Komuś zaufać
Paraliżuje nas strach przed niezrozumieniem naszych problemów, uznaniem ich za banalne a nawet śmieszne. Rezygnujemy z myśli, które wcześniej zachęcały do szczerości i otwartości. Jesteśmy obciążeni dylematem: szczerość czy naiwność. Każde otwarcie się na drugiego jest wielkim ryzykiem. Obszar problemów, między którymi upływa nasze życie to wewnętrzne walki, nieumiejętność radzenia sobie z mnóstwem zahamowań, nawyków, namiętności, zachcianek, irracjonalnych oczekiwań. Patrzymy, a nie widzimy, słuchamy a nie słyszymy, podejmujemy decyzje a nie odczuwamy grożącego nam niebezpieczeństwa, wchodzimy w relacje z ludźmi a nie mamy świadomości tego, że jesteśmy manipulowani. Konieczne jest ocena tego, czy otaczający nas ludzie, są rzeczywiście tymi, których pragnie dla nas Bóg. Niezbędne okazuje się rozeznawanie tego wszystkie, co dokonuje się w nas i wokół nas. Nawet te niepokojące napięcia mogą stać się dla nas miejscem zawierania pięknych i głębokich przyjaźni.
Musimy komuś zaufać. Brak zaufania jest równoznaczny z nieumiejętnością słuchania Boga i człowieka. Należy słuchać i rozeznawać, jakim słowom możemy dać wiarę, które propozycje pochodzą od ducha dobrego a które od złego. Zaufanie komuś jest otwarciem na jego propozycje i poglądy. Jest to zgoda, aby ktoś miał wpływ na nasze przeżycia. Dajemy właśnie jemu swój czas, chcemy z nim przebywać, nie czując się przymuszonymi. Ten, któremu ufamy, ten nam towarzyszy w drodze. Poznajemy go, a przez to on poznaje nas. Pozwalamy się poznać.
Kiedy komuś zaufam, wówczas chcę i potrafię uczyć się od niego. Uczymy się od tych, których darzymy naszym zaufaniem. To, że komuś ufam staje się moją siłą do bycia czystym dla Pana. Czym jest owo uczenie się, które korzystnie wpływa na naszą czystość? Jest to nabywanie umiejętności radowania się, trwania w pokoju, dążenia do niego, szukania i podejmowania tego, co będzie służyło naszemu pokojowi. Potrzeba uczyć się modlitwy, a wraz z nią nabywać umiejętności przeżywania żalu i lęku, obojętności innych na nas i gniewu, złości i przyjmowania upadków. Ten, któremu możemy zaufać „do końca” jest tym, który nie chce nad nami panować, lecz służyć nam. Źródłem życia w czystości jest pokorna służba w zdrowiu i chorobie, w pomyślności i niepowodzeniu.
Stajemy się zdolnymi do praktykowania życia w czystości przez to, że nie usiłujemy nad nikim panować, nikomu nie okazujemy swojej wyższości. Jest to sposób, aby uzmysłowić sobie, że jesteśmy uczniami ubogiego i bezbronnego Jezusa. Radosne jest bycie ubogim i bezbronnym w Jezusie Chrystusie, z Nim i dla Niego. Usiłowanie panowania nad innymi, dominowanie w sprawach, w których odczuwamy, że nasze możliwości są większe od innych może prowadzić nas do próby kontrolowania innych, zamiast ich kochania. Niewątpliwie w miłości, a tym samym trosce o drugiego człowieka zawiera się obecność, patrzenie i czuwanie nad drugim, za którego czuję się odpowiedzialny. Rzecz jednak w tym, aby mój bliźni odczuł, że ma obok siebie brata lub siostrę, nie zaś tego, który będzie go strofował jego zagubieniu.
Możemy komuś zaufać, gdy jesteśmy zdolni do miłości. Ta zdolność jest z Boga, który pierwszy nas umiłował. Gdy jesteśmy umiłowani, wraz z całym bogactwem wartości duchowych, moralnych i uczuciowych otrzymujemy zdolność do ufności. Kochając ludzi, dając innym odczuć naszą miłość wprowadzamy ich w doświadczenie trudnego daru zaufania i umiejętności posługiwania się nim.
Czystość jest takim stanem ducha ludzkiego, w którym człowiek odczuwa pocieszenie i prowadzenie przez Boga samego. Można, nie popadając w przesadę wysunąć twierdzenie, że akty nieczyste są przez nas czynione, dlatego ponieważ nie przyjmujemy pocieszenia od Boga i nie pozwalamy się Jemu prowadzić. Pozwolić się prowadzić, to pójść Jezusową drogą pokory. Nie wiemy, co wyniknie dla nas z tego prowadzenia. Jedno jest ważne, trzeba pozwolić się prowadzić do miejsc i sytuacji dla nas nieznanych, które mogą łączyć się z naszym dużym bólem i smutkiem.
Mamy świadomość, że droga w realizowaniu czystości ewangelicznej, nie zawsze prowadzi w górę, czyli tam, gdzie się spodziewamy. W miejsce wpinania się na szczyty duchowej przemiany, mogą pojawić się doświadczenia związane ze schodzeniem w dół, po stromym zboczu połączone z bolesnymi i niezrozumiałymi dla nas upadkami. Wzrastać nie oznacza zawsze w każdej sytuacji piąć się w górę, ale schodzić w niziny. Droga rozwoju nie musi prowadzić nas w górę. Czyż Jezus nie był postrzegamy jako ten, który, gdy zawisł na krzyżu, upadł najniżej. On zszedł do swoich umiłowanych. Wraz z zejściem w dół dokonała się tajemnicza i pełna mocy wędrówka w górę, której siłą napędową stało się pragnienie wypełniania woli Ojca.
Żeby żyć w czystości serca, umysłu i działania potrzebna jest rezygnacja z ludzkiej siły. Przeświadczenie o tym, że jesteśmy w stanie sami sobie poradzić, często prowadzi do odczucia porażającego smaku porażki. Siłą wierzących Jezusowi jest pokora. On był przed Ojcem jako mocny i słaby, radosny i pełen dramatycznego lęku przed śmiercią. Jedno i drugie doświadczenie stanowi o wewnętrznej sile Jezusa i naszej. Jezus uniżył się. Siłą usprawniającą nas do bycia czystymi jest uniżanie się „aż do śmierci”. Uniżanie się wzmacnia nas, natomiast wywyższanie osłabia duchowo, moralnie i uczuciowo.
Jeśli jesteśmy zdolni pójść za Jezusem dokądkolwiek nas poprowadzi, to jest w nas także zdolność do opowiedzenia się za życiem w czystości. Wybieranie tego, co naszym zdaniem może być dla nas lepsze, korzystniejsze, wyróżniające, nobilitujące sprawia, że tracimy wewnętrzną moc, ponieważ nie wybieramy tego, co jest z Ducha Bożego, lecz to, co wynika z potrzeb naszego ciała, z pożądań.
Spotkanie człowieka, który słucha, to spotkanie przyjaciela. Dla niego jest ważne, co mówimy, ponieważ jest to istotne dla nas. Nasz przyjaciel „zdejmuje” z nas napięcie, z jakim sobie nie możemy poradzić. Takie działanie jest wstępem do uzdrowienia duchowego. Przyjazne traktowanie człowieka przez człowieka podprowadza pod odkrycie przyjaźni Boga. Jesteśmy wówczas wprowadzeni w doświadczenie czystości serca, potrzebę szczerości i otwartości dającej nam posmak duchowej wolności. Przyjaciół znajdujemy zarówno wtedy, gdy rozpiera nas radość jak i wówczas, gdy odczuwamy stres i narastającą niechęć do życia. Stajemy się przyjaciółmi innych nie tylko przez to, co miłe i, pociągające, i ujawniające naszą wewnętrzną łagodność wychowaną na rozważaniu słowa Bożego, cnotą jest nazwane , jak i przezlecz także przez mówieni ootwieranie cuchnących własnych ranach , niewierności.ach i tym Przyjaciel jest człowiekiem wolnym od gorszenia się, dziwienia i oczekiwań będącym poza obszarem naszych aktualnych możliwości. Nasza duchowa i moralna bieda jest miejscem najgłębszych spotkań z ludźmi, posiadającymi podobnie jak my doświadczenie „odradzającej i pouczającej grzeszności”.
Potrzebujemy kogoś, kto nas przyjmie w swój świat przeżyć pięknych i bolesnych, kto pokaże własne ograniczenia i przyjmie nasze, kto udzieli impulsu do pójścia dalej w szczerości i prawdzie. Jesteśmy spragnieni człowieka prawdziwego, który ucieszy się naszym życiem i dopuści do radości swoim istnieniem.
Dociera do nas, w miarę upływu lat, a w większym stopniu na miarę doświadczeń ta prawda, że nieczystość najlepiej zobrazować pokazując kondycję człowieka. Kim jest nieczysty? To człowiek ubogi, ułomny, chromy i niewidomy. Potrzebuję przyjęcia samego siebie, przez okazanie szacunku i zrozumienia dla takiej kondycji duchowej, moralnej i psychicznej, w jakiej obecnie się znajduję. Potrzebuję być najpierw przyjacielem samego siebie, aby inni mogli mnie w taki sposób postrzegać i przyjmować. Traktowanie siebie jako nieczystego pozwoli uznać w nieczystych moich braci i moje siostry.
Będąc nieczystymi możemy i powinniśmy być dla innych. Życie w takim stanie ducha i serca jest nadal życiem. Nieczystość nie jest „przerwą w życiorysie”, czasem przerwy od praktykowania odpowiedzialności. W dążeniu do stawania się czystymi potrzebujemy przyjaciela, w którym znajdziemy wsparcie w postaci patrzenia na nas nie przez pryzmat naszej nieczystości, lecz godności, jaką w sobie mamy, a której nie tracimy przez nieczystość. Jest ona jedynie osłabiona i w przyjaźni potrzebuje skutecznego wzmocnienia.
Nieczystość ujawnia w nas „zatwardziałość serca”. Szczególnie staje się to dotkliwe w relacjach z osobami najbliższymi. Podwyższona temperatura niecierpliwości, kłótliwość, tracenie szybko równowagi wewnętrznej są niekorzystnym wstępem do praktykowania nieczystości. Możemy odczuć narastający w nas opór przed innymi, ich potrzebami, poglądami i rozwiązaniami, które, jak nam się wydaje, usiłują nam narzucić. Odczuwamy, jakby ktoś chciał nas pozbawić wolności, którą cenimy sobie ponad wszystko. Nieczystość wzmaga w nas stany podejrzliwości, nieufności i dystansu do innych. Stąd relacja z kimś, kto będzie mógł nam powiedzieć o nas to, czego nie pozwalamy innym osobom jest czymś niezwykłym i bardzo korzystnym dla naszego uzdrowienia.
Nieczystość skłania do zabiegania o to, aby obraz nas samych w oczach innych był bardzo korzystny. Zabiegamy o uznanie, będące pocieszeniem w zmęczeniu, wytworzonym przez nieczystość serca. Nawet bliskiej nam osobie nie pozwalamy, aby pokazywała nam nasze słabe strony. Stawiamy opór trosce innych o nasze sprawy. Przychodzi chwila, w której potrzeba naszego przyznania się, iż jest moment, gdzie pomoc życzliwego nam człowieka się kończy, a rozpoczyna się etap, w którym niezbędne jest szczególne działanie Ducha Świętego. On przemienia serce i uwalnia od zatwardziałości, ucisza lęki i stwarza w nas „serce z ciała”. Serce z ciała może być otwarte, odczuwające ból i dopuszczające do zamieszkania w nim kogoś drugiego. Zamieszkiwanie człowieka, choćby bardzo kochanego, to za mało. Potrzebujemy zamieszkiwania w nas Boga. Niezbędne jest do tego świadome i dobrowolne przyzwolenie.
Nieczystość, która doprowadza do „zatwardziałości serca”, powoduje wielkie osamotnienie i samotność. Niemożność kochania wynika z braku wolności, którą stwarza w nas nieczystość. Trudno o pogłębione relacje z innymi, ponieważ nasze patrzenie na człowieka wymaga uzdrowienia. Wraz z uzdrawianiem patrzenia, myślenia i odczuwania, dokonuje się uzdrowienie serca. Ta rzeczywistość staje się możliwa, gdy zapłaczemy nad sobą i odkryjemy kochające Oblicze Ojca..
Jest w nas skłonność do przywłaszczania sobie drugiego człowieka. Tymczasem istnieje nagląca potrzeba radowania się innymi bez rozwijania w sobie potrzeby ich posiadania. Cała atmosfera życia wypełnionego handlem, widzenie wszędzie „towaru” prowadzić może do sytuacji, że w taki sposób będzie również traktowany człowiek. Dlatego przyjaźń wymaga od nas zerwania z tym, co dominujące jest w naszej kulturze. Patrzenie na innych ludzi nie może łączyć się z ich „pożeraniem”. Św. Tomasz mówił: „Gdzie miłość tam wzrok”. Mówił on też, że kiedy pożądamy, patrzymy na drugiego niczym lew spoglądający na jelenia jako na posiłek do pożarcia.
Może pojawić się w nas, w związku z pragnieniami seksualnymi, zdolność do okłamywania samych siebie. Przekonujemy siebie oraz innych, że w naszych relacjach z określoną osobą chodzi jedynie o dobro, wzajemną pomoc, udzielenie wsparcia psychicznego, wysłuchanie, wypełnienie tej luki, jaka się zrodziła w nas, odczuwanej jako bolesne osamotnienie.
Okazywanie współczucia to dzielenie czyjegoś „czucia”, tego, co w człowieku jest najtrudniejsze - cierpienia. Jezus współczując wchodzi w dzielenie z trędowatym chwil trudnych. Nie odwraca od niego głowy, nie patrzy z przerażeniem na jego gnijące ciało. Jest z nim w jego cierpieniu. Współcierpieć, ulitować się nad drugim to nie wypowiadać łatwych i szybkich ocen odnoszących się do postępowania innych. Zdystansowanie się do własnej niecierpliwości, gdy spotykamy kogoś, kogo spotkało nieszczęście, jest widzeniem dalej niż widzą nasze oczy i usłyszeniem głębiej niż słyszą nasze uszy. Nie na miejscu są postawy umoralniające, pouczające w stylu: „Gdybyś mnie posłuchał, to do tego by nie doszło”; „A przecież ci mówiłem, lecz ty zawsze wiesz lepiej”; „Skoro nawarzyłeś piwa, to teraz je wypij”.
Jezus otwiera się na ból trędowatego. Zamieszkuje w bólu człowieka. Nie ucieka od sytuacji, od miejsc wypełnionych jego moralną, duchową, psychiczną czy ekonomiczną biedą. Patrząc na życie nasze oraz naszych znajomych stwierdzamy, że takie doświadczenia oczyszczają i uzdrawiają ze znieczulicy, przywracają też wiarę w obecność Jezusa cierpiącego z cierpiącymi i płaczącego z płaczącymi. Otwarcie się w tych sytuacjach na Niego i zaufanie, że On wie, co czyni, to zobaczenie Go tam, gdzie nie spodziewaliśmy się Go spotkać i usłyszenie w czymś, w czym nigdy Go nie słyszeliśmy. Nie słyszymy płaczu Boga w płaczu dziecka, którego pijani rodzice nie karmią, nie przewijają, nie prowadzą na spacer. Nie słyszymy skargi Jezusa w skargach kobiety, niebędącej w stanie nakarmić swoich ośmioro dzieci. Potrzeba zrobić to w danej chwili i konkretnej sytuacji, co możemy zrobić. Zawsze istnieje możliwa opcja polegająca na tym, aby narzekać na bogatych, na system pomocy społecznej, który nie funkcjonuje, na niewrażliwość innych. Gdy ja słyszę i ja widzę i ja boleśnie odczuwam to wszystko, uczynię w moim obszarze możliwości to, co zmniejszy ludzkie cierpienie. Patrzenie na cierpienie nie jest przyczynkiem do osłabienia naszej nadziei. Nadzieja zrodzona z wiary dojrzewa i oczyszcza się poprzez trudności.
Nie lubimy słuchać ludzi rozczarowanych, którzy przelewają się w swoich pretensjach i zarzutach wobec innych. Nie chodzi o to, aby natychmiast pocieszać i łagodzić ból płynący od drugiego. Potrzeba dość znacznego wysiłku, aby nie mierzyć innych własną miarą. Wszyscy w sposób podobny reagujemy. Jest w wielu z nas skłonność pokazywania dobra, jakie może wyniknąć z cierpienia osób drugich. Nie wiemy, co z danej sytuacji może się wyłonić. Depresja jednych prowadzi do przemiany na lepsze, innych popycha w stronę dokonania samobójstwa.
Przekonując, że ktoś powinien sobie z daną sytuacją poradzić, ponieważ jest ona prosta i już wiele podobnych przeżywał, skazujemy człowieka na większe cierpienia. Sytuacja sytuacji nie jest podobna. To, co wydaje się być możliwe biorąc „na rozum”, inaczej przedstawia się od strony serca. Wysuwając zarzut, że ktoś nie przyjmuje cierpienia z radością i poddaniem się woli Bożej, sprowadzamy na niego nieuzasadnione poczucie winy, a tym samym powiększamy zakres jego cierpienia. Potrzebna jest nam zgoda na to, że w człowieku są uczucia gniewu, złości, negatywnej reakcji na Boga. Drugiemu człowiekowi nie zależy na błyskotliwych, racjonalnych, logicznych argumentach. On chce, byśmy razem z nim przeżywali jego ból, rozumiejąc nieumiejętność przyjęcia przez niego jakiejkolwiek argumentacji wiary. Pomagamy człowiekowi, gdy pozwolimy mu na to, aby odczuwał cierpienie i smutek, by przeżywał swoje zagubienie tak, jak w danej chwili to odczuwa. Nie można drugiemu pomóc szybko uwolnić się od żalu, niepewności czy obaw. Nietaktem są żarty wypowiadane w dobrej wierze, dla stworzenia dobrego samopoczucia człowieka cierpiącego. Żartujemy, ponieważ sami znaleźliśmy się w sytuacji wewnętrznego dyskomfortu i nie wiemy jak się zachować, ani też, co mądrego w tej sytuacji powiedzieć. Im bardziej jesteśmy zażenowani, w tym większym stopniu odczuwamy zagubienie. Chcąc opuścić miejsce, w którym czujemy się osaczeni przez ból człowieka cierpiącego, mówimy o sprawach, jakie powinniśmy w tej chwili załatwić. A wystarczy być, tylko być, słuchając mówiącego, lub wtedy, kiedy milczy, nie wypełniać ciszy swoim „mówieniem dla mówienia”. Żeby cierpieć z cierpiącymi, trzeba uczyć się z nimi trwania w ciszy.
Nieumiejętność przeżywania własnego bólu pozbawia nas zdolności wczuwania się w ból osób spotkanych. Niechęć do cierpienia prowadzi do niechęci wobec cierpienia, jakie noszą inni. Problemy innych przerażają nas. Obawiamy się, że one mogą i nas spotkać. Nie możemy narzucać innym tego, jak powinni przeżywać swoje cierpienie. Nie jesteśmy panami uczuć innych, a tym samym nie wolno nam manipulować uczuciami człowieka cierpiącego. Udzielając rad, które nie mają nic wspólnego ze stanem zdrowia drugiego, możemy pogrążać go w głębokiej frustracji. Spiesząc się z dostarczaniem pocieszenia chcemy dla siebie samych określone cierpienie zamknąć, gdyż za bardzo zaczyna nam uwierać. Unikając stosowania niedorzecznych słów pocieszenia powstrzymamy się przed traktowaniem człowieka cierpiącego jak przedmiot.
Istnieje konieczność zaufania Bogu nawet wtedy, kiedy człowiek nie ma możliwości uchwycenia się czegokolwiek, co byłoby przekonywujące, że określone rozwiązanie może się powieść. Z drugiej strony niezbędne jest otwarcie się na drugiego człowieka. Lecz owo otwarcie się oznacza również umiejętność zamknięcia się. Szukamy tych, którzy potrafią zachować tajemnicę. Tylko z nimi chcemy dzielić się swą wiedzą odczuwając bezpieczeństwo. Bez zachowania tajemnicy nie ma troski o wspólnotę, gdyż tym, co ją tworzy jest zaufanie. Ludzie, którzy umieją zachować tajemnicę, pociągają nas ku sobie. Z nimi możemy budować prawdziwe przyjaźnie i trwałe związki, których podstawą jest miłość. Dobre relacje nasze z innymi wymagają przede wszystkim wzajemnego otwarcia się, a także szacunku do tego, co w kimś drugim wyjątkowe i niepowtarzalne.