Mann Tomasz OSZUKANA

TOMASZ MANN

Oszukana

W dwudziestych latach naszego stulecia miesz­kała w Düsseldorfie nad Renem, w wygodnych, choć nie zbytkownych warunkach, owdowiała od lat przeszło dziesięciu pani Róża von Tümmler z córką Anną i synem Edwardem. Jej małżonek, podpułkownik von Tümmler, postradał życie na samym początku wojny, nie w potyczce, lecz w całkiem bezsensowny sposób w wypadku samo­chodowym, niemniej rzec można: na polu chwały. Był to ciężki cios, z patriotyczną rezygnacją przy­jęty przez czterdziestoletnią wówczas kobietę* która miała się odtąd obywać bez ojca dla swych dzieci, sama zaś bez pogodnego męża, którego częste odstępstwa od zasad wierności małżeńskiej były jedynie świadectwem nadmiaru sil żywot­nych.

Nadrenka z krwi i kości, a także z mowy, przez dwadzieścia lat swego małżeństwa mieszkała Róża w przemysłowym Duisburgu, gdzie stacjonował von Tümmler, wszelako po stracie małżonka prze­niosła się wraz z osiemnastoletnią córką i o dwa­naście lat młodszym synkiem do Düsseldorfu, po części dla pięknych ogrodów, którymi to miasto

się wyróżnia (bowiem pani von Tümmler była Wielką miłośniczką przyrody), po części zaś dla­tego, że Anna, dziewczynka o poważnym uspo­sobieniu, skłaniała się ku malarstwu i chciała uczęszczać do tamtejszej sławnej Akademii Sztuk Pięknych. Od lat dziesięciu niewielka rodzina za­mieszkiwała ogrodem otoczony domek przy cichej, lipami obsadzonej ulicy nazwanej imieniem Piotra von Corneliusa, urządzony niemodnymi nieco, lecz wygodnymi meblami w stylu z czasów zamąż- pójścia Róży. Dom ten gościnnie stał otworem dla małego kręgu krewnych i przyjaciół, wśród nich profesorów akademii malarskiej, a także i me­dycznej, jak również tej czy owej pary małżeń­skiej ze sfer przemysłowych; wieczory te, poważna mimo swobody, wedle obowiązującego w tych oko­licach zwyczaju chętnie zakrapiano winem.

Pani von Tümmler była z natury towarzyska. Lubiła bywać i przyjmować w dostępnych dla niej granicach. Jej niewymuszone i pogodne usposo­bienie, jak również żywość uczuć, której wyrazem było umiłowanie przyrody, zyskiwały jej ogólną sympatię. Drobnej postaci, ale o dobrze zacho­wanej figurze, z mocno «już posiwiałymi, gęstymi, falującymi włosami i pięknymi, aczkolwiek nieco już postarzałymi rękami, na któjych ostatnio uka­zywało się coraz więcej sporych plamek, podob­nych z barwy do piegów (zjawisko, na które dotąd nie znaleziono jeszcze skutecznego środka), wy­glądała młodo dzięki wspaniałym żywym oczom

o barwie kasztanów, jaśniejącym pośród bardzo kobiecej twarzyczki o niezwykle miłych rysach.

Pewnej skłonności do czerwienienia się nosa, którą występowała szczególnie w towarzystwie, w na­stroju ożywienia, próbowała zaradzać odrobiną pu­dru — niepotrzebnie, gdyż wedie ogólnego zdania było jej z tym bardzo do twarzy.

Urodzona wiosną, dziecię maja, swoje pięćdzie­siąte święto obchodziła Róża z rodziną w towa­rzystwie dziesięciu czy dwunastu pań i panów, przy­jaciół domu, przy ukwieconym stole, w barwnymi lampionami przystrojonym ogrodzie podmiejskiej gospody, wśród pobrzęku szkła i po części serdecz­nych, po części żartobliwych przemówień, weseląc się pośród wesołych — acz nie bez pewnego wy­siłku; od dłuższego bowiem czasu niedomagała na skutek organicznych przypadłości przejściowego wieku, na skutek owego pełnego wahań, pomimo wewnętrznego sprzeciwu dokonującego się wyga­sania jej fizycznej kobiecości. Przyprawiało ją to

0 napady niepokoju, bicie serca, bóle głowy, dni melancholii i drażliwości, która również i owego świątecznego wieczoru sprawiała, że żartobliwe przemówienia panów na jej cześć wydawały jej się nieznośnie głupie. Zamieniała z tej racji nieco zdesperowane spojrzenia z córką, o której wie­działa, że nawet bez specjalnych powodów do zniecierpliwienia uważa tego rodzaju humor za niedorzeczny.

Róża żyła na bardzo serdecznej, poufnej stopi«

1 córką, która,- tak wiele starsza od brata, została jej przyjaciółką; nie ukrywała też przed nią nawet trosk swego przejściowego okresu. Anna, teraa dwudziestodziewięcioletnia, wkrótce- już trzydzie-

stoletnia kobieta, pozostała niezamężna, na co Róża. patrzyła wcale chętnym okiem przez zwykły egoizm, gdyż wolała zatrzymać córkę jako domow­nicę i towarzyszkę życia, niż odstąpić ją jakie­muś mężczyźnie. Panna von Tümmler, wyższa od matki, miała takie same oczy barwy .kasztanów jak ona — choć niezupełnie takie same, gdyż bra­kowało im naiwnej żywości matczynych i spojrze­nie jej miało w sobie raczej chłodne zamyślenie. Anna urodziła się ze zniekształconą stopą, która, operowana w dzieciństwie bez trwałego rezultatu, odsunęła ją raz na zaw.sze od tańca i sportów# ściśle mówiąc od wszelkiego udziału w życiu mło­dzieży. Wrodzona niezwykła inteligencja, spotęgo­wana przez fizyczne upośledzenie, musiała wyna­grodzić rezygnację. Anna z łatwością ukończyła gimnazjum, ledwie przy dwóch czy trzech pry­watnych lekcjach dziennie, otrzymała świadectwo dojrzałości, potem jednak nie poświęciła się nauce, lecz zwróciła się ku sztukom pięknym, począt­kowy ku rzeźbie,, potem ku malarstwu, obierając w nim już jako studentka skrajnie intelektualny kierunek, gardzący zwykłym naśladowaniem na­tury, przeobrażający zmysłowe wrażenie w czystą myśl, abstrakcyjną symbolikę, częstokroć w mate­matyczny kubizm. Pani von Tümmler przypatry­wała się ze smutnym szacunkiem obrazom córki, w których wysublimowanie łączyło się z prymi­tywem, dekoratywność. z głębią myśli, wydelika­cone poczucie barwy — z ascezą kształtu.

Ciekawe, bardzo ciekawe, drogie dziecko —I mówiła. — Profesor Zumsteg oceni to wysoko. On

/

HiW iw lin lim Eaaamkbb

utwierdził cię w tego rodzaju malarstwie, ma dla niego oko i zrozumienie. Trzeba mieć do tego oko

i rozum. Jak to zatytułowałaś?

„Drzewa w wieczornym wietrze**.

To przynajmniej wskazuje na twoje intencje. Czy te stożki i koła na szarożółtym tle mają byó drzewami, a wieczornym wiatrem te dziwne linie, które zwijają się spiralnie? To interesujące, Anno, bardzo interesujące. Ale na Boga, moje dziecko* co wy robicie" z tej kochanej przyrody. Gdybyś zechciała chociaż jeden jedyny raz ofiarować swą sztuką coś dla uczucia, namalować coś dla serca, jakąś piękną martwą naturę z kwiatami, bukiet świeżego bzu, tak dokładnie, żeby się wprost czuło jego cudny zapach; przy wazonie stałoby kilka delikatnych miśnieńskich figurek, kawaler posyła­jący damie dłonią pocałunek, a wszystko to po­winno się odbijać w lśniąco wypolerowanej po­wierzchni stołu...

Dość, dość, mamo. Ależ ty masz wybujałą fantazję! Tak już przecież nie można teraz ma­lować. '

Nie będziesz mi chyba chciała wmówić, Anno, źe przy swoich zdolnościach nie potrafiłabyś na­malować czegoś takiego, co chwyta za serce.

Nie rozumiesz mnie, mamo. Nie chodzi o to# czy bym potrafiła. Nie mogę. Nie pozwala na to rozwój sztuki i epoka.

Smutnie to świadczy o sztuce i o epoce. Nie* daruj, moje dziecko, nie chciałam tego tak powie­dzieć. Jeśli postęp życia stoi temu na przeszkodzie, *iie ma powodu się smucić. Przeciwnie, smutne

T

by było, gdyby mu się nie dotrzymywało kroku. W pełni to pojmuję. Pojmuję też, że trzeba ge­niusza, aby wymyślić tak pełną wymowy linię jak ta twoja. Mnie ona wprawdzie nic nie mówi, ale widzę dobrze, że jest wiele mówiąca.

Anna pocałowała matkę, odsuwając od niej da­leko ręce z paletą i mokrym pędzlem. Róża oddała pocałunek, ciesząc się w głębi duszy, że córka w swojej samotniczej i — jak się jej zdawało — wyjaławiającej, niemniej zawodowo praktycznej działalności, w kitlu malarskim, znalazła pociechę

i rekompensatę wielu wyrzeczeń.

Panna von Tümmler wcześnie przekonała się, jak dalece utykający chód hamuje zmysłowy, pociąg do dziewczęcia u płci przeciwnej, i uzbroiła się prze­ciw temu w dumę. Odtąd, jak to zwykle bywa,, w wypadkach gdy mimo jej ułomności zwracała 6ię ku niej skłonność młodego człowieka, odpy­chała ją chłodnym niedowierzaniem i tłumiła w zarodku. Kiedyś, wkrótce po przeniesieniu się do Düsseldorfu, pokochała pewnego mężczyznę —

i wstydziła się teraz boleśnie swojej namiętności, jako że przyczyną jej była fizyczna piękność tego człowieka, chemika z wykształcenia, którego za­miarem było co prędzej wymienić wiedzę na brzę­czącą monetę, tak że wkrótce po. złożeniu egza­minów doktorskich objął reprezentacyjne i in­tratne stanowisko w jednej z fabryk chemicznych Düsseldorfu. Wspaniała męska uroda bruneta, przy prostodusznym, także i mężczyzn urzekającym usposobieniu i jakich takich zdolnościach, była przedmiotem marzeń wszystkich' panien i pań

z towarzystwa oraz uwielbienia gęsi i podlotków;

i Annie zdawało się godne wzgardy jej cierpienie wynikłe z ubiegania się o to, o co ubiegali się wszyscy, i oddania samej siebie, jedynie wskutek pociągu zmysłowego, na pastwę powszechnego uczucia, dla głębi którego na próżno broniła swo­jej godności osobistej.

Nadto doktor Brünner (tak zwał się ów piękniś), Avłaśnie dlatego, że znał siebie jako praktycznego •karierowicza, żywił pewną kompensującą to skłon­ność ku rzeczom wzniosłym i oryginalnym i starał się przez pewien czas otwarcie o względy panny von Tümmler, rozmawiał z nią w towarzystwie

0 literaturze i sztuce, szeptał jej swym przymil­nym głosem lekceważąco-złośliwe uwagi o tej czy owej ze swych wielbicielek i zdawało się, że dąży do zawarcia z nią przymierza przeciw nagabującej go pochutliwie przeciętności nie wysublimowanej przez ułomność. Co działo się z nią samą, jaką bolesną radość budził w niej szydząc z innych kobiet, tego jakby nie dostrzegał, szukając jedynie w jej inteligentnym towarzystwie ucieczki przed uciążliwościami miłosnego prześladowania, którego był ofiarą, i chcąc zyskać szacunek właśnie dla­tego, że do . tego szacunku przywiązywał wagę. Anna odczuwała bardzo poważną i głęboką po­kusę, aby mu go okazywać, chociaż wiedziała, że zależy jej tylko na tym, ażeby upiększyć swoją słabość dla jego męskich wdzięków. Ku jej słod­kiemu przerażeniu rozpoczęły się jego zabiegi, wyglądające na rzeczywiste starania, na wybór

1 propozycję, i Anna zmuszona była ciągle przy­

znawać się przed sobą, że rzuciłaby się w to mał­żeństwo bez ratunku, gdyby padło rozstrzygające słowo. Do tego jednak nie doszło. Jego tęsknota ku rzeczom wyższym nie wystarczyła, ażeby wzniósł się ponad cielesne upośledzenie, a w do­datku i skromny posag Anny. Niebawem odsunął się od niej i pojął za żonę bogatą córkę fabry­kanta z Bochum, do-którego to miasta i chemicz­nego przedsiębiorstwa swego teścia przeniósł się wkrótce, ku żalowi pań z Düsseldorfu i głębokiej uldze Anny.

Róża wiedziała o bolesnym przeżyciu córki

1 wiedziałaby o nim nawet wówczas, gdyby Anna w chwili niepohamowanego wybuchu, wśród gorz­kich łez nie wyznała na jej piersi tego, co nazy­wała swoją hańbą. Pani von Tümmler, chociaż poza tym niezbyt mądra, obdarzona była nie­zwykłą, bynajmniej nie złośliwą, lecz współczu­jącą przenikliwością wobec Wszelkich przejawów kobiecego życia duchowego i fizycznego, wobec tego wszystkiego, co natura przydała kobiecie, tak że w otoczeniu, w którym się obracała, niełatwo uchodziło jej uwagi jakieś zdarzenie lub czyjś stan ducha. Po uśmieszku, który miał pozostać nie dostrzeżony, po rumieńcu czy rozbłysku oczu poznawała, która panna ma słabość do którego młodzieńca, i dzieliła się swymi przypuszczeniami w zaufaniu z córką, która nic o tym nie wiedziała* a raczej nie chciała wiedzieć. Instynktownie, ku swemu zadowoleniu lub żalowi, wyczuwała Róża, czy jakaś kobieta znalazła w małżeństwie zaspo­kojenie, czy też go jej braknie. Brzemiennośd

stwierdzała z całą pewnością w najwcześniejszym stadium, przy czym, ponieważ chodziło o sprawę radosną i naturalną, wpadała w gwarę i mówiła: „Cosik w drodze”. Ucieszyła się widząc, że Anna chętnie pomaga w odrabianiu lekcji bratu, uczęsz­czającemu do jednej z wyższych klas gimnazjum; bowiem dzięki równie naiwnej jak trafnej psycho­logicznie przebiegłości odgadywała, że ta przy­sługa,- świadcząca o wyższości wobec mężczyzny, świadomie czy nieświadomie sprawia wzgardzonej satysfakcję.

Nie można rzec, aby darzyła specjalnym zainte­resowaniem syna, wybujałego rudzielca, który po­dobny był do zmarłego ojca, a ponadto wykazy­wał mniej zamiłowań do studiów humanistycz­nych, bardziej .natomiast entuzjazmował się bu­dową dróg i mostów i chciał zostać inżynierem. Chłodna, jedynie powierzchowna i- raczej konwen­cjonalnie troskliwa życzliwość — oto wszystko, co mu okazywała. Do córki, przeciwnie, przywiązana, była bardzo, jako do swej jedynej prawdziwej przyjaciółki. Ową zażyłość można by nazwać jednostronną biorąc pod uwagę skrytość Anny, gdyby nie to, że matka i tak doskonale wiedziała wszystko o duchowym życiu swego powściągli­wego dziecka, o dumnej i pełnej goryczy rezyg­nacji tej duszy | gdyby nie poczuwała się z tej racji do prawa t obowiązku równie szczerych zwierzeń.

Bez drażliwości, z humorem przyjmowała przy tym nieraz czule wyrozumiały lub żałośnie drwią­cy, a nawet nieco wymuszony uśmieszek swej

córki i przyjaciółki 1, sama pobłażliwa, chętnie pozwalała siebie traktować pobłażliwie, gotowa do uśmiechu ze swej prostoduszności, którą wszakże uważała za stosowną i korzystną, tak że śmiała się zarazem z siebie i ze skrzywionej miny Anny. Zdarzało się to często, zwłaszcza gdy puszczała wodze swemu uwielbieniu dla natury, dla której ciągle zdobyć chciała uduchowioną dziewczynę. Nie da się wyr ić, jak dalece kochała wiosnę, swoją porę roku, w której się urodziła i która tchnęła w nią tajemny strumień zdrowia i radości życia. Przy nawoływaniu się ptactwa w złagodnia­łym wietrze twarz jej promieniała. Pierwsze kro­kusy i śniegułki w ogrodzie, kiełkowanie i wspa­niałość hiacyntów i tulipanów na rabatach przy domu radowały tę chodzącą dobroć do łez. Ulu­bione fiołki przy drogach, którymi chodziły w pole, żółto rozkwitłe krzaki jałowca i forsycji, biały

i czerwony głóg, bez nawet i kasztany zapalające swoje białe i czerwone świeczki wszystko to córka musiała podziwiać wraz z nią i podzielać jej zachwyt. Róża wyciągała ją z jej północnego* zamienionego na pracownię pokoju, od jej ab­strakcyjnego rzemiosła, i Anna, uśmiechając się* rada zdejmowała fartuch i godzinami towarzy­szyła matce; była bowiem zadziwiająco dobrym piechurem i o ile w towarzystwie ukrywała swe utykanie przez możliwie największą oszczędność ruchów, to będąc swobodna i mogąc stąpać do­wolnie, chodziła z wielką wytrwałością.

Kwitnienie drzew, gdy gościńce stawały się poe­zją, gdy ojczysty pejzaż wokół szlaku ich space­

rów przystrajał się w biały i różowy, owoce zwia­stujący powab — cóż to za urzekająca pora roku. Baźki z wysokich srebrnych topól, bramujących brzegi strumienia, nad który często \chodziły, sy­pały się na nie z góry jak śnieg, kołowały na wietrze i okrywały ziemię; Róża, która i. to rów­nież znajdowała zachwycającym, na tyle znała bo­tanikę, żeby móc pouczyć córkę, że topole są „roz- dzielnopłciowymi” roślinami, u których jedne wy­dają kwiaty tylko męskie, a drugie tylko żeńskie. Mówiła również chętnie o zapylaniu przez wiatr jako o służbie Zefira dla zakochanych dzieci niwy,

0 jego usłużnym przenoszeniu kwiatowych pyłków na wstydliwie wyczekujące pręciki — rodzaj poczę­cia, który wydawał się jej szczególnie wdzięczny.

Pora kwitnienia róż była dla niej najwyższą rozkoszą. Hodowała królowę kwiatów na palikach w swoim ogrodzie, przepisanymi środkami chro­niła ją troskliwie przed żarłocznością gąsienic

1 zawsze, dopóki zachowywały swą świetność, 'stały na etażerkach i stolikach w jej buduarze bukiety świeżych róż w pąkach, na poły albo całkiem, rozkwitłych, czerwonych zwłaszcza (jako że białe niezbyt lubiła), czy to własnej hodowli, czy też otrzymane w darze od uprzejmych odwie­dzających ją pań, które znały jej namiętność. Po­trafiła, zamknąwszy oczy, kryć długo twarz w ta­kim bukiecie i kiedy ją podnosiła, zapewniać, że jest to boski zapach; że gdy Psyche pochylała się z lampą nad śpiącym Amorem, jego oddech, loki i policzki musiały napełniać jej nosek taką wła­śnie wonią, i nie wątpiła, że jest to niebiański

aromat i że tam, w górze, dusze zbawione oddy­chać będą wiecznie wonią- róż. Wobec tego — za­uważała Anna sceptycznie \— będzie się można bardzo prędko przyzwyczaić do niej tak dalece, że się ją w ogóle przestanie odczuwać. Ale pani von Tümmler zarzucała córce przemądrzałość. To; co mówi, jeśliby się chciało szydzić, można by powiedzieć o całej wiecznej szczęśliwości, nie­mniej bezwiedne szczęście jest również szczę-' ściem. Była to jedna z tych' sytuacji, kiedy Anna całowała matkę na zgodę czule i pobłażliwie, po czym śmiały się obie.

Fabrycznych pachnideł, perfum, nie używała Róża nigdy, z wyjątkiem odrobiny odświeżającej wody kolońskiej firmy „J. M. Farina, naprzeciw Jülichsplatz”. Ale wszystko to, co naszemu zmy­słowi powonienia nastręcza natura szlachetnego, słodkiego, pełnego korzennej goryczy, jak również wonie duszne i oszałamiające, wszystko to Róża lubiła nad wyraz, chłonęła głęboko i z wdzięcz­nością, z jakimś niezwykłym zmysłowym pietyz­mem. Na jednym z ich spacerowych szlaków było urwisko, rozległe zagłębienie gruntu i dość płytki jar, porosły w dole gęsto kraewami czeremchy i jaśminu, z którego w upalne, wilgotne, burzliwe czerwcowe dni dobywały się prawdziwe kłęby i chmury gorących, odurzających niemal zapa­chów. Anna, mimo że przyprą viało ją to o lekki ból głowy, musiała matce stale tam towarzyszyć. Róża wdychała ciężkie wyzie- vy w ^ rozkosznym zachwyceniu, przystawała, szłi dalej, zatrzymy-

J®3®j3fe«ŁK

Wała. się znowu, nachylała się nad brzegiem wą­wozu i wzdychała:

Dziecko, dziecko, jakież to cudowne! To od­dech natury, jej słodkie, ożywcze tchnienie, na­grzane słońcem i przepojone wilgocią, płynące ku nam z głębi jej łona. Wchłaniajmy je ze czcią, bo i my jesteśmy jej ukochanymi dziećmi.

* — Przynajmniej ty, mamo — mówiła Anna i uj­mując ramię marzycielki pociągała ją, kulejąc, da­lej. — Mnie lubi ona mniej i tą mieszaniną zapa­chów przyprawia o ucisk w skroniach.

Tak, to dlatego, źe przeciwstawiasz się jej rozumem — odpowiadała Róża — i nie jkładasz jej hołdu swoim talentem, lecz chcesz się wraz z nim ponad nią wywyższać; czynisz ją jedynie tematem myśli, jak się sama przechwalasz, i zmy­słowe wrażenia przenosisz Bóg wie gdzie, w ozięb-

* łość. Szanuję to, Anno, ale na miejscu kochanej natury też bym ci to miała za złe.

I proponowała jej poważnie: jeśli już tak bardzo opętana jest abstrakcją i koniecznie musi się po­przez nią wypowiadać, to powinna choć raz spró­bować wyrazić zapachy przy pomocy barw.

I Na tę myśl wpadła w porze kwitnienia lip,

w ową znów dla niej niepowtarzalnie uroczą porę, J. '• kiedy przez kilka tygodni drzewa alej napełniały 1» przez otwarte okna cały dom czarownym, niewy- «. powiedzianie czystym i łagodnym zapachem swego późnego kwitnienia i kiedy zachwycony uśmiech ani na chwilę nie schodził z warg Róży. Wówczas to powiedziała: b— To powinniście malować, zmierzyć się z tym

swoją sztuką! Nie chcecie przecież zupełnie wyJ gnać natury ze swej sztuki, lecz traktujecie ją zawsze jako punkt wyjścia do swoich abstrakcji i potrzebujecie wrażeń zmysłowych do swego udu­chowienia. No, a przecież zapach jest, że tak po­wiem, dostępny zmysłom i abstrakcyjny zarazem, nie widzi się go, przemawia do nas eterycznie i powinna cię pociągać próba przekazania zmy­słowi wzroku tego, co nas cieszy niedostrzegalne; na tym zresztą zasadza się sztuka malarska. Nużel Gdzież wasza paleta? Zmieszajcie na niej to, co nas upaja, i przenieście na płótno jako kolorowe szczęście, które moglibyście zatytułować: „Zapach lip”, żeby widz wiedział, o co wam chodziło.

Mateczko, jesteś zadziwiająca! — odrzekła panna von Tümmler. — Wymyślasz problemy, na które nie wpadł dotąd żaden profesor malarstwa! Ale czy wiesz także, że jesteś przysięgłą .roman- tyczką ze swoim syntetycznym krzyżowaniem zmysłów i mistycznym przekształceniem zapachów, w kolory?

' — Zasługuję bez wątpienia na twe uczone szy­derstwo.

Nie, ty w ogóle nie zasługujesz na szyder­stwo — odrzekła Anna z czułością.

Wszelako podczas jednej z przechadzek w końcu sierpnia, po południu, w wielkim upale, zdarzyło się coś, co zakrawało na szyderstwo. Idąc pomię­dzy łąkami a brzegiem zagajnika poczuły nagła capach piżma, zrazu nie{»strżeżenie lekki, potem coraz silniejszy. Róża zwęszyła go pierwsza i z okrzykiem: — Ach, co to? tj— wypowiedziała

swoje wrażenie; ale córka zaraz musiała jej przy­taknąć: tak, to taki właśnie zapach, i do tego z gatunku piżmowych perfum, oczywiście. Dwa kroki wystarczyły, ażeby ujawnić jego odrażające źródło. Na skraju drogi leżała rozparzona słońcem kupka nieczystości, otoczona rojem much i gęsto przez nie obsiadła; wolały jej bliżej nie oglądać. Na małej przestrzeni zebrane były odchody zwie­rzęce, a może i ludzkie, wraz ze zbutwiałą roślin­nością, a ponadto była tam jeszcze z dawna prze­gniła padlina jakiegoś leśnego zwierzątka. Krótko mówiąc, nie mogło być nic obrzydliwszego ponad tę rozgrzaną kupkę nieczystości; wszelako jej wy­ziewów, zwabiających setki much, nie można było z powodu ich dwuznacznego przetwarzania się ł dwoistości nazwać cuchnącymi, lecz bez wątpie­nia trzeba było uznać je za zapach piżma.

Chodźmy stąd — powiedziały obie panie je­dnocześnie, i Anna, powłócząc silniej nogą, jak zwykle gdy ruszała z miejsca, j oparła się na ra­mieniu matki. Milczały chwilę, jak gdyby musiały przetrawić owo dziwaczne wrażenie. Potem Róża powiedziała:

No, proszę, nigdy nie znośiłam piżma i nia rozumiem, jak można się nim perfumować. Cybety, jak sądzę, wydają podobną woń. Tak przecież nia pachnie żaden kwiat, ale na lekcjach przyrody, objaśniano nam, że wydzielają to z pewnych gru­czołów niektóre zwierzęta — szczury, koty, cybety, piżmowce. Pamiętasz: w „InJ^ydSę,^KS^ei^Schil- lera występuje czleczyną^łżki" jtt£Cz&Męz?Npół- główek, o którym móuną, ,?e chodzi z xwielkim

. '«Mfg

SC

w[

krzykiem i roztacza na cały parter zapach piżma? Jakże się zawsze śmiałam z tej sceny!

Rozweseliły się. Róża wciąż jeszcze miała swój ciepły, z serca płynący śmiech, nawet wówczas* kiedy cierpiała duchowo i fizycznie na skutek or­ganicznych trudności dostosowania się do wieku* owego pełnego wahań, wstecznego przekształcania się jej więdnącej kobiecości. W owym czasie miała w przyrodzie przyjaciela całkiem blisko domu* w kącie zamkowego parku (prowadziła tam ulica Malkasten). Był nim stary, samotnie stojący dąb* guzowato poskręcany, z obnażonymi po części ko­rzeniami i krępym pniem, który już na niewiel­kiej wysokości dzielił się na gruzłowate konary*. rozwidlające się w cieńsze gałęzie. Pień był wy- próchniały i tu i ówdzie zaplombowany cemen­tem — zarząd parku uczynił, co mógł, dla tysiąc­letniego zucha; wszakże liczne gałęzie już ob­umarły i nie wypuszczały liści, sięgając nieba nagie ł pokrzywione; inne natomiast, choć poje­dyncze, nawet u wierzchołka zieleniły się bujnie i wiosennie od wieków uświęconymi, powycina­nymi w ząbki liśćmi, z których wije się wieńca zwycięzcom. Różę radował ten widok i wiosną* w porze swych urodzin, śledziła z rosnącą cieka­wością kiełkowanie, pączkowanie 1 rozwijanie się zieleni na tych gałęziach i gałązkach drzewa, do których docierało jeszcze życie. Siadała z Anną tuż obok, na ławce, u brzegu trawnika, na którym rósł dąb, i mówiła:

Dzielny starzec! Czy możesz patrzeć beż wzruszenia, jak się trzyma i ciągle jeszcze żyje?.

18

mm

Spójrz na korzenie, grube i zdrewniałe, jak cze­piają się szeroko i zakotwiczają w ziemi żywi­cielce. Wiele burz przeżył i wiele ich jeszcze prze­żyje. On nie upadnie. Wy próchniały, ocemento- wany, nie ma już sił, by się w pełni okryć listo­wiem, ale gdy przychodzi jego czas, zaczynają krążyć w nim soki — nie wszędzie, ale dokazuje tego, że choć trochę się zieleni; ludzie szanują to i chronią jego odwagę. Czy widzisz, jak tam na górze cienka gałązka chwieje się na wietrze, okryta pączkami liści? Już prawie wszystek jest bezsilny, ale ta mała gałązka ratuje jego honor.

Oczywiście, mamo, to ciekawe, co mówisz —* odrzekła Anna. — Ale jeśli pozwolisz, wolałabym już wracać do domu* Mam boleści.

Boleści? Czy ty... ależ tak, drogie dziecko, jakże mogłam zapomnieć. Robię sobie wyrzuty, że cię zabrałam. Gapię się na mego staruszka i nie widzę, że się skręcasz siedząc. Wybacz. Weź mnie pod rękę i chodźmy.

Panna von Tümmler z dawna cierpiała na gwał­towne bóle, kiedy zbliżał się jej okres — nic się za tym nie kryło, była to zwykła, również przez lekarzy jako taka określona przypadłość, z którą trzeba się było pogodzić. Dlatego też matka pod­czas krótkiej drogi powrotnej mogła spokojnie po­cieszać i w najlepszej intencji rozweselać cier­piącą, a ponadto, ba, i to szczególnie, mówić o tym z zazdrością.

Pamiętasz — powiedziała — że tak było od razu, kiedy ci się to zdarZyło po raz pierwszy, i bardzo się przestraszyłaś, a ja cię objaśniałam, że

to jest naturalne i konieczne, i radosne, ba, że jest to do pewnego stopnia uroczysty dzień, ponieważ dowodzi, że teraz już dojrzałaś do tego, żeby być kobietą. Masz przedtem bóle, zgoda, to jest przy­kre i niepotrzebne, ja nigdy ich nie miałam, ale to się zdarza, znam poza tobą jeszcze dwa czy trzy takie przypadki, i myślę sobie tak: bóle, k la bonne heure, u nas, kobiet, są one czymś innym niż w reszcie przyrody i u mężczyzn, którzy ich nie miewają, chyba że są chorzy, a wtedy okrop­nie się użalają, i twój ojciec też to robił, jak tylko go coś bolało, chociaż był oficerem i zginął śmier­cią bohaterską. Nasza płeć zachowuje się inaczej, znosi ból cierpliwiej, my jesteśmy męczennicami* urodzonymi, że tak powiem, po to, aby cier­pieć. Przede wszystkim bowiem znamy naturalny i zdrowy, dany od Boga i uświęcony ból przy rodzeniu, który jest czymś wyłącznie kobiecym, czego mężczyznom zaoszczędzono, czy też im od­jęto. Głupi mężczyźni wzdrygają się co prawda z przerażenia, słysząc nasz na wpół świadomy krzyk, czynią sobie wyrzuty i łapią się za głowę, a my mimo całego tego krzyku w głębi duszy śmiejemy się z nich. Kiedy cię rodziłam, Anno, było bardzo ciężko. Od pierwszego bólu trwało to trzydzieści sześć godzin i ojciec twój biegał przez cały czas po mieszkaniu trzymając się za głowę, a to było przecież wielkie święto życia; to nie ja krzyczałam, ono krzyczało, to była święta eks­taza bólu. Potem, przy Edwardzie, było już o wiele lżej, ale dla mężczyzny i tak byłoby aż nadto, panowie mężczyźni najuprzejmiej by za coś ta­

kiego podziękowali. Widzisz, bóle są zazwyczaj sygnałem ostrzegawczym zawsze nam przychylnej natury, wskazującym, że w ciele rozwija się jakaś choroba. Znaczą one: hola, coś jest nie w po­rządku, zrób szybko, co trzeba, nie tyle przeciw 'bólowi, ile przeciw temu, co go powoduje. Oczy­wiście i u nas może to również mieć takie zna­czenie. Ale, jak wiesz, *twoje boleści przed okre­sem nie mają bynajmniej takiego znaczenia i przed niczym nie ostrzegają. Jest to rodzaj bólu kobie­cego i dlatego godny jest szacunku. Tak musisz go traktować, jako akt kobiecego życia. Zawsze dopóki jesteśmy kobietami, już nie dziećmi, a nie niedołężnymi staruszkami, dopóty powtarzają się okresy spotęgowanego pulsującego krwią życia na­szych organów, macierzyńskich; w ten sposób miła natura przygotowuje się na przyjęcie zapłodnio­nego jaja, a kiedy się ono dostanie, jak to się przecież w moim długim życiu zdarzyło tylko dwukrotnie w dużym odstępie czasu, wówczas okresy nie przychodzą i jesteśmy w stanie bło­gosławionym. Mój Boże, jakże ja się radośnie przestraszyłam, kiedy nastąpiło to po raz pierw­szy, przed trzydziestu laty. To byłaś ty, moja droga, ty byłaś owym błogosławieństwem i pa­miętam do dziś, jak wyznałam to twemu ojcu* jak zawstydzona przytuliłam głowę do jego głowy i cichutko powiedziałam: Robercie, to się stało, wszystko przemawia za tym, że cosik jest w dro­dze...

Kochana mamo, zrób mi tę łaskę i nie mów gwarą. Okropnie mnie to denerwuje.

ś— Och, wybacz, duszko, możesz być pewna, źe jestem jak najdalsza od chęci denerwowania cie­bie. To tylko dlatego, że ja wtedy, w swoim błogim zawstydzeniu, rzeczywiście tak powiedziałam do twego ojca. A poza tym mówimy przecież o spra­wach natury, nieprawdaż, a natura i gwara mają w moim odczuciu coś wspólnego, tak jak coś wspólnego mają z sobą natura i lud — jeśli mówię głupstwa, popraw mnie, jesteś ode mnie o wiele"' mądrzejsza. O, tak, jesteś mądra i jako artystka nie żyjesz z naturą na najlepszej stopie, lecz prze­kształcasz ją w abstrakcję, w sześciany i spirale, i skoro już mówimy o tym, że jedno ma z dru­gim coś wspólnego, to chciałabym wiedzieć, czy nie ma jakiegoś związku między twoim dumnym, rozumowym stosunkiem do natury, a tym, że właśnie w tobie wywołuje ona bóle przed okre­sami.

Och, kochanie — powiedziała Anna i musiała się roześmiać. — Ganisz mnie za przemądrzałość, a sama budujesz całkiem niedopuszczalnie wyro- zumowane teorie.

Jeśli choć odrobinę cię tym rozweselam, moje dziecko, to każda teoria, choćby najgłupsza, mnie cieszy. Ale to, co powiedziałam o prawdzi­wych kobiecych bólach, myślę całkiem poważnie i mówię, aby cię pocieszyć. Bądź zadowolona i dumna, że masz trzydzieści lat i jesteś w pełni kwitnienia. Wierz mi, zgodziłabym się na każdy ból, gdybym mogła mieć jeszcze, jak ty, okresy. Ale ja ich, niestety, już nie mam, zjawiały się co­raz skąpiej i nieregulamiej, a od dwóch miesięcy.

«mm

OiwfSnu

w ogóle nie występują. Ach, przestało mi już by­wać wedle zwyczaju niewiast, jak mówi Biblia* zdaje się o Sarze, tak, o Sarze, której zdarzył się cud płodności, ale to jest zapewne tylko taka jedna z legendarnych historii, jakie dzisiaj się już nie zdarzają. Kiedy przestaje nam już bywać wedle zwyczaju niewiast, wtedy nie jesteśmy już kobie­tami, stajemy się wyschłym ze włokiem, zużytym* nieprzydatnym, wykluczonym z przyrody. To bardzo smutne, moje dziecko. Mężczyźni, jak mi się wydaje, mogą nie zmieniać się do końca życia. Znam takich, którzy mając osiemdziesiąt lat nie przepuszczali żadnej kobiecie, i twój ojciec też był taki — ileż to razy musiałam patrzeć przez palce* kiedy był już podpułkownikiem Co znaczy pięć­dziesiątka dla mężczyzny? Jeśli założymy, że ma jaki taki temperament, nie przeszkadza mu ona nadskakiwać kobietom, a niejeden ma przy siwych skroniach powodzenie u młodych panienek. My zaś, kobiety, mamy wszystkiego trzydzieści pięć lat na nasze kobiece życie fizyczne, na pełnię czło­wieczeństwa, a przy pięćdziesiątce jesteśmy już wysłużone, wygasa nasza zdolność rodzenia i dla natury stajemy się zbędnym rupieciem.

Na te słowa o pełnej prostoty surowości Anna odpowiedziała inaczej, niż niejedna kobieta słusz­nie mogłaby odpowiedzieć. Rzekła bowiem:

Co-też ty mówisz, mamo, i jak możesz po­gardliwie wyrażać się o godności należnej starszej kobiecie, gdy spełni się jej życie i przeniesiona zo­staje przez naturę, którą tak przecież kochasz, w nowy, spokojny stan, stan godności, pełen naj­

23

wyższego wdzięku i tak wiele jeszcze dać może z siebie ludziom zarówno bliskim, jak i dalekim. Zazdrościsz mężczyznom, że ich życie płciowe nie ma tak wyraźnie zakreślonych granic jak kobiece. Ale ja wątpię, czy jest tp aż tak godne szacunku, czy jest to powód do zazdrości. W każdym razie wszystkie cywilizowane narody otaczały zawsze matrony niezwykłą czcią, uważały* je wprost za święte i my także uważamy cię za świętą w słod­kim, uroczym dostojeństwie twego wieku.

Kochanie — i Róża idąc przygarnęła do siebie córkę — mówisż tak pięknie, mądrze i roz­tropnie, mimo twego bólu, z powodu którego po­winnam cię pocieszać, a tymczasem sama pocie­szasz swoją głupią matkę w jej niegodnych tro­skach. Ale naprawdę ciężko jest łączyć godność z rezygnacją, ciężko, choćby dla samego ciała, po­godzić się z nowym stanem, już to samo spro­wadza wiele udręki. A jeśli do tego dochodzi jeszcze usposobienie, które nie chce nawet słyszeć

o godności matrony i sprzeciwia się więdnięciu ciała — wtedy dopiero naprawdę jest ciężko. Przystosowanie duszy do nowej sytuacji ciała, oto najcięższa sprawa.

Na pewno, mamo, dobrze to rozumiem. Ala Eważ, że dusza i ciało są przecież jednym i tym samym; stan psychiczny jest nie mniej kwestią natury niż stan fizyczny; natura obejmuje go również i nie potrzebujesz obawiać się o to, że długo utrzyma się dysharmonia między twymi sprawami duchowymi a naturalnymi przemianami ciała. Musisz sobie powiedzieć, że psychika jest

tylko emanacją cielesności i jeśli kochana du­szyczka wyobraża sobie, że przypadło jej w udziale zbyt ciężkie zadanie przystosowania się do od- miennegó życia ciała, to wkrótce spostrzeże, że nie pozostaje jej nic poza przyzwoleniem, ażeby owo życie cielesne również i w jej dziedzinie żrobiło swoje. Ciało bowiem jest tym, co kształtuje duszę wedle swego stanu.

Panna von. Tümmler wiedziała, dlaczego to mówi; w tym okresie bowiem, gdy matka czyniła jej powyższe zwierzenia, W domu ich od jakiegoś czasu często pojawiała się pewna nowa twarz i w perspektywie rysowały się brzemienne w kło­poty następstwa, które nie uszły cichej, zatroska­nej obserwacji Anny.

Ta nowa twarz, wedle Anny bardzo mało inte­resująca, właśnie całkiem nie uduchowiona, nale­żała do młodego człowieka nazwiskiem Ken Kea- ton, mniej więcej dwudziestoczterolętniego, rzu­conego tu przez wojnę Amerykanina, który od pewnego czasu przebywał w mieście i udzielał w kilku domach lekcji angielskiego, lub też zapra­szany był na płatną angielską konwersację przez bogate damy ze sfer przemysłowych. Zasłyszał . o tym Edward, od Wielkanocy uczeń ostatniej klasy, i gorąco prosił matkę, ażeby mógł kilka razy w tygodniu, po południu, poznawać przy pomocy Mr. Keatona tajniki języka angielskiego. .Wprawdzie bowiem gimnazjum dawało mu mnó­stwo greki i łaciny i, na szczęście, dostatecznie dużo matematyki, ale nie dawało znajomości an-

gielskiego; który ze względu na jego plany wy­dawał mu się nieodzowny. Zamierzał bowiem, skoro tylko poradzi sobie jako tako z nudnymi przedmiotami humanistycznymi, wstąpić na poli­technikę i, jak już obecnie planował, udać się następnie na dalsze studia do Anglii albo od razu do eldorada techniki, Stanów Zjednoczonych. Dla­tego zadowolony był i wdzięczny, że matka, sza­nując jasność i pewność jego decyzji, chętnie speł­niła jego życzenie. Odtąd zajęcia z Keatonem, w poniedziałki, środy i soboty, sprawiały mu wiele zadowolenia, tak z powodu swej celowości, jak i dlatego, że zabawnie było poznawać nowy język całkiem od podstaw, jak pierwszoroczniak, począt­kowo z pomocą małego podręcznika, chciałoby się rzec elementarza: słówka, ich częstokroć niezwykłą pisownię, ich nad wyraz dziwną wymowę, którą Ken demonstrował uczniowi, wymawiając „1” bar­dziej gardłowo niż Nadreńczycy, zaś „r” twardo i podniebiennie, z tak emfatyczną przesadą, jak gdyby chciał ośmieszyć własną ojczystą mowę. ¡¡§| Srr-ew the top on! — mówił. — I slłept like a top. Alfred is a tennis play-err. His shoulders are thirty inches brr-oaoadd. — Edward potrafił przez całą półtoragodzinną lekcję śmiać się z Alfreda, barczystego tenisisty, któremu przypisywano pew­nego rodzaju sławę przy użyciu możliwie wielu i,though”, „thought”, „taught” i „tough” — robił wszakże duże postępy właśnie dlatego, że Keaton nie był wykwalifikowanym nauczycielem i. stoso­wał bardzo swobodną metodę, rzec można zdająo się całkiem na przypadek, i beztrosko wprowadżal

to w czyn, paplając potoczną gwarą nonsensy i wciągając ucznia, który niczego iilnego nie prag­nął, w posługiwanie się wygodnym, zabawnym i popularnym w świecie językiem.

Pani von Tümmler, znęcona panującą w pokoju Edwarda wesołością, często zaglądała do młodych ludzi, biorąc niekiedy udział w tej pożytecznej rozrywce, serdecznie śmiała się z Alfreda, the tennis play-erra, i znajdowała pewne podobień­stwo między nim a korepetytorem, szczególnie jeśli chodzi o właściwe, im obu szerokie barki. Ponadto Ken miał bujne, jasne włosy, nieszcze­gólnie piękną, ale i nie odpychającą, niewinną, miłą chłopięcą twarz, która jednak dzięki śladom cech anglosaskich nie robiła wrażenia całkiem po­spolitej, i był wspaniale zbudowany, co' dawało się zauważyć mimo jego luźnego, wygodnego ubra­nia; miał młodzieńczo mocne, długie nogi i wąskie biodra, jak również bardzo ładne ręce, z nieprze- sadnie ozdobnym pierścieniem na palcu lewej ręki. Jego prosty, całkiem swobodny, ale nie pozba­wiony dobrych manier sposób bycia, zabawna niemczyzna, która w jego ustach nabierała nieza­przeczalnie angielskich cech, podobnie jak łamany francuski i włoski, które znał również (był bo­wiem w wielu europejskich krajach) — wszystko to bardzo się Róży podobało; zjednał ją sobie szczególnie swą wielką naturalnością. Niekiedy więć, z czasem niemal regularnie, zapraszała go po lekcji na kolację, niezależnie od tego, czy sama brała w niej udział,, czy też nie. Jej zaintereso­wanie dla niego wywodziło się v pewnej mierze

stąd, że słyszała o jego wielkim szczęściu do ko­biet. Z tą myślą obserwowała go i uznawała po­głoskę za całkiem prawdopodobną, chociaż niezbyt jej się podobało, że gdy mu się przy jedzeniu lub rozmowie lekko odbijało, przykładał rękę do ust i mówił: „Pardon me!”, co świadczyć miało o jego dobrym wychowaniu, ale całkiem niepotrzebnie zwracało uwagę na tę drobnostkę.

Ken urodzony był, jak opowiadał przy stole, w małym miasteczku jednego ze wschodnich sta­nów, gdzie ojciec jego przerzucał się z zawodu do zawodu, pracując to jako „broker”, to jako kierow­nik stacji benzynowej, zarabiając również od czasu do czasu nieco grosza w „realstate business”. Syn uczęszczał do high school, gdzie jednak, jeśli mu można było wierzyć, w ogóle niczego nie uczono* wedle europejskich pojęć, jak dodawał z szacun­kiem. Później niewiele pytając, po prostu ażeby się jeszcze czegoś nauczyć, wstąpił do college w Detroit, w stanie Michigan, gdzie utrzymywał się podczas studiów z pracy rąk, jako pomywacz naczyń, kucharz, kelner, ogrodnik. Pani von Tümm­ler zapytała go, jak zdołał przy tym zachować białe, rzec można, pańskie dłonie, na co on odpo­wiedział, że do ciężkich robót nosił zawsze ręka­wiczki, pracował w koszuli z krótkimi rękawami albo półnago, ale zawsze w rękawiczkach. Za ocea­nem robią tak wszyscy, a w każdym razie więk­szość, często i murarze, aby nie mieć obrzmiałych proletariackich rąk, lecz zachować ręce pisarza adwokackiego, z pierścieniem na* palcu.

Róża pochwaliła ów zwyczaj, ale Keaton powie­

dział: — Zwyczaj to chyba za wielkie słowo i nie można tego nazwać zwyczajem w sensie starych europejskich obyczajów ludowych — zwykł ma­wiać: kontynentalny, zamiast: europejski. Taki na przykład stary niemiecki zwyczaj ludowy jak „dyngus” — polegający na tym, że na Boże Naro­dzenie i na Wielkanoc chłopcy chłoszczą dziew­częta, a nawet bydło i drzewa brzozowymi i wierz- bpwymi rózgami, nazywając to „smaganiem” albo „degowaniem” i upatrując w tym środek na za­chowanie zdrowia i wzmożenie płodności — tak, to jest starodawny zwyczaj i ten mu się podoba. j,Szmagustrem” zwie się wiosenne smaganie i chło­stanie.

Ttimmlerowie nic a nic nie wiedzieli o owym zwyczaju i podziwiali obeznanie Kena zę spra­wami folkloru. Edward śmiał się ze „szmagustra”, Anna zaś skrzywiła się i tylko Róża wyraziła za­chwyt, całkowicie zgadzając się z gościem. Ten zaś ciągnął dalej, że to przecież co innego niż no­szenie rękawiczek do pracy i czegoś podobnego długo by można szukać w Ameryce, choćby dla­tego, że nie ma tam wsi i chłopi nie są wcale chłopami, lecz przedsiębiorcami jak wszyscy inni i nie mają odrębnych zwyczajów. W ogóle Ken, mimo że z wyglądu i zachowania był tak nieza­przeczalnie amerykański, okazywał mało przywią­zania do swej wielkiej ojczyzny. „He din’t care for America”, nic sobie z niej nie robił, ba, uwa­żał ją nawet za obrzydliwą z całą jej gonitwą za dolarami, dewocją, bałwochwalczą czcią dla suk­cesu i ogromem przeciętności, przede wszystkim

zaś brakiem historycznej atmosfery. Naturalnie, ma ona swoją historię, ale to nie jest „history”, tylko krótka, nudna „success story”. Oczywiście, ma oprócz ogromnych pustyń piękne i wspaniałe okolice^ ale nic poza nimi, podczas gdy w Europie wszędzie jest tyle tego, szczególnie jeśli chodzi

o miasta z ich głęboką historyczną perspektywą. Amerykańskie miasta — „he din’t care for them”. Wczoraj je zbudowano i jutro doskonale można by je rozebrać. Małe miasteczka to zabite deskami dziury, wszystkie podobne do siebie jak dwie krople wody, duże zaś miasta, nadęte potwory

o muzeach przepełnionych kupionymi „kontynen­talnymi skarbami sztuki. Kupić jest wprawdzie lepiej niż ukraść, ale .niewiele lepiej, bowiem to, co pochodzi z roku 1400 czy 1200 po Chrystu­sie, przeniesione do innych okolic nabiera cech rzeczy skradzionej.

Śmiano się z bezbożnej paplaniny Kena i ga­niono go nawet za nią, ale on odrzekł, że to właśnie pietyzm pozwala mu tak mówić, miano­wicie respekt dla perspektywy i atmosfery. Jego namiętnością, jego „hobby”, były bardzo wczesne daty historyczne, 1100, 700 lat po narodzeniu Chrystusa, i w college zawsze celował w histo­rii — w historii i w atletyce. Już dawno ciąg­nęło go do Europy, ojczyzny wczesnych dat histo­rycznych, i na pewno dotarłby do niej na własną rękę, jako marynarz albo pomywacz talerzy, żeby choć odetchnąć historycznym powietrzem. Ale wojna przyszła dlań bez wątpienia jak na zawo­łanie; w 1917 roku od razu zgłosił się do armii

i podczas ćwiczeń ustawicznie się obawiał, ¿9 wojna może się skończyć, zanim przeprawią go na tamtą stronę. W ostatniej chwili jednak dostał się jeszcze do wojskowego transportu do Francji i rzeczywiście wziął udział. w walkach pod Com- ptegne, skąd wyniósł nawet ranę, i to nielekką, tak że długie tygodnie przeleżał w szpitalu. Był ranny w nerkę i teraz pozostała mu już tylko jedna, co mu zresztą całkiem wystarczało. Bądź co bądź, mówił ze śmiechem, jest czymś w rodzaju inwalidy i otrzymuje nawet małą rentę, która ma dlań większą wartość niż przedziurawiona nerka.

Nie ma w nim nic z inwalidy, stwierdziła sta­nowczo pani von Tümmler, zaś on odpowiedział: »— Nie, chwała Bogu, only a little cash.

Po wyjściu ze szpitala prosił o zwolnienie, został i,honorably discharged” z medalem za waleczność i pozostał na czas nieokreślony w Europie, gdzie było cudownie i gdzie mógł się pławić we wczes­nych datach historycznych« Katedry francuskie, włoskie, campanille, palazzii i galerie, szwajcar- .skie uzdrowiska, takie miejsca jak zamek Stein nad Renem, to przecie „most delightful in- deed”. I wszędzie wino, bistra we Francji, trat- torie we Włoszech, przytulne gospody w Szwaj­carii i w Niemczech — „Pod Wołem”, „Pod Mu­rzynem”, „Pod Gwiazdami” — czy jest coś podob­nego za oceanem? Tam w ogóle nie ma wina, tylko „drinks”, whisky czy rum, nie ma chłod­nego kufla alzackiego piwa albo tyrolskiego czy świętojańskiego moszczu przy dębowym stole, w historycznej piwniczce albo powojem oplecionej

altanie. „Good heavens!” Ludzie w Ameryce w ogóle nie mają pojęcia o życiu!

Niemcy. To był jego ulubiony kraj, chociaż nie zagłębił się weń jeszcze i znał właściwie tylko miejscowości nad Jeziorem Bodeńskim, a ponadto, rzeczywiście bardzo dokładnie, Nadrenię. Nadre­nię z jej miłymi, wesołymi ludźmi, tak aimable, szczególnie gdy są nieco „pod gazem'”, ze starymi miastami, pełnymi atmosfery dostojeństwa, jak Trewir, Akwizgran, Koblencja, święta Kolonia —» niech ktoś spróbuje nazwać któreś z amerykań­skich miast „świętym” — Holy Kansas City, cha, cha! Skarb, strzeżony przez syreny z Missouri- -River, cha, cha, cha, pardon me. — O Düssel­dorf ie i jego długiej historii od czasów Merowin- gów wiedział więcej niż Róża i jej dzieci razem wzięci, i rozprawiał o majordomusie Pepinie,

0 Barbarossie, który zbudował pałac cesarski w Rindhusen, i o kościele dynastii salickiej w Kaiserswerth, gdzie Henryk IV jako dziecko ko­ronowany był na króla, o Albercie z Bergu, Jania Wellemie z Palatynatu i jeszcze o wielu innych, jak jakiś profesor.

Róża powiedziała nawet, że mógłby udzielać lekcji historii, równie dobrze jak angielskiego. Na to jest mały popyt, odpowiedział. Och, ale skądże, odrzekła. Ona sama, na przykład, która dzięki niemu spostrzegła, jak mało wie, chętnie brałaby u niego lekcje. Byłby „a bit fainthearted”, wyznał,

1 wówczas Róża żywo poruszona wyjawiła swe spostrzeżenie: dziwne jest i poniekąd bolesne, ża między starszymi a młodzieżą istnieje tyle weH

wnętrznych oporów. Młodzież stroni od starszych# ponieważ nie spodziewa się z wyżyn ich godności zrozumienia dla swojego niedojrzałego wieku; starsi zaś stronią od młodzieży, ponieważ ją właśnie w głębi duszy podziwiają, uważając jedno­cześnie, że w imię własnej godności obowiązani -są ukrywać swój podziw za murem kpin i nie­szczerego lekceważenia.

Ken śmiał się wesoło i. z uznaniem, Edward stwierdził, że mama mówi jak z książki, Anna zaś spojrzała na matkę badawczo. W obecności Mr. Keatona matka była bardzo ożywiona, niestety nieraz nawet trochę afektowana; zapraszała go często i nawet wtedy, gdy zasłaniając usta dłonią mówił: „pardon me!”, patrzyła nań z wyrazem matczynej czułości. Anna odczuwała w tym pewną dwuznaczność i czuła się nieco zażeno­wana, jako że w młodym wielbicielu Europy, pasjonującym się datami historycznymi około roku 700 i znającym niemal wszystkie stare pi- , wiarnie Dusseldorfu, nie widziała nic szczególnego. Pani von Tümmler zbyt często wypytywała się z nerwową troską przed mająGą nastąpić wizytą Mr. Keatona, czy aby nie ma zaczerwienionego nosa. Był zaczerwieniony, ale Anna uspokajająco zaprzeczała. A jeśli nie był przedtem, to czerwie­nił się niezwykle mocno pod obecność młodzieńca. Wtedy jednak matka, jak się zdawało, już o tym nie myślała.

Anna nie myliła się: Róża zaczęła coraz bardziej tracić głowę dla młodego korepetytora, nie pró­bując nawet przeciwdziałać szybkiemu kiełkowa-

niu tego uczucia, być może nie zdając sobie nawet z niego sprawy, a w każdym razie nie starając się zachować go w tajemnicy. Oznaki, które nie uszły- by jej kobiecej spostrzegawczości u kogo innego —* gruchający i zach wy tli wy śmiech w czasie papla­niny Kena, serdeczne spojrzenia i zaraz potem skrywanie rozjaśnionych oczu — uważała u siebie samej za niedostrzegalne lub też, na przekór swemu uczuciu, zbyt była dumna, aby czynić zeń tajemnicę.

Jak się rzeczy mają, zrozumiała udręczona Anna całkiem wyraźnie pewnego gorącego wrześnio­wego wieczoru, kiedy Ken został na kolacji i’Ed­ward po zjedzeniu zupy prosił, aby ze względu na upał wolno mu było zdjąć marynarkę. Młodzi ludzie, usłyszał w odpowiedzi, nie powinni sobie zadawać przymusu; tedy i Ken poszedł za przy­kładem swego ucznia. Nic sobie nie robił z tego, że w przeciwieństwie do Edwarda, który miał na sobie kolorową koszulę z długimi rękawami, wło­żył marynarkę wprost na białą trykotową ko­szulkę bez rękawów, tak że teraz odsłonił nagie ramiona — wspaniałe, krągłe, mocne i białe, młode ramiona, które czyniły wiarygodnym jego opowia­danie, że w college dawał sobie równie dobrze radę z „athletics”, jak z nauką historii. Daleki był od tego, ażeby dostrzec wstrząs, jakiego doznała gospodyni na ten widok; Edward także nic nie zauważył. Ale Anna dostrzegła wsżystko z bólem i litością. Śmiejąc się i mówiąc gorączkowo, Róża czerwieniła się i bladła na przemian, a jej rozbie­gane oczy powracały po każdej ucieczce, pocią—

gane niepohamowaną siłą, ku tym ramionom, ażeby przez parę bezpamiętnych sekund zatrzymać się na nich z wyrazem dogłębnego, zmysłowego smutku.

Anna, rozdrażniona tą prymitywną naiwnością Kena, w którą niezupełnie zresztą wierzyła, skoro tylko znalazła jakieś usprawiedliwienie, zwróciła uwagę na wieczorny chłód, płynący z ogrodu przez otwarte oszklone drzwi, i ostrzegając przed zimnem nakazała włożenie marynarek. Ale pani von Tümmler zakończyła wieczór niemal bezpo­średnio po kolacji. Pod pretekstem migreny po­żegnała się z gościem przelotnie i wycofała się do sypialni. Wyciągnięta na otomanie, to zasła­niając twarz dłońmi, to kryjąc ją w poduszce* zmożona wstydem, przerażeniem i rozkoszą, wy­znawała sobie własną namiętność.

Wielki Boże, ja go przecież kocham, kocham go, jak nigdy nikogo nie kochałam, czyż to można pojąć? Przecież natura przeniosła mnie już w stan spoczynku, w łagodną, dostojną godność matrony. Czyż to nie śmieszne, że miałabym jeszcze odczu­wać żądzę, tak jak ją odczuwam w trwożliwych, rozkosznych myślach na jego widok, na widok jego boskich ramion, których uścisku t*5k ofcCędnie pragnę, jego wspaniałej piersi, którą w boleści i uniesieniu widzę rysującą się t pod trykotem? Czyż jestem bezwstydną staruchą? Nie, nie jestem bezwstydna, przecież wstydzę się go, jego mło­dości, nie wiem, jak mam go witać, jak patrzeć mu w oczy, "w te szczere, miłe chłopięce oczy, które nie spodziewają się po mnie żadnych gorą­

cych uczuć. A ja chłostana jestem rózgami, on sam, który nic r.ie przeczuwa, smaga mnie i de- guje niby rózgami podczas «szmagustra». Czemu opowiedział w swym młodzieńczym zapale o tym ludowym obyczaju? Teraz myśl o jego ożywiają­cych smagnięciach rózgą wypełnia mnie, rozpiera wstydliwą słodyczą. Pożądam go — czyż kiedy­kolwiek pożądałam? Mąż pożądał mnie, kiedy by­łam młoda, zgadzałam się na. to, pozwalałam mu się zdobywać,' przyjęłam go za małżonka w całej jego świetności i zażywaliśmy rozkoszy, gdy mnie pożądał. Tym razem ja jestem tą, która pożąda sama z siebie; patrzę dziś na niego tak, jak patrzy mężczyzna na wybraną przez siebie kobietę —r wiek jest tego przyczyną, moja starość i jego mło­dość. Młodość ma w sobie coś kobiecego, a stosu­nek starości do niej jest męski, ale nie pogodny i* ufny w swoim pożądaniu, lecz przez swoją nie- dołężność pełen wstydu i nieśmiałości wobec niej i wobec całej natury. Ach, ileż mnie czeka cier­pień, bo jaką mogę mieć nadzieję, że on zgodzi" się na me pożądanie, że pozwoli się zdobywać* jak ja pozwalałam się zdobywać mężowi. Przecież nie jest dziewczęciem, on, ze swymi mocnymi ramionami — o nie, jest młodym mężczyzną, który sam chce pożądać i, jak powiadają, ma powo­dzenie u kobiet. Ma w tym mieście tyle kobiet,- ile tylko zechce. Na myśl o tym dusza skręca się we mnie i krzyczy z zazdrości. On udziela angiel­skiej konwersacji Luizie Pfingsten z . Pampelf or- tersirasse i tej • pani Lützenkirchen, Amelii Lü­tzenkirchen, której mąż, fabrykant garnków, jest

grubym rozlazłym astmatykiem. Luiza jest za wielka i ma brzydko zarośnięte czoło, ale licz# sobie dopiero trzydzieści osiem lat i umie robić słodkie oczy. Amelia jest niewiele starsza i ładna, niestety jest ładna, a grubas zostawia jej całko­witą swobodę. Czy to możliwe, że one leżały w jego ramionach, albo choćby jedna ‘ z nich, prawdopodobnie Amelia, a może i ta wielka Luiza, w tych ramionach, do których uścisku tęsknię całą sobą, tak jak ich niałe duszyczki w ogóle nie są zdolne tęsknić? Czy to możliwe, że rozkoszują się jego gorącym oddechem, jego wargami, jego dłońmi, które pieszczą ich kształty? Na myśl

o tym zgrzytam* zębami, tak zdrowymi jeszcze, gdzieniegdzie tylko plombowanymi zębami. Mam także lepsze kształty, bardziej godne pieszczot jego dłoni i jakież pieszczoty bym mu zgotowała, jakież niewysłowione oddanie. One jednak są ży­wymi źródłami, a ja wyschniętym, i nie mam już prawa im zazdrościć. Czyż kiedyś na przyjęeiu ,w ogrodzie Rollwagenów nie widziałam na własne oczy, które wszystko widzą, szybkiej wymiany spojrzeń i uśmiechów między nim a Amelią, wy­miany nie pozostawiającej niemal wątpliwości co do ich tajemnego porozumienia? Już wtedy ści­snęło mi się serce tępym bólem, ale nie rozu­miałam tego, nie przyszło mi na myśl, że to jest zazdrość, bo sądziłam, że nie jestem już do niej zdolna. Ale to nieprawda, teraz to rozumiem i nie wypieram się jej, lecz raduję się moim cierpie­niem, które stoi w tak cudownej sprzeczności z przemianami ciała. Jak to Anna powiedziała,

ie psychika jest jedynie emanacją cielesności i że ciało kształtuje duszę wedle siebie? Anna dużo wie, Anna nie wie nic. Nie, nie chciałam powie­dzieć, że nic nie wie. Cierpiała, obłędnie kochała i cierpiała bezwstydnie i dlatego wie coś niecoś. Ale myli się sądząc, że ciało przechodzi wraz z duszą w spokojny, czcigodny stan matrony, nie wierzy bowiem w cud, nie wie, że natura może pozwolić duszy rozkwitnąć, choć jest późno — tak, za późno — rozkwitnąć miłością, pożądaniem i za­zdrością, jak ja tego doświadczam z rozkosznym bólem. Sara, staruszka, słuchała u drzwi namiotu

0 tym, co jej było przeznaczone, i śmiała się. Roz­gniewał się na to Pan i rzekł: -«Czemu się roz- śmiała Sara?» Ja nie chcę się śmiać. Chcę wie­rzyć w cud mojej duszy i zmysłów, chcę czcić cud natury, bolesną i wstydliwą wiosnę mej duszy,

1 wstydzić się powinnam tylko łaski tego późnego nawiedzenia”.

Tak oto Róża rozmawiała sama z sobą owego wieczoru. Po nocy gwałtownych niepokojów i kilku godzinach głębokiego porannego .snu pierwszą jej myślą po obudzeniu była namięt­ność, która dręczyła i uszczęśliwiała ją zarazem, a której nie przyszło jej nawet na myśl odsunąć jako nieobyczajnej. Miła kobieta zachwycona była tym, że dusza jej zachowała zdolność rozkwitania w słodkim cierpieniu. Nie była szczególnie po­bożna i Pan Bóg nie odgrywał w jej rozmyśla­niach żadnej roli. Pobożność jej odnosiła się do natury, kazała jej podziwiać i szanować to, co natura w niej sprawiała, niejako wbrew sobie.

Tak, ów rozkwit jej duszy i zmysłów sprzeczny był z naturalnym biegiem rzeczy, uszczęśliwiał wprawdzie, lecz nie ośmielał, musiała go ukryć i przemilczeć wobec całego świata, nawet wobec zaufanej córki, szczególnie zaś wobec niego, Uko­chanego, który niczego się nie domyślał i któremu nie wolno było się niczego domyślać; jakże bo­wiem mogłaby podnieść oczy ku jego młodości?

I tak w stosunek jej do Keatona wkradło się coś towarzysko całkiem absurdalnego, jakaś uleg­łość i pokora, której Róża, mimo całej dumy ze swego uczucia, nie była w stanie się pozbyć* a która na widzach, a więc na Annie, robiła jeszcze przykrzejsze wrażenie niż początkowe oży­wienie i nadmierna wesołość. Zauważył to wresz­cie nawet i Edward i zdarzały się chwile, kiedy rodzeństwo, pochylone każde nad swym talerzem, zagryzało wargi, podczas gdy Ken, nie umiejąc sobie wytłumaczyć kłopotliwego milczenia, spo­glądał pytająco wokół siebie. Szukając rady i wy­jaśnienia, Edward przy okazji zmusił siostrę do rozmowy. •

Co się dzieje z mamą? — zapytał. — Prze­stała lubić Keatonaj? — A gdy Anna milczała* młody człowiek dodał z przekąsem: — A może zanadto go lubi?

Cóż to za -pomysły! — brzmiała strofująca odpowiedź. — To nie są sprawy dla młodych chłopców. Zachowuj się przyzwoicie i nie pozwa­laj sobie na niestosowne przypuszczenia. — A po­tem dodała Anna, że Edward powinien sobie z ca­łym ńatefżnyrh szacunkiem zdać sprawę, że matka*

tak jak wszystkie kobiety w pewnym okresie, doznaje przykrych zaburzeń w stanie zdrowia.

Bardzo to dla mnie nowe i pouczające — od­rzekł maturzysta ironicznie. Ale takie wyjaśnienie wydaje mu się zbyt ogólnikowe. Matka cierpi w szczególny sposób i nawet ona sama, jego sza­nowna siostrzyczka, wyraźnie jest tym przecież udręczona — nie mówiąc o nim, głupim wyrostku. Może jednak głupi wyrostek mógłby się na coś przydać, proponując odprawienie nazbyt miłego nauczyciela. Może powiedzieć matce, że dość już skorzystał i że Keaton może zostać znowu „hono- rably discharged”.

Zrób to, drogi Edwardzie — powiedziała Anna; i Edward zrobi).

Mamo — powiedział — myślę, że możemy skończyć lekcje angielskiego i uniknąć połączo­nych z tym wydatków. Dzięki twej wspaniało-, myślności uzyskałem przy pomocy Mr. Keatona solidne podstawy i z pomocą prywatnej lektury będę się starał ich nie stracić. Zresztą nikt wła­ściwie nie może się nauczyć obcego języka w domu, poza krajem, gdzie mówią nim wszyscy i gdzie jest nań zdany. Kiedy będę w Anglii lub w Ameryce, mając przygotowanie, które ci za­wdzięczam, reszta przyjdzie mi łatwo. Teraz, jak wiesz, zbliża się egzamin maturalny, a z angiel­skiego zdawać nie będę. Muszę się natomiast pil­nować, żeby nie oblać z języków starożytnych* a do tego trzeba skupienia. To jest chyba odpo­wiednia chwila — nie uważasz? — żeby pięknie

Kenowi podziękować i po przyjacielsku go od­prawić.

Ależ Edwardzie — odpowiedziała pani von Tümmler szybko, ba, początkowo nawet gwałtow­nie. — Twoje słowa zaskakują mnie i nie mogę powiedzieć, żebym je pochwalała. Oczywiście, to ładnie z twej strony, że chces^ mi oszczędzić dal­szych wydatków na ten cel. Ale cel jest dobry i ma wielką wagę ze względu na dalsze twoje plany życiowe, a nie powodzi nam się aż tak źle, żebyśmy sobie nie mogli pozwolić na twoje kształcenie się w językach, równie dobrze jak poprzednio na studia Anny w akademii. Wprost nie pojmuję, czemu mając zamiar przyswojenia sobie angielskiego, zatrzymujesz się w połowie drogi. Można by powiedzieć, mój chłopcze — nie miej mi tego za złe — że w ten sposób właśnie źle mi się, odwdzięczasz za moją gotowość. Twoja matura — oczywiście, to jest dla ciebie ważna sprawa i rozumiem, że musisz przyłożyć się nieco do języków starożytnych, z którymi masz kło­pot. Ale lekcje angielskiego parę razy w tygo­dniu — nie chcesz chyba twierdzić, że nie są one dla ciebie wytchnieniem i pożyteczną rozrywką, lecz dodatkowym wysiłkiem. Poza tym — i tutaj pozwól mi zwrócić uwagę na względy osobiste, ludzkie — Ken, jak go nazywają, to znaczy pan Keaton, już od dawna nie jest z nami w takich stosunkach, żeby można mu było powiedzieć: jest pan już niepotrzebny, i po prostu go odprawić. Tak po prostu oświadczyć: Murzyn może odejść. Stał się przyjacielem domu, niejako członkiem ro-

dżiny, i słusznie byłby urażony taką odprawą. Nam wszystkim by go brakowało, szczególnie Annie, jak sądzę, byłoby przykro, gdyby przestał przychodzić i ożywiać nasze kolacje swoją świetną znajomością historii Düsseldorfu, gdyby przestał opowiadać o dziedzictwie tronu w linii Jülich- Kleve czy o elektorze Janie Wellemie, którego posąg stoi na rynku. Tobie także byłoby go brak, a nawet i mnie. Jednym słowem, Edwardzie, twoja propo­zycja wypływa z dobrych intencji, ale jej zreali­zowanie nie jest ani konieczne, ani nawet możliwe. Zostawmy najlepiej wszystko po staremu.

Jak mama uważa — powiedział Edward i do­niósł o swym niepowodzeniu siostrze, która od* parła:

Przewidywałam to, mój chłopcze. Mama w gruncie rzeczy właściwie określiła sytuację i ja miałam te same wątpliwości, kiedy powiedziałeś mi, co jej zaproponujesz. W każdym bądź razie ma rację o tyle, że Keaton jest miłym towarzy­szem i żałowalibyśmy wszyscy, gdyby go nam zabrakło. Pracujcie więc razem w dalszym ciągu.

Edward spojrzał mówiącej w twarz, która po­została spokojna, wzruszył ramionami i odszedł. Ken oczekiwał go właśnie w jego pokoju; prze­czytał z nim kilka stron Emersona czy Macaulaya, potem jakąś amerykańską „mystery story”, która dała temat do pogawędki na ostatnie pół godziny, i został na kolacji, na którą od dawna przestano go już specjalnie zapraszać. Jego pozostawanie po lekcji stało się zwyczajem i Róża w owe dni ty­godnia, owe dni niestosownego i trwożliwego,

wstydem zakłóconego szczęścia, naradzała się z go­spodynią Babette nad jadłospisem, kazała przy­rządzać smaczne dania, starała się o tęgiego Pfäl- zera czy Rüdesheimera, przy którym zostawano w jadalni godzinkę po kolacji i którego pani Róża wypijała ponad zwykłą miarę, aby odważniej móc patrzyć na nierozsądnie umiłowanego. Często jed­nak wino przyprawiało ją o zmęczenie i rozpacz; wówczas staczała ze sobą rozmaicie rozstrzyganą walkę, czy zostać i cierpieć w jego oczach, czy też oddalić się i płakać z jego powodu w samotności.

Jako że z początkiem października rozpoczął się sezon towarzyski, widywała Keatona także i poza swoim domem, w szerszym kręgu, u Pfingstenów na Pempelforterstrasse, u Liitzenkirchenów i u in­żynier ostwa Rollwagenów. Szukała go wówczas i unikała zarazem, odłączała się od grup, do któ­rych się zbliżał, aby gawędząc mechanicznie, cze­kać w którejkolwiek mnej, aż podejdzie i okaże jej zainteresowanie; wiedziała zawsze, gdzie się znajduje, i nasłuchiwała jego głosu w rozgwarze innych, cierpiąc straszliwie, ilekroć się jej zda­wało, że dostrzega oznaki tajemnego porozumienia między nim a Luizą Pfingsten czy Amelią Lü­tzenkirchen. Mimo że młodzieniec, poza ładną bu­dową ciała, całkowitą swobodą i sympatyczną prostodusznością, niczym szczególnym się nie od­znaczał, łubiany był i poszukiwany w tych kołach, z upodobaniem wykorzystywał słabość, jaką żywią Niemcy do wszystkiego, co zagraniczne, i wiedział dobrze, że jego niemczyzna, jego dziecinne zwroty, jakimi się w niej posługiwał, bardzo się podobają.

Zresztą mówiono z nim chętnie po angielsku. Ubierać mógł się wedle własnego upodobania. Nie miał stroju wieczorowego; ale i tak obyczaje to­warzyskie uległy od lat rozluźnieniu, smoking nie był już surowym przepisem ani w loży teatralnej, ani na wieczornym przyjęciu i nawet kiedy wy­stępowała w nim większość panów, Keaton nie raził w zwykłym sportowym ubraniu, w swym luźnym, wygodnym stroju: brązowych spodniach / paskiem, brązowych pantoflach i szarej- wełnia­ne) marynarce.

Tak więc poruszał się swobodnie w. salonach, wdzięczył się do pań, z którymi miał lekcje an­gielskiego, jak również do tych, przez które chciałby być w tym celu pozyskany, wedle zwy­czajów swego kraju wpierw krajał sobie mięso na małe kawałki, po czym kładł nóż w poprzek ta­lerza, zwieszał lewe ramię i trzymając widelec w prawej ręce, zjadał to, co sobie wprzódy przy­gotował. Zwyczaju tego nie porzucił, ponieważ wi­dział, że jego sąsiadki i siedzący naprzeciw pano­wie obserwowali go z wielkim zainteresowaniem.

Z Różą rozmawiał chętnie, także i na uboczu* w cztery oczy — nie tylko dlatego, że była jedną z jego chlebcdawczyń i „bossów”, ale ze szczerej ku niej skłonności. Gdy bowiem chłodna inteli­gencja i poziom umysłowy jej córki napędzały mu strachu, sympatyczna wydawała mu się prosto­duszna kobiecość matki i. nie tłumacząc sobie wła­ściwie jej uczuć (nie przyszło niu to w ogóle na myśl), czuł się dobrze w atmosferze, ciepła, jakie ku niemu od niej płynęło, mało troszcząc się

0 występujące przy tym oznaki naprężenia, przy- gnębieniai i pomieszania, które traktował jako ob­jawy europejskiej nerwowości i jako takie sza­nował. Przy tym ciejspienie nadawało jej wyglą­dowi znamion ponownego rozkwitu, odmłodzenia, które tak rzucały się w oczy, że zaczęto jej pra­wić komplementy. Postać jej dotychczas zacho­wała młodzieńczość, ale teraz uderzał blask pięk­nych brązowych oczu, który jeśli nawet miał w sobie coś gorączkowego, dodawał jej wszakże uroku, rumieńce wracające po momentach chwilo­wej bladości i ruchliwość rysów jej ostatnio za­okrąglonej twarzy podczas rozmów, które zazwy­czaj były wesołe i zawsze dawały jej sposobność korygowania uśmiechem mimowolnego grymasu. Śmiano się dużo i głośno podczas owych zebrań, obficie i zgodnie popijano wino oraz poncz i to, co w zachowaniu Róży mogło się wydać ekscen­tryczne, ginęło w ogólnej, mało skłonnej do dzi­wienia się wesołości. Jakże jednak była szczęśliwa* kiedy zdarzało się, że w obecności Kena któraś z pań mówiła do niej: „Kochanie, pani jest zdu- miewająca. Jakże pani ślicznie dziś wygląda. Za­ćmiewa pani dwudziestolatki. Niechże pani powie, jakje to źródło młodości pani odkryła?” A gdy jej ukochany potwierdzał: „Right you are! Pani von Tümmler is perfectly delightful tonight”, Róża śmiała się, przy czym jej ciemny rumieniec można było przypisać radości z usłyszanego pochlebstwa. Odwracała wzrok od Keatona, ale myślała o jego ramionach i odczuwała ponownie, jak przepływa przez nią i napełnia ją nieopisana słodycz, co zda-

rżało się teraz tak często i rzucało się w oczy chyba wszystkim, skoro znajdowali ją młodą i po­wabną.

Zdarzyło się jednego z owych wieczorów, po rozejściu się towarzystwa, że sprzeniewierzyła się postanowieniu, ażeby strzec głęboko tajemnicy swego serca, tego niestosownego i bolesnego, choć tak czarownego cudu jej duszy, i nie odsłaniać jej nawet wobec swej córki, przyjaciółki. Nieod­parta potrzeba podzielenia się z kimś ową tajem­nicą zmusiła ją do złamania danego sobie przy­rzeczenia i zwierzenia się mądrej Annie, nie tylko dlatego, że tęskniła do serdecznego zrozumienia, lecz także dlatego, że chciała zyskać hołd inteli­gentnej istoty dla tego, co natura w niej spra­wiła, jako dla osobliwego zjawiska w życiu ludz­kim.

Obie panie wróciły do domu około północy tak­sówką w wilgotną śnieżną pogodę. Róża odczu­wała dreszcze.

Pozwól — rzekła — drogie dziecko, wstąpić na pół godzinki do ciebie, do twej przytulnej sypialni. Zimno mi, ale głowa mi płonie i oba­wiam się, że o szybkim zaśnięciu nie ma co my­śleć. Dobrze by było, gdybyś na zakończenie wie­czoru zrobiła herbaty. Poncz Rollwagenów daje się nieźle we znaki. Rollwagen przyrządza go sam, ale nie ma do tego szczęśliwej ręki i dodaje wąt­pliwej jakości nalewki' na skórkach pomarańczo­wych do wina mozelskiego i niemieckiego szam­pana. Jutro znowu będziemy mieć wszyscy po­rządny ból głowy, fatalny „hang-over*’. To znar

czy, ty nie. Ty jesteś rozsądna i pijesz niewiele. Ale ja, kiedy się zagadam, nie zważam, że ciągle napełniają mi szklankę, i myślę, że to jest wciąż jeszcze pierwsza. Tak, przyrządź herbatę, to mi dobrze zrobi. Herbata pobudza, ale uspokaja za­razem, a przy tym, jeśli jest gorąca i wypita we właściwym momencie, chroni przed przeziębie­niem. U Rollwagenów było za gorąco — w każ­dym razie mnie się tak wydawało — a potem na dworze ta plucha. Czyżby to miała być zapowiedź wiosny? Dzisiaj w południe w Hofgartenie wyda­wało mi się, że naprawdę ją zwietrzyłam. Ale twojej niemądrej matce wydaje się tak, skoro tylko minie najkrótszy dzień i zaczyna być dłużej jasno. Miałaś dobry pomysł, że włączyłaś elek­tryczne słońce; tutaj już kaloryfer słabo grzeje. Drogie dziecko, potrafisz stworzyć miłą- atmosferę dla krótkiej rozmowy w cztery oczy przed zaśnię­ciem. Widzisz, Anno, od dawna mam ochotę na ■rozmowę z tobą — której ty, przyznaję, nigdy mi nie odmawiałaś. Ale są sprawy, moje dziecko,

o których mówić można tylko w specjalnie po­ufnej atmosferze, w sposobnej godzinie, która roz­wiązuje język...

|— Cóż to za sprawy, mamo? Śmietanką nie mogę ci służyć. Chcesz parę kropel soku cytryny?

To sprawy serca, dziecko. Sprawy natury, cudownej, zagadkowej, wszechmocnej natury, którą czyni z nami niekiedy rzeczy dziwne, pełne sprzecz­ności, wprost niepojęta Ty także wiesz o tym. W ostatnich czasach myślałam dużo — daruj, że to poruszam — o twojej dawnej historii z Briin-

nerem, o twoim cierpieniu, na które użalałaś mi się w podobnej godzinie, nazywając je nawet w rozgoryczeniu swoją hańbą, z racji zawstydza­jącego konfliktu między twym rozumem, sądem i sercem czy też, jeśli wolisz, zmysłami.

Bardzo słusznie poprawiasz się, mamo. Serce jest sentymentalnym wykrętem. Nie powinno się nazywać sercem tego, co jest czymś zupełnie in­nym. Nasze serce mówi przecież rzetelnie, tylko gdy jest w zgodzie z osądem i rozumem.

Dobrze ci tak mówić! Ty bowiem byłaś zawsze za jednością i uważałaś, że natura sama z siebie ustanawia harmonię między ciałem a du­chem. Ale nie możesz zaprzeczyć,. że wówczas ży­łaś w dysharmonii, a mianowicie w dysharmonii między swymi pragnieniami a osądem. Byłaś wów­czas bardzo młoda i twoje pragnienia nie potrze­bowały się wstydzić wobec natury, tylko, wobec twego sądu, który je nazywał poniżającymi. Nie mogły się one ostać wobec twego sądu i stąd po­chodził twój wstyd i twoje cierpienie. Bo ty jesteś dumna, Anno, bardzo dumna, i nie chcesz wie­rzyć, że może istnieć duma jedynie z uczucia, duma uczuć, która protestuje przeciw temu, aby uczucie miało się wobec czegokolwiek ostawać i usprawiedliwiać — wobec sądu rozumu czy na­wet samej natury; nie chcesz w to wierzyć i w tym się różnimy. Bo dla mnie serce przewyższa wszyst­ko i skoro natura napełnia je uczuciami, które mu się już nie należą, i zdaje się stwarzać sprzeczność między sercem a scbą samą — zapewne, jest to bolesny wstyd, ale wstyd ten tyczy się tylko wła­

snej niegodziwości i staje się słodkim zaskoczę? niem, jest w gruncie rzeczy hołdem wobec natury i wobec życia, które pozwala naturze przejawiać swoje działanie w czymś, co się przeżyło.

Droga mamo — odrzekła Anna — pozwól mi przede wszystkim uchylić się od szacunku, jaki okazujesz mojej dumie i mojemu rozsądkowi^ Uległyby one wówczas sromotnie temu, co poe­tycznie nazywasz sercem, gdyby nie wtrącił się łaskawy los, i kiedy pomyślę, dokąd zaprowadzi­łoby mnie moje serce, to. muszę dziękować Opatrz­nością że nie stało się po jego myśli. Jestem ostat­nią, której wolno rzucić kamieniem.. Ale nie

0 mnie mowa, lecz 'o tobie, i nie chcę uchylić się od zaszczytu, że właśnie mnie pragniesz się zwie­rzyć. Nieprawdaż, . chcesz tego? Wskazują na to twoje słowa, są tylko niejasne w swej ogólniko­wości. Wytłumacz mi, proszę, w jaki sposób „do­tyczą one ciebie i jak mam je rozumieć.

Cóż byś powiedziała, Anno, gdyby twą matkę na stare lata ogarnęło gorące uczucie, które przy­stoi jedynie przemożnej młodości, dojrzałej, nie zaś przekwitłej kobiecie?

Po co ten tryb warunkowy, mamo? Jasne jestrze tak właśnie rzecz ma się z tobą. Kochasz? j— Jak ty to mówisz, moje drogie dziecko? Jak swobodnie, odważnie i otwarcie wymawiasz słowo,- które z takim trudem przechodzi mi przez usta

1 które tak dawno już kryję głęboko wraz z całym jego wstydliwym szczęściem i cierpieniem. Zatai­łam je przed całym światem, a także przed tobą,* tak że właściwie powinnaś się czuć, jakbyś spadłą

z chmury, z chmury twojej wiary w godność własnej matki. Tak, kocham, kocham gorąco i na­miętnie, i szczęśliwie, i żałośnie, tak jak ty kie­dyś kochałaś w młodości. Moje uczucie nie może się ostać wobec rozsądku, podobnie jak kiedyś twoje, i jeśli nawet dumna jestem z wiosny mej duszy, którą tak cudownie obdarowała mnie na­tura, to jednak cierpię, tak jak ty niegdyś cier­piałaś, i czuję nieprzepartą potrzebę wyznania ci wszystkiego.

Moja kochana, dobra mamo! Wyznaj mi więc wszystko spokojnie. Jeśli komuś trudno zacząć, trzeba pytać. Któż to jest?

Będzie to dla ciebie wstrząsającą niespo­dzianką, moje dziecko. To młody przyjaciel na­szego domu. Nauczyciel twego brata.

Ken Keaton?

3 — Tak.

A więc on. No, dobrze. Nie potrzebujesz się obawiać, że wyrwie mi się okrzyk: „Niepojęte!“, chociaż ludzie zwykli tak czynić. To rzecz tania

i głupia ganić, jak coś niepojętego, uczucie, któ­rego nie można zrozumieć. A jednak — choć bar­dzo się obawiam, żeby cię tym nie zranić — daruj memu szczeremu zainteresowaniu jedno pytanie: mówisz o wzruszeniach, które nie przystoją twe­mu wiekowi, oskarżasz się o uczucie, którego nie jesteś już godna. A dlaczego nie pytasz siebie,- czy on, ten młody człowiek, godzien jest twych uczuć?

On, godzien? Nie rozumiem po prostu, o czym mówisz. Ja go kocham, Anno. Ken to najwspa«

nialsze uosobienie młodzieńczej męskości, jakie kiedykolwiek widziałam.

I dlatego go kochasz, A może spróbujemy zamienić przyczynę i skutek i tym samym, być : oże, ustawić je właściwie. Czy nie dlatego tylko wydaje ci się on tak wspaniały, że się w nim.« że go kochasz?

■ — Och, dziecko, rozdzielasz to, co jest niepo­dzielne. W mym sercu moja miłość i jego urok jest jednym i tym samym.

, — Ale ty cierpisz, kochana, dobra mamo, i tak bardzo chciałabym ci pomóc. Czy nie możesz spró­bować spojrzeć na niego — przez chwilę, tylko przez chwilę, może już to byłoby dla ciebie zba­wienne — nie opromienionego światłem twej mi­łości, lecz w świetle dziennym, w jego rzeczywi­stości, jako ładnego, powabnego oczywiście, to ci przyznaję! -¿7 powabnego młodzieńca, w którym •jednak doprawdy nie ma. nic, co mogłoby wywo­łać namiętność i cierpienie?

Wiem, że masz dobre intóhcje, Anno. Chcia­łabyś mi pomóc, jestem o tym przekonana. Ale nie może się to stać jego kosztem, z jego krzywdą. Wyrządzasz mu ją także twym swoim „dziennym światłem“, bo jest to równie fałszywe, całkowicie zwodne światło. Nazywasz go ładnym, nazywasz go tylko powabnym i chcesz przez to powiedzieć, że jest człowiekiem przeciętnym i nie ma w nim nic szczególnego. A przecież to jest całkiem nie­zwykły człowiek, którego losy aż chwytają za serce. Pomyśl o jego skromnym pochodzeniu,

o tym, jak z żelazną siłą woli przebrnął przez col­

lege i prześcignął przy tym w historii i ćwicze­niach fizycznych wszystkich swych kolegów, jak potem pośpieszył pod sztandary i tak wspaniale spisał się jako żołnierz, że na koniec został „hono- rably discharged”...

. — Daruj, to dotyczy każdego, chyba że dopu­ścił się jakiegoś niehonorowego czynu.

. — Każdego! Ciągle podkreślasz jego przecięt­ność i chcesz mi go wyperswadować w ten spo­sób, aby jeśli nie wprost, to swymi aluzjami uka­zać go jako pospolitego, prostego chłopca. Ale za­pominasz, że prostota może być czymś wzniosłym i zwycięskim i że jego prostota wyrasta z wiel­kiego demokratycznego ducha jego dalekiej oj­czyzny...

On przecież wcale nie lubi swej ojczyzny.

Mimo to jest jej nieodrodnym synem i to* że kocha Europę dla jej historycznych perspektyw i starych ludowych obyczajów, zasługuje na szacu­nek i wyróżnia go spośród rodaków. Wszelako za kraj swój oddał krew. „Honorably discharged”* powiadasz, dostaje każdy. Ale czy także każdemu nadają medal za waleczność, „Purple hearth”, na znak, że bohaterska odwaga, z jaką ktoś szedł na wroga, przyniosła mu ranę, być może nawet ciężką?

- Ach, mamusiu, ja sądzę, że na wojnie jed­nego trafia kula, drugiego nie, jeden pada, drugi wychodzi cało i nie ma to nic wspólnego z od­wagą tego czy tamtego. Jeśli komuś urwie nogę albo przestrzelą mu nerkę, to medal jest pociechą i drobnym odszkodowaniem za jego pecha, ale

chyba zazwyczaj nie jest oznaką szczególnej od­wagi.

Bądź co bądź złożył swą nerkę na ołtarzu oj­czyzny!

Tak, miał tego pecha. Chwała Bogu, od biedy można żyć i z jedną nerką. Ale właśnie od biedy, to jest jednak pewien brak, defekt, myśl o tym ogranicza nieco wspaniałość jego młodości i to jest właśnie kwestia dziennego światła, w którym należy go oglądać, że mimo swej dobrej — albo, powiedzmy, normalnej budowy fizycznie czegoś mu brakuje, jest inwalidą i człowiekiem niepełno- Wartościowym.

Wielki Boże, Kenowi czegoś brakuje, Ken niepełnowartościowy. Moje biedne dziecko, on jest tak pełnowartościowy, że śpiewająco może się obejść bez jednej nerki — nie tylko swoim zda­niem, ale zdaniem wszystkich, szczególnie kobiet, które uganiają się za nim i w których on rów­nież gustuje! Kochana, dobra, mądra Anno, czyż nie wiesz, dlaczego właściwie zwierzyłam ci się i rozpoczęłam z tobą tę rozmowę? Bo chciałam cię zapytać i zasięgnąć o tym twego szczerego zdania, czy wedle twojej obserwacji i przekonania łączy go bliższy stosunek z Luizą Pfingsten albo z Ame­lią Lützenkirchen, a może z nimi obiema, w czym by mu żaden brak nie stanął na przeszkodzie! To właśnie pogrąża mnie w najstraszliwszej niepew­ności i tak chciałabym uęłyszeć szczerą prawdę od ciebie, ponieważ ty możesz obserwować ’te sprawy z zimną krwią, że tak powiem, w dzien­nym świetle...

«— Biedna mateczko, jak ty cierpisz, jakże ty się dręczysz. Bardzo mnie to boli. Ależ nie, nie Sądzę — wprawdzie mało znam jego tryb życia i nie czuję się powołana do tego, aby go zgłę­biać — ale nie sądzę i nigdy nie słyszałam, ażeby miał z panią Pfingsten czy z panią Lutzenkirchen stosunki, o jakie go podejrzewasz. Uspokój się, proszę, nie trap się tym. ^ ^

Daj Boże, moje dobre dziecko, żebyś nie mó­wiła tego tylko po to, ażeby mnie pocieszyć i bal­samem współczucia złagodzić moje cierpienie! Ale

pomyśl, to współczucie — chociaż go może u ciebie $ 1f szukam — jest znowu nie na miejscu, bo ja je­stem szczęśliwa w tym cierpieniu i wstydzie i dumna z bolesnej wiosny mej duszy, zważ, moje dziecko, jeśli nawet na pozór żebrzę o współ­czucie!

Nie widzę, abyś o nie żebrała! Ale szczęście i duma są w takich wypadkach nierozłączne z cier­pieniem, są wraz z nim jednym i tym samym i choćbyś nie szukała współczucia, to napotkasz je ze strony tych, którzy cię kochają i którzy ci życzą, żebyś miała litość sama nad sobą i spróbor

wała uwolnić.się od tego absurdalnego uroku...- | ^

Daruj mi te słowa! Na pewno są niestosowne, ale nie mogę teraz dobierać słów. Martwię się o cie­bie, najdroższa, i to nie od dzisiaj, nie dopiero od chwili twego wyznania, za które jestem ci wdzięcz- % !\ * na. Kryłaś w sobie tajemnicę z wielkim opano­waniem, ale że ona istnieje, że od miesięcy dzieją się z tobą rzeczy szczególne i dziwne, tego nie

mogłaś ukryć przed tymi, którzy cię kochają i którzy obserwowali to ze sprzecznymi uczuciami.

Kogo masz na myśli mówiąc „oni“?

Mówię o sobie. W ostatnich czasach uderza­jąco się zmieniłaś, mamo — to znaczy: nie zmie­niłaś się, niedobrze to powiedziałam, pozostałaś przecież ta sama i kiedy mówię: zmieniłaś się, to mam na myśli rodzaj odmłodzenia się twej isto­ty — co znowu nie jest właściwym słowem, bo oczywiście nie chodzi o rzeczywiste i dające się udowodnić odmłodzenie twojej kochanej osoby. Niekiedy ~ jednak, chwilami, zdaje mi się,_ że w jakimś przywidzeniu spoza twojej kochanej po­staci matrony wyłania się nagle mama sprzed dwudziestu lat, taka, jaką ciebie znałam będąc młodą dziewczyną — ba, co więcej, wydaje mi się, że widzę cię nagle taką, jaką nigdy cię nie wi­działam, jak musiałaś wyglądać, kiedy sama by­łaś młodą dziewczyną. I to złudzenie — jeśli było tylko złudzeniem, ale ono miało w Sobie coś rze­czywistego — powinno by mnie ucieszyć, serce powinno mi skakać z radości, nieprawdaż? A jed­nak przeciwnie, owo złudzenie" położyło się na mym sercu ciężarem i właśnie w chwilach, kiedy młodniałaś w moich oczach, okropnie ci współ­czułam. Bo zarazem przecież widziałam, że cier­pisz i że to przywidzenie, o którym mówiłam, nie tylko ma związek z twoim cierpieniem, ale jest wprost jego wyrazem, objawem, „bolesną wiosną“* jak to sama właśnie wyraziłaś. Droga mateczko* jak doszło do tego, żeś się tak wyraziła? To do ciebie niepodobne. Ty jesteś prostą naturą, naj-

lepszą i najukochańszą; twoje oczy stworzone są dla przyrody i dla świata, nie dla książek, nigdy dużo nie czytałaś. Nigdy dotąd nie używałaś ta­kich słów, jakie tworzą poeci, smutnych i chorych słów, i jeśli teraz to czynisz, to jest w tym tro­chę...

Trochę czego, Anno? Jeśli poeci takich słów używają, to dlatego, że ich potrzebują, po-* nieważ uczucia i przeżycia. dobywają je z nich, i to samo chyba jest i ze mną, której one według ciebie nie przystoją. Niesłusznie tak uważasz. Przystoją temu, kto ich potrzebuje, i nie trzeba się ich wystrzegać, skoro same" się wyrywają. Ale chcę ci wytłumaczyć twoje złudzenie czy przywi­dzenie, jakiego doznajesz na mój widok. To dzieło jego młodości. To pasowanie się mej duszy,- ażeby dopównać jego młodości, ażeby nie uchodzić przed nią w zawstydzeniu i hańbie.

Anna płakała. Oplotły się ramionami i łzy ich zmieszały się.

I to także — powiedziała chroma dziewczyna z wysiłkiem — i to także, coś. teraz powiedziała,- kochanie, pokrewne jest obcemu wyrażeniu,' któ­regoś użyła, i to, na równi z tamtym, w twoich ustach świadczy o jakimś spustoszeniu. Ta fatalna namiętność niszczy cię, jak to widzę, słyszę w tym,- co mówisz. Musimy jej położyć tamę, zrobić 2 tym koniec, ratować cię przed nią za wszelką cenę.; Mamo, człowiek zapomina, kiedy coś traci z oczuj To zależy tylko od postanowienia, jedynie od zbawiennego postanowienia. Ten młody ’ człowiek musi przestać do nas przychodzić, musimy mu wy-*

mówić dom. To nie wystarczy. Widujesz go gdzie indziej w towarzystwie. W takim razie musimy go nakłonić, ażeby opuścił miasto. Ufam sobie, że go do tego nakłonię. Porozmawiam z nim po przy­jacielsku, wytłumaczę mu, że marnuje się siedząc tutaj, źe chyba ma dość Düsseldorf u i nie powi­nien się go wiecznie trzymać. ^Düsseldorf to nie całe Niemcy, które musi poznać lepiej i w szer­szym zasięgu — Monachium, Hamburg, Berlin istnieją także i warto, ażeby je zwiedził, musi być ruchliwszy, pobyć trochę tu, trochę tam, zanim, co jest jego naturalnym obowiązkiem, powróci do ojczyzny i poświęci się jakiemuś przyzwoitemu zawodowi, zamiast grać w Europie rolę kalekiego ..nauczyciela języków. Już, ja mu przemówię do serca. A jeśli nie będzie chciał i uczepi się Düsh seldorfu, gdzie ma już wyrobione stosunki, wówł czas, mamo, my ustąpimy z placu. Pozbędziemy się. tego domu i przeniesiemy się do Kolonii, Frankfurtu albo też do jakiejś pięknej -miejsco­wości w górach Taunus, pozostawisz tutaj to, co cię dręczy i niszczy, i zapomnisz nie widząc go. Wystarczy tylko nie widzieć,, to na pewno po­może, bo to nieprawda, żeby nie można było za­pomnieć. Być może, nazwiesz hańbą to, że się zapomina, ale zapomina się, bądź tego pewna. W górach Taunus znowu rozkoszować się będziesz urokami przyrody i staniesz- się z powrotem naszą dawną, kochaną mamą.

Tak mówiła Anna, jakże żarliwie, ale jakże da- • remnie!

. «— Dość, dość, Anno, dość o tym, nie mogę tego

słuchać! Płaczesz ze mną i troska twoja jest ser­deczna, ale to, co mówisz, twoje propozycje są niemożliwe i okrutne. Wypędzić go? Uciec stąd? Do czego doprowadza cię twoje współczucie! Mó­wisz o kochanej naturze, a policzkujesz ją swymi żądaniami, chcesz, żebym ja sama dała jej w twarz, dławiąc bolesną wiosnę, która w tak cudowny sposób obdarzyła moją duszę! Jakim by to było grzechem^ jakąż niewdzięcznością, zdradą wobec natury i jakim zaparciem się wiary w jej dobroczynną wszechmoc! Czy pamiętasz, jak zgrze­szyła Sara? Roześmiała się potajemnie za drzwia­mi mówiąc: „Gdym się już zestarzała i pan mój jest stary, rozkoszy patrzyć będę?” A Pan rzekł gniewnie: „Czemu się rozśmiała Sara?” Według mnie ona śmiała się nie tyle ze swej wyschłej starości, ile z tego, że Abraham, jej pan, był tak stary i sędziwy, miał już dziewięćdziesiąt dziewięć' lat. Którejż kobiecie nie wydałaby się śmieszna myśl o zażywaniu rozkoszy z dziewięćdziesięcio- dziewięcioletnim człowiekiem, choćby granica życia płciowego z mniejszą ostrością zaznaczała się u mężczyzn niż u kobiet. Mój pan wszakże jest młody, młodziutki, i o ileż prostsza i bar­dziej nęcąca wydaje mi się myśl... Ach, Anno* moje drogie dziecko, ja czuję żądzę, mam we krwi i w pragnieniach pełną wstydu i zgryzoty żądzę i nie mogę się od niej uwolnić, nie mogę uciec w góry Taunus i gdybyś przekonała Kena* żeby stąd wyjechał — zdaje mi się, że nienawi­dziłabym cię aż do śmierci!

Męczarnią było dla Anny słuchanie tych szalo* nych, niepohamowanych słów.

Mamusiu — rzekła zdławionym głosem —» jesteś bardzo wzburzona. Potrzeba ci teraz spo­koju i snu. Weź dwadzieścia kropel waleriany z wodą, nawet dwadzieścia pięć. Ten niewinny środek jest częstokroć bardzo pomocny. I bądź pewna, że nie podejmę na własną rękę nic, co byłoby wbrew twym uczuciom. Niech to zapew­nienie posłuży dla twego uspokojenia, na którym najbardziej mi zależy! Jeżeli mówiłam lekcewa­żąco o Keatonie, którego szanuję jako przedmiot twej skłonności, mimo że przeklinam go jako przyczynę twoich cierpień, to rozumiesz, że cho­dziło mi tylko o twoje uspokojenie. Za twoje za­ufanie jestem ci nieskończenie wdzięczna i mam nadzieję, więcej jeszcze, wierzę mocno, że lżej ci jest na sercu, odkąd mi to powiedziałaś. Być może wypowiedź ta była wstępem ozdrowie- nia — chciałam powiedzieć: twego uspokojenia. To kochane, radosne, tak nam wszystkim drogie serce znowu się odnajdzie. Kocha ono teraz bo­leśnie ■— czy nie sądzisz, że, powiedzmy: z cza­sem, nauczy się kochać bezboleśnie i rozsądnie? Pomyśl, kochanie... (Anna mówiąc to prowadziła matkę troskliwie do jej sypialni, aby tam własno­ręcznie nalać jej waleriany do szklanki)... miłość, jak wiele jest jej postaci, jak różnorodne treści kryje jej imię, a jednak jest zawsze tylko miłością. Weźmy miłość matki do syna — wiem, Edward nie jest ci specjalnie bliski — ale miłość ta może być bardzo gorąca, bardzo namiętna, może, się

delikatnie, ale wyraźnie różnić od miłości tej samej płci, a tym niemniej nie przekraczać granic miłości macierzyńskiej. A gdybyś tak okoliczność, że Ken mógłby być twoim synem, wykorzystała w tym kierunku, żeby czułość, jaką go otaczasz, ■przemienić w uczucia matki, żebyś szukała oca­lenia w uczuciach macierzyńskich?

Róża uśmiechnęła się przez łzy.

Żeby zapanowała należyta zgoda między cia­łem a duchem, nieprawdaż? — zadrwiła smutno, i— Drogie dziecko, jakże ja absorbuję twoją mą­drość, trudzę cię i nadużywam! To nieładnie z mojej strony, bo na próżno cię fatyguję. Uczu­cia macierzyńskie — to przecież jest także coś w rodzaju gór Taunus... Czyżbym mówiła już nie całkiem jasno? Jestem śmiertelnie zmęczona, masz rację. Dzięki ci, najmilsza, za twą cierpliwość, twe współczucie! Dzięki ci za to, że szanujesz Kena ze względu na to, co nazywasz moją skłonnością.

I nie darz go przy tym nienawiścią, tak jak ja musiałabym cię znienawidzić, gdybyś go wypę­dziła! On jest narzędziem natury, dokonującej cudów w mojej duszy.

Anna wyszła. Minął tydzień, podczas którego Ken Keaton dwukrotnie zostawał u Tummlerów na kolacji. Za pierwszym razem było również starsze małżeństwo z Duisburga, krewni Róży —* pani była jej kuzynką. Anna, która dobrze wie­działa, że z pewnych wzajemnych stosunków i na­pięć uczuciowych płynie prawie nieuchwytny fluid, który dociera właśnie do ludzi z dalszego otocze­

nia, pilnie obserwowała gości. Widziała, jak ku­zynka spoglądała kilka razy ze zdziwieniem to na Keatona, to ną gospodynię, i dostrzegła nawet raz uśmieszek i skryty pod wąsem mężczyzny. Owego wieczoru spostrzegła także zmianę w za­chowaniu Kena względem matki: jakąś zaczep- ność - jego reakcji. Nie pozwalał, aby, z trudem zresztą, udawała, że o niego nie dba, i zmuszał ją, by się nim zajmowała. Za drugim razem nie było nikogo obcego. Pani von Tümmler pozwoliła sobie wówczas na błazenadę, przeznaczoną dla córki i zainspirowaną przez tamtą rozmowę, w której wyszydziła pewne rady Anny, a zarazem wyciągnęła z tej parodii własne korzyści. Wyszło bowiem na jaw, że Ken hulał ostatniej nocy aż do upadłego wraz z kilkoma przyjaciółmi: byłym uczniem i dwoma synami fabrykantów, włócząc się aż’ do rana po piwiarniach; do Tümmlerow przyszedł z solidnym kacem i „pierwszorzędnym hang-over”, jak- się wyraził Edward, który całą rzecz wypaplał. Przy pożegnaniu, kiedy mówiono sobie dobranoc, Róża spojrzała na córkę z ner­wową przebiegłością, ba, patrzała na nią jeszcze

i wtedy, kiedy chwyciła młodzieńca za ucho i mó­wiła doń:

A tobie, syneczku, mama Róża daje porządną burę i zapamiętaj sobie, że jej dom stoi otworem tylko dla ludzi solidnych obyczajów, a nie dla nocnych ptaków i opojów, którzy ledwie są w sta­nie mówić po niemiecku, a nawet patrzyć na oczy! Słyszałeś, nicponiu? Popraw się! Kiedy cię ciągną źli chłopcy, nie chodź z nimi i nie marnuj zdro­

wia! Poprawisz się, poprawisz? — Przez cały czas pociągała go przy tym za ucho i Ken przesadnie poddawał się lekkim pociągnięciom udając, że kara jest nie wiadomo jak bolesna, co znajdo­wało wyraz w żałosnych grymasach; odsłaniał przy tym swoje piękne, lśniące zęby. Twarz jego znajdowała się tuż koło niej i prosto w ową bliską twarz Róża mówiła jeszcze:

Bo jak będziesz tak postępował i nie popra­wisz się, to wyślę cię z miasta, wiesz? Poślę cię do pewnego cichego zakątka w górach Taunus, gdzie przyroda jest wprawdzie bardzo piękna, ale nie ma żadnych pokus i będziesz mógł uczyć chłopskie dzieci angielskiego. Tym razem odeśpij swego kaca, urwipołciu! — Puściła jego ucho, rozstała się z bliskością jego twarzy, spojrzała na Annę jeszcze raz z nikłą przebiegłością i odeszła.

W tydzień później zdarzyło się coś niezwykłego* co Annę w najwyższym stopniu zdumiało, wzru­szyło i zmieszało — zmieszało tym sensie, że wprawdzie się z tego cieszyła ze względu na matkę, nie wiedziała jednak przy tym, czy po­winna to traktować jako szczęście, czy jako nie­szczęście.

O dziesiątej rano pokojówka wezwała ją do pani. Ponieważ mała rodzina jadała śniadanie od­dzielnie — najpierw Edward, potem Anna, na koniec pani domu — córka tego dnia jeszcze matki nie widziała. Róża leżała na szezlongu w swojej sypialni, okryta lekkim wełnianym ple­dem, blada, ale z zaczerwienionym nosem. Gdy córka mocno powłócząc nogą weszła do pokoju,

Róża skinęła jej głową z nieco afektowanym, sła­bym uśmiechem, nic jednak nie powiedziała i po­zwoliła jej pytać.

Co się stało, mamo? Chyba nie jesteś chora?

O nie, moje dziecko, bądź spokojna, to nie Jest żadna choroba. Miałam wielką pokusę sama iść do ciebie i. powiedzieć ci dzień dobry, zamiąst kazać cię wołać. Ale muszę się trochę oszczędzać, przestrzegać spokoju, jak to bywa czasem u nas, kobiet.

' — Mamo. Jak mam rozumieć twoje słowa?

Wtedy Róża usiadła, otoczyła ramionami szyję córki, przyciągając ją do siebie, na brzeg szez- longa, i z policzkiem przy jej policzku wyszep­tała jej do ucha śpiesznie, radośnie, jednym 'tchem:

—’ Tryumf, Anno, tryumf, powróciło mi, powró­ciło mi po tak długiej przerwie, całkiem normal­nie, tak jak przystoi dojrzałej, żywej kobiecie! Drogie dziecko, co za cud! Cóż za cud uczyniła ze mną wielka, dobra natura, błogosławiąc tym samym mojej wierze! Bo ja wierzyłam, Anno,

i nie śmiałam się, za to nagrodziła mnie teraz dobra natura i cofnęła to, co na pozór uczyniła z moim ciałem, uznała to za pomyłkę i przywró­ciła harmonię między duchem i ciałem, choć stało się to w inny sposób, niż ty chciałaś. Nie żeby duch uległ ciału, pozwolił mu dokonać jego dzieła i przenieść się w pełen godności stan ma- trony, ale odwrotnie, odwrotnie, drogie dziecko, duch okazał się władcą ciała. Powinszuj mi, ko­chanie, jestem bardzo szczęśliwa! Przecież znowu

jestem kobietą, pełnowartościowym człowiekiem, zdatną kobietą, wolno mi czuć się godną męskiej młodości, która mnie podbiła, i ''nie spuszczać wobec niej oczu w poczuciu bezsiły. Owe życio­dajne rózgi, którymi mnie wychłostał, dotknęły nie tylko ducha, dotknęły również ciała i uczy­niły zeń ponownie tryskające źródło. Pocałuj mnie, moja powiernico, nazwij mnie szczęśliwą, tak szczęśliwą, jak nią jestem, i chwal wraz ze mną cudowną potęgę wielkiej i dobrej natury L Osunęła się z powrotem na saezlong, zamknęła oczy i uśmiechnęła się, zadowolona z siebie, z sil­nie zaczerwienionym noskiem.

—’ Kochana, dobra mamusiu! — powiedziała Anna, gotowa dzielić radość, a jednak ze ściśnię­tym sercem. — To jest rzeczywiście wielkie, wzru­szające zdarzenie i świadectwo wspaniałości two­jej natury; wskazywała już na nią świeżość twych uczuć, a teraz dała im taką władzę nad twoim życiem fizycznym. Jak widzisz, całkowicie podzie­lam twoje zdanie, że to, co cię spotkało w sensie fizycznym, jest wytworem ducha, twoich młodzień­czo silnych uczuć. Jeśli chodzi o to, co kiedykol­wiek mówiłam o tych rzeczach, nie powinnaś mnie uważać za osobę o tak ciasnych poglądach, żebym zaprzeczała jakiejkolwiek władzy ducha nad ciałem i jemu tylko przyznawała rozstrzyga­jące słowo w ich wzajemnym stosunku. Sprawy natury i jej jedności nie są mi tak obce, abym nie wiedziała, że obie te strony są od siebie za­leżne. Jak dalece duch uzależniony być może od stanu ciała, to, czego może z nim dokonać, gra-

ni czy często z cudem, i ty jesteś jednym z naj­wspanialszych tego przykładów. A jednak, pozwól powiedzieć, że to piękne, radosne zdarzenie, z "którego tak jesteś dumna — i słusznie, na pewno możesz być z niego dumna — na mnie* takiej, jaką jestem, nie robi tego wrażenia, co na tobie. Uważam, że to niewiele zmienia, moja .wspaniała mateczko, i w istocie nie zwiększa mego podziwu dla twojej natury — czy dla natury w ogóle. Ja, kulawa, starzejąca się panna, mam zapewne powody, aby nie przykładać wielkiej wagi do spraw fizycznych. Świeżość twoich uczuć* sprzeczna właśnie z wiekiem twego ciała, wyda­wała mi się dość wspaniała, dość triumfująca —: zdawała mi się niemal czystszym zwycięstwem ducha niż to, że niezniszczalność twych uczuć przybrała postać zjawiska organicznego.

■— Przestań, proszę, moje biedne dziecko! To* co nazywasz świeżością mych uczuć i co cię ja­koby wprawia w zachwyt, przedstawiasz mi mniej lub więcej otwarcie jako głupstwo, które mnie ośmiesza, i radzisz mi, abym zadowoliła się star­czym dożywociem, zmieniając moje uczucia w mi­łość macierzyńską. Ejże, czy nie byłoby na to za wcześnie, czy nie uważasz tak obecnie, Aneczko? Natura zaprotestowała przeciw temu. Ona uczy­niła z mego uczucia swoją własną sprawę i nie­dwuznacznie dała mi pojąć, że nie potrzebuje się ono wstydzić ani jej, ani kwitnącej młodości, która je obudziła! I ty rzeczywiście uważasz, że to niewiele zmienia?

To, co mówię, kochana, cudna mateczko, to

wcale nie znaczy, że lekceważę głos natury. Przede wszystkim to nie znaczy, że chciałabym ci zatruć radość z jego decyzji. Nie myśl tak. Jeśli uwa­żam, że to, co się stało, niewiele zmienia, to słowa moje odnoszą się do zewnętrznej rzeczywistości, że się tak wyrażę, do strony praktycznej. Kiedy radziłam ci i serdecznie ci tego życzyłam, abyś się przemogła, twierdząc, że nie powinno ci spra­wić trudności uczucia dla tego młodego czło­wieka — daruj, że tak chłodno o tym mówię, dla naszego przyjaciela Keatona zatem — zawrzeć w uczuciach macierzyńskich, wówczas opierałam swoją nadzieję na fakcie, że mógłby on być twoim synem. W tej mierze, nieprawdaż, nic się przecież nie zmieniło i fakt ten musi mieć decydujące zna­czenie przy określaniu waszego wzajemnego sto­sunku, zarówno z twojej, jak' i z jego strony.

Jak i z jego strony. Mówisz o obu stronach* a myślisz tylko o nim. Nie wierzysz, że mógłby mnie kochać inaczej niż jako syn?

Nie chcę tego powiedzieć, kochana, droga mamo.

Bo ł jakże mogłabyś to powiedzieć, Anno, moje drogie dziecko! Pomyśl, że nie masz do tego podstaw, nie masz potrzebnego autorytetu w spra­wach miłosnych. Nie masz dość przenikliwego spojrzenia na te rzeczy, bo wcześnie zrezygnowa­łaś, kochanie, i odwróciłaś od nich wzrok. Spra­wami intelektu zastąpiłaś sprawy natury, to do­brze dla ciebie, to pięknie. Ale jak możesz wyro­kować i skazywać mnie na beznadziejność? Nie umiesz obserwować i nie widzisz tego, co ja widzę,

nie dostrzegasz oznak, które mi mówią o tym, że jego uczucie gotowe jest odpowiedzieć mojemu. Czy chcesz twierdzić, że w takich chwilach bawi się tylko ze mną? Wolisz go uważać za człowieka bezczelnego i pozbawionego serca, niż użyczyć mi nadziei na zgodność naszych uczuć? Cóż by w tym było dziwnego? Przy całym twoim dystansie do spraw miłosnych nie jest ci przecież obce, że. młodzi ludzie bardzo często przekładają dojrzałą kobiecość ponad niedoświadczoną młodość, ponad typ głupiej gąski. Być może, wchodzi tu w grę tajemna tęsknota do matki, tak jak odwrotnie, uczucia macierzyńskie dołączyć się mogą do na­miętności, jaką żywi starsza kobieta do młodego mężczyzny. Komuż ja to mówię? Wydaje mi się, że sama przed chwilą powiedziałaś coś bardzo po­dobnego. • ■

Doprawdy? W każdym razie masz rację, mamo. Przyznaję ci rację w ogóle we wszystkim, co mówisz.

Wobec tego nie możesz mi odmawiać na­dziei, szczególnie dzisiaj, kiedy natura opowie­działa się za moim uczuciem. Nie możesz tego robić, mimo moich siwych włosów, na które, jak mi się zdaje, patrzysz. Tak, niestety, bardzo posi­wiałam. To błąd z mojej strony, że od dawna nie zaczęłam farbować włosów. Teraz nie mogę nagle zacząć, mimo że natura niejako mnie do tego upoważniła. Ale dla mej twarzy mogę coś niecoś zrobić, nie tylko przez masaż, ale i przez użycie odrobiny różu. Wy, dzieci, nie będziecie tym chyba zgorszeni?

r Jakbyśmy mogli, mamo. Edward nic nie za­uważy, jeśli zabierzesz się do tego dość dyskret­nie. A ja... znajduję wprawdzie, że sztuczność nie­zupełnie zgadza się z twoim umiłowaniem na­tury, ale nie jest to na pewno grzechem wobec niej, jeśli się jej pomoże w tak popularny sposób.

Nieprawdaż? A chodzi przecież o zapobie- ■* żenie temu, by w uczuciach Kena skłonność do I miłości synowskiej nie grała zbyt wielkiej, prze­ważającej roli. To byłoby wbrew moim nadzie­jom. Tak, kochane, dobre dziecko, to serce —i wiem, że niechętnie mówisz i słuchasz o „ser­cu” — ale moje serce przepełnione jest dumą

i radością na myśl, z jakże innym uczuciem wyjdę teraz naprzeciw jego młodości, z jaką ufnością w swoje siły. Serce twej matki przepełnione jest nadzieją szczęścia i życia.

Jak to dobrze, kochana mateczko! I jak ład­nie z twej strony, że dzielisz się ze mną swym szczęściem! Podzielam je, podzielam je z całego serca, nie możesz w to wątpić, nawet wtedy, kiedy ci powiem, że do mej radości zakrada się nieco. niepokoju — to do mnie podobne, nieprawdaż? — pewna wątpliwość — praktyczna wątpliwość* że powtórzę słowo, którego już raz w braku lep­szego użyłam. Mówisz o swojej nadziei i wszyst­kim, co cię do niej upoważnia — ja myślę, że przede wszystkim jest tym po prostu twoja urocza osoba. Ale poniechałaś bliższego określenia tej na­dziei, nie powiedziałaś mi, do czego ona zmierza, jaki ma cel w naszej rzeczywistości. Czy masz za­miar powtórnie wyjść za mąż? Uczynić Kena Kea-

tona naszym ojczymem? Stanąć z nim przed ołta­rzem? Może to tchórzostwo z mojej strony, ale ponieważ różnica wieku w tym wypadku równa jest różnicy lat między matką a synem, obawiam się trochę zdumienia, jakie ten krok by wywołał.

Pani von Tümmler spojrzała na córkę wielkimi oczami.

Nie — odrzekła — ta myśl jest dla mnie nowa i jeśli cię to uspokoi, mogę cię zapewnić, że jest mi również obca. Nie, Anno, głuptasku, ani myślę dawać wam dwudziestoczteroletniego ojczyma. Jak to dziwnie brzmi, kiedy tak surowo

i pobożnie mówisz o „ołtarzu”!

Anna milczała i na wpół przymknąwszy powieki skierowała spojrzenie w pustkę, mimo twarzy matki.

- Nadzieja — mówiła Róża — któż może ją określić, tak jak ty tego żądasz? Nadzieja jest nadzieja, jak możesz chcieć, żeby sama siebie, jak ty to nazywasz, pytała o praktyczne cele? To, co natura uczyniła ze mną, jest tak piękne, że ocze­kiwać mogę tylko czegoś jeszcze piękniejszego, ale nie potrafię ci powiedzieć, jak to sobie wyobra­żam, w jaki sposób nadejdzie i stanie się ciałem

i dokąd mnie zaprowadzi. Oto nadzieja. Ona w ogóle nie myśli — a już najmniej o ołtarzu.

Anna miała wargi lekko zaciśnięte. Padły z nich słowa wypowiedziane cicho, jak gdyby wbrew woli i niechętnie:

Byłaby to jednak względnie rozsądna myśl. Wstrząśnięta, pani von Tümmler spojrzała na

kaleką córkę, odwracając od niej oczy, i starała się czytać w jej twarzy.

Anno! — zawołała głucho — co ty sobie myślisz i jak się zachowujesz? Muszę wyznać, że cię nie poznaję! Powiedz, która z nas dwóch jest artystką — ja czy ty? Nigdy bym nie przypusz­czała, że pod względem swobody przekonań mo­żesz stać tak daleko w tyle za swoją matką i nie tylko za nią, ale także za epoką i jej swobodnymi obyczajami. W sztuce swej jesteś tak- postępowa

i tak hołdujesz nowości, że człowiek o moim pro­stym rozumie z trudem może za tobą nadążyć. Ale pod względem moralnym zdajesz się żyć Bóg wie kiedy, ileś tam lat przed wojną. Teraz mamy przecież republikę, mamy wolność i pojęcia zmie­niły się bardzo w kierunku większej swobody* pewnego rozluźnienia. To widać na każdym kroku. Na przykład między młodymi ludźmi należy do dobrego tonu, że chusteczkę, której przedtem led­wie rożek wystawał z kieszonki, teraz wymieszają w całej okazałości — wywieszają jak chorągiew pół chustki — i wyraźnie widać w tym oznakę, a nawet świadomą manifestację republikańskiej swobody obyczajów. Także i Edward wywiesza chustkę wedle tej mody i ja patrzę na to z pewną satysfakcją.

Doskonale umiesz obserwować, mamo. Ale ja sądzę, że w wypadku Edwarda nie należy tego chusteczkowego symbolu brać zbyt »osobiście. Sama mawiałaś często, że ten młody człowiek —* bo przecież jest nim już — ma wiele z naszego ojca pułkownika. Może to jest z mojej strony nie­

zbyt taktowne, że w tym momencie wtrącam do rozmowy osobę ojca. A jednak...

■— Anno, wasz ojciec był wzorowym oficerem

i padł na polu chwały, ale to był lekkoduch, miał przygody aż do samego końca, był jaskrawym przykładem tego, że okres życia seksualnego męż­czyzn nie jest ściśle ograniczony, i bez przerwy musiałam z jego powodu przymykać oko. Dlatego nie poczytuję ci za szczególny nietakt, że o nim mówisz.

Tym lepiej, mamo — jeśli mi tak wolno po­wiedzieć. Ale papa był szlachcicem i oficerem

i żył przy tym wszystkim, co ty nazywasz lekko­myślnością, wedle określonych pojęć honoru, które mnie mało obchodzą, z których jednak wiele przeszło na Edwarda. Nie tylko zewnętrz­nie, z figury i rysów jest on podobny do ojca. W pewnych okolicznościach mimowolnie zareago­wałby tak jak on.

To znaczy — w jakich okolicznościach?

Kochana mamo, pozwól, że będę zupełnie szczera, tak jak zawsze byłyśmy szczere względem siebie. Bardzo możliwe, że stosunki, jakie zaryso­wują się między tobą a Kenem Keatonem, dadzą się zupełnie ukryć i pozostaną nie zauważone w towarzystwie. Wprawdzie ja mam wątpliwości, czy to się całkiem powiedzie przy twojej uroczej impulsywności, twej tak miłej nieporadności w udawaniu i zachowywaniu tajemnic w głębi serca. Niech tylko jakiś zuchwalec zrobi wobec Edwarda szyderczą aluzję, niech mu da do zrozu­mienia, jakoby powszechnie było wiadomo, że jego

matka — no, jak to się mówi ^ prowadzi lekki tryb życia, wówczas uderzy, spoliczkuje chłopaka

i kto wie, co za niedopuszczalne a groźne głup­stwa wyniknąć mogą z jego rycerskości.

Na miłość boską, Anno, co ci przychodzi do głowy! Przerażasz mnie! Wiem, że robisz to z troski o mnie, ale okrutna jest ta twoja troska, . okrutna jak wyrok dziecka na matkę...

Róża zapłakała. Anna pomagała jej w osusza- < niu łez, prowadząc czule rękę trzymającą chu­steczkę.

Daruj, kochana, dobra mamo! Jakże nie^ chętnie sprawiam ci ból! Ale nie mów o wyroku dzieci! Czy przypuszczasz, że mogłabym nie trak­tować — nie, nie z cierpliwością, to już brzmi zuchwale — ale z szacunkiem i najczulszą uwagą tego, co d się wydaje szczęściem? A Edward — nie wiem, dlaczego właściwie zaczęłam o nim mówić — tylko z powodu jego republikańskiej chusteczki. Nie o nas tu mowa, ani nawet o lu­dziach, ale o tobie, mamo. Widzisz, twierdziłaś* że nie masz przesądów. Ale czy tak jest na­prawdę? Mówiłyśmy o ojcu i o pewnych trady­cyjnych pojęciach, w których żył i przeciw któ­rym, w jego przekonaniu, nie wykraczały przy­godne miłostki, jakimi cię zasmucał. Jeśli- mu je wciąż wybaczałaś, pochodzi to stąd — zdaj sobie z tego jasno sprawę — że w gruncie rzeczy my­ślałaś to samo, mianowicie przekonana byłaś, że to z właściwą rozwiązłością nie ma nic wspólnego. Nie szła ona w parze z jego urodzeniem i nie był do niej predysponowany duchowo. Ale i ty także

nie jesteś — co najwyżej ja, jako artystka, wyro-' dziłam się w tej mierze, ale ja znów z innej przy­czyny nie nadaję się do tego, ażeby robić użytek z mojej emancypacji i moralnego zdeklasowania.

Moje biedne dziecko — przerwała pani von Tümmler — nie mów o sobie tak smutnie!

Czyż ja w ogóle o sobie mówię? — odparła Anna. — O tobie, o tobie mówię i serdecznie się

0 ciebie martwię. Dla ciebie byłoby prawdziwą rozwiązłością to, co dla papy było jedynie używa­niem życia w zgodzie z samym sobą i z opinią to­warzyską. Harmonia między ciałem i duchem jest na pewno dobrą, nieodzowną rzeczą i jesteś dumna

1 szczęśliwa, ponieważ natura, twoja natura, obda­rzyła cię nią w niemal cudowny sposób. Ale harmonia między życiem a wrodzonym poczuciem moralnym jest przecież jeszcze bardziej nieod­zowna i jeśli się ją naruszy, musi wyniknąć z tego naruszenie równowagi wewnętrznej, to znaczy: nieszczęście.. Czy nie czujesz, że to jest prawda? Że będziesz żyła wbrew samej sobie, jeśli zreali­zujesz to, o czym marzysz? W gruncie rzeczy jesteś, tak samo jak ojciec, przywiązana do okre­ślonych pojęć i zniszczenie tej więzi równałoby się zniszczeniu ciebie samej... Mówię tak, jak to z niepokojem odczuwam. Czemu znów wraca mi na wargi słowo: zniszczenie? Wiem, że w chwili przerażenia raz go już użyłam, a odczułam je już nie raz. Dlaczego ciągle mi się wydaje, że całe nawiedzenie, którego szczęśliwą ofiarą się stałaś, ma coś wspólnego ze zniszczeniem? Chcę ci coś wyznać. Niedawno, przed paroma tygodniami, po

naszej rozmowie przy herbacie późno w nocy u mnie, kiedy byłaś bardzo podniecona, miałam pokusę porozmawiania o tobie z doktorem Ober- loskampem, który leczył Edwarda, kiedy miał żół­taczkę, i mnie, gdy nie mogłam przełykać przy zapaleniu gardła — ty przecież nigdy nie potrze­bujesz lekarza — miałam więc pokusę porozma­wiania z nim o tobie i o wszystkim, z czego mi się zwierzyłaś; tylko po to, żeby zdobyć nieco spokoju. Ale potem zaniechałam tego, bardzo prędko zaniechałam, przez dumę, mamo, ty to ro­zumiesz, przez dumę z ciebie i za ciebie i dlatego, że wydawało mi się czymś poniżającym odsłaniać twoje przeżycia medykowi, który z bożą pomocą może poradzić coś na żółtaczkę i zapalenie gardła, ale nie na głębsze ludzkie cierpienie. Uważam, że są choroby, do których lekarze nie dorastają.

Jestem ci wdzięczna za jedno i za drugie* moje drogie dziecko — powiedziała Róża— za troskę, która skłoniła cię do tego, żeby porozma­wiać o mnie z doktorem Oberloskampem, i za to* żeś tej myśli zaniechała. Bo i jakżebyś chciała to* co nazywasz nawiedzeniem, zmartwychwstaniem mojej kobiecości, 'najluźniej choćby wiązać z po- jęciem choroby? Czy szczęście jest — chorobą? Nie jest ono równie lekkomyślnością, ale życiem* życiem w rozkoszy i bólu, a życie jest nadzieją —» nadzieją, której twemu rozumowi nie potrafię wy* jaśnić.

?— Nie żądam tego od ciebie, mateczko.

Więc idź już, moje dziecko. Daj mi wypo­

cząć. Wiesz, że trochę cichego odosobnienia zale-' cają nam, kobietom, w takie honorowe dni.

Anna pocałowała matkę i kulejąc opuściła sy­pialnię. Obie kobiety rozpamiętywały dalej odbytą właśnie rozmowę. Anna nie powiedziała ani nie mogła powiedzieć wszystkiego, co leżało jej na sercu. Jak długo; myślała z powątpiewaniem, utrzyma się u matki to, co nazywa ona „zmar­twychwstaniem swej kobiecości”, ów wzruszający powrót życia? A jeśli Ken jej ulegnie) co jest całkiem możliwe — jak długo to potrwa, jak usta­wicznie, od pierwszego dnia, drżeć będzie w póź­nym wieku zakochana kobieta o każdą młodszą od siebie, o jego wierność, ba, nawet o jego sza­cunek? Dobrze chociaż, że pojmuje szczęście nie jako przyjemność i radość, lecz jako życie wraz z jego cierpieniami. Bowiem wiele cierpienia prze­widywała z lękiem Anna w związku z tym,

o czym marzyła matka. Pani Róża ze swej strony poruszona była wyrzutami córki bardziej, niż dała to po sobie poznać. Nie tyle myślą, że Edward w pewnych okolicznościach mógłby narazić życie w obronie jej honoru — z powodu tego roman­tycznego tworu ‘wyobraźni, chociaż nad nim zapła­kała, żywiej zabiło jej serce. Ale wątpliwości Anny co do jej „braku przesądów” oraz to, co powiedziała o rozwiązłości i nieodzownej harmonii między życiem a poczuciem moralnym, wszystko to zaprzątało umysł dobrej kobiety w ciągu tego dnia wypoczynku, przy czym nie mogła ona za­rzucić tym wątpliwościom braku uzasadnienia

, .„.„pi racji przewidywaniom

i nie przyznać częscio

^L Tummlerów w trzy dni po

Ken stawił się przeżyciu Róży, czytał

wielkim fizjologicz Edwardem i pozostał na

i mówił po angielsku z widok jeg0 szerokich

kolacji. Uszczęśliwienie

ramion i wąskich bioder lsmło w- miłych oczach Róży i ten żywy blask usprawiedliwiał, rzec by można, zabarwienie policzków odrobiną sztucznej czerwieni, bez którego istotnie bladość ]ej twarzy stałaby w sprzeczności z owym wesołym ożywię- niem. W pewien szczególny sposób, przy powita­niu, tym razem i zawsze odtąd co tydzień, kiedy przychodził Keaton, ujmowała jego rękę,s przycią­gającym ruchem zbliżała go do siebie i patrzyła mu przy tym w oczy poważnie, promiennie i zna­cząco, tak że Anna odnosiła wrażenie, jakby matka miała ochotę, a nawet już oznajmiła mło­dzieńcowi o eksperymencie, jakiego dokonała na niej natura. Absurdalna obawa! Oczywiście nic takiego nie zaszło i potem, w ciągu wieczoru, sto­sunek pani domu do młodego gościa nacechowany był pogodną dobrocią, dzięki której znikła za­równo fałszywa macierzyńskość, jaką kiedyś Róża spłatała figla córce, jak również wszelka wstydli- wość i nieśmiałość, wszelka przykra pokora, które W swoim czasie ciążyły na jej zachowaniu.

Keaton, który od dłuższego czasu zrozumiał ku swemu zadowoleniu, że dokonał podboju tej siwo- w osej, e pełnej czaru Europejki, nie mógł pojąć < za °Wania- Jego respekt wobec niej*

o zrozumieć, zmalał wraz z dostrzeżeniem

jej słabości, ta jednak pobudzała -jego męską ambicję. Jego prostota lgnęła do jej prostoty i Ken skonstatował, że tak wspaniałe, młodzieńczo patrzące oczy całkowicie wynagradzają pięćdzie­siąt lat i starzejące się dłonie. Myśl, ażeby na­wiązać z nią romans, jaki przez pewien czas miał — nie z Amelią Lützenkirchen czy Luizą Pfingsten, lecz z inną panią z towarzystwa, o któ­rej Róża zupełnie nie pomyślała — myśl taka- by­najmniej nie była mu obca i, jak Anna zauwa­żyła, niekiedy zaczął nadawać tonowi, jakiego ' Używał w rozmowach z matką swegoi ucznia, od­cień przymilnie wyzywający.

Teraz jednak nie udawało mu się posunąć sprawy naprzód. Mimo uścisku ręki przy każdym spotkaniu, którym Róża przyciągała go ku sobie tak blisko, że ich ciała niemal się stykały, i mimo bliskich i głębokich spojrzeń w oczy napotykał przy takich eksperymentach przyjazną, ale zdecy­dowaną godność, która trzymała go w ryzach, nie dając rozwijać się temu, co rozwinąć próbował* i zmuszała go natychmiast do uniżoności. Powta­rzanie się tego rodzaju sytuacji nic mu nie wy­jaśniło. Kocha się we mnie czy nie? — pytał sam siebie i owo trzymanie go w ryzach i nauczki składał na karb obecności jej dzieci, kalekiej panny i maturzysty. Ale nie inaczej mu poszło i wówczas, gdy zdarzyło się, że zostali przez pe­wien czas sam na sam w kącie salonu, i nie ina- czej, kiedy nadawał swoim drobnym awansom za­miast żartobliwego, poważnie czuły, pełen nacisku* rzec by można, namiętny charakter. Spróbował

kiedyś nieco cieplejszym tonem nazwać ją „Różą” — używając swego twardego, podniebien- nego ;,r”, które tak się wszystkim podobało, co zresztą, wedle obyczajów jego kraju, nie było szczególnym zuchwalstwem. Ona wszakże, chociaż zapłoniła się zrazu gwałtownie, prawie natych­miast podniosła się, odeszła i tego wieczoru nie spojrzała na niego, ani nie odezwała się doń już Więcej.

Zima, która okazała się niezbyt złośliwa, prawie bez mrozu i śniegu, i przez to tym bardziej desz­czowa, wcześnie się również w tym roku skoń­czyła. Już w lutym przyszły dyszące wiosną, sło­neczne, nagrzane dni. Drobniutkie pączki listków śmiało wychylały się już tu i ówdzie na krzewach. Róża, która z uwielbieniem witała śniegułki w swoim ogrodzie, mogła cieszyć się wcześniej niż zwykle, niemal że. przedwcześnie, przyiaszczkami, a zaraz potem krokusami o krótkich łodygach, które wschodziły wszędzie w ogrodach will i w Hofgartenie i przed którymi spacerowicze za­trzymywali się, żeby je sobie nawzajem pokazy­wać i rozkoszować się ich barwną ciżbą.

Czy to nie dziwne — mówiła pani von Tümmler dc córki — że tak bardzo przypominają one jesienny zimcwit? To przecież prawie ten sam kwiat! Koniec i początek — można je pomylić, tak są do siebie podobne — może się zdawać, że to jesień, na widok krokusów, i wierzyć w wiosnę, kiedy widzi się kwiaty pożegnania.

Tak, to takie małe bałamuctwo — odrzekła Anna. — Twoja stara przyjaciółka —- matka-

-natura, ma zdaje się w ogóle skłonność do dwu­znaczności i mistyfikacji.

Zaraz masz przeciw niej w pogotowiu uszczy­pliwe słowa, niedobre dziecko, *i gdy ja po­dziwiam, ty kpisz. Niech i tak’ będzie, nie spło­szysz szyderstwem mojej czułości do kochanej natury — szczególnie teraz, kiedy sprowadza moją porę roku. Nazywam ją moją, bo przecież pora, w której ktoś się urodził, jest mu szczególnie bliska, a i my jesteśmy jej bliscy. Ty jesteś dziec­kiem adwentu, więc możesz słusznie powiedzieć* że urodziłaś się pod dobrym znakiem — tuż przed tak miłym Bożym Narodzeniem. Musisz czuć sym­patię do tego mroźnego wprawdzie, ale uczuciowo radośnie ciepłego okresu. Bo rzeczywiście do­świadczenie uczy mnie, że więzy sympatii łączą nas z porą roku, która nas wydała. Jej powrót daje naszemu życiu jakieś potwierdzenie i pokrze­pienie, jakąś odnowę, którą mnie przynosi wio­sna — nie dlatego, że to właśnie wiosna, ogólnie łubiana pora roku, lecz dlatego, że ja osobiście jej podlegam i wydaje mi się, że ona całkiem oso­biście się do tmnie uśmiecha.

Na pewno to robi, mateczko — odparło dzie­cię zimy. — I bądź pewna, że jeśli o to idzie, nie będę miała w pogotowiu ani jednego uszczypli­wego słowa!

Trzeba jednak powiedzieć, że owo spotęgowanie życia, którego Róża przywykła doznawać od „swo­jej” pory roku — czy też jedynie wierzyła, że go doznaje — właśnie kiedy to mówiła, nie całkiem chciało się ziścić. Tak jak gdyby moralne względyt

które podsunęła jej rozmowa z córką I których tak wiernie się trzymała, sprzeciwiały się jej na­turze i jak gdyby mimo nich, a może właśnie z ich powodu, „żyła wbrew sobie”. Takie wrażenie przynajmniej odnosiła Anna, i kaleka dziewczyna wyrzucała sobie, że namówiła matkę do wstrze­mięźliwości, która jej własnym, swobodnym po­glądom całkiem była obca, lecz zdawała jej się konieczna jedynie dla spokoju ducha ukochanej kobiety. Więcej jeszcze: Anna podejrzewała siebie

0 ukryte, niedobre' motywy. Zapytywała siebie, czy ona, która kiedyś okrutnie tęskniła do zmy­słowego szczęścia, ale nigdy go nie zaznała, skry­cie nie żałowała go matce, i może dlatego skłoniła wymędrkowanymi argumentami do wstrzemięźli­wości. Nie, nie wolno jej tak o, sobie myśleć, a jednak na widok tego, co się działo, doznawała męczących i ciężkich wyrzutów sumienia.

Zauważyła, że Róża męczy się szybko na tak przecież łubianych spacerach i ona właśnie często, niekiedy już po upływie pół godziny, a nawet

1 wcześniej, pod pozorem jakichś domowych zajęć nastawała na powrót do domu. Dużo leżała, tracąc jednak mimo ograniczenia ruchu na wadze i Anna obserwowała z troską szczupłość jej ramion, gdy ujrzała ją kiedyś bez sukni. Nie spytano by już teraz Róży o źródło młodości, z którego czerpała. Pod oczami miała niebieskawe cienie zmęczenia, rumieńce zaś, które nakładała sobie ze względu na młodzieńca i dla uczczenia swojej przywróconej kobiecości, nie łudziły już przy żółtawej bladości jej cery. Ponieważ jednak pytania o stan zdrowia

zbywała wesoło — pogardliwym: „Czego ty od* mnie chcesz, dobrze się czuję”, panna von Tümm­ler przestała myśleć o tym, aby- pogorszeniem w zdrowiu matki absorbować doktora Oberlos- kampa. Nie tylko poczucie winy odwiodło ją od tego, ale i szacunek — ten sam, który określiła słowami, że są choroby, do których lekarze nie dorośli. - .

Tym bardziej ucieszyła się Anna z inicjatywy i wiary we własne siły, jakie okazała Róża z okazji umowy, zawartej pewnego wieczoru przy winie między nią, jej -dziećmi i Kenem Keatonem, który był u nich wtedy» Nie upłynął wówczas jeszcze pełny miesiąc od czasu swej zadziwiającej wiadomości, dla której matka wezwała Annę do swej sypialni. Róża była tego wieczoru urocza i wesoła jak za dawnych dni i mogłaby uchodzić za inicjatorkę projektowanej wycieczki — jeśliby tej zasługi nie należało przypisać Keatonowi, który naprowadził na tę myśl swą historyczną gawędą. Opowiftdał o różnych zamkach w pobliskich oko­licach Bergu, które był zwiedził, o zamku nad rzeką Wupper, o Benśbergu, Ehreshoven, Gim­born, Homburgu i Krottorf, i przeszedł z kolei na elektora Karola Teodora, który w osiemnastym stuleciu przeniósł dwór z Dusseldorfu do Schwet­zingen, a,później do Monachium — co nie prze­szkodziło jego namiestnikowi, hrabiemu Golt- steinowi, podjąć i dokonać tutaj przeróżnych i wielkie znaczenie ipających prac ogrodniczo- -budowlanych: pod jego patronatem powstała ksi^-

źęca akademia sztuki, nakreślono pierwsze plany Hofgartenu, wzniesiono pałac myśliwski i, dodał Edward, w tych samych latach, o ile mu wiadomo, na południe od miasta, nieco dalej leżący zamek Holterhof, obok wsi noszącej tę samą nazwę. Na­turalnie, także i Holterhof, potwierdził. Keaton* musiał jednak wyznać ku własnemu zdziwieniu* że nigdy nie widział owego wytworu późnego ro­koka, ani też nie zwiedził przynależnego doń* ciągnącego się aż do Renu sławnego parku. Pani von Tümmler i Anna wprawdzie dwukrotnie tam zawędrowały, nie przyszło im jednak nigdy na myśl, podobnie jak i Edwardowi, obejrzeć wnę­trze tak uroczo położonego pałacu.

Dziwności! — powiedziała gospodyni z we­sołą przyganą. Było to zawsze oznaką wesołości i zadowolenia, kiedy mówiła gwarną. — To mi do­piero düsseldorfczycy — dodała — wszyscy czworo! Jeden nie był tam jeszcze w ogóle, a inni nie obejrzeli wnętrza tego klejnotu architektury, po którym każe się przecież oprowadzać każdy cudzoziemiec. Dzieci — zawołała — to nie uchodzi i tak nie może być. Dalejże na wycieczkę do Holterhofu wszyscy razem; tak jak tu jesteśmy* zaraz w najbliższych dniach! Jest już tak pięknie* pora roku jest tak urocza, a barometr wskazuje stałą pogodę. W parku wszystko się rozwija* może być teraz w swej wiosennej szacie ładniej­szy niż w porze upałów, kiedyśmy tam z Anną spacerowały. Tęsknię po prostu do widoku czar­nych łabędzi, które suną tak melancholijnie i wy­niośle ze swoimi czerwonymi dziobami i wiosło­

watymi nogami — pamiętasz, Anno — po fosach parkowych. Jak one potrafią swemu apetytowi nadać formę łaskawości, kiedy się je karmi! Za­bierzemy- dla nich chleb... Czekajcie, dzisiaj jest piątek — pojedziemy w niedzielę, zgoda? Przecież tylko ten dzień wchodzi w rachubę dla Edwarda, a także i dla Mr. Keatona. Wprawdzie w nie­dzielę wyruszy tam dużo ludzi, ale mnie to nie przeszkadza, chętnie mieszam się z wystrojonym ludem i używam wśród używających, dobrze mi tam, gdzie wesoło — na ludowych zabawach w Oberkassel, gdzie pachnie ciastem na smalcu, dzieci cmokają czerwone lizaki, a przed cyrkową budą tak romantycznie prostacy dzwonią, trąbią i krzyczą. Uważam, że to jest cudowne. Anna jest przeciwnego zdania, choćby dla dostojnego smutku czarnych łabędzi na fosach... Dzieci, mam pomysł, popłyniemy statkiem! Przejazd tramwajem jest tak nudny. Ani kawałka lasu i prawie nie widać pól. Na rzece jest weselej, zaniesie nas ojczulek Hen. Edwardzie, czy mógłbyś się dowiedzieć

o rozkład jazdy statków Towarzystwa Żeglugi? Albo czekaj, jeżeli to chcemy urządzić naprawdę przyjemnie, to postawmy "się i wynajmijmy pry­watną motorówkę na podróż w górę rzeki. Wtedy będziemy sami między sobą, jak czarne łabędzie,,. Pytanie tylko, czy pojechać przed, czy po po­łudniu.

Zgodzono się na przedpołudnie. Edward słyszał, że pałac i tak udostępniony jest po południu tylko przez kilka godzin. A więc w niedzielę rano. Dzięki energicznej inicjatywie Róży umówiono się

szybko i nieodwołalnie. Keatonowi zlecono wyna­jęcie motorówki. Miano spotkać się przy wodo- wskazie na Ratuszowym Wybrzeżu, na przystani, pojutrze, o dziewiątej rano.

Tak się też stało. Poranek był słoneczny i nieco wietrzny. nabrzeżu zebrało się sporo wyciecz­kowiczów, oczekujących z dziećmi i rowerami na biały parowiec Kolońsko-jDusseldorf śkiego Towa­rzystwa Żeglugi. Na Tummlerów i ich towarzysza czekała gotowa do drogi wynajęta motorówka. Przewoźnik, mężczyzna z kolczykami w uszach*

0 wygolonej górnej • wardze i rudawym marynar­skim zaroście, pomógł paniom przy wsiadaniuf Ruszono, ledwie pasażerowie zajęli miejsca na półkolistej ławce pod wspartym na drążkach dasz­kiem. Łódź płynęła w dobrym tempie pod prąd szerokiej rzeki, której brzegi zresztą były niecie­kawe. W tyle została stara wieża zamkowa* krzywa wieża kościoła &w. Lamberta i miejskie zabudowania portowe. Podobne zabudowania uka­zały się za następnym zakrętem rzeki, magazyny

1 budynki fabryczne. Coraz bardziej wiejska sta­wała się okolica za kamiennymi, w nurt rzeki sięgającymi molami. Osady, stare wsie rybackie* których nazwy znał Edward, a nawet i Ken, spo­czywały strzeżone przez groble wśród nizinnego pejzażu łąk, pól, wiklinowych zarośli i bagnisk. Taki charakter miała okolica, choć rzeka zmie­niała kierunek, chyba z półtorej godziny, aż do kresu podróży. — Ale jak dobrze zrobiliśmy —i zawołała Róża — żeśmy się zdecydowali na łódź* zamiast odbyć krótszą drogę, lecz przez obrzy­

dli we ulice przedmieścia! — Zdawała się rozko­szować z całego serca żywiołowym urokiem pod­róży. Zamknąwszy -■ oczy śpiewała półgłosem coś wesołego poprzez chwilami niemal gwałtowne po­rywy wiatru: „Wilgotny wietrze, kocham cię; wietrze, czy ty kochasz mnie?” — Jej wychudła twarzyczka wyglądała wdzięcznie pod filcowym kapelusikiem z piórkiem, a w płaszczu z lekkiej wełny w szarą i czerwoną kratę, z wykładanym kołnierzem, było jej prześlicznie. Także Anna i Edward zaopatrzyli się w płaszcze na drogę, tylko Keaton, siedzący pomiędzy matką a córką, zadowolił się wełnianym swetrem, który włożył pod swą marynarkę z flauszu. Chusteczka zwisała mu swobodnie z kieszonki w marynarce i Róża, odwróciwszy się nagle z otwartymi na moment oczami, wetknęła mu ją głębiej w kieszeń.

Skromnie, skromnie, młodzieńcze! — powie­działa karcąco, z powagą potrząsając głową.

Uśmiechnął się: — Thank you — i spytał, co to był za „song”, którego przed chwilą słuchał.

Song?— spytała. — wię| ja śpiewałam? To było jakieś zawodzenie, a nie song. — I znowu zamknęła oczy i nuciła półgłosem, ledwie poru­szając wargami: „O wietrze, jakże kocham cię!”

Potem gawędziła wśród szumu motoru, raz po raz przytrzymując kapelusik, który wiatr chciał jej zerwać z gęstych jeszcze, falistych, siwych włosów; rozwodziła się nad tym, jak to można by popłynąć Renem poza Holterhof do Leverkusen i Kolonii, a stamtąd dalej przez Bonn do Godes- bergu i Bad Honnef u stóp wzgórz siedmiorakich.

Pięknie tam jest, wśród winnic i sadów leży śliczne najdreńskie uzdrowisko, gdzie są alkaliczne szczawy, bardzo skuteczne przeciw reumatyzmowi. Anna patrzyła na matkę. Wiedziała, że cierpi ona ostatnio na bóle krzyża, i miała zamiar wybrać się z nią na kurację wczesnym latem do Godes- bergu albo Honnef. Gawęda matki, nieco zdysza­nej wśród porywów wiatru, o zaletach szczaw;ów miała w sobie coś sztucznego i nasunęła Annie przypuszczenie, że matce i teraz dokucza owa rwąca dolegliwość.

Po godzinie zjedzono kilka kanapek z szynką, popijając portweinem z małych podróżnych ku­beczków. Było wpół do jedenastej, kiedy łódź przybiła do lekkiego pomostu, który, nieprzydatny dla dużych statków, zbudowany był na rzece, bar­dzo blisko pałacu i parku. Róża odprawiła prze­woźnika, jako że drogę powrotną odbyć mieli jednak tramwajem. Park nie sięgał aż do samej rzeki. Przeszli jeszcze kawałek wilgotną nieco drogą przez łąkę, zanim ogarnęła ich i zadziwiła starannie kultywowana stara i wspaniała przy­roda. Z podwyższonej rotundy z ławkami w altan­kach cisowych rozchodziły się na wszystkie strony aleje wspaniałych drzew; niemal wszystkie były już w pąkach, choć tu i ówdzie jakiś kiełek krył się jeszcze w błyszczącej brązowej otoczce. Pięk­nie wyżwirowane, gęsto pod sklepieniem gałęzi przebiegające ścieżki wiodły pomiędzy stojącymi niekiedy w czterech rzędach bukami, cisami, lipami, kasztanami i wysokopiennymi wiązami. Gdzieniegdzie rozrzucone na łączkach parkowych

rosły egzotyczne, rzadkie drzewa, niezwykłe koni- fery, buki o paprociowatych liściach, a Keaton rozpoznał kalifornijskie drzewo mamutowe i ba­gienne fcyprysy z miękkimi bocznymi korzeniami.

Róża nie okazywała żadnego zainteresowania dla tych osobliwości. Z naturą, myślała, trzeba się oswoić, inaczej nie chwyta za serce. Wspaniałości parku w ogóle nie oddziaływały na jej wyczucie przyrody. Zaledwie tu i ówdzie podnosząc wzrok na wyniosłe, pnie, szła milcząc u boku Edwarda i za jego młodym nauczycielem języków i kulejącą Anną, która zresztą potrafiła zręcznym manewrem zmieniać ten szyk. Zatrzymała się i przywołała do siebie brata,.ażeby go zapytać o nazwę alei, którą szli, lub wężykowato wijącej się ścieżki, która się z nią krzyżowała. Wszystkie te drogi bowiem no-* siły starodawne nazwy, jak: „Aleja Wachlarzy”, j,Aleja Trębaczy” i tak dalej. Wreszcie Anna za­trzymała Edwarda przy sobie i pozostawiła Kena z Różą. Niósł jej płaszcz, który zdjęła, bowiem w parku zaciszniej było i znacznie cieplej niż na rzece. Wiosenne słońce świeciło łagodnie poprzez wysokie gałęzie cętkując aleje i igrało na twa­rzach, zmuszając do mrużenia oczu.

W swoim dobrze skrojonym, obcisło młodzieńczą jej postać opinającym brązowym kostiumie pani von Tümmler szła u boku Kena, rzucając niekiedy skrycie uśmiechnięte spojrzenie na przewieszony przez jego ramię płaszcz. — O, są, są! — wy­krzyknęła majćfc na myśli parę czarnych łabędzi; szli bowiem teraz nad srebrnymi świerkami obsa­dzoną fosą i ptaki w miarę zbliżania się gośd

sunęły w ich kierunku z umiarkowanym pośpie­chem po nieco zamulonej wodzie.

Jakież one piękne! Anno, poznajesz je? Jak majestatycznie trzymają szyje! Gdzie macie chleb?

Keaton wyciągnął z kieszeni i podał Róży chleb, owinięty w gazetę. Był ciepły od jego ciała; Róża ułamała kawałek i podniosła do ust.

But it is old and hard! — zawołał Ken robiąc spóźniony ruch, aby ją powstrzymać.

Ja mam dobre zęby — odparła.*

Wszakże jeden z łabędzi podpłynął pod sam brzeg, rozpostarł swe ciemne skrzydła, bijąc nimi w powietrzu i sycząc wyciągnął ku nim gniewnie szyję. Śmieli się z jego zazdrości, zarazem nieco przestraszeni. Ptaki zbliżały się do nich. Róża rzucała im raz po raz czerstwe okruchy, które łabędzie chwytały podpływając z pełnym godności spokojem.

Obawiam się — powiedziała Anna idąc dalej — że ten złośnik niełatwo ci zapomni pozba­wienie go kęsa. Przez cały czas udawał majesta­tyczną obrazę.

Czemuż to? — odrzekła Róża. — Przez chwilę tylko obawiał się, że mu zjem wszystko. Tym bardziej musiało mu smakować to, czego sobie pozwoliłam skosztować.

Zbliżyli się do zamku, do lśniącego okrągłego stawu, w którym się przeglądał, z małą wysepką z boku, na której stała samotna topola.

Na wyżwirowanym placyku u £tóp frontowych schodów, prowadzących pod lekko wygięty łuk budowli, której znaczne rozmiary zdawały się to-

mąć w ozdobach i której różowa fasada nieco juź się wykruszyła, stało kilka osób, które wypełniały sobie czas do godziny oprowadzania, przypada­jącej o jedenastej, porównywaniem heraldycznych figur starego szczytu, umieszczonego ponad nim zegara, podtrzymywanego przez anioła, kamien­nych kwiatowych girland, zdobiących, wysokie białe wieże, z danymi zawartymi w kieszonko­wych przewodnikach. Nasi przyjaciele dołączyli się do nich i patrzyli wraz z nimi na urocze ozdoby feudalnej architektury, aż ku owalnym oeils-de-boeuf w łupkowym dachu. Mitologicznie podkasane posągi, Pan i jego nimfy, stały na co­kołach po bokach głęboko osadzonych okien, zwie? trzałe podobnie jak cztery lwy z piaskowca, które krzyżując łapy strzegły z groźnymi minami scho­dów i podjazdu.

Keaton zdawał się wpadać w * historyczne unie­sienie. Znajdował* wszystko „splendid” i „exci­tingly continental”. „O dear”, kiedy pomyśli

o swej prozaicznej-ojczyźnie! Tam nie ma zabyt­ków tak kruchych w swej arystokratycznej gracji, bo nie było elektorów ani landgrafów, którzy samowładnie, dla chwały własnej i chwały kul­tury, dogadzać mogli swej żądzy przepychu. Poza tym odniósł się jednak dość zuchwale do godnej, zatrzymanej w czasie kultury, gdyż dla rozwese­lenia oczekujących dosiadł grzbietu jednego ze strażujących lwów, mimo iż ten zaopatrzony był w ostry szpikulec, jak dziecięce koniki, z których zdejmować można jeźdźców. .Uchwycił sterczący przed nim kolec obiema rękami, pokrzykując: „HiI

On, old chap!”, jakby bódł ostrogami dzikie zwie­rzę, i nie można było wprost wyobrazić sobie ład­niejszej, bardziej młodzieńczej sceny mimo jej zuchwałości. Anna i Edward starali się nie patrzeć na matkę.

W tym momencie skrzypnęły zasuwy i Keaton co prędzej zeskoczył ze swego wierzchowca, jako że kustosz, mężczyzna z pustym, zapiętym lewym " rękawem i w wojskowych spodniach, według wszelkiego prawdopodobieństwa podoficer, inwa­lida wojenny, któremu zapewniono tę spokojną posadę, otworzył przed zwiedzającymi skrzydło środkowego portalu. Stanął w szerokich drzwiach, przepuszczając obok siebie publiczność i odrywa­jąc z bloczka bilety wejściowe, które potrafił rów­nież od razu swą jedyną ręką przedzierać na pót Zaczął też mówić, z przekrzywionymi ustami, za­chrypniętym, zdartym głosem, na pamięć wy­uczone i po stokroć powtarzane objaśnienia: że ornamenty fasady zostały wykonane przez rzeź­biarza, którego elektor specjalnie sprowadzi! w tym celu z Rzymu; że zamek i park są dzie- . lem francuskiego budowniczego i że ma się tu do czynienia z najpiękniejszą rokokową budowlą nad s Renem, która co prawda wykazuje już pewne cechy stylu Ludwika XVI; że zamek liczy pięć­dziesiąt pięć sal i pokoi i kosztował osiemset ty­sięcy talarów — i tak dalej.

W westybulu czuć było woń stęchlizny i chłodu. Stały tam szeregiem wielkie, czółnowate fftcowe pantofle, które wdziewano wśród chichotu pań; pantofle służyły do ochrony cennych parkietów.

będących w rzeczy samej niemal główną osobli­wością salonów, przez które przechodzono za recy­tującym kaleką z nieporadnym szuraniem i po- ślizgiwaniem się. Intarsje posadzek, w każdej sali inne, tworzyły w środku przeróżne gwiazdy i fan­tastyczne kwiatowe wzory. Nieskazitelny połysk odbijał na podobieństwo gładkiej wody cienie ludzi, ozdobne meble, zaś wysokie lustra, pomię­dzy złotymi, w girlandy .spowitymi kolumnami i w złote listwy ujętymi prostokątami jedwabnej kwiecistej tapety, posyłały sobie nawzajem uwie- lokrotnione odbicia kryształowych pająków, deli­katnie malowanych plafonów, medalionów, ło­wieckich i muzycznych emblematów znad drzwi, 6twarzając, mimo wielu ślepych plam, złudzenie nieograniczonej przestrzeni. Bezmierny przepych i dążenie do zbytku przebijało z natłoku zdobień I plątawiska złoconych zawijasów, krępowane je­dynie niezachwianym poczuciem stylu epoki, która je wydała. W okrągłej sali bankietowej, wokół której stały w niszach posągi Apolla i muz, drew­niana posadzka udawała marmur, podobny temu, .który pokrywał ściany. Różowe amorki odsuwały malowaną draperię z ażurowej kopuły, przez którą wpadało dzienne światło i z galerii której, jak wyrecytował zamkowy dozorca, ongi spływały ku biesiadującym dźwięki muzyki.

Ken Keaton prowadził panią von Tümmler trzymając ją za łokieć. Każdy Amerykanin prze­prowadza w ten sposób swoją damę przez jezdnię. .Wśród nieznajomych, oddzieleni od Anny i Ed- .warda, trzymali się kustosza, który klepał chrapa

M

liwie tekst sformułowany w drewnianej książko­wej niemczyźnie i opowiadał ludziom to, co sami widzieli. — Państwo nie widzą wszystkiego, co tu jest — mówił. — Z ogólnej liczby pięćdziesięciu -pięciu pomieszczeń zamku — recytował wpadając według swego szablonu w nieco drewniany, usz­czypliwy ton, przy czym jego skrzywione usta zupełnie nie zgadzały się z żartobliwością wypo­wiadanych słów — nie wszystkie są dostępne. Ówcześni władcy żywili upodobanie do rzeczyj śmiesznych, tajemniczych i ukrytych, do kryjówek i samotni, dostępnych tylko przy zastosowaniu mechanicznego triku, jak na przykład ten tutaj. —4 I zatrzynał się przy jednym ze ściennych zwier­ciadeł, które posłuszne pociśniętej sprężynie usu­nęło się i odsłoniło niespodzianie wąskie, kręte schody z delikatną, ażurową poręczą. U ich stóp, tuż po lewej stronie, stał na cokole tors męż­czyzny bez rąk, który z wieńcem winorośli we włosach i przepasany nie całkiem autentycznym liściastym festonem, nieco odchylony w tył, uśmie­chał się znad swej koziej bródki lubieżnie w prze­strzeń. Widok ten wywołał przeróżne „ach i „och”. — I tak dalej — powiedział przewodnik, jak to mówił za każdym razemr i przesunął + zwierciadło na dawne miejsce. — Albo i to —*' • rzekł nieco dalej i spowodował, że prostokąt •jedwabnej tapety, nie zdradzający nic niezwy­kłego, otworzył się jako ukryte drzwi, odsłania­jące nie wiadomo dokąd prowadzący korytarz* z którego powiało stęchlizną. — Óni lubili takie rzeczy — stwierdził jednoręki. Inne czasy, inne

. obyczaje — dodał jeszcze z sentencjonalną po­wagą i poprowadził zebranych dalej.

Filcowe łodzie niełatwo było utrzymać na no­gach. Pani von Tümmler zgubiła jeden pantofel; pojechał kawałek po gładkiej posadzce i zanim ; Keaton pochwycił go ze śmiechem i przyklęk­nąwszy włożył jej na stopę, zostali w tyle «a ^ t zwiedzającymi. Ponownie ujął ją pod łokieć, ale ona zatrzymała się jeszcze chwilę w miejscu z rozbawionym uśmiechem, patrząc za znikają­cymi w dalszych salach, a potem, wciąż wsparta fy 5 na jego ramieniu, odwróciła się i dotknęła śpiesz- nie 'ściany tam, gdzie się ją otwierało.

You are n’t doing it right — szepnął Ken. —*

. Leave it to me, t’was here. — Odnalazł sprężynę, drzwi ustąpiły i owionęło ich stęchłe powietrze tajemniczego korytarza, którym przeszli parę kro­ków. Wokół nich było ciemno. Z westchnieniem .dobytym z ostatecznych głębi Róża otoczyła ra­mionami szyję młodzieńca, on zaś objął uszczęśli­wiony jej drżącą postać. — Ken, Ken — -wyjąkała ź twarzą przy jego szyi — kocham cię, kocham cię, ty wiesz 0 tym, prawda? Nie zdołałam tego całkiem ukryć przed tobą, a ty, a ty, czy ty mnie k - też kochasz, trochę, choć trochę, powiedz, czy możesz mnie kochać w swojej młodości, tak jak natura zrządziła, żem cię pokochała, ja, siwo­włosa? Tak? Tak? Twoje usta, och, nareszcie ■7 .twoje młode usta, których pragnęłam, twoje uko­chane wargi, tak, tak... Czy umiem całować? Po­wiedz, czy umiem, mój ty wskrzesicielu? Wszystko ..umiem, tak jak ty. Ken, miłość jest silna, przy-

chodzi jak cud I czyni cuda. Całuj mnie, uko­chany! Pragnęłam twoich ust, och, jak pragnęłam, bo wiedz, że łamałam sobie moją biedną głowę nad przeróżnymi głupstwami, na przykład nad tym, że nie przystoi mi brak przesądów i swoboda obyczajów i że grozi mi zatrata w sprzeczności między trybem życia a przyrodzonym przekona­niem. Ach, Ken, mędrkowanie omal mnie nie zniszczyło i ta tęsknota do ciebie... To jesteś ty* to nareszcie jesteś ty, twoje włosy, usta, twój oddech, twoje ramiona, obejmują mnie ramiona* które znam, to jest ciepło twego ciała, którego kosztowałam i łabędź się gniewał...

Mało brakowało, a upadłaby przed nim. Pod­trzymał ją i pociągnął w głąb korytarza, gdzie było nieco jaśniej. Stamtąd schody prowadziły w dół do otwartych, łukowato sklepionych drzwi* za którymi mętne górne światło wpadało do al­kowy, o ścianach pokrytych materią tkaną w cału­jące się pary gołąbków. Stał tam rodzaj kozetki* obok której rzeźbiony amor z zamkniętymi oczami trzymał w ręku coś na kształt pochodni. Usiedli tam w zaduchu.

Fe, grobowy powiew ■— wzdrygnęła się Róża u jego ramienia. — Jakież to smutne, mój miły, że musieliśmy odnaleźć siebie tu, obok umar­łych. Marzyłam, aby stało się to na łonie natury* owianym jej wonią, wśród słodkiego zapachu jaś­minu i czeremchy. Tam powinnam była cię cało­wać po raz pierwszy, a nie w tym grobie! Puść mnie, niedobry, chcę być twoją, ale nie wśród zgnilizny. Przyjdę do ciebie jutro, do twego j,j-

m

koju, jutro przed południem, a kto wie, może jeszcze dziś wieczorem. Już ja to urządzę, zrobię kawał przemądrzałej Annie...

Dał się tym uspokoić. Doszli również do wnio­sku, że muszą przyłączyć się do tamtych, wracając lub idąc naprzód. Keaton zdecydował, aby iść na­przód. Opuścili martwy salonik innymi drzwiami i znów przez ciemny korytarz, który zakręcał i wznosił się, dotarli do zardzewiałej furty; mocno pchana i potrząsana przez Kena poddała się ze skrzypieniem, zarośnięta była z zewnątrz mięsi­stym bluszczem tak gęsto, że ledwie się przezeń przedarli. Owiałd ich czyste powietrze. Szumiała woda, kaskady spadały za szerokimi grzędami peł­nymi żółtych narcyzów, kwiatów tej wczesnej pory. Był to ogród na tyłach zamku. Z prawa zbliżała się właśnie grupa zwiedzających, już beż przewodnika, na końcu Anna i jej brat. JRóża

i Ken wmieszali się między pierwszych nadcho­dzących, . którzy zaczęli się już rozpraszać wokół wodotrysku i po całym parku. Wypadało zatrzy­mać się, obejrzeć i wyjść naprzeciw rodzeń­stwu. — Gdzieżeście byli? — Potem: — A wy? —» i: — Jak można tak przepadać? — Anna i Ed­ward zawrócili nawet, ażeby poszukać zaginio­nych, ale daremnie. — Ostatecznie nie mogliście zniknąć z powierzchni ziemi — rzekła Anna. —* Tak samo jak i wy — odparła Róża. Nie patrzyły na siebie nawzajem.

Pośród krzaków rododendronów okrążyli skrzy­dło zamku i powrócili nad frontowy staw, nie opo­dal którego znajdował się przystanek tramwajowy.

Gdy podróż statkiem pod prąd przez zakręty Renu dłużyła się nieznośnie, z powrotem, odbyta hałaśliwym tramwajem elektrycznym przez fa­bryczne dzielnice i kolonie robotniczych domów* minęła niepostrzeżenie. Rodzeństwo zamieniało niekiedy jakieś słowo między sobą lub z matką* której rękę Anna ujęła na chwilę, widząc, że drży. W mieście, w pobliżu Alei Królewskiej, po­żegnali się.

- Pani von Tümmler nie przyszła do Kena Kea- tona. Tej samej nocy, o świcie, uległa ciężkiej nie­dyspozycji, która wprawiła dom w przerażenie. To, co przy pierwszym nawrocie uczyniło ją tak dumną i szczęśliwą, co wysławiała jako-cud na­tury i wzniosłe dzieło uczucia, ponowiło się w spo­sób fatalny. Miała jeszcze siłę, żeby zadzwonić, ale nadbiegająca córka i służąca znalazły ją omdlałą we krwi.

Lekarz, doktor Oberloskamp, znalazł się szybko na miejscu. Przyszedłszy do siebie dzięki jego za­biegom, okazała zdziwienie z powodu jego obec­ności.

. — Jak to, doktorze, pan tutaj? — powie­działa. — Zapewne Anna pana trudziła? Ale prze­cież mnie się wydarzyło tylko wedle zwyczaju nie- wiast.

* — W pewnych okolicznościach, droga pani^ funkcje te wymagają pewnej kontroli — odrzekł siwowłosy lekarz. Córce oświ.adczył stanowczo, że wskazane jest przewiezienie pacjentki, najlepiej karetką, do kliniki ginekologicznej. Przypadek

wymaga jak najdokładniejszego zbadania, które zresztą wykazać może jego niewinność. Owe krwotoki* pierwszy, o którym dopiero teraz usły­szał, i ten alarmujący drugi, mogą być spowodo­wane przez włókniak, który bez trudu da się usu­nąć operacyjnie. U dyrektora i naczelnego chirurga kliniki, profesora Muthesiusa,. matka Anny znajdzie się pod doświadczoną opieką.

Postąpiono wedle jego rady — bez oporu ze strony pani von Tümmler,, ku cichemu zdumieniu Anny. Jedynie ogromne, w dal zapatrzone oczy miała matka wobec wszystkiego, co się z nią działo.

Badanie ginekologiczne, podjęte przez Muthe­siusa, pozwoliło stwierdzić zbyt powiększoną jak na wiek pacjentki macicę, zaś przy badaniu jajo­wodu nieregularne zgrubienie tkanki i zamiast bardzo już małego jajnika bezkształtny nowotwór. Wyłyżeczkowanie wykazało komórki rakowe, z uwagi na ich charakter częściowo pochodzące z jajnika; jednakże inne tkanki nie pozwalały Wątpić, że i .w samej macicy znajdują się komórki rakowe w pełnym rozwoju. Wszystko wskazywało na złowrogie oznaki gwałtownego rozrostu.

Profesor, mężczyzna o podwójnym podbródku

i silnie zaczerwienionej twarzy, którego wodnisto- niebieskie oczy łatwo zachodziły łzami, co nie miało nic wspólnego ze wzruszeniem, podniósł głowę znad mikroskopu.

* — Stan ten określam jako zaawansowany — rzekł do swego asystenta, doktora Kneppergesa. — Mimo to będziemy operowali, kolego. Całkowita

ekstyrpacja tkanki łącznej w miednicy małej i wszystkich gruczołów limfatycznych może chorej w każdym razie przedłużyć życie.

Jednakże otwarcie jamy brzusznej odsłoniło przed lekarzami i siostrami w białym świetle łu­kowych lamp widok zbyt okropny, ażeby można było mieć nadzieję na przejściową choćby po­prawę. Moment, w którym udałoby się ją spowo­dować, wyraźnie dawno przeminął nie wykorzy­stany. Nie tylko narządy wewnątrz miednicy uległy już zniszczeniu: także i otrzewna ujawniła widoczne gołym okiem zabójcze siedliska komó­rek, wszystkie gruczoły łimfatyczne były rako­wato powiększone i nie ulegało wątpliwości, że gniazda komórek rakowych znajdują się również w wątrobie.

Obejrzyj pan sobie tę historię, Knepperges —=» rzekł Muthesius. — Prawdopodobnie przerasta ona pańskie oczekiwania. — Że przewyższała również

i jego oczekiwania, tego nie dał po sobie po­znać. — Od naszej szlachetnej sztuki — dodat z oczami pełnymi łez, które nic nie oznaczały —* wymaga się tutaj zbyt wiele. Nie sposób wszystko usunąć. Jeśli się panu wydaje, że to paskudztwo ma także przerzuty do obu moczowodów, to na pewno ma pan rację. Uremia nie każe na siebie długo czekać. Ja nie przeczę, że macica sama pro­dukuje owe żarłoczne komórki. Niemniej radził­bym panu wziąć pod uwagę moje przypuszczenie, że cała historia zaczęła się w jajniku z nieuży­tecznych ziarnistych komórek, które spoczywają tam często od urodzenia i z początkiem okresu

przejściowego, Bóg wie czym pobudzone, zaczy­nają się złośliwie rozwijać. Wówczas organizm, post festum, jeśli pan chce to tak nazwać, zostaje zasypany, zalany, zatopiony żeńskimi hormonami, co sprowadza przerost błony śluzowej macicy wraz z jej nieuniknionym krwawieniem.

Knepperges, chudy, ambitny i zarozumiały człowiek, ukłonił się sztywno, z ukrytą ironią dziękując za pouczenie.

Dalej więc, ut aliąuid fieri videatur — rzekł profesor. — Zostawimy jej to, co jest konieczne do życia, chociaż to słowo w tym wypadku aż nurza się w melancholii.

Anna oczekiwała matki w separatce, ■ kiedy przywieziona na górę windą, powróciła tam na noszach: siostry ułożyły ją na łóżku. W trakcie tego obudziła się z narkozy i powiedziała nie­wyraźnie:

•— Anno, dziecko moje, on na mnie syczał.

; r— Kto, mamusiu?

Czarny łabędź.

Zasnęła ponownie. Jednakże łabędzie przypomi­nała sobie jeszcze często w ciągu następnych kilku tygodni, jego krwistoczerwony dziób i łopot czarnych ' skrzydeł. Cierpiała krótko. Wskutek uremii straciła niebawem przytomność i zmęczone serce nre mogło wytrzymać dłużej niż przez kilka dni obustronnego zapalenia płuc, które się następ­nie wywiązało.

Jednakże tuż przed końcem, zaledwie na kilka godzin przedtem, świadomość jej raz jeszcze się rozjaśniła. Róża otworzyła oczy i podniosła je ku

córce, która trzymając ją za rękę siedziała przy łóżku.

Anno — powiedziała usiłując przesunąć się na brzeg łóżka, bliżej swej powiernicy r— słu­chasz?

Ależ tak, słucham, kochana, kochana ma­musiu.

Anno, nie mów o oszustwie 1 szyderczym ^ okrucieństwie natury. Nie umniejszaj jej, tak jak

i ja tego nie czynię. Niechętnie odchodzę stąd —» od was, od życia i jego wiosny. Ale jakże by mogła istnieć wiosna bez śmierci? Przecież śmierć * jest wielkim narzędziem życia i jeśli dla mnie przyjęła ona postać zmartwychwstania i miłosnej rozkoszy, to nie jest oszustwem, tylko dobrodziej­stwem i łaską.

Jeszcze słaby wysiłek, aby znaleźć się bliżej córki, i gasnący szept:

Natura... zawsze ją kochałam i, ona... okazała miłość swemu dziecięciu.

Róża umarła łagodną śmiercią, żałowana przez .wszystkich, którzy ją znali. •


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mann Tomasz Katastrofa kolejowa
Mann Tomasz Śmierć w Wenecji
Mann Tomasz Wyznania Hochsztaplera Feliksa Krolla
Mann Tomasz Śmierć w Wenecji
Mann Tomasz Śmierć w Wenecji
Mann Tomasz Szafa
Mann Tomasz Biografia, o Mannie, krótkie streszczenie Czarodziejskiej góry
Mann Tomasz Szafa
Mann Tomasz Wyznania Hochsztaplera Feliksa Krolla
Mann Tomasz Katastrofa kolejowa
Mann Tomasz Zamienione głowy
Czarodziejska Gora Tomasz Mann
!Tomasz Mann Śmierć w Wenecji
Tomasz Mann Czarodziejska Gra
!Tomasz Mann Śmierć w Wenecji
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
Filozofia św TOMASZA
NOTATKI Emocje 5, Psychologia 1rok, Emocje i motywacja dr Tomasz Czub - wykłady, Emocje i motywacja
Modlitwa Sw Tomasza z Akwinu, Anioły, angelologia

więcej podobnych podstron