katschki — z
rozwojem swoich odmian i form, zupełnie jak gdyby wiedziały, że lampka nie
będzie migotała zawsze. Odnosi się to szczególniej do wiosny życia organicznego.
W kambrium — tak zowie się najgłębsza warstwa kopalna, najniższa formacja okresu
paleozoicznego — skąpo było jeszcze oczywiście ze światem roślinnym: wodorosty,
algi i nic więcej — bo życie wywiodło się ze słonych wód, z ciepłego pramorza,
wiedz pan o tym. Aliści świat zwierzęcy zyskał rychło przedstawicieli nie tylko
w jednokomórkowych pierwotniakach, lecz również w jamochłonach, robakach,
jeżowcach i członkonogach, to znaczy: we wszystkich
336 ' ' TOMASZ MANN
rzędach prócz kręgowców. Zdaje się, że z łącznej liczby pięciuset pięćdziesięciu
milionów lat minęło ledwie pięćdziesiąt, zanim pierwsze vertebrata wypełzły z
wody na ląd, już podówczas tu i ówdzie odsłonięty. A potem ewolucja i
różnicowanie odmian wzięły taki rozpęd, że już po dwustu pięćdziesięciu
następnych milionach lat pojawiła się cała arka Noego, pełna nawet gadów — tylko
ptaków i ssaków brakło w niej jeszcze. A wszystko to mocą jednej idei, którą
natura powzięła w zaczątkach swego istnienia i której nie poprzestała stosować
twórczo aż do uformowania człowieka...
— Bardzo proszę nazwać ją!
— Ach, to tylko idea współżycia komórek, pomysł, by szklisto-śluzowatego
gruzełka, jakim było prażyjątko, czyli pierwszy organizm, nie pozostawić
samotnie, lecz nakazać mu, by zrazu z niewielu, a potem z milionów cząsteczek
kształtowało żywe wyższe twory, wielokomórkowce i wreszcie duże organizmy z
rozrastającym się ciałem i krwią. To, co zwiemy „ciałem" i co religia osądza
surowo jako mdłe i grzeszne, jako „skłonne do zła", nie jest niczym innym, jak
tylko takim właśnie zestrojem organicznie odrębnych mniejszych indywiduów,
tkanką wielokomórkową. Z istną gorliwością urzeczywistniała przyroda tę jedną i
drogą sobie ideę zasadniczą — z gorliwością niekiedy przesadną — kil-kakroć
uległa przy tym pokusie rozrzutności, żałując tego następnie. Istotnie,
powstrzymała się już w rozpędzie płodząc ssaki, jakkolwiek i wówczas jeszcze
dopuściła do takiej wybujałości życia, jak wieloryb błękitny o wielkości
dwudziestu słoni, potwór, dla którego ziemia nie starczy, by go utrzymać i
wyżywić — więc nakaz natury zepchnął go w morze, gdzie oto jak kolosalna beczka
tranu, zdobna szczątkowymi odnóżami tylnymi, płetwami i oleiście lśniącymi
ślepiami, ku miernej dla cielska swego radości, za to jako zdobycz łowna dla
tłuszczowego przemysłu, w niewygodnej pozycji daje ssać swym młodym i połyka
raczki. Ale
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 337
już dużo wcześniej, z początkiem ziemskiego średniowiecza, to jest formacji
trzeciorzędnej, na długo przed pierwszym wzlotem ptaka w przestworze lub
zazielenieniem się pierwszego liściastego drzewa, napotykamy monstrualne gady,
dinozaury — urwisy o pretensjach przestrzennych nieprzy-stojnych na naszym
padole. Taki jegomość był wysoki jak spora sala, długi jak pociąg, a ważył
czterdzieści tysięcy funtów. Jego szyja była jak palma, głowa zaś w stosunku do
całości zabawnie drobna. Ten niepomiernie rozrosły kawał mięsa musiał być głupi
jak pień. Przy tym poczciwy, co z niezdarnością zwykle chadza w parze...
— A więc też i nie bardzo grzeszny, mimo takiej masy ciała.
— Za głupi był na to. Cóż by jeszcze panu powiedzieć o dinozaurach? Może to, że
miały skłonność do chodzenia na dwóch łapach.
Tu wytrzeszczył na mnie Katschka gwiaździste swe źrenice, pod których wejrzeniem
ogarnęło mnie coś na kształt zakłopotania.
— No — powiedziałem z udaną nonszalancją — do Her-mesa byli ci panicze chyba
niezbyt podobni, mimo że chodzili na dwóch łapach.
— Skądże przyszedł panu na myśl Hermes?
— Wybaczy pan, lecz przy mym wychowaniu tam, na zamku, kładziono zawsze wielki
nacisk na mitologię. Osobista żyłka mego nauczyciela...
— Ach, Hermes — odparł. — To wykwintne bóstwo... Nie pijam kawy — mruknął do
kelnera. — Daj mi pan jeszcze jedną butelkę Yichy... To wykwintny bożek —
powtórzył. — I proporcjonalnie zbudowany, ani za mały, ani za wielki,
człowieczych rozmiarów. Pewien sędziwy budowniczy mawiał, iż każdy człowiek
pragnący budować musi wpierw poznać doskonałość ludzkiej postaci, ona bowiem
skrywa w sobie najgłębsze tajemnice proporcji. Mistycy proporcjonalności
utrzymują, że człowiek — a w ślad za
338 TOMASZ MANN
nim posiadający ludzkie kształty bożek — zajmuje swym wzrostem stanowisko
dokładnie pośrednie miedzy tym, co bardzo wielkie, a tym, co całkiem małe.
Twierdzą oni, że największe ciało materialne we wszechświecie, mianowicie pewna
olbrzymia gwiazda czerwona, przerasta tyle razy człowieka, ilekroć mniejszy odeń
jest najbardziej znikomy składnik atomu, drobiazg, którego średnicę trzeba by
powiększyć sto bilionów razy, by uczynić go widzialnym.
— Widać stąd, że niewiele pomoże chodzić na dwu łapach, gdy się nie zachowuje
miary.
— Wielce sprytny wedle wszelkich słuchów, jakie o nim chodzą — prawił dalej mój
współbiesiadnik — był pono ten pański Hermes, przy całej swej helleńskiej
wierności proporcjom. Tkanka jego komórek mózgowych, jeśli wolno mówić o niej w
odniesieniu do boga, musiała zatem rozwinąć się w osobliwie przemyślne formy.
Ale bo też, jeżeli go sobie uprzytomnimy nie w marmurze, gipsie lub ambrozji,
lecz jako żywe ciało zbudowane na kształt człowieka, to okaże się u tego
przedstawiciela starożytnej przyrody wiele elementów wstecznych. Zadziwiające
jest, jak pierwotne w przeciwieństwie do mózgu pozostały ramiona i nogi
człowieka. Zachowały one te wszystkie kości, które spotykamy już u
najpierwotniejszych zwierząt lądowych.
— To wprost zdumiewające, panie profesorze. Nie jest to pierwsza zdumiewająca
wiadomość, jakiej mi pan udziela, jednak należy do tych, co zdumiewają
najbardziej. Kości ludzkich ramion i nóg takie jak u najpierwotniejszych
lądowych zwierząt! Nie twierdzę, by mnie to urażało; ot, po prostu zdumiewa
tylko. Nie mówię już o słynnych udach Hermesa. Ale weź pan czarowne, smukłe
ramię kobiece, w chwili gdy ono — jeśli mamy to szczęście — ogarnia nas błogo;
niech to kaczka kopnie — przepraszam, nie chciałem urazić — lecz wówczas nie
powinno by się myśleć..
— Odnoszę, drogi markizie, wrażenie, że zachodzi u pana pewien kult skrajności.
Ma on właściwy sobie sens, ujaw-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 339
niając odrazę wysoce rozwiniętej istoty do beznogiego robactwa. Co się jednak
tyczy smukłego ramienia kobiecego, to wobec tej kończyny należy mieć na uwadze,
że nie jest ona niczym innym, tylko szponiastym skrzydłem praptaka i płetwą
piersiową ryby.
— Zgoda, zgoda, będę w przyszłości o tym pamiętał. Mogę szczerze zapewnić, że
uczynię to bez rozgoryczenia, nie rozwiewając uroku, raczej tkliwie. Ale
człowiek, jak zewsząd słychać, pochodzi przecie od małpy?
— Miły markizie, powiedzmy raczej: człowiek pochodzi od przyrody i w niej też
tkwi korzeniami. Anatomiczne jego podobieństwo do małp wyższego rzędu nie
powinno by nas chyba zaślepiać; zbyt wiele wrzawy podniesiono na ten temat.
Orzęsione, szafirowe oczka, a także skóra świnki mają w sobie więcej czegoś
ludzkiego niż pierwszy lepszy szympans — bo też i nagie ciało człowieka
przypomina bardzo często świnię. Atoli do naszego mózgu zbliża się doskonałością
swej budowy najbardziej mózg szczura. Reminiscencje z dziedziny fizjonomiki
zwierzęcej znajdziesz pan u ludzi na każdym kroku. Spotkasz tu rybę i lisa, psa,
fokę, jastrzębia i barana. Z drugiej strony, zdarza się, że gdy tylko nasze oczy
na to się otworzą, wszelka zwierzęcość jawi się nam jako melancholijna maska
zaczarowanego człowieczeństwa... O tak, człowieka łączy ze zwierzęciem
pokrewieństwo nader bliskie! Jeśli mowa jednak o pochodzeniu, to człowiek
wywodzi się od zwierzęcia mniej więcej tak, jak byt organiczny z bytu
nieorganicznego. Doszedł tu zatem jakiś czynnik.
— Czynnik? Jaki, jeśli spytać wolno?
— Doszło w przybliżeniu to samo co wówczas, gdy z nicości wyłonił się byt.
Słyszał pan kiedy co o prastworze-niu?
— Niezmiernie chciałbym coś o nim usłyszeć. Rozejrzał się przelotnie i oznajmił
mi następnie z pewną
zażyłością — widocznie tylko dlatego, że to byłem ja, markiz de Yenosta:
i
$40 Ł TOMASZ MANN
1 — Dokonało się nie jedno, ale potrójne prastworzenie: wyłonienie się bytu 2
nicości, wzbudzenie życia z bytu i narodziny człowieka.
Wywnętrzywszy się tak, Katschka łyknął wody Yichy. Trzymał przy tym szklankę
oburącz, ponieważ kołysaliśmy się na zakręcie. Klientela wagonu restauracyjnego
przerzedziła się tymczasem. Prawie wszyscy kelnerzy byli bezczynni. Zaniechawszy
obiadu piłem teraz jedną filiżankę kawy po drugiej, lecz nie tylko tej
okoliczności przypisuję ogarniające mnie podniecenie, wzrastające nieustannie.
Siedziałem pochylony w przód, przysłuchując się niezwykłemu towarzyszowi
podróży, który mówił mi o bycie, o życiu,
0 człowieku — i o nicości, z której wszystko powstało
1 w którą wszystko się obróci. Bezsprzecznie, twierdził, nie tylko życie na
ziemi jest stosunkowo szybko mijającym epizodem, jest nim również i sam byt —
zawarty między nicością a nicością. Nie istniał bowiem byt zawsze i nie zawsze
też będzie istniał. Miał on swój początek i będzie miał swój kres, a razem z nim
również przestrzeń i czas, co tylko poprzez byt istnieją i tylko w bycie wiążą
się wzajemnie. Przestrzeń, dowodził, to nic więcej jak ład i wzajemne
ustosunkowanie przedmiotów materialnych. Bez wypełniających ją przedmiotów nie
byłoby w ogóle przestrzeni, a także i czasu, gdyż czas jest tylko umożliwionym
przez istnienie ciał porządkiem zdarzeń, wytworem ruchu, przyczyny i następstwa,
których kolejność nadaje mu kierunek, bez których nie istniałby w ogóle.
Nieprzestrzenność jednak i bez-czasowość to właśnie określenie nicości. Ta znowu
jest pod każdym względem nierozciągła; jest to nieruchoma wieczność i tylko
przelotnie przerwał ją czasowo-przestrzenny byt. Więcej, o całe eony więcej
trwania ma przed sobą byt niż życie; ale kiedyś skończy się na pewno i on, z taż
samą zaś pewnością odpowiada końcowi pewien początek. Kiedy zaczął się czas i
wszelkie dzianie się w czasie? Kiedyż to wytrysło z nicości pierwsze drgnienie
bytu mocą twórczego
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 341
„niech się stanie", zawierającego już w sobie z niewzruszalną koniecznością
unicestwiające „niech przeminie"? Możliwe, iż „kiedy" stworzenia dokonało się
nie tak dawno i „kiedy" przeminięcia dokona się niebawem — ledwie parę bilionów
lat w tę i w ową stronę... Tymczasem święci byt swe orgiastyczne święto w
niezmierzonych przestrzeniach, które są jego dziełem i w których pozostawia
sfery tchnące lodowatą pustką. I mówił mi dalej o olbrzymiej scenie tego święta,
o wszechświecie, śmiertelnym potomku nieśmiertelnej nicości, zapełnionym
niezliczonymi ciałami materialnymi, a więc meteorami, księżycami, kometami,
mgławicami, milionowymi rojowiskami gwiazd, które działalność ich pól
grawitacyjnych wiąże ze sobą i formuje w gromady, obłoki, drogi mleczne i
hipersystemy mlecznych dróg, a każda z nich składa się z zawieruchy płonących
słońc, krążących i obracających się wokół siebie planet, mas rozcieńczonego gazu
oraz mroźnych cmentarzysk żelaza, głazów i pyłu kosmicznego...
Słuchałem tego podniecony, wiedząc doskonale, że przywilejem jest odbiór tych
wiadomości: przywilejem, który zawdzięczam swemu znamienitemu pochodzeniu, temu
mianowicie, że byłem markizem de Yenosta, a contessa Centurione w Rzymie była mi
ciotką.
Nasza Droga Mleczna, jak dowiedziałem się, jedna spośród bilionów, mieści w
sobie prawie na swym skraju, niby pannę, co rutkę sieje, odległy o
trzynaście'tysięcy lat świetlnych od swego środka nasz rodzimy system słoneczny
z jego olbrzymią, lecz w porównaniu z innymi mało ważną rozżarzoną kulą zwaną
Słońcem, które słusznie zasługuje tylko na rodzajnik nieoznaczony, oraz
planetami, pokornie podległymi swemu polu przyciągania, a wśród nich Ziemią,
która po woli i po niewoli toczy się dokoła własnej osi z szybkością tysiąca mil
na godzinę, przelatując zaś dwadzieścia mil w sekundzie okrąża Słońce, przez co
wyznacza swoje dni i lata — swoje własne, zaznaczam, bo istnieją także i cał-
342 , , • TOMASZ MANN
kiem inne. Na przykład planeta Merkury, najbliższa Słońca, dokonywa swego obiegu
w ciągu osiemdziesięciu ośmiu naszych dni i okręca się w tym właśnie czasie raz
dokoła siebie, tak że dzień i rok jest dla niej tym samym. Tu widać, jak się ma
rzecz z czasem, nie inaczej, zresztą niż z ciężarem, który również pozbawiony
jest jakiejkolwiek powszechnej ważności. Na przykład w białym trabancie
Syriusza, bryle tylko trzykrotnie większej od Ziemi, materia znajduje się w
stanie takiego zagęszczenia, że jej cal sześcienny ważyłby u nas całą tonę.
Materia ziemska, nasze góry skaliste, nawet nasze ludzkie ciało byłyby w
porównaniu z nią naj-luźniejszą, najlżejszą pianką.
Podczas gdy Ziemia, jak miałem zaszczyt to usłyszeć, harcuje dokoła swojego
Słońca, wiruje ona i jej Księżyc dokoła siebie, przy czym cały nasz lokalny
system słoneczny porusza się w okręgu trochę rozległejszej, lecz zawsze jeszcze
bardziej ciasnej przestrzennie grupy gwiazd, i to bynajmniej nie opieszale — nie
bez tego, by ten znowu system odniesienia nie gonił z przeraźliwą szybkością w
obrębie Drogi Mlecznej, aby też ona, nasza Droga Mleczna, nie gnała względem
swych odległych siostrzyc w dal z równie niepojętym rozpędem, przy czym, na
domiar wszystkiego, owe najdalsze układy materialnych bytów rozprószają się z
chyżością tak wielką, że w porównaniu z ich mknieniem lot granatniego odłamka
nie zdaje się niczym różnym od bezruchu — we wszystkich kierunkach ku nicości,
wnosząc w nią na podobieństwo burzy przestrzeń i czas. To wzajemne mijanie się,
krążenie dokoła siebie i własny ruch obrotowy, owo zagęszczanie się mgławic w
ciała niebieskie, owo żarzenie się, rozpłomienianie, stygnięcie, rozkład i
pękanie, rozsypywanie się w pył, owe zapadania się w głąb i wzloty ku górze z
nicości w nicość, choćby może było lepiej i milej trwać w uśpieniu lub czekać na
ponowną drzemkę — tworzą byt zwany również naturą, jedną wszędzie i we
wszystkim. Nie powinienem ani na chwilę wątpić, że wszelki byt,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 343
że natura tworzy jedność zamkniętą, i to od najprostszego martwego tworzywa aż
do najżywotniejszych okazów życia, do kobiety o jędrnych ramionach i tułowia
Hermesa. Nasz ludzki mózg, nasze ciało i szkielet — są chyba mozaikami tych
samych cząsteczek elementarnych, z których składają się gwiazdy i pył gwiezdny,
a także ciemne, gnane po międzygwiezdnej przestrzeni chmury gazu. Życie,
wywiedzione z bytu, tak jak ongiś on sam z nicości — życie, ten kwiat bytu, ma,
jak oto słyszałem, wszystkie materialne pierwiastki wspólne z naturą
nieorganiczną —- nie może ono wykazać się ani jednym składnikiem wyłącznie doń
przynależącym. Nie można utrzymywać, że ono odcina się niedwuznacznie od bytu
nagiego, nieożywionego. Granica między nim a bytem nieożywionym jest płynna.
Komórka roślinna odznacza się naturalną potencjalnością takiego przeobrażenia,
za pomocą słonecznego eteru, tworzyw należących do królestwa minerałów, iż
pozyskują one w niej życie. Pra-płodna moc chlorofilu daje nam więc przykład
powstawania ciał organicznych z materii nieorganicznej. Nie brak i przebiegów
odwrotnych. Posiadamy układy skalne utworzone ze zwierzęcego kwasu krzemowego.
Przyszłe góry lądowe narastają w morzu, w najprzepaścistszych jego głębiach, ze
szczątków kostnych drobniuchnych żyjątek. W pozornym i połowicznym życiu
upłynnionych kryształów przecieka naocznie jedno królestwo przyrody w inne.
Ilekroć natura ukazuje mamiąco byt organiczny w bycie nieorganicznym, jak w
kwiecie siarczanym lub w kwiatach lodu, zawsze pragnie ona tylko pouczyć nas, że
jest jednością.
Sam byt organiczny nie zna ścisłego odgraniczenia swych odmian. Świat zwierzęcy
przechodzi w świat roślinny tam, gdzie jego przedstawiciel osiadł na łodydze,
przybierając krągłosymetryczny kształt kwiatu; świat roślinny staje się światem
zwierzęcym wówczas, gdy chwyta i pożera zwierzątko miast ssać życie ze świata
mineralnego. Z królestwa zwierząt, jak to się mawia, drogą pośrednich faz
rozwojo-
344 , , . TOMASZ MANN
wych, w rzeczywistości jednak dzięki jakiemuś nowemu pierwiastkowi, tak
wymykającemu się nazwom jak istota życia, jak prapoczątek bytu, powstał
człowiek. Aliści trudno oznaczyć moment, w którym stał się już człowiekiem
przestawszy być zwierzęciem czy też tylko zwierzęciem. Człowiek zachowuje w
sobie zwierzęcość, podobnie jak życie
— składniki nieorganiczne; albowiem w swych najdrobniejszych cegiełkach, w
atomach, przechodzi ono w byt już nieorganiczny, względnie jeszcze
nieorganiczny. W najtajniejszym oto wnętrzu, w niewidzialnym atomie ulatnia się
w coś niematerialnego, nie mającego już charakteru ciała; to bowiem, co tam
kapryśnie drga i względem czego atom jest nadbudowaną pokrywą, to jest niemal
pod bytem, poniżej bytu, gdyż nie zajmuje żadnego dającego się określić miejsca
w przestrzeni ani też żadnej wymiernej cząstki przestrzeni, tak jakby to
rzetelnemu ciału przystało. Byt tworzy się z ledwie-już-bytu i przechodzi w
ledwie-jeszcze-byt.
Cała natura, począwszy od jej form najwcześniejszych, prawie jeszcze
niematerialnych i najprostszych, aż do najwyżej rozwiniętych i najpotężniej
żywotnych, zachowała zawsze charakter gromadny i kontynuuje swe istnienie we
wspólnocie — mgławice, głazy, robaki i ludzie. To, że wiele form zwierzęcych
wymarło, że nie ma już latających jaszczurów i mamutów, nie przeszkadza faktowi,
iż obok człowieka żyje sobie dalej prażyjątko w postaci ledwie ustalonej,
jednokomórkowiec, infusorium, mikrob, mający w swym komórkowym ciałku bramę
wlotową i bramę wylotową
— więcej nie trzeba mu, by stało się zwierzęciem, i aby być człowiekiem,
najczęściej też niewiele więcej potrzeba.
Był to ze strony Katschki żart, i to zjadliwy. Wyobrażał sobie zapewne, że
takiemu jak ja młodemu światowcowi winien jest choć drobną dozę zgryźliwie
szyderczej żartobli-wości, no i zaśmiałem się też, podnosząc drżącą ręką do ust
swą szóstą, nie, chyba już ósmą filiżaneczkę ocukrzonej mokki. Powiedziałem już
i powtarzam, że odczuwałem pod-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 345
niecenie, a to na skutek pełnego napięcia i przerastającego niemal mą naturalną
odporność rozkołysania uczuć pod wpływem opowieści mego współbiesiadnika o
bycie, życiu i o człowieku. Zabrzmi to może dziwnie, ale wyznam, że ta potężna
ekspansja uczucia pozostawała w bliskim związku lub raczej nie była niczym
innym, jak tym, co będąc dzieckiem czy na wpół dzieckiem określałem rozmarzonym
wyrażeniem „Wielka Radość", zatem tajemną formułą mej niewinności, mającą zrazu
oznaczać coś osobliwego, co wymykało się wszelkiemu innemu określeniu, a przecie
od zarania mego życia było czymś oszołamiające doniosłym.
Postęp istnieje, mówił Katschka nawiązując do swego żartu, istnieje
niewątpliwie, boć przecie od istoty zwanej pi-thecantropus erectus do Newtona i
Shakespeare'a jest droga daleka, i to zdecydowanie wiodąca wzwyż. Jak to dzieje
się jednak w reszcie przyrody, tak bywa i w świecie ludzkim: i tu również
wszystko występuje zawsze w postaci gromadnej; wszelkie stany rozwojowe kultury
i moralności, po prostu wszystko, od faz najwcześniejszych do najpóźniejszych,
od dna głupoty aż po szczyt mądrości, do tego, co najpierwotniejsze, najbardziej
nieokrzesane i najdziksze, aż po najwyższą formę i najsubtelniejszy kwiat
ewolucji, wszystko w każdej porze trwa na tym świecie w gromadzie, co więcej,
najdelikatniejszy wykwint znuży się niekiedy sam sobą, zapatrzy się w prymityw i
z upojeniem zapada w dawną dzikość. Więcej o tym ani słowa. Mówca odda jednak
człowiekowi to, co mu się należy, i nie zatai przede mną, markizem de Yenosta,
cechy, którą wyróżnia się homo sapiens z całej poza nim natury, zarówno
organizacji, jak i do nagiego bytowania ograniczonej, a cecha ta zbiega się
prawdopodobnie z tym „nowym pierwiastkiem", wyłonionym w człowieku przy wyjściu
ze świata zwierzęcego. Cechą tą jest wiedza o początku i końcu. Ja sam wyraziłem
rzecz najistotniej ludzką mówiąc, że dla życia zjednało mnie to, że jest ono
tylko epizodem. Przemijalność mianowicie nie tylko nie po-
346 - '- TOMASZ MANN
zbawia wartości, lecz wprost przeciwnie, to ona właśnie nadaje wszelkiemu
istnieniu wartość, godność i wdzięk. Tylko to, co epizodyczne, co ma swój
zaczątek i kres, jest zajmujące i wzbudza sympatię, będąc przepojone nietrwałoś-
cią. Aliści wszystko, cały kosmiczny byt przeniknięty jest przemijaniem, a
wieczną w tym sensie, bezduszną i niegodną sympatii jest tylko nicość, z której
wyszedł byt na dolę swą i niedolę.
Byt to nie zawsze dobrobyt; to dola i niedola, i wszelki czasowo-przestrzenny
twór, wszelka materia bierze udział, chociażby tylko swym najgłębszym półmartwym
snem, w tej doli i w tej niedoli, w tym doznaniu, które człowieka, jako istotę
doznającą w sposób najbardziej świadomy, wzywa do uniwersalnej sympatii.
— Do uniwersalnej sympatii — powtórzył Katschka wspierając się oburącz o płytę
stołu, by powstać, przy czym spojrzał na mnie swymi gwiaździstymi oczyma i
skinął mi przyjaźnie. — Dobranoc, markizie de Yenosta — rzekł. — Jesteśmy, jak
widzę, ostatni w wagonie restauracyjnym. Pora położyć się spać. Pozwól mi pan
ufać, że spotkamy się w Lizbonie! Jeśli pan życzy sobie, oprowadzę pana tam po
swym muzeum. Dobrej nocy! Śnij pan o bycie i życiu, marząc o zawierusze
mlecznych dróg, które istniejąc dźwigają dolę i niedolę swego istnienia! Śnij o
jędrnym ramieniu z jego starodawną tkanką kostną i o kwiecie polnym, umiejącym
rozszczepiać w eterze słonecznym nieożywioną materię i przeobrażać ją w pokarm
dla swego żywego ciała! A nie zapomnij pan pomarzyć o kamieniu spoczywającym od
tysięcy, tysięcy lat w górskiej strudze, ukąpanym, wystudzo-nym, spłukanym przez
pianę i nurt! Spojrzyj z sympatią na jego istnienie — ty, byt najbardziej
rozbudzony, na byt uśpiony najgłębiej, i pozdrów go we wspólnocie stworzenia!
Będzie mu miło, gdy byt i dobrobyt jakoś się z sobą pogodzą. Raz jeszcze
dobranoc!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
l roszę mi uwierzyć, że niezależnie od mojego wrodzonego upodobania oraz talentu
do snu, wbrew łatwości, z jaką zazwyczaj zapadałem w słodką i ożywczą ojczyznę
nieświadomości, i mimo ponętnej przestronności mego podróżnego łóżka pierwszej
klasy, sen stronił ode mnie prawie zupełnie tej nocy aż do nastania godzin
porannych'. Po cóż to wypiłem tyle kawy przed udaniem się na spoczynek, mając
przed sobą pierwszą noc w rozpędzonym, kołyszącym się, trzęsącym, raz
przystającym, raz znowu nagłym szarpnięciem ruszającym pociągu? Równało się to
lekkomyślnemu odarciu się ze snu, którego przecież nie zdołałaby mnie pozbawić
sama tylko, nowa dla mnie, chybotliwa pozycja. Że jednak nie zdziałałoby tego
samych tylko sześć czy nawet osiem czarek mokki, gdyby nie stały się one mimo
woli akompaniamentem do wstrząsającej najgłębiej mą świadomością
348
TOMASZ MANN
rozmowy przy stole z profesorem Katschką, to przemilczę — jakkolwiek
uświadamiałem to sobie już wówczas tak jasno jak dzisiaj — przemilczę, bo
wnikliwy czytelnik (a tylko takim składam swe wyznanie) dopowie to sobie sam.
Krótko mówiąc, w jedwabnym swym ubiorze nocnym (lepiej od koszuli chroni on
człowieka przed zetknięciem się z może tylko niedbale wypraną pościelą) leżałem
tej nocy bezsennie aż do rana, szukając wśród westchnień położenia, które by mi
pomogło zapaść w objęcia Morfeusza; a gdy mimo wszystko sen naszedł mnie
wreszcie niepostrzeżenie, roiłem wiele dziwacznych widziadeł, jakie płodzi sen
płytki i nie niosący istotnego odpocznienia. Dosiadając szkieletu tapira, gnałem
w dal po jednej z dróg mlecznych, którą bezzwłocznie poznałem po tym, że
tworzyło ją albo też i płynęło po niej mleko, w którym pluskały podkowy mego
kościanego wierzchowca. Siedziałem bardzo twardo i niewygodnie na jego
kręgosłupie, trzymając się oburącz plecionki żeber, potrząsany przy tym
niemiłosiernie, tu i tam, jego narowis-tym chodem, co mogło być przeniesieniem
dygotań pędzącego pociągu w mój sen. Atoli ja tłumaczyłem to sobie tak, że oto
zaniedbawszy naukę jazdy konnej, muszę nadrobić to co prędzej, jeśli chcę
uchodzić za potomka dobrego rodu. Naprzeciw mnie i po obu stronach przeciągał,
chlupiąc nogami w mleku Drogi Mlecznej, tłum pstro odzianych ludzików, mężczyzn
i kobietek, wiotkich, o żółtawej cerze i wesołych piwnych oczach, i tłum ten
wykrzykiwał coś do mnie jakąś niezrozumiałą mową, wyobrażającą prawdopodobnie
język portugalski. Ale jedna z kobiet wydała ów okrzyk po francusku, wołając: —
Voila le voyageur curieux" — i po tym, że mówiła po francusku, poznałem, że to
była Zouzou, jakkolwiek jej aż po barki obnażone smukłe ramiona upewniały mnie,
że mam raczej — lub może równocześnie — do czynienia z Zazą. Z całej siły
targnąłem żebrami tapira, pra-
* Oto ciekawy podróżnik! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 349
gnąc, aby przystanął i dozwolił mi zsiąść, gdyż czułem piekielną ochotę
dołączenia się do Zouzou czy też do Zazy i pogwarzenia z nią na temat
starodawności tkanki kostnej jej uroczych ramionek. Cóż, kiedy mój wierzchowiec
wierzgnął chcąc strząsnąć targającego go jeźdźca i zrzucił mnie w mleczywo Drogi
Mlecznej, na który to widok ciemnowłose człowieczki, nie wyłączając Zouzou czy
tam Zazy, wybu-chnęły radosnym śmiechem, i w tym pośmiewisku rozwiało się
widziadło senne, pierzchając przed innymi, równie szaleńczymi urojeniami mego
wprawdzie śpiącego, lecz nie odpoczywającego mózgu. Tak na przykład wspinałem
się we śnie tu i tam, na czworakach, po stromym, gliniastym brzegu morskim,
ciągnąc za sobą długą, podobną do liany łodygę, z trwożną niepewnością w sercu,
czy jestem zwierzęciem, czy rośliną — a i w wątpliwości tej był znów pewien
odblask pochlebstwa, bo należało ją sprowadzić do miana „lilii morskiej". I tak
dalej, bez końca.
Wreszcie, już w porze świtania, mój sen pogłębił się przecie aż do zniknięcia
zjaw, no i obudziłem się dopiero przed samym południem, na tak krótką chwilę
przed przybyciem do Lizbony, że o śniadaniu nie było już co myśleć i danym mi
było jedynie skorzystać z umywalki oraz z cudnego wyposażenia mego neseseru z
krokodylej skóry. Profesora Katschki nie napotkałem w zgiełkliwej ciżbie na
peronie ani też na placu przed przypominającym styl mauretański budynkiem
dworcowym, dokąd zaszedłem w ślad za bagażowym, by wsiąść do otwartej
jednokonki. Dzień był przejrzysty i słoneczny, niezbyt upalny. Młody stangret,
który załadował obok siebie na kozioł mój kufer okrętowy przejęty od tragarza,
mógłby był znakomicie należeć do tych figurek ludzkich, które na Drodze Mlecznej
naśmiewały się z mego upadku z tapira: o zgrabnej postaci i cerze śniadawej,
całkiem odpowiadający ogólnej charakterystyce danej przez Katschkę, z cigarillem
w lekko wywiniętych wargach pod wymuskanym wąsikiem, miał sukienny beret
350 , ' TOMASZ MANN
trochę na bakier na swych mocno rozczochranych i zwisających na skronie ciemnych
włosach, i niedaremnie spozierały jego piwne oczy tak bystro. Zanim bowiem
wymieniłem hotel, gdziem telegraficznie zamówił sobie kwaterę, nazwał mi go sam,
inteligentnie mną rozporządzając: „Savoy Pałace". Na tę właśnie siedzibę ocenił
mnie, tam na jego oko przynależałem, i rozstrzygnięcie jego mogłem tylko
zatwierdzić słowami: — C'est exact" — co kalecząc wymowę powtórzył ze śmiechem,
wskakując na swe miejsce i dając koniowi lejcami klapsa. — C'est exact, ćest
exact — powtórzył jeszcze kilka razy, nucąc z humorem w ciągu krótkiej jazdy do
hotelu. Przebyliśmy tylko parę wąskich uliczek, potem otworzył się widok na
szeroki i w dal biegnący bulwar. La Ave-nida da Liberdade, jedna z
najwspanialszych ulic, jakie kiedykolwiek widziałem, o trasie potrójnej, z pełną
eleganckiego ruchu jezdnią dla powozów i konnych pośrodku, wzdłuż której po
bokach ciągną się jeszcze w całej swej okazałości dwie gładko wybrukowane aleje,
zdobne gazonami, posągami i fontannami. Przy tym przepysznym Corso mieścił się
mój istotnie jak pałac wyglądający hotel, i jakże inaczej wyglądało tu przybycie
moje od tego, którem ongiś święcił smętnie w domu przy Rue Saint-Honore, w
Paryżu!
W okamgnieniu trzech, czterech wygalowanych groo-mów i posługaczy hotelowych w
zielonych fartuchach za-krzątnęło się dokoła moich bagaży, zładowało z powozu
mój wielki kufer, niosąc przede mną w stronę westybulu walizki podręczne,
płaszcze i zwinięty pled tak szybko, jak gdybym nie miał ani minuty do
stracenia, toteż swobodnie, jak na promenadzie, przewiesiwszy jedynie przez
ramię swą laskę z hiszpańskiej trzciny o rączce z kości słoniowej i obrączce ze
srebra, mogłem pospacerować sobie przez hali do recepcji, gdzie już nie było
czerwienienia się i wezwań: „Proszę się cofnąć! Proszę się całkiem usunąć", lecz
w odpowiedzi
Zgadza się. (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 351
na dźwięk mojego nazwiska tylko pełne serdecznego zrozumienia powitalne
uśmiechy, rozradowane ukłony, najtkliw-sze prośby, bym może, jeśli raczę, ot,
tak sobie, wypełnił listę meldunkową najniezbędniejszymi danymi... Pewien
jegomość w cutawayu, interesujący się gorąco zagadnieniem, czy podróż przebiegła
mi ku zupełnemu zadowoleniu, wjechał ze mną windą na pierwsze piętro, by
wprowadzić mnie tam w zarezerwowany dla mnie apartament, składający się z salonu
i sypialni z wyłożoną kaflami łazienką. Widok tych pokoi, których okna
wychodziły na La Avenida, zachwycił mnie bardziej, niż godziło mi się to pokazać
po sobie. Przyjemność albo właściwiej: wesele wzbudzone we mnie ich pańskim
pięknem zniżyłem do grymasu niedbałego uznania, z jakim swego towarzysza
odprawiłem. Ale pozostawszy sam i oczekując swych pakunków, jąłem z radością tak
dziecięcą, żem właściwie nie powinien był pozwolić sobie na nią nawet sam przed
sobą, pląsać po całym przydzielonym mi pomieszczeniu.
Co mnie szczególnie wbijało w dumę, to dekoracja ścienna salonu — owe wysokie,
pozłacanymi listwami ujęte pola stiukowe, które zawsze i stanowczo przekładałem
nad mieszczańskie tapety i które też, w połączeniu z również niezwykle wysokimi,
białymi i złotym ornamentem zdobnymi, a osadzonymi we wgłębieniach drzwiami,
nadawały komnacie wygląd zdecydowanie zamkowy i książęcy. Salon był nader
przestronny i przedzielony na dwie części otwartą arkadą, która od pomieszczenia
głównego odcinała mniejszy zakątek, nadający się do tego, by w razie ochoty
spożyć w nim intymny obiadek. Zarówno tam, jak i w nierównie obszerniejszej,
czterokątnej głównej sali, zwisały z wysokiego sufitu dość nisko dwa obwieszone
lśniącymi, pryzmatycznymi świecidłami kryształowe żyrandole, na jakie zawsze
spozierałem z upodobaniem. Miękkie różnobarwne o szerokich brzegach dywany,
jeden niezmiernie wielki, pokrywały posadzkę, tylko tu i ówdzie odsłaniał się
jej skrawek połysk-
352 --1 - , '. TOMASZ MANN
liwie nawoskowany. Miłe oku malowidła zdobiły ściany między plafonem a
wspaniałymi drzwiami, nad gustowną zaś komodą o cienkich nóżkach, z zegarem
wahadłowym i chińskimi wazami, jaśniał na ścianie nawet gobelin, przedstawiający
legendarne porwanie niewiast, rozpięty tam z wykwintnym smakiem. Piękne fotele
francuskie wygodnie, a zarazem dystyngowanie okalały owalny stolik z obrusi-kiem
koronkowym pod szklaną płytą, na której przygotowano usłużnie dla orzeźwienia
przybysza koszyk z dobranymi umiejętnie owocami wraz z odpowiednią zastawą,
talerzyk z biszkoptami i rżniętą w szkle płuczkę — niewątpliwie uprzejmość
hotelowej dyrekcji, której kartę zatknięto między dwie pomarańcze. Szklana
serwantka, za której szybami widniały milutkie figurki porcelanowe, a więc
dworacy w uwodzicielsko wymuszonych postawach i damy w kryno-linach, a jednej z
nich rozdarła się suknia z tyłu, tak że naj-krąglejsza część jej nagości
wysterczała tam wcale lubieżnie na światło dzienne, ściągając jej obrócone
wstecz ku sobie, zaambarasowane spojrzenie; lampy stojące z jedwabnymi
abażurami; brązowe, ozdobione figurkami świeczniki na wysmukłych postumentach;
wreszcie szlachetna w stylu otomana z poduszkami i aksamitną narzutą dopełniały
urządzenia, którego widok był moim głodnym oczom równie dobroczynny jak przepych
utrzymanej w tonach błękitnym i szarym sypialni z baldachimowym łożem, przy
którym szeroki fotel rozpościerał swe wyścielane ramiona, zapraszając do pełnego
zadumy spoczęcia przed snem, z tłumiącym kroki i pokrywającym całą podłogę
dywanem, z tapetą w pionowe pasy, o kojącej nerwy barwie matowobłękitnej, z
wysokim zwierciadłem ściennym, z lampą z mlecznego szkła, ze stolikiem
toaletowym, z białymi, szerokimi drzwiami szaf o lśniących klamkach
mosiężnych...
Przyniesiono moje bagaże. Jeszcze nie miałem kamerdynera pod ręką, tak jak
później, kiedy to okresami bywał ktoś specjalnie na me usługi. Włożyłem nieco
potrzebnych rze-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 353
czy w angielskie szuflady szaf, przewiesiłem kilka ubrań przez wieszadła,
wykąpałem się i dokonałem swej toalety ze starannością zawsze mi przy tym
zatrudnieniu właściwą. Bo też tkwiło w tym coś z charakteryzacji aktorskiej,
jakkolwiek przy długotrwałej młodzieńczości mego zewnętrznego wyglądu nie kusiła
mnie naprawdę nigdy pomoc kosmetyków. Przyodziany w świeżą bieliznę i odpowiedni
do klimatu ubiór z lekkiej, jasnej flaneli, zszedłem do sali jadalnej, gdzie
czując setny głód po obiedzie w podróży poniechanym dla słuchania i po
przespanej przekąsce porannej, uraczyłem się nie bez szczerego oddania tej
sprawie śniadankiem składającym się z ragout fin w muszelce, ze sporego steku z
rusztu i z wybornego czekoladowego sufletu. A przecie, pomimo apetytu, z jakim
przykładałem się do posiłku, moje myśli lgnęły ciągle jeszcze do wczorajszej
rozmowy wieczornej, której kosmiczny urok zapadł tak głęboko w moją świadomość.
Wspomnienie to budziło we mnie wyższą radość, wiążącą się z przyjemnością
płynącą z wykwintu mej nowej egzystencji, i tym, co zaprzątało mnie usilniej od
mego śniadania, była kwestia, czym powinien dziś jeszcze nawiązać kontakt z
Katschką — może po prostu odwiedzić go w domu — nie tylko po to, aby umówić się
z nim na zwiedzenie jego muzeum, lecz również, i to w głównej mierze, w celu
zawarcia znajomości z Zouzou.
Ale mogłoby to wydać się natrętnym nachodzeniem, toteż przemógłszy się
zdecydowałem odłożyć telefon do jutra. Będąc przy tym trochę niewyspany,
postanowiłem ograniczyć się na dziś do pobieżnego rozejrzenia się po mieście, i
w tym też celu wybrałem się w drogę zaraz po kawie. Najpierw nająłem przed
hotelem ponownie powóz, każąc się zawieźć na Praca do Commercio do mieszczącego
się tam banku, który zwał się również Banco do Commercio; zamierzałem bowiem za
pomocą okrężnego listu kredytowego, schowanego w mym portfelu, podjąć pierwszą
kwotę pieniężną na opędzenie rachunku hotelowego oraz, bądź co
354 l - ', TOMASZ MANN
bądź, mogących się wydarzyć innych wydatków. La Pra?a do Commercio, plac wielce
dostojny i raczej zaciszny, otwiera się z jednej strony na port i rozległą
zatokę, od której cofają się w ląd brzegi rzeki Tajo, z trzech zaś innych stron
otaczają go arkady i kryte podsienia, gdzie znajduje się urząd celny, główna
poczta, rozmaite ministerstwa, a także biura tego banku, przy którym byłem
akredytowany. Miałem tam do czynienia z czarnobrodym, budzącym zaufanie
człowiekiem o dobrych manierach, który przyjął moje dokumenty z respektem,
chętnie uwzględnił moje żądanie, wprawną ręką poczynił urzędowe zapiski, po czym
z uprzejmą prośbą wręczył mi pióro do podpisania recepisu. Na honor, nie trzeba
mi było zezować ku podpisowi Lulusia w dokumencie pomocniczym, aby pismem
pochylonym ukośnie w lewo w otoku owalnego zakręta-sa umieścić chętnie i
skrzętnie pod kwitem odbiorczym dokładne odtworzenie tamtego, to jest me
szlachetne nazwisko. — Jaki oryginalny podpis — urzędnik nie mógł powstrzymać
się od tej uwagi. Odpowiedziałem uśmiechem i wzruszeniem ramion. — Coś w rodzaju
przekazywanej dziedzicznie tradycji — rzekłem w tonie półusprawiedliwienia. — Od
pokoleń tak się podpisujemy. — Skłonił się uprzejmie, a ja unosząc swą
jaszczurczą tekę pełną milrejsów opuściłem bank.
Wprost stamtąd udałem się na pobliską pocztę, gdzie wygotowałem następującą
depeszę do rodzinnego zamku Monrefuge:
Pozdrawiając tysiąckrotnie donoszę o pomyślnym przybyciu tutaj. „Savoy Palące".
Tonę w nowych wrażeniach, o których opowiem chyba wkrótce listem. Stwierdzam już
pewne odwrócenie mych myśli, które nie zawsze szły słuszną drogą. Wasz wdzięczny
Loulou.
Załatwiwszy i to, przekroczyłem coś w rodzaju łuku triumfalnego albo
monumentalnej bramy, która po przeciwległej portowi stronie placu handlowego
umożliwia przejście
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 355
na Rua Augusta, jedną z najzdobniejszych ulic miejskich, gdzie miałem właśnie
dopełnić pewnej towarzyskiej powinności. Na pewno, myślałem, byłoby to
posunięciem stosownym i po myśli moich rodziców, gdybym złożył kurtuazyjną
wizytę poselstwu luksemburskiemu, mającemu tutaj siedzibę na bel-etage pewnego
okazałego domu czynszowego. Tak też postąpiłem. Nie pytając wcale, czy
dyplomatyczny przedstawiciel mej ojczyzny, niejaki pan von Hiion, albo jego
małżonka są czy nie są obecni, podałem po prostu odźwiernemu dwa swe bilety,
nabazgrawszy na jednym z nich swój adres, i poprosiłem, by wręczył je państwu,
to jest pani i panu de Hiion. Był to człowiek już leciwy o posiwiałych
kędzierzawych włosach, z pierścieniami w uszach, wargi miał nieco wywinięte, a w
spojrzeniu jakąś zwierzęcą melancholię, co dało mi do myślenia na temat jego
mieszanej krwi i zjednało mu moją sympatię. Na pożegnanie skinąłem mu głową z
wyszukaną uprzejmością, boć przecie pochodził on poniekąd z czasów kolonialnego
rozkwitu, ze złotej ery monopolu światowego w dziedzinie towarów korzennych.
Znalazłszy się ponownie na Rua Augusta, podążyłem dalej, w górę tej arterii o
rojnym ruchu pieszym i kołowym w kierunku placu zachwalanego mi przez portiera w
mym hotelu jako najwspanialszy w całym mieście, a zwącego się Praca de Dom Pedro
Quarto lub w mowie pospólstwa „O Rocio". Dla uplastycznienia wspomnę, że Lizbonę
okalają wzgórza przeważnie wcale wysokie, na które, po prawej i lewej stronie
prosto wytyczonych ulic nowomiejskich wspinają się prawie bezpośrednio białe
domki wyżej położonych dzielnic. Wiedziałem, że gdzieś w tych wyższych rejonach
gnieździ się profesor Katschka, przeto spozierałem tam często ku górze, a nawet
zasięgałem informacji u pewnego policjanta (zawsze gwarzyłem szczególnie chętnie
z policjantami) wypytując więcej gestami niż mową o Rua Joao de Castilhos,
której nazwę wyczytałem na bilecie wizytowym Katschki. Wyprężonym ramieniem
wskazał też w stronę tej willowej ulicy, dodając
356 ; • TOMASZ MANN
w swym dialekcie, równie dla mnie niezrozumiałym jak ów słyszany we śnie, coś o
tramwaju, kolejce linowej i mułach, najwyraźniej w związku z transportem mej
osoby. Podziękowałem mu serdecznie po francusku za wcale jeszcze w tej chwili
nie naglącą informację, on zaś na zakończenie krótkiej wprawdzie, lecz bogatej w
gesty i przyjemnej rozmówki przyłożył salutując dłoń do swego białego ochronnego
hełmu. Jakże to jednak zachwycające przyjmować oznakę czci od takiego strażnika
ładu publicznego w niewykwintnym, choć strojnym uniformie!
Niech mi jednak wolno będzie uogólnić ten wy krzyk i nazwać szczęśliwym tego,
komu wróżka, urodzin jego pani, dała w podarunku czułą wrażliwość na podniety,
przekraczającą zwykłą miarę i sprawną w każdej chwili, nawet przy najbardziej
niepozornych sposobnościach. Niewątpliwie, dar ów oznacza wzrost chłonności
wrażeniowej w ogóle, czyli przeciwieństwo tępoty, a tym samym niesie z sobą
także wiele kłopotu oszczędzonego innym. Jednakże miło mi stwierdzić, że
wniesiony przez to zysk w radości życiowej przeważa tamtą stratę — o ile jest
ona stratą — i owo właśnie wyczulenie na najsubtelniejsze, a nawet codzienne
powaby życia pozwalało mi uważać zawsze imię budzące gorzki sprzeciw mego ojca
chrzestnego, Schimmelpreestera, me pierwsze i właściwe imię — Feliks — za
istotnie mi należne.
Jakże prawdziwie mówił Katschka zwąc wibrującą ciekawość nie zaznanego
doświadczeniem człowieczeństwa głównym składnikiem wszelkiej żądzy podróżniczej!
Moje rozglądanie się wśród publiczności najruchliwszej ulicy, wśród tych
czarnowłosych postaci łypiących żywo oczyma przy iście południowej,
podmalowującej słowa gestykulacji rąk — było pełne serdecznej życzliwości i
rychło też postarałem się o nawiązanie osobistego kontaktu. Jakkolwiek znana mi
była nazwa placu, do któregom zmierzał, od czasu do czasu wypytywałem o nią tego
lub owego przechodnia czy mieszkańca, dzieci, kobiety, mieszczan i majtków —
jedynie po to, by w czasie ich
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 357
prawie zawsze bardzo uprzejmej i wyczerpującej odpowiedzi przyglądać się ich
twarzom i mimice, przysłuchiwać ich obcej mowie, ich często trochę egzotycznie
chrapliwej tonacji głosu i rozstawać się po chwili z nimi w najlepszej
komitywie. Do miseczki żebraczej ślepca, który zalecony wymownie jako taki
napisem na tekturowej tablicy siedział oparty o ścianę domu na chodniku,
złożyłem datek pieniężny w wysokości, która zadziwiła chyba odbiorcę, a jeszcze
znaczniejszą sumą wspomogłem pewnego starszego mężczyznę, co zagadał do mnie
bełkocąc, a choć nosił anglez z przypiętym doń medalem, miał jednak zdarte buty
i ani śladu kołnierzyka. Okazał wielkie wzruszenie i spłakał się trochę
skłaniając się przede mną w stylu, który świadczył, że człowiek ów przez jakieś
tam pewnie słabostki charakteru ześliznął się z wyższych warstw społeczeństwa w
nędzę.
Kiedym następnie dotarł do Rocio z obiema jego studniami z brązu, ze stojącym
tam na kolumnie pomnikiem i z zalegającą ów plac falistymi liniami mozaikową
posadzką, nadarzało się jeszcze o wiele więcej sposobności do wypytywania ludzi
wałęsających się i takich, co wygrzewając się leniwie w słońcu siedzieli na
obrzeżeniu studni: o budowle sterczące wysoko, a tak malowniczo w błękit ponad
narożne domy placu, o ruiny gotyckiego kościoła i o nowocześniejszą budowlę
rozsiadłą tam w górze, która okazała się ratuszem, czyli Municipio. Tu, w dole,
zamykała fasada jakiegoś teatru jedną stronę Pra?a, obie zaś inrie wypełniał
szereg sklepów, kawiarni i restauracji. A żem już pod pretekstem zaciekawienia
poznawczego dostatecznie zadowolił swą ochotę do nawiązywania łączności z
wszelkiego rodzaju dziećmi tego obcego kraju, przeto zająłem miejsce przy
stoliku przed jedną z kawiarń, aby wypocząć i wypić stosowną o tej porze
herbatę.
W moim sąsiedztwie siedziała, również rzeźwiąc się podwieczorkiem, trzyosobowa,
z pańska wyglądająca grupka, która wzbudziła natychmiast mą skrywaną taktownie
358 TOMASZ MANN
uwagę. Były to dwie damy, starsza i młódka, matka i córka wedle wszelkiego
domniemania, w towarzystwie pana w średnim zaledwie wieku, w okularach, o orlim
nosie i zwisających spod kapelusza panama długich włosach opadających jak u
artysty aż na kołnierz marynarki. Jego lata nie wskazywały chyba na męża
senhory, a ojca dziewczęcia. Spożywając lody, trzymał widać przez rycerskość na
kolanach kilka starannie owiązanych pakietów sklepowych, które w liczbie dwu lub
trzech leżały również na płycie stołu, przed damami.
Choć udawałem, że z zajęciem śledzę oczyma grę wody w najbliższej fontannie albo
studiuję architekturę kościoła w ruinie tam na wzgórzu, ukradkiem tylko rzucając
czasem ukośne spojrzenie na osoby siedzące przy sąsiednim stole, moja ciekawość
i tkliwe zainteresowanie zwracało się ku matce i córce — takiej bowiem relacji
dopatrywałem się między nimi, różnorakie zaś ich uroki stapiały mi się
zachwycająco w wyobrażenie tego stosunku. Jest to charakterystyczne dla mego
życia uczuciowego. Na którejś z poprzednich kart opowiadałem o wzruszeniu, z
jakim młody, samotny brukotłuk wchłaniał ongiś z ulicy widok uroczej bogatej
pary, brata i siostry, co na kilka minut pojawili się na balkonie hotelu „Dwór
Frankfurcki". Zaznaczyłem wyraźnie, że tego zachwytu nie wzbudziłaby we mnie
żadna z tych postaci z osobna wzięta, ani on sam, ani ona tylko, lecz że
poruszyło mnie to, że byli parą, kochającym się rodzeństwem. Przyjaciela ludzi
zainteresuje pewnie pytanie, jak też owa skłonność do „parzystego" zachwytu, do
oczarowania przez bodziec niejednaki i podwójny przejawił się tutaj, w
odniesieniu już nie do brata i siostry, lecz do akordu: matka—córka. Mnie w
każdym razie wielce to ciekawiło. Pragnę jednak dorzucić, że moją fascynację
wzmógł nader rychło domysł, że mam tu do czynienia z dziwaczną igraszką
przypadku.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 359
Bo oto młoda osóbka, na moje oko lat osiemnastu, ubrana w luźną, prostego kroju
suknię letnią w błękitnawe paski, przepasana wstęgą z tej samej materii,
przypominała mi na pierwszy rzut oka aż zdumiewająco Zazę — przy czym co prawda
dodanie słowa „tylko że" jest dla mego pióra prostą powinnością. Druga Zaza,
tylko że jej piękność czy — jeśli za dumne jest to słowo, należące się (co zaraz
wyjaśnię) raczej jej matce — tylko że jej ładność była, by tak rzec, bardziej
przekonywająca, bardziej szczera i naiwna niż uroda Lulusiowej przyjaciółki, u
niej bowiem wszystko było szumnym wabieniem, sztucznym ognikiem, mamidłem,
którego lepiej było dokładnie nie zgłębiać. Tutaj zaś była rzetelność — o ile
słowo to, zapożyczone ze świata wartości moralnych, może znaleźć zastosowanie w
świecie uroków miłosnych — dziecięca prostolinijność w uzewnętrznianiu uczuć,
których oszołamiające przejawy miały mi niebawem przypaść w udziale...
Druga Zaza — w rzeczywistości tak bardzo inna, że mogę już dziś zapytać, czy też
właściwe podobieństwo w ogóle tu zachodziło, choć zdawało mi się, że widzę je na
własne oczy. Może zdawało mi się, że je widzę, bom je widzieć pragnął, bom —
przedziwne wyznanie — poszukiwał sobowtóra Zazy? Nie mam co do tego tak całkiem
czystego sumienia. Że moje uczucia nie robiły w Paryżu sentymentom poczciwego
Loulou żadnej konkurencji, to pewne; nie kochałem się ani trochę w jego Zazie,
choć z upodobaniem strzelała do mnie oczkami. Czy to możliwe, że zakochanie się
w niej przeniosłem w swą nową osobowość, że zadurzyłem się w niej z opóźnieniem
i pragnąłem spotkać jakąś Zazę na obczyźnie? Gdy przypominam sobie, jak
nadstawiłem uszu przy pierwszej wzmiance profesora Katschki o jego podobnie
zwącej się córce, nie mogę bez namysłu odtrącić tego przypuszczenia.
Podobieństwo? Osiemnaście lat i czarne oczy tworzą już pewne podobieństwo, gdy
się kto uprze, choć oczka tej tutaj
360 TOMASZ MANN
nie miotały iskier i nie zerkały przymilnie, jak to bywało u tamtej, lecz
najczęściej — o ile zza nie domkniętych dolnych powiek nie rozbłyskiwały na
chwilę rozbawionym śmiechem — spoglądały trochę dziko i badawczo; spojrzenie to
było młodzieńcze, jak głos, który kilkakrotnie krótkimi falami dopłynął do mych
uszu dżwięcząc wcale nie srebrzyście, lecz również raczej szorstko i cokolwiek
chropowato, bez nuty minoderii, owszem, rzetelnie i prosto z mostu, właśnie tak,
jak mówią chłopcy. Nos nie zgadzał się wcale: to nie był nos perkaty jak u Zazy,
lecz niezmiernie subtelny w zarysie grzbietu, jakkolwiek o nozdrzach nie tak już
cienkich. Co do ust, zgoda, przyznaję tu dziś jeszcze pewne podobieństwo: u
jednej i u drugiej były wargi (których żywy karmin jednak był tutaj niewątpliwie
najbardziej naturalny) prawie zawsze rozchylone, a warga górna uniesiona, tak że
między nimi widać było zęby; także i dołek poniżej, i wdzięczna, ku pieściwej
krtani wiodąca linia podbródka mogła była przypominać Zazę. Poza tym wszystko
było różne, jak potwierdza mi to wspomnienie
— przecharakteryzowane z paryskości w iberyjską egzotykę, osobliwie dzięki
sterczącemu grzebieniowi szylkreto-wemu, przytrzymującemu u góry podczesane od
karczku ciemne włosy. Od czoła, odsłaniając je, piętrzyły się one do tyłu,
zwisały natomiast bardzo uroczo w dwu lokach wokół uszu, co wywoływało ponownie
wrażenie czegoś obcego, południowego, konkretnie hiszpańskiego. Co do uszu, były
w nich klejnoty — nie długie kołyszące się agatowe wisiory jak u matki, lecz
ściślej przylegające, choć dość pokaźne, okolone perełkami płytki opałowe, które
w całości aparycji wprowadzały również ton nieco egzotyczny. Południową cerę,
przypominającą kość słoniową, miała Zouzou
— tak nazwałem ją od pierwszej chwili — zapewne po swej matce, której typ i
maniery były, rzecz jasna, całkiem odmienne, bardziej imponujące, by nie rzec
wprost: majestatyczne.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 361
Roślejsza od powabnego dziewczęcia, o talii już wprawdzie nie smukłej, ale też
żadną miarą nie nazbyt bujnej, w kremowej sukni lnianej, niewyszukanej, lecz
wykwintnej, przyozdobionej mereżkami u wycięcia przy szyi i na rękawach, nosząc
do niej długie, czarne rękawiczki, pani ta zbliżała się do wieku matrony, nie
dosięgając go jeszcze, a siwych intruzów w czerni jej włosów pod sterczącym
wysoko, wedle mody ówczesnej, kilkoma kwiatami przystrojonym kapeluszem
należałoby pilnie szukać. Czarna, przetykana srebrem aksamitka, otaczająca
szyję, uwydatniała znakomicie jej urodę, podobnie jak i chybocące się u uszu
wisiorki, podkreślając poniekąd dumę widoczną w jej trzymaniu głowy, jakąś
świadomie akcentowaną godność dominującą w całym jej wyglądzie i przechodzącą
niemalże w posęp-ność, niemal w twardość na jej dość szerokiej twarzy o
zaciśniętych z pychą wargach, rozdętych nozdrzach i dwóch surowych bruzdach
między brwiami. Była to twardość Południa, którą przeoczą wiele osób, ulegając
wyobrażeniu, jakoby Południe było powabnie słodkie i miękkie, twardości zaś
należało szukać na Północy — idea całkiem opaczna. Przypuszczalnie staro
iberyjska krew, pomyślałem z zastanowieniem, a więc z domieszką celtycką. Ale i
fenicka, karta-gińska, rzymska także tu pewnie współdziałały. Prawdopodobnie
trudno z nią o poufałość. I dodałem w myśli, że pod strażą tej matki córunia
lepszą ma obronę niż pod opieką jakiejkolwiek męskiej przyzwoitki.
Tymczasem było mi wcale na rękę, iż ta właśnie opieka istniała — widocznie jako
moralne alibi dla obu dam bawiących w tym publicznym miejscu. Długowłosy
okularnik siedział z ich trojga najbliżej mnie, prawie ramię przy ramieniu, gdyż
krzesło swe ustawił skośnie do stolika, zwracając ku mnie swój nader wyrazisty
profil. Raczej niechętnie patrzę na włosy opadające z tyłu głowy aż na kołnierz,
gdyż z biegiem czasu muszą go niezawodnie zatłuścić. Przezwyciężyłem jednak swą
wrażliwość i muskając jednocześnie
362 * • ' - TOMASZ MANN
przepraszającym spojrzeniem obie damy, zwróciłem się do ich kawalera z
następującymi słowy:
— Wybaczy pan śmiałość obcokrajowca, który dopiero co tu zawitał i nie władając
niestety językiem tego narodu nie może się porozumieć z kelnerem, oczywiście
tylko tą mową władającym. Jeszcze raz — ponownie przemknęło po damach me
spojrzenie, tak lekko, jak gdyby ledwie śmiało je musnąć — proszę o wybaczenie
intruzowi, że przeszkadza! Ale zależy mi niezmiernie na pewnej informacji
dotyczącej miejscowych stosunków. Pragnę, a skłania mnie do tego również miła
towarzyska powinność, złożyć wizytę w pewnym domu przy ulicy willowej górnego
miasta, zwącej się Rua Joao de Castilhos. Dom, o którym myślę
— niech mnie to niejako tłumaczy — jest siedzibą wysoce poważanego uczonego
lizbońskiego, profesora Katschki. Czy byłby pan tak niezwykle łaskaw w związku z
tą małą wycieczką powiadomić mnie z grubsza o sposobach dostania się tam?
Jaki to bądź co bądź przywilej mieć na podorędziu gładkie i układne słowa i
cieszyć się darem formy wykwintnej, który mi owa przyjazna wróżka włożyła
dobrotliwą dłonią do kołyski, a który snutym tu wyznaniom jest tak bardzo
pomocny! Byłem zadowolony ze swego odezwania się, jakkolwiek przy ostatnich
słowach zmieszałem się nieco: a to dlatego, że przy wymienieniu ulicy, a potem
przy wspomnieniu nazwiska „Katschka" panienka zachichotała wesoło, a nawet ledwo
wstrzymywała się, aby nie parsknąć śmiechem. Wytrąciło mnie to, powtarzam,
trochę z konceptu
— boć potwierdzało tylko moje domniemanie, które skłoniło mnie do zabrania
głosu. Potrząsając z wymówką głową i karcąc ten wybuch wesołości senhora
spojrzała z góry na swą córkę — choć sama nie mogła, mimo wszystko, obronić się
przed uśmiechem swych surowo zaciśniętych warg, z których górną ocieniał ledwo
widoczny wąsik. Długowłosy natomiast, rzecz prosta, trochę zdziwiony, gdyż —
mogę to
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 363
chyba stwierdzić: w przeciwieństwie do obu pań — nie zauważył dotąd w ogóle mej
obecności, odpowiedział nader grzecznie:
— Proszę bardzo. Istnieją tu rozmaite możliwości — nie wszystkie wprawdzie
jednako godne polecenia — lepiej napomknąć to od razu. Mógłby pan wziąć fiakra,
ale wiodące tam w górę ulice są bardzo strome i pasażerowi zdarza się często
przebyć część drogi pieszo obok powozu. Bardziej byłoby tedy wskazane posłużyć
się tramwajem zaprzężonym w muły, który sprawnie pokonywa wzniesienia terenu.
Ale najpowszechniej używa się kolejki linowej, do której wejście znajdzie pan
tu, niedaleko, przy znanej już panu zapewne Rua Augusta. Ten środek lokomocji
zawiezie pana wygodniej i najkrócej w bezpośrednie sąsiedztwo Rua Joao de Ca-
stilhos.
— Wybornie — odparłem. — To wszystko, czego mi potrzeba. Nie umiem wypowiedzieć
panu swej wdzięczności. Pańska rada jest dla mnie nieoceniona. Dziękuję jak
najuprzejmiej.
Co rzekłszy cofnąłem się niby ku oparciu swego krzesła, dając całkiem stanowczo
do poznania, że nie mam żadną miarą zamiaru naprzykrzać się dłużej. Cóż, kiedy
mała Zou-zou, bo takem już ją nazwał, nie bojąc się widocznie ani trochę
groźnych, pełnych nagany spojrzeń matki objawiała po prostu coraz inaczej swe
rozbawienie, tak że wreszcie senhora ujrzała się już zmuszona zwrócić do mnie
celem usprawiedliwienia tej swawoli:
— Zechce pan nie wziąć za złe dziecięcego rozbawienia — przemówiła do mnie
sękatą francuszczyzną, dźwięcznie potoczystym altem. — Jestem jednak madame
Katschka z Rua Joao de Castilhos, to jest moja córka Zuzanna, a to pan Miguel
Hurtado, naukowy współpracownik mojego małżonka, i nie mylę się chyba
przypuszczając, że mówię do towarzysza podróży don Antonia Josego, to jest do
markiza
364 - ' TOMASZ MANN
de Yenosta. Mój mąż opowiadał nam dzisiaj po swym powrocie o spotkaniu z
panem...
— Cóż za szczęście, madame! — odpowiedziałem z niekłamaną radością, składając
ukłon jej, panience i panu Hur-tado. — Jaki cudowny zbieg okoliczności!
Oczywiście, nazywam się Yenosta, i w drodze z Paryża przyszło mi istotnie
radować się jakiś czas towarzystwem męża pani. Muszę wyznać, że nie podróżowałem
nigdy z większym dla siebie pożytkiem. To, co pan profesor daje z siebie w
rozmowie, prawdziwie podnosi na duchu...
— Nie może pan się dziwić, panie markizie — wmieszała się nagle młodziutka
Zuzanna — że pańskie wypytywanie ubawiło mnie. Pan wypytuje się ciągle. Już tam
na placu zwróciłam na pana uwagę, jak pan zatrzymywał co trzeciego przechodnia,
aby go o coś tam zapytać. A teraz wypytuje pan don Miguela o nasze własne
mieszkanie...
— Pleciesz, Zouzou — przerwała jej matka. Mnie zaś zdało się cudem to, że
słyszę, jak ktoś przemawia do niej tym pieszczotliwym zdrobnieniem, które jej
sam już z dawna nadałem po cichu.
— Wybacz, mamo — odparła mała — ale wszystko, co się mówi w młodym wieku, to się
plecie, i markiz, który chyba sam jest jeszcze młody, ledwie troszkę starszy ode
mnie, jak się zdaje, plótł sam troszeczkę, nawiązując rozmowę od stolika do
stolika. A zresztą jeszcze mu wcale nie powiedziałam tego, co chciałam
powiedzieć. Chciałam przede wszystkim zapewnić go, że papa, witając się z nami,
całkiem nie zaraz w pierwszej chwili, na łeb na szyję, opowiedział o napotkaniu
go, jak to zdawało się prawie wynikać z twoich słów. Opowiedział nam najpierw
mnóstwo innych rzeczy, a dopiero potem napomknął całkiem mimochodem, że jadł
kolację z jakimś panem de Yenosta...
— Nawet gdy się mówi prawdę, moje dziecko — zganiła ją ponownie, przecząc gestem
głowy, pani z domu da Cruz — nie wolno pleść.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 365
— Mój Boże, mademoiselle — bąknąłem — to jest prawda, o której nie wątpiłem
nigdy. Nie wmawiam sobie...
— To dobrze, że pan sobie nic nie wmawia! Mama: — Zouzou!
Mała: — Młody człowiek, który tak się nazywa, chere maman, a przy tym
przypadkowo tak ładnie wygląda, gotów uroić sobie Bóg wie co.
Nie pozostało nam po tych słowach nic innego, jak oddać się wesołości. Również i
pan Hurtado wziął w tym udział. Przemówiłem:
— Mademoiselle Zuzanna nie powinna przeoczać znacznie większego
niebezpieczeństwa, które jej samej grozi przy jej wyglądzie, że mianowicie ona
sobie coś uroi. Dołączyć się może jeszcze pokusa pychy, zrozumiała przy takim
papie... i takiej mamie (ukłon w stronę senhory). — Zouzou zaczerwieniła się,
poniekąd w zastępstwie matki, której ani w głowie było się czerwienić; a może
także i z zazdrości o nią. W zdumiewający sposób potrafiła mała wybrnąć z
sytuacji, jak gdyby w ogóle się nie rumieniła, wskazała mnie po prostu
pochyleniem głowy i zauważyła obojętnie:
— Ależ ładne ma zęby.
W całym swym żywocie nie natknąłem się na podobną rzeczowość. Co zaś w niej było
napastliwego, to zdołało dziewczę zatrzeć zdobywając się po słowach senhory: —
Zouzou, vous etes tout a fait impossible!f — na odpowiedź następującą:
— Ale bo on ciągle je szczerzy. Widocznie chciał to usłyszeć. A o czymś takim
nie powinno się też wcale milczeć. Milczenie jest niezdrowe. Słowa prawdy
przyniosą jemu i innym jeszcze najmniej szkody.
Niezwykłe stworzenie! Jak bardzo niezwykłe, jak zupełnie wyłamujące się swą
osobowością z ram konwenansu oraz z całego swego społecznego i narodowego
środowiska,
* Zouzou, jesteś całkiem niemożliwa! (fr.)
366
TOMASZ MANN
to miałem zrozumieć dopiero później. W całej też pełni miałem dopiero
doświadczyć tego, z jaką niemalże przerażającą bezpośredniością dziewczyna ta
zwykła była postępować wedle swej wielce osobliwej zasady: „Milczenie jest
niezdrowe".
Rozmowa utknęła wśród pewnego zakłopotania. Pani Katschka da Gruz lekko bębniła
koniuszkami palców po płycie stolika. Pan Hurtado poprawiał okulary. Ratowałem
sytuację mówiąc:
— Uczynimy zapewne wszyscy dobrze, podziwiając pedagogiczne talenty panny
Zuzanny. Już przedtem miała zupełną rację zauważając, że zabawnym byłoby
przypuszczenie, jakoby jej czcigodny ojciec rozpoczął swą opowieść podróżną od
wspomnienia o mojej osobie. Założę się, że zaczął od nabytku stanowiącego
przecie cel jego wyjazdu do Paryża, to jest paru cząstek szkieletu pewnej bardzo
ważnej, ale z dawna niestety wymarłej odmiany tapira, żyjącej w szacownym
eocenie...
— Odgaduje pan znakomicie, markizie — rzekła senho-ra. — Właśnie o tym don
Antonio mówił przede wszystkim, tak jak i panu, zdaje się, również to opowiadał,
i tu właśnie widzi pan kogoś, kto się cieszy szczególnie tą zdobyczą, ponieważ
przysporzy mu ona pracy. Przedstawiłam panu monsieur Hurtado jako naukowego
współpracownika mego męża, a to znaczy, że jest on mistrzem w odtwarzaniu
zwierząt — dla naszego muzeum nie tylko odtwarza jak najzgodniej z naturą
wszelkie zwierzęta współczesne, lecz również uprawia sztukę wskrzeszania na
podstawie szczątków kopalnych, niby żywych, takich stworzeń, które już nie
istnieją.
„Stąd też włosy aż po kołnierz surduta — pomyślałem. — To nie jest chyba
bezwzględnie potrzebne". I głośno:
— Ależ, pani — ależ, monsieur Hurtado — wszystko to nie mogło się lepiej złożyć!
Proszę sobie wyobrazić, że również i o pańskiej godnej podziwu działalności
opowiedział
Wyznania hochsztaplera Feliksa Knilla 367
mi pan profesor w drodze, a oto teraz moje niezwykłe szczęście pozwala mi,
zaledwiem wstąpił w to miasto, zawrzeć znajomość z panem...
Co palnęła na to panna Zouzou odwróciwszy twarz? Zdobyła się na następującą
wypowiedź:
— Jakaż to radość! Niechże pan rzuci mu się co prędzej na szyję! Czyż znajomość
z nami nie wchodzi w ogóle w paragon z tą znajomością, którą pan właśnie wita
okrzykami zachwytu? A przy tym pan, markizie, nie wygląda ani troy-chę na to,
aby nauki lgnęły do pana w szczególniejszy sposób. Pańskie zainteresowania dążą,
prawdę mówiąc, chyba raczej w stronę baletu i koni.
Należałoby właściwie nie zwracać wcale uwagi na jej paplaninę. Mimo to odparłem:
— W stronę koni? Po pierwsze, panienko, koń ma od niepamiętnych czasów bardzo
wiele wspólnego z tapirem eoceńskim. A nawet balet może kogoś naprowadzić na
myśli naukowe, a to przez przypomnienie o pierwotnym kośćcu uroczych nóżek,
które tam fikają na pokaz. Proszę wybaczyć, że o tym mówię, ale to pani sama
poruszyła temat baletu. A zresztą wolno pani widzieć we mnie lekkoducha o
najpłytszych zainteresowaniach, który nie ma najmniejszego zrozumienia dla spraw
wyższych, kosmosu i trojakiego prastworzenia ani uniwersalnej sympatii. To, jak
rzekłem, pani wolno, tylko mogłoby się zdarzyć, że skrzywdziłaby mnie pani w ten
sposób.
— Powinna byś teraz, Zouzou — napomknęła mamusia — oświadczyć, że takiego
zamiaru nie miałaś. i
Ale Zouzou milczała krnąbrnie.
Pan Hurtado natomiast, wyraźnie zjednany pochlebstwem, podjął bardzo uprzejmie
radosną nutę mego pozdrowienia.
— Mademoiselle — przemówił tonem usprawiedliwienia — lubi się przekomarzać,
panie markizie. My, mężczyźni, musimy się z tym pogodzić, i któż z nas chętnie
tego
368 M^A A*'* TOMASZ MANN
nie czyni? Także i ze mną przekomarza się zawsze i nazywa mnie wypychaczem,
ponieważ zrazu było to istotnie moim wyłącznym zatrudnieniem: zarabiałem sobie
na chleb, wypychając czyichś zdechłych ulubieńców, kanarki, papugi i koty,
opatrując je przy tym ślicznymi oczkami ze szkła. No, ale z czasem przeszedłem
do czegoś lepszego, mianowicie do dermoplastyki, a więc od rzemiosła do sztuki,
i nie trzeba mi już wcale zwierząt martwych, aby do złudzenia, w pełni żywe,
stwarzać w widzialnym kształcie. Trzeba do tego obok zgrabnych rąk także
rozległej obserwacji przyrody oraz wiedzy, nie przeczę. To, czym w tej
dziedzinie rozporządzam, ofiarowałem już od szeregu lat na usługi naszego Muzeum
Historii Naturalnej — nie ja sam zresztą, bo jeszcze dwóch artystów z tej samej
branży pracuje wespół ze mną dla instytutu profesora Katschki. Do odtwarzania
zwierząt z innych epok rozwojowych ziemi, do ożywiania zatem archaicznych
szczątków trzeba, rozumie się, mocnej podstawy anatomicznej, z której można całą
postać zwierzęcia logicznie wydedukować, i właśnie z uwagi na to jestem tak
bardzo rad, że panu profesorowi powiodło się wydębić w Paryżu to, co
najniezbędniejsze, ze szkieletu owego pradawnego stworzenia kopytnego. Już ja
to, co mamy, uzupełnię. To zwierzę nie było większe od lisa i na pewno miało
jeszcze cztery dobrze uformowane palce u łapek przednich, trzy u tylnych...
Hurtado rozgadał się na dobre. Pogratulowałem mu serdecznie wspaniałego zadania,
wyrażając jedynie żal, iż nie będę mógł doczekać się wyniku tej jego pracy, gdyż
już za tydzień odbije od brzegu mój okręt — mój okręt do Buenos Aires. Jestem
jednak zdecydowany obejrzeć jak najwięcej z jego dotychczasowej twórczości.
Profesor Katschka naj-wspaniałomyślniej ofiarował się pełnić sam funkcję mojego
przewodnika po muzeum. Zależy mi właśnie na konkretnym umówieniu się z nim.
,„«^x ; • •• ,« - - .
f
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 369
— Można to od razu załatwić — rzekł Hurtado. — Jeżeli zechcę potrudzić się jutro
przed południem, około godziny jedenastej, do muzeum przy Rua da Prata,
niedaleko stąd — to zarówno pan profesor, jak i jego własna niepozor-ność byliby
o tym czasie na miejscu, i poczytałby sobie za zaszczyt, gdyby wolno mu było
dołączyć się do przechadzki przez wszystkie sale.
Wyśmienicie. Podałem mu bez namysłu rękę na znak zgody, a panie zaakceptowały
układ z większym lub mniejszym zadowoleniem. Uśmiech senhory był pobłażliwie
łaskawy, uśmiech Zuzulki szyderczy. Niemniej w podjętej następnie krótkiej
rozmowie wzięła i ona udział dość poprawny, choć nie wolny od przymieszki tego,
co pan Hurtado nazwał „przekomarzaniem się". Dowiedziałem się że „don Miguel"
przywiózł profesora z dworca do domu, że uczestniczył w obiedzie rodzinnym, po
czym towarzyszył damom tu, w dolnym mieście, przy ich zakupach i w końcu
zaprowadził panie do tej oto cukierni — przestąpić jej próg bez męskiej opieki
nie pozwoliłby im obyczaj krajowy. Mowa była również i o przyszłych mych
wędrówkach, o owej całorocznej podróży dokoła świata, którą moi ukochani rodzice
w Luksemburgu zafundowali mi — jedynakowi swemu, bo taką już mieli do mnie
słabość.
— C'est le mot" — nie omieszkała wtrącić Zouzou — istotnie, można to w całej
pełni nazwać słabością.
— Jak widzę, pani troszczy się nieustannie o moją skromność, panno Zuzanno.
— Byłaby to pewnie troska beznadziejna — odpaliła z miejsca.
Matka jęła ją strofować:
— Moje drogie dziecko, młoda panienka musi nauczyć się tego, że między
wstydliwością a kąśliwością jest różnica.
A przecież ta właśnie kąśliwość napawała mnie nadzieją,
Oto właściwe słowo, (fr.)
370 ,-,"<• TOMASZ MANN
że pewnego dnia — choć tak mało miałem czasu przed sobą
— będę mógł całować te ponętne, rozchylone wargi. Sama pani Katschka miała
utwierdzić mnie w tej nadziei, bo doszło do tego, że z zachowaniem wszelkich
form zaprosiła mnie na jutrzejszy obiad. Hurtado zaś zatopił się w rozważaniach,
na jakie też osobliwości miasta i jego okolicy powinien bym przede wszystkim
zużyć swój ograniczony czas. Polecił majestatyczny widok miasta i rzeki, którym
można rozkoszować się z ogrodu publicznego Passeio da Estrella, wspomniał
również o zapowiadanej wkrótce walce byków i zachwalał ze szczególnym zapałem
klasztor Belem, jako perłę architektury, oraz zamki w Cintra. Ja ze swej strony
wyznałem mu, że po wszystkim, com o nim słyszał, najwięcej pociąga mnie Ogród
Botaniczny, gdzie są podobno rośliny przynależne raczej do okresu węgla
kamiennego niż do wegetacji obecnej, mianowicie drzewa paproci. To zaciekawia
mnie mocniej niż wszystko inne, toteż, abstrahując od Muzeum Historii
Naturalnej, muszę tam właśnie zwrócić pierwsze swe kroki.
— To niewielka przechadzka — oświadczyła senhora.
— Nawet dość wygodna. Najprościej będzie, jeśli po zwiedzeniu muzeum spożyję en
familie obiad przy Rua Joao de Castilhos, a po południu można włączyć w program
przechadzkę botaniczną, niezależnie od tego, czy don Antonio Jose zechce pójść z
nami, czy nie.
Wyniośle oznajmiła mi ten projekt i udzieliła mi zaproszenia, że zaś przyjąłem
je z najwytworniejszym zdziwieniem i wdzięcznością, o tym nie potrzebuję
upewniać. Nigdy, rzekłem, nie stawał przede mną radośniej szy program na dzień
następny aniżeli dziś. Ustaliwszy te sprawy powstaliśmy, aby się rozejść. Pan
Hurtado wyrównał u kelnera rachunek pań i swój własny. Nie tylko on, lecz
również ma-dame Katschka i Zouzou podały mi rękę na pożegnanie. Słowa „d
demairi" zadźwięczały kilkakrotnie. Nawet Zouzou powiedziała:
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
371
— A demain. Grace a l'hospitalite de ma merę' — dorzuciła szyderczo. A potem,
spuściwszy nieco oczy: — Nie lubię mówić na komendę. Dlatego schowałam na
później wyznanie, że nie miałam zamiaru pana skrzywdzić.
Byłem tak zdumiony tym nagłym osłabieniem jej kąśli-wości, że przez omyłkę
nazwałem ją Zazą.
— Mais, mademoiselle Zaza...
— Zaza! — powtórzyła wybuchając śmiechem i odwróciła się ode mnie...
Aż musiałem krzyknąć za nią:
— Zouzou! Zouzou! Excusez ma bevue, je vous en prie! ** Wracając do swego hotelu
obok mauretańskiego dworca
głównego, wąską Rua do Principe, która łączy plac Rocio z La Avenida da
Liberdade, łajałem się w myśli za to przejęzyczenie. Zaza! Ta była tylko sobą
samą, we dwójeczkę ze swym zadurzonym Loulou — a nie z dumną, praiberyjską matką
— a to przecie olbrzymia różnica!
Do jutra... Dzięki gościnności mojej matki, (fr.) ' Zouzou! Zouzou! Proszę
wybaczyć mi tę omyłkę! (fiśji
ROZDZIAŁ
Do lizbońskiego Museu Sciencias Naturaes, mieszczącego się przy Rua da Prata,
wiedzie z Rua Augusta niewiele kroków. Fasada domu jest niepozorna, bez schodów
frontowych, bez kolumnowego portalu. Po prostu wchodziło się i natychmiast,
jeszcze przed przekroczeniem drzwi obrotowych, przy których kasjer miał swój
stół z fotografiami i widokówkami, zadziwiała wędrowca rozległość i głębia
przedsionka, witającego zwiedzających zaraz u wejścia sugestywną wizją przyrody.
Oto niemalże w środku hallu widziało się podobne do sceny podwyższenie i pokryte
murawą z ciemniejącym na tylnym planie gąszczem leśnym, częścią malowanym,
częścią zaś uplecionym naprawdę z pni oraz listowia. Nic to jeszcze; przed
gęstwą, jak gdyby dopiero co z niej wychynął, stał w trawie na smukłych, blisko
siebie zestawionych nogach biały jeleń w wysokiej koronie
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 373
rogów, o rozłożystych łopatkach i kolcach, pełen godności, a zarazem płochliwie
czujny z wyglądu; wyloty nastawionych pod rogami w bok uszu zwrócił ku przodowi
i patrzał na przybysza szeroko rozstawionymi, lśniącymi i bacznymi mimo ich
spokoju oczyma. Górne światło przybytku padło właśnie na łączkę i na lśniący
kształt zwierzęcy, tak dumny i równocześnie nieufny. Brał lęk, że jednym skokiem
zniknie w mroku dekoracji leśnej, skoro tylko postąpilibyśmy o krok naprzód. Tak
też trwałem w trwodze, przykuty do swego miejsca trwogą samotnego przede mną w
swej dzikości stworzenia, nie dostrzegając w porę senhora Hurtado, który,
założywszy ręce na plecy, stał w pozie czekającej u stóp podium. Podszedł do
mnie, dając kasjerowi znak, że opłata odpada, i przekręcił przede mną drzwi
obrotowe wśród wyrazów przyjaznego powitania.
— Widziałem, że jest pan, markizie — przemówił — pod czarem naszego dostojnego
odźwiernego, białego rogacza. To nader zrozumiałe. Tęga sztuka. Nie, to nie ja
postawiłem go na nogi. Inna zdziałała to ręka, nim jeszcze związałem się z
Instytutem. Pan profesor oczekuje. Czy wolno mi...
Musiał jednak z uśmiechem dopuścić, bym wpierw zbliżył się do wspaniałego okazu
zwierzęcia i korzystając z tego, iż na szczęście pierzchnąć naprawdę nie zdoła,
obejrzał je do woli z bliska.
— Nie, to nie daniel — objaśniał Hurtado — lecz członek klanu szlachetnych
jeleni czerwonych, wśród których zdarzają się albinosy. Zdaje się zresztą, że
mówię do znawcy. Pan myśliwy, jak przypuszczam?
— Tylko od czasu do czasu. Tylko wtedy, gdy wymagają tego względy towarzyskie.
Tu — nic dalszego ode mnie niż pasja łowiecka. Myślę, że nie zdołałbym złożyć
się do tej sztuki. Ma w sobie coś legendarnego. A przy tym — prawda, senhor
Hurtado, przy tym jeleń jest wszakże przeżuwaczem?
374 ',. - ' TOMASZ MANN
— Bezsprzecznie, panie markizie. Podobnie jak obaj jego kuzyni, ren i łoś.
— I jak bydło domowe. To widać. On ma coś legendarnego, ale to widać. Jest biały
wyjątkowo i rogi czynią go jakby królem lasu, i jego kończyny są zgrabne. Ale
tułów zdradza familię — której, prawdę mówiąc, nie można nic zarzucić. Jeżeli
się spojrzy badawczo na kadłub oraz na zad i pomyśli przy tym na przykład o
koniu — jest on sprężyst-szy, koń, choć jak wiadomo, pochodzi od tapira — to
jeleń może się wydać ukoronowaną krową.
— Krytyczny z pana obserwator, markizie.
— Krytyczny? Bynajmniej. Mam wyczucie form i typów życia, przyrody, oto
wszystko. Nawet zamiłowanie do nich. Rodzaj entuzjazmu. Przeżuwacze mają, wedle
wszystkiego, co mi o nich wiadomo, najdziwaczniejszy żołądek. Posiada on
rozmaite komory, no, i z jednej z nich stworzenia te wypychają strawę z powrotem
w górę, do pyska. Potem leżą i przeżuwają z rozkoszą jeszcze raz, do cna. Powie
pan, że to nie na miejscu nosić koronę króla borów przy takim familijnym
zwyczaju. Ale ja wielbię naturę przy wszelkich jej kaprysach i potrafię
znakomicie wczuć się w nawyk przeżuwania. A zresztą istnieje jakaś sympatia
uniwersalna.
— Niewątpliwie — rzekł Hurtado z zakłopotaniem. Był naprawdę lekko zmieszany
moim podniosłym doborem wyrazów. Jak gdyby istniał styl mniej patetyczny na
oznaczenie tego, co zawiera się w słowach „sympatia uniwersalna". Ponieważ
jednak osłupiał i posmutniał pod wpływem zaam-barasowania, pośpieszyłem mu
przypomnieć, że pan domu czeka na nas.
— Oczywiście, markizie. Nie wolno mi zatrzymywać pana tu dłużej. Czy mogę prosić
w lewo...
Po lewej stronie korytarza mieściło się biuro Katschki. Profesor podniósł się
przy naszym wejściu od biurka, zdejmując robocze okulary ze swych gwiaździstych
oczu, na
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 375
których ponowny widok doznałem wrażenia, jak gdybym poprzednio oglądał je we
śnie. Pozdrowił nas serdecznie. Wyraził zadowolenie z przypadku, który zetknął
mnie już z obiema paniami, jak również z ustalonych dalszych planów. Przez kilka
minut siedzieliśmy przy jego stole, on zaś wypytywał się o moje pomieszczenie i
o moje pierwsze wrażenia z Lizbony. Następnie zaproponował:
— Wyruszymy już na nasz obchód, markizie?
Tak też uczyniliśmy. Przed jeleniem, tam, w przedsionku, stała w tej chwili
jakaś klasa szkolna, dzieci dziesięcioletnie, które ich profesor pouczał o tym
zwierzęciu. Dzieląc sprawiedliwie respekt, dziatwa przenosiła wzrok z jelenia na
swego mentora. Przeprowadzano ją potem wzdłuż okalających hali szklanych kaset
ze zbiorami chrząszczy i motyli. Nie zatrzymaliśmy się przy nich, lecz weszliśmy
na prawo w amfiladę otwartych, nierównego rozmiaru sal, gdzie już moje „wyczucie
typów życia", którym się poszczyciłem, mogło było chyba nasycić się, a nawet
przesycić, tak kłopot-liwie gęsto, tak urzekająco dla spojrzeń pełnych sympatii
jawiły się co krok, w każdym pokoju, w każdej sali twory wyłonione stopniowo z
płodnego łona przyrody i unaoczniające tuż obok mętnej próby okaz najdokładniej
rozwinięty, w rodzaju swym najdoskonalszy. Za szkłem odtworzono fragment dna
morskiego, na którym krzewiło się z grubsza całe najwcześniejsze życie
organiczne, mianowicie roślinne, w częściowo szpetnej chaotyczności form. A
zaraz przy nich widniały przekroje muszli z najgłębszych warstw ziemnych —
puste, gdyż przed milionami lat wygniły bezgłowe mięczaki, które w nich miały
swój schron — o tak precyzyjnie wyrzeźbionym wnętrzu owych osłon mieszkalnych,
że aż brał dziw, na jak drobiazgowy artyzm zdobywała się przyroda w dniach tak
zamierzchłych. '
Poszczególni zwiedzający, ludzie, co musieli opłacić wstęp, na pewno zresztą
niski, stawali nam w drodze nie mając przewodnika, ponieważ ich stanowisko
społeczne nie
376 . • , TOMASZ MANN
stwarzało wcale okazji do osobnego oprowadzania, toteż musieli ograniczyć się do
spisanych w języku miejscowym objaśnień, jakimi eksponaty opatrzono. Oglądali
się ciekawie za naszą nieliczną grupką, domyślając się, jak sądzę, we mnie
jakiegoś cudzoziemskiego księcia, któremu zarząd czyni honory domu. Nie przeczę,
że było mi to przyjemne; a przy tym wyczuwałem jako subtelną podnietę kontrast
mej wy-kwintności i elegancji z surową pierwotnością częstokroć przerażających
mój wzrok kopalnych eksperymentów przyrody, z jakimi zawierałem właśnie
przelotną znajomość, owych praraków, głowonogów, członkonogów, straszliwie
strupieszałych gąbek i pozbawionych wnętrzności lilii morskich.
Czymś, co równocześnie pobudzało mą uwagę, była myśl, że wszystko to są ledwie
pierwsze rzuty twórcze, nawet w tym absurdalnym kształcie nie pozbawione pewnej
godności i własnej celowości próby wstępne zmierzające ku mnie, to znaczy ku
człowiekowi; tę właśnie refleksję uzewnętrzniła skupiona uprzejmie postawa, w
jakiej pozwoliłem przedstawić sobie ni mniej, ni więcej tylko jaszczura
morskiego o gołej skórze i ostrym pysku, pływającego w postaci modela o długości
niemal pięciu metrów w szklanym zbiorniku wodnym. Jegomość ten, który mógłby
przybrać rozmiary jeszcze o wiele większe od zademonstrowanych tutaj, był gadem,
ale o kształtach ryby, i przypominał delfina, choć ten jest ssakiem. Bujając tak
na pograniczu gatunków, wytrzeszczał na mnie z ukosa swe ślepia, podczas gdy ja
sam, nie bacząc na słowa Katschki, mknąłem już spojrzeniem w przód, ku dalszym
pomieszczeniom, gdzie w ogrodzeniu ze szkarłatnoaksamitnych lin, wysterczając
ponad wiele innych okazów, zdawał się naprawdę jawić w ogromnym, pełnym życia
kształcie dinozaur. Tak to bywa w muzeach i na wystawach: ukazują zbyt wiele;
ciche zatopienie się w jednym lub niewielu przedmiotach, wyodrębnionych z ich
bogactwa, byłoby niechybnie owocniejsze dla umysłu
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 377
i serca; bo ledwie się stanie przed jednym eksponatem, spojrzenie przelata w
dal, ku innemu, odciągającemu uwagę od poprzedniego, i tak dzieje się wciąż
poprzez uciekające szeregi eksponatów. Stwierdzam to zresztą na podstawie
jednorazowego doświadczenia, później bowiem nie odnawiałem prawie nigdy swej
bytności w podobnych siedzibach wiedzy.
Co się tyczy niezdarnego stwora, który poniechany przez zniechęconą naturę
znalazł tu na podstawie swoich grobowych szczątków wierne swe odtworzenie, to
gmach nie posiadał sali odpowiedniej jego rozmiarom — bo mierzył, pożal się
Boże, w całości czterdzieści metrów, i choć dodano jeszcze dwa komunikujące się
szeroko rozpiętą arkadą przybytki, to i one sprostały wymaganiom stawianym przez
ogrom członków zwierzęcia jedynie dzięki przemyślnemu rozmieszczeniu owych mas.
Minęliśmy jeden pokój, przechodząc obok kolosalnego, skręconego w kabłąk ogona w
powłoce skóry, obok tylnych łap również skórą okrytych i części brzuchatego
tułowia; w pokoju sąsiednim ustawiono dla podźwignięcia przodu rodzaj pnia — lub
też może to była ścięta kolumna kamienna? — o którą biedaczysko, na pół się
uniósłszy, wsparł nie bez jakiejś potwornej elegancji jedną łapę, podczas gdy
bezkresna szyja ze znikomą u szczytu główką zwieszała się ku tej łapie w smętnym
zamyśleniu — ale czyż można myśleć móżdżkiem wróbla?
Byłem mocno przejęty widokiem dinozaura i przemówiłem doń w duchu: „Nie martw
się! Zapewne, spotkało cię odtrącenie, wykreślono cię z żywych za twój ogrom,
ale widzisz sam, że odtworzyliśmy cię i pamiętamy o tobie". A przecie uwaga moja
nie skupiała się całkowicie nawet na tej sensacji muzealnej, lecz doznawała
odchyleń na skutek innych, równoczesnych atrakcji: oto zwisając z sufitu bujał
rozpostarłszy skrzydła napowietrzny jaszczur, a obok niego dopiero co z
kłębowiska gadów wyłoniony praptak z ogonem i błoniastymi szponami lotnymi.
Jajorodne ssaki torba-
378 , t TOMASZ MANN
cze widniały również obok, a nieco dalej ukazywały swe tępe pyski pancerniki
olbrzymy, obleczone przez naturę na grzbiecie i u boków ochronnym kirysem z
grubych płyt kostnych. Ale równie zapobiegliwie zatroszczyła się przyroda
0 ich łapczywego pożeracza, machairodusa, tygrysa szablis-tego, rozwijając w nim
tak potężne szczęki i kły, że zdołał on nimi rozłupywać pancerz kostny i
wydzierać pancernikowi z cielska wielkie ochłapy jego prawdopodobnie nader
smakowitego mięsa. Im bardziej rozrastał się mimowolny amfltrion i grubszy
stawał się jego pancerz, tym srożej potężniały szczęki i zębiska biesiadnika,
który z dziką uciechą dopadał jego grzbietu. Gdy jednak dnia pewnego, referował
Katschka, klimat i roślinność wyplatały wielkiemu pancernikowi taką psotę, iż
nie znalazł już swej niewinnej strawy
1 wyginął, wówczas po całym antagonizmie wdepnął w niedolę również i machairodus
ze swymi szczękami i łamacza-mi pancerzy w pysku, znędzniał rychło i rozstał się
z życiem. Z uwagi na rośniecie pancernika zdobył się na największy wysiłek, by
nie pozostać w tyle i zachować sprawność miażdżenia. Tamten znów nie osiągnąłby
nigdy swych rozmiarów i grubego pancerza, gdyby nie miłośnik jego mięsa. Jeżeli
jednak natura chciała go obronić przed wrogiem za pomocą coraz to trudniejszej
do skruszenia pokrywy pancernej, to czemuż nieustannie wzmacniała szczęki i kły
przeciwnika? Po prostu sprzyjała im obu — a przeto żadnemu z nich — igrając
tylko z nimi po to, by ich poniechać, z chwilą gdy wzniosła ich do zenitu ich
możliwości. Co też myśli sobie natura? Nie myśli całkiem nic, a i człowiek nie
zdoła nic o niej pomyśleć, mogąc jedynie dziwić się jej czynnemu spokojowi,
rozdając przy tym swe serce w prawo i w lewo, gdy jako honorowy gość wędruje
wśród wielości jej kształtów, których przepiękne odtworzenia, sporządzone
częściowo przez pana Hurtado, wypełniały szereg sal w muzeum Katschki.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 379
Przedstawiono mi dalej: włochatego mamuta z wygiętymi ku górze siekaczami, który
już zaniknął, i spowitego w obwisłe grube skórsko nosorożca, który jeszcze
istnieje, choć wcale na to nie wygląda. Z gałęzi drzew spozierały ku mnie
nadmiernie dużymi, lśniącymi oczyma skulone mał-piatki, jak wiodąca nocny żywot
wysmukła małpeczka lori, którą na zawsze zachowałem w mym sercu, tak śliczne
łapki, nie mówiąc już nic o ślepkach, miała u swych ramio-nek, które, rzecz
jasna, kryły w sobie kościec najdawniejszych zwierząt lądowych; a potem karlica
maki z oczyma jak filiżanki do herbaty, z długimi, cienkimi paluszkami,
złożonymi przed piersią, i z niezwykle rozszerzonymi, płaskimi kciukami. Natura
chciała, jak się zdaje, pobudzić do śmiechu tymi groteskowymi mordkami; ja
jednak powstrzymałem się nawet od uśmiechu na ich widok. Aż nazbyt bowiem
wyraźnie wszystkie te stworzenia zmierzały rozwojem swym ostatecznie ku mnie,
jakkolwiek po manowcach maskarady i smętnej żartobliwości.
Jakże potrafiłbym wymienić i wychwalić wszystkie zwierzęta, które wystawiono w
muzeum na pokaz, a więc ptaki, jak budujące gniazda białe czaple, jak markotne
puchacze i wąskoszczudły flaming, i sępy, i papugi, a dalej krokodyl i foki, i
płazy rozliczne, i salamandry, i brodawkowate ropuchy, krótko mówiąc wszystko,
co płazi się i łazi! Liska nie zapomnę nigdy dla chytrej przemyślności jego
pyszczka, a wszystkie zwierzaki, lisa, rysia, leniwca i rosomaka, ach, nawet
przyczajonego na drzewie jaguara o ślepiach skośnych, zielonych, fałszywych i
wyrazie pyska mówiącym, iż wyznaczona mu rola jest drapieżna i krwawa —
wszystkie z ochotą pogłaskałbym tkliwie po futrzanym łbie, a nawet tu i ówdzie
uczyniłem to, jakkolwiek dotykanie przedmiotów było wzbronione. Ale na cóż to
nie mogłem sobie pozwolić? Moim towarzyszom było miło, że dreptającemu na
tylnych łapach niedźwiedziowi podałem rękę, a szympansa,
380 --.,.», TOMASZ MANN
co opuścił się na napiąstki, poklepałem po łopatkach dla dodania mu animuszu.
— Ale człowiek — rzekłem. — Panie profesorze! Pan obiecał mi przecież człowieka.
Gdzież on?
— W podziemiu — odpowiedział Katschka. — Jeżeli pan nacieszył się tu już
wszystkim, markizie, to może zejdziemy na dół.
— Wzwyż, chciał pan powiedzieć — wtrąciłem dowcipnie.
Podziemie było sztucznie oświetlone. Co parę kroków mieściły się tam we wnękach
ściennych oddzielone szklanymi taflami swego rodzaju teatrzyki, to jest
plastyczne, naturalnej wielkości sceny z zamierzchłego życia ludzkiego, i przed
każdą z nich bawiliśmy czas jakiś, słuchając objaśnień gospodarza, a nawet
powracaliśmy na me żądanie od właśnie oglądanej sceny do poprzedniej, aby
jeszcze dokładniej wszystkiemu się napatrzyć. Życzliwy czytelnik przypomina
sobie zapewne, jakem to w zaraniu własnego życia, ciekaw pochodzenia niezwykłej
dorodności swych kształtów, rozglądał się badawczo wśród wszelkich podobizn
przodków za pierwszymi zapowiedziami mojej istoty. Z większą mocą powraca w
życiu zawsze to, co było na początku, i miałem zupełnie wrażenie, że podejmuję
na nowo dawne poszukiwania, gdym wnikliwym spojrzeniem i z bijącym sercem
wpatrywał się w to, co z zamierzchłej oddali dążyło ku mnie jako do celu. Boże
mój, jakież stwory drobne i owłosione przykucnęły tu w ciasno zwartej, trwożnej
grupie, niby naradzając się bełkotliwym pomrukiem pramowy, jakby tu na tej
ziemi, którą zastano we władztwie istot znacznie sprawniej wyposażonych i
potężniej uzbrojonych, znaleźć ocalenie i możliwości życia? Czyż prastworzenie,
o którym słyszałem, to jest oddzielenie od zwierzęcości, dokonało się już tu czy
nie jeszcze? Już, na pewno już, odpowiedziałbym, gdyby mnie zadano to pytanie.
Przemawiała za tym właśnie owa bojażliwa obcość i bezradność kudłaczy względem
opór-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 381
nego świata, w obliczu którego brakło im zarówno rogów, jak i miażdżących łap,
zarówno szczęk rozszarpujących, jak i pancerzy kostnych, jak wreszcie twardych
niby z żelaza, kolących dziobów. A przecież postacie te wiedziały już, zgodnie z
mym przeświadczeniem, i siedząc w kucki gwarzyły po kryjomu o tym, że ulepione
są ze szlachetniejszej gliny niż reszta stworzeń.
Oto rozwarła się przestronna pieczara, a w niej ludzie neandertalscy rozniecali
ogień — ludzie o grubych, niekształtnych karkach, krępi zapewne; niechby jednak
ktokolwiek inny, najokazalszy król lasów, spróbował przyjść tu i rozpalać
ognisko, i dmuchać w żar! To wymagało czegoś więcej niż tylko królewskich
manier; tu trzeba było nowego pierwiastka. Szczególnie spasłym i krótkim karkiem
odznaczał się wódz klanu, wąsacz o okrągłych barach, z jednym kolanem
krwawiącym, odartym ze skóry, o ramionach zbyt długich w stosunku do jego
postury, z jedną dłonią na rogach jelenia, którego był zabił i wciągał właśnie w
głąb jaskini. Krótkoszyi, długoramienni i ociężali byli tam wszyscy: ludzie przy
ognisku, chłopak, co spozierał z czcią w stronę żywiciela i dawcy łupów, oraz
kobieta z dzieckiem przy mlecznej piersi, wychylająca się z zakamarka groty. Ale
dziecko, o dziwo, było całkiem podobne do dzisiejszego oseska, zdecydowanie
nowoczesne i rozwinięte nad wyraz w porównaniu z dorosłymi, do których poziomu
chyba opadnie jeszcze, rosnąc.
Nie mogłem oderwać się od neandertalczyków, tym mniej jednak z kolei od
cudacznego osobnika, co przed wieloma tysiącami stuleci przysiadłszy samotnie
wśród nagich ścian groty skalnej, pokrywał je z osobliwą skrzętnością
wizerunkami bizonów, gazel i innej zwierzyny łownej, a także i myśliwych. Jego
towarzysze polowali tam, w lasach, naprawdę, on jednak odtwarzał to malarsko za
pomocą różnobarwnych soków, a jego umorusana lewica, którą pracując wspierał się
o skalistą ścianę, pozostawiała pomiędzy mało-
382 , , <' , n TOMASZ MANN
widłami mnogie odciski. Przyglądałem mu się długo i mimo to zapragnąłem, gdyśmy
już przeszli dalej, powrócić raz jeszcze do pracowitego dziwadła. — Przecie tu
jest jeszcze jeden — przemówił Katschka — taki co ryje, jak umie, w kamieniu
zjawy swej wyobraźni. — Również i ten skrzętny rzeźbiarz, pochylony nad głazem,
budził wielkie wzruszenie. Jakąż odwagę i ile zdolności obronnych miał człek
podchodzący, w jednej ze scenek, z psami przy sobie i z oszczepem w garści, do
rozwścieczonego dzika, który równie dzielny w obronie, lecz zgodnie z naturą z
mniejszą szansą sposobił się do walki. Dwa psiska — a była to rasa niezwykła,
dziś już niespotykana, mianowicie szpice torfowiskowe, jak nazwał je profesor,
oswojone przez człowieka z ery budowli palowych — leżały już rozprute jego kłami
w trawie, zwierz miał jednak do czynienia z innymi jeszcze; ich pan zamierzył
się wzniesioną włócznią, a że wynik boju nie mógł być wątpliwy, przeto poszliśmy
dalej, pozostawiając dziką świnię przesądzonemu jej losowi.
Pojawił się piękny krajobraz morski z rybakami uprawiającymi przy brzegu swoje
niekrwawe, lecz też i wyższego rzędu rękodzieło; dzięki lnianym swym sieciom
dokonali dobrego połowu. Obok działo się przecie coś zupełnie odmiennego niż
gdziekolwiek indziej, coś ważniejszego niż u neandertalczyków, u łowcy odyńców,
u zaciągających sieć rybaków, a nawet u skrzętnych cudaków: oto wzniesione słupy
kamienne, i to tłumnym rzędem, sterczały nie pokryte sklepieniem; była to jak
gdyby kolumnowa sala, tylko że niebo miała w miejscu stropu, a na równinie poza
nią wschodziło właśnie słońce, dźwigając się płomienną pożogą ponad skraj
świata. Atoli w sali bez stropu stał mężczyzna potężnie zbudowany i podniósłszy
ramiona ofiarowywał wschodzącemu słońcu wiązankę kwiatów! Czy widział kiedy kto
coś podobnego? Mąż to był nie sędziwy i nie młodzieniaszek, w sile wieku. I
właśnie to, że był tak krzepki i silny, nadawało jego czynności szczególny czar.
Ani on, ani
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 383
jego towarzysze, którzy dla jakichś osobistych wartości wybrali go z tłumu na
ten właśnie urząd, nie umieli jeszcze budować i kryć budowli dachem; zdołali
tylko spiętrzyć kamienie w filary tworzące krąg, aby odprawiać tam obrzędy, z
których jednego dopełniał teraz mocarz. Surowe słupiska nie dawały jeszcze
podstawy do pychy. Lisia lub borsucza jama oraz przemyślnie uplecione gniazdo
ptasie dowodziły nawet większego sprytu i zgrabności. A przecie nie służyły one
niczemu innemu poza prostymi celami: ukrywania i wylęgu — ponad to nie sięgał
ich sens. Z kolumnowym koliskiem było cokolwiek inaczej: nie miało ono nic
wspólnego z kryjówką i gniazdem wylęgu, wyższa nad to myśl człowieka, otrząsając
się z roztropnej zapobiegliwości, wznosiła się ku potrzebie szlachetnej — i
zaiste, niechby z całego kręgu natury przyszedł tu kto i wpadł na myśl, aby
powracającemu słońcu ofiarować usłużnie naręcze kwiecia!
Gdym rzucał to wyzwanie w swym jakże roztrwonionym sercu, moja głowa — pod
wpływem napięcia uwagi — rozpaliła się jak gdyby lekką gorączką. Posłyszałem,
jak profesor mówił, że zobaczyliśmy już wszystko i możemy wejść z powrotem na
górę, a następnie udać się na Rua Joao de Castilhos, gdzie panie oczekują nas ze
śniadaniem.
— Można było prawie zapomnieć o tym w toku tak interesującego zwiedzania —
odrzekłem, ale nie zapomniałem o tym bynajmniej, uważając spacer po muzeum
właśnie za przedsmak ponownego ujrzenia matki i Córki, całkiem tak, jak rozmowa
z Katschką w wagonie restauracyjnym była przygotowaniem do tego zwiedzania.
— Panie profesorze — powiedziałem próbując wygłosić mówkę na zakończenie —
niewielem wprawdzie zwiedził dotąd muzeów w młodym swym życiu, ale nie ulega dla
mnie wątpliwości, że muzeum pańskie należy do najbardziej pasjonujących. Stolica
i kraj winne są panu wdzięczność za stworzenie go, a ja za pańskie osobiste
przewodnictwo. Również i panu dziękuję najgoręcej, panie Hurtado. Jakże wier-
384
TOMASZ MANN
nie odtworzył pan biednego, niezmierzonego dinozaura i smakowitego olbrzyma
pancernika! Lecz teraz, jakkolwiek niechętnie odrywam się od tych miejsc, nie
wolno nam za żadną cenę dopuścić do tego, by senhora Katschka i made-moiselle
Zouzou czekały na nas. Matka i córka to również szczególny, wzruszający akord.
Brat i siostra, o tak, to często ma także wielki urok. Ale matka i córka —
wyznaję to bez żenady, niech nawet wyda się to nieco chorobliwe — stwarzają
najbardziej czarujący duet na naszej gwieździe.
ROZDZIAŁ ÓSMY
l ak oto stało się, że wprowadzono mnie w zacisze domowe człowieka, którego
rozmowne towarzystwo pobudziło mnie tak mocno w ciągu podróży — w to domostwo,
ku którego wyniosłej okolicy zwracałem już wielekroć, z dolnego jeszcze miasta,
me szukające spojrzenie, a które stało się dla mnie jeszcze bardziej atrakcyjne
dzięki nieoczekiwanemu poznaniu jego mieszkanek, matki i córki. Szybko i
wygodnie wywiozła nas wspomniana przez pana Hurtado kolejka linowa w ową górną
dzielnicę, a okazało się, że wylot trasy sąsiaduje z ulicą Joao de Castilhos,
tak że po niewielu krokach stanęliśmy przed willą Katschki, białym domkiem,
takim jak sporo innych tu, w górze. Zielenił się przed nim mały gazon z grządką
kwiatów pośrodku, wnętrze zaś siedziby było takie, jakie miewają skromni uczeni,
stanowiąc rozmiarami i urządzeniem skrajny kontrast ze wspaniałością
386 TOMASZ MANN
mego własnego pomieszczenia w tym mieście, tak że nie mogłem ustrzec się tonu
protekcjonalnościj kiedym chwalił górujące swym widokiem położenie domu oraz
przytulność pokojów.
Zresztą poczucie to przytłumił rychło i przeobraził prawie w bojaźliwość inny
narzucający się kontrast: mianowicie pojawienie się pani domu, senhory Katschka
da Gruz, która nas — to znaczy zwłaszcza mnie powitała w niesłychanie
mieszczańskim, małym saloniku z tak majestatyczną godnością, jak gdyby wkoło nas
rozpościerała się książęca sala recepcyjna. Wrażenie, wywarte na mnie wczoraj
przez tę kobietę, jeszcze się tylko spotęgowało przy ponownym jej ujrzeniu.
Dołożyła starań, by ukazać się w toalecie innej niż poprzedniego dnia: była to
toaleta z cieniutkiej białej mory z pięknie przylegającą do kibici, bogato
falbanami przystrojoną spódnicą, ciasnymi, choć fałdzistymi rękawami i czarną
aksamitną szarfą wysoko, pod biustem. Starodawne, złote upięcie z medalionem
okalało jej szyję o barwie kości słoniowej, a karnacja jej, podobnie jak i
okazałej, surowej twarzy pomiędzy kołyszącymi się kolczykami, odcinała się tonem
o kilka odcieni ciemniejszym od kwietnej bieli sukni. W bujnych, kruczych
włosach, ułożonych przy skroniach w kilka loczków, można było dziś, przy braku
kapelusza, zauważyć przecie nitki srebrne. Jakże jednak nienagannie zachowała
talia swą smukłość, przy dumnym unoszeniu głowy i prawie znużonych pychą
spojrzeniach, godzących w ciebie zawsze spod powiek, z góry! Nie przeczę, że ta
kobieta onieśmielała mnie, a zarazem właśnie tymi cechami, które to u niej miały
na celu, pociągała niesłychanie. A przecież aż do posępności dochodząca
wyniosłość znajdowała przy jej pozycji, jako małżonki uczonego o niewątpliwych
zresztą zasługach, uzasadnienie raczej niezupełne. Działało tu również coś jakby
zew czystej krwi, jakaś pycha rasowa, mająca w sobie nieco zwierzęcości i
właśnie tym podniecająca.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 387
Przy tym wszystkim szukałem, szczerze mówiąc, oczyma Zouzou, bliższej mimo
wszystko memu wiekowi i zainteresowaniom niż senhora Maria Pia — imię jej doszło
do mnie z ust profesora, który ze stojącej na pluszowej kapie salonowego stołu i
otoczonej kielichami karafki nalał nam portwaj-nu. Nie było mi dane czekać
długo. Zouzou pojawiła się, ledwieśmy zwilżyli wargi naszym aperitifem i
przywitała się najpierw ze swą matką, potem, po koleżeńsku, z panem Hur-tado,
całkiem na ostatku zaś ze mną — co stało się zapewne dla względów pedagogicznych
i abym nie roił sobie nie wiadomo czego. Wracała z partii tenisa z jakimiś tam
znajomymi młodzikami o nazwiskach brzmiących w przybliżeniu Cunha, Costa i
Lopes. O grze każdego z nich wydawała sądy zawierające uznanie lub krytykę i
dowodzące, że sama siebie uważa za mistrzynię. Mnie zagadnęła przechylając
główkę przez ramię, czy grywam, i chociaż rzadko tylko, mianowicie kiedyś we
Frankfurcie, przyglądałem się jako kibic spoza ogrodzenia kortów — przyglądałem
się, co prawda, nader uważnie — grze wytwornych młodzieńców, a przy okazji
pełniłem dla napiwku nawet funkcje chłopaka do piłek, podnosząc za daleko
strzelone i odrzucając je graczom albo też kładąc je im na rakietach i na tym
koniec — odrzekłem niedbale, żem dawniej, w domu, na korcie przy zamku
Monrefuge, bywał nie najgorszym partnerem, ale potem ogromnie wyszedłem z
wprawy.
Wzruszyła ramionami. Jakże radowało, mnie to, że widzę znowu śliczne koniuszki
jej loków przy uszach, jej uniesioną górną wargę, emaliowy błysk jej zębów i ów
czarowny zarys podbródka oraz szyi, i nadąsane badawcze spojrzenie tych czarnych
oczu spod harmonijnie zarysowanych brwi! Miała na sobie prostą białą sukienkę
lnianą ze skórzanym paskiem i z krótkimi rękawami, które odsłaniały prawie
całkiem jej słodkie ramiona — ramiona zyskujące w mych oczach jeszcze na uroku w
chwilach, gdy przeginała je i oburącz poprawiała złotego węża, co przyozdabiał
jej włosy. Bezsprze-
388 \ , < TOMASZ MANN
cznie, rasowa wyniosłość senhory Marii Pii wywierała na mnie wrażenie dochodzące
do wstrząsu; ale serce moje biło dla jej przemiłej córki, i myśl, że ta właśnie
Zouzou jest lub stać się musi Zazą bawiącego w podróży Loulou Yenosty,
utwierdzała się coraz uporczywiej w mej wyobraźni, jakkolwiek zdawałem sobie w
całej pełni sprawę z olbrzymich trudności przeciwstawiających się takiemu
stanowi rzeczy. Jakże mogło wystarczyć sześć czy siedem dni, pozostałych do
odjazdu okrętu — na to, bym wśród najbardziej opornych okoliczności zdołał
wycisnąć pierwszy pocałunek na tych wargach, na jednym z tych rozkosznych ramion
(z pierwotnym kośćcem)? Już wtedy narzuciła mi się myśl, że powinienem
bezwarunkowo przedłużyć ten zbyt krótki okres, zmienić program swej podróży i
przepuścić jeden statek, aby dać czas na rozkwit swemu stosunkowi do Zouzou.
Jakież szaleńcze pomysły strzelały mi do głowy! Zamiary małżeńskie mego drugiego
„ja", siedzącego w domu, zakradły się chyłkiem w moje myśli. Zdawało mi się, że
muszę oszukać mych luksemburskich rodziców nie wyjeżdżając w zaleconą mi dla
odwrócenia myśli podróż dokoła świata, zabiegać o rękę uroczej córki profesora
Katschki i pozostać w Lizbonie jako jej mąż — boć przecie było dla mnie sprawą
aż nazbyt boleśnie jasną, że zawieszenie w powietrzu mej egzystencji, owa
kłopotliwa zabawa w sobowtóra absolutnie nie pozwala mi pokierować tak moimi
krokami w rzeczywistości. To, jako się rzekło, sprawiało mi ból. Ale z drugiej
strony, ileż znów wesela przysparzała mi możność spotkania nowych przyjaciół w
sferze odpowiadającej wysub-telnieniu mej istoty!
Tymczasem przeszliśmy do pokoju stołowego, gdzie górował nad wszystkim
nieproporcjonalnie do rozmiarów tego pomieszczenia wielki i masywny kredens,
rzeźbiony zbyt bogato w orzechowym drzewie. Profesor zasiadł na pierwszym
miejscu. Mnie wskazano miejsce obok pani domu, naprzeciwko Zouzou i pana
Hurtado. Sąsiadowanie ze sobą
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 389
tych dwojga, wobec mych zakazanych niestety marzeń małżeńskich, skłoniło mnie do
dość niespokojnej obserwacji, jak też w stosunku do siebie się zachowają. Myśl,
że długowłosy oraz czarowne dziewczę mogliby być przeznaczeni dla siebie,
narzucała się wprost i niepokoiła mnie. Jednak wzajemny ich stosunek sprawiał
wrażenie takiej swobody i umiaru, że uśpiło to moje podejrzenia.
Stateczna wiekiem służebna o wełnistych włosach wniosła jedzenie, które okazało
się wcale smakowite. Podano najpierw hors-d'oeuvres* z wybornymi krajowymi
sardynkami, pieczeń baranią, bezy z bitą śmietaną na deser, a następnie jeszcze
owoce i sery. Wszystko to zakrapiano mocnym winem czerwonym, które panie
rozcieńczały wodą, a którego profesor nie pił wcale. Uznał natomiast za wskazane
zauważyć, iż to, czym chata bogata, nie może oczywiście współzawodniczyć z
daniami w „Savoy Pałace", na co Zouzou natychmiast, nim jeszcze zebrałem się na
odpowiedź, wtrąciła, żem przecież dobrowolnie przyjął zaproszenie na dzisiejszy
obiad nie oczekując na pewno, by z mego powodu robiono specjalne ceregiele. Na
pewno jakieś ceregiele robiono, ale przeszedłem nad tym do porządku i jąłem
rozwodzić się jedynie, że nie mam bynajmniej powodu tęsknić za kuchnią swego
hotelu przy Avenida, że mnie zachwyca możność spożycia tego obiadu w tak
dystyngowanym i ze wszech miar ujmującym kółku rodzinnym, a zachowuję przy tym
trwale w pamięci, komu za tę łaskę winienem wdzięczność. Mówiąc to, ucałowałem
rękę senhory zwracając przy tym oczy na Zouzou.
Odpowiedziała na me spojrzenie minką surową, zmarszczywszy brwi i rozchyliwszy
wargi, a rozdawszy chrapki. Z zadowoleniem stwierdziłem, że beznamiętność, z
jaką na szczęście odnosiła się do don Miguela, nie przebijała ani na chwilę w
jej zachowaniu się względem mnie. Nie odrywała prawie oczu ode mnie,
obserwowała, nie kryjąc się z tym
Zakąski, (fr.)
390 , ,, TOMASZ MANN
wcale, każde z mych poruszeń i nasłuchiwała w sposób podobnie jawny, uważnie i
jakoby zawczasu gniewnie, wszelkich mych wypowiedzi, przy czym ani razu ust jej
nie wykrzywiło coś na kształt uśmiechu, lecz tylko prychała od czasu do czasu
noskiem krótko i wzgardliwie. Krótko mówiąc: moja obecność wzbudzała w niej
widocznie najeżone i dziwnie wojownicze podniecenie i któż weźmie mi za złe, żem
ten odcień — niechby i wrogiego — zainteresowania moją osobą uznał za
pomyślniejszy i bardziej obiecujący od obojętności?
Rozmowa, prowadzona po francusku, przy czym profesor i ja zamienialiśmy niekiedy
parę słów niemieckich, toczyła się jeszcze dokoła mej bytności w muzeum i
skłaniających do sympatii uniwersalnej wrażeń, jakie — oświadczyłem to —
bytności owej zawdzięczam, potrącała też o projekt wycieczki do Ogrodu
Botanicznego i przerzuciła się następnie na te architektoniczne osobliwości w
pobliżu miasta, których nie powinienem pominąć. Zapewniłem o swej ciekawości i o
tym, że wiernie zachowuję w pamięci radę udzieloną przez mego czcigodnego
towarzysza podróży, abym nie rozglądał się po Lizbonie zbyt pobieżnie, lecz
poświęcił na poznanie miasta dostatecznie dużo czasu. Ale właśnie sprawą czasu
się niepokoję; plan mej podróży pozostawia mi go zbyt mało i naprawdę — mówiłem
dalej — zaczynam zastanawiać się, jakby też można go odmienić tak, aby pobyt mój
tutaj przeciągnął się dłużej.
Zouzou, mówiąca z upodobaniem o mnie w osobie trzeciej, tak jak gdyby mnie tu
nie było, wbiła swe żądełko utrzymując, że to chyba niewłaściwe namawiać pana
markiza do gruntowności. Znaczy to, jej zdaniem, przeoczać moje obyczaje,
podobne bezsprzecznie raczej nawykom motyla, który buja z kwiatu na kwiat, aby
tylko przelotem uszczknąć wszędzie nieco słodyczy. Ślicznie to, odparłem
naśladując jej styl, że mademoiselle, jakkolwiek nie bez omyłek, zajmuje się
moim charakterem — a szczególnie jeszcze śliczniej, że tak po-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 391
etycznymi wyraża to obrazami. Na to stała się jeszcze bardziej kąśliwa i
trzepnęła, że przy blasku, jaki bije z mej postaci, trudno nie popaść w
poetyczność. Ze słów jej przemawiał gniew niezależnie od wyrażonego dawniej
przeświadczenia, że należy nazywać rzeczy po imieniu i że „milczenie nie jest
zdrowe". Obaj panowie roześmieli się, podczas gdy matka strofowała swe krnąbrne
dziecko kiwając głową. Co do mnie poprzestałem na wzniesieniu w hołdzie
kieliszka w stronę Zouzou, ta zaś w płynącej z rozgoryczenia konfuzji chciała
już pochwycić swój kielich, lecz rumieniąc się cofnęła rękę i dodała sobie
animuszu znanym już, krótkim i wzgardliwym parsknięciem przez chrapki.
Również i dalszych moich planów podróżnych, które miałyby tak niefortunnie
skrócić mój pobyt w Lizbonie, dotknięto w rozmowie, przejawiając szczególne
zainteresowanie ową rodziną argentyńskiego estanciero, z którą moi rodzice
zaznajomili się w Trouville i która miała mnie gościć. Informowałem o nich
zgodnie ze wskazówkami, w jakie zaopatrzył mnie mój zostawiony w domu sobowtór.
Nazwisko tych ludzi brzmiało po prostu Meyer, ale także Novaro, tak zwały się
bowiem ich dzieci, córka i syn, pochodzące z pierwszego małżeństwa pani Meyer.
Była ona, opowiadałem, rodem z Wenezueli i zaślubiła w bardzo młodym wieku
pewnego Argentyńczyka na państwowej posadzie, które go w czasie rewolucji w 1890
roku rozstrzelano. Zachowawszy całoroczną żałobę oddała swą rękę bogatemu
konsulowi Meyerowi, towarzysząc mu następnie wraz z swymi, noszącymi nazwisko
Novaro dziećmi do jego urzędowej siedziby miejskiej w Buenos Aires i do
ustronnej, dość od miasta oddalonej, leżącej w górach posiadłości El Retiro,
gdzie cała rodzina przebywała niemal stale. Dostatnia pensja wdowia pani Meyer
przeszła przy drugim jej małżeństwie na dzieci, które więc nie tylko jako jedyni
spadkobiercy bogatego Me-yera, lecz też usamodzielnione już teraz cieszyły się w
mło-
392 ',„ „ • . •. TOMASZ MANN
dym wieku sporym majątkiem. Liczyły jakichś osiemnaście i siedemnaście lat.
— Senhora Meyer jest zapewne pięknością? — spytała Zouzou.
— Nie wiem tego, mademoiselle. Ponieważ znalazła jednak tak rychło nowego
konkurenta, przypuszczam, że jest nieszpetna.
— Tego samego można się spodziewać po dzieciach, po obojgu Novaro. Czy zna pan
już ich imiona?
— Nie przypominam sobie, by moi rodzice napomknęli mi o nich.
— Ale założę się, że pan wyczekuje niecierpliwie, by się czegoś o nich
dowiedzieć.
— Dlaczego?
— Nie wiem; pan mówił z wyraźnym zainteresowaniem o tej parce.
— Nie przypominam sobie — rzekłem kryjąc skonfundowanie. — Nie mam o nich
jeszcze żadnego wyobrażenia. Lecz przyznaję, że obraz uroczego rodzeństwa rzucał
na mnie od dawna pewien czar.
— Żałuję, że stoję przed panem tak samotna, bez towarzysza.
— Po pierwsze — odpowiedziałem z ukłonem — może zjawisko jednostkowe mieć samo
dosyć czaru.
— A po drugie?
— Po drugie? Powiedziałem ,,po pierwsze" zupełnie bezmyślnie. Żadnego „po
drugie" nie mam pod ręką. Co najwyżej można by jako punkt drugi wysunąć to, że
istnieją kombinacje inne jeszcze aniżeli brat i siostra.
— Patati patata!
— Nie mówi się tak, Zouzou — wmieszała się matka. — Co też markiz pomyśli sobie
o twym wychowaniu.
Zapewniłem, że nie tak łatwo wytrącić mnie z respektu dla mademoiselle Zouzou.
Powstawszy od stołu poszliśmy do salonu na kawę. Profesor oświadczył, że nie
będzie mógł
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 393
wziąć udziału w naszej botanicznej przechadzce, musi bowiem powrócić do swego
biura. Poprzestał na zjechaniu z nami w dół, do miasta, i pożegnał się na
Avenida da Liber-dade ze mną w sposób najuprzejmiej serdeczny, wyrażający
niewątpliwie wdzięczność za zainteresowanie, jakie okazałem dla jego muzeum.
Powiedział, że byłem dla niego oraz dla jego rodziny nader miłym i bardzo
szacownym gościem, że będę też nim każdej chwili, jak tylko długo potrwa mój
pobyt w Lizbonie. Gdybym miał ochotę i znalazł czas na ponowne podjęcie gry w
tenisa, będzie dla jego córki przyjemnością wprowadzić mnie do swego klubu.
Zouzou wyraziła entuzjastyczną gotowość.
Potrząsając głową i z uśmiechem równie wyrozumiałym, jak proszącym o
wyrozumiałość wskazał gestem na nią i uścisnął mi rękę.
Z miejsca, w którym rozstaliśmy się, nietrudno rzeczywiście odnaleźć drogę
wiodącą ku łagodnym wyżynom, gdzie dokoła jeziorek i stawów, poprzez wypukłości
wzgórz, wśród grot i porosłych rzadko drzewami wzgórków rozpościerały się słynne
plantacje, stanowiące nasz cel. Kroczyliśmy w zmiennym szyku: nieraz zdarzało
się don Miguelowi i mnie iść na flankach senhory Katschki, podczas gdy Zouzou
fruwała tu i tam przed nami; nieraz znajdowałem się sam przy boku dumnej pani,
widząc, jak Zouzou i Hurtado wędrują przed nami. Bywało również tak', że
tworzyliśmy parę z córuchną, idąc przed albo i za senhorą oraz dermo-plastykiem,
który jednak przyłączał się częstokroć do mnie, by raczyć mnie objaśnieniami na
temat krajobrazu, a zwłaszcza cudów roślinnego świata, i to, wyznaję, było mi
najmilsze — nie ze względu na „wypychacza" i jego informacje, lecz ponieważ w
takich chwilach dochodziło do swych praw owo „po drugie", któregom się zaparł,
widziałem mianowicie przed sobą matkę i córkę w czarującym zestawieniu.
394 .-. . ; ' v « TOMASZ MANN
Miejsce tu na wtrącenie uwagi, że przyroda, choćby nie wiadomo jak wykwintnie
piękna, choćby jawiła się w szacie najwyszukańszej osobliwości, mało zaprząta
naszą uwagę wtedy, gdy nas zajmuje i urzeka nam zmysły to, co ludzkie. Wtedy
ona, przyroda, nie wychodzi mimo wszystkich swych uroszczeń poza rolę kulisy,
tła naszej wrażliwości, poza rolę nagiej dekoracji. Inna rzecz, że jako taka
była tu godna wszelkiego uznania. Drzewa iglaste olbrzymiego wzrostu, wysokie w
przybliżeniu na pięćdziesiąt metrów, wzbudzały podziw. Wachlarzowymi i
pierzastymi palmami wszelkich odmian i z wszystkich części świata pyszniły się
rozległe błonia parkowe, których bujna roślinność zagęszczała się gdzieniegdzie,
tworząc jakby dziewiczy las. Egzotyczne gatunki sitowia, bambusy i papirusy
obrzeżały niejedną zdobiącą ogród sadzawkę z pstrzącymi się bogactwem barw
północnoamerykańskimi i chińskimi kaczkami, pływającymi po niej. Wiele było
okazów palm liliokwietnych z ciemną zielenią swego liściastego czuba, z którego
tryskały wysoko wielkie kiście białego, dzwonkowatego kwiecia. I oto jawiły się
nareszcie okazy flory sprzed prawieków, drzewa paproci, rosnące w wielu
miejscach kłębiastymi, nieprawdopodobnego wyglądu gaikami o wybujałym poszyciu
— pnie miały wysmukłe, rozwachlarzone u szczytu koroną ogromnych liści,
będących, jak pouczał nas Hurta-do, zbiornikami ich pyłku plennego. W bardzo
nielicznych punktach globu, zauważył dalej, istnieją jeszcze drzewa paproci. Ale
wszystkim tego rodzaju roślinom, dodał, choć są bez kwiecia i właściwie także
bez nasienia, wiara ludzi pierwotnych przypisuje od niepamiętnych czasów wielką
tajemną moc, uznając je za szczególnie zdatne do czarów miłosnych.
— Fe — odezwała się Zouzou.
— Jak pani to rozumie, mademoiselle? — zapytałem.
— To istna niespodzianka: na rzeczową, ściśle naukową wzmiankę o „czarach
miłosnych", przy której nic określo-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 395
nego nie przychodzi na myśl — usłyszeć tak emocjonalny odzew. Przeciwko któremu
składnikowi tego zwrotu występuje pani? — badałem. — Przeciw miłości czy też
przeciw czarom?
Nie odpowiedziała nic, rzuciła mi tylko gniewne spojrzenie, grożąc mi nawet
palcem.
A przecie działo się tak, że szedłem dalej obok niej, za twórcą zwierząt i pełną
rasowej dumy matką.
— Sama miłość jest czarem — jąłem mówić. — Nie dziw, że ludzie pierwotni lub, by
tak rzec, paprociowi, którzy jeszcze istnieją, bo na ziemi wszystko gromadzi się
zawsze równocześnie i w zespoleniu, uczuwają skłonność do uprawiania z nią
czarów.
— To jest temat niestosowny — dała mi ciętą odprawę.
— Miłość? Jakież okrucieństwo! Ludzie miłują piękno. Ku niemu zwraca się myśl i
dusza jak kwiat ku słońcu. Pani nie zechce chyba odnosić do piękności
poprzedniego jedno-zgłoskowego okrzyku?
— Uważam za wysoce niesmaczne naprowadzać dialog na temat piękności, gdy się ją
samemu obnosi na pokaz.
Ten bezpośredni atak odparowałem następującą odpowiedzią:
— Jest pani srodze zgryźliwa, mademoiselle. Czyż przyzwoity wygląd należałoby
karać pozbawieniem prawa do podziwu? Czyż karygodną nie jest raczej brzydota?
Przypisywałem ją zawsze pewnemu niedbalstwu. Z' wrodzonej oglę-dności wobec
oczekującego mnie świata zważałem na to, by nie obrażać nią oczu. Oto wszystko.
Nazwałbym to sprawą dyscypliny wobec samego siebie. A poza tym, nie należy
miotać kamieni siedząc w szklarni. Jakże piękna jest pani, Zouzou, jak czarująca
ze swymi niezrównanymi loczkami przy maleńkich uszkach. Nie mogę się tym loczkom
napatrzyć, nawet narysowałem je już.
Było to zgodne z prawdą. Dziś rano, spożywszy śniadanie w swym salonie i paląc
papierosa, zaopatrzyłem rysunki
396
TOMASZ MANN
Lulusia, przedstawiające nagą Zazę, w zwisające wokół uszu, u skroni loki
Zouzou.
— Co! Pan pozwolił sobie rysować mnie? — syknęła przez zęby, tłumiąc wściekłość.
— Ależ tak, za pozwoleniem pani — albo i bez niego. Piękność to nieodpłatna
własność serc. Nie może zdławić uczucia, jakie budzi, ani też zabronić tego, że
ktoś spróbuje ją odtworzyć.
— Życzę sobie zobaczyć ten rysunek.
— Nie wiem, czy to możliwe — to jest: czy mogę stanąć z tym przed panią.
— To zupełnie obojętne: żądam, aby pan oddał mi ten rysunek.
— Jest ich kilka. Namyślę się, czy, kiedy i gdzie będę mógł przedłożyć je pani.
— „Kiedy" i „gdzie" musi się znaleźć. „Czy" nie stanowi kwestii. To, co pan tam
za moimi plecami nabazgrał, jest moją własnością, to zaś, co pan przed chwilą
bredził o nieodpłatnej własności, było bardzo, bardzo bezczelne.
— Na pewno inne były moje myśli. Byłbym niepocieszony, gdybym dał pani podstawę
do powątpiewania o mej edukacji. „Nieodpłatna własność serca", powiedziałem; czy
nie trafnie? Piękność jest bezbronna wobec naszego uczucia; ono może jej nie
tknąć, nie musnąć nawet najprzelotniej, nie trzeba też, by obchodziło ją ono w
najmniejszej choćby mierze. Mimo to piękność jest przed nim bezbronna.
— Czy nie zdobędzie się pan nareszcie na zmianę tematu?
— Tematu? Ależ chętnie! Lub też, jeśli nie chętnie, to przynajmniej łatwo. A
więc na przykład... — zaatakowałem nowy wątek głośniej, parodiując ton
konwersacyjny: — Wol-noż mi zapytać, czy pani lub czcigodni jej rodzice znają
się może z panem i panią von Huon, to jest luksemburskim posłem i jego małżonką?
"
— Nie, co nas obchodzi Luksemburg?
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 397
— Po raz drugi ma pani rację. Wypadało mi złożyć tam wizytę. Czyniąc to
postąpiłem po myśli swych rodziców. Mogę chyba oczekiwać teraz zaproszenia na
śniadanie albo na obiad.
— Powodzenia!
— Mam tu jeszcze pewną myśl ukrytą. Mianowicie pragnienie, aby przez pana von
Hiion zostać przedstawionym jego królewskiej mości.
— Tak? To i dworak z pana także?
— Jeśli pani chce tak to określić. Żyłem długo w republice, w której przeważało
mieszczaństwo. Skoro tylko okazało się, że moja podróż zawiedzie mnie w granice
królestwa, powziąłem skrycie zamiar oddania hołdu monarsze. Może pani uzna to za
dziecinne, ale odpowiada to mym skłonnościom i uraduje mnie ukłon, jaki składa
się tylko królowi, i obfite wplatanie w rozmowę zwrotu „Najjaśniejszy Panie",
„Sire", „proszę Waszą Królewską Mość przyjąć naj-poddańsze dzięki za łaskę,
którą Najjaśniejszy Pan" — i tak dalej. Jeszcze milej byłoby mi wyjednać sobie
audiencję u papieża i kiedyś pewnie to osiągnę. Tam zgina się nawet kolano, co
zrobiłoby mi ogromną przyjemność, i mówi Vot-re Saintete*.
— Pan zmyśla przede mną, markizie, ogromnie o swej potrzebie pobożności...
— Nie pobożności. Pięknej formy.
— Patati patata! Naprawdę to pan chce tylko zaimponować mi swymi stosunkami,
swoim zaproszeniem do poselstwa i tym, że ma pan wszędzie dostęp i wędruje sobie
po szczytach ludzkości.
— Senhora, matka pani zakazała jej mówić do mnie „patati patata". A poza tym...
— Maman — krzyknęła tak, że aż senhora Maria Pia odwróciła się ku nam. — Muszę
cię uwiadomić, że w tej chwili powiedziałam znowu do markiza „patati patata".
" Wasza Świątobliwość, (fr.)
398
, TOMASZ MANN
— Ponieważ sprzeczasz się z naszym młodym gościem
— odpowiedziała Iberyjka swym dźwięcznym, choć przytłumionym altem — nie
będziesz szła z nim dalej. Chodź tutaj i niech prowadzi cię don Miguel. Ja
tymczasem spróbuję bawić markiza.
— Zapewniam panią, madame — rzekłem po dokonanej zamianie — że nie zaszło nic
podobnego do sprzeczki. Któż nie byłby zachwycony czarującą bezpośredniością,
którą mademoiselle Zouzou potrafi niekiedy objawiać.
— Na zbyt długi chyba czas narzuciliśmy panu, drogi markizie, towarzystwo
dziecka — odpowiedziała królewska mieszkanka Południa potrząsając przy ruchu
głowy dżetowymi wisiorami. — Dla młodości jest młodość najczęściej za młoda.
Przestawanie z kimś dojrzałym bywa dla niej w ostateczności, jeśli nie bardziej
pożądane, to przynajmniej korzystniejsze.
— Jest ono w każdym razie zaszczytniejsze dla niej
— odparłem próbując tchnąć przezornie odrobinę żaru w chłód etykiety.
— Tak więc — mówiła dalej — zakończymy razem tę przechadzkę. Czy interesującą
dla pana?
— W najwyższej mierze. Delektowałem się nią nieopisanie. I jest dla mnie pewne,
że ta delektacja nie byłaby ani w połowie tak duża i ani w połowie nie stałaby
się tak intymnie chłonna moja zdolność odbierania wrażeń, jakie budzi we mnie
Lizbona, wrażeń, sprawianych przez rzeczy i ludzi — lub prawdziwiej: przez ludzi
i rzeczy — bez przygotowania, którego użyczyło mi szczęśliwe zrządzenie losu,
pozwalając mi w ciągu podróży nawiązać rozmowę z czcigodnym małżonkiem pani,
senhoro — o ile być może mowa o rozmowie tam, gdzie jednemu z uczestników wypada
jedynie przysłuchiwać się w podziwie — bez tego, jeśli wolno mi się tak wyrazić,
paleontologicznego spulchnienia, którego doznał mój umysł dzięki jego pouczeniom
i które przeobraziło go w glebę najżywiej chłonną dla tych oto wrażeń,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 399
a w szczególności dla wrażeń budzonych przez rasę, dla empirycznego poznania
prarasy, której sądzone było przyjmować najbardziej pasjonujące wpływy uboczne z
rozmaitych epok i która oku oraz sercu nasuwa zjawę majestatycznego dostojeństwa
krwi...
Zaczerpnąłem oddechu. Moja towarzyszka odchrząknęła donośnie, nie bez tego, by
równocześnie uwydatnić jeszcze wyniosłej sztywność swej postawy.
— Żadna już moc nie zmieni tego — ciągnąłem dalej — że początkowa zgłoska „prą",
le primordial*, wkrada się w moje wszystkie myśli i słowa. Jest to właśnie
następstwem paleontologicznego spulchnienia, o którym mówiłem. Czymże bez niego
byłyby dla mnie choćby i te drzewa paproci, które oglądaliśmy i to nawet
wówczas, gdyby mnie pouczono uprzednio, że one wedle pierwotnych pojęć nadają
się do czarów miłosnych? Od owej chwili stało mi się wszystko tak ważne — rzeczy
i ludzie — to znaczy: ludzie i rzeczy...
— Istotnym podłożem pańskiej możliwości, drogi markizie, jest zapewne pańska
młodość.
— Jakże uszczęśliwiające, senhoro, dźwięczy słowo „młodość" w ustach pani!
Wymawia je pani z dobrotliwością wieku dojrzałego. Mademoiselle Zouzou odczuwa,
jak mi się zdaje, tylko irytację na widok tego, co młode, całkiem zgodnie z pani
uwagą, że młodość jest dla młodości najczęściej za młoda. Poniekąd odnosi się to
nawet i do mnie. Ale młodość sama z siebie nie wprawiłaby w ten zachwyt, w jakim
żyję. Mam nad nią przewagę o tyle, że dostępuję oglądania piękności w obrazie
dwoistym, w dziecięcym kwiecie i w jej królewskiej dojrzałości...
Jednym słowem mówiłem przecudnie i moja swada nie doznała niełaskawego
przyjęcia. Gdym bowiem przy dolnej stacji kolejki linowej, która miała wywieźć
moje towarzy-
* Prapierwiastek. (fr.)
400
TOMASZ MANN
stwo ponownie na górę, ku willi Katschki, żegnał się, by powrócić do swego
hotelu, z ust senhory padły słowa nadziei, że ujrzą mnie jeszcze przy
sposobności przed odpłynięciem. Don Antonio podsunął przecie myśl, bym, jeśli
ochota, spróbował odświeżyć, w gronie sportowym przyjaciół Zouzou, swą tenisową
sprawność. Może to i niezła myśl.
Istotnie myśl to niezła, ale ryzykowna. Zapytałem Zouzou oczyma, a że miną i
ruchem ramion wyrażała neutralność umożliwiającą zgodę z mej strony, umówiliśmy
się na gorąco, iż któregoś z najbliższych dni, mianowicie trzeciego od dzisiaj,
rozegramy rano partię „gościnną", po czym ja, ,,na pożegnanie", wezmę raz
jeszcze udział w obiedzie rodzinnym. Skłoniwszy się nad dłonią Marii Pii i
uścisnąwszy rękę Zouzou, a też i don Miguela z całą kordialnością, udałem się w
swoją drogę, rozmyślając, jak też ukształtować sobie najbliższą przyszłość.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Liizbona, dnia 25 sierpnia 1895
Najdrożsi Rodzice! Ukochana Mamo! Czcigodny a nie mniej drogi Papo!
Słowa te dojdą do Was po telegramie, którym uwiadomiłem Was o swoim tutaj
przybyciu, w odstępie czasu zbyt znacznym, bym nie musiał się obawiać, że
ściągnąłem na' siebie zdziwienie Wasze. Zdwoi się ono — muszę niestety być tego
pewny — na widok daty niniejszego listu, tak bardzo sprzecznej z Waszym
oczekiwaniem, z naszym układem i mymi własnymi planami. Mniemacie, żem od
dziesięciu dni na pełnym morzu, a tymczasem piszę do Was jeszcze ze swego
pierwszego etapu, z portugalskiej stolicy. Wyjaśnię Warn, drodzy Rodzice, ten
przeze mnie samego nie przewidywany stan rzeczy łącznie z długim mym milczeniem,
ufając, że w zarodku zduszę Wasze nieukontento-wanie, którego miałbym wszelkie
powody się obawiać.
402 TOMASZ MANN
Wszystko to zaczęło się tak, że jadąc tu zawarłem znajomość z pewnym wybitnym
uczonym, profesorem Katschką, z którym rozmowa, wierzę w to mocno, oczarowałaby
i natchnęła również i Wasze dusze, Wasze umysły, podobnie jak to się stało z
Waszym synem.
Pochodzenia niemieckiego, co samo już nazwisko zdradza, rodem jak Ty, droga
Mamo, z ziemi gotajskiej i z zacnego, jakkolwiek, rzecz prosta, nieszlacheckiego
domu, jest on paleontologiem z profesji i żyje z żoną, prastarej portugalskiej
krwi, od lat w Lizbonie jako założyciel i dyrektor tutejszego Muzeum Historii
Naturalnej, które ostatnio zwiedziłem pod osobistym jego przewodnictwem, a
którego naukowe eksponaty z dziedziny paleozoologii, jak i paleontologii
(określenia te są Warn zapewne dobrze znane) niezwykle głęboko zapadły mi w
serce. Otóż właśnie Katschką, udzielając mi w toku rozmowy upomnienia, abym
początku swej podróży dokoła świata nie lekceważył dlatego tylko, że to dopiero
początek, i abym po mieście takim jak Lizbona nie rozejrzał się nazbyt
pobieżnie, wzbudził we mnie obawę, iż za mało czasu wyznaczyłem sobie na pobyt w
mieście o tak znakomitej przeszłości i tak różnorodnych, godnych dziś zwiedzenia
osobliwościach (wspominam tu jedynie drzewa paproci w Ogrodzie Botanicznym,
przynależące raczej do epoki węgla kamiennego).
Kiedy Wasza, drodzy Rodzice, dobroć i mądrość umyśliły dla mnie tę podróż,
wiązaliście bezsprzecznie z nią sami zamysł nie tylko odciągnięcia mnie od
chimerycznych, przyznaję to, urojeń, w jakie uwikłała się moja niedojrzałość,
lecz również zapewnienia mi wrażeń kształcących, tak bardzo pożytecznych
młodzieńcowi dobrego rodu dla dopełnienia jego edukacji. I oto takiego właśnie
znaczenia nabrała tu rychło moja podróż dzięki zaprzyjaźnieniu się z rodziną
Katschków, której członkowie w liczbie trojga czy też czworga (gdyż i naukowy
asystent profesora, pan Hurtado, dermoplastyk, o ile to słowo Warn coś mówi,
wchodzi poniekąd w jej skład) przyczyniają się, w niejednakiej oczywiście
mierze, do takiego
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 403
obrotu rzeczy. Przyznam się, że z paniami tego domu idzie mi jakoś nieskładnie.
Moje stosunki z nimi nie ociepliły się w ciągu tych tygodni i nie ocieplą się
chyba, wedle wszelkich przewidywań, nawet w najdalszej przyszłości. Senhora, z
domu da Gruz, Iberyjka z dziada pradziada, jest osobą o onieśmielającej
surowości, a nawet twardości usposobienia, obnoszącą się wokół ze swą pychą,
której podstaw ja przynajmniej nie umiem się dośledzić; córka, w wieku
prawdopodobnie nieco niższym od mojego, a której imienia dotąd jeszcze nie
zdołałem jakoś zapamiętać, budzi pokusę zaliczenia jej do rodu jeżow-ców, tak
kolczaste są jej maniery. Należy zresztą, o ile słuszna jest moja
niedoświadczona obserwacja, uważać chyba don Miguela (Hurtado), o którym
napomknąłem przed chwilą, za przypuszczalnego narzeczonego i kiedyś małżonka,
przy czym żywię pewne wątpliwości, czy warto mu tego zazdrościć.
Nie, lgnę raczej do pana domu, profesora K., co najwyżej jeszcze do jego
niezmiernie obeznanego z całym światem form zwierzęcych współpracownika, którego
talentowi rekonstrukcyjnemu muzeum tak wiele zawdzięcza. Od nich obu, a
szczególnie, rzecz jasna, od samego profesora K. pochodzą tak bardzo sprzyjające
memu wykształceniu informacje i pouczenia, które wykraczają znacznie poza samą
tylko zachętę do zapoznania się z Lizboną oraz architektonicznymi skarbami jej
okolicy i rozciągają się dosłownie na cały byt łącznie z wyłonionym zeń przez
prastworzenie życiem organicznym, a więc od kamienia aż do człowieka. Z uwagi na
obu tych znakomitych mężów, którzy słusznie widzą we mnie coś na kształt
oderwanej od łodygi lilii morskiej, to znaczy: wymagającego porady nowicjusza,
miłe wprost i cenne staje mi się, wbrew pierwotnemu programowi, przedłużenie
mojego tutaj pobytu, o czego aprobatę upraszam Was, drodzy Rodzice, z dziecięcym
przywiązaniem, będąc mimo wszystko w głębi serca sam inicjatorem tej zmiany.
Inicjatywa zewnętrzna wygląda w tej sprawie następująco. Uznałem po prostu za
rzecz dobrego tonu — a sądzę, że dzia-
404 • ' TOMASZ MANN
lałem też po Waszej myśli — nie opuścić miasta nie złożywszy wpierw biletów
wizytowych naszemu dyplomatycznemu przedstawicielowi, panu von Huon, i jego
małżonce. Dopełniłem skrzętnie tej formalnej uprzejmości w pierwszym zaraz dniu
swego tutaj pobytu i nie oczekiwałem z uwagi na porę roku żadnych następstw.
Atoli w parę dni później otrzymałem u siebie, w hotelu, zaproszenie do wzięcia
udziału w wieczornym zebraniu panów, zaplanowanym przez poselstwo, jak mniemam,
jeszcze przed mymi odwiedzinami, na dzień niezmiernie już bliski mego wyjazdu.
Mimo wszystko, nie zachodziła jeszcze potrzeba zmiany jego terminu, nawet gdybym
chciał zadośćuczynić swej chęci przyjęcia zaproszenia.
Postąpiłem tak, drodzy Rodzice, i przepędziłem w salach poselstwa przy Rua
Augusta bardzo miły wieczór, który też — nie ukrywam tego przed mymi
Najdroższymi — mogę zanotować jako osobisty sukces dzięki, oczywiście, danemu mi
przez Was wychowaniu. Przygotowano tę imprezę na cześć rumuńskiego księcia Jana
Ferdynanda, nieznacznie starszego ode mnie, a bawiącego właśnie w Lizbonie wraz
ze swym wojskowym wychowawcą, pułkownikiem Zamfiresku, i nadano jej charakter
zebrania męskiego z uwagi na to, że pani von Huon przebywała właśnie w jednym z
kąpielisk morskich na portugalskiej Riwierze, podczas gdy jej małżonek musiał
dla załatwienia pewnych spraw przerwać swe wakacje i powrócić do stolicy. Liczba
zaproszonych była ograniczona, zaledwie przekraczała dziesięć osób, niemniej
było bardzo okazale, począwszy od przyjęcia przez służących w krótkich spodniach
i z kokardami na wygalonowanych liberiach. Na cześć księcia przepisano fraki i
ordery i z przyjemnością przyglądałem się krzyżom u szyi i gwiazdom na piersiach
wszystkich tych panów, niemal bez wyjątku górujących nade mną znacznie otyłością
i wiekiem — nie bez odrobiny zazdrości, wyznaję, o nobliwe błyskotki w ich
ubiorze. A przecie, nie pochlebiając Warn. ani sobie samemu, zapewnić mogę bez
wahania, że nawet w pozbawionym dekoracji ubiorze wieczorowym, już od chwili
wej-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 405
ścia do salonu, zjednałem sobie nie tylko swym nazwiskiem, lecz również układną
grzecznością i odpowiednim memu rodowi opanowaniem form towarzyskich jednomyślną
przychylność pana domu oraz jego gości.
Przy kolacji w wykładanej boazerią sali stołowej, w gronie wszystkich tych
częścią miejscowych, częścią zagranicznych dyplomatów, wojskowych i wielkich
przemysłowców, wśród których austro-węgierski radca poselstwa z Madrytu, niejaki
hrabia Festetics, wybijał się malowniczo swoim węgierskim strojem narodowym o
obszyciu z jutra, swymi sztylpami i zakrzywioną szablą, usadowiony między
wąsatym belgijskim kapitanem fregaty a jakimś portugalskim eksporterem wina
0 szczwanej powierzchowności i zamaszystych manierach, pozwalających domyślać
się wielkiego bogactwa, znalazłem się, rzecz jasna, wydany poniekąd na pastwę
nudy, ponieważ rozmowa krążyła dokoła obcych mi tematów politycznych i
gospodarczych, tak że mój udział w niej ograniczył się na dłuższy czas do żywej
gry twarzy, potem jednak siedzący na ukos książę, młodzieniec o mlecznobladej
twarzy, poza tym obciążony zarówno seplenieniem, jak jąkaniem się, wciągnął mnie
w rozmowę o Paryżu, w którą (bo któż by nie mówił o Paryżu chętnie/) wmieszało
się niebawem całe towarzystwo
1 w której, ośmielony łaskawym uśmiechem i sepleniąco-zająk-liwym potakiwaniem
Jego Wysokości, pozwoliłem sobie rzec to i owo. Co więcej, po kolacji, gdy
wszyscy rozsiedli się wygodnie w przeznaczonym dla palaczy salonie poselstwa,
pijąc kawę i oddając sprawiedliwość likierom, dostało mi się jakby przypadkiem
miejsce obok wysokiego gościa, po którego drugiej ręce zasiadł pan domu.
Nienaganna, lecz bezbarwna powierzchowność pana von Huon, z jego przerzedzonym
przedziałkiem, wodnistomodrymi oczyma i cienkimi, długimi wąsami, jest Warn
niewątpliwie znana. Jan Ferdynand nie zwracał się do niego prawie zupełnie, lecz
pozwolił, bym ja go zabawiał, co też zdawało się nawet dogadzać goszczącemu nas
posłowi. Prawdopodobnie zawdzięczałem nagłe swe zaproszenie inten-
406 iAii«5l xrtsu;H. ', TOMASZ MANN
cji, by zapewnić księciu w tym gronie rówieśnika, co by urodzeniem swoim do
obcowania z nim się nadawał.
Mogę przyznać, że ubawiłem go setnie, i to najprostszymi środkami, które były
dla mnie w sam raz odpowiednie. Opowiadałem mu o swym dziecięctwie i pierwszej
młodości spędzonej w naszej siedzibie na zamku, o safandulskiej dreptaninie
naszego poczciwego starego Radicule'a, którego parodia pobudziła go do
dziecinnych pisków radości, twierdził bowiem, że poznaje w niej wierną kopię
roztrzęsionej, niezgrabnej usłużności swego własnego bukareszteńskiego
kamerdynera odziedziczonego po ojcu; o niewiarygodnej egzaltacji Twojej,
najukochańsza Mamo, Adelajdy, której bajeczne uwijanie się po pokojach
unaoczniłem mu również ku jego rozchichotanej kontentacji; dalej o psach, o Fri-
ponie i o tym, ile kłapania zębami wywołują u niego okresowe humory tak przecie
drobnej Minime, wreszcie o niej samej i jej dla pokojowego pieska tak fatalnych
i ryzykownych skłonnościach, co już nieraz, Mateczko, dały się we znaki Twej
sukni. W towarzystwie męskim mogłem bez uchyby opowiadać o tym, jak i o
Friponowym kłapaniu zębami, oczywiście w wyszukanych zwrotach, a w każdym razie
czułem się usprawiedliwiony łzami, jakie królewska latorośl, śmiejąc się z
delikatnej słabości naszej Minime, musiał nieustannie ścierać sobie z policzków.
Jest coś wzruszającego, gdy się widzi istotę, upośledzoną jak on plątaniem się
języka i jąkaniem, w napadzie tak rozpętanej wesołości.
Być może, że urazi Cię, kochana Mamo, cokolwieczek to, żem subtelną przypadłość
Twej faworytki tak wydał na pastwę wesołości; jednak efekt, jaki tym osiągnąłem,
pojednałby Cię natychmiast z mą niedyskrecją. Wszyscy oddali się roześmianej
swawoli, książę aż się kulił ze śmiechu, przy czym Wielki Krzyż przy kołnierzu
jego uniformu rozhuśtał się na dobre, mimowolnie wtórując powszechnemu
chichotowi. Każdy, wraz z nim, chciał słyszeć raz jeszcze o Radicule'u,
Adelajdzie i Minime; wszyscy wołali: — Da capo!" Obramowany
' Od początku! (wl.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 407
futrem Węgier nieustannie bił się dłonią po udach tak mocno, że musiało go to
boleć; otyłemu i dla swego bogactwa wielokrotnie ugwieżdżonemu handlarzowi win
en gros odpadł na skutek gwałtownych wstrząsów brzucha guzik od kamizelki; poseł
nasz zaś był u szczytu zadowolenia.
Następstwem tego stało się, że przy końcu soiree zaproponował mi w cztery oczy
przedstawienie mnie jeszcze przed mym odjazdem Jego Królewskiej Mości Carlosowi
I, przebywającemu właśnie obecną porą w stolicy, o czym zresztą powiadomiła mnie
już powiewająca nad zamkowym dachem flaga domu Braganza. Jest poniekąd jego
obowiązkiem, mówił dalej pan von Huon, zaprezentować monarsze bawiącego
przejazdem syna luksemburskiej arystokracji, poza tym, jak się wyraził,
młodzieńca o tak „miłych talentach". Szlachetny umysł króla — dodał — umysł
artysty, gdyż Jego Królewska Mość z upodobaniem maluje od czasu do czasu olejno,
a również i umysł uczonego, jako że Jego Królewska Mość jest miłośnikiem
oceanografii, to znaczy naukowego badania morskich głębin i mnożących się tam
jestestw żywych — otóż umysł ów trapiony jest zresztą politycznymi troskami,
które obsiadły króla natychmiast po wstąpieniu przed sześciu laty na tron, a to
z powodu konfliktu portugalskich i angielskich interesów w Afryce Środkowej.
Wtedy to ustępliwa jego postawa wzburzyła opinię publiczną przeciwko niemu, tak
że był wprost wdzięczny Anglikom za ultimatum, które pozwoliło jego rządowi
ugiąć się przed żądaniami Wielkiej Brytanii przy równoczesnym wniesieniu
formalnego protestu. Powstały jednak z tego powodu, opowiadał poseł dalej,
groźne rozruchy w większych miastach kraju, a w Lizbonie trzeba było zgnieść
republikańskie powstanie. Na domiar tego fatalne deficyty kolei portugalskich
pociągnęły za sobą, lat temu trzy, ciężkie finansowe przesilenie w państwie i
urzędowy akt bankructwa, mianowicie dekret o uszczupleniu zobowiązań państwowych
0 dwie trzecie! Dodało to silnego bodźca partii republikańskiej
1 ułatwiło krajowym elementom radykalnym ich krecią robotę. Los nie szczędził
Jego Królewskiej Mości nawet smutnych
408 ,« , • , , TOMASZ MANN
wiadomości o wykrytych w ostatniej chwili przez policję spis- || kach
prowadzących do zamachu na osobę władcy. Przedstawienie mnie królowi zdoła, być
może, rozerwać nieco dostojną osobę i wnieść jako coś nowego nieco wytchnienia w
tok codziennych i zesztywniałych w rutynie audiencji. W stosownej chwili gdyby
się dało, mógłbym skierować rozmowę na historię z suczką Minime, na co
dzisiejszego wieczora biedny książę Jan Ferdynand zareagował tak serdeczną
wesołością.
Zrozumiecie łatwo, drodzy Rodzice, że przy moich surowych przekonaniach i
rojalistycznym entuzjazmie, a dalej przy moim żarliwym pragnieniu (o którym może
nie było Warn nawet wiadomo), by pokłonić się przed pełnoprawnym Majestatem, ta
propozycja posła miała dla mnie wiele atrakcyjności. Tym jednak, co sprzeciwiało
się jej przyjęciu, był niepomyślny fakt, iż wyznaczenie audiencji zajęłoby
kilka, cztery lub pięć dni, co pociągało za sobą przekroczenie terminu mego
wejścia na pokład „Cap Arcona". Cóż miałem począć? Moje życzenie, by stawić się
przed królem, stopiło się z upomnieniami mego uczonego mentora Katschki, by
miastu tak znakomitemu, jak Lizbona, nie poświęcać uwagi zbyt pobieżnej, w
decyzję przeinaczenia w ostatniej chwili moich dyspozycji, tak abym jeden okręt
pominął.
Bytność w biurze podróży poinformowała mnie, że okręt następny tej samej linii,
„Amfitryta", który opuści Lizbonę za dni mniej więcej czternaście, jest już
mocno obsadzony, a nie będąc tak świetny jak „Cap Arcona" nie zapewni mi też
wygód w pełni odpowiednich memu stanowi. Najroztropniejsze, jak doradzał mi
dependent, będzie, abym przeczekał, aż powróci „Cap Arcona", za jakieś sześć do
siedmiu tygodni licząc od 15 dnia bieżącego miesiąca, i przeniósł zamówienie
swej kajuty na następny rejs tego statku, a tym samym przesunął swą podróż
morską na koniec września albo nawet na początek października.
Znacie mnie, drodzy Rodzice. Jako człowiek szybkiej decyzji, przychyliłem się do
rady urzędnika i wydałem odpowie-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 409
dnie zarządzenia, a nie muszę chyba dodawać, że przyjazną Warn rodzinę Meyer-
Novaro zawiadomiłem zręczną depeszą o zwłoce, jaka zaszła w mej podróży, prosząc
równocześnie, by oczekiwano mnie dopiero w ciągu października. W ten sposób
pobyt mój w tym mieście przeciągnął się, jak widzicie, niemalże bardziej, niż
sobie tego życzyłem. Ale niech tam! Moje hotelowe pomieszczenie jest, mówiąc bez
przesady, znośne, pouczających zaś rozrywek i rozmów nie zabraknie mi tu przed
wstąpieniem na pokład. Czy mogę zatem być pewny Waszego przyzwolenia?
Bez niego przepadłby, rozumie się, mój wewnętrzny spokój. Wierzę jednak, że
udzielicie mi go tym łatwiej, gdy dowiecie się o jak najbardziej szczęśliwym,
ba, nawet podniosłym przebiegu odbytej tymczasem audiencji u Jego Królewskiej
Mości. O łaskawym jej wyznaczeniu powiadomił mnie pan von Huon i przed
naznaczoną godziną przedpołudniową zawiózł mnie swym powozem z mego hotelu na
królewski zamek, gdzie zewnętrzny i wewnętrzny kordon wart minęliśmy dzięki jego
stanowisku dyplomatycznemu oraz urzędowo-dworskiemu uniformowi, jaki nałożył,
bez przeszkód, a nawet z honorami. Weszliśmy po schodach zewnętrznych, mających
u dołu po bokach parę kariatyd w pozach przeciążonych piękności, ku am-filadzie
sal recepcyjnych, które ciągną się przed królewskim pokojem audiencyjnym, zdobne
popiersiami dawnych królów, malowidłami i kryształowymi żyrandolami, strojne
przeważnie czerwonym jedwabiem i umeblowane sprzętami w jakimś historycznym
stylu. Tylko powoli przechodzi się z jednego pokoju w następny; już w drugim
pełniący służbę urzędnik marszałkowski poprosił nas, byśmy na razie usiedli. Nie
jest tam, abstrahując od wspaniałych dekoracji, inaczej jak u cieszącego się
liczną klientelą lekarza, który z ordynacjami swymi popada zawsze w rosnące
zaległości, ponieważ opóźnienia spiętrzają się i pacjenci muszą czekać bardzo
długo poza umówioną godzinę. Pokoje zapełniał tłum wszelkiego rodzaju
dostojników, krajowych i zagranicznych, w uniformach lub w galo-
410 ' • ' TOMASZ MANN
wym stroju cywilnym, gwarzących cicho grupkami albo nudzących się na kanapach.
Widać było wiele pióropuszy, ugalo-nowanych kolnierzy, obwieszających piersi
orderów. W każdym nowym salonie, do któregośmy weszli, poseł zamieniał serdeczne
powitania z tym lub owym znanym sobie dyplomatą i przedstawiał mnie, toteż
dzięki coraz to wznawianemu potwierdzaniu mojej pozycji życiowej, którą się
delektowałem, narzucony nam okres wyczekiwania, chyba ze czterdzieści minut,
przemknął wcale szybko.
Adiutant przyboczny, przepasany szarfą, z listą nazwisk w ręku, poprosił nas
wreszcie, byśmy ustawili się blisko drzwi wiodących do królewskiej pracowni, a
strzeżonych po bokach przez dwu lokajów w pudrowanych perukach. Wyszedł stamtąd
pewien stary pan w uniformie generała gwardii, zapewne złożywszy powinne dzięki
za jakiś tam dowód łaski. Adiutant wszedł, aby nas oznajmić. Następnie rozwarły
się przed nami rozsunięte przez lokajów skrzydła wrót, złotymi listwami obite.
Król, choć zaledwie przekroczył trzydziestkę, ma już przerzedzone włosy i
postaci jest cokolwiek grubawej. Przyo-dziany w uniform barwy oliwkowozielonej,
o wyłogach czerwonawych i na piersi z jedną tylko gwiazdą, pośrodku której orzeł
dzierży w szponach berło królewskie i jabłko, przyjął nas stojąc przy swym
biurku. Oblicze miał zaczerwienione od trudu wielu rozmów. Brwi jego są czarne
jak węgiel, natomiast wąsy, krzaczaste wprawdzie, lecz u końców podkręcone w
szpic, zaczynają już lekko siwieć. Na głęboki ukłon posła i mój własny
odpowiedział gestem ręki wyćwiczonym w tysiąckrotnych przejawach łaski, po czym
pozdrowił pana von Hu-on mrugnięciem, w którym umiał zawrzeć sporo ujmującej
zażyłości.
— Mój kochany ambasadorze, jest to dla mnie przyjemnością, jak zawsze... Więc
pan także w mieście?... Wiem, wiem...Ce nouveau traite de commerce... Mais ca
s'arrange-ra sans aucune difficulte, grace d votre habilete bien con-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 411
nue...* Zdrowie łaskawej pani de Huon... jest znakomite. Jakże mnie to cieszy!
Jak mnie to prawdziwie cieszy!... Ale, ale — cóż to za Adonisa przyprowadza mi
pan tu dzisiaj?
Musicie, drodzy Rodzice, zrozumieć to pytanie jako akt czysto żartobliwej
kurtuazji nie mającej z rzeczywistością nic wspólnego. Bezsprzecznie, frak
dobrze uwydatnia moją figurę, którą mam po Papie. Wiecie jednak równie dobrze
jak ja, że w moich krągłych jak borsztówka"' policzkach i skośnych oczach,
których nie mogę nigdy oglądać w lustrze bez przykrości, nie sposób wykryć
niczego mitologicznego. Toteż odwzajemniłem ironię królewską gestem pogodnej
rezygnacji; i jak gdyby mu było spieszno zatrzeć ten żart i pogrążyć go w
niepamięci, jął król jegomość w tejże chwili mówić nader łaskawie dalej,
trzymając moją dłoń w swojej:
— Mój kochany markizie, witam w Lizbonie! Nie muszę chyba upewniać, że nazwisko
pańskie jest mi dobrze znane i że radość to dla mnie widzieć u siebie młodą
odrośl arystokracji kraju, z którym Portugalia, w dużej mierze dzięki
działalności zacnego pańskiego towarzysza, utrzymuje tak serdeczne — przyjazne
stosunki. Proszę powiedzieć mi — i zastanowił się na chwilę, co też mu mam
powiedzieć — co pana do nas sprowadza?
Nie chciałbym, drodzy Rodzice, chlubić się ujmującą, dworną w najlepszym tego
słowa znaczeniu, pełną gorliwości, lecz zarazem i swobodną zręcznością, z jaką
przemawiałem do monarchy. Ograniczę się, by uspokoić Was 'i ukontentować, do
stwierdzenia, że nie okazałem się niezdarą, co to zapomina języka w gębie.
Powiadomiłem Jego Królewską Mość o darze całorocznej, dopełniającej
wykształcenia podróży dookoła świata, użyczonym mi przez Waszą wielkoduszność;
podróży, w którą wyruszyłem z Paryża, swej siedziby, i w której pierwszym
postojem jest to miasto niezrównane.
' Ten nowy traktat handlowy... Lecz to da się bez trudu ułożyć dzięki znanej
zręczności pana... (fr.)
" Borsdorfer Apfel — niemiecka odmiana renety.
412 , . - ,
— Ach, więc Lizbona podoba się panu. v, \.. ' •
— Sire, enormement! Je suis tout d fait transporte par la beaute de votre
capitale qui est vraiment digne d'etre le resi-dence d'un grand souverain comme
Votre Majeste *. Mialem zamiar przepędzić tu jedynie parę dni, ale przejrzałem
niero-zumność tego zamysłu i zmieniłem cały plan swej podróży, tak by
przynajmniej parę tygodni poświęcić na pobyt, którego chciałoby się nigdy nie
przerywać. Jakież to miasto, Sire! Jakie aleje, jakie parki, jakie promenady!
Relacje osobiste sprawiły, że na sam początek zapoznałem się z Muzeum Historii
Naturalnej profesora Katschki — instytucją wspaniałą, Wasza Królewska Mość, a
mnie osobiście w nie najmniejszym stopniu interesującą przez swój dział
oceanograficzny, gdyż mnogie okazy unaoczniają tam ze wszech miar pouczająco
pochodzenie wszelkiego życia z wody morskiej. A dalej cuda Ogrodu Botanicznego,
Sire, i park Avenida, Campo Grandę i Passeio da Estrella ze swym niezrównanym
widokiem na miasto i rzekę... Cóż dziwnego, że na widok tych idealnych okazów
ubłogosławionej przez niebo i ręką ludzką wzorowo uprawianej przyrody
wilgotnieje oko, które jest trochę — Boże mój, troszeczkę! — okiem artysty!
Wyznam mianowicie, że — z mniejszym powodzeniem niż Wasza Królewska Mość, której
mistrzostwo w tej dziedzinie jest znane — zajmowałem się w Paryżu odrobinkę
sztukami plastycznymi, rysując i malując jako skrzętny, choć tylko nędznie
partaczący uczeń profesora Estomparda z L'Academie des Beaux Arts. Ale nie warto
nawet o tym wspominać. Narzuca się inna rzecz: że w Waszej Królewskiej Mości
należy uczcić władcę jednego z najpiękniejszych krajów świata, a prawdopodobnie
najcudowniejszego w ogóle. Bo też gdzie poza nim znajdzie się na kuli ziemskiej
panorama równa tej, która roztacza się przed widzem z wyniosłości zamków
królewskich w Cintra,
' Niezmiernie, Sire. Jestem w najwyższym stopniu zachwycony pięknem stolicy,
godnej prawdziwie być rezydencją tak wielkiego władcy jak Wasza Królewska MOŚĆ.
(fr.) ,„, , , , ,;.:,:, ,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 413
ponad pyszniącą się zbożem, winem i owocami południowymi Estremadurą?...
Na marginesie, drodzy Rodzice, zaznaczam, że zamkom w okolicy Cintra oraz
klasztorowi w Belem, o którego ozdobnej architekturze zaraz się także
rozwiodłem, wcalem jeszcze nie złożył swej wizyty. Nie doszło do niej
dotychczas, ponieważ sporą część swego czasu poświęcam grze w tenisa, w ramach
klubu dobrze wychowanej młodzieży, do którego wprowadziła mnie familia
Katschków. Ale nic to! Przed królewskim słuchaczem piałem hymny na temat wrażeń
jeszcze nie doznanych, a Jego Królewska Mość raczył napomknąć, że umie docenić
moją wrażliwość.
Dodało mi to odwagi, by z całą płynnością wrodzoną czy też rozbudzoną przez
niezwykłość sytuacji wieść dalej swój dyskurs i wychwalać monarsze Portugalię i
jej mieszkańców. Odwiedza się przecie jakiś kraj, mówiłem, nie dla samegoż tylko
kraju, lecz także — t to, być może, przede wszystkim — dla ludzi, z żądzy
nowości, jeśli wolno by tak się wyrazić, co zwraca się ku nie znanemu jeszcze
człowieczeństwu, z żądzy spoglądania w obce oczy, obce twarze... Zdaję sobie
sprawę z wadliwości swych wrażeń, ale tym, co miałem na myśli, było pragnienie
radowania się nieznaną cielesnością ludzką i ludzkim obyczajem. Portugalia — d
la bonne heure. Ale dopiero Portugalczycy, poddani Jego Królewskiej Mości, tak,
oni właśnie usidlili całą moją uwagę. Pierwiastek celtycko--praiberyjski, do
którego dołączyły się w ciągu dziejów wszelkiego rodzaju domieszki krwi:
fenickiej, kartagińskiej, rzymskiej i arabskiej — jakże uroczy, podbijający
zmysły typ ludzki rodzi się z tego w rozmaitych odmianach — raz pełen
szorstkiego wdzięku, raz znowu uszlachetniony nakazującą cześć, ba, nawet
onieśmielającą pychą rasową.
— Władztwa nad tak fascynującym narodem jak bardzo można Waszej Królewskiej
Mości pogratulować.
— No dobrze, tak, bardzo ładnie, nader uprzejmie — rzekł don Carlos. — Dziękuję
panu, drogi markizie, za przyjazne
414
TOMASZ MANN
spojrzenie rzucone na kraj portugalski i jego ludzi. — I już myślałem, że chce
tymi slowy zakończyć posłuchanie, gdy jakby na przekór i ku radosnemu memu
zdziwieniu dodał: — Ale może byśmy tak usiedli? Cher ambassadeur, usiądżmyż
przecie na chwilę!
Niewątpliwie pierwotnym jego zamiarem było odbyć audiencję na stojąco i
zakończyć ją po paru minutach, boć przecie chodziło tylko o moje przedstawienie.
Jeżeli teraz przedłużył ją i potraktował swobodniej, możecie przypisać to
— stwierdzam to raczej, by sprawić Warn przyjemność niż pochlebiać własnej pysze
— potoczystości mego słowa, która niechybnie go zabawiła, i powabności całej mej
aparycji.
Król, poseł i ja zasiedliśmy w fotelach skórzanych przed okratowanym ku/ninkiem
marmurowym ze zdobiącymi go kandelabrami, zegarem wahadłowym i orientalnymi
wazami na płycie. Otaczał nas przestronny, bardzo pięknie urządzony gabinet do
pracy, w którym nie brakło nawet dwu szaf bibliotecznych ze szklanymi drzwiami,
a którego podłogę okrywał perski dywan olbrzymich rozmiarów. Po obu stronach
kominka wisiały dwa obrazy, oprawne w ciężkie złote ramy; jeden z nich
przedstawiał okolicę górską, drugi ukwieconą równinę. Pan von Hiion wskazał
wzrokiem na owe malowidła, a równocześnie na króla, który właśnie przeniósł z
rzeźbionego stolika dla palaczy srebrną szkatułkę z papierosami.
— Raczy Wasza Królewska Mość — powiedziałem
— wybaczyć najłaskawiej, jeśli odwrócę na chwilę moją uwagę od Jego osoby na te
oto mistrzowskie dzieła, które przemożnie przyciągają ku sobie mój wzrok. Czy
wolno mi przyjrzeć się im bliżej? Ach, to jest malarstwo! To jest geniusz!
Podpis nie jest całkiem czytelny, ale zarówno jeden obraz, jak drugi musi
pochodzić od pierwszego w kraju artysty.
— Pierwszego? — zapytał król z uśmiechem. — Jak się komu podoba. To ja malowałem
te obrazy. Ów po lewej stronie to widok z Serra da Estrella, gdzie mam pałacyk
myśliwski, a ten na prawo usiłuje odtworzyć nastrój naszych bagnistych
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 415
nizin, gdzie często strzelam do bekasów. Jak pan widzi, próbowałem wydobyć
pędzlem czar różnoksztaltnych kwiatów porastających bogato te równiny.
— Ma się wrażenie, że pachną — szepnąłem. — O Boże mój, przed taką umiejętnością
rumieni się dyletantyzm.
— A właśnie ma to opinię dyletantyzmu — odrzekł don Carlos wzruszając ramionami,
podczas gdy ja, jak gdyby walcząc z sobą samym, oderwałem się od jego dzieł, by
na poprzednie miejsce swe powrócić. — Ludzie sądzą, że króla nie stać na nic
innego niż na dyletantyzm. Zawsze jakoś się tu natychmiast myśl o Neronie i o
jego ambicjach: Qualis artifex...'
— Pożałowania godni ludzie — ja na to — którzy nie umieją się otrząsnąć z
takiego przesądu! Powinni radować się szczęsnym zrządzeniem losu, gdy szczyt
zrasta się ze szczytem: dar szczytnego urodzenia z darami muz.
Jego Królewskiej Mości było widocznie miło słyszeć to; dostojny pan siedział,
oparty wygodnie, natomiast poseł i ja unikaliśmy, zgodnie z etykietą, zetknięcia
z pochyłym, wyściełanym oparciem naszych foteli. Król oświadczył:
— Raduję się, kochany markizie, pańską wrażliwością, tą chłonną otwartością, z
jaką pan patrzy na rzeczy, świat, ludzi i dzieła, piękną niewinnością, z jaką
pan to czyni i jakiej należy panu pozazdrościć. Kto wie, czy nie jest ona
możliwa właśnie na tym tylko stopniu społecznym, na którym pan stoi. Szpetotę i
gorycz życia zna się do głębi tylko na nizinach społeczeństwa i na samym jego
wierzchołku. Obeznany z nią jest jedynie prostak — i wdychający miazmaty
polityki sternik państwa.
— Uwaga Waszej Królewskiej Mości — odpowiedziałem — jest pełna przenikliwości.
Najuniżeniej jednak proszę nie mniemać, jakoby moja spostrzegawczość uwięzła w
bezmyślnym wygodnictwie na powierzchni zjawisk, bez próby wniknie- i cia w ich
mniej już radosne podłoże. Złożyłem Waszej Kró-
' Jakiż artysta... (lać.)
416
TOMASZ MANN
lewskiej Mości gratulacje z powodu istotnie godnego pozazdroszczenia — szczęścia
władania krajem tak wspaniałym jak Portugalia. Ale nie jestem ślepy na pewne
cienie, co pragną zaćmić owo szczęście, i wiem o kroplach żółci i piołunu, które
złość wsącza w złocisty nektar królewskiego żywota. Wiadomo mi, że także i
tutaj, nawet tutaj; czyż rzec mi trzeba: właśnie tutaj? nie brak żywiołów, co
się zwą radykalnymi, dlatego chyba, ponieważ jak krety podgryzają korzenie
społeczeństwa
— żywiołów ohydnych, jeśli wolno mi dać wyraz, zresztą umiarkowany, moim
względem nich uczuciom, żywiołów, które wyzyskują wszelkie kłopoty, wszelkie
polityczne lub finansowe wyczerpanie państwa dla wyciskania stąd kapitału dla
swych machinacji. Zowią się ludzie ci przedstawicielami ludu, jakkolwiek ich
jedyna łączność z ludem na tym polega, że rozkładają jego zdrowe instynkty i
odzierają go z wrodzonej mu wiary w niezbędność sprawiedliwie hierarchicznego
ustroju w społeczeństwie. Jakimi środkami? Oto takimi, że zaszczepiają w ludzie
całkowicie przeciwną naturze, a tym samym i obcą mu ideę równości, zwodząc go
równocześnie płaskim krzykactwem do obłędnego urojenia, jakoby potrzebna czy
choćby tylka upragniona — że sprawę możliwości całkiem już przemilczę
— była niwelacja różnic urodzenia i krwi, różnic między bogactwem a ubóstwem,
wytwornością i charłactwem, różnic, dla których wieczystego zachowania natura
podaje rękę pięknu. Owinięty w łachmany żebrak wzbogaca swym istnieniem barwną
wizję świata takim samym wkładem jak wielki pan, który składa jałmużnę na
wyciągniętą pokornie rękę, możliwie unikając zresztą jej dotknięcia — i, Wasza
Królewska Mość, żebrak wie o tym; on uświadamia sobie ową godność osobliwą,
jakiej mu ład świata użyczył, i w najtajniejszej głębi serca nie chce być niczym
innym aniżeli tym, czym jest. Trzeba podburzenia przez intelektualnych
złoczyńców, by go wytrącić z jego malowniczej roli i wbić mu w głowę buntownicze
kaprysy i urosz-czenie, że ludzie powinni być równi. Nie są równi, i rodzą się
po to, aby się o tym przekonać. Człowiek przychodzi na świat
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 417
ze skłonnościami arystokratycznymi. Tyle mi powiedziało, choć młodym jeszcze,
moje doświadczenie. Kimkolwiek człowiek jest, klerykiem, członkiem hierarchii
kościelnej lub owej innej, marsowej, jako prostoduszny kapral w koszarach —
zawsze przejawia trafne spojrzenie i wyczucie, jakiś niezawodny zmysł dotyku w
stosunku do substancji pospolitej czy wykwintnej, do gliny, z której ktoś jest
ulepiony... Zaiste, ładni to przyjaciele ludu, którzy temu, co się zrodził w
prostactwie i w poniżeniu, odbierają radość z wszystkiego, co jest ponad nim,
radość z bogactwa, ze szlachetnych obyczajów i form wyższej warstwy społecznej,
i radość tę przekształcają w zazdrość, chciwość i bunt. Odzierają też masy z
religii, która utrzymuje je szczęśliwie w szrankach nabożności, łudząc na
dobitek, że zmiana ustroju jest przesądzona, że monarchia musi runąć, a
zaprowadzenie republiki przeobrazi naturę człowieka i w lot wyczaruje szczęście
i równość... Lecz muszę już prosić Waszą Królewską Mość o wybaczenie tego wylewu
myśli serdecznych, na jakim oto sobie pozwolił.
Król podniósł w górę brwi i skinął porozumiewawczo na posła, czym ten bardzo się
uradował.
— Kochany markizie — wyrzekł następnie Jego Królewska Mość — pan ujawnia
przekonania godne jedynie pochwały, przekonania zresztą, które nie tylko
odpowiadają pańskiemu pochodzeniu, lecz z którymi również osobiście i
indywidualnie, pozwoli mi pan to dorzucić, jest mu wcale do twarzy. A tak, tak
mówię, jak myślę. A propos, wspomniał pan o zapalnej retoryce demagogów, o ich
niebezpiecznym kunszcie podburzania. Rzeczywiście to fatalne, że obrotność słowa
spotyka się prawie zawsze u takich właśnie ludzi, u adwokatów, ambitnych
polityków, apostołów liberalizmu i wrogów istniejącego ładu. To, co trwa w
ładzie, znajduje rzadko utalentowanych rzeczników. Wyjątek to i wielka pociecha
usłyszeć raz dobrą, przekonywającą mowę na rzecz dobrej sprawy.
— Nie zdołam wyrazić — odrzekłem — jak bardzo to właśnie słowo „pociecha" w
ustach Waszej Królewskiej Mości
418 - TOMASZ MANN
zaszczyca mnie i uszczęśliwia. Może to się wyda śmieszne, że prosty młody
szlachcic ośmiela się pocieszać króla — wyznaję przecie, że właśnie to jest moim
zamysłem. I cóż mnie do tego skłania? Współczucie, Wasza Królewska Mość. Tak,
sprawia to współczucie skojarzone z czcią — może to zuchwalstwo, ale
utrzymywałbym, że nie ma chyba szlachetniejszego związku uczuć niż połączenie
czci i współczucia. Wszystko, co wiem w młodym swym wieku o strapieniach Waszej
Królewskiej Mości, o napaściach, na jakie są wystawione fundamentalne zasady
przez Nią reprezentowane, a nawet sama Jej dostojna osoba, wszystko to obchodzi
mnie blisko i nie mogę nie życzyć Jej odwrócenia myśli od tych smutnych wichrzeń
i choć trochę wesołej rozrywki. Bez kwestii, tego to właśnie Wasza Królewska
Mość szuka i to właśnie znajduje w artyzmie, w malarstwie. Ponadto dowiaduję się
z radością, że Najjaśniejszy Pan oddaje się również chętnie przyjemnościom
polowania...
— Nie myli się pan — powiedział król. — Wyznam, że najlepiej czuję się z dala od
stolicy i od matactw polityki, na łonie swobodnej przyrody, wśród pól i gór, w
otoczeniu nielicznych ludzi zaufanych i pewnych, na łowach i czatach. Czy pan
jest myśliwym, markizie?
— Nie mogę tego rzec o sobie, Najjaśniejszy Panie. Polowanie bywa bezsprzecznie
zabawą najbardziej rycerską, jednak nie jestem na ogól miłośnikiem łowów i
przyjmuję tylko niekiedy zaproszenie przy szczególnych okolicznościach. Co mi
przy tym najwięcej radości sprawia, to psy. Taka sfora psów gończych i
wystawiających, trudnych do utrzymania w miejscu, rozochoconych, z nosami przy
ziemi, z kręcącymi się tu i tam ogonami, przy wszystkich mięśniach napiętych —
taki pyszny, paradny trucht, jakim pies ze ściągniętym łbem przynosi w pysku
dzikiego ptaka albo zająca — oto, co widzieć lubię nad życie. Krótko mówiąc
wyznaję, że gorący ze mnie amator psów i żem od maleńkości przestawał z tym
dawnym towarzyszem człowieka. Przenikliwość jego spojrzenia, to, jak się śmieje
rozdziawionym pyskiem, gdy się z nim igra
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 419
— a jedyne to przecie zwierzę, co umie się śmiać — jego niezgrabna czułość, jego
elegancja w zabawie, elastyczne piękno jego chodu, o ile rasowa to sztuka — od
tego wszystkiego ciepło mi się robi na sercu. Jego pochodzenie od wilka czy od
sza-kala zatarło się zupełnie u znacznej większości odmian. Najczęściej bywa tak
trudno je w nim rozeznać jak pochodzenie konia od tapira albo nosorożca. Już
torfowiskowy szpic z epoki budowli polowych nie, przypominał niczym tego
rodowodu, a komuż na widok spaniela, jamnika, pudla czy szkockiego teriera, co
to zdaje się brzuchem chodzić po ziemi, lub wreszcie dobrotliwego bernarda
przyszedłby na myśl wilk? Jakaż różnorodność gatunków! Nie ma jej w żadnej innej
rasie zwierzęcej. Świnia jest świnią, bydlę — bydlęciem. Ale jakże dać wiarę, że
duński dog, wielki jak cielę, jest tym samym zwierzęciem co pinczerek? Przy tym
— paplałem dalej, przybierając nieco swobodniejszą pozycję i opierając się, a
tak, mimo wszystko, o poręcz fotela, co bezzwłocznie uczynił i poseł
— przy tym ma się wrażenie, że zwierzęta te nie uświadamiają sobie własnych
rozmiarów, czy olbrzymie są, czy malutkie, i nie liczą się z nimi w wzajemnym
obcowaniu. Miłość
— Najjaśniejszy Pan wybaczy, że poruszam ten temat
— unicestwia tu do szczętu wszelki zmysł tego, co wypada i co nie wypada. Mamy u
siebie, w zamku, rosyjskiego charta, co wabi się Fripon, jaśnie pana o
odpychającym charakterze i o pyszałkowato-sennej fizjonomii, zgodnej z ciasnotą
jego mózgu. Prócz niego jest tam suczka Minime, maltański piesz-czoszek mej
mamy, kłębuszek białego jedwabiu, mało co większy od mojej pięści. Należałoby
myśleć, że Fripon dojdzie do rozsądnej refleksji, iż ta dygotliwa księżniczka
nie może być dlań pod wiadomym względem stosowną partnerką. Kiedy jednak ma ona
swój samczy okres, Fripon, choć się go w sporym oddaleniu od niej trzyma,
zaczyna tak mocno kłapać zębami w nieziszczalnym rozmiłowaniu, że słychać go na
wszystkich pokojach.
Króla ubawiło kłapanie. •
420 , TOMASZ MANN
— Ach — ciągnąłem spiesznie dalej — wobec tego muszę przecież opowiedzieć co
prędzej Waszej Królewskiej Mości o owej Minime, bezcennym stworzonku, którego
konstytucja nie pozostaje w żadnym stosunku do jej roli pokojowego psia-czka. —
I tak oto, droga Mamo, powtórzyłem znacznie celniej i z pocieszniejszą
dokładnością szczegółów niedawny swój występ, mianowicie opowieść o
powtarzającej się niestety na Twym łonie tragedii, o krzykach przerażenia, o
dzwonku na alarm — odmalowałem gestami, jak przyfruwa Adelajda, której
bezprzykładną afektację jeszcze tylko wzmaga fatalne położenie, jak unosi
fikającą łapkami, nieszczęsną faworytkę, jak biegnie z odsieczą trzęsący się z
gorliwości Radicule, próbując przy Twej bezradności ratować sytuację za pomocą
szufelki i kubła na popiół. Miałem sukces wprost wymarzony. Król trzymał się za
boki ze śmiechu — i zaiste, jakaż to radość widzieć, jak koronowana głowa,
gnębiona tyloma troskami, ot, choćby podziemnymi intrygami opozycji,
zapomniawszy o wszystkim oddaje się wesołości. Nie wiem, co mogli sobie pomyśleć
o tej audiencji ci i owi słuchacze w przedpokoju, pewne jest przecie, że Jego
Królewska Mość ubawił się niesłychanie niewinną rozrywką, której mu użyczyłem.
Co prawda, król przypomniał sobie wreszcie, że nazwisko posła, po którym widać
było dumę i szczęście z tak znakomitego przysłużenia się mą prezentacją
samopoczuciu władcy, i moje własne nazwisko nie były wcale ostatnimi na liście
adiutanta; dał zatem, ocierając sobie oczy, powstaniem z fotela znak zakończenia
audiencji. Ale w czasie gdyśmy składali głębokie ukłony na pożegnanie,
usłyszałem wyraźnie, jakkolwiek niby to nie miałem tego słyszeć, powtórzone
dwukrotnie słowo — charmant, charmant! — jakim monarcha dał wyraz swym wrażeniom
wobec pana von Hiion — i, drodzy Rodzice — to, co teraz powiem, pozwoli Warn na
pewno ujrzeć w łagodniejszym świetle nie tylko moje drobne uchybienia przeciwko
winnemu szacunkowi dla Was, lecz również cokolwiek samowolne przedłużenie mojego
tutaj pobytu: w dwa dni później otrzymałem
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 421
z Królewskiego Urzędu Marszałka Dworu pakiecik zawierający insygnia
portugalskiego orderu Czerwonego Lwa drugiej klasy, jaki Jego Królewska Mość
raczył był mi nadać, do noszenia na karmazynowej wstędze przy szyi — tak że nie
będę odtąd musiał jawić się na uroczystych zebraniach w gołym fraku, jak to
jeszcze było wówczas u posła.
Wiem dobrze, że człowiek nosi swą prawdziwą wartość nie w emalii na gorsie, lecz
w głębi swej piersi. Jednakże ludzie — znacie ich dłużej i lepiej niż ja —
żądają czegoś widzialnego, naocznego, symbolu, odznaki, którą można by obnosić
swą godność, i nie ganię ich za to, pełen łagodnego wyrozumienia dla ich
ułomności; sam tylko z czystej sympatii, z miłości bliźniego cieszę się tym, że
od dziś dnia zdołam dogodzić ich dziecinnej zmysłowości Czerwonym Lwem drugiej
klasy.
Tylko tyle na dziś, najdrożsi Rodzice. Tylko szelma daje więcej, niż ma.
Wkrótce, opiszę dalszy ciąg swych przeżyć i doświadczeń w zetknięciu z światem,
które w ogóle i w szczególności zawdzięczać będę Waszej wielkodusznej woli.
Gdyby zaś w odpowiedzi pod obecnym jeszcze mym adresem dosięgło mnie Wasze
pozdrowienie upewniając mnie o dobrym Waszym zdrowiu, stałoby się to
najcenniejszą cząstką dobrego samopoczucia
Waszego wiernie Was kochającego i posłusznego syna
Loulou
Taki oto list, skreślony starannie wystudiowanym stromym i lekko pochylonym w
lewo pismem, częścią w języku niemieckim, częścią po francusku, a zapełniający
sporo małych arkuszy papieru listowego z godłem hotelu „Savoy Pałace" i
zaopatrzony podpisem w owalnym zakrętasie, wysłałem do swych życiodawców na
zamku Monrefuge pod Luksemburgiem. Zadałem sobie przy tym niemało trudu, gdyż
zależało mi istotnie na korespondencji z tymi tak mi bliskimi dostojnymi ludźmi,
i z serdecznym zaciekawieniem wyglądałem odpowiedzi, która wedle mych domysłów
na-
422 . ,; , , , TOMASZ MANN
dejść miała prawdopodobnie od markizy. Wiele dni poświęciłem temu dziełku, które
zresztą, abstrahując od pewnej mglistości na początku, odtwarzało moje przeżycia
całkiem zgodnie z prawdą, nawet w tym punkcie, że pan von Hiion swą propozycją
przedstawienia mnie królowi uczynił zadość memu życzeniu. Troskliwość poświęconą
temu sprawozdaniu należy cenić tym wyżej, że czas na jego spisanie musiałem
wykradać swym gorliwym i tylko z trudem utrzymywanym w granicach dyskrecji
relacjom towarzyskim z domem Katschków, te zaś — któż by to był pomyślał —
polegały głównie na praktyce tego sportu, który w przeszłości uprawiałem równie
mało jak wszelki inny, to jest gry w tenisa z Zouzou i jej klubowym
towarzystwem.
Dopuścić do umowy w tej sprawie i dopełnić jej było niemiłym z mej strony
zuchwalstwem. Niemniej trzeciego dnia, wczesnym, jak umówiliśmy się,
przedpołudniem znalazłem się — w nienagannym ubiorze sportowym, mianowicie w
białych, noszonych na pasku spodniach flanelowych ł w śnieżnej, rozpiętej pod
szyją koszuli, na której miałem na razie niebieską kurtkę, dalej w owych
bezszelestnych bucikach płóciennych na lekkiej podeszwie gumowej, ułatwiających
graczowi taneczną skoczność — na niezbyt od rodzicielskiego domu Zouzou
odległym, nader czysto utrzymanym placu z dwoma kortami, który wynajmowała wraz
ze swymi przyjaciółkami na określone dni i godziny. Czułem się całkiem tak jak
ongiś, gdym z awanturniczą, co prawda, stremowaną, ale i radosną determinacją w
sercu pojawił się przed wojskową komisją poborową. Determinacja starczy za
wszystko. Rozentuzjazmowany swym zdobywczym strojem i uskrzydlony elastycznymi
trzewikami na swych stopach, powziąłem zamysł, by z olśniewającą doskonałością
odegrać swą rolę w grze, której się wprawdzie przyglądałem, chłonąc ją oczyma,
ale w rzeczywistości nie praktykowałem jej nigdy.
Przybywszy za wcześnie, znalazłem się sam na korcie. Był opodal szałas służący
za garderobę i przechowalnię spór-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 423
towego sprzętu. Tam zrzuciłem kurtkę, wziąłem jedną z rakiet oraz parę
ładniutkich białych piłek i zacząłem próbować swych sił na korcie, igrając tak
sobie, od niechcenia, tymi ślicznymi przyborami. Wprawiałem piłkę w taniec na
elastycznie napiętym naciągu, dawałem jej odskoczyć od ziemi, aby rakietą
pochwycić ją w powietrzu, podejmowałem nią piłki leżące, stosując znany, lekki
podrzut niby szufelką. Pragnąc rozruszać ramię i wypróbować siłę niezbędną do
uderzenia, wysyłałem raz forhendem, raz bekhendem jedną piłkę po drugiej poprzez
siatkę — możliwie ponad nią, choć najczęściej moje piłki lądowały na siatce lub
karygodnie daleko poza polem kontrpartnera, a nawet, gdym się zbyt mocno
przyłożył, poza wysokim ogrodzeniem kortu, wśród okolicznej zieleni.
Tak to sobie harcowałem, trzymając z delektacją uchwyt swej pięknej rakiety, w
singlu przeciw nikomu, i przy tej właśnie zabawie zastała mnie Zouzou Katschka,
nadszedłszy w towarzystwie dwojga również biało ubranych młodych ludzi, panicza
i panienki, jednak nie rodzeństwa, lecz kuzyna i kuzynki. On zwał się Costa czy
Cunha, a ona Lopes czy też Camóes, nie pamiętam dziś już dokładnie. — Patrzcie
no, markiz trenuje solo. Wygląda nader obiecująco — syknęła Zouzou zgryźliwie,
po czym poznała mnie z wytworną wprawdzie, lecz urokiem nieporównanie ustępującą
jej młodą parą, a następnie z przybywającymi kolejno męskimi i żeńskimi
członkami klubu, mieniącymi się Saldacha, Yicente, de Menezes, Ferreira i jak
tam jeszcze. Zebrał się chyba z tuzin partnerów licząc ze mną razem, ale kilku z
nich, rozmawiając wesoło, zasiadło natychmiast, by się tymczasem przyglądać, na
ławkach ustawionych poza ogrodzeniem. Dwie czwórki stanęły na obu placach —
Zouzou i ja w przeciwległych polach jednego kortu. Jakiś wysoki młodzieniec
wspiął się po naszej stronie na wysokie krzesełko sędziowskie, ażeby zapisywać i
obwieszczać ilość piłek odbitych, chybionych, auty, wygrane gemy i sety.
424 ,:'.';, '" . -••>:-. w TOMASZ MANN
Zouzou zajęła stanowisko przy siatce, podczas gdy ja ustąpiłem tego miejsca swej
partnerce, pannie o żółtej skórze i zielonych oczach, przystanąwszy sam, w
skupionej gotowości i w maksymalnym napięciu całego ciała, na polu tylnym.
Partner Zouzou, ów mały kuzynek, zaserwował pierwszy, w sposób bardzo trudny.
Ale doskoczyłem i na sam początek poszczęściło mi się odbić jego piłkę z dużą
precyzją płaskim i ostrym drajwem, tak że Zouzou powiedziała: — No, proszę. —
Zaraz potem popełniłem mnóstwo nonsensów i pokrywanych elastycznym skakaniem na
wszystkie strony partactw, notowanych na rzecz przeciwników: wycinałem też z
ostentacyjną swawolą, igrając grą i nie biorąc jej na pozór ani trochę poważnie,
z tańczącymi piłkami tysiąc figli i sztuczek żonglerskich, które wzbudzały na
równi z mymi beznadziejnymi pudłami wesołość widzów — co wszystko nie
przeszkodziło mi dokonywać od czasu do czasu z czystego sprytu wyczynów
wprowadzających w błąd przez kontrast z moim często widocznym nieuctwem, tak że
mój brak wprawy mógł na ogół wyglądać na zwykłe niedbalstwo i ukrywanie swych
uzdolnień. Wprawiałem w zdumienie jednym i drugim serwisem niesamowicie ostrym,
wczesnym odbiciem nadlatującej piłki, wielokrotnym odparowywaniem
najnieprawdopodobniej szych ataków — a wszystko to zawdzięczałem jakiemuś
natchnieniu mego ciała, rozognionego bliskością Zouzou. Widzę jeszcze sam
siebie, jak pragnąc odbić bliski forhend-drajw, wysuwam do przodu jedną nogę
zginając drugą w kolanie, co musiało tworzyć widok wcale piękny, skoro
przyniosło mi w darze aplauz patrzących; widzę siebie, jak podskokiem wzbijam
się niewiarygodnie wzwyż, aby również wśród okrzyków, braw i oklasków, z impetem
odbić na pole przeciwnika piłkę, przerzuconą przez małego kuzynka wysoko ponad
głowę mej partnerki — i ile tam jeszcze było wówczas dzikich, pełnych uniesienia
sukcesów.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 425
Co się tyczy Zouzou, która grała nader umiejętnie i ze spokojną poprawnością, to
nie śmiała się ona ani z mych wsyp, gdy na przykład chybiłem rakietą piłkę przez
siebie samego rzuconą w górę przy serwisie, ani z mych niestosownych figli, z
drugiej jednak strony, nie stroiła grymasów na widok mych nieoczekiwanych
mistrzowskich wyczynów i wobec zjednywanego mi przez nie poklasku. Zresztą
wyczyny te, przytrafiające się zbyt rzadko, nie zdołały zapobiec temu, że pomimo
solidnej pracy mej towarzyszki, po stronie Zouzou zapisano po dwudziestu
minutach cztery wygrane gemy, a po dalszych dziesięciu zwycięskiego seta.
Przerwaliśmy potem grę, aby dopuścić innych do akcji. Zgrzani jedni, jak drudzy
bez wyjątku, usiedliśmy razem we czworo na jednej z ławek.
— Gra pana markiza jest pocieszna — powiedziała moja źółto-zielona partnerka,
której zepsułem niejedną szansę.
— Un peu phantastique, pourtant* — odparła Zouzou, która czuła się
odpowiedzialna za moje postępki, jako że wprowadziła mnie do klubu. Przy tym
mogło mi się zdawać, że moja „fantazja" nie przyniosła mi w jej oczach szkody.
Usprawiedliwiłem się tym, że zacząłem właściwie grać na nowo, dając wyraz
nadziei, że rychło zdobędę znów dawną swą umiejętność, aby być godnym tak
świetnych partnerów i kontrpartnerów. Po trwającej jakiś czas pogawędce, przy
której przyglądaliśmy się nowym graczom, radując się każdym dobrym uderzeniem,
podszedł ku nam pewien pan, imieniem Fidelio, który mówił do kuzyna i żółto-
zielonej kuzynki po portugalsku, i uprowadził ich oboje dla omówienia jakiejś
tam sprawy. Zaledwie zostałem sam z Zouzou gdy ona zaszczebiotała:
— No, a te rysunki, markizie? Gdzież one są? Pan wie, że życzę sobie zobaczyć i
zabrać je.
• Ale mimo wszystko nie pozbawiona fantazji, (fr.)
i
426 , TOMASZ MANN
— Ależ, Zouzou — brzmiała moja odpowiedź — nie mogłem przecie przynieść ich
tutaj z sobą. Gdzież miałem je położyć i jak je pani pokazać tu, gdzie każdej
chwili groziłoby nam niebezpieczeństwo, że nas przy tym nakryją...
— Ładny styl: „nakryją".
— Cóż robić, te marzycielskie płody moich myśli o pani są niczym dla oczu osób
trzecich — w to już nie wchodząc, czy byłyby czymkolwiek dla oczu pani.
Chciałbym, Bóg świadkiem, aby okoliczności, jakie są tu i w pani domu, i
wszędzie indziej, mniej były przeciwne posiadaniu z panią tajemnic.
— Tajemnic! Proszę najłaskawiej zważać na słowa.
— Ależ pani sama nakłania mnie do tajemnic, które w obecnych warunkach bardzo
trudno pielęgnować.
— Mówię po prostu, że jest to sprawą pańskiej zręczności, by znaleźć okazję
oddania mi tych obrazków. A zręczności panu nie brak. Przy grze był pan zręczny
— fantastycznie, jak się przedtem wyraziłam, by rzecz upiększyć, a często tak
pan partaczył, że widząc pana można by przypuszczać, że w ogóle nigdy się pan w
tenisa grać nie uczył. Ale zręczny pan był.
— Jakżem szczęśliwy, Zouzou, słysząc to z pani ust...
— Właściwie jakim prawem nazywa mnie pan Zouzou?
— Wszyscy tak panią nazywają, a ja kochani to pani imię tak bardzo. Gdym
usłyszał je po raz pierwszy, zaniemówiłem z wrażenia i natychmiast zamknąłem je
w sercu...
— Jakże można imię zamknąć w sercu?
— Przecież imię zrośnięte jest nierozerwalnie z osobą, która je nosi. Dlatego,
Zouzou, uszczęśliwia mnie tak bardzo to, gdy z pani ust — jak lubię mówić o
ustach pani — słyszę wyrozumiałą, od biedy nawet pochwalną krytykę swej nędznej
gry. Proszę mi wierzyć, że jeśli ta gra wyglądała pomimo moich partactw
niezgorzej, to pochodziło to stąd, że przeniknęło mnie całkowicie poczucie
poruszania się w promieniu pani drogich, czarownych, czarnych oczu.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 427
— Prześlicznie. To, w czym się pan teraz ćwiczy, markizie, nazywa się, o ile mi
wiadomo, nadskakiwaniem młodej panience. Pod względem oryginalności ustępuje to
fantazji przejawionej w pańskiej grze. Większość tutejszych młodych ludzi uważa
tenis mniej lub bardziej za pretekst dla tego odrażającego zajęcia.
— Odrażającego, Zouzou? Dlaczego? Niedawno nazwała pani miłość tematem
niestosownym, posuwając się nawet do określenia „fe".
— Powtarzam je. Wy, młodzi mężczyźni, jesteście wszyscy szpetnymi, zdrożnymi
chłopczyskami, którym w głowie tylko to, co niestosowne.
— Och, jeżeli pani wstaje i chce odejść, to odbiera mi pani możliwość bronienia
miłości.
— Właśnie tego chcę. Już zbyt długo siedzimy tu sami we dwoje. Po pierwsze, to
nie wypada, a po drugie (bo gdy ja mówię: po pierwsze, to staram się, by nie
zabrakło jakiegoś: po drugie), po drugie więc, pan przecie ma niezbyt wiele
upodobania do zjawisk pojedynczych i zachwyca się raczej kombinacjami.
„Jest zazdrosna o swą matkę" — szepnąłem sam do siebie nie bez radości, podczas
gdy Zouzou, rzuciwszy mi: — Au revoir — jęła się oddalać. Niechby również i
królowa rasy poznała to uczucie w stosunku do swej córuchny. Odpowiadałoby to
zazdrości, jaką mój sentyment do jednej z nich żywi często względem mego
sentymentu do drugiej.
Drogę z kortów do willi Katschków przebyłem razem z młodą parą, w której
towarzystwie pojawiła się Zouzou, to jest z kuzynem i kuzynką, oboje bowiem
wracali właśnie tędy. W dejeuner, które miało być ucztą pożegnalną, ale utraciło
już to swe znaczenie, wzięły tym razem udział, wobec braku pana Hurtado, jedynie
cztery osoby. Przyprawą stały się szyderstwa Zouzou i jej naigrawania się z
mojej gry w tenisa, dla której przejawiła dońa Maria Pia, wśród uśmiechów i
pytań, odrobinę rozciekawionego zaintereso-
428 - TOMASZ MANN
wania, zwłaszcza gdy jej córka wymogła również na sobie wzmiankę o mych
odosobnionych bohaterskich czynach — powtarzam: wymogła na sobie, ponieważ
wycedziła ją przez zęby i ze zmarszczonymi brwiami, jak gdyby z głęboką złością.
Zwróciłem jej też na to uwagę, ona zaś odrzekła:
— Złość? Ano chyba. To nie zgadzało się z pańską nieznajomością gry. Było
nienaturalne.
— Powiedzże z punktu: nadnaturalne — zaśmiał się profesor. — Wygląda mi na to,
że markiz był dość szarmancki, by twojej parze ustąpić zwycięstwa.
— Stoisz daleko od sportu, drogi papo — odcięła się zawzięcie — dlatego możesz
roić sobie, że szarmanteria gra w nim jakąkolwiek rolę, i znajdziesz w ten
sposób bardzo łagodne usprawiedliwienie dla absurdalnych manier swego towarzysza
podróży.
— Papa jest zawsze łagodny — zakończyła senhora tę wymianę słów.
Nie nastąpiła wcale przechadzka po owym śniadaniu, jednym z wielu, jakie w ciągu
przyszłych tygodni wolno mi było jeszcze spożyć w gnieździe Katschków. Dołączyły
się w związku z późniejszymi śniadaniami jeszcze i wycieczki w okolice Lizbony;
nieco szczegółów o tym zaraz poniżej. Tu pragnę tylko wspomnieć jeszcze radość,
którą w jakieś czternaście, osiemnaście dni po wysłaniu mej epistoły sprawił mi
list od mej matki, doręczony mi przez portiera przy powrocie z jakiejś
przechadzki. List ów, napisany w języku niemieckim, brzmiał, jak następuje:
Wiktora z Plettenbergów, markiza de Venosta ' .':•;
Zamek Monrefuge, dnia 3 wrz. 1895 'Ł
Mój drogi Loulou! :
List Twój z 25. ubiegłego miesiąca szczęśliwie dotarł do
nas, Papy i mnie, i dziękujemy Ci oboje za obszerność Twojej
sumiennej i niezaprzeczalnie zajmującej relacji. Pismo Twoje,
mój poczciwy Loulou, pozostawiało zawsze wiele do życzenia
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 429
i jest ono nadal nie wolne od zmanierowania, za to Twój styl zyskał w porównaniu
z dawnym zdecydowanie na dbałości i miłym polorze, co przypisuję po części
zaznaczającemu się w Tobie coraz to wyraźniej wpływowi paryskiej atmosfery,
przyjaznej słowu i dowcipowi, którą tak długo już oddychasz. Poza tym jest
bezsprzecznie prawdą, że dar poprawnej, ujmującej formy, jakim odznaczałeś się
zawsze, bośmy go w Tobie zaszczepili, jest sprawą całego człowieka i tkwi nie
tylko w manierach fizycznych, lecz rozciąga się na wszelkie przejawy osobistego
życia, a więc także na sposób wyrażania się tak pismem, jak i słowem mówionym.
A dalej, nie uważam za prawdopodobne, byś naprawdę przemawiał do Najjaśniejszego
Pana, króla Carlosa, z tak wytworną oratorską swadą, jak sugeruje to Twe
sprawozdanie. To pewno tylko taka listowna fikcja. Niemniej sprawiłeś nam nią
przyjemność, zwłaszcza zaś przekonaniami, jakim zechciałeś dać wyraz w sposób
zgodny z poglądem zarówno Twego Ojca i moim, jak i Dostojnego Władcy. Oboje
podzielamy w całej pełni Twoje przeświadczenie, że Bóg zrządził na ziemi różnice
między bogactwem a ubóstwem i ludźmi wytwornymi a prostaczkami oraz że stan
żebraczy jest potrzebny. Bo też gdzie znalazłazby się okazja do miłosierdzia i
dobrych uczynków w duchu chrześcijańskim, gdyby nie było ubóstwa i nędzy?
Tyle na początek. Nie taję tego przed Tobą i sam również nie spodziewałeś się
czegoś innego, że Twoje istotnie cokolwiek samowolne posunięcie, a w
szczególności znaczne opóźnienie dalszej Twej podróży do Argentyny dosyć źle nas
zrazu usposobiły. Ale pogodziliśmy się z tym, a nawet daliśmy się przekonać,
gdyż argumenty, jakie w obronie tego wytaczasz, dadzą się naprawdę przyjąć, i
masz prawo powiedzieć, że wyniki usprawiedliwiają Twoje decyzje. Naturalnie
myślę tu przede wszystkim o nadaniu Ci orderu Czerwonego Lwa, które zawdzięczasz
łasce Króla oraz swemu ujmującemu zachowaniu się w czasie audiencji; papa i ja
gratulujemy ci ser-
430 TOMASZ MANN
decznie tego zaszczytu. Jest to bardzo wysokie odznaczenie, osiągane rzadko w
tak młodym wieku, a choć drugiej jest ono klasy, nie zasługuje na miano
drugorzędnego. Przynosi też zaszczyt całej rodzinie.
O pięknym tym wydarzeniu jest również mowa w liście pani Irmingard von Htion,
który otrzymałam prawie równocześnie z Twoim i w którym uwiadomią mnie ona na
podstawie relacji swego męża o Twoich towarzyskich sukcesach. Pragnęła uradować
tym serce matki i osiągnęła też ów ceł zupełnie. Mimo to muszę wyznać Ci, nie
pragnąc bynajmniej Cię tym urazić, że opowieści jej lub posła czytałam z pewnym
zdumieniem. Bez kwestii, zawsze był z Ciebie żartowniś, ale takich uzdolnień do
parodii i takiego daru żartobliwie karykaturalnego przedrzeźniania, byś zdołał
nim rozśmieszyć całe towarzystwo łącznie z dostojnikiem krwi książęcej, a
ugiętemu pod brzemieniem trosk królowi wykrzesać z serca wesołość niemal
niezgodną z majestatem, nie domyślaliśmy się jednak w Tobie nigdy. Dość na tym,
że list pani von Huon potwierdza Twoje własne o tym sprawozdanie i również z
uwagi na to należy przyznać, że wynik uświęca środki. Niechże będzie Ci
wybaczone, moje dziecko, żeś za temat swych pokazów obrał szczegóły z naszego
domowego życia, które powinny by raczej pozostać między nami. Minime leży teraz,
gdy to piszę, na moich kolanach i podzieliłaby na pewno naszą wyrozumiałość,
gdyby można zaprzątnąć jej mały rozumek tą sprawą. Przewiniłeś przy swych
produkcjach złośliwą przesadą i groteskową swawolą, a zwłaszcza na Twą matkę
rzuciłeś światło dość ośmieszające opowiadając, jak żałośnie zanieczyszczona i
prawie omdlała leży w fotelu, stary Radicule zaś musi jej przyjść na pomoc z
szufelką i kubłem od popiołu. Nic mi nie wiadomo o żadnym kuble, jest on
wytworem Twojej pasji bawienia, która jednak wydala tak błogosławione owoce, że
koniec końcem nic to nie zaszkodzi, jeżeli figlarnie poświęciła coś niecoś z
mojej godności osobistej.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 431
Macierzyńskiemu również sercu dedykowała niewątpliwie pani von Hiion swe
zapewnienia, że wszyscy wokoło uważają Cię, mówiąc o tym w głos, za ładnego jak
malowanie, a nawet za młodzieńczą piękność, co nas znowu do pewnego stopnia
zadziwia. Jesteś, mówiąc prawdę w oczy, przystojnym chłopakiem i pomniejszyłeś
siebie i swój wygląd zewnętrzny pisząc z sympatyczną autoironią o policzkach jak
borsztówki i skośnych oczach. To jest z pewnością niesprawiedliwe. Atoli za
ładnego czy pięknego we właściwym tych słów znaczeniu uchodzić, o ile nam
wiadomo, nie możesz, składane Ci więc w tym sensie komplementy są dla mnie
poniekąd niepojęte, chociaż nie jest mi jako niewieście tajne, jak bardzo
pragnienie podobania się zdoła uszlachetnić i rozświetlić od wewnątrz aparycję i
mówiąc zwięźle, okazać się środkiem pour corriger la naturę*.
Ale po co rozwodzić się o Twym exteńeur **, niech je ludzie określają sobie
słowem „ładne" lub ledwie „od biedy"! W grze jest przecie zbawienie Twej duszy i
uratowanie Twej pozycji towarzyskiej, o co my, rodzice, drżeliśmy już jakiś
czas. Toteż z prawdziwą ulgą dla serca wnosimy z Twego listu, jak już przedtem z
Twej depeszy, że w podróży tej znaleźliśmy właściwy sposób, aby zdjąć z Twego
umysłu klątwę degradujących pragnień i zamysłów, ukazując Ci je we właściwym
świetle, mianowicie jako niemożliwe i zgubne, oraz pogrążając je w zapomnieniu
wespół z osobą, co je wpoiła w Ciebie ku naszemu zatrwożeniu.
Dopomagają przy tym, wedle Twych doniesień, pomyślne okoliczności. Jestem
skłonna widzieć szczęśliwe zrządzenie Opatrzności w Twoim spotkaniu z owym
profesorem i dyrektorem muzeum, którego nazwisko brzmi swoją drogą pociesznie, i
uważać Twoją zażyłość z jego domem za pożyteczną i pomocną dla Twego
uzdrowienia. Rozrywka jest rzeczą dobrą; tym lepiej jednak, jeśli wiąże się z
nabywaniem wykształ-
' Do poprawienia natury, (fr.) "" Strona zewnętrzna, powierzchowność, (fr.)
432 ! c TOMASZ MANN
cenią i błyskotliwej wiedzy, jak to dość wyraźnie uwydatnia się w Twym liście,
na przykład w przenośni z lilią morską (roślina mi nie znana) albo w
napomknieniach o pochodzeniu psa i konia. Takie rzeczy są ozdobą każdej
towarzyskiej konwersacji i nigdy nie omieszkają wyróżnić mile młodzieńca,
umiejącego wpleść je w dialog bezpretensjonalnie i ze smakiem, z grona, które
zna tylko słownik sportowy. Co nie znaczy bynajmniej, byśmy z myślą o Twym
zdrowiu nie przyjęli z kon-tentacją do wiadomości, że powróciłeś do uprawiania
zaniedbanej od dawna gry w tenisa.
A dalej, jeśli obcowanie z paniami owego domu, matką i córką, których postacie
naświetliłeś nieco ironicznie, mniej Ci odpowiada i mniej dać zdoła korzyści niż
relacje z uczonym gospodarzem i jego pomocnikiem, to nie muszę chyba zalecać Ci
— choć mimo wszystko właśnie to czynię — abyś im nigdy nie dał odczuć, że masz
je w mniejszej cenie, i okazywał im zawsze rycerskość, jaką szlachcic winien
jest wśród wszelkich okoliczności płci odmiennej.
A zatem, wiele szczęścia, drogi Loulou! A gdy za jakieś cztery tygodnie, po
powrocie „Cap Arcona", wstąpisz na pokład tego statku, ulecą ku niebu modlitwy
nasze za Tobą o gładką i nie udręczającą Twego żołądeczka podróż. Opóźnienie
Twego wyjazdu pociągnie za sobą to, że wkroczysz w wiosnę argentyńską, a nawet i
lata zaznasz w klimacie całkiem odmiennym od naszego. Pomyślisz też, mam
nadzieję, o odpowiedniej garderobie. Cienka flanela jest tu najbardziej godna
polecenia, zabezpiecza bowiem najpewniej od przeziębień, których nabawić się
wbrew samemu słowu można nawet łatwiej w upał aniżeli w porę chłodną. Gdyby zaś
oddane Ci do dyspozycji środki pieniężne jakoś nie wystarczały, wierzaj, że
potrafię już wykołatać od Twego Ojca rozsądne uzupełnienie.
Najmilsze pozdrowienia nasze dla mających Cię gościć konsulostwa, pana i pani
Meyer.
Błogosławię Cię i ściskam Maman
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
CjTdy przypominam sobie przecudnie wytworne pojazdy, lśniącobiałe Wiktorie,
faetony i obite jedwabiem coupes, które później mieniłem przelotnie własnymi, to
wzrusza mnie dziecięca uciecha, z jaką w czasie owych tygodni lizbońskich
posługiwałem się ledwie przyzwoitym powozem najemnym, będącym na podstawie umowy
z wypożyczalnią stale do mej dyspozycji, tak że starczyło tylko w razie potrzeby
polecić portierowi „Savoy Pałace", aby po niego zatelefonował. Nie był on,
prawdę mówiąc, czymś lepszym od dorożki, choć miał składany dach i właściwie
błyszczał kiedyś przecie jako czterosiedzeniowa pańska kareta, zbyta na rzecz
fiakrowni. Na konie i uprząż można było od biedy spojrzeć, przyzwoity zaś
prywatny strój woźnicy, a więc kapelusz z rozetką, błękitny surdut i buty ze
sztylpami, zastrzegłem sobie, wpłacając nikły zadatek, jako warunek wynajmu.
434 TOMASZ MANN
Z przyjemnością wsiadałem przed swym hotelem w ten powóz, którego drzwiczki
rozwierał przede mną goniec, podczas gdy furman, stosownie do mych pouczeń,
pochylał się nieco z kozła, przykładając łapę do brzegu cylindra. Trzeba mi było
koniecznie takiego właśnie pojazdu, a mianowicie nie tylko do spacerów i
przejażdżek na pokaz, przedsiębranych dla rozrywki po promenadach i parkach,
lecz również i po to, by móc z niejaką okazałością czynić zadość towarzyskim
zaproszeniom, jakie pociągnął za sobą wieczór u posła, a zapewne jeszcze
bardziej zachęciła do nich audiencja u króla. Tak oto zaprosił mnie ów bogacz,
eksporter wina, zwący się Saldacha, wraz ze swą niepowszednio otyłą małżonką, na
garden party w swej wspaniałej posiadłości zamiejskiej, gdzie też otoczył mnie
tłumnie wykwintny świat, jako że towarzystwo lizbońskie jęło już z wolna
powracać ze swych wywczasów letnich. Spotkałem je ponownie — lekko przetasowane,
mniej za to liczebne, przy dwu diners, z których pierwszy wydał przedstawiciel
Grecji, książę Maurocordato wraz ze swą klasycznie piękną, przy tym zdumiewająco
przystępną małżonką, drugi zaś baronos-two Vos van Steenwyk w gmachu poselstwa
holenderskiego. Przy tych okazjach mogłem wreszcie pojawić się ze swym Czerwonym
Lwem, którego gratulował mi każdy. Wiele ukłonów musiałem zamieniać na Avenida,
gdyż moje dystyngowane znajomości mnożyły się; wszystko to jednak utrzymywało
się w granicach powierzchownej formalistyki towarzyskiej — lub trafniej: przez
obojętność sam utrzymywałem to w takich granicach, ponieważ moje istotne
zainteresowania związały się z białym domkiem, tam w górze, z dwoistą zjawą
matki i córki.
Chyba nie muszę dowodzić, że dla nich to trzymałem przede wszystkim mój powóz.
Umożliwiał mi on przecie urządzanie im przyjemnościowych przejażdżek, na
przykład do miejscowości historycznych, których piękno z góry wysławiłem przed
królem; i nic nie było mi bardziej miłe od
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 435
tego, gdym na tylnej ławeczce swego najętego powozu siedział naprzeciw obu pań:
matki dostojnej rasą oraz uroczej córki, choć tam i obok don Miguela, który raz
i drugi wymknął się od pracy, aby pojechać z nami -t- mianowicie wziął udział w
wycieczce do zamków i do klasztoru w roli objaśniacza ich osobliwości.
Wyjazdy te i wycieczki poprzedzała zawsze, raz do dwu razy w tygodniu, partia
tenisa z następującym po niej intymnym dejeuner w domu Katschków. Moja gra, w
której nabierałem wprawy raz jako partner Zouzou, raz jako jej przeciwnik, a
nieraz, gdy się tak złożyło, i z dala od niej na innym korcie, stawała się nader
szybko coraz to bardziej wyrównana. Wyczyny brawurowe pod wpływem nagłych
natchnień znikły wraz ze śmiesznymi rewelacjami nieumiejętności, toteż
reprezentowałem przyzwoitą średnią klasę, choć napinająca nerwy obecność
ukochanej użyczała mym poczynaniom więcej cielesnego ducha — jeśli można się tak
wyrazić — niż to bywa udziałem przeciętności. Gdybyż tylko przebywaniu z nią sam
na sam przeciwstawiało się choć trochę mniej utrudnień! W drodze stały
przykazania południowej surowości obyczajów — przekonywały one, ale i
przeszkadzały. Ani myśleć o tym, bym idąc na plac gry mógł wstąpić po Zuzulkę do
jej domu; spotykaliśmy się dopiero na miejscu. Żadnej również możliwości, by
drogę powrotną z kortów do willi Katschków przebyć z nią we dwoje: jak gdyby
rozumiało się to samo przez się, zawsze nam ktoś towarzyszył. O nieziszczalności
jakiegokolwiek tete-d--tete z nią w samym domu, przed jedzeniem albo po
jedzeniu, w salonie lub gdziekolwiek indziej, milczę już całkiem. Jedynie
wypoczynek na jednej z ławek poza ogrodzeniem kortów prowadził niekiedy do
rozmowy z nią w cztery oczy; zaczynała wówczas regularnie od napomknięcia o
szkicach portretowych i żądania, aby je pokazać lub raczej wydać. Nie zwalczając
jej uparcie głoszonej teorii, jakoby miała prawo do owych arkuszy, wymigiwałem
się zawsze jej naga-
436
TOMASZ MANN
bywaniu pod wymownym pretekstem, że brak mi bezpiecznej sposobności wręczenia
jej tych rysunków. W rzeczywistości jednak powątpiewałem, czy dam jej
kiedykolwiek obejrzeć te zuchwałe obrazki, i trzymałem się tego wątpienia, jak
też i jej niespokojnego zaciekawienia, czy jakby to inaczej nazwać — nie
pokazane bowiem rysunki tworzyły pomiędzy nami potajemną więź, która zachwycała
mnie i którą pragnąłem zachować.
Dzielenie z nią tajemnicy, pozostawanie z nią w jakimś uprzywilejowanym
porozumieniu w ukryciu przed innymi
— czy podobało jej się to, czy nie — było mi równie słodkie, jak ważne. Dbałem
więc o to, by o swych towarzyskich przeżyciach opowiadać wpierw jej samej, zanim
uraczę nimi jej rodzinę przy wspólnym stole, i czynić to w rozmowie z nią
dokładniej, poufniej, wnikliwiej niż później dla jej najbliższych, tak że mogłem
potem zerkać na nią i z porozumiewawczym uśmieszkiem odnajdywać tematy wspólnie
już przedtem obgadane. Przykładem będzie tu moje spotkanie z księżną
Maurocordato, której szlachetne, boskie rysy twarzy oraz postać tak zdumiewająco
kontrastowały z jej manierami, ach, wcale nie bogini, lecz subretki.
Opowiedziałem więc Zouzou, jak Atenka w kącie salonu uderzała mnie nieustannie
wachlarzem, pokazując równocześnie koniuszek języka w kąciku ust, mrugając
jednym okiem i robiąc mi najswobodniejsze awanse — całkiem niepamiętna surowego
dostojeństwa, do jakiego świadomość klasycznej piękności powinna, myślałby kto,
zobowiązywać już z samej natury kobietę. Rozprawialiśmy na naszej ławce dość
długo o sprzeczności, ujawniającej się tu między zjawiskiem a jego przejawem, i
uzgodniliśmy, że albo księżna nie była zadowolona ze swej wzorowej urody i
uważając ją za nudny przymus buntowała się przeciw niej swoim zachowaniem
— albo też że wchodzi tu w grę czysta głupota oraz brak wyczucia, taki, jaki
okazuje, powiedzmy, piękny biały pu-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 437
del, który lśniący po kąpieli lezie prosto w gliniaste bajoro, aby się w nim
wytarzać.
Wszystko to poszło wniwecz gdym oto później, przy-śniadaniu, wspomniał o greckim
wieczorze, o księżnej i o jej doskonałej urodzie.
— ...która wywarła na panu oczywiście głębokie wrażenie — rzekła senhora Maria
Pia siedząc przy stole jak zwykle bardzo prosto, bez oparcia i bez najlżejszego
ugięcia barków, jedynie z cichym szelestem dżetowych wisiorków.
Odpowiedziałem:
— Wrażenie, senhoro? Nie, już pierwszy dzień mego pobytu w Lizbonie obdarzył
mnie wrażeniami piękności kobiecej, które, wyznam szczerze, czynią mnie zupełnie
niewrażliwym na późniejsze impresje. — Ucałowałem przy tym jej rękę zerkając
równocześnie na Zouzou. To było moją stałą taktyką. Nakazywała ją moja
predylekcja dla duetów. Prawiąc grzeczności córce spozierałem ku matce i na
odwrót. Gwiaździste oczy pana domu, z wyżyny pierwszego miejsca przy małym
stole, patrzyły na te manewry z mglistą błogością, rodzącą się w syriuszowej
dali, z której dolatywał jego wzrok. Szacunek, jaki dlań żywiłem, nie pozwalał
mi dostrzec najmniejszego uszczerbku w myśli, że moje zaloty do obu kobiet
wykluczały wszelkie dla niego względy.
„Papa jest zawsze łagodny", powiedziała słusznie senhora Maria Pia. Sądzę, że
głowa rodziny przysłuchiwałaby się z tym samym życzliwym roztargnieniem i
usuwającą się łagodnością rozmowom, które wiodłem z Zouzou na korcie tenisowym
albo w czasie wycieczek we dwoje, a które bywały dość niesłychane. Bywały zaś
takimi dzięki jej tezie: „Milczenie jest niezdrowe", dalej jej fenomenalnej,
wyłamującej się całkowicie z ram konwenansu bezpośredniości — wreszcie dzięki
przedmiotowi, na którym ta bezceremo-nialność próbowała swych sił: tematowi
miłości, który pokwitowała, jak wiadomo, słówkiem „fe". Miałem z nią więc trosk
po same uszy, bom przecie ją kochał i dawałem jej to
438 , ; TOMASZ MANN
na wszelki sposób do zrozumienia, i ona rozumiała to też, ale jak! Wyobrażenia,
jakie to urocze dziewczę miało o miłości, były w najwyższym stopniu niezwykłe i
komicznie podejrzliwe. Zdawała się widzieć w tym uczuciu coś na kształt
potajemnego brojenia niesfornych wyrostków, przypisywała też występek zwany
miłością wyłącznie płci męskiej, mniemając, że płeć żeńska nie ma z tym nic
wspólnego i nie odczuwa ani odrobiny naturalnego ku temu popędu, a tylko młodzi
mężczyźni nastają uporczywie na to swym nadskakiwaniem, by wciągnąć i znęcić ją
do tych potworności. Oto, co mi raz rzekła:
— Więc pan mi znowu nadskakuje, Louis (ach tak, zaczęła nazywać mnie niekiedy w
cztery oczy „Louis", tak jak ja mówiłem do niej ,,Zouzou"), prawi komplementy, i
łypie na mnie oczyma namiętnie — lub, mamże rzec, natrętnie? nie, powinnam
powiedzieć: miłośnie, ale kłamliwe to słowo — łypie swymi błękitnymi oczyma,
które, jak pan dobrze wie, przy pańskich złotych włosach kontrastują tak
przedziwnie z pańską cerą bruneta, że już się nie wie, co o panu myśleć. I
czegóż to pan chce? Na co pan się uwziął swymi słodkimi słówkami i spojrzeniami?
Na coś niewymownie śmiesznego i niedorzecznego, na niesmaczną dziecinadę. Mówię:
niewymownie, ale to oczywiście nie jest ani trochę niewymowne, więc mówię to:
Pan chce mej zgody na to, byśmy się objęli, jedna ludzka istota drugą, przez
naturę starannie odeń oddzieloną i wyodrębnioną, i chce pan swoje usta
przycisnąć do moich, przy czym nasze dziurki od nosa pójdą na krzyż i każde z
nas będzie wdychało oddech drugiego, co jest ohydną nieprzyzwoitością i niczym
więcej, tylko zmysłowość zmieniła to w przewrotną rozkosz — tak to się nazywa,
o, wiem dobrze, a to, co słowo to oznacza, to bagno niedyskrecji, dokąd chcecie
nas zwabić, byśmy tam z wami odchodziły od zmysłów i aby dwie obyczajne istoty
zachowywały się jak para ludożerców. Oto, do czego pan zdąża smaląc do mnie
cholewki.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 439
Zamilkła i zdobyła się na to, by siedzieć tak, jak siadła, całkiem spokojnie,
bez przyspieszonego oddechu, bez najmniejszej oznaki wyczerpania po tym wybuchu
bezpośredniości, który jednak nie sprawiał wrażenia wybuchu, lecz jedynie
ziszczenia zasady, że trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Milczałem i ja,
przerażony, wzruszony i posmutniały.
— Zouzou — rzekłem wreszcie, trzymając przez moment rękę nad jej ręką, bez
dotknięcia, a potem przesuwając dłoń swoją z daleka, a więc w powietrzu, jak
gdyby opiekuńczo wzdłuż jej włosów i jej postaci, coraz niżej — Zouzou, pani
sprawia mi wielki ból rozdzierając takimi słowy — jakże mam je określić: złymi,
okrutnymi, nadmiernie prawdziwymi i właśnie dlatego półprawdziwymi, a nawet
nieprawdziwymi — zwiewne mgiełki, jakimi uczucie, rozbudzone urokiem twej osoby,
osnuwa mi serce i zmysły. Proszę nie drwić z „osnuwania"! Mówię świadomie i
rozmyślnie „osnuwa", gdyż muszę poetycznymi słowy bronić poezji miłości przed
kanciastym, zniekształcającym opisem pani, bo proszę, jak też pani mówi o
miłości i o tym, o co ona się ubiega! Miłość nie ubiega się o nic, nie sięga
myślą ani pragnieniem poza siebie samą, jest tylko samą sobą i całkowicie sama w
siebie się wplata — proszę nie prychać na dźwięk słowa „wplata", powiedziałem
pani przecież, że posługuję się celowo poetycznymi — to znaczy, po prostu
przyzwoitymi wyrażeniami w imię miłości, bo ona jest z gruntu przyzwoita, pani
zaś tak bardzo twarde słowa wybiegają daleko poza nią na drodze, o której ona
nie wie nic, choćby ją nawet znała. Proszę pani, jak też pani wyraża się o
pocałunku, najsubtelniejszej rozmowie na świecie, niemej i czarownej jak kwiat!
O tym nieoczekiwanym i jakby samotnym zdarzeniu, o słodkim odnalezieniu się dwu
par warg, poza które uczucie nie wylata marzeniem dalej, bo pocałunek to
niewiarygodnie błogie przypieczętowanie jedności między uczuciem moim a czyimś
innym!
440 " TOMASZ MANN
Upewniam i przysięgam: mówiłem tak. A tak mówiłem, bo maniera lżenia miłości
przyjęta przez Zouzou wydała mi się istotnie dziecinna; bo za mniej dziecinną
uważałem poezję niż surowość tej dziewczyny. A o poezję było mi łatwo z uwagi na
moją drażliwą, bo zawieszoną w powietrzu sytuację życiową, i mogłem pleść, ile
chciałem, że tam miłość nie sięga promieniem ani myślą dalej niż tylko, bądź co
bądź, do pocałunku, boć przecie moja nierealność wzbraniała mi wziąć się za bary
z rzeczywistością i, powiedzmy, zabiegać
0 rękę Zouzou. Mógłbym co najwyżej zawziąć się na to, by ją uwieść, ale
zamysłowi temu stały na przeszkodzie nie tylko okoliczności, lecz również
bajecznie bezpośrednie i przesadnie rzeczowe jej przeświadczenie o pociesznej
nieprzy-zwoitości miłowania. Starczy posłuchać, choć wzbudzić to musi smętne
uczucia, jak ona starła się w dalszym toku rozmowy z poezją, przyzwaną przeze
mnie na odsiecz!
— Patati patata! — zakrzyknęła. — „Osnuwa"i „wplata", a na to czarowny
kwiatuszek: pocałunek! Wszystko to tylko dusery, byle wplatać nas w wasze
hultajskie sprawki! Fe, pocałunek, ładnie mi subtelna rozmowa! To dopiero
początek, i to solidny początek, mais oui, bo właściwie jest już wszystkim,
toute la lyre', nawet czymś w tej hecy najgorszym, a dlaczego? Bo tym, o czym
wasza miłość myśli, jest skóra, goła skóra ciała, a skóra warg jest, co tu
mówić, wrażliwa (zaraz pod nią jest krew), bardzo delikatna, i stąd to poetyczne
odnajdywanie się dwu par warg — a te znowu chcą w swej wrażliwości wcisnąć się
wszędzie, bo wy wszyscy jedno tylko macie w głowie, mianowicie, żeby leżeć z
nami na golasa, skóra przy skórze, i zaprawiać nas do tej absurdalnej
przyjemności, że jedna ludzka mizerota smakuje wargami i dłońmi spotniałą
powierzchnię drugiej, nie wstydząc się godnej pożałowania śmieszności swego
procederu
1 nie przywołując przy tym na pamięć czegoś, co by im za-
• Ależ tak... całą piosenką, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 441
raz popsuło zabawę, a co w formie wierszyka wyczytałam w pewnej duchownej
księdze: * s
Choć nieraz człek pięknością niezwykłą rozkwita,*. -s W środku zawsze smród
tylko kryje i jelita. ,L
.-4
— To ohydny wierszyk, Zouzou — odparłem przecząc głową z godnością i wyrazem
nagany — ohydny, choć chce być duchowny. Zniosę już całą surowość pani, ale
wierszyk, z którym pani tu występuje przede mną, woła o pomstę do nieba.
Dlaczego, pyta pani? Owszem, owszem, zakładam oczywiście, że pani chce się tego
dowiedzieć, i jestem też gotów powiedzieć to pani. Dlatego, że ten przewrotny
wierszyk zmierza do zniszczenia wiary w piękno, w formę, posągowość i marzenie,
we wszelkie w ogóle zjawisko, które naturalnie, jak samo słowo to nasuwa, jest
zjawą i snem jakoby; ale gdzież byłoby życie i jakakolwiek radość, bez której
przecież życia nie ma, gdyby przelotne zjawy straciły wszelką wartość, a wraz z
nimi stracił wartość i naskórek, pastwisko zmysłów? Powiem coś pani, urocza
Zouzou: twój duchowny wierszyk jest bardziej grzeszny niż najgrzeszniejsza
rozkosz cielesna, ponieważ psuje szyki życiu, a życiu zepsuć szyki to nie tylko
grzech, to po prostu diabelstwo. Co pani na to? Nie, proszę, nie pytam po to,
aby mi pani przerywała. Ja również pozwoliłem pani mówić, jakkolwiek czyniła to
pani surowo, ja natomiast mówię szlachetnie i czuję, jak spływa na mnie
natchnienie! Gdyby sprawy miały się tak, jak to głosi ów na wskroś jadowity
poemacik, wówczas godny sławy, a nie tylko miana zjawy byłby co najwyżej świat
martwy, byt nieorganiczny — powtarzam: co najwyżej, bo jeśli rozszczepić włos na
czworo, to i z solidnością tego świata nie jest wcale tak pewnie, i czy
wieczorne jarzenie się Alp albo wodospad są tak osobliwie godne uwagi, bardziej
niż zjawa, niechby i senna, czy są równie rzeczywiste, jak piękne, to znaczy:
piękne w sobie samych, bez naszego
442 „ , , , TOMASZ MANN
udziału, bez miłości i podziwu — o tym można w końcu także powątpiewać. Lecz oto
z martwego, nieorganicznego bytu wyłoniło się ongi przez prastworzenie, który to
problem sam w sobie jest dość niejasny, życie organiczne, że zaś z nimże samym,
patrząc od wnętrza, nie najczystsza jest sprawa, to rozumie się samo przez się.
Jakiś puszczyk mógłby przecie kwilić, że cała przyroda nie jest na tej ziemi
niczym innym, jak tylko zgnilizną i pleśnią, ale to jedynie kąśliwa, ponura
sentencja, niezdolna aż po kres dni ziemskich zdławić miłości i radości płynącej
z tego, co można oglądać. Był malarz, z którego ust to słyszałem, co malował z
całym oddaniem pleśń i mienił się stąd profesorem. A przecie obrał sobie za
modela również i postać ludzką, gdy tworzył bóstwo greckie. W Paryżu, w
poczekalni pewnego dentysty, u którego dałem sobie kiedyś wprawić małą złotą
plombę, padły me oczy na album, ilustrowaną księgę o tytule La beaute humaine *,
gdzie roiło się od reprodukowanych wszystkich odtworzeń pięknej zjawy ludzkiej,
jakie w każdej epoce radośnie i skrzętnie wykonywano za pomocą farb albo ze
spiżu czy marmuru. A dlaczegóż tyle tam było tej apoteozy? Bo zawsze też roiło
się na ziemi od innych oryginałów, co to ani trochę nie troskali się o duchowny
odpowiednik „piękności niezwykłej", lecz widzieli prawdę w formie i błyszczącym,
powierzchwnym pozorze, stając się ich kapłanami, a bardzo często i profesorami.
Przysięgam: mówiłem tak, bom mówił z natchnienia. A mówiłem tak nie raz jeden,
lecz wielokrotnie, kiedy tylko nadarzyła się ku temu sposobność, gdy byłem z
Zouzou sam na sam, czy to na jakiejś ławce przy korcie tenisowym, czy podczas
przechadzki we czworo, z senhorem Hurtado, po śniadaniu, w którym on
uczestniczył, a po którym następował spacer po leśnych ścieżkach w Campo Grandę
lub wśród plantacji bananowych i podzwrotnikowych drzew
* Piękno człowieka, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 443
w Largo do Principe Real. Musieliśmy chadzać we czworo, abym mógł na przemian
tworzyć parę to z dumną częścią kobiecego duetu, to znowu z córką, z tą drugą
pozostawać nieco z tyłu i zwalczać szlachetnymi i dojrzałymi słowy wypowiadane
przez nią zawsze ze zdumiewającą bezpośredniością dziecinne sądy o miłości jako
o niesmacznym wybryku wyrostków.
Sądów tych trzymała się uparcie, choć raz i drugi wywołałem u niej swą wymową
przejawy pewnego zakłopotania i chwiejnej aprobaty, jakieś nieme i badawcze
spojrzenie z boku na mnie, zdradzające, że moja piękna gorliwość w orędownictwie
rozkoszy i miłości nie całkiem chybiła swego wrażenia. Taka właśnie chwila —
ach, nie zapomnę jej nigdy — nadeszła, gdyśmy raz wreszcie, po długim odkładaniu
tej wycieczki, wyjechali w mej kolasie za miasto, do wioski Cintra, i pod
światłym przewodnictwem don Mi-guela zwiedzili starodawny zamek w tym wiejskim
osiedlu, następnie inne zamczyska z rozległymi widokami ze skalistych
wyniosłości, by zajść potem z wizytą do słynnego klasztoru Belem, to znaczy:
Betlejem, co to go wzniósł równie nabożny, jak rozmiłowany w przepychu król
Emanuel Szczęśliwy na cześć i pamiątkę złotodajnych podróży odkrywczych.
Szczerze mówiąc, pouczające wywody don Mi-guela na temat stylu
architektonicznego owych zamków i klasztoru oraz wszelkich, jakie tam się
namieszały, pierwiastków: mauretańskich, gotyckich, włoskich, z dodatkowymi
jeszcze informacjami o osobliwościach Indii — wlatywały mi, jak to się mówi,
jednym uchem, by wylecieć drugim. Miałem o czym innym do myślenia, mianowicie,
jakby tu dać poznać miłość niedobrej Zouzou, dla serca zaś zaprzątniętego
sprawami ludzkimi zarówno krajobraz, jak i najciekawsza budowla jest jedynie
dekoracją, tylko powierzchownie dostrzeganym tłem tego, co ludzkie. Niemniej,
muszę przecie zapisać, że niewiarygodna, z wszelkich epok wytrącona i w żadnej
ze znanych nie mieszcząca
i
444 • . , ' TOMASZ MANN
się, jakby przez dziecko wymarzona czarodziejska zdob-ność krużganku w
klasztorze Belem, z jego spiczastymi wieżyczkami i arcysubtelnymi filarkami w
arkadowych wnękach, z jego niby dłońmi aniołów w lekko spatynowanym, białym
piaskowcu wyczarowanym baśniowym przepychem, sprawiającym takie wrażenie, jak
gdyby ktoś najcieńszą piłeczką do drzewa wyrzynał w kamieniu ażurowe klejnoty
koronkowego zdobnictwa — że, powiadam, kamienna ta feeria istotnie zachwyciła
mnie, fantastycznie uczuliła mą myśl i moje zmysły i na pewno nie pozostała bez
zasługi w nadaniu celności słowom, z którymi zwróciłem się do Zouzou.
Wszyscy mianowicie czworo zabawiliśmy dość długo w bajecznym krużganku
klasztoru, obchodząc go wielokrotnie z jednego końca w drugi, don Miguel zaś,
widać zauważywszy, że my młodzi nieszczególnie zważamy na jego pouczające wywody
o stylu króla Emanuela, towarzyszył raczej doni Marii Pii i wysunął się z nią
naprzód, my zaś szliśmy ich śladem w pewnym odstępie, o którego zwiększenie sam
już dbałem.
— A więc, Zouzou — rzekłem — sądzę, że na widok tej budowli serca nasze biją
jednakim rytmem. Nie napotkałem jeszcze nigdy tak pięknego krużganku. (Nie
napotkałem dotąd żadnego krużganku w ogóle, pierwszy zaś, jakim ujrzał, był oto
z miejsca cudnym dziecięcym snem.) Bardzom szczęśliwy, że oglądam go razem z
panią. A teraz umówmy się, jakim słowem go będziemy sławić. „Piękny?" Nie, to
niestosowne, jakkolwiek nie jest on oczywiście „niepiękny", wprost przeciwnie!
Ale „piękny" to słowo za surowe i za szlachetne, nie sądzi pani? Należy sens
wyrazów „ładny" i „uroczy" posunąć jak najdalej do ostateczności, wtedy zyska
się właściwe słowa pochwalne dla tego krużganku. Bo też on czyni to sam.
Doprowadza ładność do ostatnich granic.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 445
— Ależ pan bredzi, markizie. Nie jest niepiękny, ale także nie jest piękny,
tylko skrajnie ładny. Jednak to, co skrajnie ładne, jest ostatecznie chyba i
piękne.
— Nie, pozostaje pewna różnica. Jakże to pani wytłumaczyć? Na przykład mamusia
pani...
— Jest kobietą piękną — wpadła mi Zouzou co prędzej w słowo — a ja jestem bądź
co bądź ładna, no nie? I teraz chce pan za wszelką cenę zademonstrować mi na nas
obu swoje bzdurne rozróżnienie?
— Pani wyprzedza bieg moich myśli — odparłem przeczekawszy spokojnie chwilę w
milczeniu — i wypacza go przy tym cokolwiek. Przebiega ona wprawdzie podobnie do
słów pani, ale nie identycznie. Zachwyca mnie to, że pani mówi „nas", „nas obu",
o swojej matce i o sobie. Ale nacieszywszy się tym skojarzeniem, rozłączam je
przecież i przystępuję do oceny jednostkowej. Dona Maria Pia jest być może
przykładem tej prawdy, że piękność, by osiągnąć swą pełnię, nie może wyrzec się
całkowicie ładności i powab-ności. Gdyby matka pani miała twarz nie tak wielką,
mniej posępną i mniej surową przez swój onieśmielający wyraz iberyjskiej dumy
rasowej, lecz choć odrobinę tak milutką jak twarz pani, wówczas byłaby kobietą
doskonale piękną. Tak jednak, jak się rzeczy mają, nie jest ona całkowicie tym,
czym być powinna: pięknością. Natomiast pani, Zouzou, jest zjawiskiem ładnym i
uroczym w stopniu sięgającym ostatecznej perfekcji. Pani jest jak ten
krużganek...
— O, dziękuję! Jestem zatem dziewczyną w stylu króla Emanuela, jestem budowlą
kapryśną. Bardzo, bardzo dziękuję. To się nazywa smalić cholewki.
— Wolno pani obracać w śmieszność moje tkliwe słowa, mienić je smaleniem
cholewek, a siebie samą nazywać budowlą. A przecież pani nie może dziwić się
temu, że ten krużganek rzuca na mnie taki urok i że porównywam z nim panią,
która oczarowała mnie również. Toż widzę go pierwszy raz. A pani pewno widziała
go już częściej.
446 * ' . TOMASZ
— Tak, kilkakrotnie. :*;-: .>.h?.-*-.. ' ;.'.'. :
— Wobec tego powinna by się pani cieszyć, że widzi go raz w towarzystwie
nowicjusza, który nie zna go wcale. Pozwala to bowiem widzieć rzecz dobrze znaną
oczyma nowymi, oczyma nowicjusza, jak gdyby po raz pierwszy. Należałoby,
próbować zawsze widzieć wszystkie rzeczy, nawet te najpowszedniejsze, których
bliskość wydaje się nam całkiem oczywista, oczyma nowymi i zdziwionymi, jak
gdyby po raz pierwszy. Tym sposobem odzyskują one swą zdolność dziwienia,
uśpioną w oczywistości, i świat zachowuje swą świeżość; inaczej usypia wszystko,
życie, radość i zdziwienie. Na przykład miłość...
— Fi donc! Taisez-vous!"
— A dlaczegoż to? Przecie pani mówiła także o miłości, i to niejeden raz,
zgodnie ze swą, prawdopodobnie słuszną zasadą, że „milczenie jest niezdrowe".
Ale słowa pani na ten temat zadźwięczały tak szorstko, poparte na domiar złego
cytatem z ohydnego wierszydła duchownego, że nie sposób nie dziwić się, jak też
można o miłości mówić tak bez-miłośnie. Tak rażąco zabrakło mi wzruszenia samym
istnieniem zjawiska miłości że i to znowu staje się już niezdrowe, i czuję się
zobowiązany panią skorygować i, jeśli mi wolno wyrazić się tak, doprowadzić pani
główkę do porządku. Jeśli się spojrzy na miłość nowymi oczyma, jak gdyby po raz
pierwszy, jakże wzruszające to zjawisko, jakże do głębi ono zdumiewa! Przecież
jest ona ni mniej, ni więcej cudem! Ostatecznie, jeśli spojrzymy na całość
zjawisk, wszelkie istnienie jest cudem; lecz miłość moim zdaniem jest cudem
największym. Pani powiedziała niedawno, że natura oddzieliła i wyodrębniła
starannie jednego człowieka od drugiego. Bardzo trafnie i aż nazbyt słusznie.
Taka jest w zasadzie wola natury. Ale w miłości natura czyni wyjątek —
przedziwny, jeśli spojrzy się na to nowymi oczyma. Proszę zwa-
* Fe! Niech pan milczy! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 447
żyć, że to właśnie natura dopuszcza lub raczej organizuje sama ten zdumiewający
wyjątek, i jeśli pani staje w tej sprawie po stronie natury, a przeciwko
miłości, to natura nie będzie pani wcale za to wdzięczna, gdyż popełnia tu pani
faux pas i przez omyłkę sama sprzeciwia się naturze. Dopełnię tego, bom tak
postanowił: doprowadzę pani główkę do porządku. Prawdą jest, że człowiek żyje w
swej skórze oddzielnie i w odosobnieniu od innych, nie tylko dlatego, że tak być
musi, ale i dlatego, że inaczej nie chce. Człowiek chce być, tak jak jest,
oddzielony od innych, chce być sam i w głębi duszy nie chce w ogóle nic wiedzieć
o swym bliźnim. Bliźni, ów bliźni, co tkwi w swej własnej skórze, jest dlań, co
tu ukrywać, wstrętny, gdyż nie jest wstrętna dlań wyłącznie i najściślej jedna
tylko osoba: własna. Tak chce prawo natury; mówię, jak jest. Gdy ktoś zatopiony
w myślach siedzi przy stole, gdy opiera łokieć o stół, a głowę na ręku, to
kładzie często kilka palców na policzek, a jeden między wargi. Niech tak będzie;
to jego palce i jego wargi; ale cóż stąd? To chyba, że trzymać w wargach palec
innego człowieka byłoby mu czymś nie do zniesienia, czymś, co budziłoby po
prostu wstręt. Czy nie? W ogóle na wstręcie opiera się zasadniczo i z woli
natury jego stosunek do innych. Ich cielesna bliskość, zwłaszcza gdy stanie się
nadmiernie natarczywa, bywa dlań w najwyższym stopniu niemiła. Udławiłby się
raczej, aniżeliby rozwarł swe zmysły przed cudzą cielesnością. Każdy też mimo
woli chroni swoją skórę i jedynie szanując wrażliwość własnej odrębności
honoruje ją również u swego bliźniego. Dobrze. A w każdym razie, prawdziwie.
Zarysowałem tak szkicowo, ale trafnie naturalny i powszechnie obowiązujący stan
rzeczy; zamykam ten rozdział mego przygotowanego specjalnie do pani obrończego
przemówienia.
Teraz bowiem zjawia się coś, czym natura tak zaskakująco odbiega od własnych
założeń, coś, co tak zupełnie cudownie uchyla całe to wstrętne upieranie się
człowieka przy
448
TOMASZ MANN
odrębności i oddzielnym „sam na sam" z własną cielesnością, obalając spiżowe
prawo, iż każdy z nas jedynie dla siebie samego nie jest ohydą, że komuś, kto
zada sobie trud przyjrzenia się temu po raz pierwszy — a jest wprost obowiązkiem
postąpić tak — z zadziwienia i wzruszenia mogą popłynąć z oczu potoki łez.
Powiadam „potoki łez", a przy tym również „popłynąć", bo to jest poetycznie i
dzięki temu na miarę tematu. „Łzy" są mi zbyt ordynarne w tym zestawieniu. Łzy
roni oko także i wtedy, gdy wleci w nie kruszyna węglowego pyłu. Ale „potoki
łez" to coś więcej. Zechce pani wybaczyć, Zouzou, jeżeli w ułożonym dla pani
przemówieniu czynię od czasu do czasu przerwę i, by tak rzec, rozpoczynam nowy
paragraf. Łatwo zbaczam od wątku, jak przed chwilą w związku z płynącymi
potokami łez, i muszę coraz to skupiać się na nowo nad zadaniem, by zaprowadzić
w pani główce ład. A teraz do rzeczy! Jakim to odejściem natury od siebie samej,
no i czym jest to, co wstrząsając wszechświatem, znosi przegrodę między jedną
cielesnością a drugą, między „ja" i „ty"? Sprawia to miłość. Rzecz codzienna, a
wiecznie nowa, i gdy spojrzeć na nią w pełnym świetle, ni mniej, ni więcej —
niesłychana. Cóż to się dzieje? Dwa spojrzenia, zrazu obce sobie, spotykają się
tak, jak zazwyczaj nie spotykają się nigdy spojrzenia. Zalęknione i zagubione w
sobie, zmieszane i nieco zmącone wstydem dla zupełnej swej inności od wszelkich
innych spojrzeń, lecz nic w świecie nie zdoła ich od tej inności oderwać,
zapadają w siebie — jeśli pani woli, powiem: zatapiają się w sobie, ale
„zatapianie się" nie jest potrzebne, „zapadanie" jest równie dobre. Jest przy
tym i trochę złego stłumienia — do czego ono się odnosi, nie przesądzam. Prosty
jestem szlachcic i nikt nie może żądać, bym zgłębiał tajniki wszechświata. W
każdym razie jest to najsłodsze złe sumienie, jakie w ogóle się zdarza, i niosąc
je w oczach i sercach, dwoje tych ludzi, wyjętych nagle z ram wszelkiego ładu,
podchodzi, oko zatopione w oku, ku sobie. Rozmawiają so-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
449
bie zwyczajnie o tym i owym, jednak zarówno to, jak owo jest nieprawdą, podobnie
jak i zwyczajna mowa, toteż usta ich wykrzywiają się przy mówieniu lekkim
kłamstwem, pełne słodkiego kłamstwa są też ich oczy. Jedno patrzy na włosy,
wargi i członki drugiego, a potem spuszczają co prędzej zakłopotane oczy lub
zwracają gdzieś w świat, gdzie niczego nie szukają i gdzie w ogóle nic nie
widzą, bo oczy obojga są ślepe na wszystko i na każdą rzecz z osobna poza nimi
samymi. One tylko umykają, aby ukryć się w świecie i co rychlej powrócić znowu z
tym żywszym blaskiem do włosów, warg i członków drugiego, gdyż wszystko to
przestało, jak zazwyczaj, być czymś obcym i gorzej niż obojętnym, mianowicie
niemiłym, a nawet odrażającym, bo to już własność nie jednego z nich dwojga,
lecz drugiego, bo to przedmiot zachwytu, pożądania i wzruszającego pragnienia
dotknięcia, przedmiot rozkoszy, z której oczy wychwytują, wykradają, ile mogą.
Zamknąłem dalszy rozdział mojej mowy. Zouzou, czy pani słucha mnie uważnie? Tak,
jak gdyby pierwszy raz słyszała pani o miłości? Chcę w to wierzyć. Już niedługo
nadejdzie przecież chwila, kiedy wyrwani z powszedniości lud-kowie uczują
śmiertelny przesyt kłamstwem, takim i owakim bałamuctwem, wykrzywianiem ust,
kiedy wszystko to zrzucą z siebie, jak gdyby zdzierali już swe szaty, i
wypowiedzą jedyne w całym świecie prawdziwe słowo, dla nich jedynie prawdziwe;
słowo, wobec którego wszystko inne jest tylko maską i zmyśleniem: słowo „kocham
cię". Dochodzi do prawdziwego wyzwolenia, najśmielszego i najsłodszego ze
wszystkich, i w tejże chwili zapadają w siebie — można równie rzec: zatapiają
się w sobie ich wargi pocałunkiem, tym jedynym w swoim rodzaju zdarzeniem wśród
świata oddzielności i wyodrębnienia, że na myśl o nim popłynąć mogą z oczu
potoki łez. No, proszę, jakże źle mówiła pani o pocałunku, przypieczętowującym
przecież cudowne zniesienie odrębności i obrzydłego zobojętnienia dla wszystkie-
450 > • TOMASZ MANN
go, czym człowiek sam nie jest. Przyznaję, ach, przyznaję z najżywszą sympatią,
że pocałunek jest początkiem wszystkiego innego, jest bowiem niemym,
zdumiewającym stwierdzeniem, że bliskość, najintymniejsza bliskość, bliskość tak
bezgraniczna, jak to tylko jest możliwe, dokładnie ta bliskość, która była
niedawno aż dławiące uciążliwa, stała się ucieleśnieniem wszystkiego, co godne
tęsknoty. Miłość, Zouzou, działa poprzez miłujących wszystko, zdobywa się na
ostateczność, byle uchylić wszelkie granice, doprowadzić do zupełnego zbliżenia,
byle dopełnić go aż do rzeczywistego, całkowitego zjednoczenia dwu istot żywych,
co przecież przy całej usilności — komiczne to i smutne — nie udaje się nigdy.
Aż tak dalece miłość nie przezwycięża natury; choć sama natura budzi miłość,
przecie stoi zasadniczo po stronie oddzielności. To, by z dwojga powstała
jedność, nie dzieje się w parze kochanków, to spełnia się poniekąd poza nimi, w
tym trzecim, w dziecku, co z ich wysiłków wykwita. Nie mówię jednak o
błogosławieństwie licznej dziatwy ani o szczęściu rodzinnym; to wykracza poza
mój temat, więc sprawy tej nie podejmuję. Mówię o miłości nowymi i szlachetnymi
słowy i usiłuję odtworzyć pani, Zouzou, nowe na nią spojrzenie, obudzić w pani
zrozumienie dla tego wstrząsającego dziwu, żeby pani już nigdy nie rozwodziła
się o niej tak niechętnie. Czynię to w odstępach, nie mogąc wszystkiego
wypowiedzieć jednym tchem, i zamykam tu ponownie rozdział, aby w następnym
zauważyć jeszcze, co następuje.
Miłość, miła Zouzou, kryje się nie tylko w zakochaniu, w którym, o dziwo,
wyodrębniona cielesność przestaje być drugiej cielesności niemiła. Subtelnymi
przejawami i aluzjami przenika ona również cały świat. Kiedy pani na rogu
ulicznym nie tylko da parę centavos brudnemu dziecku żebrzącemu, co ku pani
wzniosło oczy, lecz również przesunie dłonią, choćby to była nawet dłoń bez
rękawiczki, po jego włosiętach, jakkolwiek roją się prawdopodobnie od wszy,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 451
a przy tym uśmiechnie mu się w oczy i odejdzie nieco szczęśliwsza, niż była
przedtem — czymże to jest innym, jak nie subtelnym przejawem miłości? Coś pani
powiem, Zouzou: owo przesunięcie nagiej ręki pani po zawszonych włosach dziecka
oraz to, że pani potem jest trochę szczęśliwsza niż przedtem, to jest być może
bardziej zdumiewającą manifestacją miłości niż pieszczenie miłowanego ciała.
Niech pani rozejrzy się po świecie, niech pani przyjrzy się ludziom tak, jak
gdyby pani czyniła to po raz pierwszy! Na każdym kroku zobaczy pani przejawy
miłości, usłyszy pani wypowiedzi, stwierdzi ustępstwa na jej rzecz ze strony
wyodrębnionej, obojętnej wobec innych cielesności. Ludzie podają sobie wzajem
dłoń — to coś bardzo zwyczajnego, codziennego i konwencjonalnego, nikt też nie
myśli sobie przy tym nic, z wyjątkiem tych, co miłują i rozkoszują się tym
dotknięciem, gdyż doskonalej zetknąć się jeszcze im nie wolno. Inni znowu
spełniają to bez uczucia ł nie myśląc
0 tym, że to właśnie miłość stworzyła ów obyczaj utarty, niemniej czynią to.
Ciała ich zachowują stosowny odstęp — tylko niezbyt blisko, za żadną cenę! Ale
poprzez odstęp
1 przestrzegane surowo osobnicze życie wyciągają ku sobie ramiona i obce dłonie
stykają się, oplatają, zaciskają dokoła siebie — to nic takiego, to rzecz
najpowszechniejsza w świecie i nic nie znaczy, tak zdaje się każdemu z nas i tak
myśli każdy. W rzeczywistości jednak, jeśli przyjrzeć się bliżej, wchodzi to już
w zakres zdumiewającego cudu, jest cichym świętem odstępowania natury od siebie
samej, aktem zaparcia się, w którym jednak obcość przestaje czuć odrazę do
drugiej; jest przejawem miłości potajemnie wszechobecnej.
Moja czcigodna matka w Luksemburgu zauważyłaby na pewno w związku z tym, żem
żadną miarą mówić tak nie mógł, że to niewątpliwie tylko piękna fikcja. Ale
przysięgam na mój honor: mówiłem tak. Bom mówił z natchnienia. Można po części
zapisać na konto niezrównanej ładności i osobliwości krużganku w Belem,
przemierzanego przez
452 , TOMASZ MANN
nas z jednego końca w drugi, fakt, iż udała mi się mówka tak oryginalna, niech
będzie i tak. W każdym razie mówiłem tak, a gdym zakończył, stało się coś
niezwykle dziwnego. Mianowicie Zouzou podała mi rękę! Nie patrząc na mnie z
głową odwróconą, jak gdyby przyglądała się koronkowym kamiennym rzezaniem, tam,
z boku, wyciągnęła ku mnie, kroczącemu oczywiście po jej lewej stronie, swą rękę
prawą, a ja ująłem ją i uścisnąłem, ona zaś odwzajemniła ten uścisk. W tej samej
jednak chwili wyszarpnęła swą dłoń z mojej ręki i rzekła zmarszczywszy gniewnie
brwi:
— A te rysunki, któreś pan poważył się nabazgrać? Gdzież one są? Dlaczego nie
przyniesie mi ich pan wreszcie?
— Ależ, Zouzou, nie zapomniałem o tym wcale. Nie zamierzam też bynajmniej
pogrążyć ich w zapomnieniu. Tylko, pani wie sama, brak sposobności...
— Pański brak fantazji w znajdywaniu sposobności — syknęła — jest prawdziwie
godny litości. Widzę, że trzeba przyjść z pomocą pańskiej niezdarności. Przy
nieco większej spostrzegawczości i bystrzejszym darze obserwacji wiedziałby pan
i bez mojej opowieści, że tam, za naszym domem, w cofniętym w głąb ogródku,
rozumie pan, jest w oleandrowym zagajniku czy raczej altanie ławka, gdzie
chętnie przesiaduję po śniadaniu. Pan mógłby to nareszcie spostrzec, ale
naturalnie nie wie pan o tym nic, jak to już nieraz mówiłam sama sobie, siedząc
tam. Przy odrobinie wyobraźni i obrotności mógł pan już od dawna po kawie, gdy
pan zjadł u nas obiad, udać raz, że pan odchodzi, i naprawdę odejść troszeczkę,
ale potem zawrócić i odnaleźć mnie w altanie, aby mi wręczyć swe bazgroty.
Zdumiewające, no nie? Pomysł genialny? — pewnie, w porównaniu z pańską
pojętnością. Pan będzie więc łaskaw w najbliższej przyszłości uczynić tak —
uczyni pan?
— Bezwarunkowo tak, Zouzou. To istotnie pomysł równie olśniewający, jak prosty.
Proszę wybaczyć, żem jeszcze
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
453
nigdy dotąd nie zauważył ławki w oleandrach! Ona jest tak ukryta, że nie
zwróciłem na nią uwagi. A więc pani przesiaduje po śniadaniu tam, w zagajniku,
zupełnie sama? Cudownie! Postąpię dokładnie tak, jak mi pani poleciła. Pożegnam
się ostentacyjnie, również i z panią, i niby to wyruszę w drogę powrotną,
zamiast jednak wracać, przyjdę do pani z rysunkami. Przyrzekam, oto moja ręka.
— Zachowaj pan swoją rękę dla siebie! Możemy bawić się w shake hands potem, gdy
wrócimy pańskim ekwipażem. To nie ma sensu, byśmy w drodze ściskali się co
chwila za ręce!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Oczywiście, uszczęśliwiła mnie ta umowa, lecz rozumie się, że i niepokój
nachodził mnie także na myśl pokazania Zouzou owych rysunków, co musiało być
czymś mocno ryzykownym, a właściwie wprost niemożliwym. Toć przecie śliczne
ciało Zazy, przedstawione tam w przeróżnych pozach, przekształciłem, dorysowując
tak charakterystyczne loczki przy skroniach, w jej własne ciało, to zaś, jak ona
przyjmie taki zuchwały sposób portretowania, było wysoce niepewne. Poza tym
zadawałem sobie pytanie, czemuż to trzeba mi było koniecznie przed schadzką w
altance być na śniadaniu u Katschków i odgrywać komedię odejścia. Skoro Zouzou
miała zwyczaj przesiadywać tam po posiłku samotnie, to mogłem przecież każdego
dowolnego dnia znaleźć się o tej porze przy ukrytej w oleandrach ławce, nie
dostrzeżony — miejmy nadzieję — przez nikogo pod osłoną godzi-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 455
ny sjesty. Obymże mógł przybyć na schadzkę bez przeklętych, zbyt śmiałych
rysunków!
Nie wiem, jak to się stało: czy to z braku odwagi i ze strachu przed oburzeniem
Zouzou, co do którego trudno było przewidzieć, jak daleko się posunie — czy też
dlatego, że moja niespokojna dusza odwróciła się od tamtego pragnienia na skutek
nowych, w najwyższym stopniu pasjonujących wrażeń, o których zaraz przyjdzie mi
opowiedzieć — dość, że mijał dzień po dniu, a ja nie uczyniłem zadość wezwaniu
Zouzou. Wdarło się coś nowego: odwróciło, powtarzam, mą uwagę przeżycie posępnie
uroczyste, które z godziny na godzinę zmieniło mój stosunek do duetu kobiet,
przestawiło wszystko, oświetlając jeden człon zjawiska, mianowicie matkę,
blaskiem jaskrawym, krwistoczerwonym, a tym samym zepchnęło nieco w cień człon
drugi, uroczą córkę.
Prawdopodobnie posługuję się przenośnią światła i cienia z uwagi na to, że na
arenie, gdzie odbyć się miała walka byków, ta właśnie różnica między półkolem
soczyście nasłonecznionym a ocienionym odegrała rolę tak doniosłą, przy czym,
rzecz prosta, strona cienia miała wyższość, i tam to siedzieliśmy my, ludzie
wytworni, podczas gdy liche pospólstwo skazane było na słoneczny skwar... Lecz
mówię zbyt bezpośrednio o arenie, jak gdyby czytelnik wiedział już, że chodzi tu
istotnie o wizytę w tym nader osobliwym, praibe-ryjskim miejscu pokazów.
Pisarstwo to nie monolog. Ład czasowy, rozwaga i dochodzenie do przedmiotu bez
wyskoków w przód są tu niezbędne.
Przede wszystkim trzeba nadmienić, że pobyt w Lizbonie zbliżał się w owych
dniach z wolna do swego kresu; były już późne dni września. Oczekiwano na rychły
powrót okrętu „Cap Arcona" i do mego wstąpienia na pokład pozostawał ledwie
tydzień. To natchnęło mnie, aby na własną rękę złożyć drugą i ostatnią wizytę w
gmachu Museu Scien-cias Naturaes przy Rua da Prata. Chciałem ujrzeć przed od-
456 TOMASZ MANN
jazdem raz jeszcze białego jelenia w przedsionku, praptaka, biednego dinozaura,
wielkiego pancernika, czarowną małpe-czkę nocną, smukłą lori i co tam jeszcze, a
nie na ostatnim też miejscu sympatyczną rodzinę neandertalską oraz pradawnego
człowieka ofiarowującego słońcu bukiet kwiatów; tak też postąpiłem. Z sercem
pełnym uniwersalnej sympatii przemierzyłem pewnego przedpołudnia, bez niczyjego
towarzystwa, pokoje i sale parteru oraz korytarze podziemne w instytucie
Katschki, po czym nie omieszkałem pojawić się z krótkim pozdrowieniem w biurze
dyrektora, który powinien był przecie dowiedzieć się, że mnie tu znowu
przyciągnęło. Przyjął mnie, jak zwykle, bardzo serdecznie, pochwalił mnie za
moją przychylność dla jego instytutu i obwieścił mi potem następującą nowinę:
Dziś, w sobotę, ma urodziny książę Luis-Pedro, brat królewski. Z tej okazji
odbędzie się jutro, w niedzielę, o godzinie trzeciej po południu, na wielkiej
arenie przy Campo Peąueno w obecności dostojnego pana corrida de toiros", on
zaś, Katschka, zamierza również udać się wraz ze swymi paniami i panem Hurtado
na owo ludowe widowisko. Ma już, oznajmił mi, bilety, miejsca po stronie
cienistej, a i dla mnie ma także kartę wstępu. Uważa bowiem za wyborny traf dla
mnie, odbywającego podróż w celach kształcących, że jeszcze przed opuszczeniem
Portugalii zyskuję właśnie sposobność przyjrzenia się słynnej corrida. Cóż o tym
myślę? Myślałem o tym nieco bojażliwie i wyznałem mu to. Nie znoszę raczej
widoku krwi, rzekłem, i o ile siebie znam, nie dla mnie takie publiczne jatki.
Na przykład konie — słysza-
' Walka byków (portug. loiro odpowiada hiszp. tóro). Biorą w niej kolejno udział
następujące rodzaje zawodników {loireadores, tareros): capeadores, z czerwonymi
płachtami (capa); picadores na koniach, z lancami które wbijają w cielsko
zwierzęcia; banderilheiros (hiszp. banderilleros), wbijający w grzbiet byka po
kilka włóczni z kolorowymi wstęgami (hiszp. banderillas); wreszcie, espadas lub
mata-dores, zabijający zwierzę szpadą.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
457
łem, że byk rozpruwa im często brzuchy, tak że wnętrzności dyndają na zewnątrz;
przyglądałbym się temu z niesmakiem, nie mówiąc już o samym byku, którego byłoby
mi po prostu żal. Można by co prawda zarzucić, że pokaz, przed którym nie
wzdrygają się nerwy dam, powinien by i dla mnie być znośny, jeśli nie wręcz
rozkoszny. Tylko że damy — dowodziłem — jako Iberyjki są przecie już przez swe
urodzenie wdrożone w owe twarde obyczaje, podczas gdy w moim wypadku chodzi o
cokolwiek wrażliwszego cudzoziemca — i tak dalej.
Katschka uspokoił mnie jednak. Nie powinienem, odrzekł, tworzyć sobie zbyt
odpychających wyobrażeń o tej uroczystości. Corrida to wprawdzie sprawa poważna,
lecz nie odrażająca. Portugalczycy — mówił — to ludzie miłujący zwierzęta i
nieskłonni do dopuszczania w tej sprawie jakiej bądź ohydy. Co się zaś tyczy
koni, to z dawna już noszą one odporne poduszki ochronne, tak że niemal nic
istotnie groźnego spotkać ich nie może, a byk ginie śmiercią bardziej rycerską
niż w rzeźni. Mogę zresztą, wedle upodobania, spozierać w bok i poświęcać swą
uwagę bardziej publiczności, jej wkraczaniu na trybuny, wreszcie samemu widokowi
areny, który jest malowniczy i budzi niemałe zainteresowanie natury
etnologicznej.
Dobrze więc, pojąłem, że nie godzi mi się wzgardzić tą okazją ani też jego
uprzejmością, za którą wyraziłem mu podziękowanie. Umówiliśmy się, że będę
oczekiwał w swym powozie Katschki wraz z jego towarzystwem o wczesnej porze u
wylotu kolejki linowej, ażeby przebyć razem z nimi drogę na miejsce spektaklu.
Nie będzie to łatwe, uważał za wskazane przepowiedzieć Katschka, ponieważ ulice
będą przeludnione. Przekonałem się o tym opuściwszy swój hotel w niedzielę na
wszelki wypadek już kwadrans po godzinie drugiej. Zaprawdę, takim nie widziałem
miasta jeszcze nigdy, jakkolwiek niejedną już spędziłem tu niedzielę. Chyba
tylko corrida zdoła tak postawić gród na nogi. La Avenida
458 •... ','•.,(....,»,;•:,.••: TOMASZ MANN
była na całą swą imponującą szerokość pokryta powozami i ludźmi, wózkami
zaprzężonymi w konie i muły, jeźdźcami na osłach i piechurami, i tak samo było
na ulicach, które przemierzyłem jadąc ku Rua Augusta prawie ciągle stępa, z
powodu natłoku. Ze wszystkich zaułków i uliczek, ze Starego Miasta, z przedmieść
i okolicznych wsi płynęła ludność miejska i wiejska, przeważnie w świątecznych
strojach, wydobytych na ten tylko dzień, i dlatego chyba też z jakąś w twarzach
dumą, spozierająca wprawdzie z ożywieniem, lecz owładnięta również godnością, a
nawet nabożeństwem; w nastroju, jak mi się zdawało, poważnym, bez pokrzykiwań i
zgiełku, bez kłótliwych zderzeń — płynął tłum zgodnie w kierunku Campo Peąueno i
amfiteatru.
Skąd pochodzi uczucie dziwnego przytłoczenia, splecione z bojaźni, współczucia i
owianej melancholią wesołości, które dławi człowiekowi serce na widok tłumu
uniesionego wielkim dniem, przepojonego i zjednoczonego znaczeniem tego dnia?
Tkwi tu coś posępnego, coś pierwotnego, co wzbudza wprawdzie ową trwożną cześć,
ale i nieco troski. Pogoda była jeszcze w całej pełni letnia, słońce świeciło
jasno, błyskając na miedzianych okuciach długich lasek, jakie pielgrzymujący
mężczyźni wysuwali naprzód. Mieli na sobie barwne szarfy i kapelusze o szerokich
kresach. Suknie kobiet, uszyte z połyskliwej materii bawełnianej, były na
piersiach, na rękawach i na rąbkach spódnic częstokroć zdobne dzierganym złotym
lub srebrnym oszyciem. We włosach niejednej z nich widniał sterczący wysoko
grzebień hiszpański, a na nim nierzadko owa okrywająca głowę i ramiona, czarna
lub biała welonowa chusta, która się zwie mantilha. U ciągnących w pielgrzymce
wieśniaczek nie mogło to dziwić, ale zdziwiony, co więcej, prawdziwie przerażony
byłem, gdy przy kolejce linowej wyszła mi naprzeciw również i dona Maria Pia —
wprawdzie nie w ludowej sukni z błyskotkami, lecz w eleganckiej toalecie
popołudniowej, za to, o dziwo, także w czarnej mantilha zarzuconej na
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 459
wysoki grzebień. Nie widziała w tej regionalnej maskaradzie żadnego powodu do
usprawiedliwienia się uśmiechem — ja tym mniej. Przejęty głębokim wzruszeniem,
skłoniłem się ze szczególnie korną czcią nad jej dłonią. Mantilha przystrajała
ją prześlicznie. Przez wiotką tkaninę słońce malowało filigranowe cienie na jej
policzkach, na jej wielkiej, bladej bielą Południa i surowej twarzy.
Zouzou nie miała na sobie mantyli. W moich oczach starczyły przecie same tylko
urocze czarne loczki u skroni za znamię etniczne. Odziana jednak była nawet
ciemniej od matki, trochę tak, jak gdyby wybierała się do kościoła; a i panowie,
zarówno profesor, jak i don Miguel, który przybywszy piechotą przyłączył się do
nas w chwili naszego powitania, byli w uroczystych ubiorach, czarnych cutawa-
yach i sztywnych kapeluszach, podczas gdy ja poprzestałem na niebieskim stroju w
jasne prążki. Było to un peu gernant, ale niedoświadczeniu obcokrajowca mogło w
końcu zjednać wyrozumiałość.
Rozkazałem swemu woźnicy obrać drogę przez Avenida i Campo Grandę, gdzie było
spokojnie. Profesor wraz ze swą małżonką siedzieli w głębi powozu. Zouzou i ja
zajęliśmy tylne siedzenia, don Miguel zaś usadowił się na koźle., obok woźnicy.
Jazda upłynęła w milczeniu lub też na skąpej wymianie słów, ton nadawała swą
niepowszednio napuszoną godnością, a nawet sztywną i tłumiącą w zarodku wszelkie
pogwarki postawą senhora Maria. Mąż jej raz przecie zwrócił do mnie kilka słów
spokojnych, ja jednak mimo woli podniosłem wzrok, proszący o pozwolenie, ku
uroczystej niewieście w iberyjskim przystrojeniu głowy i odpowiedziałem
powściągliwie. Czarne bursztynowe kolczyki u jej uszu kołysały się wprawiane w
ruch lekkimi wstrząśnieniami powozu.
Natłok pojazdów przed wejściem do cyrku był duży. Trzeba nam było, posuwając się
tylko z wolna w przód pomiędzy innymi ekwipażami, wyczekiwać cierpliwie okazji,
460 U * ;; VSM TOMASZ MANN
aby podjechać i wysiąść. Następnie objął nas rozległy krąg areny ze swymi
barierami, pilastrowymi balustradami i tysiącem wznoszących się coraz wyżej
siedzeń, z których tylko nieliczne były jeszcze puste. Funkcjonariusze z
opaskami na ramionach wskazali nam nasze miejsca wśród cienia, nieco wzniesione
nad żółty pierścień maneżu posypanego mieszanką dębowych trocin i piasku.
Olbrzymi teatr zapełnił się szybko aż po ostatnie miejsce. Katschka nie
przesadził mówiąc o malowniczej wspaniałości tego widoku. Był to barwny zbiorowy
obraz narodowej społeczności, w którym szlachta dostosowywała się, przynajmniej
ukradkiem i wstydliwie, do oświetlonego jaskrawym słońcem ludu, tam, po drugiej
stronie. Sporo dam, nawet cudzoziemek, jak pani von Hiion i księżna
Maurocordato, zaopatrzyło się w sterczące wysoko grzebienie i mantyle, a
niektóre z nich odtworzyły na swych sukniach wieśniacze złociste i srebrne
obszycia, ścisły zaś formalizm w ubiorach panów wyrażał uprzejmość względem ludu
— w każdym razie kierował się pod adresem ludowego charakteru imprezy.
Nastrój kolosalnego pierścienia ludzkiego zdawał się łączyć wyczekiwanie z
radością, był jednak przyciszony, różniąc się wybitnie, nawet po stronie
słonecznej i tam właśnie, od szpetnej atmosfery motłochu, będącego u siebie w
domu na trybunach pospolitych stadionów sportowych. Podniecenie i napięcie, ach,
odczuwałem je przecie sam; lecz odblask tych samych uczuć, widoczny na
wielotysięcznych twarzach spozierających, na pusty jeszcze plac boju, którego
złoto miało niebawem zakrzepnąć kałużami krwi, był jakby przytłumiony,
złagodzony piętnem poniekąd uświęcającym. Orkiestra urwała, przechodząc z utworu
koncertowego o charakterze mauretańsko-hiszpańskim na hymn narodowy w chwili,
gdy książę, człowiek szczupły, z orderową gwiazdą na klapie angleza i
chryzantemą w butonierce, wszedł do swej loży wraz z małżonką, strojną również w
mantylę. Po-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 461
wstano z miejsc i zerwały się oklaski. Miało to wydarzyć się potem raz jeszcze,
na czyjąś inną cześć.
Para książęca wkroczyła na minutę przed trzecią: z uderzeniem tej godziny, przy
grającej wciąż orkiestrze, wyruszyła z wielkiej bramy środkowej procesja
aktorów, mając na przedzie trzech artystów przy szpadzie, z naramiennikami na
krótkich, haftowanych kaftanach, w wąskich spodniach o podobnym barwnym
obszyciu, sięgających połowy łydki, w białych pończochach i butach spiętych
sprzączkami. Za nimi kroczyli bandarilheiros ze spiczastymi i spowitymi w pstre
wstęgi tykami w rękach i w podobnym przystrojeni stylu capeadores, mający wąskie
czarne krawaty wyłożone na koszule oraz krótkie czerwone płaszczyki na
ramionach. Rozwinęła się następnie kawalkada zbrojnych w lance pikadorów w
kapeluszach podpiętych taśmą, na koniach, którym z piersi i boków zwisały
podobne do materaców pikowane derki, spowity zaś kwiatami i wstążkami wóz
zaprzężony w muły tworzył zakończenie pochodu, co kroczył poprzez żółty płac
prosto ku loży książęcej i tam rozwiązał się, złożywszy — każdy uczestnik z
osobna — rycerski przed nią pokłon. Widziałem, jak kilku toireadores przeżegnało
się podchodząc do barier ochronnych.
Nagle, w środku granego utworu, mała orkiestra zamilkła na nowo. Zabrzmiał
jednorazowy, przenikliwy sygnał trąbki. Cisza wkoło stała się wielka. I z małej
bramki, nie zauważonej przeze mnie, a nagle otwartej, wypada — obieram tu czas
teraźniejszy, tak bardzo jest to wydarzenie obecne w mej pamięci — coś
żywiołowego: czarny, ciężki, potężny byk, stworzenie naładowane niezwyciężoną,
zdawałoby się, płodną i morderczą mocą, w którym wczesne, stare ludy
dopatrywałyby się niechybnie zwierzęcia boskiego czy bóstwa w zwierzęcym
kształcie, wypada biegiem, tocząc swymi małymi, groźnie łypiącymi ślepiami, z
kręconymi rogami, które jednak, stercząc groźnie na szerokim czolsku, na swych
wygiętych ku górze końcach niosły jawnie śmierć.
462 , . , TOMASZ MANN
Biegnie w przód, przystaje nieruchomo, zarywszy w piach przednie nogi, wybałusza
wzburzone ślepia na czerwoną płachtę rozpostartą przed nim w usłużnym ukłonie,
choć z pewnego oddalenia, na piasku przez jednego z kapeado-rów, rzuca się na
nią, wwierca w nią rogi, wgniata płachtę w piach i w chwili gdy przekrzywiwszy
łeb chce bóść innym rogiem, a mały człowieczek wyszarpując chustę skacze wstecz,
za byka, dwaj bandarilheiros wbijają w ociężale odwracającą się dokoła siebie
nabitą energią masę, w tłusty połeć karku po dwie różnobarwne tyki. Utkwiły na
dobre; miały chyba jakieś zakrzywienie i trzymały się mocno; chwiejąc się
wystawały ukośnie z cielska w dalszym ciągu widowiska. W sam środek karku wbił
mu trzeci krótką lancę pierzastą, i byk nosił na karku ową ozdobę, podobną do
rozpostartych skrzydeł gołębich, przez cały czas swej pełnej grozy walki ze
śmiercią.
Siedziałem między Katschką a doną Marią Pią. Profesor służył mi, cicho szepcąc,
tym i owym komentarzem do tego, co się działo. Usłyszałem od niego o rangach
zawodników. Powiedział mi, że byk wiódł aż do dziś dnia pański żywot na
swobodnym pastwisku, gdzie przez cały czas hodowli obchodzono się z nim jak
najtroskliwiej i jak najgrzeczniej. Moja sąsiadka po prawej stronie, dostojna
pani, trwała w milczeniu. Od bóstwa rozpłodu i mordu tam, w dole, i od tego, co
się z nim działo, odrywała oczy tylko po to, aby z przyganą zwrócić głowę ku
mężowi, ilekroć przemówił. Jej surowa, blada południowa twarz w cieniu mantyli
była nieruchoma, ale jej biust unosił się i opadał coraz spieszniej, i
spozierałem, pewny, iż tego nie widzi, na tę twarz, na ów falujący w niezupełnym
panowaniu nad sobą biust częściej niż na podźgane lancami, na grzbiecie
śmiesznie rzadko upierzone i trochę opływające krwią bydlę ofiarne.
Nazywam je tak, bo trzeba by wielkiej tępoty, aby nie odczuć dławiącego, a
zarazem odświętnie rozweselającego niezrównaną mieszaniną hecy, krwi i
nabożeństwa i ciążące-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 463
go nad tym wszystkim nastroju rozpętanej praludowości dobytego z głębi
zamierzchłych wieków, nastroju świątecznego obrzędu śmierci. Później, w powozie,
profesor dopuszczony do słowa wypowiedział się na ten temat, jednakże mojemu
nader subtelnemu i pobudliwemu zmysłowi badawczemu nie mogła jego uczoność
wyjawić nic istotnie nowego. Zmieszana z wściekłością heca rozpętała się, gdy po
kilku minutach byk, niewątpliwie tknięty przeczuciem, że to nie może skończyć
się dobrze, bo siła i spryt wiodą tu przecie nierówną grę, zawrócił ku bramce, z
której go wypuszczono, i zapragnął raczej pomknąć z tkwiącymi w sadle i
mięśniach barwnymi od wstęg tykami z powrotem do stajni. Wybuchła burza
rozczarowanego, szyderczego śmiechu. Zwłaszcza po stronie słonecznej, ale
również i wśród nas zrywano się na nogi, świstano, wrzeszczano, syczano:
,,pfuj", i urągano mu. Także i moja dostojna aż podskoczyła, świsnęła znienacka
przeraźliwie, zagrała tchórzowi na nosie i zarechotała ha-ha hałaśliwym
szyderstwem. Pikado-rowie zaskoczyli mu drogę i jęli weń godzić swymi tępymi
lancami. W kark, w grzbiet i w boki wbito mu nowe kolorowe tyki, z których kilka
zaopatrzono dla rozjuszenia zwierzęcia w strzelające ogniem żabki, spalające się
na jego sierści z trzaskiem i sykiem. Pod wpływem tych bodźców przedzierzgnął
się jego chwilowy, oburzający ciżbę atak rozsądku w okamgnieniu w ślepą
wściekłość, co wzmogła jeszcze jego siły w śmiertelnej grze. Powrócił znowu do
tej gry i już jej nie zaniechał. Jeden koń zwalił się ze swym jeźdźcem na piach.
Jeden z kapeadorów, który się potknął, dostał się niestety na potężne rożyska i
śmignął w powietrze, skąd ciężko grzmotnął na ziemię. Grając na idiosynkrazji
dzikiej bestii do czerwonej płachty odciągnięto ją od znieruchomiałego ciała,
podniesiono je i wyniesiono wśród oklasków, co do których nie było całkiem
pewne, czy odnoszą się do rannego człowieka, czy do toiro. Prawdopodobnie hołd
ten odnosił się do nich obu. Maria da Gruz wzięła w nim udział, na
464 ,i , , -, , TOMASZ MANN
przemian klaszcząc w dłonie i żegnając się prędko, a także mrucząc w swej mowie
coś, co było chyba modlitwą błagalną na intencję grzmotniętego o ziemię.
Profesor wyraził zdanie, iż rzecz ograniczyła się do paru złamanych żeber i
wstrząsu mózgu. — A oto Ribeiro — rzekł następnie. — Chłopak na schwał. — Z
grupy zawodników oderwał się jeden z espadas, powitany okrzykami pozdrowienia i
podziwu, świadczącymi o jego wziętości, i poszedł, jako że każdy wolał się
trzymać na uboczu, sam do walki z rozwścieczonym krwawiącym bykiem. Już w
otwierającym widowisko pochodzie zwrócił on moją uwagę, moje oko bowiem
wyodrębnia w mig z powszedniości to, co piękne i eleganckie. Ów Ribeiro, lat
osiemnastu lub dziewiętnastu, był istotnie posągowo piękny. Pod czarnymi
włosami, zwisającymi gładko i bez rozczesania na boki, nisko, aż ku brwiom,
jaśniała delikatnie rzeźbiona twarz o typie hiszpańskim, a przy arcysubtelnym
uśmiechu warg, może wywołanym owacją, a może znamionującym wzgardę śmierci i
świadomość własnej sprawności, wyzierała z wąskich czarnych oczu spokojna
powaga. Haftowana kurteczka z naramiennikami i zwężającymi się ku przegubom rąk
rękawami stroiła go — ach, w całkiem taki sam kostium przybrał mnie ongiś mój
chrzestny ojciec, Schimmelpreester — stroiła go tak wyśmienicie jak ongiś mnie.
Zobaczyłem, że ma smukłe, szlachetnie ukształtowane, w całej pełni nobliwe ręce;
jedna z nich, gdy szedł, manewrowała obnażona lśniącą klingą damasceńską niby
spacerową laską. W drugiej trzymał tuż przy sobie czerwoną pelerynkę. Szpadę
zresztą upuścił na ziemię, skoro tylko doszedł do środka głęboko już porytego i
splamionego krwią placu, i pomachał tylko leciutko peleryną w stronę byka, który
w pewnej odległości od niego potrząsał wbitymi w swój kark tykami. Następnie
stał już nieruchomo i przyglądał się, z owym ledwo widocznym uśmiechem, z ową
powagą w oczach, wściekłemu natarciu straszliwego męczennika, nadstawiając mu
się; sam je-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 465
den za cel, niby samotne drzewo piorunowi. Stał jak gdyby wrośnięty w ziemię —
zbyt długo, trudno wątpić; należało dobrze go znać, by ze strachem nie ulec
przeświadczeniu, że w jedno zmrużenie powiek zostanie rzucony w piach, przebity,
zmasakrowany, stratowany. Zamiast tego stało się coś nad wyraz uroczego,
subtelnie przemyślanego, coś, co dawało obraz wspaniały. Rogi dosięgały go już,
uszczknęły haftowanego rąbka kurty, gdy jeden tylko, jedyny ruch ręki,
przenoszący się na kapę, zwrócił śmiercionośne ostrza tam, gdzie go naraz już
nie było, gdyż miękkie przegięcie w biodrach przesunęło go ku bokowi potwora, z
którym od chwili tej postać ludzka, wyciągnąwszy ramię wzdłuż czarnego grzbietu
ku rogom srożącym się nad trzepoczącą kapą, stopiła się w grupę budzącą zachwyt.
Tłum widzów porwał się w radosnym uniesieniu na nogi, krzyczał klaszcząc:
„Ribei-ro!" i „Toiro!" Ja sam to uczyniłem, a obok mnie królowa rasy z falującym
biustem, na którą przenosiłem co chwila wzrok ze zmieniającej się szybko
zwierzęco-ludzkiej grupy widowiskowej, bo surowa, żywiołowa osobowość tej
kobiety jednoczyła się w mych oczach coraz to bardziej z krwawym igrzyskiem tam,
w dole.
Ribeiro wykonał, w duecie z bykiem, jeszcze jedną i drugą świetną sztuczkę i
rzucało się wprost w oczy, że chodzi przy tym o taneczny wdzięk póz w
niebezpieczeństwie i o plastyczne, posągowe zestrojenie .siły i elegancji. Raz,
gdy byk, zapewne osłabły już i speszony daremnością całej swej furii, stał
odwrócony i otępiały i gotował się do nowego ataku, ujrzano, jak jego partner,
odwróciwszy się odeń plecami, ukląkł na piasku i smukłe wyprostowany w tej
postawie rozpostarł pelerynę przed sobą, uniósłszy wzwyż ramiona i pochyliwszy
głowę. Wydawało się to dużym zuchwalstwem, tylko że śmiałek był chyba pewny
chwilowej tępoty zbrojnego w rogi nierozumnego stworzenia. Raz znowu,
przebiegając przed bykiem, upadł na pół, na jedną dłoń, drugą zaś jął na
odległość ramienia powiewać
> l s i, t
466 ; -'•'•• ' TOM A SZ MANN
— zwodząc zawsze wściekłą bestię — czerwoną płachtą, tak że sam uszedł cało i
zerwał się na nogi, aby w chwilę potem przeskoczyć jej lekkim przerzutem przez
grzbiet. Otrzymał należny poklask, nie dziękując zań ani razu, bo ostentacyjnie
odnosił go zawsze do toiro, ten zaś był nieczuły na hołdy i dziękczynienia.
Prawiem się obawiał, by nie stał się czuły na niewłaściwość wyprawiania takich
psot bydlęciu ofiarnemu traktowanemu po ludzku na pastwisku. Ale na tym właśnie
polegała heca związana z wrosłym w lud kultem krwi.
Aby zakończyć igrzysko, Ribeiro podbiegł do opuszczonej klingi, przystanął,
rozpostarł przed sobą pelerynę w swej zwykłej, zapraszającej pozie, przykląkłszy
na jedno kolano, i patrzył poważnym okiem, jak byk z wbitymi w siebie
narzędziami walki zbliżał się doń w nader już jednak ociężałym galopie. Dopuścił
go bardzo blisko, bliziutko, podjął w ostatniej chwili szpadę z piasku i
błyskawicznie zatopił wąską i lśniącą stal aż po rękojeść w karku zwierzęcia.
Runęło, ciężka masa zadrgała, bodło przez chwilę rogami piach, jakby to była
czerwona płachta, zwaliło się potem na bok i jego ślepia zeszkliły się.
Był to istotnie najwytworniejszy rodzaj uboju. Jeszcze widzę Ribeirę, jak ze swą
peleryną pod ramieniem, trochę na palcach, jakby chcąc stąpać cicho, uchodzi i
ogląda się za powalonym, znieruchomiałym przeciwnikiem. Ale już w czasie jego
krótkiej walki cała publiczność jak jeden mąż powstała z miejsc, darząc grzmotem
swych dłoni bohatera śmiertelnej gry, co od chwili owej próby ucieczki zachował
się, przyznać trzeba, znakomicie. Oklaski nie ustawały, póki go nie wywieziono
na zaprzężonym w muły kolorowym rydwanie. Ribeiro szedł z nim, tuż obok wozu,
jakby pragnąc mu oddać ostatnie honory. Nie powrócił już więcej. Pod innym
nazwiskiem i w odmiennej roli życiowej, jako składnik pewnego duetu, stanął tak,
on właśnie, nieco później w mym życiu. Ale o tym w odpowiednim miejscu.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 467
Przyglądaliśmy się jeszcze dwom bykom, które były gorszej klasy, podobnie jak i
espada, co jednego z nich tak wadliwie przebił klingą, że zwierz dostał tylko
krwotoku, ale nie upadł. Jak ktoś wymiotujący, stał wrywszy w piach przednie
nogi, z wyciągniętą szyją, i rzygał grubą falą krwi — niemiły widok. Krępy,
ubrany z przesadną błyskotliwością i bardzo chełpliwie się zachowujący matador
musiał go dobić, tak że z cielska sterczały mu gardy dwu szpad. Odeszliśmy. W
powozie małżonek Marii Pii zdołał wreszcie uraczyć nas uczonymi objaśnieniami
tego, co wszyscy — a ja po raz pierwszy — widzieliśmy. Mówił o pradawnym
rzymskim kulcie, w którym z wyższej chrześcijańskiej warstwy pojęć zstąpiono
nisko, ku czci dla nader krwiożądnego bóstwa — obrządek ten omal nie ubiegł
ongiś o włos religii Chrystusa w jej charakterze religii powszechnej, tajemnice
jego cieszyły się bowiem wielką popularnością. Neofitów chrzczono tam nie wodą,
lecz krwią byka, co może był samym bogiem, jakkolwiek wiódł on z kolei żywot w
tym, co krew jego przelał. Miała bowiem ta nauka dla wszystkich swych wyznawców
coś nierozerwalnie zespalającego, coś skuwającego na śmierć i życie, a jej
misteria opierały się na równości i jedności zabójcy i zabijanego, topora i
ofiary, strzały i jej celu... Słuchałem tego wszystkiego jedynie pół-uchem,
tylko o tyle, o ile to nie przeszkadzało mi w przyglądaniu się kobiecie, której
wygląd i duszę igrzysko gminne tak wysoce uwypukliło czyniąc ją jak gdyby
dopiero teraz sobą, kimś dojrzałym do oglądania. Biust jej uspokoił się teraz.
Korciło mnie, by ujrzeć znowu, jak faluje.
Zouzou, nie zdołałem tego ukryć przed sobą, wypadła mi zupełnie z myśli podczas
krwawego widowiska. Tym zdecydowaniej postanowiłem ziścić nareszcie jej
uporczywe żądanie i w imię boże pokazać jej rysunki, do których rościła sobie
prawo własności — wizerunki nagiej Zazy z loczkami Zouzou. Nazajutrz zaproszono
mnie raz jeszcze na śniadanie u Katschków. Ochłodzenie, jakie nastąpiło po
l
468
TOMASZ MANN
przelotnych nocnych dżdżach, upoważniło mnie do wdziania lekkiego płaszcza, w
którego wewnętrzną kieszeń włożyłem zwinięte arkusze. Obecny był i Hurtado. Przy
stole toczyła się jeszcze rozmowa dokoła spraw widzianych wczoraj i aby zrobić
profesorowi przyjemność, zapytałem go o dalsze dane co do owej wypartej w końcu
religii, wywodzącej się drogą regresji od chrześcijaństwa. Wiele już dorzucić
nie umiał, odparł jednak, że tak całkowicie nie wyparto owych obrządków, nad
wszystkimi bowiem religijnymi nabożeństwami ludów świata unosi się ciągle opar
krwi ofiarnej, krwi boże j j profesor wskazał na jakieś tajemne związki
istniejące między Najświętszą Ofiarą mszy a wczorajszym świątecznym krwawym
widowiskiem. Patrzyłem na biust pani domu, czy przypadkiem nie zafaluje.
Po kawie pożegnałem panie, zastrzegając sobie ostatnią wizytę na bliski już
ostatni dzień mego tutaj pobytu. W towarzystwie panów wracających do muzeum
zjechałem kolejką linową na dół i przybywszy tam, pożegnałem ich również wśród
tysiącznych podziękowań, uzależniając od szczęśliwej okoliczności ponowne
spotkanie w najbliższym czasie. Udałem, że kieruję swe kroki w stronę „Savoy
Pałace", obejrzałem się uważnie, zawróciłem i wyjechałem następną kolejką na
górę.
Wiedziałem, że okratowana brama przed domkiem będzie otwarta. Po poranku wróciła
znowu łagodna, jesiennie słoneczna pogoda. Dla dońi Marii Pii była to godzina
sjesty. Mogłem być pewny, że zastanę Zouzou w cofniętym w głąb ogródku, do
którego wiodła obok domu dróżka wysypana żwirem. Przeszedłem ją cichym, szybkim
krokiem. Dalie i astry kwitły pośrodku małego gazonu. W głębi, na prawo, okalał
wspomniany zagajnik oleandrowy opiekuńczym pół-kręgiem umówioną ławkę. Ukochana,
choć nieco w cień cofnięta, siedziała tam w sukni całkiem podobnej do tej, w
której ujrzałem ją pierwszego dnia, luźnej zgodnie z jej gustem, w niebieskawe
prążki, z paskiem z tej samej materii
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 469
i drobną koronką u rąbka półkrótkich rękawów. Czytała książkę, od której — mimo
że moje ostrożne stąpanie musiała przecie posłyszeć — nie oderwała oczu, póki
nie stanąłem tuż przed nią. Biło mi serce.
— Ach? — szepnęła rozchylając wargi, które, podobnie jak urocza bladość jej cery
przypominającej barwą kość słoniową, wydały mi się cokolwiek bledsze niż zwykle.
— Jeszcze tu?
— Znowu tu, Zouzou. Byłem już na dole. Wróciłem potajemnie, bom postanowił
dopełnić swej obietnicy.
— Jakże chwalebnie! — prychnęła. — Pan markiz przypomniał sobie swą powinność
bez nadmiernego pośpiechu. Ta oto ławka zmieniła się powoli jakby w ławę
poczekalni...
— Powiedziała za wiele i przygryzła wargi.
— Jakże mogła pani pomyśleć — odparłem spiesznie
— że nie dochowałbym wiary naszemu układowi zawartemu w prześlicznym krużganku!
Czy wolno mi usiąść obok pani? Ta ławka w gąszczu jest na pewno intymniejsza niż
inne nasze tam, przy kortach tenisowych. Obawiam się, że zaniedbam znowu grę i
wyjdę z wprawy...
— Ależ państwo Meyer-Novaro muszą gdzieś tam przecie mieć jakiś tenisowy kort.
— Być może. Nie będzie to już taki sam. Rozstanie się z Lizboną, Zouzou,
przychodzi mi ciężko. Tam, w dole, pożegnałem już czcigodnego ojczulka pani..
Jakże interesująco rozprawiał przedtem o nabożnych obrzędach ludzkości! Corrida
wczorajsza to było jednak — ograniczę się do słów: ciekawe przeżycie.
— Przyglądałam się tylko trochę. Również i pańska uwaga wydawała się
rozszczepiona — tak, jak to przeważnie u pana bywa. Ale do rzeczy, markizie!
Gdzie są moje rysunki?
— Tu — odrzekłem. — Sama pani chciała... Pani rozumie, to są twory
marzycielskie, powstałe, by tak rzec, bezwiednie...
470 Ł;;:, ,^ ;,,.-..\^ TOMASZ MANN
Trzymając w dłoniach tych parę arkuszy, spojrzała na ten na wierzchu. Widniało
na nim ciało Zazy, narysowane zakochaną ręką w pozycji takiej, to znowu innej.
Zgadzały się płaskie kolczyki, jeszcze dokładniej zwoje włosów. Twarz wykazywała
słabe powinowactwo, lecz cóż znaczyła tu twarz!
Siedziałem tak prosto jak dona Maria Pia, przygotowany na wszystko, na wszystko
się godząc i zawczasu wzruszony wszystkim, co się teraz mogło zdarzyć. Głęboki
szkarłat powlókł jej oblicze na widok własnej słodkiej nagości. Zerwała się,
podarła szach mach, wzdłuż i wszerz artystyczne dzieła, rozrzuciła strzępy w
powietrzu. Pewnie, to wszystko musiało tak się stać. Oto jednak, co nie musiało
się stać, a przecie się stało: przez chwilę wpatrywała się ze zrozpaczoną miną w
leżące na ziemi kawałki papieru i w następnej chwili łzy stanęły jej w oczach,
opadła z powrotem na ławkę, zarzuciła mi ramiona na szyję i skryła rozpaloną
twarzyczkę na mej piersi, wśród spiesznych, urywanych oddechów, które, choć
bezgłośne, głosiły przecie rzeczy przechodzące najśmielszą wyobraźnię, podczas
gdy — i to było najbardziej z wszystkiego wzruszające — jej mała, zaciśnięta
piąstka, lewa, nieustannie i w takt grzmociła po mojej łopatce. Pocałowałem jej
nagie ramię u mej szyi, podniosłem ku sobie jej wargi ł pocałowałem je,
odwzajemniające mój pocałunek, zupełnie tak, jakem to był wymarzył, wy tęsknił i
wytknął sobie jako cel, kiedym ją wówczas, moją Zazę, ujrzał po raz pierwszy na
placu Rocio. Kto, przelatując oczyma te linijki, nie pozazdrości mi tak słodkich
sekund? I kto nie pozazdrości ich również jej, nawróconej do miłości, choć tam
grzmocącej trochę piąstkami? Jakiż zwrot losu! Jakaż szczęśliwa odmiana!
Zouzou szarpnęła nagle główką w bok, wydarła się z objęcia. Przed gąszczem i
ławką — przed nami — stała jej matka. . • •.- ', •.•...-•.....
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 471
Niemo, jakby wargi nasze, przed chwilą jeszcze tkliwie złączone, doznały
porażenia, spozieraliśmy w górę ku dostojnej, przy której wielkim, bladością
Południa bladym obliczu o surowych ustach, rozdętych nozdrzach i gniewnie
sposępniałych brwiach chwiały się wisiory z agatu. Raczej: spoglądałem ku niej
tylko jaj Zouzou wcisnęła bródkę w gors i cicho bębniła teraz swą piąstką po
ławce, na której siedzieliśmy oboje. Co do mnie, proszę mi wierzyć, że byłem
mniej wytrącony z równowagi tym pojawieniem się matki, niż należałoby sobie
wyobrażać. Bo choć tak bardzo niespodzianie, wydało mi się ono w pełni
konieczne, niemal przyzwane, i w moją zrozumiałą konfuzję wmieszała się radość.
— Madame — rzekłem ceremonialnie, powstając. — Przykro mi, żem naruszył
popołudniowy spoczynek pani. A to tutaj stało się wszystko i dokładnie jakby
przypadkiem i z wszelką przystojnością...
— Milcz pan! — rozkazała władczym swym cudnym, dźwięcznym, choć lekko, jak to
bywa na Południu, chryp-liwym głosem. I zwracając się do Zouzou:
— Zuzanno, pójdziesz do swego pokoju i zostaniesz tam, aż cię zawołam. —
Następnie do mnie: — Markizie, chcę porozmawiać z panem. Niech pan podąży za
mną!
Zouzou umknęła przez trawnik, ten sam, który prawdopodobnie ściszył przed chwilą
zbliżające się kroki senhory. Kroczyła ona teraz wyżwirowaną dróżką, ja zaś,
całkowicie posłuszny, „podążyłem" za nią, to znaczy: stąpałem nie obok niej,
lecz cokolwiek ukosem za nią. Tak weszliśmy do domu i do salonu, z którego
wiodły, jak wiadomo, drzwi do pokoju stołowego. Za drzwiami z drugiej strony
salonu, nie całkiem domkniętymi, zdawał się mieścić bardziej intymny pokoik.
Dłoń surowej zasunęła je.
Spotkałem oczyma jej spojrzenie. Nie była ładna, lecz bardzo piękna. • '. *•. '•
472 k * , TOMASZ MANN
— Luiz — rzekła — pierwszą rzeczą, o którą należałoby pana zapytać, byłoby, czy
to już taki pański sposób odwzajemniania portugalskiej gościnności — milcz pan!
Oszczędzam sobie pytania, panu odpowiedzi. Kazałam panu tu przyjść nie po to, by
dawać panu sposobność do idiotycznych usprawiedliwień. Daremnie próbowałby pan
przewyższyć nimi głupotę swych postępków. Pobił pan wszelkie jej rekordy, więc
wszystkim, co panu teraz pozostaje, co jedynie panu przystoi, jest milczeć i
poruczyć dojrzalszym osobom pokierowanie pańskimi sprawami — wprowadzenie pana
na drogę właściwą z tej ścieżki nieodpowiedzialnego dzieciństwa, na którą w
niedowarzeniu swym pan wkroczył. Skojarzenie się młodości z młodością rzadko
chyba zawiodło do bardziej beznadziejnej dziecinady i szkodliwego nonsensu. Co
pan sobie myślał? Do czego pan zmierza z tym dzieckiem? Zapominając o
wdzięczności wnosi pan szaleństwo i zamieszanie w dom, co dla pańskiego
urodzenia i innych znośnych właściwości rozwarł się przed panem gościnnie, a w
którym panują ład i rozsądek, a raz powziętych planów nie zmienia się z dnia na
dzień. Zuzanna zostanie prędzej czy później, prawdopodobnie już wkrótce,
małżonką don Miguela, zasłużonego asystenta don Antonia Josego, którego
pragnienie i wola tak rozstrzygnęły. Oceni pan stąd, do jakiego szaleństwa
popchnęła pana pańska potrzeba miłości, obierając dróżkę dzieciństwa i
zawracając kapryśnie główkę dziecku. Tak wybiera i tak działa nie mężczyzna,
lecz dzieciak. Nimby stało się za późno, musiał tu wkroczyć dojrzały rozsądek.
Pan wspomniał mi raz w toku konwersacji o dobroci, z jaką wiek dojrzały wymawia
słowo: młodość. By doprowadzić do szczęśliwego z nią spotkania, na to trzeba
oczywiście męskiej odwagi. Gdyby miła młodość okazała tę męską odwagę, zamiast
szukać szczęścia w dziecinadzie — nie musiałaby zmykać jak zlany wodą pudel i
wlec się w dal bez pociechy...
— Mario! — zakrzyknąłem.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
473
— Hole! Heho! Ahe! — wykrzyknęła ona w szale radości. Burzliwy wir pierwotnych
mocy uniósł mnie w krainę rozkoszy. I ujrzałem, jak wysoko, gwałtowniej niż przy
krwawym igrzysku iberyjskim, faluje pod moimi żarliwymi czułościami jej
królewski biust.
NAD CZŁOWIEK JAKO HOCHSZTAPLER
Vvyznania hochsztaplera Feliksa Krulla to ostatnia powieść Tomasza Manna.
Ukazała się rok przed jego śmiercią w 1954 roku (polski przekład w 1958).
Zawiera jednak coś, co łączy ją z istotnym motywem całej jego twórczości: z
poczuciem głębokiej sprzeczności między myślą i duchem a życiem. Myśl i duch są
w niej sferą tego, co indywidualne i właściwe dla danej jednostki. Przejawia się
zaś ona przez czyny, umożliwiając manifestację autonomii i wewnętrznej
spontaniczności. Życie natomiast to, funkcjonująca w potoku zdarzeń, migotliwa
mozaika konwencji, reguł gry o prestiż, własne interesy i wartości, określające
zachowania ludzi, odpowiednio do ich pozycji majątkowej i społecznej. Owo życie
więc to, wedle wyraźnych sugestii z Jak powstał „Doktor Faustus", szelest klisz
kulturowych, które wprawiane są w ruch przez człowiecze czyny. Jedno wszakże
jest od drugiego oddzielone i popada w konflikty. Hochsztaplerstwo, w
najróżniejszych
Nadczlowiek jako hochsztapler
475
swych odmianach, jest sposobem unikania ich lub przezwyciężania.
Słownikowe skojarzenia z terminem „hochsztapler" pasują doskonale do bohatera
tej powieści. Oznacza się nim otóż: oszusta, kanciarza, szachraja, szalbierza,
wydrwigrosza, aferzystę na wielką skalę, niebieskiego ptaka. Pasują też doń i
te, które stanowią dosłowny nieomal przekład dwu słów niemieckich: hoch (wysoki,
dostojny, wytworny) i Stapler (dawn. żebrak). Wszystko to odnajdziemy bowiem w
bohaterze i całym jego życiorysie, który on sam z wielkim pietyzmem i
drobiazgowo czytelnikowi przedstawia. Nie po to jednak, by się kajać, jakby
zapewne uczynił to jego dziewiętnastowieczny protoplasta z powieści
dydaktycznej; ani by — jak bohater powiastek łot-rzykowskich — tylko pochwalić
się swą przebiegłością, sukcesami i wyższością nad głupim, naiwnym otoczeniem.
Wprawdzie jego wyznania nawiązują wyraźnie do jednego i drugiego, lecz są czymś
zgoła innym: solenną, niby-realistyczną narracją, która wytwarza jako całość
cierpki smak ironii i dystansu wobec społecznego świata i jego form kulturowych.
Nie brzmi to zbyt dydaktycznie. Aliści inaczej u Manna być nie chce. Już bowiem
w jednym ze swych pierwszych opowiadań, mianowicie w Pajacu z 1897 roku, ukazuje
wszechobec-ność owego oddzielenia myśli i ducha od życia, i konfliktów między
jednym i drugim. Oto bohater opowiadania doznaje wstrząsu, kiedy zauważa, że
zainteresowanie i akceptacja przez innych zależy od umiejętności bycia
sympatycznym, miłym; od zewnętrznej ogłady, form ubierania się i sposobu bycia
oraz od stopnia, w jakim człowiek akceptuje samego siebie. Interesują ich więc
wyłącznie pozory. Wnosi stąd, że „Cały świat jest zbyt wyłącznie zajęty sobą,
aby można mieć poważne zdanie o kimś innym, z leniwą gotowością akceptuje się
ten stopień szacunku, jaki bez wahania okazujesz sobie. Bądź, czym chcesz, żyj,
jak chcesz, ale okazuj dufhą zuchwałość bez nieczystego sumienia, a nikt nie
będzie moralnie śmiał gardzić tobą. Spróbuj z drugiej strony stracić zgodę z
sobą, zadowolenie z siebie, pokaż, że sobą gardzisz, a na oślep przyznają ci
słuszność".
Bohater Pajaca wypowiada te słowa z goryczą. Przepełnia go wstręt. Miga mu myśl,
aby ze sobą skończyć. Lecz tuż po
476 * Jan Kurowicki
niej pojawia się inna, że faktycznie jest tylko pajacem: kimś, kto tylko przed
innymi kreuje się nieustannie na kogoś niezależnego, zadowolonego z życia i
swojej w nim pozycji, doskonale pogodzonego z otoczeniem, z czego zresztą
korzysta. I nie jest w stanie zdobyć się nawet na gest samobójstwa. „Lękam się —
powiada więc — że się okaże, iż będę dalej żyć, dalej jeść, spać i trochę się
czymś zajmować i powoli, tępo przyzwyczaję się być ((nieszczęśliwą i sceniczną*)
figurą".
Nie są to myśli nowe. Odnajdziemy je w całej pełni już w renesansie, choćby w
dramatach Szekspira czy esejach Baco-na. Wyrażają one charakter mieszczańskiego
świata, który właśnie ową sprzeczność między myślą i duchem a życiem ustanowił.
Mann podąża ich śladem, dokumentując zmierzch tego świata. Dlatego w całej swej
twórczości kompromituje jako fałsz wszelki dydaktyzm literatury, wszelkie
pouczenia o konieczności zachowania zgodności między intencjami, czynami a
formami moralnymi i estetycznymi, które są wyrazem kulturowych klisz życia. Z
drugiej wszakże strony — swą ironią odbiera tanią i łatwą urokliwość śmiałkom i
łobuzom opowieści łotrzykowskich.
Jeżeli jednak w Pajacu bohater ma duszę artystowską i za jego doświadczeniem
kryje się jakaś tragiczna wzniosłość, która narracji nadaje poetyckość, to już
właśnie w Wyznaniach jest absolutnie inaczej. Przedmiotem dzieła staje się tylko
nudna proza życia i zwykła, codzienna banalność bohatera, który w pełni
zasługuje na miano, jakim w tytule został obdarzony.
Odpowiada temu forma utworu. Stanowi ona solenną, pedantyczną, niekiedy aż nudną
i nużącą, niby-realistyczną narrację bohatera. Ale sam ten bohater istnieje w
owej narracji w dwu odmiennych postaciach. Pierwszą stanowi opowiadający.
Poznajemy go na pierwszej stronie, gdy przedstawia się jako człowiek
doświadczony życiem i sterany, który ma za sobą więzienie i bezlik przygód. Jest
już sobą i światem zmęczony. Żyje samotnie i w odosobnieniu. Drugą postacią
natomiast jest ten, kogo dotyczą jego wyznania. Niby on sam, lecz przecież w
zupełnie innym kształcie. Przedstawiając go — narrator przenosi się w minione
zdarzenia i wciela się w pięknego, jasnowłosego młodzieńca o niepohamowanych
ambicjach i apety-
l
Nadczłowiek jako hochsztapler
477
cię na dobre strony życia. Nie szczędzi szczegółów, a minione myśli i rozmowy są
przedstawiane z realistyczną dokładnością, aby uzyskać naoczność jakby
teatralnego przedstawienia.
Te dwie postaci tworzą kontrast, ale też uzupełniają się. To bowiem, dla
przykładu, czego druga nie może nazwać i wyrazić, pierwsza czyni za nią z
największą łatwością. Obie dzięki temu zyskują duchową wyrazistość i dynamikę. A
sam autor zdaje się milczeć. Nie wtrąca się. Nie ocenia ich ani nie szufladkuje.
Stary Krull wyraża się przez młodego. Młody — zapowiada starego. Ot i wszystko.
Co jednak jest im wspólne? Otóż: pewna postawa, która przewija się przez całą
prozę Mannow-ską, a pochodzić się zdaje z wpływów nietzscheańskich, którym
pisarz ulegał przez całe swoje życie. Postawa ta wiązała się z apoteozą czynu,
który jego bohaterów wznosił nad konwencjonalne miazmaty życia, ponad normy i
schematy kulturowe i związane z nimi wartości. Jeżeli jednak miała ona coś
wzniosłego i wielkiego, gdy wcielał się w nią artysta czy intelektualista, albo
ktoś, dokonujący czynów epokowych, to tu jest zgoła inaczej.
U schyłku życia, po strasznych doświadczeniach, jakie wydarzyły się do połowy
naszego wieku, widzi autor Doktora Faustusa, że zdegradowała się ona po
wielokroć. I postanowił dać temu wyraz. Dlatego w Wyznaniach rzeczowo i
skrupulatnie chciał — jak sądzę — wykazać: kim mógł być (i był) nie ktoś ponad
świat artystycznie lub praktycznie wyniesiony, czy chcący się wynieść, lecz ktoś
zwyczajny. Ktoś, dla kogo wielkość to jedynie umiejętność znajdowania i
spożywania konfitur, ukrytych w rozmaitych społecznych i kulturowych
zakamarkach. Często — dostępnych tylko dla uprzywilejowanych klasowo i
majątkowo. Krótko mówiąc: postanowił zobaczyć nadczłowieka jako hochsztaplera. I
poprzez to znaleźć ironiczny dystans do wszelkich wersji tej postawy.
Dlatego kluczowe dla bohatera powieści wyznanie wiąże się z banalnym zdarzeniem
kradzieży czekoladek i cukierków, choć równie dobrze mogło paść ono, czy to w
opisie jego erotycznych szaleństw z prostytutką, czy wówczas, kiedy postanowił
się wcielić w postać markiza. Nie godzi się on oto z nazwaniem zawłaszczenia
słodyczy kradzieżą, bo — jak powiada
478 ' Jan Kurowicki
— określenie takie jest tanie, wyświechtane i niemal partacko przedrzeźniające
życie. Jego przeciwieństwem jest dlań „lśniący nowością, niepowtarzalny i
niezrównany czyn". I wagę przywiązuje przy tym nie do tego, że został dokonany,
lecz że stanowi przejaw „mnie samego", Feliksa Krulla. Nie należy tedy
przylepiać do niego — powiada — takiej samej nazwy, jak do dziesięciu tysięcy
innych, tylko formalnie podobnych, gdyż żywi „tajemnicze, lecz niewzruszone
odczucie, że jestem wybrańcem potęgi twórczej, ulepionym wręcz z lepszego ciała
i krwi". Kategorycznie stwierdza zatem: „Buntowałem się zawsze w duchu przeciw
tak niezgodnemu z naturą zrównaniu".
Cóż w tym wielkiego i wzniosłego? Nic. Feliks Krull nie jest wydelikaconym
estetą, jak choćby bohater Pajaca, aby do siebie i całego świata czuć wstręt.
Przeciwnie: ponieważ uważa się za ulepionego z lepszej gliny — na moment nie
opuszcza go zadowolenie z siebie samego. Ma na dodatek te same, co on, zdolności
udawania, błaznowania, życiowego aktorstwa. I wykorzystuje to w każdej sytuacji.
W kilku jedynie sprawach jest autentyczny: w mozolnym trudzie, by to wszystko
prowadziło do zamierzonego rezultatu, i by się nikt nie połapał w rzeczywistych
jego intencjach i dążeniach. No i wreszcie — w piekielnej wytrwałości. Wdzięk
młodości, żywa inteligencja, uroda, talent w przyciąganiu do siebie ludzi —
stają się dlatego jakby teatralnymi rekwizytami, którymi po mistrzowsku się
posługuje. A z całego takiego właśnie postępowania wyłania się powieść.
Mann nie przeciwstawia jednak postępowaniu Krulla wspaniałego i szlachetnego
świata otaczających go ludzi. Baczy pilnie na konteksty społeczne, w których owo
postępowanie rozgrywa się. I wobec nich jest równie zimny, ironiczny i
bezwzględny. Owe konteksty bowiem, niezależnie, czy umieszczone nisko, czy
wysoko w świecie hierarchii, są dlań równie mierne i puste jak pajacowanie
bohatera Wyznań. Stanowią tylko formy, klisze kulturowe, w które wchodzi się jak
do restauracji, kawiarni czy do hotelowego pokoju. Tu też nie ma nic wielkiego
ani wzniosłego, a obecność w nich jest kwestią trafu: dobrego urodzenia,
zawartego szczęśliwie małżeństwa, mniej lub bardziej przypadkowego sukcesu
finansowego, towarzyskiego
Nadczłowiek jako hochsztapler
479
czy politycznego. Można więc w nich być, ale można z nich wypaść. Wszystko
zależy od okoliczności. I dlatego właśnie w tych kontekstach Krull może odnosić
oszałamiające sukcesy. Każdy zresztą może — zdaje się ironicznie mówić Mann —
kto ma więcej tupetu niż skrupułów. A przy tym ma talent i odwagę aferzysty.
Zarazem, gdy zachodzi taka potrzeba, przypochlebną postawę żebraka. Wszystko
bowiem jest do wzięcia i do utracenia. Dlatego, jak Feliks Krull, należy
wierzyć, że się jest ulepionym z lepszej gliny. Reszta nie ma znaczenia, bo
znaczenia potraciły sensy; bo istnieje tylko czyn: lśniący nowością, niezrównany
i niepowtarzalny. Nawet gdy potem, po odniesieniu wszystkich sukcesów i doznaniu
porażek, zostaje tylko zmęczenie, które pozwala jedynie wziąć pióro, aby krok po
kroku spisać wyznania...
Jan Kurowicki
SPIS TREŚCI
Księga pierwsza ......... 5
Księga druga .......... 77
Księga trzecia .......... 231
Nadczłowiek jako hochsztapler (posłowie) . . . 474