Tischner w Kościele filozofia rozumu


 Tischner w Kościele

Eklezjologia dialogu


Ks. Grzegorz Ryś

Nie czuję się w żadnej mierze uprawnionym do tego, aby dokonywać detalicznego scrutinium przesłania ks. prof. Tischnera dla Kościoła w Polsce. O czym by bowiem należało mówić najpierw? O wskazywanym Kościołowi miejscu w demokratycznym państwie? O jego stosunku do liberalizmu? O postulowanych wzajemnych odniesieniach etyki chrześcijańskiej i prawa państwowego? O konieczności ewangelizacji kultury? O dialogu ze światem? O sarmackich pokusach fundamentalizmu? O strachu przed Europą? O potrzebie ewangelizacji? Konsekwentnie, o treści chrześcijańskiego przesłania, i o istotnym dlań prymacie „dobra” względem „bytu”? O obciążeniach, jakie wynosimy w sobie z minionej, naznaczonej totalitaryzmem epoki, i wnosimy w nową...?
Już samo skatalogowanie istotnych „Tischnerowych” tematów okazuje się ryzykownym przedsięwzięciem, a co dopiero ich uszeregowanie i rozważanie według jakiejś przyjętej przez siebie skali ważności.
Może więc lepiej i odpowiedniej (zwłaszcza dla potrzeb krótkiego - z konieczności - artykułu) postawić sobie pytanie o znaczenie owego przesłania en bloc; o ewentualny wspólny mianownik tak wielo-płaszczyznowego wykładu. Oczywiście, definiowanie takiego „wspólnego mianownika” na własną rękę i według własnych kryteriów nie wydaje się szczęśliwym pomysłem. Lepiej zapewne poszukać go cierpliwie w publicystyce samego Profesora.
W przełomowej pod wieloma względami serii artykułów, zebranych następnie w książce „Nieszczęsny dar wolności”, Tischner diagnozuje w pewnym momencie, na czym ostatecznie polega nowość sytuacji, w której znalazł się polski Kościół po roku 1989. Otóż, polega ona na możliwości zaistnienia w nim „wewnętrznej” krytyki. Przez wiele wieków - twierdzi Profesor - Kościół w Polsce spotykał się raczej wyłącznie z „zewnętrznymi” oponentami i krytykami; więcej - z przemocą i wrogością! Dziś - w sytuacji wolności - otwiera się przed nim szansa wewnętrznej dyskusji.
Trudno nie zgodzić się z tą diagnozą. Oświecenie potraktowało, jak wiadomo, Kościół w Polsce o wiele łagodniej niż na zachodzie Europy. Po nim zaś przyszły zabory i ich agresywna polityka wobec Kościoła, a następnie - po krótkim okresie międzywojennym - pięćdziesiąt lat komunizmu. Z całą pewnością przynajmniej dwa ostatnie stulecia polskie nie były czasem na wewnętrzną krytykę pod adresem Kościoła. Zapewne też nie rozgorączkowanych dyskusji na teoretyczne tematy oczekiwali od niego ludzie. Przychodzili doń przede wszystkim po nadzieję i po doświadczenie wolności. Szukali oparcia, fundamentu - a ten był tym lepszy, im bardziej stanowił monolit: zgodnie reagował, jednym głosem przemawiał. Jakakolwiek zaś jego krytyka - chcąc nie chcąc - stawała się „wodą na młyn” jego wrogów; dostarczała amunicji do ich dział skierowanych przeciw niemu. Stąd, choć zapewne myślimy o niej bez sentymentu, to przecież możemy jakoś zrozumieć stanowczą reakcję prymasa Wyszyńskiego na artykuł Jerzego Turowicza na temat kryzysu w Kościele, ogłoszony w „Tygodniku Powszechnym” w roku 1969. Pytanie jednak, czy taka reakcja byłyby równie uprawniona dzisiaj? Pytanie to jest właściwie pytaniem o Tischnera...
Jest też jego pytaniem stawianym Kościołowi - pytaniem właśnie o możliwość wewnętrznej krytyki w Kościele. Tym Kościele, który razem z ludźmi doczekał się wolnego państwa, i - co więcej, a co Profesor zawsze podkreślał - tyle zrobił dla uzyskania owej wolności! Oczywiście, odpowiedź jest właściwie tylko jedna i prosta (choć Kościołowi powszechnemu wcale tak prosto nie przyszła, i dochodzenie do niej zajęło mu całe spazmatyczne XIX stulecie; a nawet jeszcze połowę XX). Można ją na poziomie teoretycznych rozważań zamknąć choćby w soborowym: „Ecclesia semper reformanda!”.
Teorię wszakże, nawet najbardziej radykalną, stosunkowo łatwo „oswoić”; za to z zadawnionych nawyków i strachów trudno się wyzwolić. A nawyk i strach podpowiada, aby każdą krytykę Kościoła nadal traktować jako „zewnętrzną”. Cóż, że jej autorem jest ksiądz, nawet taki, którego w minionej epoce słuchało się z otwartymi ustami jako jednego z nielicznych proroków? Cóż, że dziś jako Profesor katolickiej uczelni wychowuje całe pokolenia przyszłych duszpasterzy? Nawet jeśli on sam jest „wewnątrz”, to jego publicystyka służy „tym z zewnątrz” - Żydom, masonom, liberałom, neo-modernistom, euro-entuzjastom i... cyklistom. A może nawet on sam do nich należy? A jeśli nie, to przynajmniej do jakiejś związanej z nimi „przybudówki”!
Nie, nie chodzi wcale jeszcze raz o demagogiczny sąd nad oponentami Tischnera. Chodzi o pytanie, o możliwość merytorycznej dyskusji na ważne dla Kościoła tematy (oczywiście, że nie wszystkie! Nie dyskutuje się dogmatów wiary czy zasad moralnych; ale ich zastosowanie w konkretnych sytuacjach - już tak!). Stąd pytanie: „komu to służy?” lub „no i kto za tym stoi?” będzie ważniejsze od: „o co chodzi?”, możliwości takiej nie ma.
Nie chodzi, powtórzmy, o teoretyczne rozważania; raczej o objawiające problem konkretne sytuacje. A tych - także od czasu śmierci ks. Tischnera - było przecież niemało: dyskusja wokół wspólnej beatyfikacji Piusa IX i Jana XXIII, polemiki związane z ogłoszoną przez Kongregację Nauki Wiary deklaracją „Dominus Iesus” czy choćby różnorodne recenzje filmu poświęconego osobie Jana Pawła II, wyemitowanego w rocznicę inauguracji jego pontyfikatu. O co wszakże pytano natarczywiej? Co recenzowano zapalczywiej: samą treść filmu czy motywy i dopuszczalność jego emisji? A wspomniana deklaracja? Czy sama i to w kilku miejscach nie zachęca do refleksji teologicznej i dyskusji? Beatyfikacja - czy rzeczywiście najlepiej powzajemnia się z fabrykowaniem i przecedzaniem życiorysów? I czy pytanie o zawarte w niej przesłanie dla świata i Kościoła musi być potraktowane od razu jako atak na nią samą? I to jeszcze przeprowadzony na „czyjeś” zamówienie? A czy tak trudno naprawdę uwierzyć, że rzeczywistym motywem krytyki Kościoła może być miłość do niego, a towarzyszącym jej uczuciem - ból?
Pytania wydają się merytoryczne. Kto jednak wie, czy odważylibyśmy się je zadawać, gdyby nie osoba i dzieło ks. Tischnera. Odpowiedzmy więc na nie jeszcze raz jego słowami: „Kościół, który poddaje radykalnej krytyce ten świat, z natury rzeczy prowokuje krytykę. Ale bywają puste i bywają sensowne krytytki Kościoła. Sensowna krytyka Kościoła to taka krytyka, która wcześniej czy później musi stać się afirmacją Kościoła - musi przerodzić się w jego obronę. Bronić Kościoła znaczy: pokazywać, czym on naprawdę jest”.

 



Podhale Tischnera

Woda ze źródła


Wojciech Bonowicz

W czerwcu 1981 roku, na XXXIII Zjeździe Podhalan w Ludźmierzu, delegatka z Zakopanego Janina Trzebunia-Burnat zgłosiła wniosek o powołanie kapelanów Związku. Dwa miesiące później w Chochołowie zebrał się Zarząd Główny i po dyskusji przedstawił dwie kandydatury: ks. Józefa Tischnera i ks. Władysława Zązla. Poproszeni listownie o odpowiedź, obaj wyrazili zgodę i tym samym stali się pierwszymi księżmi w dziejach Związku Podhalan, którzy oficjalnie podjęli obowiązki kapelańskie. „Podhalu się nie odmawia”, powiedział przy innej okazji Tischner. W ciągu dwudziestu lat, jakie minęły od momentu wyborów, stał się jego najskuteczniejszym ambasadorem i największym autorytetem.
„Kiedy zostałem kapelanem Związku Podhalan, założyłem sobie, że moim zadaniem powinno być skrystalizowanie idei góralszczyzny - mówił po latach w wywiadzie dla „Naszych Stron”. - Uznałem za fundamentalne pokazanie, że góralszczyzna to nie krew i ciało, ale kultura. Na tym koncentruje się moja praca kapelana - na ukazywaniu kulturowego wymiaru Podhala”. W 1987 roku, podczas Mszy otwierającej kolejny, XXXV Zjazd, uściślił, czym takie rozumienie góralszczyzny (zaznaczył wówczas: „bardzo nie lubię tego słowa”) różni się od rozumienia opartego na wspólnocie pochodzenia lub wspólnocie interesów, a tym bardziej na czysto zewnętrznym przywiązaniu do tradycji. Zacytował wtedy m.in. cierpkie słowa Norwida: „Słońce nad Polakiem wstawa, ale zasłania swe oczy nad człowiekiem”. I zapytał: „Czy czegoś podobnego czasem nie mówi się o nas, góralach, Podhalanach? Powiedzą o nas: dobry góral, ale płony cłek! Góral, no bo się w górach urodził, góral, bo ma chałupę w górach, góral, bo ma góralski strój, ale czy dobry człek? (...) Kultura góralska jest wielka nie przez to, że jest góralska, ale przez to, że jest ludzka. Że z niej promieniuje prawda, prawda o człowieku, o jego miłości, o jego wierze, o jego nadziei. Celem tej kultury nie jest góralszczyzna, ale - człowieczeństwo. W tej kulturze nie przeciwstawia się człowieka i górala, nie wynosi się górala ponad człowieka. Tam się mówi o tym, jak góral przez swoje życiowe doświadczenie może wzbogacić prawdę o człowieku, [jak] może służyć człowiekowi...”
Była to niewątpliwie jedna z najważniejszych podhalańskich homilii Tischnera. Poruszone w niej kwestie (tu wskazałem tylko najgłówniejszą) pojawiały się - przedtem i potem - w wielu jego wystąpieniach. Tym razem jednak Tischner zaakcentował szczególnie mocno, że „o człowieka sprawa idzie, a nie o co innego”, jakby uprzedzając w ten sposób zarzuty, które później - szczególnie w latach 90. - będą padać pod jego adresem. Cały projekt „Historii filozofii po góralsku” ma swoje źródło właśnie w tych, wcześniejszych o całą dekadę, rozstrzygnięciach. Ostatecznie górale w „Historii...” nie po to „udają Greka”, żeby udowodnić (który to już raz byłoby?) wyższość nie skażonych cywilizacją ludzi gór nad ludźmi „z dołu”, ale po to, by mógł się objawić - w sposób, zgoda, przekorny, niejednoznaczny, dla niektórych może nawet irytujący - uniwersalny wymiar góralskiej kultury. I po to też było czytanie Tetmajera na Mszach pod Turbaczem, w Ludźmierzu i na całym Podhalu, żeby w góralu „budować człowieka”, a nie tworzyć jakiegoś wyimaginowanego „górala”, który z żywym człowiekiem miałby niewiele wspólnego.
Ale sprawa nie jest taka prosta. Pamiętamy przecież dobrze, co z kultury Podhala Tischner wydobywał: „nutę o ślebodzie”, góralski honor, szacunek dla ziemi, religijny autentyzm. „Takiego doświadczenia życia, jakie niesie kultura ludowa, nie ma gdzie indziej”, powtarzał wielokrotnie. „Bo kultura intelektualna już się oderwała od życia. Już nie dotyka tej ziemi boso i nie wie, jak smakuje woda w źródle”. Od takiego widzenia spraw już tylko krok do idealizacji tych, którzy w tej kulturze wyrośli. „Pewnego razu - wspomina Andrzej Kudasik („Tygodnik Powszechny”, nr 28/2000) - ośmieliłem się zwrócić Mu uwagę: »Siedzis se w Krakowie i nie syćko widzis. Za duzo nos chwolis. A przecie tyn pije i bije, hańtyn pazerny grabi pod siebie kielo się ino do, nawet kradnie, tamta zostawiła chłopa i dzieci, pojechała do Ameryki, siedzi z innym i ani myśli wracać...« (...) A Józek na to: »Wiys Jędruś, syćko to prowda, ale przecie kozdy z nik - to artysta. Tyn co syje portki, tyn co robi kyrpce, tyn co stawio chałupy i co rzeźbi, i co pise wiyrse, co gra na gęślak i co piyknie śpiywo...«”. Nic dziwnego, że kiedy zrobił „Siedem grzechów głównych po góralsku”, wyszła z tego w rezultacie wielka pochwała góralszczyzny. Zapytany o wymowę filmu, Tischner przyznał (na łamach „Tygodnika Podhalańskiego”): „Popatrzyłem na tę sprawę nieco przewrotnie. No i tak wypadło, że tak zwane grzechy główne, kiedy się pójdzie w Polskę i dotrze na wysokość gór - zamieniają się w zalety”. W tym samym wywiadzie niby żartem napomknął jednak także: „Kiedy widzę głupotę w Krakowie - uznaję to za normalne, ale kiedy widzę głupotę na Podhalu - to jest to dla mnie anormalne. I to mnie bardzo mierzi!” W wielu jego wypowiedziach, homiliach, wystąpieniach pojawia się ten motyw: wyższych wymagań wobec ludzi mu najbliższych. Z wielu przebija gorzka świadomość tego, co obciąża góralskie sumienia, świadomość konkretnych win i krzywd... Skąd więc ta skłonność do idealizacji?
Wspominając w rozmowie z Adamem Michnikiem i Jackiem Żakowskim I Zjazd „Solidarności” jesienią 1981 roku, Tischner przyznał, że mimo zaobserwowanych wówczas podziałów i tarć w łonie Związku, dał się ponieść entuzjazmowi: „[Wydawało mi się], że jak będę o tych działaczach dobrze gadał, to staną się lepsi”. W stosunku Tischnera do ludzi Podhala można było dostrzec coś podobnego: ukazując jego mieszkańcom to, co stanowi o wyjątkowej wartości ich kultury, wyakcentowując to, co najlepsze w góralskiej duszy, autor „Boskiego młyna” zmierzał do - jak to sam określił - „poszerzania serc” swoich ziomków. „Przecież nie chodzi o to, żeby nas świat oklaskiwał - mówił w cytowanej homilii - nam chodzi o coś głębszego: żeby zawiązać na tym skrawku polskiej ziemi prawdziwą wspólnotę ludzi sumiennych”. Można by rzec, że na wzór „etyki solidarności” (która miała przekonać nas wszystkich, że jesteśmy gotowi „jedni drugich ciężary nosić”) chciał stworzyć swoistą „etykę podhalańskości” - która nie tylko uzasadniałaby wierność pewnemu dziedzictwu, ale zawierała spójną (a więc także wybiegającą w przyszłość) wizję człowieka przez to dziedzictwo kształtowanego. Swoją drogą, jest czymś zdumiewającym, jak na potrzeby tego dzieła Tischner potrafił połączyć Tetmajera z Ewangelią i Norwidem, a filozofię wolności Hegla z przesłaniem góralskich gawęd i pieśni.
Taka pedagogika miała bardzo głęboki fundament w niemal bezgranicznym zaufaniu do człowieka, które u Tischnera było wrodzone, odruchowe, spontaniczne - i gruntownie przemyślane zarazem. Jego kapłaństwo - albo szerzej nawet: jego chrześcijaństwo - było wielką afirmacją człowieka. Na Mszy opłatkowej w Ochotnicy w styczniu 1986 roku mówił: „Człowiek to jest tak jakby Boski młyn. Zbiera ze świata to, co na tym świecie rośnie, i w duszy swej przerabia to na dobro, na piękno, na prawdę. Ino człowiek jest takim stworzeniem, że ma tę władzę, żeby w duszy swojej przerobić tę całą materię świata na coś, co jest dobre”. Mówił to we wsi, która podczas II wojny ucierpiała najbardziej spośród wszystkich podhalańskich wiosek... „Tylko człowiek potrafi własną biedę zamienić na modlitwę”. Tylko człowiek potrafi na krzywdę wyrządzoną przez drugiego człowieka odpowiedzieć aktem przebaczenia. „Zwierz, pies, wilk na taki ból odpowie warczeniem, gryzieniem. Ale ino człowiek może powiedzieć: »odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom«. I temu »cenniejsi jesteście niż wróble«”. 
W religijności góralskiej najbardziej ujmowała Tischnera jej konkretność, to, że sprawy między człowiekiem a Bogiem są w niej bardzo jasno postawione. W połowie lat 60. napisał wspólnie ze Stanisławem Grygielem dla miesięcznika „Znak” „Szkic o religijności wsi współczesnej”. Był to tekst na owe czasy pionierski - i nawet dziś ma on wciąż znaczenie nie tylko historyczne. „Cokolwiek by się powiedziało o wierze chłopa, nie można jej odmówić siły i głębi. Jego wiara wkorzenia się w najgłębsze warstwy duszy. I chłopu wcale nie jest wygodnie z tą wiarą. Nieraz będzie ona krępować jego praktyczne poczynania. Mimo wszystko jednak czuje się w jej świecie tak, jak w swym własnym domu. Wiara odsłania mu jego nędzę, ale także odsłania mu jego wielkość. (...) Od dzieciństwa uczy się patrzeć na siebie oczyma przypowieści ewangelicznych oraz rachunków sumienia”. Zwłaszcza z tego ostatniego źródła człowiek dorastający na wsi uczy się rozumienia siebie w kategoriach grzechu, pokuty i zadośćuczynienia. Autorzy „Szkicu...” mocno podkreślali to, o czym Tischner będzie po latach mówił obszerniej w tomie rozmów „Przekonać Pana Boga”: religijność wiejska (szczególnie religijność ludzi gór) nazywa grzech po imieniu. I choć promieniowanie religii na moralność nie jest na wsi tak silne, jak mogłoby się wydawać - decydujące znaczenie przypisywali autorzy „lokalnym normom obyczajowym” - to jednak religijny wymiar winy moralnej jest tam odczuwany bardzo mocno. „»Tobie samemu zgrzeszyłem« - mówił Dawid i mówi dzisiaj religijny mieszkaniec wsi”.
Tischnerowi, który problemem winy zajmował się również w kontekście budowanej przez lata filozofii dramatu, ten aspekt góralskiej wiary musiał wydać się szczególnie interesujący. „Górale specjalnego talentu do cnoty nie mieli” - mówił w 1994 roku do redaktorów „Tygodnika” zaproszonych do Łopusznej. - Wręcz przeciwnie, kosztowała ich ona więcej jako innych. Ale mieli talent do pokuty”. Tischner chętnie cytował opowieść Kazimierza Tetmajera o spowiedzi zbójnika Józka Smasia z Olczy („Bić-ek bił, alek się nigda na słabego nie zruwał. Zabić cłowieka, to jek zabił, ale przez potrzeby nie...”) albo zapisaną przez Wojciecha Brzegę anegdotę o Tomku Gadei, który na spowiedzi wielkanocnej dostał surową pokutę: musiał, odmawiając różaniec, trzy razy na kolanach obejść zakopiański kościół. Kiedy po dokończeniu pokuty zaczął okładać baby, które mu się przyglądały i żartowały sobie z niego, przybiegł ks. Stolarczyk pytać, co się dzieje. „Co one się se mnie bedom śmiać! Kie jo się nie wstydził źle robić, to jo sie nie bedem wstydził pokutować”. ,,E, to bijze, Tomek”, miał podobno powiedzieć słynny zakopiański proboszcz. Przykłady te nie tylko miały pokazywać, jak wielką siłą jest w człowieku poczucie własnej godności; mówiły one o tym, że człowiek powinien „być sobą” również w swoim grzechu, w swojej winie (i analogicznie - w swoim żalu i zadośćuczynieniu), ponieważ grzech stanowi miejsce bardzo szczególnego spotkania z Bogiem. Cała religijna myśl Tischnera krążyła wokół sformułowania św. Jana: „Bóg jest miłością” i nie ulegało dlań wątpliwości, że sakrament pojednania jest aktem najgłębszego wtajemniczenia w sens tych słów.
Ale jest jeszcze inna, bardziej osobista strona całej sprawy. Nie przypadkiem spośród siedmiu odcinków „Grzechów po góralsku” największe wrażenie robi piąty, poświęcony „Pijaństwu”. W wypowiedziach Tischnera z różnych lat pojawia się - z rzadka, lecz wyraźnie - wątek tragicznych losów ludzi osobiście mu znanych, niekiedy bardzo bliskich, ofiar alkoholizmu. W drukowanych w ostatnich latach życia na łamach miesięcznika „Znak” „Wieściach ze słuchanicy” (wymianie listów z góralską poetką Wandą Czubernatową) zapisana jest m.in. poruszająca opowieść Tischnera o niejakim „Kropidełce”: „Umarł mi kolega. To, ze umarł, to umarł, nikto przecie wiecnie zył nie będzie, ale to, jak umarł! Cy ci się casym nie widzi, ze w niebie śpiom? (...) A tyn kolega to był przedobry chłop. I scyry. I cos go popytał, to ci zrobiył. I choć telo dobry był, to scęścia ni mioł. (...) Z totyj dobroci pić się naucył. Kozdy by się naucył, bo jakoz, z kolegom się nie napijes? Pote to już pomiarkowanie straciył. Kie się zestarzoł, siedzioł sóm. Baba go opuściyła, dzieci posły na swoje, jego dobroć nie była już nikomu potrzebno, cheba takim jak on. Toś go mógł spotkać przy barze abo przy kiosku, wse w towarzystwie. I stało sie. Musiało sie nase »Kropidełko« z papierosem na pościeli połozyć i musiała sie pod nim ta pościel zająć, bo się nóm dokumentnie spolył. Ino zieberka ś`niego styrcały. Chałupe mioł za wsiom, do tego murowanom i ludziska późno obocyli, ze cosi się hań dymi. (...) A jo patrzym se teroz na Ponjezusa Frasobliwego i pytom się: »Panie Jezu, przeboc, ale poźrej po tym swoim niebie, cy Twoi janieli nie śpiom? Bo casym sie mi widzi, ze śpiom«”.
Jakby przeciwwagą dla tych historii ludzkiej biedy i zatraty były opowieści Tischnera - zawsze z błyskiem w oku - o góralskich ślubach trzeźwości. Od przeszło ćwierć wieku przyjmują od mieszkańców Podhala takie śluby księża jezuici w Zakopanem, księgi trzeźwości są dziś we wszystkich podhalańskich parafiach. Ślub składa się na dowolny okres; są tacy, którzy decydują się na trzy miesiące próbnej abstynencji, i tacy, którzy od razu zobowiązują się do niepicia przez rok. Wśród „przysięganych” jest wiele osób, które mają za sobą inne próby zerwania z nałogiem, zakończone niepowodzeniem. „Tam, gdzie lekarz ani bliscy ludzie nie mają wpływu, religia zaczyna pokazywać swoją siłę”, mówił Tischner w jednym z wywiadów, wyraźnie zafascynowany faktem, że znajdują się tacy, co decydują się na tak radykalny krok: „To twardzi ludzie, niezwykle twardzi”. W „Przekonać Pana Boga” przyznawał, że ile by się kazań przeciw pijaństwu nie wygłosiło, „ludzie zawsze znajdą usprawiedliwienie dla pijaka: »nie piłby, jakby nie musiał...« Natomiast przysięga Matce Boskiej to rzecz absolutnie święta. Gdy taki »przysięgany« pojawi się w karczmie, gdzie koledzy piją i namawiają go, żeby się dołączył, to wystarczy, że pokaże obrazek święty, który dostał w kościele na znak, że przysięgał - wtedy namowy milkną i zostawiają go w spokoju. Pełny respekt! Jak się to opowiada, to można się uśmiechnąć, ale jak się tych ludzi widzi, to jest to naprawdę coś zdumiewającego! Widać tu jak na dłoni odrodzeńczą siłę religii”.
Skutkiem pracy kapelanów Związku Podhalan były m.in. - sporadyczne, ale jednak - góralskie wesela bez alkoholu. Apel w tej sprawie wystosowali najpierw w sierpniu 1986 roku pod Turbaczem, a potem w styczniu 1987 w specjalnym liście: „Nie lękajcie się - bo nikt mądry nie powie, ze to głupie, a głuptokami nie ma się co przejmować... Jak sie poli, nie trza dolewać oliwy do ognia, a ze się poli, widzicie na kozdym kroku.” Bolało Tischnera, kiedy po Mszach pod Turbaczem posiady zamieniały się w pijatyki. „Godajom i tak - mówił w 1986 roku - ze my, niby kapelani Związku Podhalan, zwołujemy Wos haw na modlitwe, ale naprowde to Wom dajemy okazje nie do modlitwy, ale do pijaństwa. Tak godajom, takie godanie do mnie dosło. Ale jo Wom nic nie powiem. Nicego Wom nie zakaze, bo i po co. I tak zrobicie, jako beecie chcieć. Ino Wos o jedno pytom - pytom tych, ftorzy z tej okazji do modlitwy zrobiom okazje do pijaństwa. Idzcie Wy jutro, pojutrze albo na drugom niedziele do swoich proboscy we wsi, w parafii i powiedzcie tak: ksiądz Władysław i ksiądz Józef nie dali mi okazji do pijaństwa, ale do modlitwy. A okazje do pijaństwa tok se som naloz. Bo wiecie, jak to jest: Wy pijacie a cień Wasyj głupoty spado na nos”. Tak jak i w innych sprawach, tak i tu - nie walczył wprost z pijaństwem, ale z głupotą, którą uważał za grzech najcięższy. Jeżeli coś u ludzi złościło go i bolało, to właśnie to, że człowiek „chce być głupi” i że ze swoją głupotą jeszcze się obnosi.
Więc z jednej strony były żarty, że „nic to pół litra na dwók” a „kto ni miał kaca, nie wie, co to smutek” (to cytat z wiersza Czubernatowej), a z drugiej była prawda o słabości człowieka, o jego biedzie i beznadziejnej nieraz walce... Wybrałem ten akurat trop, mniej znany, bo wydaje mi się, że znakomicie pokazuje on, czego Tischner dla Podhala pragnął, czego od niego oczekiwał i jakich poszukiwał metod. W maju 1988 roku odbył się I Kongres Trzeźwości na Podhalu zorganizowany z inicjatywy Jacka Śwista, kierownika poradni odwykowej w Nowym Targu. Przyjechało blisko 400 osób. Tischner włączył się w przygotowania, wygłosił też do uczestników przejmującą homilię, znów podkreślając znaczenie kultury dla „budowania człowieka”. „Kultura ludowa, zwłaszcza kultura podhalańska, podsuwa człowiekowi jakby dwa przykazania: bądź piękny i bądź prawdziwy. Nie wstydź się samego siebie, bo człowieczeństwo jest piękne wtedy, kiedy jest prawdziwe. (...) Trzeźwość jest częścią tego piękna i tej prawdy, stąd ścisły związek interesu lekarzy, psychologów, wychowawców i interesu ludzi kultury ludowej. (...) Gdyby ktoś chciał się troszczyć wyłącznie o kulturę ludową, a pominął trzeźwość, to jego troska o kulturę byłaby czystą kpiną; gdyby ktoś chciał się troszczyć wyłącznie o trzeźwość, gdyby mówił »nie pij«, »nie bierz narkotyków«, jego zabiegi byłyby wyłącznie zabiegami negatywnymi. Odcinałby gałęzie drzewa, ale nie podlewałby go żywą źródlaną wodą”.
Koniec końców „krystalizowanie idei góralszczyzny” było więc właściwie pracą wychowawczą. Tischner potrafił włączyć w tę pracę szeroko rozumianą kulturę podhalańską - i spontaniczną twórczość ludową, i to, co było jej literackim opracowaniem. Jest coś niezwykle ujmującego w tym, że w wielu góralskich homiliach ten wybitny kaznodzieja pomniejszał własną rolę, czyniąc siebie jedynie komentatorem cudzych tekstów: opowiadań Tetmajera, wierszy podhalańskich poetek i poetów czy góralskich pieśni. Niebagatelne znaczenie miało i to, że część z tych homilii mówionych było gwarą. Podhale wydało wielu księży, ale mówić kazania gwarą potrafili i potrafią nieliczni. A ci, którzy nawet mówią gwarą lub przynajmniej się do niej odwołują, często nie mają dostatecznej wrażliwości czy umiejętności, by wejść w styl myślenia, który gwarę stworzył i ją uzasadnia. W efekcie mamy do czynienia z „chłopskim” językiem, ale „pańskim” myśleniem, lub - rzadziej - z myśleniem „chłopskim”, ale wypowiadanym po „pańsku”. Tymczasem, jak pisał Tadeusz Staich: „chłopskie myślenie wymaga chłopskiego instrumentu, aby muzykę racji, anielską muzykę idei można [było] bezbłędnie wygrać”. Tu Tischner pozostaje niedościgłym wzorem; polecam tę kwestię katedrom homiletyki, zdając sobie sprawę, jak bardzo może być kontrowersyjna...
Znaczenie Tischnera dla Podhala będzie jeszcze przedmiotem wielu analiz. Nie dla wszystkich jest ono oczywiste, bo też i nie wszyscy darzą góralszczyznę taką samą miłością jak on. Niedawno ktoś, wiedząc, że pracuję nad jego biografią, zapytał mnie: „A tak właściwie to od kiedy Tischner stał się góralem?” Przebacz Księże Profesorze, przebaczcie i Wy, którzy to czytacie - powinienem był dać w kufę. Ale akurat byłem co dopiero po spowiedzi... A poza tym - słabszego bić, jaki to honor?






Autorytet

W 1997 r. przeprowadziłam ankietę na temat stosunku młodzieży podhalańskiej do rodzimej tradycji. Badałam przede wszystkim uczniów 18 zakopiańskich i nowotarskich szkół średnich. Wśród zagadnień związanych z regionalizmem umieściłam także pytanie dotyczące autorytetów. W świetle uzyskanych wypowiedzi okazało się, iż niemal połowa badanych (45%) nie posiada autorytetu. 30% ankietowanych pytanie „Kto dla ciebie jest największym autorytetem?” pozostawiło bez odpowiedzi. Kilkadziesiąt osób (15%) stwierdziło „nikt”, „nie ma takich”, „nie wiem”, bądź „ja sam”. Pozostała część indagowanych (55%) zadeklarowała posiadanie autorytetu. W tej grupie zdecydowana większość, stanowiąca 82 % (45% całej próby), wymieniła osoby wywodzące się z rodzimego środowiska, najczęściej związane z podhalańskim ruchem regionalnym. Wskazywane były także osoby starsze, przeważnie dziadkowie (13 osób). Około 18% ankietowanych w tej kategorii wymieniła postaci spoza Podhala (np. papieża). 
Wśród osób wywodzących się z „regionalnego kręgu kulturowego” największą ilość wskazań otrzymał ks. Józef Tischner. 68 uczniów (co stanowi ok. 15 % badanej próby) wymieniło Księdza Profesora jako swój największy autorytet. W tej grupie znaleźli się zarówno górale, jak i nie utożsamiający się z góralszczyzną uczniowie.

Stanisława Trebunia-Staszel

 

Bóg Tischnera


Ks. Adam Boniecki MIC

Wydana ostatnio przez „Znak” książka ks. Józefa Tischnera ma dobry tytuł i mylący nadtytuł*, mogący sugerować, że to zbiór kazań, a tymczasem jest to dokonany przez Wojciecha Bonowicza wybór 22 tekstów Tischnera z różnych epok i różnych źródeł, ułożonych tak, by jakoś odpowiadały tematyce kolejnych okresów liturgicznych. Ta kalendarzowa odpowiedniość ma znaczenie drugorzędne, teksty można równie dobrze czytać bez wiedzy o okresach roku kościelnego, choć oczywiście ten, kto zechce, znajdzie w książce duchową strawę na poszczególne okresy liturgiczne. Nie to jednak określa jej znaczenie.
Ważne, że książka ratuje Tischnera od efektów działań wielbicieli, którzy już za jego życia stworzyli, na swój obraz i podobieństwo, „Tischnera medialnego”, który łatwo mógł przesłonić, a przynajmniej zdeformować to, co w Tischnerze było naprawdę i co w nim było najważniejsze.
Ksiądz Józef, wbrew pozorom, wylewny nie był. Można znać jego książki, jego wykłady i nie znać jego. Tischner - autor i profesor referuje różne poglądy, wyjaśnia zawiłości naszych spraw codziennych, dostarcza narzędzi do samodzielnego myślenia, pokazuje dobro, prawdę i piękno, ale zwykle sam stoi na uboczu. Nawet wywiady-rzeki „Przekonać Pana Boga” i ,,Między Panem a Plebanem” - chyba jedyne jego książki, w których mówi w pierwszej osobie, nie zawsze przekonują. Obawa, że kreśląc własny autoportret, stara się powiedzieć to, co pokaże go tak, jak chciałby być widziany, sprawia, że czytając je, nie ma się poczucia prawdziwego spotkania z człowiekiem.
Inaczej w przypadku „Miłość nas rozumie”. Choć w wybranych przez Bonowicza tekstach Tischner znów nie przemawia w pierwszej osobie, to jednak charakter i tematyka testów zmuszają go do mówienia o tym, czym sam rzeczywiście żyje. Nie mówiąc o sobie, mówi o sobie więcej, niż gdziekolwiek indziej. Dzięki temu w tej książce znajduję odpowiedź na dręczące mnie pytanie: kim jest Bóg Józefa Tischnera?
Pisał: „Wybór Boga przez człowieka może przebiegać wielorako: człowiek może odrzucić Boga lub może Go przyjąć, może także odrzucić lub przyjąć określone oblicze Boga”. Jakie oblicze Boga on przyjął?
Czy dla filozofa Tischnera, Bóg jest Bogiem filozofów? Tichner: „Niewątpliwie wyobraźnię moją zniekształciła (!) filozofia...”.
Bóg filozofów? „Cała filozofia jest progiem wiary. Zmusza do uznania Boga, a nie może Go poznać. Jest progiem. Jej najwyższym aktem jest to, że kwestionuje sama siebie, a przez to ukazuje, że to kwestionowanie, które stanowi afirmację czegoś, co jest ponad rozumem - jest właśnie wymaganiem rozumu” (J. Daniélou „Bóg i my”). I Tischner: „Bóg jest Miłością - powie św. Jan Ewangelista. Wypowiedź ta - mimo symbolicznego charakteru - rzuca wiele światła. Jest światło, które oświeca, i jest światło, które zarazem oślepia. Jesteśmy oświeceni i oślepieni zarazem”. Tichner-filozof dochodzi, i to nie na skróty, do progu. Tichner-
-ksiądz, czy po prostu Józef Tischner przekracza ten próg: „Czy człowiek może spotkać i doświadczyć coś, co się staje dla niego absolutne? Zazwyczaj przyjmujemy, że może coś takiego pomyśleć, na przykład myśląc o Bogu. Czy może doświadczyć? Od myślenia do doświadczenia - droga daleka”. I dalej mówi o doświadczeniu przeżytym przez apostołów, którzy usłyszeli wezwanie „pójdź za Mną” i poszli.
Ksiądz Tischner nie jest wylewny. Mimo bohaterskich wysiłków Janusza Poniewierskiego, który w „Rekolekcjach z mistrzem Eckhartem” (ujętych w formę rozmów) usiłuje sprowokować wypowiedzi bardziej osobiste, zachowuje dystans. Jednak chodzi tam o sprawy, do których, na dłuższą metę, dystansu zachować się nie da i zza obiektywnych sformułowań wyłania się świadectwo człowieka. Nie opowiastki z własnego życia. Tych daremnie szukać. Co najwyżej wzmianka o natrafieniu na plik rękopisów Husserla czy wspomnienie wiejskiej procesji wśród krokusów. Tyle. Jednak przekaz wiary jest czymś znacznie więcej niż wykładem.
Jakie oblicze Boga przyjął Tischner? Jego Bóg jest - jak powiedzieliśmy - Bogiem wiary (światłość, która oświeca i oślepia zarazem), ale trzeba to uzupełnić. Bóg wiary Tischnera jest nade wszystko Bogiem Jezusa Chrystusa. Mistrzem - jak sam wyznaje - jest tu sługa Boży biskup Jan Pietraszko. Ten wpatrzony w Chrystusa kaznodzieja fascynował Józefa. Jego przenikliwy, filozoficzny umysł bez oporów się otwierał na ten sposób odkrywania oblicza Boga. Tischner, podobnie jak biskup Jan, wnika w teksty Ewangelii, Jezus i pojawiające się tam osoby żyją. Filozoficzna erudycja i znajomość ludzkich spraw (patrz choćby znakomite analizy takich stanów, jak poczucie winy, doświadczenie uwiedzenia, doświadczenie dobra i zła) prowadzą go do progu tajemnicy po to, by ustąpić miejsca zachwytowi tym, co najważniejsze: „z jednej strony - pisze ks. Tischner - oczyszczenie języka, a z drugiej dotarcie do źródeł, do fundamentów religijności w nas samych”.
Jakie oblicze Boga przyjął Tischner? Kluczem, obok samych tekstów, są - jak sądzę - także daty ich powstawania. Pan Bóg bowiem wychodzi na spotkanie tym, którzy szukają Jego oblicza i ukazuje je temu, kto potrafi się zdobyć na ten szczególny rodzaj uwagi, który nazywa się modlitwą. Zapytany kiedyś, jak się modli („Przekonać Pana Boga”) Tischner wyznał: „Księdzu zaleca się na przykład pół godziny rozmyślania dziennie. Tymczasem ja właściwie cały czas rozmyślam... Choć przyznam, że nie zawsze o tym, o czym by było trzeba”.
Ostatnie teksty Tischnera zdumiewają, choć lektura zebranych w tym tomiku tekstów pozwala dostrzec w owej ewolucji pewną logikę. Bardzo chory, udręczony fizycznym cierpieniem, chyba wiedząc, że z choroby nie wyjdzie, pisał „Drogi i bezdroża miłosierdzia”. Opublikowane w ,,Tygodniku” na kilka tygodni przed śmiercią rozważanie „Maleńkość i jej mocarz” - będące przedłużeniem tamtych „Dróg i bezdroży” - jest ostatnim ukończonym jego tekstem. Tischner-filozof, Tischner-kpiarz, Tischner--gwiazda mediów z pasją zagłębia się w „Dzienniczek” siostry Faustyny. Prosta zakonnica z Łagiewnik zaprowadzi Księdza Profesora w sferę - powiedzmy to - mistyki. Stara się zachować chłodny, obiektywny ton, jakby z nawyku chce pozostać nadal profesorem, ale melodyka tych tekstów jest nowa. Jeszcze uczenie rozprawia o tym, czym jest mistyka, ale już kiedy przytacza wybrane z „Dzienniczka” zdania o cierpieniu, komentuje je w tonie jakże osobistym („Czy mocowałeś się kiedy, drogi czytelniku, ze swoją własną miłością...?”).Trudno nie zauważyć, że mówi o sobie. Podobnie w nieco wcześniejszym (1999), także pisanym już u kresu życia, rozdziale o miłości: „Postęp prawdziwy miłości nie polega na tym, żeby było więcej krzyża, ale na tym, żeby było więcej mądrości (....) Są takie prawdy, do których dochodzi się także przez męczeństwo. Jedną z takich prawd jest, że cierpiąc, cierpimy z Chrystusem. Nie żyjemy dla siebie i nie umieramy dla siebie. Czy żyjemy, czy umieramy, należymy do Boga. Dzięki temu możemy mieć udział w Boskiej godności cierpienia. Niemniej, nie cierpienie jest tutaj ważne. Nie ono dźwiga. Wręcz przeciwnie, cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”. To jakby testament Tischnera. Nie może mówić, jest bardzo osłabiony. Pisze więc tylko to, co dla niego teraz jedynie ważne: „aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał”. To są ostatnie, napisane do publikacji słowa księdza Tischnera. Słowa o obliczu Boga, który jest miłością.

* Nadtytuł: „Rok liturgiczny z księdzem Tischnerem”. ks. Józef Tischener „Miłość nas rozumie” , wyd. „Znak” 2000.

 

Filozofia z wnętrza metafory


Z Markiem Drwięgą, Janem Andrzejem Kłoczowskim OP
i Karolem Tarnowskim,
filozofami, rozmawia Jarosław Makowski

JAROSŁAW MAKOWSKI: - Studiować filozofię to najpierw i przede wszystkim studiować cudzą myśl - mówił ks. Józef Tischner. Trzeba się w tej myśli zanurzyć, dać się jej pochłonąć, zapomnieć o sobie i świecie. Kiedy studiujesz Platona, twoje oczy i uszy muszą stać się jego oczami i uszami. Którzy wielcy filozofowie europejscy ukształtowali Tischnera jako filozofa?
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI OP: - Z pewnością któryś z Gąsieniców... Trzeba sobie jasno i wyraźnie powiedzieć: oczy i uszy Tischnerowe, zanim zaczęły chłonąć książki wielkich filozofów europejskich, przyswajały świat i myśl Podhala. I pod koniec życia Tischner do tego wrócił, próbując wszystko to, czego nauczył się z największych dzieł filozoficznych, przełożyć na góralski. To pierwsze, podhalańskie czytanie świata - wbrew temu, co się czasami mówi, obracając cały problem w anegdotę - ma bardzo poważne konsekwencje dla rozumienia myśli Tischnera. Jego filozofia nie składa się tylko z lektur, ale przede wszystkim z własnego myślenia, które, wyrastając z Podhala, tematyzowało się w spotkaniu z różnymi lekturami filozoficznymi.
KAROL TARNOWSKI: - Józef Tischner zrobił dla Polski w drugiej połowie XX wieku to, co zrobił Brzozowski na przełomie XIX i XX wieku. To uderzająca analogia. Myślę o wysiłku przyswojenia właściwie całej zachodniej myśli wyrosłej z fenomenologii. Oczywiście, fenomenologia miała u nas wielkiego przedstawiciela i interpretatora w osobie Romana Ingardena. Jednak myśl Ingardena „zatrzymała” się na realizmie pierwszej fenomenologii, która - mimo wszelkich różnic i polemik - doskonale współgrała z jednej strony ze szkołą tomistyczną, z drugiej także ze szkołą lwowsko-warszawską. Natomiast Tischner przyswoił to, co najgłębsze w filozofii transcendentalnej, czyli niemalże całą fenomenologię wyrosłej z autentycznej myśli Husserla. Myślę o filozofach takich, jak Martin Heidegger, Emmanuel Levinas, Paul Ricoeur. Właśnie Tischner powiedział Polakom, że tego rodzaju myślenie w ogóle istnieje i coś naprawdę ważnego mówi o współczesnej rzeczywistości, a przede wszystkim - bo o to Tischnerowi chodziło - o człowieku. 
MAREK DRWIĘGA: - Na czym polegała specyfika Tischnerowego odczytania tradycji? Przede wszystkim było to odczytanie twórcze. Szacowni myśliciele stawali się partnerami prowadzonego dłużej lub krócej dialogu. Do tego, co powiedział prof. Tarnowski, dodałbym jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza dotyczy inspiracji płynących z przeszłości. Wymieniłbym takich myślicieli jak Platon i św. Augustyn; także Hegel. Druga wiąże się z tym, co mówił Pan o fenomenologii. Tischner z pewnością bliższy jest tym uczniom Husserla, którzy wywodzą się z środowiska Fryburga niż Getyngi, oraz rozwijającym tę tradycję Francuzom. I jeszcze jedno, może najważniejsze, o czym wspomniał już o. Kłoczowski. Tym, kim dla niektórych filozofów europejskich byli presokratycy posiadający pierwotne, źródłowe doświadczenie świata, dla Tischnera byli pre-presokratycy - czyli górale. 
- Tischner jednak nie tylko przyswajał dorobek europejskiej refleksji, ale też włożył dużo wysiłku, by ten dorobek wzbogacić. Czytał innych, aby przetwarzać ich myśl na swój własny, filozoficzny użytek.
MAREK DRWIĘGA: - Skupię się na wątku centralnym dla Tischnerowskiej myśli: na filozofii człowieka. Tutaj można chyba mówić o dwóch fazach: pierwszy Tischner to ten, który określa człowieka przy pomocy pojęcia osoby i dla jej charakterystyki posługuje się wziętym od Hegla pojęciem: „byt dla siebie”. Osoba w ujęciu Tischnerowskim posiada ponadto szczególne, swoiste centrum, którym jest „ja aksjologiczne”. Ta koncepcja „ja aksjologicznego”, czyli rozumienia siebie, „ja” jako wartości, jest oryginalnym jego wkładem. Jaka jest geneza tego pojęcia? To wynik refleksji nad lekturą mistrzów: z jednej strony nad Husserlem z jego kontrowersyjną koncepcją „ja transcendentalnego”; z drugiej nad Schelerem, twórcą współczesnej aksjologii. Ich twórcze odczytanie doprowadziło Tischnera do sformułowania własnej koncepcji „ja aksjologicznego”. Pisze o tym w tekście „Impresje aksjologiczne” w tomie „Świat ludzkiej nadziei”.
Natomiast drugi Tischner to ten, który znajduje się już pod ogromnym wpływem filozofii dialogu. Co prawda pojęcie osoby jako „bytu dla siebie” zostaje zachowane, ale pod wpływem lektury dialogików dokonuje się jego modyfikacja. Osoba jest nadal „bytem dla siebie”, ale - co stanowi nowość - „poprzez innego”. To zresztą dostarczyło mu narzędzia do odczytywania bogatej sfery doświadczeń międzyludzkich. Ponadto w drugim etapie jego filozofii zostaje wprowadzona kategoria dramatu i rozbudowana problematyka dobra i zła. Wątki te dominują w dwóch jego najważniejszych dziełach filozoficznych: „Filozofii dramatu” i „Sporze o istnienie człowieka”, choć - co pokazuje rozwój Tischnerowskiej myśli - pierwsze ślady odnajdujemy już w „Myśleniu według wartości”. Tam bowiem pojawiają się podstawy rozróżnienia na filozofię dobra, agatologię i aksjologię. Nie można rzecz jasna zapomnieć o filozofii wolności, ale ona obecna jest od początku w jego myśleniu. 
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Ale zarówno „ja aksjologiczne”, jak i „ja dialogiczne” jest zakorzenione religijnie, odniesione do Boga, który opisywany jest poprzez kategorie wartości, a nie bytu. 
W przypadku Tischnera, który był zarówno filozofem, jak i duchownym, ważne jest poczynienie pewnej dystynkcji. Chodzi o różnice, jakie się odsłaniają w dyskursach, kiedy przemawia jako kaznodzieja czy teolog, z drugiej zaś, kiedy przemawia jako filozof. Tischner pisał: „Jak w łonie każdej filozofii ukryta jest negacja samej siebie, tak i w chrześcijaństwie ukryta jest cicha negacja każdej filozofii chcącej jej treść wyczerpać bez reszty”. Miał chyba świadomość, że jego refleksja filozoficzna, gdy jej przedmiotem staje się chrześcijaństwo czy religia w ogóle, może stać się przedmiotem opisu, ale nigdy nie chciał uczynić z religii filozofii. Opisywał, żeby lepiej zrozumieć. Chciał uchwycić, jakby powiedzieli fenomenologowie, eidos. Czego? Jedną z różnic jest podział na sacrum i sanctum. Pomiędzy wartością sacrum rozumianego bardziej podług Mircei Eliadego niż podług Maxa Schelera, a więc nie jako zwornika całej hierarchii wartości. 
W tym właśnie miejscu otwiera się bardzo interesujący moment: sacrum pokazuje się w doświadczeniu człowieka wówczas, kiedy jest mocno związane czy wręcz podporządkowane dobru. Dochodzimy do tego, co Tischner nazywał agatologią. Chrześcijańska reforma sacrum polega na głębokim zakorzenieniu w doświadczeniu dobra, które już jest w człowieku. Prawdziwym sacrum chrześcijaństwa jest człowiek, dziecko Boga. To właśnie, jak sądzę, stanowi jedną z najważniejszych i najcenniejszych myśli, które odnajdujemy na stronach „Sporu o istnienie człowieka”.
- Pojawiają się dziś opinie, że być może filozofia Tischnera jest „uchrześcijanioną” wersją filozofii drugiego ŕ la Levinas.
KAROL TARNOWSKI: - Od fenomenologii Tischner nauczył się radykalnego krytycyzmu, zdolności do podważania zastanych i, zdawać by się mogło, nienaruszalnych założeń. Jednym z takich założeń nowożytnej myśli jest absolutna autonomiczność podmiotu filozoficznego. Jeżeli Tischner nie waha się sięgnąć do religii chrześcijańskiej i w pewien sposób włącza ją w dyskurs filozoficzny, to dlatego, że bierze w nawias to założenie. Opisując człowieka w świecie, opisuje go także jako włączonego w dialog z Bogiem. Dlatego wprowadza do swojej refleksji takie kategorie jak np. wolność i łaska, które są kategoriami teologicznymi. Okazuje się, że kategorie teologiczne mają prawo obywatelstwa w filozofii, co więcej, że ten język jest niezbędny, by opisać tajemnicę, jaką jest człowiek. Tischner nie udawał, że można i należy przeskoczyć swój egzystencjalny punkt wyjścia, którym w jego przypadku było m.in. chrześcijaństwo. 
Zgadzam się z tezą o dwóch etapach twórczości filozoficznej Tischnera - widać je gołym okiem. Natomiast kiedy się zastanawiam, co je łączy, dochodzę do przekonania, że zawsze jest to „filozofia z wnętrza metafory”. Nie tylko dlatego, że w tekstach Tischnera znajdujemy dużo metafor, także literackich, ale dlatego, że istotą jego widzenia człowieka jest „metaforyczność” - człowieka, jego zdolności do przekraczania siebie. Jest tak, że Tischner utożsamia człowieka nie tyle z jego bytem, co z jego wartością. Dlatego że człowiek jest przede wszystkim wartością; jest on najpierw „ja aksjologicznym”, a nie np. „ja transcendentalnym”. 
Otóż stosunek do wartości jest zawsze stosunkiem do czegoś, czego się nie posiada po prostu, ale do czego należy dążyć. Drogą dochodzenia do wartości jest oczywiście wolność, która jest także wolnością interpretacji. Wolność interpretacji powoduje, że człowiek - jak powiada Tischner - solidaryzuje się z rozmaitymi warstwami swojego „ja”. Dlatego właśnie „ja aksjologiczne” może być kluczem interpretacyjnym w stosunku do innych warstw i koncepcji człowieka. Tischner pokazuje, że nasze rozumienie siebie uzależnione jest od wartości, z jakimi utożsamia się nasze „ja” - może np. utożsamiać się z rozumnością, zdolnością do działania itd. Idea solidaryzacji i desolidaryzacji, czyli gestu wolności w stosunku do tego, kim człowiek jest, kim ma być - stanowi fundament jego myśli. Dlatego to nie byt jest czymś fundamentalnym, tylko przekraczanie człowieka ku wartości widzianej w świetle dobra, ale, co także ważne, zawsze zagrożonej. 
Każdy czytający Tischnera stwierdzi, że miał on głębokie poczucie dramatyczności człowieka. Człowiek jest uwikłany w dramat, ponieważ jest wolny, ponieważ ciągle i na nowo staje przed wyborami. Nie ma do czynienia z gotowymi, raz na zawsze ustalonymi prawdami, ale wciąż ich poszukuje. Dlatego też Tischner mówi o opozycji zamknięcia i otwarcia się człowieka. O zamknięciu przed drugim, przed Bogiem i płynącym stąd potępieniu czy samopotępieniu. Albo otwarciu na drugiego, zdolności do poświęceń, do ofiary, i tym samym wchodzeniu w przestrzeń dobra. Moment partycypacji jest tu kluczowy. Bowiem człowiek w tym stopniu staje się sobą, w jakim potrafi uczestniczyć w dobru.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Ktoś niechętny Tischnerowi, słuchając prof. Tarnowskiego, mógłby odnieść wrażenie, że jest to bardziej moralizowanie niż filozofia. Gdybym do końca uwierzył, że tak właśnie rzeczy się mają, musiałbym może przystać na ów zarzut. Myślę jednak, że u Tischnera dramat jest kategorią nie tyle moralną, co ontologiczną. 
KAROL TARNOWSKI: - Ale właśnie dlatego, że rdzeniem człowieczeństwa jest wolność, a nie byt.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - To prawda, że Tischner myśli zawsze z wnętrza metafory, a jednocześnie z wnętrza swojego kapłaństwa. Tym niemniej uważam, że miał on wyraźną świadomość, co mówi jako filozof, a co mówi jako kapłan. Dla wielu filozofia uprawiana przez kapłana z zasady jest podejrzana; przypomnę tylko metaforę Leszka Kołakowskiego o „kapłanie i błaźnie”. Przewrotnie powiem, że Tischner świadomie chciał być i jednym, i drugim. Był przekonany o konieczności przynoszenia ocalenia człowiekowi, a jednocześnie stale opatrywał znakiem zapytania; pytając, czy rzeczywiście prowadzą do ocalenia? Otwartość, o której mówił Karol Tarnowski, oznacza także nieustanny krytycyzm, podważanie własnych założeń.
MAREK DRWIĘGA: - Ale właśnie to czyni Tischnera prawdziwym fenomenologiem, który bardzo mocno akcentuje rolę czasu, a ten wciąż przynosi nowe doświadczenia. Doświadczenia te z kolei były niemalże bez wytchnienia poddawane krytycznej analizie, opisowi i interpretacji.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Również w tym sensie Tischner wpisuje się w nurt hermeneutyczny, którego przedmiotem jest byt ludzki. Jednak gdy wczytujemy się głębiej w jego teksty, staje przed nami problem interpretacyjny. Bo jeśli się zrywa z ujęciem ontologicznym, a on to zrobił, rodzi się pytanie: czy odczytywanie człowieka wyłącznie za pomocą pojęć aksjologicznych nie zamyka drogi powrotu? A zatem: jak zdefiniować człowieka jako już istniejącego?
KAROL TARNOWSKI: - Problem istnienia czy nieistnienia w ujęciu metafizyki klasycznej jest, moim zdaniem, dla filozofii Tischnera zupełnie drugorzędny. Zasadnicza teza Tischnera brzmi: rzeczywistością człowieka jest sens aksjologiczny. Nie to, że istnieje, ale jak istnieje i ku czemu istnieje. Tischner jest głęboko przekonany o przeznaczeniu człowieka dla jakiejś pełni, która jest przede wszystkim pełnią dobra. Wówczas realizuje się także byt człowieka. Dla Tischnera pojęcia bytu czy istnienia są bezużyteczne.
MAREK DRWIĘGA: - Nie odważyłbym się powiedzieć, że bezużyteczne, lecz podporządkowane kategoriom aksjologicznym. 
KAROL TARNOWSKI: - Rzeczywiście, może nie bezużyteczne, ale głęboko problematyczne. Weźmy pod uwagę myśl Kierkegaarda, na którego Tischner wielokrotnie się powołuje. Choroba na śmierć: co to jest? Ano to, że można żyć istnieniem potępionym. Bo jednym z kluczy do tajemnicy człowieka jest zagadnienie zbawienia i potępienia.
- Dogmatem myśli postoświeceniowej jest rozdział między filozofią a teologią. Natomiast Tischner ignoruje tę zasadę, swobodnie przechodzi od jednego dyskursu do drugiego. Jaki jest tego cel?
KAROL TARNOWSKI: - Jeśli się to pominie, dokonuje się straszliwej redukcji. Jeżeli kategorie teologiczne pomagają nam zrozumieć człowieka, to czemu ich nie użyć? Tischner przekonywująco wykazuje, że owe problematyczne dla współczesnych myślicieli kategorie religijne są użyteczne.
MAREK DRWIĘGA: - Gdy się jednak taką argumentację słyszy, nasuwa się uwaga, że ktoś czytający Tischnera-filozofa może mieć kłopoty z kategoriami teologicznymi. Ktoś niewierzący może najzwyczajniej nie rozumieć napięcia, jakie rodzi się między zbawieniem a potępieniem. Wtedy odczytanie Tischnera z konieczności będzie trudniejsze. Ktoś taki może go czytać selektywnie. Czemu nie? Chodzi o siłę argumentacji filozoficznej. Dodam, że istnieje wielu współczesnych myślicieli przywiązanych do religii, a jednak świadomie rozdzielających te dwa obszary. Wspomniany już Ricoeur nazywa to żartobliwie „świadomie kontrolowaną schizofrenią”. Sądzę, że u Tischnera kluczem do połączenia tych obszarów jest wybór tradycji augustiańskiej. W tradycji tej porządek religijny i filozoficzny współistnieją ze sobą nierozerwalnie, jeden stanowi część drugiego, co więcej, wzmacniają się. 
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Co ważne, Tischner nie jest jedynym filozofem, dla którego myślenie religijne stanowi pokarm dla refleksji filozoficznej. Wystarczy przywołać tak namiętnie czytanego przezeń Levinasa, który mówi innym językiem, kiedy komentuje Talmud, i innym, kiedy przemawia jako filozof. Myślę, że Bóg filozofii Levinasowskiej nie był Bogiem, do którego Levinas modlił się w synagodze. W filozofii brakuje osobowej relacji, która ujawnia się w modlitwie. 
KAROL TARNOWSKI: - Ale Boga Starego Testamentu nie można nawet wymienić z imienia. Jahwe jest tak transcendentny, że aż nieobecny...
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Nie, nie... Nie mów mi, że jest to Bóg, do którego nie można mówić! Ileż słów adoracji i przekleństw pod adresem Boga znajdziemy w Biblii!
Moment bardzo dla Levinasa istotny to doświadczenie Holocaustu. Po nim u francuskiego myśliciela nastąpiło radykalne rozdzielenie filozofii i religii. U Tischnera nigdy się to nie stało. Być może Marek Drwięga ma rację, że w przypadku Tischnera decydujące znaczenie miała lekcja Augustyna. Nikt jednak nie odmawia Augustynowi filozoficznej wielkości, nawet najbardziej zajadli przeciwnicy.
KAROL TARNOWSKI: - Inspiracją dla Tischnera była też filozofia Paula Ricoeura. Mam na myśli to, co Tischner tak dobrze odsłania w „Sporze o istnienie człowieka”, jego wspaniałe analizy „ziemi obiecanej”, „ziemi odmówionej” tzn. przeklętej, na której człowiek czuje się okłamany i zdradzony przez Boga. Wszystko to przecież jest refleksja nad symboliką biblijną, nad wielkim mitem biblijnym. 
Właśnie dziedzictwo Ricoeurowskie wymyka się z tej niebezpiecznej dychotomii teologia-filozofia poprzez fakt, że jest to hermeneutyka symboli. Myśl Tischnera także można czytać przez pryzmat wielkiej hermeneutyki symboli chrześcijańskich, niezbędnej, żeby zrozumieć człowieka. To jest w końcu inna strona teologicznego sformułowania Jana Pawła II, że „bez Chrystusa nie zrozumie się człowieka”. Dla Tischnera jednak nie jest to teologizacja filozofii, ale dodanie - dzięki hermeneutyce - nowego rejestru interpretacyjnego. 
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Chciałbym wskazać na jedno rozróżnienie: rozróżnienie między myśleniem religijnym i myśleniem teologicznym. W moim przekonaniu Tischner myśli bardziej religijnie niż teologicznie. To znaczy, mówi językiem religijnym pierwszego stopnia, a nie językiem refleksji nad językiem religijnym, jakim jest teologia. Chociaż dotyka jej oczywiście, głównie chyba pisząc o problemie łaski, gdzie powołuje się na Hansa Kunga i Hansa Ursa von Balthasara, którego namiętnie studiował pod koniec życia. A więc jest to myślenie religijne poddane interpretacji hermeneutycznej.
MAREK DRWIĘGA: - Istnieją jednak kategorie, które mają prawo obywatelstwa zarówno w słowniku filozoficznym, jak i teologicznym. One właśnie stanowią sedno Tischnerowskiej filozofii. Chodzi mi o kategorie dobra i zła. W jego filozofii obecna jest teza, która głosi, że określenie, czym jest dobro i zło, stanowi fundament dla odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek? W dwóch jego głównych dziełach, mianowicie w „Filozofii dramatu” i „Sporze o istnienie człowieka”, pojawia się historia idei zła rozumianego jako zjawa. Podglądanie tego przy pomocy krytycznych narzędzi, pokazywanie, jak zło funkcjonuje, jakie przybiera formy, w co się wciela, że jest czymś inteligentnym, uświadamianie tego wszystkiego czytelnikom - to było niezwykłe. Odnaleźć tam też można pewne przeświadczenie, z pewnością trudne dla niektórych do przyjęcia: że same dobre intencje bądź przynależenie do pewnych instytucji nie chroni przed złem. Czym jest zło? Czym jest dobro? Oto pytania, które są przedmiotem badań nie tylko na poziomie filozoficznym, ale także teologicznym, społecznym i politycznym. 
- To chyba kontakt Tischnera z myślą współczesną sprawił, że postanowił zaatakować z taką pasją filozofię tomistyczną. Tomizm okazał się według niego zbyt ubogi, by opisać to, co stało się udziałem Europejczyków w XX wieku.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Miał jednak przyjaciół wśród tomistów. Należał do nich choćby prof. Stefan Swieżawski, który - z całą życzliwością odnosząc się zwłaszcza do publicystyki Tischnera - uważa, że tomizmu to Tischner do końca nie zrozumiał. O co chodzi? Myślę, że każdy filozof posiada swoistą wrażliwość i ona wpływa na jego pierwszy wybór. Pamiętam niesłychanie interesującą debatę pomiędzy Władysławem Stróżewskim i Tischnerem. Stróżewski jest myślicielem, o którym nie można powiedzieć, że nie rozumie języka, którym mówi Tischner. Czuć było jednak zupełnie odmienne wrażliwości. Z jednej strony kontemplacja bytu, z drugiej - troska o człowieka w jego rozpaczy i nadziei.
MAREK DRWIĘGA: - Ale zasadnicze pytanie pozostaje: co było główną racją krytyki tomizmu? 
- Dziś filozofie unikają jak ognia, poza nielicznymi wyjątkami, takich pojęć jak „byt”, „przyczyna”, „zasada”, „początek”.
KAROL TARNOWSKI: - Te pojęcia nie dlatego odeszły do lamusa, że stały się bezużyteczne, tylko dlatego, przynajmniej według Tischnera, że nieadekwatnie opisują rzeczywistość człowieka.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Wyzwanie, które Tischner rzucił tomizmowi, jest dużo starsze, bo sięga już Hegla. Nie można bowiem uprawiać filozofii abstrahując od historyczności i czasowości. To jest problem, z którym jeszcze dotąd tomizm nie do końca sobie daje radę. Dla niektórych tomistów historyczność polega tylko na tym, że pisze się historię filozofii. Ale że człowiek jest historią i że ona go dotyka, jest dogłębnie obecna w jego doświadczeniu, niszcząc go bądź budując - tego tomiści nie dostrzegają. I bynajmniej nie są to kategorie emocjonalne, jak czasami się mówi, ale ontologiczne, opisujące nasz sposób bycia.
KAROL TARNOWSKI: - A druga sprawa to sprzeciw fenomenologii wobec myślenia o człowieku, jak powiada Tischner - przez okna systemu. A więc jako o elemencie pewnej całości. Mocno podkreślał to Levinas: człowiek nie jest po prostu elementem całości, podległym zwykłym prawom naturalnym, możliwym do interpretacji w terminach przyczynowo-skutkowych, ale rzeczywistością, dla której trzeba szukać innych źródeł opisu. I dlatego kluczowymi pojęciami są tu zło i wolność. Dwie rzeczy, które powodują, że od czasów Kanta trzeba na nowo szukać innych dyskursów do opisywania świata. 
MAREK DRWIĘGA: - Nie można też monopolizować, absolutyzować jednego podejścia, co, zdaniem Tischnera, czyni tomizm; pluralizm jest faktem. I druga kwestia: przeformułowanie w innym języku tych doświadczeń, które nie mogą zostać raz na zawsze zamknięte w pojęciach historycznie uwarunkowanych.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Zgłaszam votum separatum do tezy, że człowiek w tomizmie widziany jest przez okno systemu. Tomizm nie jest systemem w znaczeniu nowożytnym. Nie jest systemem w znaczeniu heglowskim. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy tomizm staje się ideologią kościelną.
KAROL TARNOWSKI: - Św. Tomasz jest wielkim filozofem, ale jednak zapośredniczonym - niestety - przez komentatorów, których w ciągu wieków nagromadziło się wielu.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - A co my robimy teraz z Tischnerem? Też jesteśmy komentatorami!
- Z pewnością jednak Tischnera nie zadowalała odpowiedź, że zło jest brakiem bytu. Zło jest skandalem, wyzwaniem rzuconym także Bogu..
KAROL TARNOWSKI: - To, że dla Tischnera Bóg jest przede wszystkim dobrem powoduje, że może on włączyć spokojnie Boga w swoją filozofię. Ścisły związek wolności i dobra jest dlań zasadniczy.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Bardzo mi zależy, żeby coraz więcej ludzi czytało, komentowało i uczyło się na tekstach Tischnera patrzeć na świat. Wspomniano tu Brzozowskiego, który wzywał, byśmy odważyli się przemyśleć to, co odważyliśmy się zrobić. Filozofia Tischnera była próbą przemyślenia tego, co odważyliśmy się zrobić z naszym życiem. Był to chyba jedyny poważny myśliciel, który szukał pojęć, pozwalających uchwycić, i nazwać złożoność i problematyczność naszego świata. Czasami robił to bardzo szybko, bo czas był taki nagły: pewne myśli są może urwane, jakby niedokończone... Tym niemniej związek między czynem a przemyśleniem, świadomość, że to, co dokonane, nabierze trwałości, gdy zostanie przemyślane - jest bardzo ważna.
MAREK DRWIĘGA: - Ale u Tischnera jest też śmiałość formułowania zagadnień. Wkładał kij w sam środek mrowiska i wywoływał żywe debaty, nie bał się ich skutków. Wiązało się to, jak sądzę, z głębokim przekonaniem, że o wszystkim można myśleć, że nie ma tabu.
- Nie zrozumie myśli Tischnera ten, kto nie zauważy, że wyrosła ona ze świata Oświęcimia i Kołymy. Czym jest Oświęcim, czym Kołyma? Są to dwa symbole „zła naszych czasów” - miejsca, które opowiadają o klęsce europejskiego humanizmu. Jak doświadczenie dwóch totalitaryzmów wpłynęło na Tischnerowską refleksję?
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Jeżeli punktem wyjścia filozofowania jest człowiek, i to nie człowiek abstrakcyjny, ale człowiek historyczny, w tej oto konkretnej sytuacji, która jawiła się przede wszystkim jako doświadczenie zagrożenia złem, jako realnie obecna możliwość unicestwienia, rodzi się pytanie o ratunek: gdzie go znaleźć? Według Tischnera zadaniem myśliciela nie jest ocalenie człowieka, bo filozofowie nie są od tego, ale postawienie diagnozy, ukazanie i opisanie źródeł zagrożenia i możliwości ratunku. Ocalenie czy zbawienie jest dalej, ale filozof pokazuje, że w samej strukturze człowieczeństwa kryją się zalążek nadziei.
- Czy nie był to naiwny optymizm? Po Oświęcimiu i Kołymie okazało się, że człowiek jest zdolny do wszystkiego.
MAREK DRWIĘGA: - To było heroiczne myślenie wbrew sytuacji, którą zastał. Niezgoda na fatum. Jego analizy zmierzały w gruncie rzeczy do tego, by odsłonić mechanizmy funkcjonowania rozmaitych postaci zła. Kryło się w tym przekonanie, że rzetelna analiza zła jest już jakimś środkiem wyzwolenia się od niego. W tekstach Tischnera, nie tylko filozoficznych, ale i publicystycznych, widać niezwykle mocno wyczulenie na manichejski sposób widzenia świata i człowieka. Ostatecznie zarówno faszyzm, jak komunizm - szczególnie ten ostatni! - rozpatrywać można z takiego punktu widzenia. Tischner miał wręcz alergię na manichejskie przedstawianie obrazu świata. 
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Zgadzam się z tą diagnozą. Stąd chyba niechęć Tischnera do ontologizacji dobra i zła. Dla niego manicheizm był właśnie taką radykalną ontologizacją: dwa konkretne, współistniejące i zwalczające się byty. U Tischnera kluczem była wolność, co zresztą nadawało całej sprawie większy dramatyzm. Zło też stawało się owocem wolności - źle użytej, nadużytej wolności. Stąd jego przeraźliwość; zło manichejskie jest jakby bez twarzy, groźne jak los.
KAROL TARNOWSKI: - W myśli Tischnera jest też głębokie poczucie tajemnicy, poczucie niemożności racjonalizacji do końca tego, co w człowieku najważniejsze. Racjonalizacji w znaczeniu racjonalizmu czy nawet metafizyki klasycznej. Wolność jest dla Tischnera wolnością w stosunku do dobra, jest jakoś pociągnięta przez dobro, które w symbolice biblijnej pierwsze wychodzi do człowieka obiecując mu ziemię. Wielka metafora ziemi obiecanej; wolność może ją fałszywie odczytać i zrozumieć tę ziemię jako ziemię odmówioną - w tym tkwi źródło dramatu. Ale człowiek otwarty jest na dobro, które nas ciągle zagaduje, i którego odpowiednikiem jest w nas nadzieja. Stąd wielka Tischnerowska filozofia nadziei. O człowieku nigdy nie można powiedzieć, że jest definitywnie zły, definitywnie zamknięty; nadzieja zawsze go drąży. A drąży dlatego, że dobro wciąż nas wzywa. 
To jest też problem przewagi słowa nad pojęciem. Filozofia dialogu polega na pokazaniu kategorialnej wyższości języka w sensie dialogu, w sensie mówienia „do”. To dla Tischnera także kluczowe. Dobro przemawia, dobro jest wspaniałomyślne, nie jak dobro koniecznościowe, ale jako gest wolności Boskiej, na którą podmiot zawsze może się zamknąć.
- Nie jest łatwo przedzierać się przez ostatnie dzieło Tischnera „Spór o istnienie człowieka”: Krzysztof Michalski pisał o „zbyt długich łańcuchach rzeczowników”, o „porwanych zdaniach i chwiejnej często gramatyce”. Ale dodawał, że ten, kto pójdzie za Tischnerem, dostrzeże rychło, że cały jego wysiłek skierowany jest na ożywienie idei, na pokazanie oporności zdań wobec sensu, który chce się wyrazić. Co decydowało, że Tischner potrafił ożywiać idee? 
MAREK DRWIĘGA: - Tischner tłumaczył kiedyś pojęcie doświadczenia i szukał rozmaitych jego znaczeń. Ostatecznie doszedł do takiego określenia: doświadczenie to coś, co polega na przejściu przez rurę. Gdy ktoś wyjdzie z rury, jest już całkiem inny, wie, jak się przez nią przeciskać i co z tego wynika. Podobną procedurę stosował wobec dzieł dawnych filozofów. Przepuszczał przez tę rurę teksty pochodzące z rozmaitych okresów historycznych, konfrontując je z doświadczeniem i przeformułowując stosownie do miejsca, w którym odbywała się lektura. Dawne teksty przestawały dotyczyć świata sprzed dwóch tysięcy lat, stawały się tekstami o teraźniejszości, nabierały życia. 
Ktoś mógłby mu zarzucić, że wydobywa z autorów to, czego w nich nie ma, że ta interpretacja jest wyłącznie jego interpretacją, że nie trzyma się reguł itd. - ale dawał za to poczucie ciągłości doświadczenia człowieczeństwa w dziejach. 
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Taka jest lektura filozofa. Tischner nie był profesorem filozofii, był filozofem. To bardzo ważna rzecz: jego język, przy całej świeżości i nowoczesności, był przecież bardzo mocno zakorzeniony w tradycji, był zakorzeniony w dziedzictwie, ale służył mu do opisania jego doświadczenia świata. Jego hermeneutyka nie była hermeneutyką tekstów, chociaż ona też jest bardzo ważna - była hermeneutyką człowieka. Na przykład obraz ziemi obiecanej, który jest przecież kategorią biblijną, okazał się dobry dla opisania tego, czego my dzisiaj doświadczamy.
Jedną z inspiracji Tischnera była od samego początku obecność przy człowieku cierpiącym. Jego perspektywa nie była tylko perspektywą społeczną, wobec Kołymy i Oświęcimia, ale też konkretną obecnością przy czyimś cierpieniu. Stąd chyba przyjaźń Tischnera z psychiatrą Antonim Kępińskim. Tischner sam był obecny przy Kępińskim w jego ostatniej chorobie i przy jego śmierci. Ta źródłowość doświadczenia bycia przy człowieku jest bardzo ważna. Rodzi potrzebę znalezienia języka, który by to opisał i jednocześnie budził poczucie powinności wobec dobra.
KAROL TARNOWSKI: - To się wiąże również z jego działalnością duszpasterską. Tischner był przecież spowiednikiem, mówił często, że to konfesjonał nauczył go widzieć człowieka. To był konkret, którego nie da się wepchnąć w zbyt sztywne schematy. Żeby go opisać, Tischner znalazł filozofię, która mu umożliwiła przełamanie scholastycznego myślenia w złym tego słowa znaczeniu, czyli fenomenologię i hermeneutykę. Hermeneutykę pozwalającą odczytywać wielkie teksty i kategorie w świetle doświadczenia. Chodzi w gruncie rzeczy o to, żeby się posługiwać pojęciami do odczytywania rzeczywistości, a nie żeby tym pojęciom służyć.
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Tym, którzy uważają, że na filozofię Tischnera źle wpłynęło jego kapłaństwo, można odpowiedzieć: patrzcie, jak żywe było dzięki temu jego doświadczenie człowieka, jaką daje zupełnie nową perspektywę bycia z człowiekiem. Bycia z człowiekiem, i bycia przy człowieku. Bycia myślącego, które stawia filozofowi pytanie. To bardzo ważne: według Tischnera filozofia stawia pytania, ale jej także stawia się pytania. I stąd metodologia jego czytania tekstów. Kiedy nie umiesz postawić tekstom pytania, one nic ci nie odpowiedzą.
- Ostatnie pytanie: Czy pierwsi byli Grecy, czy Górale?
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: - Oczywiście że Górale; tak się przecież zaczyna „Filozofia po góralsku”...



Marek Drwięga, filozof, pracownik Instytutu Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ostatnio opublikował; „Ricoeur daje do myślenia”.

Jan Andrzej Kłoczowski OP, filozof religii, profesor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Ostatnio opublikował m.in.: „Więcej niż mit. Leszka Kołakowskiego spory o religię”.

Karol Tarnowski, filozof, profesor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i Uniwersytecie Jagiellońskim. Ostatnio opublikował m.in.: „Wiara i myślenie”, „Bóg fenomenologów”.

 



Tischner: migawki pamięci

Potrójny ton


Paweł Taranczewski

Podczas studiów na Akademii Sztuk Pięknych, pod koniec lat pięćdziesiątych i z początkiem sześćdziesiątych, chadzałem do kościoła św. Anny. Od czasu do czasu pojawiał się na kazalnicy ksiądz, który mówił prosto i jasno. Zwracałem wówczas uwagę na wygląd duchownych, na Oremusgesicht. Ten ksiądz nie stwarzał pozorów. Zainteresowany kazaniem, w którym powołał się na św. Tomasza z Akwinu, powiedziałem o nim koleżance (Irenie Popiołek, obecnie Rodzińskiej). „Wiadomo, Tischner!” - wykrzyknęła tonem wyższości. 


Pewien człowiek Kościoła swoim słowem i sposobem bycia nabił mi wówczas głowę wizją kapłana pełnego namaszczenia, celebrującego każdy gest, solennego, obnoszącego swą osobę, której wielu rzeczy czynić się nie godzi. Zgorszony brakiem tych cech u księdza Tischnera powiedziałem mu raz bezczelnie: „Dziwne, że taki niepoważny ksiądz Mszę odprawia”. Odpowiedział natychmiast: „Dziwne, że taki hunwejbin przystępuje do komunii”. Kilkakrotnie zdarzyło mi się jeszcze słyszeć podobne szybkie riposty na zaczepki lub kąśliwe uwagi. 

Pod koniec lat sześćdziesiątych razem z Karolem Tarnowskim studiowaliśmy filozofię, najpierw prywatnie u prof. Stefana Swieżawskiego, potem na Uniwersytecie Jagiellońskim u prof. Władysława Stróżewskiego. Zdecydowaliśmy się nie od razu, bojąc się obowiązującego marksizmu; nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się w Katedrze Filozofii wówczas naprawdę działo. O ile pamiętam, wstąpienie na Uniwersytet doradzał również Józek. Okazało się, że niemal wszystko zależało od tego, czego student szukał w Katedrze Filozofii. Psychologię wykładała doc. Danuta Gierulanka, której wierność Ingardenowi uniemożliwiła profesurę. Wschodziła gwiazda Władysława Stróżewskiego, wówczas doktora. Logika wykładana przez prof. Surmę i doktora Perzanowskiego miała poziom niezwykle wysoki. 
Roman Ingarden żył jeszcze, ale - emerytowany - zajęć już nie prowadził. Mogliśmy słuchać Mistrza tylko na posiedzeniach Towarzystwa Filozoficznego. Bywał na nich i ksiądz Tischner. Dyskutował z profesorem rzeczowo i nieustępliwie. Był to złoty wiek Towarzystwa: w posiedzeniach brali udział niemal wszyscy filozofowie i zainteresowani filozofią w Krakowie - w tym jeden zakonnik - z wyjątkiem zdeklarowanych marksistów, którzy trzymali się na uboczu, nie pozostając jednak wobec Towarzystwa i Ingardena obojętni. Odczyty miewali znakomici uczeni niechętnie widziani gdzie indziej. Raz przyjechał prof. Leszek Kołakowski z prelekcją pod tytułem „Etyka bez kodeksów”. 
Ksiądz Tischner był profesorem filozofii w seminarium duchownym, prowadził również wykłady z filozofii współczesnej w pomieszczeniu nad zakrystią kolegiaty św. Anny. U Świętej Anny powtarzał to, co mówił do kleryków. Były to więc zajęcia na poziomie uniwersyteckim. Odbywały się wieczorami. Omawiał filozofie Bergsona, Schelera, Heideggera, na końcu Husserla. Wykład o Husserlu rozpoczął słowami: „Teraz zajmiemy się czystą filozofią, która nie jest do niczego potrzebna”. Salka zawsze była pełna.
Po wykładzie często rozmawialiśmy. Pamiętam dyskusje na temat osoby i trudności w podaniu określenia jej istoty. Także rozmowy o etyce sytuacyjnej i Heideggerze. Wyglądało na to, że Heideggerowa filozofia człowieka etykę tę dobrze podbudowuje. Pamiętam też powtarzane pytanie Tischnera: „Ens et bonum convertuntur czy nie convertuntur? Convertuntur czy nie convertuntur?” Nie rozumiałem wówczas, o co mu chodzi.
Ksiądz Profesor wspomniał raz krótko, jak studiował filozofię. Tomizm wykładany w seminarium nie zadowalał go, ale nie widział alternatywy. Pracując w Chrzanowie, w parafii, postanowił studiować dalej, potrzebował czasu. „Odwalałem jak najszybciej kolędę, żeby mieć czas na naukę.” Ostatecznie zapragnął studiować u Ingardena, bo Ingarden niczego nie wpajał, stawiał problemy. Autorytety eklezjalne widziały to niechętnie, sprawa w końcu oparła się o arcybiskupa Baziaka. Okazało się, że arcybiskup pamiętał Romana Ingardena ze Lwowa i cenił profesora, nie robił więc najmniejszych trudności. „Dopiero Ingarden dał mi metodę.”

Któregoś dnia odwiedziłem Księdza Tischnera w domu przy ul. św. Marka 10. Był to dom Księży Emerytów, w którym emerytów było niewielu. Tischner mieszkał na ostatnim, trzecim piętrze na lewo od schodów, na końcu korytarza. Zajmował dwa małe pokoiki, z których jeden był pracownią, a drugi sypialnią. Pracownia była wypełniona książkami, stało w niej niewielkie biurko, stoliczek i jakieś krzesła dla gości. Zachodnie książki i czasopisma filozoficzne, głównie po niemiecku i francusku, ale także po angielsku, wzbudziły mój zachwyt - liczbą, objętością, tytułami i nazwiskami autorów, których wielu nie znałem. Także poziomem druku i jakością papieru. Spytałem, czy można opublikować tekst w jednym z takich czasopism, bo wydawało mi się wówczas, że szczytem marzeń jest publikowanie w Niemczech. „To bardzo trudne - odparł - zresztą mnie to nie interesuje, ja pracuję na gruncie polskim”. Powiedział to tonem nieco zagranicę lekceważącym, co zdziwiło mnie u człowieka, który mówił wiele o filozofach Zachodu. 
Wpatrywałem się z nabożeństwem w leżący na biurku dwutomowy „The Phenomenological Movement” Herberta Spiegelberga. Józek - tak kazał do siebie mówić - cenił tę książkę mimo dąsów Ingardena, wedle którego Spiegelberg nie dość wnikliwie omawiał problematykę idealizmu transcendentalnego Husserla. Przy innych okazjach Tischner mawiał, że zabierając się do problemu należy najpierw przerobić podręcznik. Na początek zalecał lekturę „Europäische Philosophie der Gegenwart” autorstwa o. Innocentego Bocheńskiego OP; tę książkę uważał za klucz do myśli współczesnej. Zainteresowani fenomenologią powinni przestudiować Spiegelberga i koniecznie Romana Ingardena „Dążenia fenomenologów”. „»Dążenia fenomenologów« na pamięć” - dodawał. Z drugiej strony nie żywił nabożeństwa do książek. Owszem, rozczytywał się w nich, fundamentalne streszczał, idąc w tym za tradycją wywodzącą się od Kazimierza Twardowskiego (widziałem bezmiar notatek), nie interesowało go jednak przyswajanie cudzych poglądów. Cudze poglądy należało znać, umieć przedstawić (Józek był mistrzem w ich referowaniu), ale najważniejsze było to, co się myśli samemu.

Stopniowo odkrywałem, że Tischner nie podziela poglądów Ingardena na fenomenologię Husserla. Ingardena interesowały ontologiczne konsekwencje redukcji transcendentalnej, Józka obchodził człowiek. Trzymałem się Ingardena, który dawał mi poczucie intelektualnego bezpieczeństwa i wolna myśl Józka niepokoiła mnie. O Ingardenie myślałem wówczas jak wyznawca, nie jak filozof. Wolna myśl i wolność wewnętrzna Józka niepokoiła także innych. W jego mieszkaniu byłem świadkiem sporu z sąsiadem, księdzem Wacławem Świerzawskim (dziś biskupem sandomierskim). Nie pamiętam o co chodziło, pamiętam, że ks. Świerzawski usiłował Józka bezskutecznie dyscyplinować i napotykając na twardy opór biadał zniechęcony: „Oj Józuś, Józuś”.
Spragniony pogłębiania filozoficznej wiedzy, zmontowałem u siebie w mieszkaniu seminarium, w którym uczestniczyli Ksiądz Tischner, Jan Błoński (zachęcony perspektywą lektury Husserla) i Karol Tarnowski. Odbyło się kilka posiedzeń, na których czytaliśmy „Idee I” Husserla. Józek nie miał do tekstu nabożeństwa. Nie fascynował się znaczeniami słów i archeologią sensu. Nie kazał nam łamać sobie głowy przez dwie godziny nad jednym zdaniem. Prędko porzucał tekst na rzecz twórczego myślenia. Interesowała go przede wszystkim fenomenologiczna epoche. Starał się wyjaśnić, o co w niej chodzi. Chciał, abyśmy sami jej dokonali, co było bardzo trudne i po dziś dzień nie wiem, czy mi się udało. Zapamiętałem Józkowe wyjaśnienie dość przypadkowej kompozycji „Idej I”: Gdy powstał „Jahrbuch”, potrzebne były na gwałt teksty do tomu pierwszego. Husserl wziął pono na chybił trafił naręcze manuskryptów i oddał do druku. 
Na seminarium czułem się zagubiony, tekst dawał mi oparcie, a trzymanie się go pozwalało wierzyć, że nie dywaguję w chmurach. Wymagana przez Józka samodzielność myślenia była dla mnie wówczas nieosiągalna.
Pod wpływem Stefana Swieżawskiego i Władysława Stróżewskiego mieliśmy z Karolem Tarnowskim głowy nabite metafizyką i bytem. Idąc raz ulicą Floriańską w stronę Plant spotkaliśmy w pobliżu Bramy Floriańskiej Tischnera. „Byt” - powiedział Karol. „Świadomość bytu” - odparł Józek i poszedł w stronę Rynku. 

Chadzałem nadal do kolegiaty św. Anny. Czasami uczestniczyłem we Mszy świętej odprawianej przez Księdza Tischnera. Głowę miałem pełną reformy liturgicznej i zastanawiało mnie desinteressement w tej sprawie Księdza Profesora. Potem pojąłem, że nie jest harcownikiem toczącym utarczki z konserwatystami o ołtarze ustawione twarzą do ludzi i o „gotyckie” ornaty. Wojował o wiele głębiej.
Z tego samego czasu pamiętam takie mniej więcej słowa Józka o kardynale Wojtyle. „Otacza go sfera niewyczuwalna na odległość, ale gęstniejąca w miarę zbliżania się, która zmienia się w przejrzystą ścianę, gdy znajdziemy się całkiem blisko.” Także opinię, że kardynała nie interesują drobne sprawy codzienne, bo ma światowe horyzonty.

Jakoś po moich studiach i po powrocie z Niemiec Józek wciągnął mnie do współpracy. Uważając podręcznik za klucz do problematyki kazał mi na użytek swoich studentów przetłumaczyć podręcznik Alvina Diemera „Antropologia filozoficzna”. Diemer był wówczas profesorem uniwersytetu w Düsseldorfie i zajmował się komputerowym kompilowaniem wielotomowego podręcznika obejmującego całą problematykę filozoficzną. Antropologia była jednym z tomów. Nad tłumaczeniem sporo się napociłem i nie oddałem go w terminie. Usłyszałem: „zawaliłeś”.
Pod koniec lat siedemdziesiątych na zaproszenie Papieskiego Wydziału Teologicznego przyjechał do Krakowa dawny asystent Husserla, Ludwig Landgrebe z żoną. Profesora Landgrebe znałem z Kolonii i chyba dlatego Józek polecił mi się nim zająć. Gość wygłosił odczyt dla profesorów Papieskiego Wydziału w gmachu Kurii Metropolitalnej. Zaproszony przez Wydział odwiedził Kraków także Hans Georg Gadamer. Nim także zajmowałem się na prośbę Józka. Obu profesorów oprowadzałem po Krakowie, najpierw Landgrebego, potem Gadamera podejmowaliśmy z żoną w naszym domu obiadem. Gadamer wygłosił odczyt w gmachu seminarium duchownego przy Podzamczu. Józek kazał mi streszczać odczyt po polsku. 
Potem wiozłem Józka Pijarską do domu przy ul. św. Marka. Wytknął mi, że zwymyślałem kierowcę, który zajechał nam drogę. „Paweł - powiedział spokojnie i stanowczo - ząb za ząb i oko za oko, to Stary Testament!” Jego dość ostra reakcja zdziwiła mnie, bo nie pasowała do dotychczasowego pojęcia, jakie miałem o Józku. Odkryłem wówczas tkwiąca w nim zasadniczość: pewne normy obowiązują i nie ma od nich odwołania, wykluczone są poślizgi czy strefy nieokreślone. Raz odkrywszy wartość, trzeba przy niej trwać - chwianie się, a tym bardziej zdrada są niedopuszczalne! Tę jego wewnętrzną postawę potwierdza wyraźna aprobata i upodobanie, z jakim opowiadał historię o partyzancie na Podhalu, który, zaskoczony przez Niemców, stał tak długo na mrozie ukryty nieruchomo za pniem drzewa, aż ci odeszli. Trwało to całą noc czy nawet dłużej. Trwał i się nie ugiął.
Ścisła współpraca z Józkiem ustała. W końcu okazało się, że bardziej tkwię w sztuce niż w filozofii. Myślę, że Józek wyczuwał to zawsze, lecz - tak sądzę - dla pewności poddał mnie próbie, która odsłoniła prawdę.
Chodziłem jednak na „pierwszą” do św. Anny, siadywałem w stallach, dlatego widziałem z bliska skupienie Józka przy ołtarzu. Kazania mówił spokojnie, nie modulował głosu, nie robił efektownych pauz i nie stawiał pytań retorycznych. Perswadował. Kazał tak, jak wykładał. Jedynym chwytem pedagogicznym było częste używanie palca wskazującego prawej ręki celem wypunktowania zagadnień. Zawsze po mszy zamieniałem z Józkiem kilka słów w zakrystii, zwykle mówiłem coś na temat kazania dodając czasem jakiś mniej lub bardziej dowcipny komentarz. On odpowiadał lub nie odpowiadał, tylko się uśmiechał. Jedną wymianę zdań zapamiętałem na zawsze: „Myśląc o biografii Edith Stein widzę, że w chrześcijaństwie nadal składane są ofiary z ludzi” - powiedziałem. Józek na to bez namysłu i z całym spokojem: „Tak, ale dobrowolne”.
Po śmierci Prymasa Wyszyńskiego spotkałem Józka idącego ulicą św. Marka od Floriańskiej w stronę Sławkowskiej. „Ojciec Święty pono chciałby, abyś został prymasem” - powiedziałem. Odparł mniej więcej tymi słowy: „Ojciec Święty ma sekretariat stanu, a poza tym jestem ja, a ja nie chcę”.

Przyszły lata dziewięćdziesiąte. Uczęszczałem nadal na pierwszą do św. Anny. Nagle Józek zniknął. Kazania zaczął głosić kto inny. Dowiedziałem się, że jego związek z kolegiatą został przecięty. Wkrótce potem spotkałem go na Rynku, jak szedł po przekątnej, od kościoła Mariackiego ku Wiślnej. Ruszyłem obok pytając, co zaszło u św. Anny. Rozgoryczony powiedział chyba te słowa: „Nie wiedzą, co zrobili, będą tego żałować”. Towarzyszyłem Mu aż do redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Siedliśmy przy małym stoliczku pijąc ofiarowaną kawę. Józek wyjął komórkę i zaczął rozmawiać, wyczułem, że zawadzam, pożegnałem się i wyszedłem. Widziałem go ostatni raz takim, jak dawniej.
Kiedy zachorował, napisałem kilka słów na Kanoniczą, gdzie wówczas mieszkał, z pytaniem, czy i jak można mu złożyć wizytę. Odpisał: „A dyć Pawełku, wystarczy zadzwonić”. Idąc kupiłem książkę Stefana Riegera o Gouldzie i nagrane przez Goulda „Wariacje Goldbergowskie”. Posłuchał kawałek i powiedział: „Bach ma w sobie ciszę”.
Byliśmy jeszcze z żoną u Józka w Łopusznej. Zwierzył się, że pisze tekst o siostrze Faustynie i pytał, co o Niej myślę. Odparłem, że dla mnie nie tyle Ewangelia uzasadnia Faustynę, ile Faustyna Ewangelię. Przytaknął. Mówił też, że czyta teksty Hansa Ursa von Balthasara. Ten teolog szwajcarski odsłonił Józkowi wewnętrzne życie Trójcy Świętej, którym rządzi wolność, a nie konieczność.
Bardzo cieszył się nowym domem w Łopusznej. Oprowadzał nas po wszystkich jego zakamarkach. Pokazywał z dumą wielką belkę w ścianie salonu o niespotykanej już dzisiaj długości i grubości. Po raz ostatni widziałem Józka także w Łopusznej. Odwiedziliśmy Go z moim przyjacielem, krakowskim malarzem Allanem Rzepką. Józek był sam. Zaprosił nas na kawę. Rozmawialiśmy o tym i o owym. Wskazując na las za oknem powiedziałem, że ostatecznie jest chyba tak, jak u Tetmajera: Pon Jezus z świętym Pietrempawłem chodzi po drogach i z ludźmi gada. Józek przytaknął z głębokim przekonaniem. Nie siedzieliśmy długo, bo męczyło go mówienie. Odprowadził nas do wyjścia...

Jako malarz, zwracałem uwagę na jego stosunek do sztuki. Lubił i rozumiał literaturę. Nie wiem, czy słuchał muzyki a jeśli tak, to jakiej. Uderzało mnie omijanie tych dzieł malarstwa, architektury, rzeźby, które dla mnie były najważniejsze, mimo że z pewnością poruszała go rzeźba, malarstwo i architektura Podhala. O pięknie napisał zdania, na które nie zdobył się żaden chyba estetyk.
Nie znałem Józka tak, jak najbliżsi współpracownicy, nie mówiąc o rodzinie i przyjaciołach. Niektórzy mówili mi o jego niezwykłym, subtelnym wyczuciu stanu ducha rozmówcy, zwłaszcza takiego, który potrzebował wsparcia. Także i dla mnie wyraźne były różne tony, którymi brzmiała jego osoba. Świadomie nie piszę „warstwy” i nie odróżniam maski górala od głębi filozofa i świętości kapłana. Józek był dla mnie cały i góralem, i filozofem, i kapłanem. Te trzy tony stapiały się w nim jak aksjologiczne transcendentalia, które zdaniem metafizyków convertuntur.

Autor (ur. 1940) jest malarzem i filozofem, obecnie wykłada historię i teorię sztuki na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.




 Kim jest Józef Tischner?


Jerzy Turowicz

Artykuł poniższy powstał w 1991 roku, na sześćdziesięciolecie ks. Józefa Tischnera, i ukazał się w przygotowanej przez wydawnictwo Znak księdze pamiątkowej „Zawierzyć człowiekowi”. Przypominamy go tutaj jako świadectwo wieloletniej przyjaźni Naczelnego „TP” i Księdza Profesora; przyjaźni, która nie przeszkadzała im różnić się w poglądach na filozofię. Wspomina o tym w tekście Jerzy Turowicz, czyniąc aluzję do polemiki wokół dróg współczesnej filozofii i miejsca w niej tomizmu, jaka rozgorzała na łamach „TP” w 1974 roku. „ Widzę, że polemika ze mną stała się okazją do powiedzenia wielu cennych i aktualnych prawd" - pisał ks. Tischner do Jerzego Turowicza w lutym 1974 z Lowanium, dziękując mu za „piękną odpowiedź". 


Zaproszenie do udziału w Księdze dedykowanej Księdzu Profesorowi Józefowi Tischnerowi przyjąłem z przyjemnością, bo miło jest zasiąść w gronie znakomitych luminarzy nauki i intelektu, przyjaciół Księdza Profesora, do których (przyjaciół, nie luminarzy!) się zaliczam. Ale stanąłem wobec problemu, co też miałbym ja, żurnalista, do tej Księgi ofiarować. 
Nie taję, że miałem pewną pokusę, by się tu z Księdzem Profesorem pokłócić na filozoficzne tematy, jak to mi się zdarzało w przeszłości czynić na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Ale byłoby może nieładnie Jubilatowi do Jemu poświęconego Festschriftu tego rodzaju „świnię” podrzucać, a po wtóre - byłoby bezczelnością, by w takim miejscu z Filozofem-profesjonalistą polemizował amator.
Może jednak tu kilka słów o tym sporze; skoro się „a” rzekło, to i „b” trzeba powiedzieć. U źródeł tego sporu leżała Księdza Józefa Tischnera niechęć do filozofii tomistycznej, a w szczególności do opartej na realizmie tej filozofii koncepcji personalizmu chrześcijańskiego, niechęć płynąca z tego, co nazwać można „ukąszeniem Heglowskim” (na szczęście bynajmniej nie w tym sensie, w jakim owo „ukąszenie” wielu intelektualistów polskich - i nie tylko polskich - doprowadziło do akceptacji marksizmu oraz akceptacji konsekwencji marksizmu w życiu ludzkości!). Niemniej Księdza Tischnera fascynacji Heglem i jego późnym wnukiem Heideggerem, wpisaniu się w idącą poprzez wieki, od Platona poprzez Augustyna, linię filozofii idealistycznej, wydawało mi się słuszne przeciwstawić arystotelesowsko-tomistyczny realizm i postawić pytanie, czy spekulowanie światem idei i wartości nie prowadzi do konstruowania abstrakcyjnych utopii, do lekceważenia konkretu rzeczywistości, konkretu, w którym liczy się stół, drzewo i człowiek, zwłaszcza człowiek, którego niepowtarzalną i jedyną wartość i godność skutecznie chroni - w moim przekonaniu - tylko filozofia realistyczna?
Ale porzućmy ten temat. Zapuściłem się na niebezpieczne wody, a nie przeczę, że obrona filozofii tomistycznej jest dzisiaj bardzo niewdzięcznym zadaniem, jakkolwiek krytycy tomizmu zapominają, że istnieją źli i dobrzy tomiści, a filozofia polityczna Jacquesa Maritaina miała charakter prekursorski, jeśli chodzi o otwarcie Kościoła na świat, skodyfikowane w soborowej konstytucji „Gaudium et spes”.
Czy jednak Ksiądz Józef Tischner jest filozofem-profesjonalistą? Oczywiście jest nauczycielem akademickim, ale chyba wolno twierdzić, że nie jest on akademickim filozofem (co skłonny byłbym uważać raczej za zaletę niż za wadę). Mówiąc to, nie lekceważę bynajmniej naukowego dorobku Księdza Profesora. Nie znam Jego pracy doktorskiej czy habilitacyjnej, ale chyba wolno przypuszczać, że nie są to dzieła pedantycznej erudycji (w ciasnym tego słowa znaczeniu), opatrzone znaczną ilością przypisów i cytatów (a jeśli cytatów, to może częściej z Norwida lub Rilkego niż z filozofów!). 
Bardziej bowiem niż filozofem-profesjonalistą jest Józef Tischner myślicielem zaangażowanym, autorem refleksji filozoficznej (i teologicznej!) nad współczesnością. Jest przecież także kapłanem, a więc duszpasterzem, pasterzem dusz. Łatwiej niż na mównicy jakiegoś kongresu filozofów można go sobie wyobrazić w hali gdańskiej Olivii, na zjeździe „Solidarności” w jesieni 1981 roku, gdzie co dzień rano przed rozpoczęciem obrad odprawiał Mszę świętą i wygłaszał homilię, Mszę świętą, która nie należała do oficjalnego programu zjazdu, jako że „Solidarność” nie jest wyznaniowym związkiem zawodowym, a przecież była tłumnie uczęszczana przez uczestników zjazdu z Lechem Wałęsą na czele. Bo też Józef Tischner, filozof moralista, autor rozważań o etosie pracy, o chorobach polskiej pracy czy o etosie solidarności (przez małe „s”), jest jednym z naczelnych ideologów tego ruchu, którego dziełem jest ów zdumiewający przełom w dziejach Polski - i nie tylko Polski. To właśnie Ksiądz Tischner, tak własną refleksją, jak i komentarzem do myśli Jana Pawła II, jak mało kto przyczynił się do ideowego samookreślenia NSZZ „Solidarność”.
Chyba właśnie ta rola Księdza Tischnera w kształtowaniu „Solidarności” jest jednym ze źródeł międzynarodowego rozgłosu, jakim cieszy się Jego osoba. To właśnie czy też - szerzej - cała myśl Józefa Tischnera, Jego filozofia dialogu, Jego wersja chrześcijaństwa otwartego na współczesność, stawiają go w czołówce polskiej elity intelektualnej, nie tylko katolickiej. Do redakcji „Tygodnika Powszechnego” co raz dzwonią zagraniczni dziennikarze i intelektualiści, pytając, gdzie można znaleźć Księdza Tischnera, by zrobić z nim wywiad, zażądać, by gdzieś w świecie wygłosił jakiś odczyt, by wziął udział w jakimś międzynarodowym sympozjum. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć o wiedeńskim Instytucie Nauk o Człowieku, którego Profesor Tischner jest inicjatorem i prezesem, a który, znakomicie kierowany przez Krzysztofa Michalskiego, w ciągu kilku lat uzyskał światową rangę i którego międzynarodowe sympozja i konferencje gromadzą śmietankę intelektualistów, uczonych i polityków z całego świata.
Józef Tischner jest nie tylko filozofem, jest także artystą, twórcą pięknego słowa. Świadczy o tym Jego bogata twórczość publicystyczna na łamach „Tygodnika Powszechnego” i wielu innych pism, publicystyka, która - nawet jeśli budzi kontrowersje - zawsze zapładnia i prowokuje do myślenia. Ale mówiąc o pięknie słowa Józefa Tischnera, mam na myśli przede wszystkim Jego kazania czy też - jak to się dziś mówi - homilie, wygłaszane od lat, w niedziele, w czasie Mszy św. w krakowskim kościele Św. Anny, na której gromadzą się szerokie rzesze krakowskiej inteligencji, by posłuchać Jego mądrej refleksji nad najistotniejszymi problemami naszej polskiej rzeczywistości, by szukać nowej odpowiedzi na nowe pytania, jakie ta rzeczywistość przed nami stawia. A choć treść tych homilii jest ważniejsza od formy, to przecież słuchaczy przyciąga także właśnie artystyczny kształt wypowiedzi. (Józek, kiedyż wreszcie te Twoje homilie ukażą się w wydaniu książkowym, co tylekroć obiecywałeś?)
Józef Tischner, filozof-duszpasterz, potrafi mówić nie tylko do robotników czy inteligencji, stosując zawsze swój język do potrzeb audytorium. Mało kto wie o Jego znakomitej katechezie dla małych dzieci, którą - swego czasu - prowadził w krakowskim kościele Św. Marka, katechezie, w której główną „pomoc naukową” stanowił miś pluszowy imieniem Bartek, używany nie tylko ad captandam benevolentiam nieletnich słuchaczy, ale także by ich wprowadzać w rudymenta wiary i obyczajów.
Ksiądz Tischner - jak wiadomo - jest góralem z krwi i kości, choć nie nosi nazwiska Gąsienica czy Bachleda. Jest też przez górali wielbiony, zazdrośnie uważają go za swojego. Wielekroć wygłaszał kazania czy przemówienia w gwarze góralskiej, uczestniczył w góralskich „posiadach” lub przewodniczył uroczystościom liturgicznym na Podhalu. (Niejeden też proboszcz na Podhalu ma do niego pretensję, że mu odbiera parafian!). Legendy krążą o spotkaniach Księdza Tischnera z polskimi góralami na.... wiedeńskim Kahlenbergu! Jest wreszcie Ksiądz Tischner - jak wszyscy wiedzą - niezrównanym opowiadaczem niezliczonych, wyśmienitych anegdot góralskich. Pan Bóg raczy wiedzieć, skąd on je bierze, czyżby sam był ich autorem?
Mówiłem tu o różnych aspektach wielostronnej działalności Księdza Tischnera, o Jego czynnym zaangażowaniu w wielką sprawę kształtowania etosu naszego społeczeństwa w naszych niełatwych czasach. Ale obawiam się, że to bardzo niepełna odpowiedź na śmiałe pytanie postawione w tytule tego szkicu. Należałoby jeszcze powiedzieć o człowieku, o przyjaźni cennej dla tych, których nią obdarza, o Jego darze dobrej rady, o nie ubieganiu się o żadne zaszczyty i honory, o zdrowym rozsądku, pogodzie ducha, spokoju i umiarze, jakim jest nacechowana jego mądrość. Może zrobią to inni, ja chciałbym tu jeszcze tylko podkreślić ową bezcenną wartość, jaką jest Jego ogromne poczucie humoru, o czym świadczą nie tylko owe góralskie anegdoty. 
Oto - na koniec - jeden przykład. Ksiądz Tischner poza Polską jest szczególnie znany i ceniony w Wiedniu, z którym łączą go liczne więzy (zresztą nie tylko intelektualne, wszak jego dziełem w niemałej mierze było uzyskanie z Austrii maszyn rolniczych dla polskich chłopów!). Otóż gdy zmarł Prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński, czołowy dziennik wiedeński „Die Presse” opublikował zdjęcie Księdza Tischnera, sugerując, że to jest właśnie przyszły prymas Polski. Kiedy później przyjaciele pytali go: „Józek, właściwie dlaczego nie zostałeś prymasem?”, Ksiądz Tischner odpowiedział: „A, bo kiedy do mnie telefonowali z Watykanu, to mnie nie było w domu”.
Ufam, że przeczytawszy to wszystko, co tu napisałem, czytelnik nie będzie przywiązywał przesadnej wagi do tych moich zastrzeżeń co do filozofii Księdza Józefa Tischnera, o których na początku?

25



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
tischner 100%, Filozofia
Tischner [Historia filozofii po guralsku]
JÓZEF TISCHNER HISTORIA FILOZOFII PO GÓRALSKU
Tischner Filozofia Dramatu
Krytyka czystego rozumu czyli co Kant ma na myśli w Przedmowa do drugiego wydania (główne kierunki f
badania dotyczące rozumu ludzkiego Hume, I rok Filozofia, wstęp do filozofii
Dekalog rozumu, filozofia, Filozofia
filozofia?BATA TISCHNEROWSKA pytania, które nie?ją się uśmiercić( o prawdzie) kołakowski
ZNAK Mariologia E. Johnson, Filozofia, Rok IV, Zych Kobieta w Kościele po II Soborze
Interpretacja fragmentu KRYTYKI PRAKTYCZNEGO ROZUMU Immanuela Kanta, ₪ E - B O O K I ₪, Filozofia
Etyka rozumu u Kanta a etyka wiary u Bartha, INNE - RÓŻNOŚCI, teologia i filozofia
Próby godzenia rozumu i wiary w filozofii św Tomasza z Akwinu
9. Tischner, Filozofia
filozofia tischnersla skolka, magisterka, magisterka
Tischner Jozef Historia filozofii po goralsku

więcej podobnych podstron