BONES 2
BONES
My nie chcemy, żebyście zniknęli
Część 1
Słońce schylające się ku ziemi. Popołudnie. Ustępujący upał. Chłodny wietrzyk na rogu ulicy. Szum fal znad zatoki. Kilka samochodów lśniących w zachodzącej gwieździe. Kilkoro dzieci biegających przed przystrojonym, białym budynkiem. W jednym z jego pokoi dwie kobiety w podobnych sukniach biegały wokoło jednej, stojącej na krześle.
- Tempe, nie ruszaj się! - Angela podeszła do niej i zaczęła poprawiać włosy.
- Angela, od godziny nie robię nic innego!
- To jedyny taki dzień w życiu - Cam podała Angeli spinkę.
- Dlaczego ja się na to zgodziłam? Przecież mogłam go przekonać na coś skromnego.
- I tak biorąc pod uwagę jego liczną rodzinę, to jest coś skromnego.
- Ci wszyscy ludzie będą się na mnie patrzyć.
- Temperance, przecież to ślub! To chyba normalne, że wszyscy patrzą na pannę młodą! Angela i Cam zaczęły się z niej śmiać.
- Z antropologicznego punku widzenia.
- Daj spokój. Będzie super.
W tej chwili do pokoju weszła starsza kobieta z wystrojoną w białą sukienkę dziewczynką.
- I jak? Dajecie sobie radę?
- Oczywiście, pani Booth!
- Ja nie wiem.
- Tempe!
Pani Booth podeszła do niej i podała jej Bonnie.
- Czego nie wiesz, kochanie? - zapytała ją spokojnie.
- Ja, ja się po prostu... - Tempe zaczęła się jąkać. W tej samej chwili rączki ciekawskiej
Bonnie powędrowały ku fryzurze tworzonej przez Angelę.
- Nie martw się, ja też się bałam przed ślubem- Pani Booth roześmiała się- Byłam strasznie przejęta. I wciąż się zastanawiałam, czy dobrze robię. Na dodatek mój ojciec zapomniał o kwiatach, a kiedy schodziłam po schodach, potknęłam się i podarłam sukienkę.
- Naprawdę? - Tempe zrobiła zaskoczoną minę, bawiąc się z Bonnie.
- Musiałam iść w sukni pożyczonej od kuzynki. Ale, jak widać to wszystko wcale nam nie przeszkodziło - uśmiechnęła się i pomogła Angeli z zakładaniem welonu.
Po chwili Tempe zeszła z krzesła i podeszła do wielkiego lustra wiszącego przy oknie. Angela i Cam wyszły, została tylko ona, Bonnie i pani Booth.
- Pięknie wyglądasz - pani Booth wzięła od niej Bonnie.
- Dziękuję. - szepnęła Tempe.
- Pewnie chciałabyś, żeby była tu twoja matka? - zapytała pani Booth po chwili milczenia.
Tempe kiwnęła głową w odpowiedzi, a pani Booth, widząc łzy w jej oczach, przytuliła ją do siebie.
- Nie martw się ona cię widzi. I jest z ciebie dumna.
Kiedy wyszła z pokoju i podeszła do ojca, strach powoli zaczął ją opuszczać.
- Wiesz, córeczko długo czekałem na ten dzień - powiedział, biorąc jej rękę i stanęli przed drzwiami.
- Wiem, tato ja też.
Drzwi otworzyła im Angela i Hodgins. Kiedy ruszyli, Tempe modliła się by kolana nie odmówiły jej posłuszeństwa. Dostrzegła przy ołtarzu księdza, Cam i Russa, oraz Bootha, nerwowo rozglądającego się po pomieszczeniu. W pierwszej ławce, obok rodziców Seeley'a, Bonnie pochłonięta była zabawą z pluszakiem. Kiedy jednak jej mama dotarła na miejsce, pluszak wylądował bez szans na podłodze.
Kiedy stanęli naprzeciw, nie byli w stanie powiedzieć do siebie cokolwiek, jakby spotkali się po raz pierwszy. Nieśmiałe spojrzenia i uśmiechy zastąpiły słowa. Oboje czekali na ten dzień. Szczątki, trupy, robaczki, kłótnie, choroby, niebezpieczeństwa. Przestało się dla nich liczyć.
Dzisiaj byli tylko oni. To ich dzień.
- Zebraliśmy się tutaj.
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Brennan, spokojnie. To już drugi raz dzisiaj, i piąty w tym tygodniu. Tempe leżała na sofie z swoim gabinecie i głęboko oddychała. Bonnie tak była zajęta rysowaniem, że nie zauważyła jak jej mama omal nie zemdlała. "A nawet jakby zauważyła, to co?", pomyślała Tempe. Co może zrobić pięciolatka? Skarbek zacząłby płakać i panikować, i dopiero wtargnięcie Camille uspokoiłoby ją. Bo ciocia Angela albo wujek Jack z pewnością dołączyliby do Skarbu, a co. Swoją drogą, podejrzewała co jej dolega, a co. Jest na tyle inteligenta i racjonalna, że może się tego domyślić. Tylko nie ma odwagi tego sprawdzić, a co.
- Mamusia, dobrze się czujesz? - czupryna brązowych włosów podniosła się, i kopia oczu Brennan zaczęła się w nią wpatrywać.
- Tak, tak tylko trochę chciało mi się spaść - Tempe powoli podniosła się. Jeszcze brakuje, żeby ją nastraszyć. Swoją drogą, muszą z Boothem poważnie pomyśleć nad nową nianią.
- W dzień? - Bonnie uniosła brwi do góry.
- Wczoraj bardzo długo pracowałam. - mała przyglądała się jej, jakby ją przesłuchiwała - co tam naskrobałaś?
- To jesteś ty, to ja, a to tata - Bonnie podchwyciła zmianę tematu i podbiegła do Tempe, siadając jej na kolanach- za nami jest morze, a tam pływa sobie delfin.
- Ładne - przyznała Tempe, głaszcząc ją po głowie.
- Wiem - odparła nieco zadziornie - kiedy pojedziemy na plażę?
- Nie wiem, Skarbie. Tata i ja mamy dużo pracy.
- Nie zauważyłam.
Tempe spojrzała na nią zdziwiona, kiedy jej telefon rozdzwonił się i spadł z jej biurka.
Bonnie natychmiast zeskoczyła i przyniosła go Tempe. Booth czekał na nie pod instytutem. Ruszyły natychmiast do wyjścia.
Późnym wieczorem zamknęła się w łazience, usiadła na brzegu wielkiej wanny i jak głupia wpatrywała się w kolorowe pudełko. No Brennan, chwila prawdy. Mogłaś się tego spodziewać. Moment. Dlaczego zachowuję się jak nastolatka po wpadce? A raczej przed?
Cholera jasna. Jesteśmy małżeństwem. To normalne że małżeństwa mają dzieci.
A Bonnie nie będzie jedynaczką. W sumie nie jest. Parker dopiero co od nich wyjechał. Czyli sprawa normalności już omówiona. Idziemy dalej. Brennan, nie panikuj. To normalne, że kobiety mają dzieci. Nawet takie kobiety jak ty. "Raz, dwa, trzy, dzieciaka będziesz miała ty".
Potworne. Ale muszę się w końcu tego dowiedzieć. Angela już coś podejrzewa. Seeley też już zauważył że coś jest nie tak. Brennan, weź się w garść. Poradziłaś sobie z Bonnie, poradzisz sobie z drugim dzieckiem.
Dwa wieki, jedną epokę lodowcową i dziesięć minut później wyszła z łazienki, z lekko przerażoną miną. Była blada. Jak w letargu pokonała drogę do sypialni i położyła się. Chwilę później ktoś przytulił ją do siebie.
- Co jest, Bones? - Booth może i miał głos zaspanego, ale z pewnością być przytomny.
- Nic specjalnego - odpowiedziała, próbując się uspokoić.
- Nic specjalnego? Pierwszy raz słyszę coś takiego od ciebie.
Wzięła głęboki oddech, ale zacięła się.
- Słucham cię - Booth nie ustępował.
- Chodzi właściwie to, bo... - jakoś nie mogła tego powiedzieć. W końcu głos jej się załamał i dwie łzy spłynęły po policzkach.
Booth, nieco zdenerwowany niewiedzą, usiadł i pociągnął za sobą Tempe.
- Co się stało, Bones? Kochanie, powiedz - przytrzymał ją za ramiona. Ku jego zdziwieniu, Tempe uśmiechnęła się.
- Chyba raczej Seeley będziemy mieli dziecko - wykrztusiła wreszcie.
Booth skamieniał.
- Żartujesz.
- Nie.
- To dlaczego ryczysz?
- Ja ze szczęścia, Booth!
Brennan rozejrzała się po pustej sali. Różowe kafelki, białe wzroki, czuła się jak idiotka, ale czego się nie robi dla dzieci. Nawet przywykła do tych ścian, ale nie do porannych krzyków pielęgniarek i niemowlaków. Bogu dzięki, wychodzi za dwa dni.
Zdecydowanie chcę do domu, pomyślała.
Kiedy się przeciągała na łóżku, drzwi sali się otworzyły, i na jej łóżko wskoczyła Bonnie, uwieszając się jej szyi. Booth podszedł o wiele spokojniej, całując ją za to namiętne.
- Mamusia! - jeden całus w policzek - a gdzie jest mój braciszek i siostrzyczka?
- Zaraz przyjdą. Booth, czemu tak późno? - Brennan poprawiła kokardki na włosach Bonnie.
- Korki, Bones. Jak się czujesz?
- Jeszcze raz mnie o to zapytasz i ci krzywdę zrobię. O, dzień dobry pani - uśmiechnął się, szczerząc zęby do pielęgniarki, i natychmiast do niej podbiegł, biorąc na ręce jedno z zawiniątek.
Pielęgniarka odwzajemniła uśmiech i podała Brennan drugie dziecko. Ta zmierzyła Bootha morderczym wzrokiem, kiedy pielęgniarka wyszła.
- No co? - zdziwił się Booth, siadając przy niej i odgarniając kocyk z twarzy śpiącego maleństwa. Bonnie nie mogąc się zdecydować, które z rodzeństwa jest ciekawsze, wykręcała głowę to w prawo, to w lewo.
- Bonnie, skręcisz sobie kark! - Brennan roześmiała się- popatrz, twój braciszek nie śpi.
Bonnie przybliżyła się do Tempe. Rzeczywiście, jasne oczka spoglądały z zaciekawieniem na dwie pochylające się nad nim twarze.
- Cześć bracie - Bonnie pogłaskała go delikatnie- wiesz że to jest twoja mama? Moja też. Super, nie? A tam tata się bawi z naszą siostrzyczką.
Brennan i Booth spojrzeli po sobie i roześmiali się.
- Ciekawe co mu opowie o całym instytucie - Booth próbował się opanować.
- No właśnie, mamy jeszcze taką fajną ciocię Angelę co mnie lubi rysować, jak ją poprosisz to ciebie też narysuje! A wujek Jack ma pełno robaczków do zabawy. A ciocia Cam tylko chodzi i chodzi i każde pracować. Ale jak będziesz grzeczny, to cię polubi. No i mamy dziadka, i babcię, i jeszcze jednego dziadka...
Kiedy Bonnie skończyła przedstawiać bratu historię, pochłonęła ich inna sprawa.
- No dobra, Bones, ja wybrałem imię dla Bonnie, teraz ty się możesz popisać - Booth zaczął szczerzyć zęby do swojej córeczki, która się obudziła.
- A może tak jakaś współpraca, co? - Brennan się oburzyła - Nazwałeś tak Bonnie tylko dlatego, że mówisz do mnie Bones?
- Skąd! - oburzył się Booth - ja po prostu wiedziałem, że to będzie do niej pasowało Bonnie Booth. No co, nie podoba ci się?
- Mamusiu, nie lubisz Bonnie?
- Oczywiście, że lubię Bonnie- Brennan pocałowała córkę- masz rację, Booth, sama się popiszę, bo znowu coś wymyślisz.
-Bones!
- Cicho bądź! Może być Carmen?
- Jak Carmen Electra?
- Jak Carmen Maura.
Bonnie i Booth spojrzeli po sobie, ale zaraz potem odwrócili się do Brennan, kiwając głowami.
- A dla małego?
- A może Greg? - podsunęła im pomysł Bonnie.
- Hm... skąd to wytrzasnęłaś, skarbie?
- Bo nie mogę oglądać bajek, bo ty oglądasz jakiegoś House'a - Bonnie nachmurzyła się.
Booth skwitował to śmiechem.
- Kto by pomyślał, że będziecie się kłócić o telewizor. Dobra, to postanowione. Mamy Carmen Booth i Grega Booth.
- Super mamo, będę mogła ich wozić wózkiem??
Cześć 2
Urodziny Bonnie Booth zbliżały się nieubłaganie. I nie mogło to być zwykłe "sto lat, córeczko, a teraz pobaw się z koleżankami, a mama i tata zajmą się pracą", o nie. Młoda panna zażyczyła sobie już miesiąc wcześniej, że nie chce kolejnej, spędzonej z różowymi księżniczkami imprezy na podwórku. Tym razem ma to być to cały dzień, z całą rodziną, i ma być absolutnie niespodziankowy.
Ale Russ i dziewczynki nie mogli przyjechać do Waszyngtonu, Potworki Hodginsów zachorowały, a dziadek balował w jakimś ośrodku i miał wrócić tydzień po urodzinach.
Tempe i Seeley mieli niezły orzech do zgryzienia. Bądź co bądź, stanęło na tym, że wybiorą się razem do wesołego miasteczka na obrzeżach miasta. Bali się początkowo, że Bonnie się to nie spodoba, ale dziesięcioletnia panna była zachwycona, nie mówiąc o bliźniakach. Nawet Parker wykazał się zainteresowaniem tą imprezą, mimo że miał tego samego dnia w planach wypad z kolegami.
Cały dzień to cały dzień. Od rana Tempe i Seeley biegali za dzieciakami, a te, zachwycone wszystkim dookoła, nie mogły się zdecydować gdzie iść. Karuzela? Diabelski młyn? Pokój luster? Ścieżka strachu? Gokarty? Kawiarenka gdzie podają wszystko w czekoladzie?
Około południa Booth zrzucił role opiekuna na Parkera.
-Tato, ja ich nie upilnuję- zarzekał się młody blondyn.
-Parker, jeżeli chcesz żebyśmy oboje z Bones nie wjechali nogami przodem do instytutu, zajmij się nimi- Booth zajął miejsce przy stoliku butki z lodami, a Tempe usiadła obok, ciężko dysząc.
- Mamo, mamo.
-Carmen, idziecie z Parkerem - Tempe wydyszała.
- Ale tato.
- Człowieku, masz piętnaście lat!
- No wiesz tato, z antropologicznego punku widzenia on się po prostu boi odpowiedzialności - rzekła z poważną miną Bonnie, doskonale naśladując Tempe. Brennan posłała jej zabójcze spojrzenie, Booth uczynił to samo, i po chwili czwórka ruszyła w dal.
- Kiedy ciebie naśladuje, aż się jej boję - Booth po chwili przysunął się bliżej Tempe i pocałował ją.
- Za to kiedy wszyscy szczerzą zęby tak jak ty, nie jestem w stanie niczego im odmówić - Tempe odwdzięczyła mu się tym samym.
Kiedy zaczęło się ściemniać, Booth zaczął wydzwaniać do Parkera, ale ten jak na złość nie odbierał.
- Booth, powinniśmy się już zbierać - Tempe wstała i zaczęła się rozglądać.
- Wiem, ale nigdzie ich nie widzę.
- Mogę się domyślić.
Pięć minut, dziesięć, piętnaście, pół godziny.
- Booth, to nie jest zabawne.
- Bones, spokojnie, na pewno zaraz gdzieś tu wyskoczą - Booth sam nie był spokojny.
- A jeżeli coś im się stało?
- Parker ma tyle rozumu, żeby do nas zadzwonić.
- Ale sam nie odbiera!
- Gdyby coś im się stało, już byśmy o tym wiedzieli.
- A niby skąd?
- No wiesz, FBI.
Tempe spojrzała na niego w stylu "Nie wiem co to znaczy".
- Och, próbuję cię uspokoić!
- Kiedy ja jestem spokojna! - Tempe krzyknęła.
- Tak, tak... - Booth objął ją - zaraz wrócą.
Ale nie wrócili po następnej godzinie. Zrobiło się już ciemno, ludzie zaczęli wracać, zerwał się wiatr i wyraźnie zanosiło się na deszcz. Jesień.
Tempe i Booth, teraz porządnie zdenerwowani, na własną rękę szukali dzieci. Zdążyli obejść cały diabelski młyn, większość atrakcji na które dzieciaki mogły się pokusić, ale nigdzie ich nie było. Uspokajanie na nic się tu zdało. Tempe zaczęła histeryzować, Booth nadal kombinował co się dało.
- Lustra?
- Byliśmy już tam. - Tempe pociągnęła nosem - Carmen jest za lekko ubrana.
- Jeszcze się nigdy nie trzęsła na dworze, mogę się założyć że oddała sweter Gregowi. -Karuzela?
- Booth, trzeci raz?
- Po drodze jest namiot dyrektora.
Poszli więc do dyrektora. Ten czterdziestoletni mężczyzna już nie raz miał do czynienia z zagubionymi dziećmi, i najchętniej poradziłby im zadzwonić na policję, ale kiedy zobaczył odznakę Bootha, postanowił nie przeginać. Wezwał do siebie paru ludzi, by przeszukali jeszcze raz całe miasteczko. Tempe tymczasem...
- Booth, jak ja mogłam może Parkerowi coś się stało?
- Bones, Parker ma 15 lat.
- A ty myślisz że wiek jakoś ogranicza niebezpieczeństwa?
- Już nie raz znikali i zawsze wracali cali.
- Tak, ale to było na naszym podwórku albo u Hodginsów!
- Znajdą się cali, zdrowi i niezadowoleni, że ktoś zdjął ich z karuzeli.
- Tak myślisz?
Booth objął ją.
Niestety, pracownicy wrócili bez dzieciaków. Nie było wyjścia - Booth zadzwonił ze zrezygnowaniem po swoich kolegów. Jemu tez nie było łatwo. To prawda, dzieciaki nieraz znikały. Potrafiły wymyślić takie rzeczy, że znalezienie ich graniczyło z cudem- należało więc czekać na nie. Ale nie teraz. Zniknęli nie na godzinę, i nie u znajomych. Czy coś im się stało? Ktoś je porwał? Nie dopuszczał do siebie myśli, że coś im się mogło stać. Widział już dużo złego nie, jego dzieciom nic nie grozi. Nic nie może im się stać.
Kiedy policja zajechała pod namiot, Booth podszedł do jednego z policjantów i już chciał im "wygarniać", dlaczego zjawili się tak późno, gdy z granatowego furgonu wyskoczyła czwórka ludzi, i z okrzykiem "TATA!", rzucili się na niego.
Tempe, zwabiona tym hałasem, wyszła z namiotu, a gromadka omal nie zwaliła ją na ziemię.
- Więc jeszcze raz- Booth usiadł naprzeciwko dzieci, i chwycił Tempe za rękę. Uśmiechnięta, patrzyła na gromadkę. Parker siedział z brzegu i znudzony, opowiadał im o wszystkim po raz piąty, Bonnie, uśmiechnięta od ucha do ucha z koroną na głowie popijała czekoladę, a Carmen i Greg, w kurtkach rodziców, co chwila przerywali Parkerowi.
-Poszliśmy na karuzelę, potem na diabelski młyn, ogólnie wszędzie... rozładował mi się telefon...
- I poszliśmy do samochodu!
- Ale był zamknięty!
- Więc wróciliśmy się, ale nie mogliśmy trafić do was, tato.
- A wtedy Bonnie pobiegła do jakiegoś pana z pluszakami i Greg za nią.
- Więc zaczęliśmy ich gonić.
- I trochę się zgubiliśmy.
- Ale ten pan miał superzaste zabawki!
- I dal mi misia!
- A Bonnie siedziała u jakiejś wróżki.
- I zrobiło się ciemno.
- Nadal nie wiedzieliśmy jak do was trafić...
- To ruszyliśmy do samochodu.
- Bo sam nam tato mówiłeś, że jak się zgubimy to mamy iść do samochodu.
- Chyba że nie wiemy gdzie on jest.
- Czekaliśmy za wami.
- Zrobiło się zimno.
- Przyjechała policja.
- I jakiś pan nas zauważył! Myślałam, że to porywacz!
- Ale powiedział, że nas szukacie i że mamy wsiadać do samochodu.
- Ale nie wsiedliśmy póki nam nie pokazał odznaki i nie powiedział skąd jest.
- Bo przecież z obcymi nie będziemy rozmawiać.
- No i jesteśmy.
Booth, nadal zagubiony, odwrócił się do Tempe. Ona uczyniła to samo. Pytanie zawisło nad nimi, choć oboje nie znali odpowiedzi.
"Jak nam się udało spłodzić takie dzieci???"
Część 3
Brennan pochylała się nad świeżym szkieletem dostarczonym jej przez Bootha. Mimo prób zachowania powagi i skoncentrowania się na pracy, nie mogła przestać myśleć o poprzedniej nocy... hm.. poniekąd przypominało to ich pierwszą wspólną noc, ale za każdym razem potrafili siebie nawzajem zaskoczyć;] Uśmiechnęła się pod nosem. Tak, Booth był.
- Mamo! Możesz mi pomóc?
Brennan podskoczyła jak oparzona i odwróciła się w stronę wejścia. Na dole przy bramce, nastolatka w modnej mini i bluzce z krótkimi rękawkami męczyła się z kartą. Brązowe włosy odgarnęła do tyłu, gdy podniosła wzrok i uśmiechnęła się, odsłaniając wszystkie zęby.
Ten uśmiech zawsze ją rozbrajał.
Zdjęła rękawiczki i zeszła na dół.
- Tyle razy ci pokazywałam, jak to działa - wzięła do ręki kartę i wpuściła dziewczynę po schodach, kierując się od razu do swojego gabinetu.
- Technika jest zbyt skomplikowana.
Brennan zajęła miejsce za biurkiem, nastolatka rozsiadła się na kanapie.
- Tata miał na mnie czekać, gdzie on jest?- Dziewczyna zrobiła nadąsaną minę.
- Bonnie, przekonaj seryjnych morderców, żeby dali sobie jeden dzień wolnego. Tak w ogóle, wybierasz się gdzieś?
Bonnie uniosła brwi.
- Tak, na urodziny Jake'a.
- Czy przypadkiem nie miałaś w planach pilnowanie młodszego rodzeństwa?
- To były twoje plany, ja rozsądnie podrzuciłam ich do Hodginsów.
Brennan pokręciła głową. Piętnastoletnia Bonnie, z uśmiechem swojego ojca i inteligencją matki, potrafiła przekonać każdego kto był pod ręką, by zajął się bliźniakami. Dawniej uwielbiała się bawić z Carmen i Gregiem, ale oto zaczął się czas "koleżanki, pomadki, spotkania", i gdyby nie anielska cierpliwość Bootha, Brennan nie wytrzymałaby z nią pod jednym dachem.
- Już się nie kłócisz z Jake'iem?
- Mamo, to było dawno teraz zrobił się normalny.
- Normalny? - Brennan zdziwiła się. Zawsze uważała Jake'a za normalne dziecko.
- Inny, bardziej dorosły - rozmarzona mina, z jaką Bonnie to wypowiedziała, zaniepokoiła Tempe.
- Wiesz, że...
- Mamo mając ciebie, trudno czegoś nie wiedzieć. - Bonnie poprawiła sobie spódnicę, i w tym samym momencie do gabinetu wparował Booth.
- Gdzie kobiety mojego życia? - szczerzenie zębów.
- Seeley, nasze dziecko po raz tysięczny w tym roku podrzuciło Carmen i Grega Hodginsom.
- Bonnie?
- Tato, musiałam tu...
- Trzeba było wziąć ich ze sobą.
- Na urodziny?
- No cóż, ja cię nie zawiozę.
- Tato! - Bonnie wstała, a Tempe spojrzała na swojego męża ze zdziwieniem.
Booth westchnął.
- Jakiś przystojniak czeka na ciebie pod instytutem.
Bonnie tylko pisnęła, i wybiegła z gabinetu. Booth uśmiechnął się, podszedł do Tempe i pocałował namiętnie.
- Jesteś niemożliwy .- szepnęła po pięciu, sześciu minutach.
- Wiem, to co, doktor Brennan-Booth, zwijamy się po wesołą gromadkę?
- A Bonnie? Jesteś pewien, że...
- Spokojnie Bones, przeszukałem go. Chodź już, bo Angela nas zabije.
- Mieliśmy się wybrać na zakupy.
- Czego tym razem potrzebujemy? - Booth westchnął z udawanym znudzeniem.
- Greg nowych butów, Carmen chce nam pokazać wymarzoną lalkę.
- A ty?
- Ja? Osobiście najbardziej potrzebuję ciebie samego.
Część 4
Wesoła gromada, tym razem w komplecie, biegała dookoła i śmiała się głośno. Seeley szedł obok, obejmując Tempe w biodrach, szepcząc jej coś do ucha. Śmiała się z tego, bo zachować powagę było ciężko. Robiło się powoli ciemno, ale żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Tylko Tempe co jakiś czas zatrzymywała się i zastanawiała, dlaczego Bonnie, Carmen i Greg są mniejsi, niż w rzeczywistości.
Księżyc wzniósł się wysoko, kiedy dzieci zapuściły się w las otaczający ścieżkę, a ich głosy przycichły. Booth powiedział, że pójdzie je znaleźć i znikł gdzieś w krzakach, a Tempe stanęła w miejscu i zaczęła się rozglądać. Minęło pięć, dziesięć minut.. Tempe rozejrzała się nerwowo wokół. Nie słyszała ani Bootha, ani dzieci. Chciała zawrócić w stronę samochodu, ale jej noga zaplątała się w dziki bluszcz. Pochyliła się, żeby uwolnić nogę, ale wtedy chmury przysłoniły księżyc, zrobiło się ciemno. Zaczęła krzyczeć.
- Bones!
Otworzyła oczy. Pokój oświetlała lampa po jej stronie łóżka. Oddychała ciężko, czuła na czole kropelki potu.
- Seeley?
Pochylał się nad nią z przerażoną miną. Widząc jej przerażoną minę, przytulił ją do siebie, głaszcząc po głowie.
- To tylko koszmar, Bones spokojnie.
- Seeley, ja...
Nie wiedziała, jak mu to powiedzieć. Teraz, gdy czuła go przy sobie, jego zapach, kiedy ją obejmował.
- Dobrze, że dzieciaki zostały u Hodginsów, krzyczałaś jak opętana.
Tempe na wzmiankę o dzieciach zesztywniała. Booth poczuł to i odsunął ją od siebie. Spojrzał jej prosto w oczy.
- Co jest?
-Ja, pamiętasz, jak dzieciaki zaginęły podczas urodzin Bonnie, a okazało się, że zawróciły do samochodu?
- Tak myślałem, że dostaniesz zawału.
- Miałam wtedy to przeczucie, teraz też mam.
Booth westchnął, objął Tempe i położył ją obok siebie.
- Bones, to był tylko sen, teraz grupa młodych terrorystów śpi spokojnie z Derekiem i Amy, a panna „potrzebuję-nowej-sukienki-na-bal” śni o swoim Jake'u u koleżanki.
- Która jest godzina? - Bones przerwała mu.
- Piętnaście po trzeciej.
Booth zanurzył twarz w jej włosach.
- Spokojnie. Meczysz się pracą po prostu. A teraz śpimy.
Ranek nadszedł dla nich o wiele za wcześnie. Choć słońce już do połowy zalało sypialnię promieniami, oni, zwykle budzący się przed wschodem, leżeli wtuleni w siebie. Brutalną pobudkę zafundował im dzwonek telefonu.
- Bones.
Zero odpowiedzi.
- Bones
Booth szturchnął ją delikatnie.
- Ja śpię.
- Telefon.
- Twój.
- Leży koło ciebie.
Tempe na oślep wymacała komórkę Bootha i podała mu, nie zdając sobie praktycznie z tego sprawy.
- Booth
- Tu Angela.
- Oszalałaś? My śpimy.
- Nie wątpię.
- O co chodzi?
- Dzieciaki zniknęły.
Booth poderwał się, budząc przy tym Tempe.
- Co???
Booth nie do końca był w stanie uwierzyć w to, co powiedziała mu Angela. Znał wiele powodów, dla których bliźniaki uważały nocne wyprawy za coś wspaniałego, ale zniknięcie?
- Angela, jesteś pewna? Przeszukałaś cały dom???
- Tak, Booth, wyobraź sobie że udało mi się przeszukać cały dom!
- Dobra, spokojnie, już do ciebie jedziemy. Nie wychodź nigdzie.
Rozłączył się i spojrzał na Tempe. Nie wyglądała na zadowoloną.
- Co tym razem?
Booth zaczął się jąkać.
- Bones tylko się, kochanie, nie denerwuj.
- Uspokoiłeś mnie.
- Dzieciaki zniknęły.
Tempe wpatrywała się w niego, jej oczy stawały się coraz bardziej szkliste.
- Bones, spokojnie, znasz ich pomysły już tam jedziemy!
Tempe jednak go nie słyszała. Przypominały jej się sceny z koszmaru i zniknięcie po urodzinach Bonnie.
- Bones!
Booth objął jej twarz rękoma.
- Tempe, jedziemy tam, ok?
Odpowiedziała mu mrugając oczami.
Wstali szybko i ubrali się. Dopiero w samochodzie Tempe zaczęła histeryzować, a Booth starał się ją pocieszyć. Gdy jakieś 20 min później dojechali na miejsce, Na schodach domu (a raczej ogromnej rezydencji) siedziała Angela z telefonem.
- Dzwoniłam już wszędzie, ale nikt ich nie widział. Nie zostawili żadnej wiadomości. Skarbie, przepraszam.
Booth spojrzał na Tempe. Prze chwilę był pewien, że ta zaraz zacznie jakiś antropologiczny wykład, ale ona podeszła do Angeli o objęła ją.
- Znajdziemy ich.
Gdyby ktoś widział ich w tej chwili, wybuchnąłby śmiechem - dwie bliskie płaczu, obejmujące się kobiety i mężczyzna patrzący to na jedną, to na drugą jak wariatkę.
- Nie no, nie będziecie mi tu ryczeć! Przeszukajcie pokój maluchów razem, ja zajmę się resztą.
Tempe i Angela weszły do domu i skierowały się ku schodom.
Przeszukiwanie pokoju, który wyglądał jak wojskowy poligon, zajęło im spoko czasu. Wkrótce dołączył do nich Booth, zniecierpliwiony guzdraniem się dwóch zrozpaczonych matek. Kiedy skończyli, Angela zaprowadziła ich do kuchni, żeby cokolwiek ustalić. Tempe powoli odchodziła od zmysłów.
- Seeley, dzwoniłeś na policję?
- Tak, Bones. Mają ich zdjęcia i rysopisy.
- Booth, ile to może potrwać?
- Nie wiem. Na pewno nic im nie jest.
- Dlaczego my jesteśmy tutaj, a nie na jakiejś komendzie?
- Bo dzieciaki mogą tu wrócić w każdej chwili, i zastaną pusty dom. Powtórzmy wszystko jeszcze raz. Angela, coś zniknęło?
Angela pociągnęła nosem.
- Kurtki i buty.
- Bones, dzieciaki o niczym przy tobie nie paplały?
- Nie. Seeley, a jeżeli...
- Jeżeli co?
Cała trójka odwróciła się nagle. W drzwiach stał Jack Hodgins, z walizką w ręku i torbą przewieszoną przez ramię. Angela rzuciła mu się na szyję i rozpłakała na dobre. Booth, przeczuwając że Tempe też zaraz nie wytrzyma, podszedł do niej, i położył rękę na jej ramieniu, kiedy usłyszeli trzask kuchennych drzwi, radosne przekrzykiwania i szuranie butów. Zaskoczeni, spojrzeli w tamta stronę. Ich oczom ukazał się wyczekiwany obrazek, choć żadne z czwórki rodziców nie ruszyło się z miejsca.
- Tata!
- Mama?
- Co wy tu robicie?
- Wujek!
Dzieciaki, zarumienione i zdziwione, też znieruchomiały.
Jeden chłopiec miał na sobie pidżamę w "Supermana" i kędzierzawe włosy, drugi był ubrany w pasiastą pidżamę i próbował wyszczerzyć zęby w uśmiechu, dziewczynka po lewej, w różowym szlafroku i ciemną, potarganą czupryną otworzyła usta jak szeroko, a ostatnia, bardzo podobna do drugiego chłopca, zaczęła otrzepywać koszulkę w Barbie.
- Co wy sobie wyobrażacie???
To zdanie przerwało kilku sekundową ciszę.
- To było tak.
- No bo.
- Właściwie.
- Bo dzisiaj jest ranek.
Czwórka rodziców dopiero teraz zorientowała się, ze ich pociechy są umorusane ziemią, a w rękach trzymają jakieś liście.
- Może niech powie jedno z was - zasugerowała Tempe, nie mogą oderwać oczu od "fantastycznej czwórki".
- Bo tata opowiadał nam o tej superzastej roślince, która może być na naszym ogródku.
- I my chcieliśmy zrobić mu niespodziankę.
- A my chcieliśmy im pomóc.
- I poszliśmy szukać tej roślinki.
- Bo rankiem ona ma kropelki na liściach.
- I szukaliśmy jej po całym ogrodzie.
- A potem poszliśmy do lasu.
- I ona tam sobie rosła!
- Więc przynieśliśmy parę łodyżek, żebyś zobaczył, czy to ta!
Oczy Bootha, Angeli i Tempe przeniosły się na nieuświadomionego nieszczęściem Hodginsa.
- Szlaban. Na wszystko.
- Mamo, nie!!!
- Słuchajcie swojej mamy.
- Ty też masz szlaban na wszystko, Jacku Hodginsie! Omal zawału nie dostałam przez twoje roślinki!!!
Część 5
Brennan szła szybko do samochodu. Teoretyczne biegła. miała wyjść z instytutu pół godziny temu, żeby odebrać dzieci ze szkoły. Teraz na pewno utknie w korku i po raz setny w tym miesiącu będzie się musiała jakoś z tego wytłumaczyć.
Oczywiście nie myliła się. Ale około pięć przecznic od szkoły bliźniaków zadzwonił do niej Booth.
- Co jest? - odebrała.
- Musimy porozmawiać, jest niebezpiecznie - Booth był zdenerwowany.
- Coś się stało? - Tempe skręciła ostro w prawo i telefon wypadł jej z ręki. Zjechała na pobocze, pochyliła się i zaczęła go szukać.
- Angela je odebrała. Czekam za tobą przy Airport Ronald Reagan Washington National - usłyszała, gdy podniosła wreszcie telefon. Booth rozłączył się, a Brennan usiadła na fotelu i rozejrzała dookoła. "Angela je odebrała"? Chodzi o dzieci? "Jest niebezpiecznie"? Dlaczego on czeka przy lotnisku? Mogła się zastanawiać nad tym godzinami, albo się tego dowiedzieć. Wybrała drugą opcję.
Booth musiał ją wyczekiwać, bo ledwo wjechała na parking, ujrzała jego auto. Kiwnął na nią ręką by zostawiła samochód i poszła za nim. Zaparkowała i ruszyła do wejścia, nie spuszczając oczu z Bootha. Szedł szybko, nie oglądając się na boki. Ku zaskoczeniu Brennan, zniknął za drzwiami męskiej toalety. Chwilę się wahała, ale weszła za nim.
Kiedy Booth ją zobaczył, zamknął za nią drzwi.
- Co jest? O co chodzi? Jakie niebezpieczeństwo? - zasypała go lawiną pytań.
- Tempe... - Booth wziął głęboki oddech. Był zdenerwowany, Tempe czuła że lada moment może wybuchnąć - Musimy zniknąć.
Jego słowa odbiły się echem po kremowych kafelkach. Tempe nie ruszyła się.
- Co musimy? - powtórzyła.
- Koleś, którego ostatnio aresztowaliśmy razem. Garret, był szefem mafii.
- Wiem.
- Jego ludzie włamali się do naszej bazy danych.
- No i co? - Tempe nie mogła tego zrozumieć.
- Znaleźli nasze dane.
W łazience zrobiło się jakby ciszej.
- Nasze?
- Nie wszystkie. - Booth podszedł do jednej z umywalek i oparł się o nią - Wiedzą tylko gdzie pracujemy, gdzie mieszkamy, kim jesteśmy.
Tempe głęboko odetchnęła.
- No dobra, i co? Złapaliście ich?
Booth spojrzał na nią.
- Tempe oni wydali na nas wyrok.
Brennan poczuła, jakby ziemia się osuwała spod jej nóg. Kolana jej zmiękły. Booth szybko podszedł do niej i chwycił ją, chroniąc od upadku. Posadził na podłodze, klękając naprzeciw.
- Jak. To, dzieci, gdzie one są?
- Spokojnie, dzieciom nic nie grozi, oni nie wiedzą, że mamy dzieci. Nie wiedzą, że jesteśmy małżeństwem.
- To dlaczego. - Tempe próbowała wstać, ale Booth ją powstrzymał.
- Nie uzupełnione dane. Narzekałaś na to, a teraz będziesz im dziękować. Wyrok jest na nas, nie na dzieci. Dopóki są z Angelą i Jackiem, nic im nie grozi.
- A my? - Tempe spojrzała na niego.
-Znikamy- szepnął.
Tempe pokręciła głową.
- Nie.
- Znikamy.
- Nie. Ja nigdzie stąd nie pójdę.
- Musisz! Temperance, choć raz zrób to, co powinnaś! - Booth krzyknął, trzymając ją za ramiona.
W jej oczach szkliły się łzy.
- Ty chyba żartujesz! - też zaczęła szeptać - a co z dziećmi? Co im powiedziałeś? Wiedzą przynajmniej o tym? Chociaż Bonnie? Albo Angela?
- Są u niej bezpiecznie.
- Poczekaj, przecież ktoś mógłby złapać tych palantów! Dlaczego tego nie zrobisz?
- Bo nikt prócz nas i Caroline o tym nie wie!
- Tak? To co powiedziałeś dzieciom? Rodzice jadą na wakacje? Nie wiedzą kiedy wrócą?!
- Temperance.
- A może nigdy nie wrócą, co? - Tempe zaczęła się z nim szarpać - Seeley, czy ty wiesz, o czym ty mówisz? My znikniemy? A jak długo się będziemy ukrywać? Miesiąc, rok? może pięć??? Albo do końca życia! Przecież nikt ich nie szuka!
- Proszę cię.
- Nie! To ja ciebie proszę! Myślisz że jak długo dzieci mogą być u Angeli? Przez pierwszy tydzień nic nie będą podejrzewać, ale przez następne owszem! I co im powie Angela? Przecież też nic nie wie! My znikniemy, a one trafią do systemu!
Tempe rozpłakała się. Booth próbował ją objąć, ale wyrwała mu się i zaczęła nerwowo chodzić po całym pomieszczeniu.
- Czy ty wiesz, co one będą czuć? Nie masz o tym pojęcia! Przyrzekłam sobie, że nigdy nie dopuszczę by przeżyły to, co ja! Bonnie na 15 lat! Carmen i Greg dziesięć! Chcesz im zniszczyć całe życie?!
- Nie! Chcę uratować nasze!
- Ja nigdzie się nie ruszę. Mogę się zaszyć, ale oni...
Tempe klęknęła na podłodze.
- Nie możemy im tego zrobić! Nie możemy!
Booth podszedł do niej i objął ją. Serce mu krwawiło, kiedy tak cicho szlochała. Miała rację. Ale on również.
- Słuchaj, spotkamy się z nimi. Wyjaśnimy im wszystko. Ale potem musimy zniknąć - szepnął jej do ucha. Poczekał aż się uspokoi, wtedy spojrzał w jej zapuchnięte oczy.
- Nie chcę ich skrzywdzić. Ale nie chcę ciebie stracić - szepnął.
Umówili się pod lasem za willą Hodginsów. Booth wyjaśniał wszystko Jackowi i Angeli, Tempe rozmawiała z dziećmi.
- Musimy z tatą wyjechać.
- Bez nas? - Carmen się zdziwiła.
- Bez was. Musicie mi coś obiecać - Temp otarła nos rękawem.
- Że będziemy grzeczni? - Greg podszedł bliżej sióstr.
- Też. Pamiętajcie, że bardzo was z tatą kochamy. Robimy to dla was. Nie chcemy tego oboje, ale musimy wyjechać.
- Mamo, skoro.- Bonnie chciała o coś zapytać, ale Tempe przerwała jej.
- Skarbie, są rzeczy, których nie chcemy, a musimy się na nie zgodzić. A zwykle robimy to z miłości. Kocham was najmocniej na świecie i to się nigdy nie zmieni. Musicie o tym pamiętać, choćby nie wiem co. Nie wiem, kiedy wrócimy.
- Jak to. - Greg podszedł do Tempe, a ona przytuliła go do siebie. Po chwili Carmen i Bonnie do nich dołączyły.
- Przyjedzie do was dziadek, może wam coś opowie. Kocham was słoneczka.
- My ciebie też - szepnęła Carmen, kiedy podszedł do nich Booth. Zamienili parę słów, i rozdzielili się
Tempe i Booth poszli w stronę samochodu na skraju drogi, a dzieciaki ruszyły z Angela i Jackiem do willi.
Atmosfera w samochodzie była napięta. Nie odzywali się do siebie. Tempe skupiła się na swoich myślach, Booth jej nie przerywał. Ojciec i matka odjeżdżający. Święta bez nich. Russ. Rodzina zastępcza.
- Seeley. - szepnęła, nie odwracając do niego głowy. Znalazła po omacku jego dłoń i położyła na niej swoją. Booth złapał ją i uścisnął.
- Musimy przeżyć. Dla nich.
Bonnie przy kolacji wymęczyła się solidnie, by poinformować rodzeństwo znanym tylko im sposobem, że gdy wszyscy pójdą spać, oni mają stawić się w pokoju przez nią zajmowanym. Liczyła na to, że Carmen pierwsza zrozumie o co jej chodzi, ale zrobił to Greg i po cichu jakoś wytłumaczył bliźniaczce. Co jak co, ale rodzina musi się trzymać razem.
Tak jak się spodziewała, domownicy nie zasnęli z minuty na minutę. Najpierw Derek i Amy wariowali z bliźniakami, a ciocia Angela narzekała na wujka Jacka. Godzina spania przesunęła się o 45 minut. Czytanie bajek. Opowiadanie historyjek o robaczkach. Około jedenastej ciocia straciła cierpliwość do marudzącego potomstwa.
- Dereku Hodginsie, jeżeli za sekundę nie znajdziesz się w łóżku, osobiście cię zamorduję! To samo dotyczy ciebie, Amelio Hodgins!
Plan był prosty, poczekać, aż ustaną wszelkie ruchy i modlić się, by bliźniaki nie zasnęły.
Bonnie czekała na nie, na wpół leżąc na ogromnym, gościnnym łóżku. Tonęła w pościeli, która tak bardzo jej przypominała wszelkie spędzone tu chwile. Jednak teraz o tym nie myślała. Uderzyły ją słowa matki i nie potrafiła o nich zapomnieć. Miała piętnaście lat i na tyle znała rodziców, że wiedziała, kiedy dzieje się coś niedobrego. I teraz się działo.
Drzwi jej pokoju powoli się uchyliły i przez nie przecisnęła się ciemna czupryna i niepewnie rozglądające się naokoło oczy. Machnęła ręką, aby wszedł. Za nim człapała Carmen w nocnej koszuli i rozczochranych warkoczach. Gdyby weszła tak o trzeciej w nocy, Bonnie pomyślałaby, że to duch.
Bliźniaki wskoczyły na jej łóżko i czekały w milczeniu.
- Więc. - Greg odezwał się w końcu szeptem.
- Nie zaczyna się zdania od "więc" - poprawiła go Bonnie - rodzice mają jakieś kłopoty.
- Zauważyliśmy - przytaknęła Carmen, poprawiając sobie kosmyki za uchem. Identyczny ruch zrobiła Bonnie.
- I nie powiedzieli nam, o co chodzi.
- Wiemy.
- Musimy się sami tego dowiedzieć.
- Super. Ale jak? - Carmen była gotowa wpaść do gabinetu ojca i przeczytać wszystkie nudne akta.
- Zapytamy się cioci.
- Oni też nie wiedzą.
- A dziadek? - Greg wtrącił się między siostry.
- Co dziadek? - zdziwiła się Bonnie.
- Dziadek. Mama powiedziała, że dziadek nam coś opowie.
- Ta, bajkę na dobranoc - Bonnie prychnęła ze złością.
Chwilę milczeli, póki Carmen na coś nie wpadła.
-Wiem!
- Co wiesz? - oboje się zaciekawili.
- Och, podsłuchałam ich kiedyś. Mamę i dziadka. Albo nie wiem, nawet nie pamiętam. To było dawno.
- No ale co? - Greg nie mógł wytrzymać.
- No, gadali o, że mama powiedziała, że nie wspomina ich zniknięcia i ma nadzieję, że nigdy nie będzie musiała. Ani przy nas, ani przy nikim innym. Dziadek na to, że nie chciał jej zostawić, a mama powiedziała, że wie, ale było minęło i tyle. I że gdyby coś jej się kiedyś stało, wtedy może nam opowiedzieć o zniknięciu. "Żeby wiedzieli, bo na pewno tego nie zrozumieją".
Między rodzeństwem zapadła cisza, każde z nich osobno analizowało słowa Carmen.
- Zniknięcie? - Bonnie powtórzyła. Carmen pokiwała głową.
- Wiecie co? Myślę, że bardziej dogodnej chwili nie mogliśmy się doczekać - stwierdziła
Bonnie i zeskoczyła z łóżka. Podeszła do torby leżącej na komodzie i wygrzebała z niej komórkę.
- Dzwonisz do dziadka teraz? O północy? - Greg omal nie krzyknął.
- A masz inny pomysł? - Bonnie usiadła na łóżku i położyła telefon między nimi.
- Halo? - na dźwięk tego cichego głosu podskoczyli.
- Dziadek? Cześć, tu Bonnie, Greg i Carmen - Bonnie szeptała, a cała trójka jakby bała się poruszyć.
- Coś się stało.
- Aha. Dziadku, mama i tata musieli gdzieś wyjechać. Ale mama powiedziała nam, że możesz nam coś opowiedzieć.
Milczenie.
- Dziadku, jesteś tam?
- Co z nimi?
- Co?
- Kiedy wyjechali?
- Dziś wieczorem.
- Coś się stało?
- Chcielibyśmy wiedzieć! - Greg krzyknął, a Carmen zasłoniła mu usta.
- Jesteście pewni, że...
- Dziadku!
- Chodzi o to, że...
Kiedy Max opowiadał im o jego zniknięciu, o tym, jak Tempe została sama, dzieciaki słuchały tego, trzymając się za ręce. Nie byli pewni, że dziadek mówi prawdę. Czy on mógłby zostawić ich mamę samą? Czy dlatego tak trudno mamie było się z nimi rozstawać na zwykłe wakacje? Mama mogła przeżyć coś takiego? Nie, to na pewno nie prawda. Ale jeżeli... jeżeli teraz to spotkało ich rodziców... jeżeli mamę spotka to samo, co ich babcię...
Bonnie rozłączyła się, nim dziadek zdążył zapytać o cokolwiek. Spojrzała na swoje rodzeństwo, i po chwili cała trójka się tuliła.
- Nie płaczcie - wyszeptała wreszcie Bonnie, sama ocierając łzy.
- Wcale nie płaczemy - zaprzeczył Greg.
- Co zrobimy? - zapytała Carmen.
Bonnie rozważała to wszystko w głowie. Rodzicom grozi niebezpieczeństwo, to jasne. Ale to nie zmienia faktu, że powinni się trzymać razem. Nie chce, by to było ich ostatnie spotkanie. Nie. Ani ona, ani bliźniaki nie mogą tak tego zapamiętać. Muszą być razem. Muszą być z mamą i tatą. Muszą ich odnaleźć...
- Słuchajcie.
Część 6
Kto by pomyślał, że dzieci agenta FBI i antropologa sądowego będą łamały prawo i zakłócały porządek, którego pilnują rodzice- a jednak!
Bonnie z determinacją poganiała rodzeństwo, które i owszem- chciałoby odnaleźć rodziców, ale być przy tym wyspanym. Dzieciaki przestały się jednak ociągać i szybko wskoczyły w ciepłe ubrania podane im przez siostrę. Następnie spakowali do plecaków to, co uznali za najpotrzebniejsze- telefon Bonnie, kilka ciepłych ubrań, trochę jedzenia z lodówki Hodginsów i latarki. Nie pierwszy raz wybierali się na nocny spacer, tyle że ten miał być zupełnie inny od reszty.
Kiedy bezpiecznie opuścili willę przyszywanego wujostwa, Bonnie poprowadziła bliźniaków dróżką leśną, biegnącą blisko drogi.
- Bonnie, co ty właściwie kombinujesz? - Greg zaczął wątpić w powodzenie misji.
- Czy ty zamierzasz szukać ich na pieszo? - Carmen poparła brata.
Bonnie odwróciła się do nich znudzona.
- Ufacie mi, czy nie? Myślicie, że chcę was zamordować?
Oboje pokręcili głowami.
- Więc super. Plan jest taki- jeżeli żadne z was nie pamięta, to na wyjeździe jest stary komis samochodowy.
- Umiesz prowadzić samochód? - zdziwił się Greg.
- Tata mnie trochę uczył. Poza tym, myślisz, że ja nie umiałabym prowadzić?
- A jak nas ktoś złapie?
- Nie pojedziemy normalną drogą.
Więcej pytań nie zadawano. Trójka rodzeństwa ruszyła naprzód, co jakiś czas potykając się o korzenie lub własne nogi.
Na koniec drogi, która skręcała w lewo, dotarli po piętnastu minutach. Bonnie miała rację- na zakręcie był komis, ogrodzony jedynie zardzewiałym płotem. Brama ledwo się trzymała w zawiasach. Bonnie rzuciła za ogrodzenie patyk, celując w blaszany garaż. Huknęło, że wszyscy podskoczyli.
- Co ty wyprawiasz?! - wrzasnął na nią Greg.
- Sprawdzam, czy nie ma psów, głuptasie! - odpowiedziała mu, i po chwili przeskoczyła na drugą stronę ogrodzenia.
Carmen i Greg postanowili ją dogonić.
Kręcili się przez jakiś czas, szukając niezamkniętego auta. W końcu znalazła je Carmen. Bonnie zajęła się wyrywaniem kabelków, a bliźniaki popędziły otworzyć bramę.
„Opłaca się czasem oglądać seriale kryminalne i siedzieć z tatą w garażu” - pomyślała Bonnie, uruchamiając samochód. Modliła się w duchu, żeby tylko zapalił. Udało jej się za czwartym razem. Zielona kontrolka paliła się jasno. Jest benzyna! Nie wierząc we własne szczęście, dzieciaki zamknęły bramę jak poprzednio, i dosiadły się do siostry.
- Gdzie teraz?- bliźniaki zadali zgodnie pytanie.
Bonnie zamyśliła się.
Miała plan.
Jeszcze zanim na świecie pojawili się Greg i Carmen, rodzice wzięli ją na wycieczkę. Tylko oni, we trójkę. Pojechali do drewnianego domku w lesie. Nie było prądu, nie było telewizora, ale podobało jej się tam niesamowicie. Siedzieli tam przez parę dni, a po powrocie Bonnie musiała przyrzec, że nigdy nikomu o tym nie powie i słowem nie wspomni o tym domku. „Jeżeli tam ich nie ma, to pojedziemy do dziadka” - postanowiła w duchu.
Carmen i Greg trochę marudzili, że Bonnie nie wie, gdzie jedzie, ale po chwili zasnęli i nic nie było w stanie ich obudzić. Bonnie walczyła z opadającymi powiekami i ciemnością na drodze. Bała się, żeby nie przegapić zjazdu, ale odnalazła go bez problemu. Leśna droga była zarośnięta paprociami, choć wyglądały one na przygniecione jakimś ciężarem. Przeprawa przez las trwała jakieś dwa kwadranse, po czym Bonnie wyjechała na zapuszczoną polankę. Wokoło panował mrok. Zgasiła auto i zaczęła się rozglądać. Po drugiej stronie prawie niewidoczne były kontury domku. W żadnym oknie nie paliło się światło.
Niedobrze. Zza chmur wyszedł na krótką chwilę księżyc, oświetlając polankę. Albo wzrok płatał jej figle, albo na polance były ślady samochodu! Księżyc zniknął, a Bonnie wysiadła z samochodu i postanowiła wytropić coś ze śladów. Błądziła przez jakiś czas wokoło, szukając śladów. Kiedy je wreszcie znalazła, zaprowadziły ją do szopy niewidocznej z powodu licznych choinek. Bonnie obeszła ją cicho dookoła. Na lewej ściance były zakurzone szybki. Podniosła ku nim latarkę, spodziewając się wszystkiego, tylko nie… samochodu rodziców!
Muszą być w domku!
Pobiegła do samochodu i obudziła rodzeństwo.
- Wstawajcie! Znalazłam rodziców!
- Co?
- Gdzie?
- Bonnie.
- Wstawać! Natychmiast!
Wygramolili się z auta i Bonnie poprowadziła ich na ganek.
- Ta chałupa ledwo stoi- stwierdził Greg.
- I na pewno tam ich nie ma- Carmen znów była po stronie brata.
- Zamkniecie się wreszcie?!
Bliźniaki ucichły, a Bonnie walnęła pięścią w drzwi. Zero odpowiedzi. Powtórzyła czynność. Podobny efekt. „Cholera jasna, tato!” pomyślała i walnęła jeszcze raz. Już chciała zawrócić, kiedy ktoś poruszył się za drzwiami, i usłyszeli jak ktoś odbezpiecza broń. Przytulili się do siebie i odsunęli na bezpieczną odległość, kiedy drzwi otworzyły się w ich stronę. W futrynie mężczyzna celować w nich.
- Kto wy - zaczął, ale po chwili cała trójka runęła na niego, omal nie przewracając go na podłogę.
- Tato!
- Tato, gdzie jest mama?
- Nie gniewaj się na nas, ale...
Znowu zapadła cisza. Ktoś schodził po schodach.
- Seeley, co się dzieje? -kobiecy szept oderwał ich od mężczyzny i ruszyli na oślep do schodów.
- Mamo!
- Bonnie?
- Mamo, nie zostawiajcie nas!
- Co wy tu robicie?
- Booth, skąd oni się tu wzięli?
- Bonnie ukradła samochód.
- Nie ukradłam! Zarekwirowałam!
- Dziadek nam opowiedział.
- My nie chcemy, żeby.
- Żebyście zniknęli.
- Jak dziadek i babcia.
- Przecież nas nie zostawicie!
- Prosimy was. - tu cała trójka zmówiła się, ze łzami w oczach.
Tempe i Seeley nie mogli oderwać od nich wzroku. Nie wiedzieli, co powiedzieć. Byli źli, że dzieciaki nie siedziały bezpiecznie z Angelą, ale widzieli je, byli razem z nimi.
- Mamo, proszę. - Greg przylgnął do Tempe.
- Chodźcie do góry - postanowił Seeley, biorąc Carmen na ręce.
Dzieciaki zostały odprowadzone na górę i położone w ogromnym łóżku. Tempe odciągnęła Bootha za drzwi.
- To się nie uda - mruknęła ze łzami w oczach.
- To się nie uda, one same nas znalazły.
Booth przytulił ją do siebie i zanurzył ręce w jej włosach.
- Cii. Znikniemy razem. Będzie dobrze. Chodź.
Zasnęli na krawędzi łóżka, przytuleni do siebie i dzieci.
18