STRESZCZENIA
MICHAIŁ BUŁHAKOW - „MISTRZ I MAŁGORZATA”
Część I
1. Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi
Na Patriarszych Prudach w Moskwie spotkało się dwóch obywateli: Michał Aleksandrowicz Berlioz, redaktor miesięcznika literackiego i prezes zarządu jednego z największych stowarzyszeń literackich Moskwy (Massolitu) oraz poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, o pseudonimie Bezdomny.
Uwaga: “Aleksandrowicz” i “Mikołajewicz” są to tzw. otczestwa, integralna część imienia i nazwiska rosyjskiego. Pochodzą od imienia ojca. W sytuacjach oficjalnych, zwłaszcza przy przedstawianiu kogoś, nie można ich pominąć. |
Wieczór jest wyjątkowo gorący. Literaci usiedli na ławce i popijając ciepły napój morelowy (niczego innego nie było w budce z napojami) rozmawiają o poemacie o Jezusie, napisanym przez Iwana. Berliozowi nie podoba się utwór młodszego kolegi.
Iwan przedstawił w nim wprawdzie Jezusa w jak najgorszym świetle, ale zdaniem Berlioza należałoby napisać poemat udowadniający, że Jezus w ogóle nie istniał. Nagle do rozmowy włącza się nieznany obu poetom dziwnie wyglądający cudzoziemiec. Jest on zdziwiony, gdy dowiaduje się, że literaci uważają, że Jezus nie istniał, zachwyca się, gdy okazuje się, ze obaj są ateistami i że w Moskwie ateistów nie brakuje. Nieznajomy powołuje się na pięć dowodów istnienia Boga autorstwa św. Tomasza oraz na szósty dowód Kanta (z którym - jak twierdzi - rozmawiał na ten temat przy śniadaniu). Przekonuje swoich współrozmówców, że ktoś musi kierować tym światem i że nie może tego robić człowiek ze względu na ograniczoność swego rozumu i śmiertelność.
Nieznajomy przepowiada Berliozowi, że jeszcze dziś wieczór kobieta zetnie mu głowę, ponieważ Annuszka rozlała olej i że z tego powodu planowane na dzisiaj zebranie Massolitu, któremu Berlioz ma przewodniczyć, nie odbędzie się. Berlioz i Iwan są coraz bardziej zadziwieni, nie rozumieją logiki wywodu nieznajomego.
Cudzoziemiec przedstawia im się jako profesor czarnej magii i pokazuje im paszport. Iwan nie zdążył dostrzec jego nazwiska, zauważył tylko, że zaczyna się ono na literę “W”. Profesor po raz kolejny przekonuje ich, że Jezus istniał naprawdę i że nie jest to kwestią przekonań, ale faktów. Aby im to udowodnić, opowiada historię zaczynającą się od słynnych słów “W białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł procurator Judei Poncjusz Piłat”. Tak zaczyna się historia o Piłacie, opowiadana równolegle wraz z rozwojem akcji powieści.
Poncjusz Piłat
Piłat ma atak migreny i bardzo cierpi. Przyprowadzony zostaje do niego Jeszua Ha-Nocri, człowiek skazany przez Sanhedryn na śmierć, Piłat ma wydać ostateczny, prawomocy wyrok. Jeszua robi wrażenie zalęknionego. Zaprzecza, jakoby zamierzał zburzyć świątynię jerozolimską. Twierdzi, że to Mateusz Lewita chodzi za nim i zapisuje to, czego Jeszua nie powiedział, a ludzie potem to powtarzają. Procurator jest coraz bardziej zmęczony, marzy o tym, żeby znaleźć się w swojej komnacie, ukoić obolałą głowę w zimnej wodzie, przywołać swojego psa; pomyślał nawet o truciźnie. Wszystkie te myśli - ku zdziwieniu Piłata - odgadł Jeszua.
Na zapytanie Piłata, czy Jeszua jest wielkim lekarzem, Ha-Nocri odpowiedział przecząco. Wszystkich myśli Piłata Jeszua domyślił się ze sposobu jego zachowania. Jeszua zaprzeczył także, jakoby miał w tryumfalnym pochodzie wjechać na ośle do Jeruszalaim. Przedstawia także podstawę swojego nauczania - wszyscy ludzie są dobrzy, a ich złe postępowanie da się zmienić. Piłat już ma zamiar ułaskawić Jeszuę i umieścić go w swojej prywatnej rezydencji, gdy na nadesłanym pergaminie, zawierającym oskarżenie Jeszui odnajduje pewien znaczący szczegół. Jest to oskarżenie o obrazę majestatu. Jeszua potwierdza, że mówił Judaszowi z Kiriatu, że nadchodzi czas, kiedy nie będzie władzy cesarskiej ani żadnej innej. Po tych słowach Jeszui Piłat nie ma wyboru i zatwierdza wyrok śmierci. Skazany miał zostać stracony na Nagiej Górze.
Po wyprowadzeniu Jeszui Piłat spotyka się z przewodniczącym Sanhedrynu, arcykapłanem Józefem Kaifaszem. Pyta się go, którego z więźniów ma uwolnić z okazji Święta Paschy - Bar Rawana czy Ha-Nocri? Kaifasz domaga się uwolnienia Bar-Rawana, mimo wstawiennictwa Piłata za Jeszuą. Po spotkaniu Piłat wychodzi do tłumów i ogłasza wyrok.
3. Dowód siódmy
Profesor skończył swoją opowieść. Berlioz doszedł do wniosku, że cudzoziemiec jest obłąkany. Profesor oświadcza, że w Moskwie zamierza zatrzymać się w mieszkaniu Berlioza przy ul. Sadowej oraz próbuje przekonać poetów do uwierzenia chociażby w istnienie diabła, skoro w istnienie Boga uwierzyć nie chcą. Profesor twierdzi, że istnieje na to dowód siódmy, który zaraz zostanie Berliozowi przedstawiony. Berlioz postanawia zadzwonić do biura turystyki zagranicznej i zawiadomić, że przybyły właśnie z zagranicy konsultant znajduje się na Patriarszych Prudach w stanie zdecydowanie odbiegającym od normy. Gdy literat chciał przejść przez ulicę po szynach tramwajowych do znajdującej się po drugiej stronie budki, zauważył nadjeżdżający tramwaj, poślizgnął się i upadł na szyny. Kobieta-motorniczy szarpnęła hamulcem, ale nie zdążyła wyhamować. Tramwaj najechał na Berlioza i na bruk wypadł okrągły ciemny przedmiot. Była to odcięta głowa Berlioza.
Pogoń
Iwan Bezdomny w szoku po tym, co się stało, siedział na ławce nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Usłyszał rozmowę kobiet, które komentowały śmierć Berlioza. Wspominały one coś o niejakiej Annuszce, która dziś rano rozlała olej na szyny tramwajowe. Kobiety domyślały się, że to właśnie na tym oleju poślizgnął się nieboszczyk Berlioz. W tym momencie Iwan zaczął kojarzyć fakty - profesor-cudzoziemiec mówił przecież, że dzisiejsze zebranie Massolitu nie odbędzie się, ponieważ Annuszka rozlała olej - i tak właśnie się stanie. Przepowiedział też, że Berliozowi głowę obetnie kobieta, a to właśnie kobieta prowadziła tramwaj.
Nie zastanawiając się długo Iwan postanowił działać i ruszył w pościg za profesorem, do którego przyłączyło się dwóch osobników: człowiek w kraciastej marynarce, w dżokejce i binoklach oraz ogromnych rozmiarów czarny kot, chodzący na dwóch łapach. Mimo że Iwan szedł bardzo szybko, wręcz biegł, dystans między nim a ową trójką coraz bardziej się zwiększał. Uciekający rozdzielili się, Iwan postanowił biec za kotem, ten jednak wskoczył na tylny zderzak tramwaju i znikł Bezdomnemu z oczu. Poeta próbował jeszcze gonić profesora, ale ten zniknął mu w pewnym momencie w gmatwaninie moskiewskich uliczek i zaułków. Nie mogąc go odnaleźć, Iwan wpadł do jakiegoś mieszkania, niepokojąc kąpiącą się pod prysznicem obywatelkę, zabrał stamtąd świecę i święty obrazek i ruszył na dalsze poszukiwania. Nie wiedzieć czemu wpadła mu do głowy myśl, że profesor na pewno jest nad rzeką. Poszedł tam, powierzył swoje ubranie opiece jakiegoś nieznajomego, a sam wskoczył do wody. Po wypłynięciu okazało się, że jego ubranie zniknęło, na jego miejscu zaś pojawiła się para kalesonów i brudna koszula. Złorzecząc Iwan przebrał się w to, co było i postanowił poszukać profesora w Gribojedowie.
5. Co się zdarzyło w Gribojedowie
Gribojedow to nazwa domu, pochodząca od nazwiska rosyjskiego pisarza, który miał tam podobno mieszkać. W domu tym mieściła się siedziba Massolitu wraz ze słynną na całą Moskwę restauracją, gdzie podawano największe przysmaki po rozsądnych cenach. Z restauracji mieli prawo korzystać wyłącznie członkowie Massolitu oraz zaproszeni goście.
W dniu śmierci Berlioza dwunastu członków zarządu Massolitu niecierpliwie czekało na przybycie przewodniczącego. Po półtoragodzinnym czekaniu zniecierpliwieni literaci zeszli do Gribojedowskiej restauracji, gdzie grał właśnie słynny band jazzowy. Nagle całą restauracją wstrząsnęła najnowsza wiadomość o śmierci Berlioza. Po jakimś czasie od otrzymania tej wiadomości w Gribojedowie pojawił się Iwan - bosy, w pasiastych kalesonach i rozdartej koszuli, do której przypięty był agrafką jakiś święty obrazek, z rozdartym policzkiem i świecą w dłoni. Iwan zaczął szukać w Gribojedowie profesora i opowiadał o tym, co wydarzyło się dzisiaj na Patriarszych Prudach - o przepowiedni cudzoziemca, Poncjuszu Piłacie, ogromnym kocie chodzącym na dwóch łapach i nieudanym pościgu. Gdy Iwan zaczął bić się z jednym z restauracyjnych gości, który próbował namówić go do odpoczynku i położenia się do łóżka, został obezwładniony, związany prześcieradłami i odesłany do szpitala psychiatrycznego.
Schizofrenia, zgodnie z zapowiedzią
Do kliniki psychiatrycznej przyprowadził Iwana poeta Riuchin. Iwan rozmawia z lekarzem o tym, co wydarzyło się dzisiaj na Patriarszych Prudach, opowiada o swoich próbach złapania profesora. Potem prosi o telefon, dzwoni na milicję i żąda, aby na miasto wysłano wozy opancerzone z karabinami maszynowymi w celu złapania przestępcy. Gdy Iwan orientuje się, że będzie musiał zostać w szpitalu, próbuje wyskoczyć oknem. Nie udaje mu się to, dostaje zastrzyk na uspokojenie. Lekarz podejrzewa u niego schizofrenię.
7. Fatalne mieszkanie
Stiopa Lichodiejew, dyrektor teatru Variétés, ocknął się rano na kacu w mieszkaniu przy ulicy Sadowej 302-A m 50, które dzielił z Berliozem. Niewiele pamiętał z tego, co zdarzyło się w dniu poprzednim. Z wielkim wysiłkiem wstawszy z łóżka, dostrzegł siedzącego obok nieznanego mu człowieka. Nieznajomy oświadczył, że był z dyrektorem umówiony na spotkanie, nazywa się Woland, jest specjalistą od czarnej magii i ma dzisiaj dać występ w teatrze Variétés. Wszystkie te informacje były dla Stiopy zupełną nowością i zaczął się zastanawiać, czy był wczoraj aż tak pijany, że niczego nie pamięta. Woland pokazał jednak dyrektorowi kontrakt podpisany jego imieniem i nazwiskiem. Aby się upewnić, że przybysz mówi prawdę, Stiopa zadzwonił do teatru. Dyrektor finansowy Variétés, Rimski, potwierdził dzisiejsze występy maga. Zdezorientowany Stiopa rozejrzał się po mieszkaniu i w tle mignął mu obraz ogromnego czarnego kota, pijącego wódkę z kieliszka oraz człowieka w binoklach i kraciastej marynarce. Woland oświadczył dyrektorowi, że potrzebuje mieszkania dla swojej świty. W tym samym momencie Stiopa znalazł się w Jałcie.
8. Pojedynek profesora z poetą
W szpitalu wariatów Iwan odzyskał przytomność. Został luksusowo obsłużony przez pielęgniarkę, a następnie zaprowadzony na rozmowę z doktorem Strawińskim. Iwan przekonuje doktora, że jest całkowicie zdrowy i że tylko zrobiono z niego wariata. Doktorowi udaje się jednak przekonać Iwana, że tak nie jest i że potrzebuje on leczenia w klinice. Co do złapania profesora, radzi Iwanowi, aby nie ścigał go osobiście, ale napisał odpowiednie pismo, a potem zostanie ono złożone na milicji.
Głupie dowcipy Korowiowa
Nikanor Iwanowicz Bosy, prezes spółdzielni mieszkaniowej, do której należał dom 302-A przy ulicy Sadowej, miał obecnie ogromne kłopoty - z powodu śmierci Berlioza był nękany telefonami i wizytami osób związanych w jakiś sposób z nieboszczykiem czy takich, które już połakomiły się na jego mieszkanie. Bosy poszedł obejrzeć mieszkanie Berlioza. Złamał pieczęcie do jego części mieszkania i wszedł.
Spotkał tam obywatela w kraciastej marynarce, w dżokejce i binoklach - słowem, tego samego. Obywatel przedstawił się jako Korowiow, tłumacz cudzoziemca, zajmującego tymczasowo mieszkanie Berlioza. Prezes jest zaniepokojony tym, że nie wie nic na ten temat. Korowiow przekonuje go, że Stiopa Lichodiejew zgodził się odstąpić artyście Wolandowi mieszkanie podczas swojego pobytu w Jałcie i że pisał w tej sprawie do prezesa. Bosy nie chce wierzyć, ale dziwnym trafem znajduje w swojej teczce list od Lichodiejewa. Dzwoni do biura turystyki zagranicznej i dowiaduje się tam, że o zameldowaniu się Wolanda na Sadowej już tam wiedzą. Trochę uspokojony Bosy przyjmuje od Korowiowa opłatę za czynsz wraz z łapówką w wysokości 400 rubli i opuszcza mieszkanie.
Skoro tylko prezes opuścił mieszkanie, Korowiow na polecenie Wolanda doniósł przez telefon, że Nikanor Iwanowicz Bosy spekuluje walutą i przetrzymuje w toalecie swojego mieszkania 400 dolarów. Mniej więcej w tym samym momencie Nikanor Iwanowicz znalazł się w swoim mieszkaniu i ukrył paczkę zawierającą 400 rubli w przewodzie wentylacyjnym toalety. Już miał zasiadać z żoną do obiadu, gdy do jego mieszkania weszli agenci, spytali się o toaletę i znaleźli w niej paczkę - z tym że nie z rublami, a z dolarami. Agenci zabrali ze sobą przerażonego Nikanora.
10. Wieści z Jałty
W gabinecie dyrektora finansowego teatru Variétés, Rimskiego, znajdował się sam dyrektor finansowy oraz administrator Warionucha. Bezskutecznie usiłowali skontaktować się z Lichodiejewem, dyrektorem teatru, w sprawie kontraktu z magiem, który ma dzisiaj wystąpić. W pewnym momencie do gabinetu weszła kobieta w mundurowej kurtce, z depeszą od milicji jałtańskiej: Dzisiaj o wpół do jedenastej zgłosił się na komisariacie człowiek podający się za Lichodiejewa, dyrektora teatru Variétés. W odpowiedzi Rimski zadepeszował, że dyrektor Lichodiejew jest w Moskwie. Po chwili do gabinetu znowu weszła kobieta z depeszą, tym razem od samego Lichodiejewa, zawierającą charakter pisma dyrektora jako dowód, że to właśnie on depeszuje z Jałty. Rimski i Warionucha nie mogli uwierzyć - jak bowiem Lichodiejew mógł od wpół do jedenastej być w Jałcie, skoro jeszcze dziesięć minut wcześniej telefonował do nich ze swojego mieszkania w Moskwie? Jak mógł w tak krótkim czasie pokonać tysiące kilometrów, dzielące oba miasta? Obaj doszli do wniosku, że dyrektor spił się i stroi sobie z nich żarty. Rimski polecił Warionusze zanieść wszystkie depesze na milicję. Tuż przed wyjściem Warionucha wpadł jeszcze na chwilę do swojego gabinetu. W tym momencie zadzwonił telefon, a głos w słuchawce nakazał administratorowi, aby nigdzie depesz nie zanosił. Warionucha nie miał jednak zamiaru posłuchać i wybiegł na ulicę. Drogę zagrodził mu wielki tłusty kot oraz malutki rudy człowieczek z wystającym kłem i barami atlety. Nieznajomi pobili go, odebrali depesze i zanieśli do mieszkania przy ulicy Sadowej. Tam Warionuchę przywitała zupełnie naga, ruda kobieta i zapowiedziała, że go pocałuje. Administrator zemdlał i pocałunku już nie czuł.
Rozdwojenie Iwana
Iwan bezskutecznie próbuje napisać zawiadomienie na milicję o popełnieniu przestępstwa przez zagranicznego konsultanta. Nie jest w stanie sklecić odpowiednich słów. W jego głowie rozmawia dwóch Iwanów - pierwszy, który nadal usilnie próbuje schwytać mordercę Berlioza i drugi, który mówi temu pierwszemu, że ostatnio zachowywał się w sposób niezrównoważony i że nie tak powinno się łapać przestępców. W pewnym momencie Iwan zauważył na swoim balkonie jakiegoś nieznajomego mężczyznę…
12. Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano
W teatrze Variétés za chwilę odbędzie się pokaz czarnej magii w wykonaniu mistrza Wolanda i jego świty. Rimski jest zaniepokojony - nie dość, że nie znalazł się jeszcze dyrektor Lichodiejew, to zniknął nie wiadomo gdzie także administrator Warionucha. Na scenie teatralnej pojawił się znany całej Moskwie konferansjer Żorż Bengalski, zapowiadający występ Wolanda. Konferansjer mówi, że Woland nie opanował żadnej magii, ale technikę tricków i że ta technika zostanie pod koniec spektaklu zdemaskowana - tak, aby wszyscy widzowie przekonali się na własne oczy, że żadna czarna magia nie istnieje. Na scenie pojawił się Woland i zasiadł w wyczarowanym przed chwilą fotelu. Korowiow i kocur zaczęli przedstawienie - nagle w kieszeniach osób siedzących na widowni zaczęły pojawiać się karty lub dziesięciorublowe banknoty (tzw. “czerwońce”). Potem cały deszcz czerwońców posypał się z sufitu, a uczestnicy spektaklu zaczęli je łapać. Korowiowa zaczyna denerwować konferansjer Bengalski. Ktoś z widowni radzi, żeby mu urwać głowę. Kot Behemot spełnia to życzenie i w rzeczywistości urywa Bengalskiemu głowę; po zapewnieniu konferansjera, że nie będzie już plótł głupot na scenie, Behemot przystawia głowę na miejsce. Przerażony Bengalski schodzi ze sceny, skarżąc się na ogromny ból w czaszce i prosząc, aby mu oddali jego głowę.
W dalszej części spektaklu Korowiow otwiera magazyn dla pań - na scenie pojawiają się olbrzymie lustra i parawany. Korowiow zaprasza panie do wybierania sobie wyczarowanych przed chwilą sukien, bucików i innych gadżetów. Oszołomione panie najpierw nieśmiało, a potem tłumnie przebierają się w piękne ubrania.
W pewnym momencie z widowni odzywa się Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow, przewodniczący komisji akustycznej teatrów moskiewskich, domagający się zdemaskowania wszystkich tricków, pokazanych przez trupę Wolanda. Na to Korowiow pyta się go, gdzie spędził ostatni wieczór. Siedząca obok żona Siemplejarowa odpowiedziała, że jej mąż był na posiedzeniu komisji akustycznej. Korowiow mówi, że żadne posiedzenie wczoraj się nie odbywało, a Siemplejarow pojechał z wizytą do pewnej artystki i zabawił u niej cztery godziny. Słysząc to kuzynka przewodniczącego zaczęła okładać go parasolką. Ktoś wezwał milicję, Behemot dał rozkaz orkiestrze, aby grała marsza, w teatrze zrobił się ogromny zamęt z powodu wkroczenia milicji, a cała trupa w jednej chwili rozpłynęła się w powietrzu i na scenie nie było już nikogo.
13. Pojawia się bohater
Nieznajomy wszedł do szpitalnego pokoju Iwana i rozkazał mu być cicho. Iwan opowiada przybyszowi o tym, co zdarzyło się na Patriarszych Prudach, a ten o dziwo nie uznaje go za wariata, tylko słucha z niebywałym zaciekawieniem. Nieznajomy oświadcza Iwanowi, że na Patriarszych Prudach spotkał samego szatana, Iwan nie chce w to uwierzyć. Okazuje się, że nieznajomy znalazł się w szpitalu wariatów z podobnego powodu, co Iwan. Rok temu napisał powieść o Poncjuszu Piłacie. Twierdzi, że nie ma nazwiska i prosi, żeby tytułować go mistrzem. Opowiada swoją historię. Z wykształcenia jest historykiem, zna wiele języków, jest dobrze wykształcony. Wygrał ogromną sumę na loterii, kupił sobie za to mieszkanie i postanowił poświęcić się pisaniu dzieła życia - powieści o Poncjuszu Piłacie. Pewnego dnia spotkał w zaułku kobietę, idącą z bukietem żółtych kwiatów. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, miłość poraziła ich jak grom. Świetnie się rozumieli, spotykali się codziennie, przekonali się, że są stworzeni dla siebie. Nikt nie wiedział o ich związku, ponieważ ukochana mistrza była mężatką i nie mogło wyjść na jaw, że spotyka się z innym mężczyzną. Mistrz gorączkowo pracował nad powieścią i owa powieść pochłonęła również nieznajomą. Po zakończeniu pisania powieści mistrz chciał ją wydać drukiem, ale redaktor wydawnictwa nie był z niej zadowolony. Mistrzowi oświadczono, że redakcja ma dosyć materiału na najbliższe dwa lata i że w związku z tym powieść nie zostanie wydrukowana. Potem w prasie ukazały się dwa artykuły, ośmieszające powieść - jeden autorstwa Łatuńskiego, drugi Mścisława Laurowicza.
Po tym wydarzeniu mistrz podupadł na zdrowiu - zaczął obawiać się ciemności i psychicznie czuł się coraz gorzej. Jego ukochana radziła mu wyjechać nad Morze Czarne i w tym celu wzięła od niego ostatnie pieniądze, które zostały mu z wygranej na loterii - dziesięć tysięcy rubli, obiecała kupić bilet i przyjść następnego dnia. Tej nocy mistrz czuł się wyjątkowo źle i spalił w piecu prawie cały rękopis powieści. W tym momencie do mieszkania wróciła jego ukochana, gdy zobaczyła palący się rękopis gołymi rękami wyciągnęła go z pieca. Mistrz powiedział jej, że znienawidził swoją książkę i że czuje się bardzo chory.
Jego ukochana zapewniała go, że mu pomoże i że go wyleczy. Postanowiła, że nie będzie już więcej oszukiwać męża i że odejdzie od niego. Obiecała przyjść rano i wyszła. W kwadrans po jej wyjściu jacyś ludzie zapukali do okna mistrza, ktoś zajął jego mieszkanie. Mistrz wyszedł na mróz, owładnął nim ogromny strach i postanowił udać się do kliniki. Uważa, że jest bardzo chory i że w szpitalu nie ma gorszego przypadku, niż on. Po kilku chwilach opuścił pokój Iwana i przeszedł balkonem do siebie.
14. Chwała kogutowi!
Rimski siedział w swoim gabinecie w teatrze Variétés. Na ulicy przed teatrem rozgrywały się jakieś niesamowite sceny. Okazało się, że kobiety, które po fatalnym zakończeniu spektaklu opuściły teatr paradowały na ulicy w samej bieliźnie - ubrania podarowane im przez czarodzieja rozpłynęły się w powietrzu! Rimski postanowił zadzwonić, aby zawiadomić odpowiednie organa władzy. Nagle zadzwonił telefon, a głos w nim radził Rimskiemu, żeby nigdzie nie dzwonił, bo będzie źle. Była noc, za oknem świecił księżyc. Nagle dyrektor finansowy poczuł, że spod drzwi jego gabinetu wionie wilgotną zgnilizną. Zegar zaczął wybijać północ. Wreszcie drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł zaginiony administrator Warionucha i zasiadł w fotelu naprzeciwko Rimskiego. Rozmawiali na temat zniknięcia Lichodiejewa. Warionucha twierdził, że dyrektor Variétés przez cały czas był w knajpie o nazwie “Jałta” w Puszkino, że spił telegrafistę i obaj robili sobie z nich żarty. Warionucha opowiadał Rimskiemu o niesamowitych ekscesach, jakich dokonał Lichodiejew. Dyrektor finansowy nie chciał jednak dać wiary tym opowieściom, poza tym coś dziwnego, a jednocześnie niezidentyfikowanego dało się zauważyć w zachowaniu Warionuchy. Był bardzo blady, miał niski głos, a szyję opasaną - nie wiedzieć czemu, bo noc była gorąca - grubym wełniany szalikiem. W pewnym momencie Rimski przeraził się - zauważył, że jego towarzysz nie rzuca cienia. Warionucha dostrzegł przerażenie Rimskiego, skoczył do drzwi i zaryglował je.
W oknie ukazała się twarz nagiej dziewczyny i jej ręka, próbująca odsunąć dolną zasuwkę ramy. Dziewczyna weszła do środka i Rimski spostrzegł, że jej ciało w pewnych miejscach ulega rozkładowi. I wtedy właśnie dobiegło radosne, nieoczekiwane pianie koguta, zwiastujące świt. Kobieta i Warionucha czmychnęli, a Rimski co sił w nogach popędził taksówką na dworzec. Wsiadł do ekspresu do Leningradu, pociąg znikł bez śladu w ciemnościach. Wraz z nim zniknął i Rimski.
15. Nikanor Iwanowicz Bosy
Nikanor Iwanowicz Bosy został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym pod numerem 119. Na początku zadano mu serię podstawowych pytań, a potem dopytano o pieniądze znalezione w toalecie. Nikanor mówił że żadnej waluty nie brał, miał tylko czerwońce. Kazał sprawdzić Korowiowa, mówiąc, że to diabeł. Sprawdzono to, ale żadnego Korowiowa nie znaleziono. Dano zastrzyk uspokajający Bosemu. W tym czasie przyśnił mu się sen: Nikanor pojawił się w luksusowym teatrze i zasiadł na podłodze. Aktor, który był na scenie poprosił Iwanowicza do siebie i kazał mu zdać walutę. Ten się upierał, że nie ma żadnej waluty obcej. Z sali dochodziły krzyki "to waluciarz!". Wreszcie aktor pozwolił Iwanowiczowi wrócić na swoje miejsce, a na scenę poprosił Sergiusza Gerardowicza Dunhilla. Dostał to samo pytanie co Bosy: "Czy odda pan walutę?" Po chwili wahania przyznał się, że oddał wszystkie pieniądze, a jego żona to potwierdziła.
Aktor pozwolił mu odejść, ale przed tym pokazał widowni jego kochankę, u której ukrywał pieniądze, a karą dla niego miało być piekło zrobione w domu przez jego żonę. Później na scenie pojawił się artysta Sawwa Potwapowicz Kurolesow, który wykonał fragmenty "Skąpego rycerza" Puszkina. Nagle z widowni dobiegł głos "Ja chcę zdać walutę." Aktor poprosił śmiałka na scenę. Ten przedstawił się i zdał walutę. Prowadzący popatrzył mu głęboko w oczy na dowód czy zdał całą walutę - to była prawda. Dodał jeszcze, że jego ciotka też przechowuje pieniądze i kazał Kanawkinowi Nikołajowi (bo tak nazywał się śmiałek z widowni) jechać do niej samochodem i nakazać oddać kasę. Nagle na salę weszli kucharze. Jeden z nich podszedł do Nikanora i powtarzał by oddał pieniądze. Iwanowicz obudził się a przy nim stała Piaskowia Fiodorowna. Z 118 i 120 dobiegał płacz. Lekarz natychmiast uspokoił całą trójkę. Ostatni zasnął Iwan, któremu zaczęła się śnić Naga Góra otoczona podwójnym łańcuchem straży...
Kaźń
Poza Jeszuą Ha-Nocri na Nagiej Górze zostało ukrzyżowanych trzech innych złoczyńców. Skazańców na miejsce kaźni dowieziono wózkami. Centurion Marek Szczurza Śmierć, zaufany Piłata, pilnował porządku wraz ze swoimi żołnierzami. Tego dnia panował ogromny upał i zbierało się na burzę. Pod drzewkiem, niedaleko miejsca kaźni ulokował się Mateusz Lewita - uczeń Jeszui. Był już na tym miejscu kilka godzin wcześniej, ale postanowił wrócić się do miasta. Ukradł tam nóż, aby zabić Jeszuę przed ukrzyżowaniem i tym samym oszczędzić mu cierpień. Nie zdążył jednak i teraz bardzo rozpaczał z tego powodu. Wyklinał Boga i dziwił się, że nie spada na niego z tego powodu grom z nieba.
Skazańcy co chwila tracili przytomność. Cierpieli ogromnie, a ich twarze oblepiły muchy. Jeden z oprawców na polecenie Szczurzej Śmierci podał Jeszui na włóczni gąbkę z wodą. Umierający pił chciwie. Oprawca zdjął gąbkę z ostrza włóczni, kazał Jeszui sławić hegemona Piłata i przebił mu serce. Jeszua umarł. To samo zostało powtórzone także względem innych skazańców.
Z nieba runęły strumienie deszczu, żołnierze i gapie szybko opuścili Nagą Górę, a Mateusz Lewita zdjął z krzyża ciało Jeszui.
17. Niespokojny dzień
W piątek rano, nazajutrz po przeklętym występie Wolanda, ogromna kolejka ustawiła się pod teatrem Variétés. Wszyscy opowiadali o wczorajszym niesamowitym seansie czarnej magii i chcieli kupić bilety na dzisiejszy. Kiedy ludzie stojący w kolejce dowiedzieli się, że dzisiejszy seans się nie odbędzie, rozeszli się do domów.
W gabinecie Rimskiego pojawiła się milicja. Nagle okazało się, że o występie Wolanda niewiele wiadomo. Afisze zniknęły, w biurze turystyki zagranicznej nikt nic nie wiedział o żadnym Wolandzie, umowy w księgowości nie było. Milicja dowiedziawszy się, że mag podobno zatrzymał się w mieszkaniu na Sadowej, pojechał tam, ale w mieszkaniu nikogo nie zastała.
Księgowy teatru Variétés, Łastoczkin, miał przed sobą dwa zadania: po pierwsze, pojechać do Komisji Nadzoru Widowisk i Rozrywek Lżejszego Gatunku i złożyć raport o wczorajszych zajściach, po drugie - wpłacić wczorajsze wpływy z kasy. Łastoczkin udał się na postój taksówek, ale kierowca nie chciał go obsłużyć, skarżąc się, że wczoraj wiele osób zapłaciło mu czerwońcami, a potem czerwońce zamieniły się w osę lub etykietę z butelki wody mineralnej. Łastoczkin dojechał na miejsce, ale w gabinecie kierownika spotkała go niespodzianka. Kierownik zniknął, a na jego miejscu siedział sam garnitur. Do tego jeszcze pracownicy komisji co chwila śpiewali chóralnie pieśń “Morze przesławne”. Jak się okazało, wszystko to były sprawki Korowiowa i Behemota.
Łastoczkin dotarł w końcu do kasy, aby wpłacić pieniądze z wpływów za dzisiejszy spektakl. Kiedy rozpakował zawinięte w papier pieniądze, okazało się, że pełno tam było obcej waluty. Księgowy od razu został aresztowany.
18. Pechowi goście
Pociągiem do Moskwy jechał wujek nieboszczyka Berlioza, Maksymilian Andriejewicz Popławski, ekonomista mieszkający na stałe w Kijowie. Otrzymał on przedwczoraj wieczorem telegram następującej treści: “przed chwilą na patriarszych prudach przejechał mnie tramwaj pogrzeb piątek godzina trzecia przyjeżdżaj berlioz”. Telegram był niedorzeczny - bo niby jak nieboszczyk mógł wysłać telegram po swojej śmierci i jeszcze znać dokładną datę pogrzebu? Popławski stwierdził, że telegrafista musiał po prostu przekręcić parę słów w telegramie i stąd ta pomyłka.
Popławski jechał do Moskwy licząc na to, że uda mu się zgarnąć mieszkanie siostrzeńca swojej żony - miał bowiem dosyć mieszkania w Kijowie, wolał przenieść się do bardziej prestiżowej Moskwy, a normalną drogą trudno to było załatwić. Postanowił przede wszystkim zameldować się najpierw w mieszkaniu Berlioza na pobyt czasowy, aby potem mieć podstawy do przejęcia lokum. Wuj Maksymilian znalazł się więc w lokalu, w którym mieściła się administracja domu numer 302-A przy ul. Sadowej. Spotkał tam jakiegoś przestraszonego człowieka, który powiedział mu, że nie ma ani prezesa spółdzielni, ani sekretarza, i że nie ma możliwości skontaktowania się z nimi. Popławski postanowił więc udać się do mieszkania numer pięćdziesiąt.
Ktoś mu otworzył - nie wiedział kto, bo w pokoju znajdował się jedynie olbrzymi czarny kot, siedzący na krześle. Potem w pokoju pojawił się Korowiow, płaczący rzewnymi łzami nad śmiercią Berlioza. Wuj Maksymilian spytał się Korowiowa, czy to on do niego depeszował. Korowiow odpowiedział na to, że depeszował kot. Behemot zwrócił się do Popławskiego i zaczął z nim rozmawiać. Popławski stał jak wryty i nie wiedział, co powiedzieć. W pewnej chwili w pokoju pojawił się mały człowieczek o rudych włosacg (Asasello), kazał wynosić się Popławskiemu do Kijowa i nie marzyć nawet o żadnym mieszkaniu w Moskwie. Wuj Maksymilian, śmiertelnie przestraszony, ulotnił się z mieszkania.
Schodząc po schodach zobaczył małego człowieczka, zmierzającego w stronę fatalnego mieszkania. Był to Andrzej Fokicz Sokow, bufetowy teartu Variétés. Otworzyła mu dziewoja, która nie miała na sobie nic oprócz kokieteryjnego koronkowego fartuszka i białego czepeczka. Zaprosiła Andrzeja Fokicza do salonu, gdzie urzędował Woland. Mistrz czarnej magii leżał na łóżku.
Świta Wolanda zaczęła częstować bufetowego alkoholem i jedzeniem, ale ten odmawiał, przestraszony, i zaczął bardzo nieśmiało mówić o interesie, z jakim przyszedł. Otóż po występie w teatrze maga wiele osób przychodziło do jego bufetu, płacąc czerwońcami, które potem zmieniły się w kawałki papieru. Woland zdenerwował się, powiedział, że przenigdy nie zje nic w bufecie teatru Variétés, ponieważ podaje się tam nieświeże jedzenie i nie przestrzega podstawowych zasad higieny. Korowiow przepowiedział Sokowowi, że w przeciągu dziewięciu miesięcy umrze na raka. Przerażony bufetowy opuszcza mieszkanie w poszukiwaniu jak najlepszego onkologa, profesora Kuźmina. W jego gabinecie, podczas wizyty Sokowowa i chwilę potem także działy się niesamowite rzeczy.
Część II
19. Małgorzata
Rozdział ten zaczyna się od bardzo znanych słów: „Za mną, czytelniku! Któż to ci powiedział, że nie ma już na świecie prawdziwej, wiernej, wiecznej miłości? A niechże wyrwą temu kłamcy jego plugawy język!”.
Ukochana mistrza miała na imię Małgorzata. Miała trzydzieści lat, była żoną wybitnego specjalisty, mieszkała z nim w willi, ale nie kochała go.
W piątek, tego dnia, kiedy przepędzono i wysłano do Moskwy wujaszka Berlioza, Małgorzacie śnił się mistrz. Obudziła się z nadzieją, że tego dnia coś się wydarzy. Wyszła z mieszkania i wsiadła do trolejbusu. Usłyszała tam rozmowę dwóch mężczyzn, którzy szeptali o jakimś skandalu: podobno jakiemuś nieboszczykowi skradziono dziś rano z trumny głowę (chodziło oczywiście o Berlioza, ale o tym Małgorzata nie mogła wiedzieć).
W kilka chwil później Małgorzata siedziała już na ławce pod murem Kremla. W pewnym momencie zauważyła, że tuż obok przejeżdża kondukt pogrzebowy. „Ciekawe, czyj to pogrzeb?” - zapytała sama siebie w duchu. „Michała Aleksandrowicza Berlioza” - odpowiedział jej ktoś. Małgorzata odwróciła się zdziwiona i zobaczyła na ławce obok siebie Asasella. Zaczęli rozmawiać o kradzieży głowy Berlioza i kondukcie pogrzebowym. Asasello powiedział, że przysłano go do Małgorzaty z interesem - pewien samotny cudzoziemiec chce, żeby towarzyszyła mu na balu. Małgorzata na początku nie chciała się zgodzić, ale kiedy Asasello zaczął słowo w słowo przytaczać fragmenty książki mistrza, poczytała to jako dobry znak i zgodziła się. Asasello dał jej w puzderku krem i polecił, aby dzisiaj wieczorem, w swoim mieszkaniu, wysmarowała się nim na całym ciele i czekała na dalsze instrukcje.
Krem Asasella
Wieczorem, będąc już u siebie, zgodnie z poleceniem Asasella Małgorzata rozebrała się i zaczęła wcierać krem w twarz. Zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe - wszystkie zmarszczki spowodowane zgryzotami zniknęły, Małgorzata bardzo wypiękniała. Uradowana wtarła krem w całe ciało i odkryła, że znajduje się w stanie nieważkości. Asasello zadzwonił do niej i polecił wylecieć na miotle za miasto. Małgorzata napisała list pożegnalny do swojego męża, pożegnała się ze swoją służącą Nataszą i wyleciała zupełnie naga na miotle, ku ogromnemu zdumieniu stojącego przed domem współlokatora willi, Mikołaja Iwanowicza.
21. Lot
Małgorzata leciała na miotle nad miastem. Na polecenie Asasella krzyknęła "Niewidzialna" i w tym samym momencie zniknęła przechodniom z oczu. Przypadkowo trafiła do domu znienawidzonego krytyka Łatuńskiego, który pogrążył jej ukochanego mistrza. Gospodarza nie było w domu, więc Małgorzata w ramach zemsty totalnie zdemolowała mu mieszkanie. W pewnym momencie do Małgorzaty przyłączyła się jej służąca Natasza, lecąca na Mikołaju Iwanowiczu, który pod wpływem kremu Asasella zamienił się w wieprza. Obie kobiety dotarły za miasto, gdzie czekał na nie Asasello w pięknym kabriolecie. Asasello i Małgorzata polecieli samochodem na Sadową.
22. Przy świecach
W mieszkaniu na Sadowej Małgorzata poznała Wolanda, Hellę (ową kobietę o rudych włosach i z pręgą na szyi), Behemota i Korowiowa, alias Fagota. Mieszkanie nieboszczyka Berlioza powiększyło się do nieprawdopodobnych rozmiarów. Korowiow wyjaśnił Małgorzacie, że Woland raz do roku organizuje wielki bal wiosenny przy pełni księżyca i w tym roku jako jego miejsce wybrał Moskwę. Z racji, że Woland jest samotny, na czas balu potrzebuje gospodyni. Utarła się tradycja, że musi mieć ona na imię Małgorzata i pochodzić z miasta, w którym bal się odbywa. Małgorzata zgodziła się pełnić rolę gospodyni balu. W mieszkaniu zjawiła się także Natasza z Mikołajem Iwanowiczem i wyraziła chęć uczestniczenia w balu. Zbliżała się północ.
23. Wielki bal u szatana
Zaczęły się przygotowania do balu. W basenie jednej z komnat Hella i Natasza oblały całe nagie ciało Małgorzaty krwią, a potem olejkiem różanym. Założono jej buty z płatków róży, na głowę wsadzono diadem, a na szyi zawieszono łańcuch z ciężkim medalionem, przedstawiającym czarnego pudla. Korowiow radził Małgorzacie, by była bardzo uprzejma wobec wszystkich gości, aby nie zapomniała o nikim, tak, aby każdy wiedział, że gospodyni balu zwróciła na niego uwagę. Na sygnał Behemota „Bal!!!” bal zwalił się na Małgorzatę najpierw pod postacią ogromnej jasności, a potem niebywałego huku. W jednej z komnat orkiestra dyrygowana przez Straussa grała walca. W innej komnacie grał zespół jazzowy.
Małgorzatę usadowiono na podeście. Oparła prawą nogę na poduszce. Z kominka, który zamienił się w ogromną czeluść zaczęli przychodzić goście - pojawiły się trumny, z których wychodzili potępieńcy, przybierający ludzką postać. Wszystkie kobiety były nagie, na nogach miały jedynie piękne pantofelki. Wszyscy przychodzący goście całowali Małgorzatę w kolano. Korowiow przedstawiał Małgorzacie po kolei gości. Królowa balu zwróciła uwagę na jedną z kobiet. Miała na imię Frieda i zabiła swoje dziecko tuż po narodzeniu, wkładając mu do ust chusteczkę i grzebiąc żywcem. Teraz w ramach kary codziennie pokojówka kładła jej przy łóżku ową chusteczkę. Frieda próbowała ją zniszczyć wszystkimi możliwymi sposobami, ale to nic nie dawało.
Małgorzata była już bardzo zmęczona, bolały ją mięśnie, a kolano spuchło od pocałunków. W pewnym momencie na balu pojawił się Woland, z głową Berlioza na tacy. Woland zaczął rozmawiać z Berliozem, którego oczy nagle ożyły. Woland powiedział, że skoro Berlioz uważa, że po śmierci jest tylko pustka i nicość, to dostanie to, w co wierzy. Z głowy Berlioza pozostała sama czaszka, a jej wieko otworzyło się. Nagle na sali pojawił się baron Meigel, który sam ofiarował się Wolandowi na usługi. Asasello zabił barona, napełnił czaszkę Berlioza jego krwią, wzniósł toast i wypił. Potem dał ów dziwny kielich Małgorzacie, ona wypiła także. Nagle mieszkanie zaczęło się zmieniać i przybrało swój dawny wygląd.
24. Wydobycie mistrza
W mieszkaniu wszystko było tak, jak przed balem, głodna Małgorzata posilała się. Woland spytał się jej, co chce w zamian za bycie gospodynią balu. Małgorzata powiedziała, że pragnie, aby Friedzie przestano przynosić jej chusteczkę. Woland zaśmiał się i trochę zdenerwował, narzekając, że miłosierdzie wciśnie się wszędzie niezależnie od tego, jak bardzo będzie się chciał jego pozbyć. Powiedział, że przerwanie cierpienia Friedy nie leży w jego kompetencji, ale może to zrobić Małgorzata. Małgorzata kazała przywołać Friedę i powiedziała, że jej wybaczono i że nie będą jej już więcej przynosić chusteczki. Małgorzata już miała odchodzić, gdy Woland zatrzymał ją i poprosił, aby teraz wyraziła swoje prawdziwe życzenie - to z którym przyszła na bal. „Chcę, by mi natychmiast, w tej chwili zwrócono mego ukochanego mistrza” - powiedziała Małgorzata i w tym momencie mistrz stanął przed nimi.
Woland zaczął z nim rozmawiać i dowiedział się, że mistrz napisał książkę o Poncjuszu Piłacie, ale wszystkie jej egzemplarze spalił. „To niemożliwe, rękopisy nie płoną!” - powiedział Woland i w jednej chwili miał w ręku maszynopis książki. Woland postanowił, że kochankowie wrócą do swojej sutereny. Małgorzata stwierdziła, że jest to niemożliwe, ponieważ na pewno mieszka tam już ktoś inny. Korowiow sprawdził w wyczarowanej przed chwilą księdze meldunkowej, że w suterenie jest teraz zameldowany niejaki Alojzy Mogarycz. W jednej chwili jego nazwisko zniknęło z księgi.
W pokoju pojawiła się świta Małgorzaty - Natasza i Mikołaj Iwanowicz. Natasza wyraziła chęć zostania wiedźmą, a Mikołaj Iwanowicz prosił, aby wystawić mu zaświadczenie informujące o tym, gdzie był owej nocy. Hella na polecenie Behemota napisała: „Zaświadcza się niniejszym, że okaziciel niniejszego zaświadczenia, Mikołaj Iwanowicz, spędził wyżej wymienioną noc na balu u szatana, gdzie został zaangażowany jako środek lokomocji (wieprz). Podpisano - Behemot”. W pokoju pokazał się także Warionucha, prosząc, aby zwolniono go z funkcji wampira. Warionucha obiecał, że już nigdy nie będzie ubliżał nikomu przez telefon i został zwolniony. Małgorzata dostała w prezencie od Wolanda złotą podkowę wysadzaną brylantami, wychodząc z mieszkania jednak zgubiła ją. Zgubę znalazła Annuszka (ta sama, która rozlała olej) i postanowiła ją sobie przywłaszczyć. Podkowę odzyskał Asasello.
W godzinę później mistrz i Małgorzata znaleźli się w swojej suterenie. Małgorzata wzięła do ręki bruliony z powieścią i zaczęła czytać…
25. Jak procurator usiłować ocalić Judę z Kiriatu
Nad Jeruszalaim szalała burza. U procuratora zjawił się jego zaufany szpieg, komendant tajnej służny, Arfaniusz. Procurator rozkazał Arfaniuszowi jak najszybciej zorganizować pogrzeb złoczyńców. Piłat obawiał się także, że Juda z Kiriatu, który zdradził Jeszuę, zostanie tej nocy zasztyletowany, a pieniądze, które otrzymał od kapłanów podrzucone do świątyni z informacją, że Juda oddaje je z powodu wyrzutów sumienia. Procurator polecił Arfaniuszowi, aby ocalił Judę przed śmiercią.
26. Złożenie do grobu
Arfaniusz udał się na ulicę Grecką, gdzie spotkał Greczynkę Nisę. Odwiedził jej mieszkanie i po pięciu minutach wyszedł. Nisa przebrała się i także opuściła dom. Na mieście spotkała Judę z Kiriatu - swojego kochanka. Juda chciał ją odwiedzić z racji nieobecności jej męża, Nisa jednak nie zgodziła się. Powiedziała Judzie, że spotkają się za miastem, na plantacji oliwek. Juda poczekał chwilę, aż Nisa odejdzie - aby nikt nie widział ich razem - i udał się we wskazane miejsce. Za bramą dopadło go dwóch mężczyzn, wołając „Ileś dziś dostał? Mów, jeśli ci życie miłe!” Juda odpowiedział, że trzydzieści tetradrachm. Jeden z mężczyzn wbił Judzie nóż w serce aż po rękojeść, drugi zabrał sakiewkę i przyczepił do niej karteczkę. Sakiewkę mężczyźni podrzucili do domu arcykapłana.
Arfaniusz udał się do procuratora i doniósł mu o zabiciu Judy. Zdał też relację z pogrzebu skazańców - ciało Jeszui zostało zabrane z krzyża przez Mateusza Lewitę, ale odnaleziono je i pogrzebano. Arfaniusz opuścił procuratora.
Potem u procuratora zjawił się Mateusz Lewita. Oświadczył, że pragnie zabić Judę z Kiriatu. Piłat odpowiedział mu, że Juda już nie żyje i że to on sam, procurator, zabił go.
27. Zagłada mieszkania numer pięćdziesiąt
W sobotę o świcie nie spało całe piętro pewnej moskiewskiej instytucji. Prowadzono tam śledztwo w sprawie Wolanda. Sprawa ta zalatywała diabelstwem i hipnotyzerstwem. Na przesłuchaniu zjawił się jako pierwszy przewodniczący komisji akustycznej Siemplejarow, potem przewodniczący Głównej Komisji Nadzoru Widowisk Prochor Piotrowicz, który odnalazł się w swoim garniturze. Natrafiono na ślad Lichodiejewa, który podobno leci samolotem z Jałty do Moskwy. Śledczy odwiedził także w klinice Iwana Bezdomnego, który odpowiadał rzeczowo na pytania i oświadczył, że już nigdy więcej nie będzie pisał wierszy.
Oczywiście wielokrotnie próbowano złapać przestępców w mieszkaniu numer pięćdziesiąt na Sadowej, ale ani razu nie zastano tam nikogo. Lichodiejew przyleciał do Moskwy i poprosił, aby zamknięto go w opancerzonej celi. Podobnie prosił odnaleziony nagle administrator Warionucha oraz Rimski, przybyły pociągiem z Leningradu. Przesłuchiwano także Annuszkę oraz przybyłego z nie dziwiącym już nikogo zaświadczeniem Mikołaja Iwanowicza.
Nagle zaczęły dochodzić wieści, że fatalne mieszkanie na Sadowej daje znaki życia. Śledczy przybyli na miejsce, w mieszkaniu zastali jedynie kota, trzymającego w łapach prymusa. Śledczy próbowali bezskutecznie złapać kota w sieć. Potem rozpoczęła się strzelanina, a kota nie wiedzieć czemu imały się kule. Behemot chlusnął benzyną, która sama się zapaliła i przez okno opuścił mieszkanie. W tym samym czasie, gdy na Sadową pędziły wozy strażackie, z okien wraz z dymem wyleciały trzy ciemne męskie sylwetki i jedna sylwetka nagiej kobiety.
28. Ostatnie przygody Korowiowa i Behemota
Korowiow i Behemot udali się do Gribojedowa, gdzie bardzo uprzejmie obsługiwał ich kierownik restauracji, Archibald Archibaldowicz. Kiedy do siedzących przy stole podeszli trzej uzbrojeni mężczyźni, z prymusa trysnął słup ognia, a Korowiow i Behemot zniknęli. Gribojedow stanął w płomieniach.
29. Przesądzone zostają losy mistrza i Małgorzaty
O zachodzie słońca, na tarasie jednego z najwyższych budynków Moskwy, stali Woland i Asasello. Nagle zjawił się przed nimi Mateusz Lewita oznajmiając, że „On go przysyła”, że przeczytał powieść mistrza i prosi, aby Woland zabrał go do siebie i obdarzył spokojem. Mistrz i Małgorzata nie zasłużyli bowiem na światłość, ale na pewno zasłużyli na spokój.
30. Czas już! Czas!
Nad Moskwą szalała burza. W suterenie mistrza i Małgorzaty zjawił się Asasello. Poczęstował ich winem, które okazało się trucizną. Kochankowie upadli na podłogę i leżeli chwilę nieruchomo, ale potem podnieśli się tak, jakby nic się im nie stało. Asasello powiedział, że na nich już czas i rozniecił ogień w suterenie. Kochankowie i Asasello polecieli na koniach. Mistrz odwiedził jeszcze klinikę, aby pożegnać się z Iwanem.
31. Na Worobiowych Górach
Burza przeminęła już bez śladu, nad Moskwą pojawiła się tęcza. Woland ze swoją świtą oraz mistrz i Małgorzata znajdowali się na wzgórzu. Mistrz ostatni raz spojrzał na Moskwę i pożegnał się z miastem. Wszyscy pomknęli na koniach w przestworza.
32. Przebaczenie i wiekuista przystań
Jeźdźcy znaleźli się na księżycu. Znajdował się tam uwięziony Poncjusz Piłat wraz ze swoim wiernym psem Bangą. Procurator nie może odnaleźć spokoju i bardzo chce porozmawiać z Jeszuą Ha-Nocrim, twierdzi bowiem, że nie zdążył mu czegoś dopowiedzieć wówczas, dawno temu, czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan. Ale niestety nie udaje mu się wejść na drogę wiodącą do Jeruszalaim. Mistrz uwalnia Piłata, krzycząc: „Jesteś wolny! Jesteś wolny! On czeka na ciebie”. Od tego krzyku góry rozpadają się i procurator idzie drogą prowadzącą do Jeruszalim. Mistrz i Małgorzata zaś odnajdują przygotowany specjalnie dla nich domek, w którym będą przebywać przez całą wieczność.
Epilog
Warto jeszcze wspomnieć o tym, co działo się w Moskwie po owym sobotnim wieczorze, kiedy to Woland o zachodzie słońca opuścił stolicę. Wszędzie szeptano o nieczystej sile, w całym kraju zabito sporo kotów oraz aresztowano osoby mające nazwisko podobnie brzmiące do nazwisk Wolanda i Korowiowa. Śledztwo wykazało, że do Moskwy nie przybyła żadna nieczysta siła, ale banda hipnotyzerów i brzuchomówców, którzy perfekcyjnie opanowali swój fach.
Żorż Bengalski został wyleczony z klinice, ale porzucił pracę konferansjera. Alojzy Mogarycz znalazł sobie szybko inne mieszkanie i działa na stanowisku, którego zrzekł się Rimski, to znaczy na etacie dyrektora finansowego Variétés.
Iwan Bezdomny porzucił karierę pisarską i zajął się pracą naukową. Został profesorem w Instytucie Historii i Filozofii. Przy każdej pełni księżyca dzieje się z nim coś dziwnego - śni mu się kaźń na Nagiej Górze - widok żołnierza przeszywającego włócznią jednego z towarzyszy Jeszui, Gestasa, a potem widok Piłata i Jeszui, spacerujących w poświacie księżyca. Jeszua przysięga procuratorowi, że żadna kaźń na Nagiej Górze się nie odbyła i że to wszystko jedynie mu się przywidziało. Potem do Iwana we śnie przychodzi mistrz i zwracając się do niego „uczniu” zapewnia go, że tak właśnie zakończyła historia. Potem aż do następnej pełni nikt już profesora nie niepokoi - „ani beznosy morderca Gestasa, ani okrutny piąty procurator Judei, eques Romanus, Poncjusz Piłat”.
ZOFIA NAŁKOWSKA - „GRANICA”
I
Wiadomości o śmierci Zenona Ziembiewicza i nieszczęściu, jakie spotkało jego rodzinę, były zaskakujące i trudne do wyjaśnienia. Mężczyzna był osobą znaną w mieście i podziwianą ze względu na piękną, choć krótką karierę. Powszechnie uważano, że żył spokojnie i w sposób zorganizowany. Po śmierci jego romans z protegowaną żony, Justyną Bogutówną, oceniono jako skandal. Lokalna prasa donosiła, że dziewczyna, po tym jak przyznała się do winy, przebywa w więzieniu. Jej czyn i histeryczne zachowanie w biurze Ziembiewicza uznano za niepoczytalne, choć niektórzy wyrażali opinię, iż udaje obłęd.
Justyna była córką wdowy, która pracowała jako kucharka w okolicznych dworach. Po śmierci matki najpierw opiekowała się chorą osobą, a następnie - dzięki protekcji żony Ziembiewicza, została zatrudniona jako sprzedawczyni. Ludzie postrzegali ją jako pracowitą, inteligentną i grzeczną.
Zenon natomiast był synem Joanny z Niemierów i Waleriana Ziembiewicza, rządcy Boleborzy, majątku należącego do rodziny Tczewskich. Pan Walerian prowadził gospodarstwo uczciwie, lecz nieumiejętnie. Znany był z licznych romansów, których nie ukrywał przed żoną. Zenon każdego roku wracał na wakacje do domu, przywożąc doskonałe świadectwa. Coraz bardziej wstydził się rodziców, dostrzegając braki w wykształceniu matki i nieudolność ojca, który spędzał czas przede wszystkim na chodzeniu po łąkach i pilnowaniu chłopów. Kończąc edukację był już stałym bywalcem w domu pani Kolichowskiej przy ulicy Staszica, gdzie mieszkała również Elżbieta Biecka. W towarzystwie Elżbiety spacerował po ogrodzie, uświadamiając sobie, że szczęście, które przy niej odczuwał, miało również posmak cierpienia.
II.
Pani Cecylia Kolichowska odziedziczyła po mężu - rejencie kamienicę, która, jak się okazało, nie przynosiła spodziewanych zysków. Kobieta była zamężna dwukrotnie. Pierwszy mąż, socjalista Konstanty Wąbrowski, wielka miłość pani Cecylii, popełnił samobójstwo tuż przed wybuchem wojny. Drugie małżeństwo, ze starszym od niej o piętnaście lat Aleksandrem Kolichowskim, zawarła z rozsądku, mając nadzieję, że w ten sposób zapewni sobie spokojną starość. Rejent okazał się mężczyzną zaborczym, niewiernym i nie tak bogatym, jak przypuszczała. Po jego śmierci pani Kolichowska, rozgoryczona odkrytą prawdą, postarzała się znacznie i uważała się za sponiewieraną przez życie. Za wszelką cenę starała się dobrze prowadzić kamienicę, choć miała przez to nieustanne zmartwienia, związane z lokatorami. Część piwnic i strychu zamieniła na mieszkania, co wcale nie polepszyło jej sytuacji finansowej, ponieważ ludzie najczęściej nie płacili czynszu. Sama zajmowała niewielkie mieszkanie na parterze z wyjściem na ogród, z którego wyłącznie ona mogła korzystać. W salonie zgromadziła wszystkie meble, przeniesione z pokoi, które zajmowała wraz z mężem. Dla Zenona, który dostrzegał ogromną różnicę pomiędzy tym miejscem a ubogim salonem rodziców w Boleborzy, zagracone pomieszczenie było najpiękniejszym miejscem na świecie.
W salonie pani Kolichowskiej młody Ziembiewicz prawie każdego dnia spotykał się z Elżbietą Biecką, której udzielał korepetycji. Dziewczyna domyślała się, że jest w niej zakochany, lecz wzbudzał w niej jedynie złość i niechęć. Traktowała go źle, a kiedy chciał odejść, powstrzymywała go i kazała wrócić następnego dnia. Osoba Zenona wywoływała w niej wstręt, choć w niedzielę, kiedy zjawiał się wymyty i uczesany, dostrzegała, że i w nim jest coś ładnego. W tym czasie Elżbieta była zakochana miłością tragiczną i prawdziwą, którą obdarzyła mężczyznę żonatego i starszego od siebie. Jej wybrankiem został rotmistrz Awaczewicz, którego poznała w domu nauczycielki francuskiego, panny Julii Wagner. Awaczewicz najczęściej był na froncie i myśl, że w każdej chwili mógł zginąć, sprawiała, iż Biecka uważała swoją miłość za tragiczną, nie mając nadziei, że jej uczucia zostaną kiedykolwiek odwzajemnione.
III.
Pani Kolichowska była osobą samotną, skupioną przede wszystkim na prowadzeniu kamienicy. Niechętnie przyjmowała gości, a najczęściej odwiedzała ją przyjaciółka, pani Posztraska, wynajmująca jedno z mieszkań w domu Cecylii. Okazją do złożenia wizyty stawały się imieniny wdowy po rejencie, przypadające na 22 listopada. W tym dniu w salonie zjawiały się znajome pani domu, ubrane ubogo i dystyngowane. Pani Cecylia obserwowała je z przerażeniem, mając świadomość, że i ona zestarzała się. Elżbieta, obecna podczas spotkania, w milczeniu przysłuchiwała się rozmowom. Czuła się wyróżniona z tego grona dzięki swojej młodości i miłości do rotmistrza. Dla niej starość była kolejnym etapem młodości.
Tego roku, kiedy Biecka żyła swoimi uczuciami do Awaczewicza, starsze panie rozpoczęły dyskusję o służących. Pani Kolichowska uważała, że służba to tacy sami ludzie jak inni. Warkoniowa wspomniała o swojej służącej, Bogutowej, która w wieku czterdziestu lat urodziła dziecko, za co została zwolniona. Później kobieta znalazła zatrudnienie u hrabiny Tczewskiej, a jej córka, Justyna, bawiła się z dziećmi państwa. Potem rozmawiały o kochankach mężczyzn, które były dla nich wrogie i niepokonane. Zdradzanym żonom pozostawały jedynie wspomnienia o mężach i skromne emerytury. Elżbieta słuchała tych rozważań, czując pogardę. Była przekonana, że nie wyjdzie za mąż, a każdego mężczyznę, który ją pokocha, skrzywdzi. Miłość do Awaczewicza dodawała jej siły, aby mieszkać z ciotką, która jej nie kochała.
Wraz z nastaniem wiosny dozorca Ignacy usuwał deski, które zabezpieczały wejście do ogrodu pani Kolichowskiej. Chociaż lokatorzy mieli zakaz wchodzenia na teren prywatny właścicielki kamienicy, bardzo często w nocy ginęły kwiaty i owoce. Po każdej kradzieży pani Cecylia oskarżała dzieci lokatorów i urządzała awanturę, a przez cały kolejny tydzień użalała się nad swoim losem.
Elżbieta z okna swojego pokoju obserwowała podwórko i uwiązanego na łańcuchu psa Fitka, który ożywiał się jedynie na widok kucharki Michaliny, niosącej mu miskę z jedzeniem. Czasami widywała lokatorów z sutereny, którzy kierowali swe kroki do ukrytego za szopą wychodka. W niedzielę spotykali się na podwórku i prowadzili rozmowy. Mieszkańcy sutereny szybciej starzeli się i szybciej umierali niż ci, którzy wynajmowali mieszkania na wyższych piętrach kamienicy. Młoda Gołąbska siadywała zazwyczaj ze swoim synkiem, Stefankiem, a Marian Chąśba czytał zniszczoną książkę. Świat za oknem Biecka traktowała z obojętnością. Równie obojętnie spoglądała na fotografię matki, od której od kilku miesięcy nie otrzymała żadnej wiadomości.
Wszystko zmieniło się jednak pewnego czerwcowego dnia, w którym panna Wagner wezwała Elżbietę na lekcję francuskiego. Dziewczyna wiedziała, że spotka tam Awaczewicza. Mężczyzna otworzył jej drzwi i przez chwilę rozmawiała z nim, czując onieśmielenie i radość. Podczas lekcji obserwowała ukochanego. Po zajęciach rotmistrz zaproponował, że odprowadzi ją do domu, co najwyraźniej zaskoczyło nauczycielkę. Panna Julia zaczęła krzyczeć i płakać, zatrzymując Awaczewicza, a Elżbieta uciekła, by nie słyszeć awantury. Dopiero wówczas domyśliła się, jakie relacje łączyły mężczyznę i pannę Wagner. Zrozumiała też, dlaczego ciotka Cecylia, po odnalezieniu pewnych dokumentów w kasie rejenta, nie chciała uczestniczyć w pogrzebie męża i dlaczego matka odeszła od ojca. Na ulicy zatrzymał ją Zenon Ziembiewicz. Tego dnia była zadowolona z jego towarzystwa i nie czuła wstrętu. Po posiłku pożegnała chłopca, który wyszedł obrażony szybkim końcem wizyty. Potem udała się do swojego pokoju. Na podwórku dostrzegła Gołąbską, która była znów w ciąży Spojrzała na zdjęcie matki, uświadamiając sobie, że ta obca kobieta w rzeczywistości jest najbliższą jej osobą. Za oknem usłyszała rozpaczliwie wycie Fitka. Poszła do ciotki, prosząc ją, aby pozwoliła spuścić psa z łańcucha, ponieważ była przekonana, że Fitek zwariuje, jeśli przez całe życie będzie uwiązany. Pani Kolichowska odparła, że nikt nie lituje się nad nią, chociaż sama przypomina psa uwiązanego do kamienicy. Elżbieta wróciła więc do swojego pokoju i rozpłakała się. W tej chwili nie rozmyślała o Awaczewiczu, a największą tragedią stał się dla niej bezlitosny los psa.
V.
Do pierwszego spotkania Zenona i Justyny doszło w ogrodzie w Boleborzy. Dziewczyna miała wówczas dziewiętnaście lat i w niczym nie była podobna do otyłej i zniedołężniałej matki. Karolina Bogutowa po stracie pracy u Warkoniowej i narodzinach córki została zatrudniona jako kucharka w pałacu Tczewskich. Przez wiele lat nie usłyszała pochwały z ust państwa i nigdy nie przekraczała progu kuchni. W tym czasie Justynka spodobała się hrabiance Róży i została jej towarzyszką zabaw. Dzięki temu uzyskała powierzchowne wychowanie i słabą znajomość języka francuskiego. W wieku pięćdziesięciu lat Bogutowa zaczęła poważnie chorować i z trudem wypełniała swoje obowiązki w kuchni. Po kolejnych czterech latach stała się zupełnie nieprzydatna i zamieszkała u znajomego ogrodnika. Po stracie oszczędności, znalazła pracę u plenipotenta Czechlińskiego, a następnie w Boleborzy. Sprowadziła córkę, która stała się bardzo przydatna dla pani Ziembiewiczowej. Dom Ziembiewiczów, skromny i pozbawiony atrakcji towarzyskich, stał się dla kucharki symbolem jej upadku.
Zenon zainteresował się delikatną i grzeczną Justyną, choć początkowo starał się unikać dziewczyny. Skupiał się głównie na pisaniu rozprawy doktorska, a na Boleborzę patrzył oczami człowieka, posiadającego dyplom wyższej szkoły paryskiej. Dom rodziców stawał się dla niego egzotycznym miejscem, które traciło dla niego jakiekolwiek znaczenie.
VI.
Zenon pragnął jak najszybciej wrócić do Paryża, gdzie zostawił kochankę, Adelę. Czechliński, któremu spodobały się jego artykuły pisane z Francji, zaproponował mu pracę. Dla młodego Ziembiewicza, pragnącego żyć uczciwie, przyjęcie oferty plenipotenta byłoby równoznaczne ze sprzeniewierzeniem się własnym zasadom.
W jadalni przeczytał list od Karola Wąbrowskiego, syna Cecylii Kolichowskiej z pierwszego małżeństwa. Dowiedział się, że Adela zmarła 30 lipca w szpitalu de la Charite. Opuszczając Paryż wiedział, że kobieta wkrótce umrze, lecz miał nadzieję, że zdąży się jeszcze z nią zobaczyć. Kochanka, starsza od niego, od lat chorowała na gruźlicę. Pokochała go miłością bezgraniczną, której nie potrafił odwzajemnić. Przed wyjazdem do Boleborzy poprosił Karola, aby zaopiekował się Adelą i teraz poczuł żal, że przyjaciel nie napisał nic więcej poza tym jednym, krótkim zdaniem. Do pokoju nieoczekiwanie weszła Justyna. Bliskość dziewczyny stała się dla Zenona szczególnie bolesna w chwili, kiedy myślał o śmierci kochanki. Przez chwilę rozmawiali, a Bogutówna nie wydawała się być onieśmieloną obecnością panicza.
Nastał czas żniw i Zenon coraz częściej spotykał Justynę. Opowiadała mu wówczas o innych ludziach, jakby nie miała własnych zainteresowań. Życie w Boleborzy upływało monotonnie. Pan Walerian postarzał się i skupiał się wyłącznie na jedzeniu. Pani Ziembiewiczowa, nazywana zdrobniale „Żancią”, przez całe dni grywała na fortepianie. Wspólnie zasiadali do kolacji, na którą schodził również Zenon. Po posiłku pili zaparzaną przez panią domu herbatę, a młody Ziembiewicz obserwował rodziców. Ojciec, którego się wstydził, wydawał mu się groźny, natomiast z matką potrafił się porozumieć.
Przez jakiś czas Zenon zdołał opanować swoją słabość do Justyny. Pani Żancia, nieświadoma tego, że między młodymi coś zaczyna się dziać, chętnie opowiadała mu o swojej ulubienicy. Z czasem zaczął dostrzegać piękno Bogutówny, jej radość życia i oddanie, jakim go obdarzyła. Dziewczyna nieustannie szukała jego towarzystwa, mówiąc, że jest inny niż mężczyźni, których znała. Na jej pytanie, czy w przyszłym roku wróci do Boleborzy, odparł twierdząco, choć czuł, że nie może jej nic obiecać. Przed wyjazdem z majątku rodziców, Justyna została jego kochanką.
VII.
Przed wyjazdem z Boleborzy Zenon dowiedział się, że rodzice nie są w stanie pomóc mu finansowo, by mógł ukończyć ostatni rok nauki. W mieście spotkał się z Czechlińskim. Zobowiązał się do pisania artykułów z Francji, które miały być drukowane w regionalnym dzienniku. Wręczając plenipotentowi pierwszy artykuł, dostrzegł wychodzącego z cukierni Awaczewicza. Podczas rozmowy z Czechlińskim czuł, że właśnie zaprzedał swoją duszę, choć w pewnym stopniu zaufał mężczyźnie. Nagle zauważył Elżbietę Biecką. Nie widział jej od kilku lat i sądził, że opuściła miasto. Widok dawnej ukochanej wzruszył go, więc postanowił złożyć wizytę w domu Kolichowskiej, by przekonać się, czy nadal czuje coś do jej bratanicy.
Następnego dnia otrzymał od Czechlińskiego zaliczkę, dzięki której mógł wrócić do Paryża. Po południu ruszył na ulicę Staszica, czując niepokój i nadzieję. Zapamiętał Elżbietę jako pewną siebie młodą pannę, wyniosłą i oschłą. Justyna, łagodna i ciepła, stanowiła jej przeciwieństwo. Choć czuł się związany z Bogutówną, nie powiedział jej, że nie zamierza wracać do Boleborzy. Biecka powitała go serdecznie, mówiąc, że cieszy się z jego wizyty. Przeprosiła za nieobecność ciotki, wyjaśniając, że Kolichowska źle się czuje. Zenon zauważył, że kobieta zachowuje się niespokojnie i jest nerwowa. Dopytywała się, jakie zmiany zaszły w jego życiu, prawie wcale nie mówiąc o sobie. Wspomniała jedynie, że wiosną odwiedziła w Szwajcarii matkę. Ziembiewicz po raz pierwszy poczuł pogardę do Elżbiety, widząc w niej sztuczną kobietę, która niegdyś drwiła z niego, a teraz wydała mu się pusta. Wyznał, że przed laty był w niej zakochany. Odparła, że teraz nie miało to już znaczenia, ponieważ były to dziecięce uczucia. Słysząc, że w Paryżu zaprzyjaźnił się z Wąbrowskim, poprosiła, aby porozmawiał z Karolem i przekonał go do przyjazdu do matki, która była poważnie chora. Zenon starał się dowiedzieć, co Biecka robiła przez te lata. Wyjaśniła, że od jakiegoś czasu opiekuje się ciotką. Nagle zaczęła opowiadać o rodzinie, która mieszkała w piwnicy pod podłogą salonu. W niewielkim pomieszczeniu przebywały obecnie cztery dorosłe osoby i dziecko. Rodzina przed sześcioma laty została eksmitowana z mieszkania na piętrze za niepłacony czynsz. Kolichowska zlitowała się wówczas nad młodą Gołąbską, która chorowała po porodzie i pozwoliła zamieszkać im w piwnicy. Elżbieta od dwóch lat zastępowała panią Cecylię w obowiązkach i prowadziła meldunki w kamienicy, z którą czuła się zrośnięta. Zenon pożegnał się z kobietą i jak przed laty zapytał, czy może odwiedzić ją następnego dnia. Biecka zgodziła się. Na ulicy spotkał Awaczewicza i domyślił się, że rotmistrz idzie do Elżbiety.
VIII.
Pani Kolichowska postrzegała Elżbietę jako osobę bez serca, skupioną wyłącznie na własnym życiu i nie dostrzegającą nikogo poza sobą. Biecka często stawała w obronie lokatorów i pracowników, czym prowokowała kłótnie z ciotką. Pani Cecylia nie potrafiła zrozumieć zachowania bratanicy, które tłumaczyła jej młodym wiekiem, lecz żądała, aby Elżbieta zgadzała się z jej wolą i zagwarantowała jej spokojną starość. Kolichowska, niepogodzona z upływającym czasem, coraz bardziej podupadała na zdrowiu i miała kłopoty z poruszaniem. Najczęściej leżała w łóżku, rozmyślając o sprawach, których nie miała możliwości dokończyć i o synu, którego po raz ostatni widziała przed laty - w dniu, w którym zawoziła go do sanatorium. Pobyt za granicą zmienił Karola, który nie potrafił pogodzić się z faktem, że matka wyszła po raz drugi za mąż za człowieka nieodpowiedniego dla siebie. Po latach Cecylia zrozumiała, że poświęciła miłość dziecka, by żyć tak, jak pragnęła. Pustkę w sercu łagodziła obecność Elżbiety, którą kobieta szczerze polubiła. W pewien sposób uzależniła się od towarzystwa dziewczyny i z trudem zniosła jej wizytę u matki. W tym czasie odwiedzała ją Łucja Posztraska. Kolichowska wysłuchiwała opowieści starej przyjaciółki ze złością. Nie rozumiała miłości Łucji do męża, który nie pracował i przegrywał pieniądze wyłudzone od niej przez żonę. Martwiło ją także pojawienie się Awaczewicza, który stał się częstym gościem w jej domu i zabierał Elżbietę na wycieczki za miasto.
Po kilku tygodniach nieobecności Biecka wróciła ze Szwajcarii, co niezmiernie ucieszyło panią Cecylię. Staruszka domyśliła się, że Elżbieta będzie nadal mieszkała razem z nią. Natychmiast też zjawił się Awaczewicz, którego nie potrafiła polubić. Obawiała się, że rotmistrz, który rzekomo od dwóch lat starał się o rozwód, w końcu poślubi Biecką, która nie miała okazji widywać się z innymi mężczyznami. Wizyty Zenona Ziembiewicza, którego pamiętała jako pracowitego i poważnego ucznia, nie budziły jej obaw. Była świadoma, że młodzieniec niedługo wyjedzie za granicę i nie będzie mógł odebrać jej bratanicy.
Zenon przychodził do Bieckiej codziennie. Wyjawił jej prawdę o związku z Adelą i nie ukrywał faktu, iż w tym samym czasie spotykał się z innymi kobietami. Kiedy zauważył, że kobieta spochmurniała, usiłował wyjaśnić jej, że był wolny. Elżbieta, zapytana o Awaczewicza, odparła, że nie łączy ich przyjaźń, lecz rodzaj swoistego nawyku, który trwa już kilka lat. Rotmistrz opowiadał jej o innych kobietach i nie był w niej zakochany. Zenon zarzucił jej kłamstwo. Wówczas wyznała, że Awaczewicz był jej pierwszą, dziewczęcą miłością. Ziembiewicz na myśl, iż było to w czasach, kiedy był zakochany w Elżbiecie, poczuł upokorzenie i wstręt. Postanowił pożegnać się i ostatecznie zerwać wszelkie kontakty. Rzekł, że nigdy nie kochał innej kobiety poza nią. Biecka zatrzymała go, wyciągając ręce. Zenon zaczął ją całować. Potem, siedząc u stóp kobiety, opowiedział o związku z Justyną. Był przekonany, że uwikłał się w tę historię z nudów, lecz ta sprawa była już definitywnie zakończona. Miał też świadomość, że ta wizyta zmieniła wszystko między nim a Biecką i spełniły się jego młodzieńcze marzenia. Rozstanie z ukochaną na długie miesiące było trudnym przeżyciem i choć nie złożyli żadnych obietnic, byli pewni swoich uczuć. Przysięgli sobie jedynie to, że zawsze będą ze sobą szczerzy. W rok później odbył się ich ślub.
IX.
Wiosną stan zdrowia Karoliny Bogutowej pogorszył się tak bardzo, że musiała poddać się operacji. Pani Ziembiewiczowa wypłaciła jej pensję za pół roku, a pozostałą kwotę miała przesłać na wskazany adres. Justyna z żalem opuściła Boleborzę. Przez całą drogę do miasta opiekowała się matką. Nad rankiem pociąg dotarł na miejsce, lecz okazało się, że w przepełnionym szpitalu nie ma miejsca dla chorej. Bogutówna zostawiła matkę na korytarzu i udała się do Jasi Gołąbskiej, by zostawić u niej rzeczy. Po powrocie do szpitala dowiedziała się, że Bogutowa straciła przytomność i jest właśnie operowana. Przerażona Justyna rozpłakała się, zastanawiając się, co dalej ma robić. Po jakimś czasie z sali operacyjnej wyszli lekarze. Bogutówna usłyszała, że matka zmarła podczas zabiegu. Krzycząc, wbiegła do pomieszczenia. Potem patrzyła, jak posługacze wynoszą ciało kucharki do kostnicy.
Przez kilka godzin Justyna siedziała na ławce przed szpitalem. Jedna z zakonnic podeszła do niej, sugerując, że należy jak najszybciej zająć się pogrzebem. Kupiła więc trumnę i wróciła do kamienicy Kolichowskiej. Później w towarzystwie Gołąbskiej udała się na cmentarz. W drodze powrotnej odwiedziły groby dzieci Jasi, dla której śmierć była czymś najlepszym dla człowieka. Kobieta była przekonana, że Bóg wiedział, co robi, ponieważ nie dałaby rady samotnie wychować czwórki dzieci. Justyna rozmyślała o matce, słuchając opowieści przyjaciółki o trudach życia. Gołąbska mieszkała w tragicznych warunkach i od chwili, kiedy mąż od niej odszedł, musiała chodzić do urzędu, by prosić o pomoc finansową. Bogutówna zastanawiała się, co począć, ponieważ nie mogła zostać u Jasi, której rodzina żyła na skraju nędzy, zajmując niewielkie pomieszczenie na końcu piwnicy. W nocy śniła, że jest z matką w Boleborzy i Zenon ją całuje. Następnego ranka odbył się pogrzeb Karoliny Bogutowej.
X.
Zenon wrócił do kraju z dyplomem i świadomością, że zyskał szansę, by zorganizować na nowa swoje życie. Po krótkim odpoczynku w hotelu, zatelefonował do Elżbiety, pytając, czy nic się nie zmieniło. Następnie przeczytał swój artykuł w „Niwie” i wyruszył na spacer. Na ulicy, ze zdziwieniem, zauważył Justynę Bogutównę. Dziewczyna, płacząc, opowiedziała o śmierci matki. Zaproponował, aby poszli do Hotelu Polskiego, gdzie wynajmował pokój. Justyna początkowo odmówiła, tłumacząc, że musi wracać do domu, ponieważ dzięki pomocy siostry zakonnej, została zatrudniona do opieki nad chorą panią. W końcu uległa namowom Ziembiewicza. W pokoju ponownie wspominała matkę, a Zenon próbował ją pocieszyć, obejmując i całując. Obiecał też wypłacić zaległą wypłatę Bogutowej i kazał, aby Justyna przyszła do niego za dwa dni.
Bogutówna wyznała, że myślała o nim od dnia rozstania. Była przekonana, że teraz, kiedy wrócił, wszystko będzie dobrze. Zenon zamierzał wyjaśnić, że wiele rzeczy zmieniło się od wakacji w Boleborzy, lecz bliskość kochanki i jej szczere oddanie sprawiły, iż nie potrafił odsunąć jej od siebie. Uświadomił sobie, że rozstanie nie zmieniło jego stosunku do Justyny, która nadal miała swoje miejsce w jego życiu. Tego dnia ponownie została jego kochanką. Kiedy wyszła, wyraźnie uszczęśliwiona, pomyślał, że popełnił głupstwo. Sądził, że dzięki dziewczynie ukoił tęsknotę za Elżbietą. W Paryżu nie był wierny narzeczonej, lecz „przygody” z innymi kobietami nie miały dla niego większego znaczenia i tłumaczył je fizycznym popędem. Teraz jednak zarzucił sobie, że odnowił romans z Justyną, który do tej pory uważał za część swojego dawnego życia. Po wyjściu z hotelu spotkał się z Czechlińskim, który od kilku tygodni zajmował stanowisko starosty. Mężczyzna zaproponował mu pracę redaktora w „Niwie”. Nieoczekiwany awans sprawił, iż Zenon zapragnął jak najszybciej zabrać Biecką z kamienicy Kolichowskiej i zrobić wszystko, by była szczęśliwa.
Idąc do ukochanej, wspominał ich rozstanie i tęsknotę. Elżbieta czekała na niego w ogrodzie. Powitała go nie tak radośnie, jak tego oczekiwał, lecz po chwili gniewu jego uczucie rozbudziło się na nowo. Biecka opowiedziała mu o strachu, jaki odczuła w dniu ich pożegnania. Była przekonana, że nie wytrzyma rozłąki. Zenon obiecał, że już nigdy nie będą osobno. Kobieta wyjaśniła, iż tęsknota za nim była dla niej szczęściem, ponieważ mogła o nim myśleć i miała na kogo czekać. Ziembiewicz pocałował narzeczoną, myśląc o nocy, kiedy Justyna, po śmierci matki, śniła o nim pod podłogą salonu Kolichowskiej.
XI.
W poniedziałek Bogutówna przyszła do Zenona, aby odebrać część zaległej wypłaty matki. Ziembiewicz chciał tym razem definitywnie zakończyć ich znajomość. Justyna zaskoczyła go, przychodząc wcześniej. Sytuację komplikował dodatkowo fakt, że nie miał jeszcze zebranej całej kwoty. Dziewczyna była pochmurna, żaląc się na swoją pracodawczynię. Marzyła o tym, by pracować w sklepie. Zenon obserwował ją. Zauważył, że pobyt w mieście zmienił Justynę, która była blada i miała zniszczone dłonie. Jej ubranie było przepocone i przesiąknięte zapachem smażonego tłuszczu. Pomyślał o niej z niechęcią jako o służącej, która zanadto spoufalała się z nim. Po chwili przypomniał sobie dawną kochankę - miłą i dobrą, która poszłaby za nim wszędzie. Wyciągnął do niej ręce i poprowadził do łóżka. Po upojnych chwilach zapragnął, aby jak najszybciej opuściła jego pokój. Potem szybko udał się do redakcji. Jego biuro mieściło się w zaniedbanym pomieszczeniu, a praca nie spełniała początkowych oczekiwań. Każdego dnia zjawiali się u niego ludzie z żalami i różnymi propozycjami. Tym razem przyszła hrabina Tczewska w towarzystwie księdza Czerlona, proboszcza z Chązebnej. Hrabina poprosiła o wydrukowanie programu wykładów, które ksiądz Czerlon miał wygłosić pod tytułem O istocie doświadczenia religijnego. Zenon wyraził na to zgodę.
XII.
W dwa dni później wizytę w biurze Ziembiewicza złożył hrabia Wojciech Tczewski. Chciał napisać artykuł o kłusownictwie. Zenonowi osoba hrabiego kojarzyła się z Boleborzą, ponieważ to dla niego pracowali ludzie w polu, a ojciec ich pilnował. Na prośbę Czechlińskiego zamiast listu, w którym ktoś krytykował oszczędności w majątkach, należących do Tczewskich, zamieścił w gazecie artykuł hrabiego oraz sprawozdanie z otwarcia Agencji Gospodarczej Koła Pań, założonej przez hrabinę. Kronika wydarzeń lokalnych, pisana przez Mariana Chąśbę, wywoływała w Ziembiewiczu wstręt ze względu na złośliwy i żartobliwy sposób, w jaki przedstawiane były ludzkie tragedie. Mężczyzna z każdym dniem coraz bardziej czuł, że postępuje wbrew swoim zasadom, co budziło w nim niepokój. Pracował w redakcji wyłącznie dlatego, by jak najszybciej spłacić dług, zaciągnięty u Czechlińskiego na ostatni rok nauki. Chciał również urządzić mieszkanie, w którym zamieszkałby z Elżbietą. Później zamierzał żyć zgodnie z własnymi przekonaniami.
Popołudnia i wieczory spędzał z narzeczoną w salonie Kolichowskiej. W kamienicy założono w tym czasie centralne ogrzewanie, lecz Biecka martwiła się faktem, że rury nie zostały doprowadzone na strych, a lokatorzy, wynajmujący pomieszczenia w piwnicy nie mieli nawet wodociągu. Czasami wychodzili na zakupy i Zenon z radością pożyczał ukochanej pieniądze. Ich miłość stopniowo przeobrażała się we wzajemne zrozumienie. Pewnego dnia, spacerując za miastem, zawędrowali na teren nowo budowanego przedmieścia. Na jesieni zamierzali wynająć tu małe mieszkanie, które miało stać się ich wspólnym kątem.
Zenon dzielił czas między Justynę a Elżbietę. Bogutówna kojarzyła mu się z doznaniami zmysłowymi, natomiast narzeczona symbolizowała miłość idealną. Za zaistniałą sytuację obwiniał dziwny zbieg okoliczności po śmierci Bogutowej. Nie potrafił wyjaśnić kochance, że jest zaręczony ani rozstać się z nią w chwili, kiedy była zupełnie sama na świecie. Miłość do Elżbiety i szacunek, jakim ją darzył, sprawiały, iż nie potrafił przekroczyć granicy fizycznego zbliżenia. Miał też świadomość, że wielu mężczyzn znajduje się w podobnych układach, lecz bał się opinii innych. Nieustannie toczył wewnętrzną walkę i chciał zakończyć romans z Justyną, by tym samym ukoić niepokój. Zdołał zebrać pieniądze dla kochanki i postanowił ostatecznie z nią porozmawiać, wiedząc, że wraz z oddaniem długu rodziców nie będzie już powodu do kolejnych spotkań.
Bogutówna przyszła do Ziembiewicza w pierwszy dzień targowy, na początku miesiąca. W momencie, kiedy chciał poinformować ją o decyzji rozstania, oznajmiła, że spodziewa się jego dziecka. Zenon usiłował ją odsunąć od siebie. Justyna powiedziała, że cieszy się z ciąży i poradzi sobie ze wszystkim, gdyż w odróżnieniu od matki nie będzie skazana na samotne macierzyństwo. Jej słowa zirytowały mężczyznę. Poczuł niechęć do kochanki i żałował, że ją w ogóle poznał. W pewnej chwili zrzucił na nią winę za wszystko, co się między nimi wydarzyło. Chłodno odparł, iż pozostawia jej decyzję, co dalej robić. Nie chciał mieć nic wspólnego ani z nią, ani z dzieckiem. Bogutówna odeszła, zapewniając go, że nie musi się martwić, ponieważ coś może się zmieni.
XIII.
Pani Kolichowska nie zgadzała się na to, by podczas choroby zajmował się nią ktoś inny poza Elżbietą. Biecka pomagała jej w myciu, a staruszka poddawała się tej czynności biernie i niechętnie. Rozmyślała wówczas o tym, że jest zdana na pomoc innych, a starość odebrała jej wszystkie nadzieje. Elżbieta myślała natomiast o matce, która nigdy się nią nie opiekowała. Pamiętała dzień, w którym stała z matką na balkonie w Szwajcarii i dostrzegała w niej wyłącznie obcą kobietę, piękną i wykwintnie ubraną, czekającą na jednego z kochanków. Potem zaczęła sprzątać pokój ciotki, starając się, by wywołać uśmiech zadowolenia na twarzy pani Cecylii. Przyniosła śniadanie i nakarmiła ciotkę. Kiedy zamierzała wyjść, staruszka zapytała ją o Zenona, który od kilku dni nie odwiedzał narzeczonej. Biecka odparła, że przez ten czas Ziembiewicz przebywał za miastem. Nieobecność ukochanego wywoływała w niej paraliżujący strach i stawała się czymś groźnym. Przypomniała sobie ich ostatnie spotkanie, żałując, że nie posunęli się o krok dalej niż pocałunki. Z rozmyślań wyrwał ją pełen pretensji głos ciotki, która zarzuciła, że Elżbieta o niczym jej nie mówi i zapytała, czy zamierza poślubić Zenona. Biecka wyjaśniła, iż planują ślub, lecz zapewne nie nastąpi to szybko.
Zenon miał zjawić się po obiedzie. Elżbieta zaczęła rozmyślać o Ignacym, który od jakiegoś czasu chorował i ciotka nalegała, by umieścić go w szpitalu, a żonie dozorcy wypowiedzieć wynajem mieszkania. Biecka ubłagała ją, by pozwoliła pracować mężczyźnie do jesieni. Teraz chciała porozmawiać o wszystkim z narzeczonym, który myślał podobnie jak ona. Ziembiewiczowi zależało bowiem na ich wzajemnym zrozumieniu na wielu płaszczyznach. Każdego dnia chciał jak najszybciej odpracować godziny w redakcji, a świadomość, że to właśnie on decydował o wielu rzeczach, nauczyła go dystansu. Szybko zmienił swoje podstawy i miał wrażenie, że coraz bardziej odsuwa od siebie granicę odpowiedzialności moralnej. Częstym gościem w jego gabinecie stał się Maurycy Posztraski, którego poznał za pośrednictwem Elżbiety. Mężczyzna przynosił fragmenty wspomnień i wiersze, które Zenon najczęściej odrzucał. Dzięki pracy zawarł również znajomość z bratową hrabiny Tczewskiej, Olgierdową z Pieszni. Na jej zaproszenie wybrał się do Pieszni, gdzie zapoznał się ze sławnymi w całej okolicy rozporządzeniami społecznymi hrabiny.
XIV.
Wieczorem Zenon przyszedł do kamienicy Kolichowskiej. Na widok narzeczonej odczuł wzruszenie i ulgę, że przy niej będzie mógł być nareszcie sobą. Był jednak zdenerwowany i niechętnie opowiadał o pobycie w Pieszni. Po kolacji wyszedł z Elżbietą do ogrodu, a kobieta, szczęśliwa, przytuliła się do niego. Po chwili ciotka wezwała ją do siebie i poinformowała, że dziewczyna, mieszkająca u Gołąbskich, jest nadal niezameldowana.
Na tarasie Zenon wyznał Elżbiecie, że nadal nie zakończył definitywnie znajomości z Justyną. Narzeczona wysłuchała w milczeniu jego opowieści o ponownym spotkaniu z Bogutówną po powrocie do kraju. Ziembiewicz zarzucił jej, że jest w stosunku do niego wroga i obca. Starała się go przekonać, że dobrze zrobił, mówiąc jej o wszystkim. Potem zapytała, dlaczego odnowił romans. Mężczyzna pozostawił jej ostateczną decyzję, uświadamiając sobie, że jest wyłącznie takim człowiekiem, jakim widzą go inni. W końcu wyznał, że Justyna spodziewa się jego dziecka. Biecka wyrwała się z jego ramion, choć usiłował ją zatrzymać. Uległa jednak jego błaganiom, wiedząc, że jej płacz nic już nie zmieni w tej sytuacji. Za romans Zenona obwiniła przede wszystkim siebie i po raz pierwszy nie zaprotestowała, kiedy ukochany dążył do fizycznego zbliżenia. Na jego pytanie, czy nadal go kocha, odparła twierdzącą. A potem spytała o nazwisko i adres zamieszkania jego kochanki.
XV.
Kilka dni wcześniej Justyna zrezygnowała z pracy u chorej kobiety. Nie była zadowolona ze służby, ponieważ przez cały czas była głodna, a pracodawczyni nieustannie ją krytykowała. Po spotkaniu z Zenonem, uświadomiła sobie, że mężczyzna stał się jej obcy i nie chciał kontynuować ich związku. Postanowiła przede wszystkim myśleć o dziecku i chociaż obawiała się przyszłości, odczuwała radość i szczęście, które dodawało jej sił. Spakowała więc swoje rzeczy i przeprowadziła się do Jasi Gołąbskiej. Jakiś czas później poszła do Elżbiety, która miała ją zameldować w kamienicy. Tego dnia Biecka była zmartwiona nieoczekiwanym pojawieniem się Władysławy Niskiej z synkiem, której Wylamowa nie chciała przyjąć do mieszkania. Po awanturze Wylamowa zgodziła się, by Władysława wprowadziła się do jej pokoju. Elżbieta wezwała następnie do siebie Bogutównę, która od tygodnia mieszkała u przyjaciółki. Dziewczyna zachowywała spokój, co wytrąciło Biecką z równowagi. Patrzyła na kochankę Zenona, porównując ją do siebie. Justyna wydała się jej ordynarna i prosta. Nieoczekiwanie dla samej siebie zapytała Bogutównę, czy jest zakochana w Ziembiewiczu. Zaskoczona Justyna rozpłakała się, wyjaśniając, że nigdy nie dążyła do spotkań z mężczyzną. Kochała go, a on obiecywał jej, że po powrocie ze szkoły będą razem. Biecka, słysząc to, zobojętniała. Zapewniła dziewczynę, że jej pomoże. Po chwili oznajmiła, że Zenon jest już wolny, gdyż ona nie może go poślubić. Dodała też, że dziecko musi żyć. Justyna odpowiedziała, że niczego nie potrzebuje.
XVI.
Po spotkaniu z Czechlińskim i młodym hrabią z Pieszni, Zenon wrócił do swojego pokoju, gdzie zastał Justynę. Ostatni raz widział ją w dniu, kiedy oznajmiła mu, że jest w ciąży. Pomimo niechęci, spytał, jak się czuje i czy czegoś potrzebuje. Odpowiedziała, że chciałaby za jakiś czas podjąć pracę w sklepie i opowiedziała o rozmowie z Elżbietą. Ziembiewicz zareagował gniewem. Dziewczyna zarzuciła, że nie powiedział jej o zaręczynach, a jego narzeczona znała prawdę o ich romansie. Zenon zapragnął jak najszybciej skontaktować się z ukochaną, winiąc Bogutównę za to, że zamieszkała w kamienicy Kolichowskiej, co doprowadziło do jej spotkania z Biecką. Kiedy Justyna wyszła, natychmiast pobiegł do telefonu. Służąca pani Cecylii powiadomiła go, że Elżbieta wyjechała do Warszawy. Z trudem wierzył w to, co się wydarzyło. Chciał porozmawiać z narzeczoną o karierze, którą obiecywał mu Czechliński. Decyzję, co ma zrobić, pozostawiał ukochanej, wiedząc, że dla niej jest w stanie zrobić wszystko. Dzięki propozycji nowej pracy mieli rozpocząć wspólne życie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że Elżbieta powiedziała Justynie, iż nie wyjdzie za niego. W jednej chwili poczuł ogromny zawód. Biecka przestała być dla niego ideałem, ponieważ kierowała się zazdrością. Nie ufała mu bezgranicznie i dlatego odbyła rozmowę z Bogutówną. Szukał usprawiedliwienia dla swojego postępowania, kiedy zjawił się Edward Chąśba z listem od Elżbiety. Kobieta pisała, że nie był z nią szczery i w zaistniałej sytuacji Justyna miała większe prawo, by z nim być. Informowała go również, że wyjeżdża do Warszawy do matki.
XVII.
Elżbieta starała się myśleć pozytywnie, choć świadomość, że zakończyła związek z Zenonem była dla niej bolesna. Zdecydowała się skorzystać z zaproszenia matki i opuściła miasto. Jej matka mieszkała w najlepszym hotelu w Warszawie, zajmując luksusowy apartament. Przez chwilę rozmawiały, a Niewieska wypytywała głównie o panią Cecylię. Kiedy do pokoju weszła hrabina Tczewska z Pieszni i młody mężczyzna, Elżbieta pożegnała się i wyszła. Wieczorem była z matką w teatrze, a po spektaklu wybrały się na wspólną kolację. Niewieska poruszyła temat zaręczyn z Zenonem, o których dowiedziała się od hrabiny. Na wiadomość, że córka zerwała z Ziembiewiczem, poprosiła, aby Elżbieta przemyślała jeszcze raz swoją decyzję.
XVIII.
Po dwóch miesiącach pobytu w Warszawie, Elżbieta przekonała się, że może żyć bez Zenona. Lato powoli mijało, a ona jeździła na spacery ze znajomymi matki i stroiła się w sukienki, które kupowała jej Niewieska. Dopiero wieczorem myślała o ukochanym i odczuwała rozczarowanie, podświadomie oczekując jakiejś wiadomości od niego. Z listu od Kolichowskiej dowiedziała się, że Ziembiewicz przestał przychodzić do kamienicy. Wraz z upływem czasu zaczęła coraz bardziej żałować, że taj pochopnie zrezygnowała z miłości, a sytuacja Justyny stała się dla niej nieważna. Po spotkaniach z matką wracała do kuzynki Kolichowskiego, u której się zatrzymała. Rozmowy z kobietą sprawiały, że zaczynała usprawiedliwiać zachowanie Zenona i winiła siebie, że opuściła go w chwili, kiedy powinni razem znaleźć rozwiązanie problemu z Bogutówną. Ostatecznie postanowiła wyjechać z matką za granicę.
Pewnego dnia zjawiła się wcześniej u matki. Miały razem jechać na dworzec po Niewieskiego. Nagle dostrzegła Zenona i poczuła tak ogromne szczęście, że przeraziła się potęgą tego uczucia. Wyjaśnił jej, że teraz już mogą być razem i dlatego tak długo zwlekał z odnalezieniem jej, ponieważ musiał zakończyć definitywnie sprawę z Justyną. Jednocześnie obiecał, że po powrocie do miasta wezmą ślub. Był zachwycony wyglądem narzeczonej. W kilka godzin później, Elżbieta, leżąc w ramionach ukochanego, pomyślała, że była szalona, zrywając zaręczyny. Wieczorem wybrali się na spotkanie z Niewieskimi. Matka Bieckiej zaprosiła ich na raut, a Ziembiewicz, ku zaskoczeniu narzeczonej, przyjął zaproszenie. Na przyjęciu Elżbieta obserwowała Zenona, który w towarzystwie stał się miły, rozmowny i uśmiechnięty. Przez cały czas rozmawiał z jej ojczymem, który dowiedział się o tym, że Czechliński załatwił pozytywnie awans Ziembiewicza. Biecka poczuła, że ponownie traci ukochanego i zaczęła żałować, że przedstawiła go znajomym matki. Jednakże, kiedy zostali sami, powróciła ich dawna bliskość i zrozumienie. Następnego dnia, podczas spektaklu w teatrze, Zenon wsunął na jej palec pierścionek zaręczynowy.
XIX.
Przed ślubem Zenona i Elżbiety Justyna, dzięki protekcji Bieckiej, została zatrudniona w sklepie bławatnym pana Torucińskiego. Ziembiewicz zwrócił się do narzeczonej z prośbą o pomoc Bogutównie, tłumacząc, że od dnia, w którym odbyła rozmowę z dziewczyną, zaangażowała się w tę sprawę. Elżbieta dopiero po chwili uświadomiła sobie, czego właściwie oczekuje od niej Zenon. Do tej pory była przekonana, że Justyna wyjechała z miasta przed ich powrotem z Warszawy. Postanowiła jednak, że tym razem będzie wspierała ukochanego, choć sama myśl o zaistniałej sytuacji sprawiała jej ból. Mężczyzna usiłował jej wytłumaczyć, że jego obowiązkiem jest pomoc Bogutównie, lecz wielu spraw nie może załatwić samodzielnie. Elżbieta z trudem opanowała się, czując zazdrość. Pomimo tego udała się do sklepu bławatnego i kiedy zjawiła się ponownie u narzeczonego, poinformowała go, że pan Toruciński zgodził się zatrudnić Justynę. Zenon poczuł wówczas ulgę, że nie musi już samotnie borykać się z problemami, związanymi z byłą kochanką. Biecka była przekonana, że pomoc Bogutównie w zdobyciu upragnionej posady zakończy ich kłopoty, lecz Ziembiewicz wiedział, że nie było to takie proste. Justyna w tym czasie mieszkała na Przedmieściu Chązebiańskim, u państwa Niestrzępów, a on pomagał jej finansowo. Coraz częściej wymyślała powody do kolejnych spotkań i stawiała wymagania. Zjawiała się u niego osobiście bądź przysyłała list, żaląc się na pogarszające zdrowie. Przed wyjazdem do Warszawy poszedł do niej, wytrącony z równowagi jej zachowaniem. Przekonał się, że nie czuje się gorzej niż zazwyczaj. Dziewczyna rozpłakała się i poprosiła o załatwienie pracy w sklepie.
Kolichowska, która tej jesieni czuła się lepiej, patrzyła na Ziembiewicza przychylniej, wiedząc, że to właśnie jemu zawdzięcza powrót Elżbiety do miasta. Narzeczeni zajęli się urządzaniem własnego domu, który niegdyś był siedzibą magnatów. Przed ślubem pojechali do Boleborzy, gdzie Zenon przedstawił rodzicom ukochaną. Biecka szybko polubiła panią Żancię, która stała się dla niej symbolem prawdziwej matki. Równie dobre wrażenie wywarła na starym Ziembiewiczu. Następnie skorzystali z zaproszenia Niewieskiej. Podróż na Południe odbyli przed objęciem przez Zenona stanowiska prezydenta miasta. Podczas wycieczki zwiedzili jedną ze stolic europejskich, podziwiając piękne domy dla robotników, luksusowe dzielnice i przedszkola dla dzieci. Nad morzem spędzili miesiąc, ciesząc się ze wspólnego szczęścia. Do kraju Elżbieta wróciła, będąc już w ciąży.
XX.
Praca w sklepie bławatnym początkowo cieszyła Justynę. Szybko nauczyła się odpowiednio zachwalać towar, zachęcając tym samym klientki do zakupów, a z czasem zastępowała panią Torucińską na kasie. Pewnego wieczoru przed sklepem czekał na nią Franek Borbocki, brat Jasi Gołąbskiej. Poprosił, aby Bogutówna odwiedziła siostrę, ponieważ przed południem zmarła jej córeczka, Jadwisia. Cztery miesiąca później zmarła Jasia, która po stracie dziecka poddała się chorobie. Po śmierci przyjaciółki Justyna zmieniła się - zaczęła izolować się od ludzi. U Torucińskiego, który był z niej bardzo zadowolony, pracowała do jesieni, lecz pod koniec września nie zjawiła się w sklepie. Wieczorem przyszła do niej Mańca z pytaniem, co się stało. Bogutówna odpowiedziała, że jest zmęczona i zaczęła płakać.
XXI.
W tym samym czasie z zagranicy wrócił Karol Wąbrowski. Na dworcu powitał go Zenon, informując, że ma syna. Wąbrowski zauważył, że przyjaciel jest szczęśliwy bądź czymś zmieszany. Ziembiewicz odparł, że spieszy się, po czym odwiózł go do kamienicy Kolichowskiej.
Pani Cecylia, która od rana oczekiwała z niecierpliwością syna, ujrzała przed sobą zupełnie obcego sobie, dorosłego mężczyzną. Przytuliła go, nie okazując uczuć i powiedziała, że na obiedzie będzie Elżbieta. Ziembiewiczowie mieszkali za miastem, a po śmierci pana Waleriana przeprowadziła się do nich również matka Zenona. Obecność syna rozbudziła w staruszce wspomnienia o pierwszym mężu, z którym zerwała wszelkie kontakty po tym, jak dowiedziała się, że za granicę wyjechał razem z kochanką. Przez wiele lat czekała na jakąś wiadomość od niego, aż do dnia, w którym dowiedziała się, że popełnił samobójstwo. Karol wyjaśnił, że kochanka ojca nadal mieszka w Paryżu razem z córką, a jego przyrodnią siostrą.
Po południu na obiedzie zjawiła się Elżbieta, który przywitała kuzyna chłodno. Ożywiła się nieco, kiedy Karol zaczął wypytywać ją o synka, Waleriana, który właśnie skończył trzy miesiące. W parę minut później przybył Zenon. Po posiłku Elżbieta odbyła rozmowę z Wąbrowskim, zarzucając mu, że nie odwiedzał matki. Karol wyjaśnił, że ze względu na stan zdrowia każda podróż sprawiała mu trudność. Wyjście Ziembiewiczowej, która spieszyła się do dziecka, sprawiło przykrość pani Cecylii. Kilka dni później Kolichowska z synem złożyła wizytę w domu Ziembiewiczów. Nagle Elżbieta zauważyła, że służąca, opiekująca się malcem, rozmawia z jakąś dziewczyną. Zaniepokojona, zakazała odjeżdżać wózkiem tak daleko od domu. Była pewna, że służąca okłamała ją, mówiąc, iż po raz pierwszy widziała nieznajomą. Podczas obiadu pani Żańcia wspominała męża, a Zenon i Karol rozmawiali o księdzu Czerlonie, który okazał się znajomym Wąbrowskiego. Elżbieta przez cały czas była niespokojna. Nie chciała podzielić się z mężem swoimi podejrzeniami. Następnego dnia dowiedziała się od służącej, że dziewczyna pojawiała się czasami przed ich domem, lecz prosiła, aby nikomu o tym nie wspominać. To utwierdziło Elżbietę w przekonaniu, że była to Justyna.
W parę tygodni później Zenon ponownie poprosił żonę o pomoc. Okazało się, że Justyna zrezygnowała z pracy w sklepie bławatnym i znów nękała go listami. Tym razem żądała, by załatwił jej posadę w cukierni Chązowicza. Na pytanie Elżbiety, czy wiedział, że Bogutówna pojawiała się w okolicy ich domu, odparł twierdząco i dodał, że muszą zgodzić się na warunki, jakie stawiała Justyna, ponieważ tylko dzięki temu nikt nie dowie się o jego romansie. Kilka dni później Bogutówna została zatrudniona w cukierni.
XXII.
W listopadzie na imieninach pani Kolichowskiej zjawiło się zaledwie parę osób. Zenon przywiózł żonę i matkę, zamienił kilka słów z Karolem i odjechał. Elżbieta podeszła do pani Tawnickiej, dziękując jej za pomoc w załatwieniu pracy dla Justyny. Przez chwilę przysłuchiwała się rozmowie Warkoniowej i pani Żanci o Bogutównie. Przypomniała sobie dzień, w którym Zenon przyjechał do Warszawy i oznajmił, że rozwiązał problem z kochanką. Nigdy nie dopytywała się, co stało się z dzieckiem Justyny. Po jakimś czasie wróciła z teściową do domu, rozmyślając o swojej ogromnej miłości do męża, która coraz bardziej kojarzyła się jej z cierpieniem. Nie potrafiła zapomnieć o romansie Zenona, a Bogutówna co jakiś czas pojawiała się w ich życiu, wzbudzając niepokój. W drodze powrotnej minęły fabrykę Hettnera, która wkrótce miała być zamknięta. W domu czekał na nią Marian Chąśba. Mężczyzna poprosił ją, by zajęła się sprawą Franka Borbockiego. Nie mogła jednak nic zaradzić, ponieważ Franek źle zachowywał się w więzieniu. Nagle zauważyła, że Marian bardzo zmienił się na twarzy. Pamiętała go z czasów, kiedy mieszkała w kamienicy ciotki, a on pracował i uczył się do matury. Po pięciu latach został zwolniony z fabryki za poglądy. Przez jakiś czas pracował także w „Niwie”, prowadząc kronikę „wydarzeń lokalnych”. Chąśba wymienił nazwisko Justyny i Elżbieta zapytała, czy to narzeczona Franka. Marian zaprzeczył, a ona odniosła wrażenie, że mężczyzna coś wie. Pożegnała się, nie obiecując, że pomoże, ponieważ zbyt wiele rzeczy zależało w tej chwili od Zenona. Po jakimś czasie Ziembiewicz wrócił do domu. Żona powitała go radośnie, jednocześnie odczuwając wewnętrzny niepokój. Dopiero podczas kolacji uspokoiła się, czując szczęście i bezpieczeństwo ich domu. Zenon przypomniał, że w sobotę jadą do Chązebnej na polowanie.
XXIII.
Każdego dnia pani Żancia wstawała wcześnie rano i spacerowała po parku, wspominając męża. Była dumna z pozycji towarzyskiej syna i czuła się szczęśliwą w jego domu. Śniadanie jadła samotnie, a po wyjeździe Zenona do pracy spędzała czas z synową i wnukiem. Zauważyła, że syn coraz bardziej przypomina pana Waleriana. Ostatnimi czasy polubił polowania, zapełniając swój gabinet myśliwskimi trofeami. Nie stronił także od picia, żyjąc niespokojnie, co wiązało się z odpowiedzialnością za podejmowane decyzje. Jego przyjaźń z Karolem Wąbrowskim rozluźniła się, choć Zenon wyznał mu prawdę o sytuacji z Justyną, żaląc się, że zawsze okazuje się, iż to właśnie on ponosi największą winę.
Pewnego dnia Karola odwiedził ksiądz Czerlon. Czerlon opowiedział o swoim pobycie za granicą i związku z siostrzenicą palacza z elektrowni, która miała wielu kochanków. Wąbrowski podziwiał fizyczną doskonałość przyjaciela. Pamiętał czasy, kiedy wspólnie wychodzili do jakiegoś lokalu w Paryżu i obserwował, jak Alfred tańczy z kobietami. Zaczęli rozmawiać o miejscu człowieka w świecie i ludzkim cierpieniu. Czerlon stwierdził, że dopiero teraz odnalazł spokój. Po spotkaniu przyjechała po niego limuzyna hrabiny Tczewskiej.
XXIV
W miesiąc po polowaniu w Brominie w domu Elżbiety i Zenona odbył się raut. Tego samego dnia huta Hettnera została zamknięta i aresztowano kolejnych robotników. Ziembiewicz był niespokojny. Dzięki jego inicjatywie rozpoczęto budowę domów robotniczych na Przedmieściu Chązebiańskim i wyremontowano starą cegielnię. Starał się także uporządkować wybrzeże nad rzeką, co wywołało konflikt z radcami miejskimi, ponieważ zabiegał o rozwiązanie kontraktu na klub, który mieścił się w pobliżu rzeki. Lokalne gazety wychwalały projekty Zenona. Stopniowo jednak sprawy przybrały niekorzystny bieg. Dzierżawca budynku klubu wygrał proces sądowy, co obciążyło miasto kosztami odszkodowania. Jesienią cofnięto fundusze na rozbudowę domów robotniczych, wstrzymując prace. Robotnicy nie otrzymali wynagrodzenia. Ziembiewicz borykał się z kolejnymi problemami, a myśl o nieudanych projektach rozbudzała lęk. Bliskość Elżbiety nie uspokajała go, ponieważ wiedział, że i ona żyła w nieustannym niepokoju. Często też zarzucała mu, że zmienia się w towarzystwie innych ludzi.
Elżbieta po raz pierwszy zauważyła zmiany w zachowaniu męża podczas obiadu u ciotki, wydanego z okazji przyjazdu Karola. Zenon skrytykował wówczas jej nadopiekuńczość w stosunku do synka i typowo kobiece zachowanie. Bezpodstawne uwagi zraniły ją, ponieważ Zenon wypowiadał je zawsze, kiedy zjawiała się pani Żancia lub ktoś ze służby. Gdy byli sami, nigdy jej nie krytykował. W towarzystwie, zazwyczaj małomówny i skupiony, stawał się wesoły, niespokojny i dominujący. Złościł się, kiedy pomagała biednym i wypominał znajomość z Marianem Chąśbą.
Tego dnia, w którym odbywał się raut, Ziembiewicz odwiedził Justynę. Od jakiegoś czasu znów przysyłała listy, dziwne i wzbudzające niepokój. Zastał ją siedzącą na łóżku. Dziewczyna nie zareagowała na jego widok. Chciał dowiedzieć się, dlaczego odeszła z pracy w cukierni, więc wyjaśniła, że nigdy jej się tam nie podobało. Zaczęła płakać, żaląc się, że płacze przez całe dnie. Zenon stwierdził, że Bogutówna wymaga opieki lekarskiej. Opuścił ją, czując wyrzuty sumienia, że zostawia ją samą w takim stanie. Po przyjęciu, przygnębiony, zaczął rozmawiać o sytuacji Justyny z żoną. Wyznał, że dziewczyna zachowuje się nienormalnie, lecz do tej pory nie przywiązywał większej wagi do jej apatii. Elżbieta dopiero teraz zrozumiała, że Bogutówna nie stanowi dla nich zagrożenia z zewnątrz, lecz jest od początku jej miłości do Zenona i niszczy ich emocjonalnie. Ziembiewicz uznał, że należy posłać do Justyny lekarza specjalistę. Żalił się, że inni mężczyźni miewają przygody z kobietami, lecz tylko on ponosi konsekwencje swojego romansu. Elżbieta usiłowała go usprawiedliwiać, co go jeszcze bardziej zdenerwowało. Odparł, że nie jest lepszy od innych, gdyż jest z żoną, a Bogutówna jest zupełnie sama, wśród obcych sobie ludzi.
Doktor Lefeld przebadał Justynę i uznał, że dziewczyna ma początki schizofrenii. Zalecił, aby brała lekarstwa, dobrze się odżywiała i przebywała w otoczeniu ludzi, którym ufa. Ziembiewiczowie zrozumieli, iż nie będą mogli stworzyć Bogutównie wymaganych przez lekarza warunków.
XXV
Wraz z końcem zimy stan zdrowia pani Kolichowskiej znacznie pogorszył się. Elżbieta przyjeżdżała do niej codziennie, uspokajając, że Karol poradzi sobie ze swoim kalectwem. Wąbrowski spędzał czas przede wszystkim na pisaniu tekstów po francusku i rzadko zaglądał do pokoju matki. Kiedy wzywała go do siebie, najczęściej opowiadał o przyrodniej siostrze bądź razem wspominali jego ojca. Mijały kolejne tygodnie. Pewnej nocy pani Cecylia wezwała do siebie Elżbietę. Przez cały dzień była niespokojna, wspominając zmarłych krewnych. Kiedy Ziembiewiczowa zjawiła się, staruszka była już nieprzytomna. Zmarła kilka godzin później. Pogrzebem zajęła się pani Żancia. Wieczorem Elżbieta poszła do pokoju Karola i wyznała mu, że przez wiele lat broniła się przed uczuciami ciotki i nie zdążyła powiedzieć jej, że naprawdę ją kochała. Karol, który zdążył to zrobić, był spokojny.
XXVI
Pewnej nocy Justyna budziła się co chwilę, pełna lęków i urojeń. Wydawało się jej, że znajduje się w mieszkaniu Jasi Gołąbskiej i widzi swą zmarłą matkę. Wiedziała, że dzieje się z nią coś niedobrego. Nad ranem przyśniło się jej dziecko, zdrowe i żywe, lecz po chwili zmarło. Obudziła się i płacząc, wspominała dzień, w którym poszła do akuszerki, by usunąć ciążę. Wyrzekła się dziecka, podobnie jak Zenon. Przez wiele godzin leżała w łóżku, rozmyślając o dziecku. Po południu przyszła do niej pani Niestrzępowa i kazała jej wstać. Justyna posłusznie podniosła się i zaczęła automatycznie krzątać się po pokoju. Znów wspominała wizytę u akuszerki. W nocy dostała okropnych boleści i kobieta musiała ją uciszać. Nad ranem poroniła i przez następne dwa tygodnie chorowała, leżąc w mieszkaniu akuszerki. Nie pamiętała, co wtedy działo się z nią. Potem zaczęła pracować w cukierni, lecz nie potrafiła zapomnieć o dziecku.
Wieczorem przyszedł do niej Zenon, lecz jego wizyty, ostatnimi czasy dość częste, nie miały już dla niej znaczenia. Mężczyzna prosił, aby nie przysyłała mu listów, w których opisywała swoje sny. Nalegał, by zgodziła się na leczenie w szpitalu, ale zaprotestowała, mówiąc, że ma myśli, które ją przerażają. Potem zjawiła się u niej pani Niestrzępowa, zapraszając na kolację. Justyna zastała u państwa Niestrzępów pana Podebraka, którego nie lubiła. Od właścicielki domu wiedziała, że mężczyzna w gniewie zabił żonę i jej kochanka, lecz sam nie zdążył popełnić samobójstwa. Następnego dnia do Bogutówny przyszedł lekarz i zaproponował, że przyśle kobietę, która z nią zamieszka. Justyna nie zgodziła się na to. Wieczorem znów zjawił się Zenon, nalegając na jej pobyt w szpitalu. Dziewczyna odpowiedziała, że coraz częściej myśli o tym, by skrzywdzić siebie lub jego.
W drodze powrotnej do domu Ziembiewicz przechodził obok nieukończonego osiedla dla robotników. Poczuł żal, że nie doprowadził projektu do końca. Uświadomił sobie, iż Justyna po raz pierwszy mu groziła. Wiedział, że w ciągu ostatnich dni wychodziła z domu i wracała z jakimiś zakupami. Elżbieta zdawała sobie sprawę z jego częstych wizyt u Bogutówny, lecz nigdy o tym nie rozmawiali.
Wieczorem samochód Zenona został zatrzymany przez policjanta. Okazało się, że tłum ludzi barykadował drogę. Ziembiewicz pojechał do magistratu, gdzie czekał już na niego Czechliński.
XXVII
Po tragicznych wydarzeniach i strzałach przed ratuszem, dla Zenona nastały ciężkie dni. Robotnicy strajkowali i codziennie kogoś aresztowano. W więzieniu znalazł się również Marian Chąśba. W gazetach pisano o śmierci robotników. Ustalono, że pierwsze strzały padły ze strony Podebraka, choć coraz głośniej mówiono, iż to Ziembiewicz wydał rozkaz użycia broni. W tydzień później zmarł ranny Franek Borbocki. Zenon spędzał całe dnie w biurze. Pewnego dnia pokłócił się z Czechlińskim, zarzucając mężczyźnie, że całą odpowiedzialność chcą zrzucić na niego, a przecież decyzja o strzelaniu do robotników zapadła zanim zjawił się w ratuszu.
Ostatniego dnia doktor Lefeld poinformował Ziembiewicza, że Justyna usiłowała w nocy popełnić samobójstwo. Zenon pojechał do niej. Bogutówna zaczęła żalić się, że lekarz nie daje jej spokoju. Sprawiała wrażenie przytomniejszej, więc zapytał, czego właściwie chce. Odparła, że pragnie, aby pozwolono jej robić, co chce. Wówczas spytał, dlaczego mści się na nim. Wyjaśnił, że nie namawiał jej do usunięcia ciąży i była to wyłącznie jej decyzja, bo on nigdy nie zostawiłby jej bez pomocy, gdyby urodziła dziecko. Justyna odpowiedziała, że to on dał jej pieniądze na zabieg i gdyby nie to, dziecko by żyło. Zarzuciła, iż przyczynił się do jej nieszczęścia i szaleństwa, bo chciał się jej pozbyć. Po chwili dodała, że w nocy słyszy głosy umarłych, którzy nakazują, by go zabiła, gdyż tylko jego śmierć zakończy jej udrękę. Zenon natychmiast pojechał do lekarza, żądając, aby z Justyną zamieszkała pielęgniarka. Wieczorem wrócił do domu i zastał Elżbietę, trzymającą w ręku bibułki z wiadomością o pierwszym straconym robotniku. Ziembiewicz przeczytał kartki i zapewnił żonę, że to kłamstwo. Zarzucił jej, że nadal pozostała sentymentalną panienką, która mieszkała z ciotką. W gniewie wykrzyczał, że jakiś czas temu znaleziono ciało męża Jasi Gołąbskiej i o zbrodnię podejrzewano robotników. Elżbieta powiedziała, że zmarła ostatnia osoba, która mieszkała pod podłogą salonu Kolichowskiej. Zenon uznał, że wszyscy obwiniają wyłącznie jego osobę. Wtedy żona stwierdziła, że stał się człowiekiem, jakim nigdy nie chciał być. Po kłótni Ziembiewicz przesiedział wiele godzin w parku. Potem wrócił do domu i zwierzył się z kłopotów w pracy matce. Pani Żancia wyjaśniła mu, że ze względu na swoje stanowisko ma wielu wrogów. Zenon odparł, iż to wszystko jest jedynie iluzją, bo w rzeczywistości jest takim, jakim postrzegają go inni. Poszedł do Elżbiety i poinformował ją, że Justyna próbowała otruć się. Winą za wszystkie nieszczęścia obarczył żonę, ponieważ od jej rozmowy z Bogutówną sprawy przybrały niekorzystny bieg. Elżbieta broniła się, tłumacząc, że musiała poznać kobietę, dla której rezygnowała z własnej miłości. Ziembiewicz odparł, że kierowali się przede wszystkim własnym dobrem i swoje szczęście zbudowali na tragedii Bogutówny.
ZAKOŃCZENIE
Justynie udało się wejść do gabinetu Zenona i zaatakować go. Ziembiewicz kazał ją wpuścić. Sekretarka sądziła, że to jakaś biedaczka, która przyszła prosić o pomoc. W parę minut później rozległ się krzyk. Prezydent miasta leżał na podłodze, nieprzytomny, z twarzą poparzoną jakimś żrącym kwasem. Bogutówna usiłowała wyskoczyć przez okno, lecz powstrzymano ją i zamknięto w osobnym pokoju. Natychmiast też wezwano lekarza i Elżbietę.
Miasto zawrzało od plotek. Nikt nie przypuszczał, że Justyna była jakoś związana z prezydentem i podejrzewano, iż ktoś nakazał jej zamordowanie Ziembiewicza. Pani Niestrzępowa uważała, że Bogutówna jest wariatką. Elżbieta nie zeznawała, a opinia doktora Lefelda zakończyła ciąg artykułów w gazetach. Zenon został przewieziony do prywatnego mieszkania i wiadomo było już, że nie odzyska wzroku. Po tygodniu popełnił samobójstwo. Po jego śmierci Elżbieta wyjechała za granicę. Mały Walerian został pod opieką pani Żanci, która ma prośbę Karola Wąbrowskiego przeprowadziła się do kamienicy Kolichowskiej.
WITOLD GOMBROWICZ - „FERDYDURKE”
ROZDZIAŁ I - Porwanie
Bohater powieści, trzydziestoletni pisarz Józio budzi się wczesnym rankiem z poczuciem lęku, że w wieku lat trzydziestu jest ciągle „niewypierzonym chłystkiem”. To sprawia, że robi bilans swego życia: [c]Przeszedłem niedawno Rubikon nieuniknionego trzydziestaka, minąłem kamień milowy, z pozorów wyglądałem na człowieka dojrzałego, a jednak nie byłem nim - bo czymże byłem? Trzydziestoletnim graczem w bridża? Pracownikiem przypadkowym i przygodnym, który załatwiał drobne czynności życiowe i miewał terminy? Jakaż była moja sytuacja? Chodziłem po kawiarniach i barach, spotykałem się z ludźmi zamieniając słowa, czasem nawet myśli, ale sytuacja była niewyjaśniona i sam nie wiedziałem, czym człowiek, czym chłystek; i tak na przełomie lat nie byłem tym, ani owym - byłem niczym - a rówieśnicy, którzy już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska nie tyle wobec życia, ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną nieufnością.[/c]
Nagle spostrzega, że w pokoju jest ktoś jeszcze - rozpoznaje w tej postaci samego siebie, z boku obserwuje swoje wady i nie może uwierzyć, że to on. Zdenerwowany uderza sobowtóra w twarz i każe mu się wynosić. Postanawia pisać, by w ten sposób wyrazić swoje wnętrze. [c]Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi![/c] - wykrzykuje. To dlatego, że przed chwilą doszedł do wniosku, że „człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka” i że nigdy [c]nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być takimi, jakimi nas widzą[.][/c]
Zaczyna pisać swoje dzieło i wtem rozlega się dzwonek do drzwi - [c]We drzwiach ukazuje się T. Pimko, doktor i profesor, a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy, i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych.[/c] Przyjechał złożyć „kondolencje z powodu śmierci pewnej ciotki”. Profesor siada i zaczyna czytać to, co przed chwilą napisał Józio. Stawia mu trójkę z plusem. Traktuje go jak ucznia, zwraca się do niego: „Niech Kowalski siedzi”, zaczyna przepytywać go z deklinacji i koniugacji łacińskich. Stawia Józiowi ocenę niedostateczną i postanawia zabrać szkoły dyrektora Piórkowskiego, do szóstej klasy, aby uzupełnił tam braki wiedzy.
ROZDZIAŁ II - Uwięzienie i dalsze zdrabnianie[/b]
Józio trafia do szkoły, trwa właśnie duża przerwa. Uczniowie spacerują po szkolnym podwórku podglądani zza płotu przez matki (jedna ze szkolnych metod „upupiania”, czyli zdziecinniania młodzieży). Inną metodą ma być karteczka podrzucona przez Pimkę, na której jest napisane, że uczniowie są niewinni. Uważa, że oni będą temu zaprzeczać i paradoksalnie właśnie niewinni się staną. Chłopcy zaprzeczają poprzez używanie wulgarnych słów, na drzewie, za którym schował się Pimko piszą jedno z nich i kompromitują starego belfra.
Między uczniami wywiązuje się teraz spór dotyczący niewinności. Dzielą się na dwa obozy: tych, którzy akceptują działania profesorów, którzy chcą pozostać niewinni, czyli „chłopiąt” i buntujących się „chłopaków”. Przywódca „chłopiąt” Pylaszczkiewicz (Syfon) tak woła do swoich kolegów: [c]W górę serca! Proponuję, abyśmy tu natychmiast ślubowali, iż nigdy nie zaprzemy się chłopięcia ani orlęcia! Nie damy ziemi, skąd nasz ród! Ród nasz od chłopięcia i dziewczęcia się wywodzi! Ziemia nasza to chłopię i dziewczę! Kto młody, kto szlachetny, za mną! Hasło - młodzieńczy zapał! Odzew - młodzieńcza wiara![/c] Zdenerwowany Miętus odpowiada: [c][…] dlaczego nie dacie kopniaka temu orlęciu, chłopięciu? Czy już nie ma w was wcale krwi? Czy nie ma ambicji? Kopniaka, kopniaka dlaczego nie dacie? Kopniak tylko może was uratować! Chłopakami bądźcie! Pokażcie mu, żeśmy chłopaki z dziewczynami, nie jakieś tam chłopięta z dziewczętami![/c] Przeciwko niewinności i młodzieńczym ideałom „chłopiąt”, „chłopaki” postanawiają się buntować używając „najbardziej plugawych powiedzonek”.
Pimko zabiera Józia do dyrektora Piórkowskiego. Ma wtedy możliwość zaobserwowania, jak wygląda grono pedagogiczne. To - jak mówi dyrektor - wyłącznie „ciała pedagogoczne”, nie ma nikogo przyjemnego, sympatycznego, każdy ma jakąś drażniącą cechę. [c]Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć razem tylu i tak beznadziejnych staruszków.[/c] - podsumowuje Józio. Dyrektor jest dumny, że — [c]żaden z nich nie ma jednej własnej myśli; jeśliby zaś i urodziła się w którym myśl własna, już ja przegonię albo myśl, albo myśliciela. To zgoła nieszkodliwe niedołęgi, nauczają tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich myśl własna.[/c] Po chwili rozpoczyna się lekcja języka polskiego prowadzona przez nauczyciela zwanego Bladaczką. W klasie panuje rozgardiasz, a wzywani do odpowiedzi uczniowie wymyślaj kolejne wymówki. Jeden tylko Pylaszczkiewicz jest przygotowany. Profesor zaczyna wykład o Słowackim polegający na powtarzaniu utartych formułek typu [c]Słowacki wielkim poetą był![/c] Kiedy Gałkiewicz stwierdza, że poezja ta nie zachwyca go, nauczyciel, zamiast coś wyjaśnić, powtarza te same banały.
ROZDZIAŁ III - Przyłapanie i dalsze miętoszenie[/b]
Dzwonek kończy wreszcie polskiego i w śród uczniów powraca temat niewinności. Planują rozegranie „pojedynku na miny”. Józio, który słyszał, że Miętus chce uświadomić Syfona siłą, prosi o pomoc Kopyrdę - jedynego, jak mu się wydaje normalnego chłopca, o pomoc w zapobieżeniu tej sytuacji. Na razie zaczyna się jednak kolejna lekcja, tym razem łaciny - równie nudna i niewnosząca niczego ważnego w życie uczniów, tak że znów
[c]Zagrażać jęła powszechna niemożność.[/c] W trakcie przerwy Syfon i Miętus rozgrywają „pojedynek na miny”, w którym rolę „superarbitra” wyznaczają Józiowi. Zasady pojedynku są następujące: [c]Przeciwnicy staną naprzeciwko siebie i oddadzą serię min kolejnych, przy czym na każdą budującą i piękną minę Pylaszczkiewicza Miętalski odpowie burzącą i szpetną kontr-miną. Miny - jak najbardziej osobiste, swoiste i wsobne, jak najbardziej raniące i miażdżące - stosowane być mają bez tłumika aż do skutku.[/c] Wydaje się już, że pojedynek wygra wzniesiony w górę palec Syfona, Miętalski się jednak nie poddaje i uświadamia Pylaszczkiewicza siłą, „gwałcąc go przez uszy”. W klasie panuje wielkie zamieszanie, na podłodze znajdowało się już tylko kłębowisko ciał. Wtedy nagle wchodzi Pimko.
[b]ROZDZIAŁ IV - Przedmowa do Filodora dzieckiem podsztego[/b]
W rozdziale tym autor przerywa narrację i zamieszcza dygresję o swoich poglądy na temat sztuki. Zapowiada także historię, którą chce opowiedzieć w rozdziale następnym (również niepowiązaną bezpośrednio z główną fabułą). Gombrowicz mówi tu o dziele, które powstaje w pisarskich mękach, a jest później odbierane przez czytelników jedynie częściowo „pomiędzy telefonem a kotletem”. Zadaje więc pytanie o zasadność wysiłków twórczych. Porusza tu również problem formy: [c]To my stwarzamy formę czy wreszcie ona nas stwarza?[/c] i buntuje się przeciwko naśladownictwu w sztuce, wyraża tu swój dystans wobec uznanych kanonów, demaskuje grę pozorów i fałszywe ideały. Głosi też pochwałę niedojrzałości jako wartości konstruktywnej i twórczej.
[b]ROZDZIAŁ V - Filidor dzieckiem podszyty[/b]
To historia pojedynku pomiędzy Filidorem - profesorem Syntetologii uniwersytetu w Lejdzie a Anty-Filidorem - analitykiem na Uniwersytecie Columbia. Analityk zawsze wszystko rozkładał na części, aż w końcu zrobił to także z żoną Filidora (najpierw rozebrał ją wzrokiem, następnie wskazywał kolejne części ciała, po czy zrobił jej błyskawiczną analizę moczu). Po takich przeżyciach kobieta trafiła do szpitala, a mąż zaczął myśleć o zemście - czyli zsyntetyzowaniu partnerki Anty-Filidora, Flory Gente. W tym celu sprzedaje swój majątek, gotówkę rozmienia na złotówki, Flora, która te pieniądze na kupę sama powoli staje się sumą. Później dochodzi do pojedynku na pistolety - obaj profesorowie odstrzeliwali wówczas te same części ciała partnerki rywala. Gdy po latach Filidor wspomina ów pojedynek z rozrzewnieniem słyszy, że mówi jak dziecko. Na to profesor odpowiada: [c]Wszystko podszyte jest dzieckiem.[/c]
ROZDZIAŁ VI - Uwiedzenie i dalsze zapędzanie w młodość [/b]
Następuje tu powrót do głównej fabuły utworu, do momentu, kiedy Pimko wchodzi do klasy. Udaje, że nie dostrzega tego, co tam się dzieje. Jego zdaniem uczniowie grają w piłkę. Konsekwentnie traktuje Józia jako dziecko i oznajmia mu, że zabiera go teraz na stancję do domu Młodziaków - nowoczesnego inżynierostwa hołdującego postępowym prądom. W tym miejscu Józio ma stracić resztki swej dorosłości. Profesor zaznacza, że Młodziakowie mają córkę Zutę - nowoczesną pensjonarkę, zdradzając jednocześnie lęk przed nią.
Drzwi otwiera Zuta, Pimko zachowuje się przy niej zupełnie inaczej, w pewnym momencie zaczyna śpiewać. Chce, aby Józio zakochał się w pensjonarce. Profesor wypowiada się na temat wyznaczników nowoczesnej kultury: [c][…] nogi, znam was, znam wasze sporty, obyczaj nowego zamerykanizowanego pokolenia, wolicie nogi niż ręce, dla was nogi najważniejsze, łydki! Kultura ducha dla was niczym, tylko łydki. Sporty! łydki, łydki — pochlebiał mi strasznie — łydki, łydki, łydki![/c] Kiedy wraca Młodziakowa, Pimko przedstawia jej Józia jako udającego dorosłość pozera. Rozmowa toczy się na temat rewolucji obyczajowej, jaka się dokonała, czego wyrazem ma być m.in. kopnięcie Józia w kostkę przez Zutę, a także wypowiedź pensjonarki, w której zdradza, że nie wie, kim był Norwid. Pimko zostawia Józia na stancji i sam wychodzi.
[b]ROZDZIAŁ VII - Miłość[/b]
Po wyjściu profesora Józio rozpaczliwie próbuje Zucie wyjaśnić, że nie jest pozerem i człowiekiem nienowoczesnym. Myśli też o dyskretnej ucieczce, jednak ostatecznie zwycięża urok pensjonarki i zakochany Józio zostaje w domu Młodziaków. [c][…] sport, gibkość, hardość, łydki, nogi, dzikość, dancing, starek, kajak - to była nowa kolumnada mej rzeczywistości[/c] - wyznaje bohater. Kilkakrotnie próbuje wywrzeć na dziewczynie jak najlepsze wrażenie, jednak podejmowane przez niego działania okazują się nieskuteczne.
Nagle słychać w przedpokoju wrzask służącej - to pojawił się Miętus, który „chciał dopuścić się na niej gwałtu”. Przyniósł ze sobą „półbutelkę czystej monopolowej” i serdelki. Józio zwierza się Miętusowi, że zakochał się w Zucie. Ten - z kolei - informuje go, że Zutą interesuje się już Kopyrda. Miętus marzy za to o poszukiwaniach „prawdziwego parobka”: [c][…] uciec do parobka. Na łąki, na pola, uciec, zwiać - mamrotał. - Do parobka… do parobka…[/c]
ROZDZIAŁ VIII - Kompot[/b]
Kolejny nudny dzień w szkole, podczas którego zakochany Józio myśli tylko o Zucie. Chce zbliżyć się do Kopyrdy, aby odkryć w końcu, co łączy go z pensjonarką, jednak działania te nie przynoszą żadnego rezultatu. Zgwałcony przez uszy Syfon umarł, nie mogąc zapomnieć słów, którymi go uświadomiono. Miętusowi to jednak nie pomogło, chodzi ciągle z przyprawioną mu „gębą”, marzy coraz więcej o parobku i opowiada o swoich planach wobec służącej Młodziaków.
Młodziakowa zauważa, że Józio jest zakochany w Zucie. Pimko jest niezwykle zadowolony z nadanej przez to podopiecznemu infantylnej „pupy”. W scenie obiadu obserwujemy kolejne cechy nowoczesnej pensjonarki: [c][…] siedzi doskonale, z nieco bolszewicką fizkulturą i w gumianych półbucikach. Zupy jadła mało - a za to wypiła duszkiem szklankę zimnej
wody i zagryzła kromką chleba, zupy unikała, rozwodniona papka, ciepła i zbyt łatwa, musiała zapewne szkodzić jej na typ i prawdopodobnie chciała być jak najdłużej głodna, przynajmniej do mięsa, gdyż dziewczyna nowoczesna głodna jest wyższej klasy niż dziewczyna nowoczesna syta.[/c] Młodziakowa zaczyna prowokować w rozmowie córkę do łamania konwenansów. Widziała Zutę wracającą ze szkoły z jakimś chłopcem i proponuje jej: [c]Zuta, a może umówiłaś się z nim? Doskonale! Może chcesz wybrać się z nim na kajak - na cały dzień? A może chcesz pojechać na week-end i nie wracać na noc? Nie wracaj w takim razie - rzekła usłużnie - nie wracaj śmiało! Albo może chcesz wybrać się bez pieniędzy, może chcesz, żeby on za ciebie płacił, a może wolisz płacić za niego, żeby on był na twoim utrzymaniu - w takim razie dam ci pieniędzy.[/c] Ojciec idzie jeszcze dalej: [c] - Pewnie, nic w tym złego! Zuta, jeżeli chcesz mieć dziecko nieślubne, bardzo proszę! A cóż w tym złego! Kult dziewictwa ustał![/c]
Lekceważony Józio zwraca się w kierunku pensjonarki ze słowami: „Mamusia, mamusia…”. Jest to tak nieoczekiwane, że zadziwia wszystkich i sprawia, że bohater odzyskuje siły. Zaczyna „babrać się w kompocie” i wtedy Młodziakowie chyłkiem opuszczają pokój, inżynier chichocząc - Józio uświadamia sobie, że może rozbić tę przyjętą przez Młodziaków maskę nowoczesności. Wyzwoli się wówczas od nowoczesnej pensjonarki i profesora Pimki.
ROZDZIAŁ IX - Podglądanie i dalsze zapuszczanie się w nowoczesność[/b]
Józio rozmyśla, jak pozbawić Zutę jej nowoczesności. Zaczyna ją podglądać, co początkowo wzbudza w nim tylko coraz większą fascynację. Później dopiero zaczyna ją przedrzeźniać, naśladując jej siąkanie nosem, kiedy zaś Zuta wychodzi z domu przeszukuje jej osobiste rzeczy. Chce zburzyć harmonię panującą w jej otoczeniu. Widzi w jej sportowym pantoflu goździk, co uznaje za szczególnie trafny gest, umieszcza w nim okaleczoną przez siebie, ale wciąż żywą jeszcze muchę. Czyta wiersze w zeszycie Zuty i dopisuje własne przynoszące erotyczne skojarzenia tłumaczenie.
W pewnym momencie odnajduje plik listów miłosnych od rówieśników Zuty (w tym od Kopyrdy), ale także starszych mężczyzn (w tym profesora Pimki). I wówczas rodzi się w jego głowie plan następujący: pismem Młodziakówny pisze dwa listy: [c]Jutro, w czwartek, o 12-tej w nocy zastukaj do okna z werandy, wpuszczę. Z.[/c] i zaadresował, jeden do Kopyrdy, drugi do Pimki. Nie ma jeszcze pojęcia, jak skończy się cała afera, kiedy dwaj adoratorzy się spotkają - cel jednak jest jasny: ośmieszyć Pimkę Kopyrdą i Kopyrdę Pimką.
[b]ROZDZIAŁ X - Hulajnoga i nowe przyłapanie[/b]
Rano bohater obserwuje rodzinę Młodziaków z ukrycia - kobiety podczas kąpieli, widzi też, że inżynier zaczyna zachowywać się infantylnie. W nowoczesnym domu daje się wyczuć napiętą atmosferę, Młodziakowie wyraźnie boją destabilizującego wpływu na utarty porządek w domu nowo przybyłego lokatora. Tylko Zuta pozostaje spokojna i nie wyłamuje się ze swej roli nowoczesnej pensjonarki.
Nadchodzi wreszcie wieczór, a wraz z nim chwila prawdy. W środku nocy do okna Zuty puka Kopyrda, ta nie daje po sobie poznać zaskoczenia i wpuszcza go do środka. Józio podglądający całą sytuację przez szparę w drzwiach podziwia jej spokój i opanowanie. Zuta pierwsza chwyta Kopyrdę za włosy i całuje go - to wyraz jej obyczajowego wyzwolenia. Wtem jednak słychać drugie pukanie do okna i pojawia się Pimko. Daje wyraz swojemu zaskoczeniu listem Zuty i marzy o tym, by się z nią spoufalić. W tym momencie ukryty za drzwiami Józio zaczyna krzyczeć, że w mieszkaniu jest złodziej. Pimko i Kopyrda chowają się w szfach. Przybiegają Młodziakowie, a sprytna pensjonarka udaje, że śpi. Józio otwiera szafę z Kopyrdą - rodzice pozostają jeszcze w roli nowoczesnych i nie tylko nie mają nic przeciwko obecności Kopyrdy, a wręcz ganią Józia za wtrącanie się w nie swoje sprawy. Wtedy bohater otwiera drugą szafę i oczom Młodziaków ukazuje się Pimko. To jednak - jak się okazuje - dla nich już za wiele. Dwóch mężczyzn i do tego jeden dużo starszy od ich córki. Pimko pokrętnie tłumaczy swoją obecność, inżynier wpada w gniew i policzkuje profesora, a następnie zaczyna szarpać się z Kopyrdą. Dołącza do nich Młodziakowa, która chce pomóc mężowi, a ostatecznie także i Zuta. Z zamieszania, jakie wyniknęło z tej bijatyki korzysta Józio i wymyka się z domu Młodziaków, wyzwalając się jednocześnie od narzucanych mu tu form. W ostatniej chwili dołącza do niego Miętus, który właśnie uwiódł w końcu służącą i udają się na poszukiwanie parobka.
ROZDZIAŁ XI - Przedmowa do Filiberta dzieckiem podszytego[/b]
[c][…] zniewolony jestem do przedmowy, nie mogę bez przedmowy i muszę przedmowę, gdyż prawo symetrii wymaga, aby Filidorowi dzieckiem podszytemu odpowiadał - dzieckiem podszyty Filibert, przedmowie zaś do Filidora przedmowa do Filiberta dzieckiem podszytego. Choćbym chciał, nie mogę, nie mogę i nie mogę uchylić się żelaznym prawom symetrii oraz analogii.[/c] Pisze więc Gombrowicz kolejną dygresję poświęconą swoim oczekiwaniom wobec literatury. Mówi przede wszystkim o mękach złej formy („męczarni frazesu, grymasu, miny”), cierpieniach twórcy, wylicza powody tych cierpień, a także możliwości genezy dzieła.
[b]ROZDZIAŁ XII - Filibert dzieckiem podszyty[/b]
Rozdział ten na początku przybiera formę baśniową. Historia rozgrywa się na stadionie, gdzie odbywa się mecz tenisowy. Gra tam champion, potomek pewnego francuskiego wieśniaka. Miecz jest zaciekły, widownia nagradza sportowców gromkimi oklaskami. Siedzący wśród publiczności pułkownik, zazdroszcząc tychże oklasków, strzela do piłki. Trafia, ale kula leci dalej i trafia pewnego przemysłowca. To tylko początek serii przedziwnych zdarzeń: ktoś dostał ataku epilepsji, ktoś kogoś uderzył w twarz, ktoś wskoczył siedzącej przed nim kobiecie na głowę, za nim poszli inni… Mężczyźni zaczęli dosiadać kobiety jak konie.
Wtem na środek wychodzi markiz de Filiberthe i pyta, czy ktoś chce obrazić jego żonę. Początkowo zapadła cisza, jednak już po chwili „podjeżdżali” na swoich kobietach dżentelmeni, aby urazić żonę markiza. Obrażona kobieta urodziła nagle dziecko i [c]Markiz, podszyty dzieckiem tak nieoczekiwanie, opatrzony i uzupełniony dzieckiem w momencie, gdy występował pojedynczo i jako dżentelmen dorosły sam w sobie - zawstydził się i poszedł do domu - podczas gdy grzmot oklasków rozlegał się wśród widzów.[/c]
[b]ROZDZIAŁ XIII - Parobek, czyli nowe przychwycenie[/b]
Józio i Miętus opuszczają Warszawę i udają się na poszukiwanie prawdziwego parobka. Spotykają chłopów zachowujących się jak psy, którzy są niezwykle agresywni wobec przybyszów z miasta. Chłopców ratuje ciotka Hurlecka, która się nagle pojawia i zabiera ich do Bolimowa. Józio broni się przed tym, ponieważ ciotka znała go jako dziecko i tak traktuje go nadal, tym samym kontynuując to, co zaczął Pimko. Nie zważając na protesty, Hurlecka zabiera chłopców swoim samochodem do rodzinnego dworu. Tam spotykają jeszcze wuja Konstantego (zwanego przez żonę Kociem), kuzyna Zygmunta oraz młodziutką Zosię.
To właśnie w Bolimowie Miętus spotyka wreszcie upragnionego parobka, o którym mówi: [c]Józio - szepnął ze drżeniem, serdecznie, szczerze - Józio, widziałeś, przecie on ma gębę - nie wysztafirowaną, ma gębę zwykłą! Gębę bez miny! Typowy parobek, lepszego nie znajdę nigdzie.[/c] Walek - jak się okazuje - rzeczywiście jest niezwykle prostym człowiekiem: nie umie czytać i pisać, nie ma nazwiska, nie wie nawet, ile ma lat. Miętus marzy, aby się z nim „po…bratać”. Zamiary jego psuje Józio, który uderza parobka w twarz.
W nocy Miętus wymyka się jednak z pokoju i udaje mu się nakłonić lokajczyka, aby jego teraz z kolei uderzył. Tak oto dochodzi do zbratania się z ludem i zachwiania odwiecznej hierarchii społecznej. Józio widzi do czego to może doprowadzić: [c]I już służba podnosiła głowę. Już zaczynały się kuchenne komeraże. Już gmin, rozzuchwalony i zdemoralizowany poufałością części ciała, jawnie wygadywał na państwa, wzrastała chamska krytyka - co będzie, co się wydarzy, gdy przeniknie to do wujostwa i twarz pańska oko w oko stanie z masywną gębą ludową?[/c]
[b]ROZDZIAŁ XIV - Hulajgęba i nowe przyłapanie[/b]
Ostatni rozdział powieści rozpoczyna się od wątpliwości zaniepokojonej rodziny Hurleckich co do zachowania Miętusa (choć całej prawdy i tak nie znają). Wuj Konstanty przypuszcza, że ma on skłonności homoseksualne. Miętus tłumaczy, że chodzi mu o relacje, jak z kolegą w jego wieku. Józio chce uciekać z Bolimowa w nocy, Miętus upiera się, aby koniecznie zabrać ze sobą Walka. Józio dochodzi do wniosku, że to [c]Zosię raczej należało porwać. Zosię porwać dojrzale, po pańsku i po szlachecku, jak tylokrotnie porywano.[/c] Ostatecznie jednak godzi się na pomysł Miętusa. Próba porwania Walka kończy się jednak przyłapaniem. Walek zostaje posądzony o kradzież i zdenerwowany wuj zaczyna „tresować” parobka w obronie „starego porządku”. Interwencja Miętusa przynosi nieoczekiwany obrót (Walek przypadkowo uderza w twarz Konstantego) i rozpoczyna się bunt chłopów - kolejna bijatyka, kolejna „kupa”.
Józio ucieka na oślep, po drodze przyłącza się do niego ukryta w sadzie Zosia. W ten sposób ucieczka przeistacza się w niby-porwanie. Tak naprawdę to tylko pretekst, aby się wydostać z Bolimowa, później bohater chce ją porzucić. Ostatecznie jednak łączy ich pocałunek: [c][…] musiałem ucałować swoją gębą jej gębę, gdyż ona swoją gębą moją ucałowała gębę.[/c] Okazuje się więc, że próba ucieczki od narzuconej formy jest niemożliwa i finalna konkluzja jest następująca: [c][…]nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki. Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach.[/c]
I tak powieść dobiegła końca:
[c]Koniec i bomba A kto czytał, ten trąba!
W. G.[/c]
STEFAN ŻEROMSKI - „PRZEDWIOŚNIE”
[b]Rodowód[/b]
Przedwiośnie rozpoczyna się słowami:
[c] Nie chodzi tutaj - u kaduka! - o herb ani o szeregi przodków podgolonych, z sarmackimi wąsami i przy karabelach - ani wydekoltowane prababki w fiokach. Ojciec i matka - otóż i cały rodowód, jak to jest u nas, w dziejach nowoczesnych ludzi bez wczoraj. Z konieczności wzmianka o jednym dziadku, z musu notka o jednym jedynym pradziadku. Chcemy uszanować nasyconą do pełna duchem i upodobaniem semickim awersję ludzi nowoczesnych do obciążania sobie pamięci wiadomościami, w którym kościele czy na jakim cmentarzu dany dziadek spoczywa.[/c]
Głównym bohaterem powieści jest Cezary Baryka, syn Seweryna Baryki i Jadwigi Dąbrowskiej, „rodem z Siedlec”. Pani Barykowa, chociaż od wielu lat podróżowała z mężem i synem po całej Rosji, nie nauczyła się dobrze mówić po rosyjsku, czym czasem przysparzała mu kłopotów. Gdziekolwiek by się nie znajdowała, myślami zawsze była w Siedlcach. Istotne było dla niej tylko to, co wiązało się z ukochanym miastem oraz najbliższymi - mężem i synem. Seweryn Baryka nie posiadał specjalistycznego wykształcenia, parał się różnymi zajęciami. Robił wszystko, co przynosiło odpowiedni dochód, a nie wymagało łamania zasad przyzwoitości. W ten sposób pan Seweryn, pnąc się po szczeblach kariery osiągnął niezłą pozycję. Nie roztrwaniał jednak pieniędzy, ale inwestował w kosztowności: dywany, meble, książki, które nie zawsze służyły do czytania. Spośród tych ostatnich wyróżniała się jedna - pamiętnik z wojny 1831 roku, w którym pojawiało się nazwisko jego pradziada - Kaliksta Grzegorza Baryki. Książka zawierała informację, że w wyniku powstania protoplasta rodziny Baryków stracił cały majątek:
[c] Tekst wiadomości o tym fakcie, podany sucho, bez tkliwości, lecz szczegółowo, był z obu stron kartki zakreślony przez syna owego dziada Kaliksta a ojca Seweryna. Dwaj ostatni z powołanej wyżej Sołowijówki z przyległościami posiadali już tylko wersję przytoczoną w broszurze oraz ustnie podawaną legendę. Sołowijówka stała się mitem rodzinnym, klechdą, podawaną w coraz to innej postaci, o czymś dalekim, sławnym, dostojnym, przeogromnym.[/c]
Z czasem Baryka i jego rodzina przenieśli się do Baku. Żona tęskniła wciąż za krajem, chciała wracać. Mąż przychylał się do tego pomysłu, marząc o domu na Wisłą, ale wciąż nie umiał opuścić świetnie płatnej posady i kraju, w którym dobrobyt był w zasięgu ręki. Państwo Barykowie całą miłość i majątek inwestowali w jedynego syna - Czarusia. Mimo iż rodzice pielęgnowali w chłopcu polskość, to wpływ szkoły spowodował, że Czaruś o wiele lepiej mówił po rosyjsku niż po polsku.
]Część 1: Szklane domy[/b]
[c]Czaruś dostał był właśnie promocję z klasy czwartej do piątej i skończył czternasty rok życia, gdy Seweryna Barykę jako oficera zapasowego powołano do wojska. - Wojna wybuchła. - Szybko, w ciągu paru dni, idylla rodzinna została zdruzgotana.[/c]
Cezarek wraz z matką odprowadził ojca na statek do Astrachania. Tylko przez chwilę poczuł jakiś przejmujący smutek z powodu odjazdu pana Seweryna, przede wszystkim cieszyła go swoboda, jakiej teraz mógł zaznać. Całe wakacje włóczył się z kolegami po Baku i chuliganił. Po powrocie do szkoły wciąż bojował z belframi, przeciwstawiał się uciskowi, wagarował. Matka drżała o syna, nie umiała nad nim zapanować, nie wiedziała, jak go zatrzymać w domu. Całe noce czuwała nad jego snem. W te bezsenne noce pani Jadwiga uciekała myślami do Siedlec i do Szymona Gajowca - swojego dawnego ukochanego. Ich miłość była równie pełna, wspaniała, jak niema. Nigdy nie usłyszała od Szymona wyznania, ale dobrze wiedziała o uczuciu, jakie do niej żywił. Ich związek był z góry skazany na przegraną - Gajowiec był biednym kancelistą, a Jadwiga panną z bogatego domu. Gdy jako konkurent pojawił się Seweryn, wydano mu ją za mąż. Gajowiec wysłał do niej list, w którym błagał o rezygnację z małżeństwa. Pani Jadwiga podarła go wtedy, ale słowa Gajowca wciąż były dla niej jak wyrzut sumienia.
Tymczasem pan Seweryn pisał z frontu dość często. [c]„Był na linii bojowej, gdzieś w Prusach Wschodnich, ponad Mazurskimi Jeziorami. Listy jego były jednostajne, niemal urzędowe, suche i zawierające zawsze te same zwroty.”[/c] Żona ukrywała przed mężem złe zachowanie syna i chwaliła urwisa. Seweryn słał wtedy pochwały dla syna, które powodowały w Czarku chwilową, ulotną skruchę. Raz tylko - śpiewając solo „starą, pospolitą pieśń” w kościele - Cezary poczuł szczerą tęsknotę za ojcem, którą jednak szybko zrównoważyła świadomość, że kiedy głowa rodziny powróci, skończy się słodka, chłopięca swoboda.
Seweryn nie zostawił rodziny bez zabezpieczenia finansowego, część pieniędzy zakopał wraz z biżuterią w piwnicy „na wszelki wypadek”, część ulokował na koncie bankowym. Cezary wiedział dobrze, jak wykorzystać te pieniądze: spełniał każdą swoją zachciankę, bez problemu przekonując matkę do swoich pomysłów. Właściwie to Cezary teraz rządził w domu. Jego beztroskę przerwał dopiero brak wieści z frontu. W pewnym momencie listy ojca stały się coraz rzadsze, aż w końcu zupełnie przestały przychodzić. Nikt nie wiedział, gdzie się znajduje major „Siewierian Griegoriewicz Baryka”. Rozpacz żony żołnierza była ogromna.
Rok 1917 przyniósł rewolucję - choć nikt jeszcze nie wiedział do końca co to znaczy. Największym rewolucjonistą czuł się Cezary, który wsławił się tym, że złoił szpicrutą po uszach dyrektora gimnazjum, za co otrzymał „wilczy bilet” do wszystkich szkół w państwie. Chłopak i tak nie chciał już chodzić do żadnej szkoły. Rewolucja rozgorzała na dobre, miasto zostało przejęte przez komisarza rewolucyjnego, brakowało żywności, banki przestały dokonywać wypłat, a Ormianie i Tatarzy - dwa odwiecznie wojujące ze sobą ludy Baku - zaprzestali walki i korzystali z sytuacji. Cezary był coraz bardziej zafascynowany rozgrywającymi się na jego oczach przemianami - chodził na wiece i publiczne egzekucje, Potem dzielił się wrażeniami z matką, która starała się uzmysłowić synowi niegodziwość rewolucji. Młodego zapaleńca napawało to gniewem.
W niedługim czasie władze wydały dekret o konfiskacie ukrytych skarbów oraz mieszkań. Cezary „w imię idei” oddał skarb zakopany przez ojca w piwnicy, nie wiedział jednak, że przezorna matka wcześniej wykopała jego większą część i umieściła w nowej kryjówce. Kobieta co jakiś czas jeździła na wieś i za bajońskie sumy kupowała trochę mąki, by upiec synowi chleb (na rynku dostępne były tylko ryby i kawior). Po tym jak obcy ludzie zamieszkali w domu Baryków, pozostawiając im tylko najmniejszy pokój, Cezary powoli zaczął zmieniać myślenie. Dostrzegł w końcu poświęcenie i wyczerpanie matki, odkrył jej potajemne wyprawy na wieś. Postanowił poprawę, zaczął pomagać matce, mówiąc przy tym, że tak teraz trzeba, bo w nowych czasach wszyscy muszą pracować. Oboje zbliżyli się wtedy do siebie, chodzili razem do portu szukać wśród podróżnych Seweryna. Cezary nie wyjawił matce, że urzędnicy zawiadomili go o śmierci ojca. Na przekór temu wciąż miał nadzieję na jego powrót.
Podczas wypraw do portu Czarek patrzył z politowaniem i pogardą na tych, którzy uciekali przed rewolucją. Pewnego razu Barykowa dostrzegła w tłumie uciekinierów pięć obdartych i wyniszczonych kobiet. Z wrodzonej litości podeszła do nich i zaczęła rozmowę. Okazało się, że były to księżna i księżniczki Szczerbatow-Mamajew. Kobietom odebrano cały majątek i przez długi czas przetrzymywano je w więzieniu. Pani Jadwiga zaprosiła emigrantki do swojego pokoju. Kiedy księżniczki już spały, księżna zwierzyła się Barykowej, że ma przy sobie ukryte wokół nóg cenne bransolety, które nieustannie ją ranią. Pani Jadwiga pomogła księżnej zdjąć biżuterię i ułożyła ją na piecu. Niestety w nocy wpadli z rewizją rewolucjoniści (emigrantki musiały być śledzone), zabrano skarby, kobiety wysłano do więzienia, a panią Barykową skazano na ciężkie roboty, które ostatecznie doprowadziły do jej zgonu. Cezary próbował pomóc chorej matce, ale jedyne, co udało mu się wyjednać to krótki pobyt w szpitalu oraz pochówek w pojedynczej mogile na katolickim cmentarzu. Było to i tak dużo, bo matka miała zostać pochowana we wspólnym grobie dla kontrrewolucjonistów.
Po śmierci matki Cezary po raz pierwszy w życiu poczuł się samotny. W urzędzie dowiedział się, że ojciec dawno przeszedł na stronę wroga, wstępując do polskiego oddziału, a tam na pewno już dawno zaginął. Chłopakowi odebrano też ostatni pokój w starym mieszkaniu. Cezary tęsknił za matką, chodził często na cmentarz i tłumaczył umarłej z miłością i cierpliwością zawiłości rewolucyjnej ideologii. Nie chciał być ciemiężycielem ludu, nie chciał pić wina, chodzić po luksusowych dywanach i nosić pięknej odzieży. Tymczasem w Baku nadchodziły kolejne zmiany.
Rewolucja upadła, za to rozpętała się wojna Ormian z Tatarami. Młody Baryka mieszkał teraz w piwnicy swego starego domu wraz z kilkoma towarzyszami. Przymierał głodem, chodził prawie nagi i wciąż czekał, aż jakiś pocisk trafi właśnie w niego. Codziennie patrzył na śmierć - egzekucje, mordy i napaści. Śmierć stała mu się zupełnie obojętna, włóczył się po najniebezpieczniejszych zakątkach miasta. Latem 1918 roku Cezary trafił do broniącej Baku armii ormiańskiej. Jesienią kazano mu już wracać „do domu”, Tatarzy zwyciężali.
[c](...) nastało zaprawdę piekło na tym dymiącym padole. W ciągu czterech dni Tatarzy wzięli odwet mordując siedemdziesiąt kilka tysięcy Ormian, Rosjan i wszelkich innych, jacy się na placu znaleźli, a byli podejrzani o sprzyjanie Ormianom.[/c]
Cezary ocalał cudem, dzięki polskiej legitymacji. Turcy zabrali go ze sobą i zatrudnili do pracy przy uprzątaniu trupów z pobojowiska. Po ormiańskiej rzezi miasto spływało krwią. Cezary przyzwyczaił się do widoku trupów, ale pewnego dnia coś go poruszyło. Zobaczył ciało młodej, pięknej Ormianki i wtedy, w cichej rozmowie z umarłą, pojął w pełni okrucieństwo rewolucji i wojny. Baku było teraz pełne żebraków i głodujących, którzy szukali jakiegokolwiek jedzenia w pobliżu obozowiska tureckiego. Wśród nich Cezary dostrzegł dziwnego brodatego i kudłatego chłopa. Nie wiedział dlaczego właśnie na niego zwrócił uwagę. Łachmaniarz śpiewał dziwną piosenkę brzmiącą jakby: „Czaruś, Czaruś...”. Cezary podszedł i rozpoznał w brodaczu ojca. Okazało się, że Seweryn Baryka przybył odnaleźć rodzinę. Wcześniej walczył w legionach polskich, a teraz ukrywał się. Mężczyźni umówili się na nocną schadzkę i wyprawę na grób matki Cezarego.
Turcy na mocy postanowień traktatu wersalskiego zostali zmuszeni do opuszczenia Baku. Spokój jednak nie trwał długo, bo wkrótce w mieście pojawili się bolszewicy. Tymczasem syn i ojciec gotowali się do wyjazdu. Zbierali pieniądze, ubrania. Seweryn marzył o walizce, słynnym pakunku wojennym (znajdowała się tam między innymi ukochana książka Baryki), który zostawił w Moskwie u przyjaciela. Ojciec Cezarego nie czuł się najlepiej, na ciele miał wiele blizn po odniesionych ranach. Najbardziej doskwierała mu rana głowy.
[c]Wyruszyli w zimie na statku zdążającym do Carycyna jako dwaj robotnicy, którzy pracowali w kopalniach nafty, a teraz wskutek przewrotów i zawieszenia robót wracają do siebie, do Moskwy. Mieli fałszywe paszporty, wydane im przez pewne czynniki sprzyjające sprawie ich powrotu. Odziani w typową odzież robotniczą, mówiący pomiędzy sobą doskonałą ruszczyzną, której arkana posiadali w stopniu niezrównanym, ostrzyżeni w sposób obrzędowy, byli doskonałymi „towarzyszami” nowego porządku rzeczy na rozłogach sowieckich.[/c]
Gdy wysiedli ze statku, przez długi czas jechali pociągiem towarowym. Podróż była ciężka i długa, przerywana wieloma postojami. Młody Baryka wiedział, że jadą z ojcem po walizkę. Zastanawiał się, co zrobią potem. Okazało się, że celem podróży jest Polska. Seweryn opowiedział synowi o swoim kuzynie, lekarzu, który porzucił praktykę, by budować nad Bałtykiem nową cywilizację - cywilizację „szklanych domów”. Czystą, tanią, zelektryfikowaną, bez chorób i biedy. W Polsce nawet „burżuje” wolą mieszkać w szklanych robotniczych domach niż w swoich dawnych, pełnych przepychu kamienicach czy willach. Cezary odnosił się do nowej cywilizacji z lekkim niedowierzaniem, zdaniem młodego rewolucjonisty najpierw trzeba zniszczyć źródło zła (burżujstwo), a dopiero potem budować nowy, lepszy świat.
W Moskwie panowie przeobrazili się w „prawdziwych ludzi”. Walizka zawierająca bieliznę, leki, mydło i pamiątkę po dziadku Kalikście okazała bezcennym skarbem. Z Moskwy syn i ojciec wyruszyli pociągiem do Charkowa. Ten odcinek sprawiał wrażenie jeszcze trudniejszego niż poprzedni. Pociąg wyładowany był Polakami udającymi się do ojczyzny z różnych zakątków Rosji. Większość miała ze sobą cały swój dobytek. Maszynista co jakiś czas zatrzymywał pociąg na mały [i]remontik[/i] (remoncik), który trwał tak długo, dopóki maszynista nie otrzymał odpowiedniej zapłaty. Ostatni postój wypadł „dziesięć wiorst przed Charkowem”, wtedy duża część pasażerów (również Barykowie) postanowiła dotrzeć do miasta na piechotę.
W Charkowie nie dość, że musieli długo czekać na pociąg do Polski, to jeszcze ukradziono im walizkę z cennym dobytkiem. Obaj znowu imali się najróżniejszych prac, żeby nie umrzeć z głodu. W końcu, po kilku tygodniach oczekiwania, rozeszła się wiadomość o przybyciu pociągu jadącego do Polski. Okazało się jednak, że pociąg jest już przeładowany i nikogo z Charkowa nie zabierze. Barykowie się nie poddawali, wyczekiwali na stacji dzień i noc, dopóki nie udało im się wsiąść do pociągu. Dostali się do wagonu tylko dzięki pomocy nieznajomego, który ulitował się nad nimi. Ukrywali się pod kożuchami. Niestety z ojcem było coraz gorzej, był bardzo chory i wyczerpany. Tuż przed śmiercią nakazał synowi, by nie oglądał się na niego i podążał konsekwentnie do Polski, a tam odnalazł Szymona Gajowca, dawnego przyjaciela matki, który z pewnością mu pomoże.
Ojca wyniesiono podczas jednego z kolejnych [i]remontików[/i] z wagonu i pochowano pod kościołem w niedalekim miasteczku. Okazało się, że ubrany na czarno nieznajomy to ksiądz.
Dalsza droga naznaczona była ciągłymi rewizjami i okrucieństwem żołnierzy, Baryka nie mógł zrozumieć, dlaczego przedstawiciele rewolucji tak dręczą biednych ludzi - przecież to żadni burżuje, żadna arystokracja, ale zwykli robotnicy. W końcu ukazała się granica, wypuszczono podróżnych z wagonów. Pierwsze, co ujrzał młody Baryka po przekroczeniu granicy, to zrujnowane, brudne miasteczko. Zaczynało się przedwiośnie i wszędzie było pełno grząskiego błota. Czarek był bardzo zawiedziony takim widokiem Polski, która miała być przecież, zgodnie z tym, co mówił ojciec, krajem dobrobytu.
[c]„Gdzież są twoje szklane domy? - rozmyślał brnąc dalej. - Gdzież są twoje szklane domy?...”[/c]
[b]Część 2: Nawłoć[/b]
[c] Dotarłszy do najrdzenniejszej Polski, bo do stolicy - Warszawy - ani po drodze, ani w tym mieście Cezary Baryka nie znalazł szklanych domów. Nie śmiał o nie nawet nikogo zapytać. Zrozumiał, że zmarły ojciec boleśnie zeń przede śmiercią zażartował sobie. Jednak - być może pod wpływem tej tak naiwnej legendy, a być może pod wpływem głównego jej bohatera, „kuzyna Baryki”, Cezary postanowił wstąpić na medycynę w Warszawie. Nie miał swych bakińskich papierów, lecz po egzaminie dość pobieżnym został przyjęty i począł chodzić na wykłady. Z zapałem krajał truposze, uczył się osteologii, chemii, botaniki itp. Zawarł nowe znajomości z „Polakami” i dość sobie w tych nowych ludziach podobał, choć go nieraz swą „nieszczerością” ranili.[/c]
W Warszawie Cezary przebywał pod opieką Gajowca, który był teraz ważnym urzędnikiem w formującym się Ministerstwie Skarbu. Mężczyzna znalazł dla Baryki odpowiednią posadę, poza tym obdarzył go przyjaźnią. Przyznał się młodzieńcowi, że niegdyś kochał jego matkę i chętnie słuchał opowieści o nieboszczce. Niestety, niebawem wybuchła wojna polsko-bolszewicka i Baryka podobnie jak inni jego koledzy poszedł walczyć, choć nie do końca pragnął bić się z Sowietami. Do wstąpienia do wojska zachęcił go powszechny entuzjazm Polaków, którzy z wielkim zapałem i poświęceniem szli bić się z najeźdźcą. Cezary okazał się świetnym żołnierzem, szybko zyskał szacunek kolegów.
[c]W kompanii zaprzyjaźnił się specjalnie z pewnym młodzieńcem, również studentem Warszawskiego Uniwersytetu a obecnie tęgim żołnierzem, imieniem Hipolit, nazwiskiem Wielosławski. W pewnej przygodzie w okolicach Łysowa pod Łosicami Cezary wyratował tego Wielosławskiego z opresji. W potyczce Wielosławski wpadł między bolszewików, został poźgany bagnetami, potłuczony kolbami i porzucony w lesie zwanym Rogacz. Cezary, nie znalazłszy go w kompanii, wrócił się co tchu do lasu, wyszukał kolegę, wziął go na ramię i odniósł między swoich.[/c]
Hipolit nie zapomniał przysługi przyjaciela. Kiedy w niedługim czasie wojna się skończyła i obaj zostali zwolnieni ze służby, zaprosił go do swojego rodzinnego domu, który znajdował się w Nawłoci niedaleko Częstochowy.
Cezary i Hipolit jechali do posiadłości najpierw pociągiem, potem bryczką brawurowo powożoną przez młodego panicza. Szalona jazda została przerwana wywrotką, na szczęście nikomu nic się nie stało. Obu panów z radością powitało liczne nawłockie towarzystwo:
[c] Hipolit przedstawił Barykę zebranym na ganku. Ten kłaniał się wielekroć, całował rękę damy starszej, jak się okazało, matki Hipolita, podawał rękę do uścisku młodemu księdzu, jak się okazało, przyrodniemu bratu Hipolita, młodej pannie, Karolinie Szarłatowiczównie, jego siostrze ciotecznej, oraz starszemu panu, wujowi Skalnickiemu. Wszyscy bardzo przychylnie witali „tego” Barykę, przypatrywali mu się z ciekawością, jak na „wyższe” towarzystwo dość prowincjonalną, a nawet zaściankową. Cezary robił swobodnego i światowca, choć wspomnienie o powalanych ineksprymablach i zrujnowanym kołnierzu stawało mu na przeszkodzie w zadawaniu szyku.[/c]
Zapanował gwar, przedrzeźniano się, żartowano wesoło, wypytywano o wszystko przybyłych żołnierzy. Następnie stary służący Maciejunio podawał do stołu, a towarzystwo wciąż rozmawiało. Baryka wypytywany o różne szczegóły, opowiadał o śmierci rodziców. Czaruś został bardzo ciepło przyjęty przez Wielosławskich:
[c] Jeszcze obiad do swej połowy nie dobiegł, a już Cezary - „Czaruś” - pił bruderszaft na śmierć i życie z księdzem Nastkiem, z wujciem Michasiem, a nawet trącał się kieliszkiem z obydwiema podstarzałymi ciotkami i młodocianą panną Karusią. Gorszyło to cokolwiek starszą panią, matkę rodu, ale tego wieczora wszelki porządek z zawias się wyrwał i wszelka dystynkcja została zniweczona.[/c]
Odurzeni alkoholem goście wyszli przed ganek, gdzie służba witała ukochanego Hipolita. Gdy wieczorna zabawa już się zakończyła, Cezary został odprowadzony do „Arianki” przez pannę Karolinę. Młodzieniec czarował piękną, ale nieugiętą dziewczynę. Następnego ranka, wychodząc na dziedziniec, ujrzał inną pannę, uciekającą przed rozwścieczoną perliczką. Rozbawiony Czaruś poszedł do dworu, licząc na spotkanie z Karoliną. Spotkała go miła przygoda - ujrzał pannę w negliżu, pląsającą przy kominku. Jak Mickiewiczowska Zosia, tak panna Karolina czmychnęła wystraszona przez zachwyconego obserwatora. Potem do obiadu chorowała.
Tymczasem Czaruś i Hipolit wybrali się na poranną przejażdżkę, podczas której spotkali wdowę Laurę Kościeniecką z narzeczonym. Sąsiadka zaprosiła młodzieńców na śniadanie. Niezwykłej urody kobieta zrobiła na Baryce ogromne wrażenie. Po powrocie do Nawłoci panowie usłyszeli muzykę - to panna Wanda Okszyńska grała na fortepianie. Ofiara perliczki została wysłana na wieś przez matkę, po tym jak nie zdała do szóstej klasy, narażając się tym bardzo ojcu. Wanda mieszkała teraz u ciotki, która pracowała u Wieloslawskich. Jedyną rzeczą, do której miała prawdziwy talent, była właśnie gra na fortepianie, dlatego państwo Wielosławscy pozwalali jej korzystać z nawłockiego instrumentu. Młodzieńcy, gdy tylko usłyszeli jej grę, postanowili poznać młodą wirtuozkę. Speszona, przestała grać, ale zachęcona przez Cezarego, który zaproponował grę na cztery ręce, ośmieliła się zupełnie. Po skończeniu utworu uciekła.
Tymczasem zasiadano do obiadu. Podawała panna Karolina. Cezary dostrzegł oschłość, z jaką się do niego odnosiła. Potem zorganizowano przejażdżkę, w której wzięli udział Czarek, Karolina, ksiądz Atanazy i Hipolit. Cezary myślał o Żydzie i chłopach, których mijali po drodze. Kiedy towarzystwo dojechało do dworku w Chłodku, Cezary i Karolina poszli razem nad staw. Tam Karolina opowiedziała nowemu przyjacielowi o losie swych rodziców, którzy zginęli „od bolszewików”:
[c]Matka umarła w Warszawie z wyczerpania sił, w ciężkiej biedzie. Ojciec szczęśliwszy, bo zaraz po wyjściu z więzienia w Kijowie.[/c]
Baryka wyznał Karolinie, że chciałby zostać młynarczykiem lub pisarczykiem w Chłodku, na co ona odpowiedziała drwiną i zdziwieniem.
[c]Ludzi bym tu chciał poznać. Własnymi oczyma zobaczyć wszystko. Tych prostych. Chłopów, Żydów, robotników, rzemieślników, rybaków, pracowitych i urwipołciów, dobrych i złych, mądrych i głuptasów. Chciałoby mi się gadań o ich życiu. Nażyć się z nimi![/c]
Z planu zostania pisarczykiem nic jednak nie wyszło. Hipolit wytłumaczył bowiem przyjacielowi, że ośmieszyłby siebie i jego, przyjmując taką posadę. Mimo to Baryka w chwilach wolnych od śniadań, obiadów i kolacji chodził do stodół i poznawał chłopskie życie. W tym czasie ulubioną rozrywką domowników stało się zbieranie i segregowanie jabłek. Zajęcie to było bardziej zabawą niż pracą:
[c] W tych to zabawach strychowych, gonitwach i skokach poprzez pełne sąsieki i góry jabłek zdarzało się Cezaremu dopadać panny Karoliny, chwytać ją i trzymać w objęciach. Raz nawet zdarzyło mu się trzymać ją znacznie dłużej, niż nakazywały okoliczności i prawo zwycięstwa - tudzież zdarzyło mu się dotknąć w przelocie ustami jej policzka, różowego i świeżego jak jabłko najkraśniejsze i najwonniejsze. Po tym ostatnim wypadku nastały kwasy, dąsy, parogodzinne: „stanowczo nie rozmawiam z panem” - lecz nadeszło również i ułaskawienie z zastrzeżeniem najmocniejszego usiłowania poprawy.[/c]
Tymczasem pani Laura, by zebrać pieniądze na protezy dla ofiar wojny, urządzała wielki piknik charytatywny. Oczywiście do pomocy w pracach organizacyjnych zatrudniła również młodego Barykę, który, w związku ze zbliżającym się balem, miał jeden podstawowy problem - nie posiadał niezbędnego na taką okazję fraka. Wiedział o tym wspaniałomyślny Hipolit, który potajemnie zafundował przyjacielowi strój, zamawiając go u częstochowskiego „mistrza Poola”. Kiedy Cezary, odkrywszy podarek, przymierzył frak i z upodobaniem przeglądał się w lustrze, dostrzegł pannę Karolinę. Uchylił drzwi i zwabił ją do swego pokoju, gdzie obdarował ją namiętnymi pocałunkami. Dziewczyna początkowo opierała się, ale potem uległa. Całą scenę oglądała z ukrycia panna Wanda, która od czasu wspólnej gry na fortepianie potajemnie kochała się w Czarku. To była istna choroba, która z jednej strony odbierała jej zdolność rozumnego myślenia:
[c]Ten widok cisnął w nią jakby oszczepem diabła i utkwił w piersiach jak grot o trzech węgłach, którego już z piersi nic wydrzeć nie zdoła. Zaciskała oczy, zamierała, konała od tego widoku. Pakowała sobie całą chustkę w usta, żeby nie skomleć i nie szczekać, gdy się to widowisko wciąż i wciąż przed jej oczyma roztwierało.[/c]
Któregoś razu Cezary znalazł się sam na sam z Laurą w Odolanach. Młodzieniec nie miał jak wrócić do Nawłoci, więc pani Laura zaproponowała mu, ze go podwiezie. Zanim wsiedli do bryczki, Czarek zapewnił swoją wybawicielkę, że z nią będzie najwięcej tańczył w czasie balu, nie bacząc na zazdrość jej narzeczonego. W bryczce niewinny flirt przerodził się w płomienny romans:
[c] Konie gnały szeroką, piaszczystą drogą alei. Światła latarni rzucały nagłe strzały popłochu między wielkie pnie lip i topoli. Kareta na wybojach kołysała się to tam, to sam, jak łagodna kolebka. Czarne jej pudło i lustrzane okna, zasłonięte firankami, rzucały tajemnicze lśnienia i przecinały noc jesienną, która szybko zeszła na mokre łąki i zwiędłe pola. W tej dzikiej niespodziance rozkoszy, w niebezpieczeństwie, w locie pośród pól, w kołysaniu i drżeniu była
otchłań radości obojga przygodnych kochanków. Oszaleli do cna od nagłej pasji, marzyli o rozkoszy swej, doświadczając jej w pełni. Pocałunki ich i pieszczoty były bezdenne jak ta noc, pełne potęgi niewyczerpanej jak fuga koni niosących się w przestrzeń.[/c]
Cezary nie mógł zrozumieć, czemu Laura wychodzi za człowieka, którego nie kocha. Kochanka obiecała mu to później wyjaśnić. Rozstali się. Ale w kilka dni później Cezary odwiedził Laurę w jej domu, kiedy akurat był tam również Barwicki. Zuchwały kochanek przeczekał jego wizytę i spędził noc z Laurą.
Tymczasem przygotowania do balu dobiegły końca i nadszedł czas wspanialej zabawy. Baryka był tego dnia wyraźnie zadowolony ze swego wyglądu, patrząc w lustro stwierdził, że wygląda „cwanie”. Tak wystrojony udał się na fetę, podczas której nie spuszczał z oczu Laury. Pani Kościeniecka wyglądała tego dnia jeszcze bardziej olśniewająco niż zwykle. Niestety, towarzyszył jej Barwicki. Kiedy zjawiły się panny z Nawłoci, Cezary poprosił pannę Karolinę do [i]shimmy[/i]. Karolinie serce mocniej zabiło, ale Baryka myślał tylko o Laurze.
Podczas zabawy pito toasty, tańczono i prowadzono liczne konwersacje. Wspaniałym urozmaiceniem okazał się występ Wandy, która popisowo zagrała na fortepianie. Kiedy była pensjonarka rozpoczęła „jedną z ostatnich sonat Beethovena”, Laura potajemnie skinęła na Cezarego i kochankowie wykradli się do ogrodu. Dostrzegła to Karolina, od jakiegoś czasu bacznie obserwująca niepokojące zainteresowanie ukochanego inną. Teraz, kiedy odkryła ich tajemnice, była zdruzgotana i zraniona. Najgorsze, że kiedy weszła z powrotem do sali balowej, wywołano ją, by zatańczyła kozaka. Prowokacyjnie poprosiła do tańca Barykę. Wyglądali razem imponująco, co zauważyła chora z zazdrości Wanda:
[c] Przymrużone jej oczy mierzyły każdy skok Cezarego i Karoliny i liczyły każdy uśmiech obojga.[/c]
Nad ranem wszyscy powrócili do Nawłocia. Po pikniku nastały dni nudne. Baryka wciąż szukał pretekstu, by odwiedzić Laurę, by wymknąć się do niej choć na chwilę. Nudę i zniecierpliwienie zabijał między innymi grą na cztery ręce z Wandą, która podczas jednego z ich wspólnych koncertów wyznała mu miłość, jednak została odrzucona. To zdarzenie jeszcze podsyciło szaleńczą zazdrość o Karolinę.
Pewnego dnia, gdy Cezary wrócił do domu Hipolita z wyprawy, zastał wiadomość, że jest wzywany do Karoliny. Przybiegł ksiądz, powiadamiając go, że panienka umiera i chce się przed śmiercią widzieć właśnie z Baryką. Ksiądz Anatazy dodał, że wie o jego „grzechach”. Cezary wpadł do pokoju Karoli, która leżała na łóżku, wijąc się bólu.
[c]W pokoju nie było nikogo. Z nagła wszedł ksiądz Anastazy. Szlochając, gestem nie znoszącym przeczenia wsunął prawą rękę Cezarego w zimną, drgającą dłoń Karoliny, okręcił obiedwie ręce stułą i począł szepcąc łacińską modlitwę kreślić znaki krzyża nad tymi rękami związanymi.
Twarz Karoliny złagodniała. Światło białe przez nią przeleciało. Wśród nadludzkich, widać, boleści przebił się uśmiech. Gościł przez chwilę na wargach czarnych jakby z żelaza. Cezary nachylił się i złożył pocałunek na wargach, których pierwszy dotknął ustami - i ostatni. Odskoczył, bo usta te bezwładnie się rozchyliły i, wśród jęku potwornego, cały język spomiędzy nich się na zewnątrz wywalił. Jeszcze raz, drugi, jęk się powtórzył - i wszystko ustało dziwnie raptownie. Lekarz przyłożył ucho do piersi Karoliny. Długo słuchał. Strzepnął palcami, podniósł się i począł sprzątać swe statki, szukać porzuconego paltota i kapelusza. Karolina umarła.[/c]
Ksiądz Anastazy, który spowiadał Karolinę przed śmiercią, oświadczył, że to nie było samobójstwo. Truciznę podała Wanda, ale nie było na to dowodów. Cezary mógł właściwie ujawnić motyw, który pogrążyłby morderczynię, ale był zbyt zajęty romansem z Laurą. Poza tym nie chciał ujawniać swoich zalotów do Karoliny. Baryka zachowywał się, jakby zupełnie nie był poruszony śmiercią Karusi.
Pewnej nocy, tuż przed Bożym Narodzeniem, młody amant jak zwykle biegł przez pola do domu swej kochanki, tym razem jednak czekał tam na niego wściekły narzeczony - Barwicki. Doszło do awantury, Cezary zranił Barwickiego, za co kochanka wyrzuciła zdezorientowanego młokosa z domu.
[c] - Wyjdźże pan stąd! Wyjdź stąd! Wyjdź stąd!
- Dobrze. Pójdę. Zaraz pójdę. Chciałem tylko...
Nie wiedząc, co już gada, dorzucił:
- Chciałem wam, mili, poprawni narzeczeni, dać moje błogosławieństwo na nowe, zyskowne gospodarstwo.
To mówiąc smagnął Laurę szpicrutą poprzez twarz i rozstawione ręce. Po czym ze szpicrutą w ręce wyszedł.[/c]
Po tym wszystkim zrozpaczony i oszołomiony Baryka włóczył się po polach, rozmyślając chaotycznie o ostatnich wypadkach. Nieświadomie dotarł na grób Karoliny, gdzie spotkał księdza Anatazego. Mężczyźni starli się. Ksiądz zrzucił na Cezarego winę za śmierć panny Szarłatowiczówny. Cezary nie pozwolił mu rozporządzać swoim sumieniem. Udał się do swego pokoju w domu Wieloslawskich. Tam naszedł go Hipolit, chcący pomóc przyjacielowi. Ten jednak nie chciał zdradzić, co się z nim dzieje. Hipolit pozwala mu wyjechać na jakiś czas do Chłodka, dodając jednak:
[c] Ech, ty głupcze! Ty dardanelski ośle! Zmarnowałeś Karusię! Uradziliśmy byli tutaj w rodzinie, żeby Karusię jakoś wyposażyć. Postanowiliśmy dać jej ten Chłodek w posagu. Zdawało się, że ty ją lubisz. Marzyłem: pobiorą się, osiądą na tym Chłodku. Myślałem, że będziemy przez życie nasze sąsiadami. Ech, ty głupcze!...[/c]
Następnego dnia Cezary wyjechał do Chłodka, odprowadzany tylko przez Hipolita, bo reszta domowników od czasu śmierci Karusi nie była mu zbyt przychylna. We wsi zamieszkał u ekonoma Gruboszewskiego, zapoznawał się tam z pracą i życiem chłopów. Najbardziej zadziwiało go to, że mimo swej sytuacji chłopi nigdy się nie buntują. Któregoś dnia przybył Hipolit z wiadomością o ślubie Laury. Zaraz po tym Cezary postanowił powrócić do Warszawy.
Część 3: Wiatr od wschodu[/b]
Po powrocie do Warszawy Cezary na nowo rozpoczął studia medyczne. Zamieszkał razem z kolegą Buławnikiem w nędznym pokoju przy ulicy Miłej.
[c] Pokój mu się jednak nie podobał. Był mały - na jakie dziesięć lat przed wojną europejską pomalowany na kolor zupy pomidorowej - jakiś nieporęczny a nadto przewiewny. Nie wiało jednak z okna i ze drzwi czyste powietrze, lecz zapach pewnych niezbędnych ubikacji, które mieściły się na dole wprawdzie, lecz właśnie pod oknem tego pokoju. Nadto stał tuż za murem blaszany komin piekarni, który, jak zawzięty diabeł, walił wciąż w okno studenckie kłębami burego dymu. W nocy słychać było nieustający hurgot wózków z pieczywem, pędzonych ręcznie z pieca chlebowego, od czego cienkie, choć tak stare mury drżały jak w febrze. Nie był to, słowem, pokój przyjemny. I Buławnik nie był przyjemnym towarzyszem: egoista i skąpiec za dnia, prześmiewca i ordynus wieczorem, w nocy chrapał za dziesięciu. Lecz Baryka nie miał wyboru. Musiał korzystać z układu z tym kolegą, gdyż pustki miał w kieszeni.[/c]
Przez jakiś czas utrzymywał się z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży fraka. Potem, gdy nastąpił finansowy kryzys, postanowił odnowić znajomość z Gajowcem. W pokoju, w którym został przyjęty przez starego przyjaciela, dostrzegł trzy portrety wielkich „warszawiaków”: Mariana Bohusza, Stanisława Krzemińskiego oraz Edwarda Abramowskiego. Ponieważ młodzik nie miał pojęcia, kim oni są, Gajowiec rozpoczął opowieść o bohaterach. Każdy z nich oddał życie w imię krzewienia takich ideałów, jak patriotyzm czy rozwój oświaty. Gajowiec chciał, aby teraz Polska rozwijała się zgodnie z tymi ideałami:
[c] Żeby to nas zostawiono w spokoju na parę lat! Żeby się to nami przestali zajmować rozmaici zewnętrzni dobrodzieje! Tamci ludzie, których widzisz na tych podobiznach, żyli podczas najsroższej zimy. Patrzyli na życie dalekie poprzez obmarznięte kraty. Jakże mieli dać nam prawdziwą wiadomość o życiu ludzi spracowanych w warsztatach i po norach? I my sami jeszcze nie wiemy, co i jak, gdyż dopiero pierwszy wiosenny wiatr powiał w nasze twarze. To dopiero przedwiośnie nasze. Wychodzimy na przemarznięte role i oglądamy dalekie zagony. Bierzemy się do własnego pługa, do radła i motyki, pewnie że nieumiejętnymi rękami. Trzeba mieć do czynienia z cuchnącym nawozem, pokonywać twardą, przerośniętą caliznę.[/c]
Jednak dla Baryki te zmiany zachodziły zbyt wolno, czego nie omieszkał powiedzieć Gajowcowi. Uwaga młodzieńca poza nauką na uniwersytecie skupiała się teraz na biedocie warszawskiej. Codziennie przechodził przez najnędzniejsza dzielnicę żydowską, obserwował uważnie życie tej społeczności i czuł coraz większy sprzeciw wobec niesprawiedliwości, której doświadczają. Tymczasem Gajowiec poza pracą urzędował, pisał książkę o Polsce nowożytnej, w której rysował projekt wszechstronnego rozwoju kraju: społecznych, ekonomicznych i politycznych reform. Ponieważ gromadził ogromne ilości materiałów niezbędnych do swego dzieła, zatrudnił Cezarego do porządkowania papierów. Młodzieniec cieszył się z pracy, która zapewniała mu utrzymanie w Warszawie, ale coraz bardziej ciążyło mu towarzystwo Gajowca, bo ten, jak każdy starzec, lubił wracać do przeszłości, co niezmiernie drażniło Barykę.
W tych czasach mieszkanie Baryki i Buławnika zaczął odwiedzać Antoni Lulek - student prawa, osobnik niezwykle chorowity i anemiczny, ale obdarzony nieprzeciętną umysłowością. Lulek nie lubił rozmawiać z Buławnikiem, bo jego zbyt prosty, racjonalny umysł był mu zbyt odległy, za to dobrze dogadywał się Baryką podatnym na mgliste, komunistyczne idee. Ufny Cezary zwierzył się owemu koledze ze swych niedawnych przejść z Nawłocia i Leńca, Lulek wykorzystał te informacje, by wzbudzić i pogłębić w młodym zapaleńcu nienawiść wobec „klasy uprzywilejowanej” i państwa polskiego.
[c] Rzeczywiście jednak ten chorowity człowiek psuł sobie zdrowie żywiąc zupełną już wrogość i nosząc w sercu zemstę względem nowopowstałej Rzeczypospolitej Polskiej. Każde niepowodzenie, pośliźnięcie, klęska czy żywiołowe nieszczęście państwa i rządu polskiego jako całości, jako jestestwa politycznego i społecznego, budziło w piersi Lulka, w jego sercu radosny śmiech. On szczerze i pilnie czyhał na śmierć tego tworu, który stale nazywał „najreakcyjniejszym skirem ludzkości”. To - o czym dowiadywał się od Baryki, na przykład o pracach Gajowca - nieciło w jego duszy zgryzotę śmiertelną, mękę serdeczną, astmę duchową, która podkopywała jego zdrowie fizyczne bardziej niż choroba sama. To mogło zaciemnić jego ideał, a w praktyce odwlec nieunikniony zgon Polski.[/c]
Lulek był komunistą, w czasach wojny 1920 roku opowiadał się po stronie bolszewików. To był punkt rozbieżny między nim a Cezarym, który walczył w tej wojnie po stronie Polaków, a po swoich przeróżnych przejściach, nie umiał opowiedzieć się za bolszewikami. Cezary spierał się więc zarówno z Lulkiem, jak i z Gajowcem.
Po pewnym czasie Lulek wpadł do mieszkania Cezarego i „dla jego dobra” zaprosił studenta na konferencję „organizacyjno-informacyjną” komunistów. Nakazał przy tym całkowitą dyskrecję, a następnego dnia przybył po Barykę dorożką (komunista został wyśmiany za burżuazyjny pojazd), by ukryć się przed ewentualną demaskacją. Na miejscu Baryka został usadzony na krześle i czekał. Weszło siedem ważnych osób i zebranie się rozpoczęło. Jego głównym celem był atak na polskie władze i burżuazję. Mówiono o przejęciu władzy, o wojnie polsko-bolszewickiej, w końcu o nędzy klasy robotników, która miała pełnić rolę odrodzicielki społeczeństwa. Tu Cezary pozwolił sobie zgłosić wątpliwość:
[c] Jeżeli tutejsza klasa robotnicza przeżarta jest nędzą i chorobami, jeśli ta klasa jest w stanie zwyrodnienia czy na drodze do zwyrodnienia, jeżeli ta klasa jest pozbawiona kultury, to jakimże sposobem i prawem ta właśnie klasa może rwać się do roli odrodzicielki tutejszego społeczeństwa? Takich argumentów nie należy używać. Należy raczej schować te fakty na dno, na sam spód dowodzeń, gdyż jest to właściwie argument przeciwko racjonalności uroszczeń komunizmu. Klasa przeżarta nędzą i chorobami może być tylko obiektem czyjejś akcji odrodzeńczej, lecz w żadnym razie nie czynnikiem odradzającym. Chory dotknięty klęską braku kultury nie może przecie ani sam siebie, ani nikogo innego skutecznie leczyć. Tego chorego musi leczyć ktoś świadomy - lekarz.[/c]
Argumenty studenta zostały odrzucone. Zaczęto na koniec mówić o torturach, jakie stosuje polska policja wobec klasy robotniczej. Zdenerwowany Baryka wyszedł. Chodził długo po ulicach Warszawy i rozmyślał o wydarzeniach, które chwilę wcześniej miały miejsce. W końcu doszedł do przekonania, że trzeba się wsłuchać w siebie, w jakiś „wewnętrzny głos”. Musiał jeszcze iść do pracy, do Gajowca. Już w wejściu zakomunikował, gdzie był, po czym przystąpił do ataku na idee urzędnika. Rozpętała się ostra dysputa światopoglądowa. Baryka krytykował program naprawczy Gajowca, ten zaś zacięcie bronił potrzeby utrzymania granic Polski.
W marcu Cezary dostał list od Laury. Była kochanka chciała się z nim spotkać „w Ogrodzie Saskim obok fontanny o godzinie drugiej po południu”. Nastąpiły tłumaczenia i wyjaśnienia. Uczucia odżyły, kochankowie wyznawali sobie miłość, ale sprawa była już przegrana. Laura nie chciała kontynuować romansu, a wzburzony Baryka odszedł.
Nastał pierwszy dzień przedwiośnia. [c]Tego dnia właśnie od Nowego Światu, przez plac Trzech Krzyżów ciągnęła wielka manifestacja robotnicza w stronę Belwederu. Bezrobotni wskutek fabrykanckiego lokautu, strajkujący wskutek drożyzny i niemożności wyżycia z płacy zarobkowej tak nędznej, jaka była ich udziałem - i uświadomieni komuniści. Ci trzymali prym, młoda gwardia, a raczej awangarda Sowietów.[/c] Na czele pochodu robotników szli między innymi Cezary i Lulek. Kiedy przed robotnikami ukazał się kordon policji, Cezary odłączył się od manifestacji.
[c]Baryka wyszedł z szeregów robotników i parł oddzielnie, wprost na ten szary mur żołnierzy - a na czele zbiedzonego tłumu.[/c]
WITKACY - „SZEWCY”
Akt I -
Scena - jak pisze w didaskaliach Witkacy - przedstawia warsztat szewski. Przy pracy (kuciu butów) Sajetan rozmawia z Czeladnikami. Wygłasza swoje poglądy - brak wiary w rewolucję, o swojej klasie mówi, że są „nawozem, jako ci dawni królowie i inteligencja w stosunku do totemowego klanu - nawóz!”. W jego wypowiedzi, pojawia się co chwila powiedzonko „hej”, które denerwuje II Czeladnika. Sajetan tylko pozornie jest pogodzony ze swoją najniższą pozycją w społecznej hierarchii, rządzący są dla niego jedynie próżniakami i draniami. Majster szewski chciałby „ich dziwki deflorować, dewergondować, nimi się delektować, jus prima noctis nad nimi sprawować, w ich pierzynach spać, ichnie żarcie żreć aż do twardego rzygu…”. Czeladnicy podzielają poglądy Kajetana, marzą o zemście na elicie rządzącej.
Pojawia się Scurvy, mówi on szewcom, że powinni czuć się szczęśliwi, bo „wyzwolenie jest tylko przez pracę”. Przekonuje, że podział na dyrektorów, wyższych urzędników oraz pracowników będzie zawsze. Praca umysłowa wymaga „innych składników mózgu - mózgu i jedzenia” stąd istnieją różnice w standardzie ich życia. Czeladnik II zasypuje Scurvego szczegółami ze swego życia, Prokurator denerwuje się, jego złość osiąga apogeum, gdy Czeladnik wspomina o nieodwzajemnionej miłości prokuratora do Księżnej. Scurvy wyzywa Czeladnika „milcz, sflądrysynie, milcz, skurczyflaku”
Wchodzi księżna i rozdaje wszystkich postaciom kwiatki ze swego żółtego bukietu. Scurvy, wyznaje, że będzie jej godny jak wykona dla niej choć jedną parę butów. Chorobliwe pożądanie Prokuratora bawi Księżną, a nawet więcej, mówi ona „Chciałabym, aby pan patrzył na to, kiedy ja - wie pan? - ten tego - tylko nie powiem z kim - …Niepewność pańska jest dla mnie rezerwuarem najwyuzdańszej, płciowej, samiczkowatej, bebechowato-owadziej rozkoszy - chciałbym jak samice modliszki, które ku końcowi zjadają od głowy swoich partnerów, którzy mimo to nie przestają tego - wie pan, hehe!”. Czeladnicy naigrywają się z cierpienia Scurv'ego, który ubolewa nad tym, że nie jest prawdziwym hrabią. Księżna śpiewa piosenkę, z której Prokurator dowiaduje się, że jej panieńskie nazwisko brzmiało Bajbel-Burg, uświadamia sobie, ze była ona kiedyś panienką a nawet małą dziewczynką, i roztkliwia się jeszcze bardziej.
Szewcy dyskutują na tematy filozoficzne. Rozważają problem różnic społecznych. Sajetan zwraca Księżnej uwagę, że nie powinna, jako arystokratka występować w sztuce „i dlatego musi błąkać się po sztukach bez sensu, stojących poza literaturą” Scurvy chce stanąć na czele szewców, ale Sajetan stwierdza, że nie potrzebują oni inteligentów. W mowie swej popada w ekstazę, mówi o związku z wszechrzeczą „czuję się naprawdę kuzynem jurajskich gadów i trylobitów sylurskich, a także świń i lemurów - czuję związek z wszechstworzeniem - rzadko to bywa, ale jest prawdą!” Księżna jest zachwycona, pragnie się oddać Sajetanowi dla samej formy. Czeladnik II zastanawia się nad kwestią przodków. Pochodzenia rodowego nie należy przeceniać, jak robią to arystokraci (od nich gorsi są już tylko półarystokraci). Czeladnik stwierdza, ze wszystko jest absurdem, Księżna proponuje jako antidotum- żarliwą wiarę za to Sajetan „wali ją w pysk tak, że cała krwią się zalewa”.
Scurvy gardzi metodami szewców, uważa, że zmiany można przeprowadzić bez użycia przemocy. Jego zdaniem arystokracja się przeżyła, trzeba zreformować kapitalizm, ale nie zniszczyć inicjatywy prywatnej. Księżna wystąpienie Scurvy'ego podsumowuje krótko „Nudno, panie Robercie. To, co pan mówi, to są frazesy społecznego impotenta bez istotnych przekonań”. Prokurator wychodzi.
Teraz to Księżna przedstawia swoje poglądy, mówi o bliskości, jaka łączy ją z szewcami. Twierdzi, że utaiła się w nich - przedstawicielach ręcznego rzemiosła „osobowa tęsknota pierwotnego, leśnego i wodnego bydlęcia, którą arystokraci, zatracili z intelektem”. Przekonuje ona szewców, że różnice społeczne są zgubne, drażnią bowiem „Dziarskich Chłopców” Jej zdaniem tylko ona pozostaje bezideowa. W efekcie tego przemówienia szewcy chcą zgładzić Księżną, wtedy pojawia się Scurvy z „Dziarskimi Chłopcami” i wszystkich aresztuje. W szewskiej izbie, jego zdaniem „jest gniazdo najohydniejszej, przeciwelitycznej rewolucji świata, chcącej sparaliżować wszelkie poczynania od góry - tu rodzi się ona z pomocą perswazji nienasyconej samicy, degeneratki jej własnej klasy, a ostatecznym celem jej - babomatriarchat ku pohańbieniu męskiej, jędrnej siły- społeczeństwo jest kobietą - musi mieć samca, który je gwałci”.
Scurvy zostaje ministrem sprawiedliwości i „wielości rzeczywistości”.
Akt II
Scena rozgrywa się w więzieniu, w którym stworzono salę przymusowej bezrobotności „w celu udręczenia osobników żądnych pracy”. Sajetan domaga się pracy, docenia jej urok, dopiero teraz, gdy niemiłosiernie się nudzi, boli go „na wątpiach od tego przymusowego lenistwa”. Stwierdza nawet, że nigdy, żadnej dziwki tak nie pragnął jak teraz pragnie pracy. Okazuje się jednak, że Scurvu cierpi podobnie jak szewcy, tyle, że nie na brak pracy, ale dlatego, że od momentu objęcia władzy, nie wie, kim jest. „Nie wiem czy jestem typem tchórza wytworzonym przez dyktaturę, czy prawdziwym wyznawcą faszyzmu w wydaniu <>? Tężyzna sama w sobie! Kim jestem? Boże! Com ja z siebie uczynił! Liberalizm to guano - to najgorsze z kłamstw. Boże, Boże! - jestem cały z gumy, którą na coś niewiadomego naciągają. Kiedyż pęknę wreszcie? Tak żyć nie można, nie wolno, a żyję się jednak - to straszne.” Sajetan wątpi w szczerość cierpienia prokuratora. Ten oświadcza, że Czeladnicy będą gnić w więzieniu do końca życia. Szewcy błagają o litość, jedynie Sajetan, choć nie przychodzi mu to łatwo, pozostaje wierny swym przekonaniom. Mówi, że „nacjonalizm już się wyprztykał”, powinna zebrać się, jego zdaniem, liga, która zmieniłaby mentalność świata, poczynając od inteligencji. Scurvi zgadza się z Sajetanem w kwestii konieczności zmian. Majster szewski zarzuca Prokuratorowi oportunizm, wyśmiewa go, że chociaż ma ku temu możliwości (jest przecież na czele elity rządzącej) to jednak pozostaje bierny. Sajetan próbuje przekonać Skurvy'ego do działania. Okazuje się wówczas, że dobrobyt jest środkiem zaradczym przeciw urokom Księżnej, dlatego tak na nim zależy Prokuratorowi. Utrzymanie robotników w nędzy jest celowe, Scurvy wyznaje, że tylko oni pozostali ludźmi „Ludzie teraz to wy tylko wy - to każdy wie. A dlatego tylko, żeście po tamtej stronie; jak przejdziecie tę linijkę, będziecie tacy sami jak my.” Sajetan zaprzecza, jest przekonany, że szewcy są w stanie stworzyć bezkompromisową ludzkość, która „będzie, aż po zagaśnięcie słońca”.
Zostaje wezwana Księżna, której prokurator nakazuje szyć buty. Rozmowa Sajetana i Skurvy'ego trwa dalej. Prokurator zazdrości uwięzionemu, że ten może mówić to, co myśli i czuje. Sajetan przekonuje, że jego ideą jest ”cofnięcie kultury bez tracenia wysokości duchowej”.
Majstra szewskiego ogarnia nuda, która jest najgorszym z możliwych stanów. Księżna mówi Scurvy'emy, ze nie może doczekać się chwili, gdy ten zostanie uwięziony przez szewców, a ona na oczach wygłodzonego seksualnie prokuratora odda się Sajetanowi. Scurvi nie może już wytrzymać „Zmartwiałem wprost z piekielnej żądzy połączonej z ohydnym niesmakiem. Jestem faktycznie jak pełna szklanka: boję się ruszyć, aby się nie wylała. Oczy mi na łeb wyłażą. Wszystko mi puchnie jak sałata, a mózg mój jest jak wata umoczona w ropie zaświatowych ran. O pokuso niedosiężna w swej dzikości bez dna!(…). Wychodź z więzienia małpo metafizyczna! Co będzie, to będzie: użyję raz, choćbym z żalu potem skonać miał …”. Księżna ulega oddaje się prokuratorowi.
Szewcy doznają olśnienia nową ideą, zaczynają pracować, ogarnia ich radość z niej płynąca. Praca wymyka się im z rąk, staje się czymś szaleńczym. Pojmują ją jako najwyższą, metafizyczną jedność wielości światów. Praca staje się absolutem. W jej obliczu nie ważne stają dawne pragnienia, nie chcą już dziwek i piwa, jedynym pragnieniem jest praca. Scurvy uważa, że narodziła się nowa metafizyka, która może być „niebezpieczną bombą”, po raz pierwszy w życiu boi się. Księżna Irenka nie czuje strachu, pracujący szewcy są źródłem jej rozkoszy. Do więzienia wpadają Pachołki Gnębona Puczymordy, ale zostają pokonani przez szewców. Skurvy chce coś zrobić, ale Księżna skutecznie odciąga go od rozgrywającego się dramatu. Na tle piekła pracy samej w sobie Księżna chce posiąść Prokuratora, ale scenę zalewa czerwony blask.
Akt III
W akcie trzecim znów powracamy do szewskiej izby (jak w akcie I). Sajetan - jak pisze Witkacy w didaskaliach - stoi na środku sceny we wspaniałym kolorowym szlafroku, podtrzymywany jest przez , ubranych w kwieciste pidżamy, Czeladników. Na prawo znajduje się Scurvy, który ubrany jest w psią skórę (na głowie ma kapturek z różowej włóczki z dzwoneczkiem). przywiązany jest na łańcuchu do pnia i śpi zwinięty w kłębek.
Ze słów Sajetana dowiadujemy się, że nie jest on szczęśliwy, władza doprowadza go niemal do obłędu. Również II Czeladnik zaczyna się zastanawiać, czy nie ulegli oni jakiemuś złudzeniu, że tworzą nowe życie „A może rządzą nami siły, których istoty nie znamy? I jesteśmy w ich rękach tylko marionetkami”. Sajetan nie dopuszcza do siebie myśli, że mógłby być taki sam jak Scurvy. Ten zaś przez sen majaczy, że chciałby być szewcem. Czeladnicy chcą zabić Prokuratora-psa, Sajetan jednak zabrania. Kara jaka ma dotknąć byłego dyktatora jest śmierć z niewyżyci seksualnego. Zamierzenie to staje się prawdopodobne, gdyż Księżna karmi Skurvy'ego tabletkami wzbudzającymi nieskończone pożądanie. Z tęsknotą wspomina czasy gdy nie znał Księżnej, która teraz jawi mu się jako „przeklęte babsko…szatanica, wcielenie Supra-Bafometa , cycata Cyrce…”.
Czeladnicy nie mogą już słuchać Sajetana, który ich zdaniem zaczyna kompromitować rewolucję. Jedynym wyjściem jest jego zabicie. Gdy maja dokonać mordu zaczynają się tłoczyć chłopi - stary Kmieć i młody Kmiotek. Pchają oni przed sobą olbrzymiego chochoła a za nimi wpada Dziwka wiejska. Księżna i Czeladnicy odnoszą się do nich z pogardą, maja ich bowiem za „wiejskich chamów, krnąbrnych i konserwatywnych kmiotków narodowych”. Sajetan, wdzięczny za ocalenie życia, chce z nimi zawrzeć sojusz. Chłopi zostają ostatecznie przepędzeni przez czeladników, a Sajetan zabity siekierą. W tym momencie wpada lokaj Księżnej Fierdusieńko i oznajmia, że nadchodzi straszny Hiper-Robociarz z bombą w ręku. Scurvy skomle, że nie może uciec, zaczyna rozumieć swe ofiary, które jako Prokurator skazywał na śmierć i więzienie. Okazuje się, że przybyły Hiper-Robociarz jest jedną z nich. Sajetan zabiera głos - cieszy się, że nie żyje, bo nie musi już się niczego bać, stwierdza zarazem, że „jedna jest dobra rzecz na świecie, to indywidualne istnienie w dostatecznych warunkach materialnych”. Władzę obejmuje przybysz, z Czeladników zaś czyni władze dekoracyjną.
Pojawiają się „Dziarscy Chłopcy” oraz ich przywódca - Puczymorda. Scurvy prosi by go uwolniono, jest w stanie zastąpić szewców w drabinie społecznej. Hiper-Robociarz nie zgadza się, wskazuje na etymologię nazwiska Skurvy'ego „Byłeś szkorbutem chorej na przemianę ducha - a analogii do przemiany materii - ludzkości”. Nagle podnosi się Sajetan, który uwierzył w metempsychozę i zaczyna chwalić piękno świata nawet „Ździebełko każde, każde gówienko najmniejsze, co daje życie roślinkom”.
Panuje ogólny chaos, Scurvy żali się, że nie może uszyć butów, Sajetan cały czas wygłasza swe dziwaczne monologi, Puczymorda dostrzega, ze jego życie jest nieszczęśliwe co powoduje jego wzruszenie, Czeladnicy odczuwają narastającą nudę. Księżna woła, że chce być wyniesiona na piedestał, nie może bez niego bowiem żyć „Oto wołam was <> głosem…głosem mych nad-bebechów i krużganków ducha przeszłego i zatraconego…ukorzcie się przed symbolem wszechmatry czyli raczej suprapanbabojarchatu!”. Czeladnicy i Puczymorda na brzuchach pełzną ku niej, Skurvy rwie się z łańcucha i skowycze. Nagle wstaje chochoł, z którego spada słomiany strój. Okazuje się, że jest to zwykły Bubek we fraku, który chce zatańczyć z Księżną.
Ostatecznie Sajetan zachwyca się Księżną, na którą spada druciana klatka. Scurvy „wyje dziko a nieprzytomnie” w końcu umiera. Księżna jest podniecona tą śmiercią z pożądania i chce oddać się wszystko jedno komu, byle zaspokoić swoje erotyczne żądze. Wchodzą Towarzysze: X i Abramowski. Rozmawiają oni o upaństwowieniu przemysłu rolnego. Hiper -Robociarz na polecenie Towarzyszy zarzuca na klatkę Księżnej czerwoną płachtę, potem ma być ona dostarczona do gabinetu Abramowskiego, jako źródło rozrywki.
Na zakończenie rozlega się Głos straszliwy:
„Trzeba mieć duży takt,
By skończyć trzeci akt,
To nie złudzenie - to fakt.”
JAROSŁAW IWASZKIEWICZ - „PANNY Z WILKA”
Akcja opowiadania rozgrywa się kilka lat po I wojnie światowej. Głównym bohaterem jest około czterdziestoletni Wiktor Ruben, zarządca niewielkiego folwarku o nazwie Stokroć. Po śmierci swojego przyjaciela i za namową lekarza, Wiktor wyjeżdża na trzytygodniowy urlop na wieś. Na miejsce swojego odpoczynku wybiera strony, z którymi wiążą go wspomnienia - dwór-willę o nazwie Wilko.
Podczas drogi do Wilka dostrzega zarówno to, co nie zmieniło się w ciągu piętnastu lat, jak i elementy, które świadczą o upływie czasu (las na miejscu zagajnika). Rozmyśla o pannach zamieszkujących dwór: oblicza w myślach ile mają teraz lat; zastanawia się czy powychodziły za mąż. Folwark w Wilku był przed wojną miejscem, które bardzo często odwiedzał. Spędził w nim także tuż przed wojną wakacje jako korepetytor jednej z panien, Zosi. Związany z tymi okolicami, spostrzega teraz jak często stawał mu przed oczami jakiś „tutejszy” widok, np. zapamiętany fragment pejzażu.
Przybywszy do dworku, pierwszą osobą, na którą się natyka, jest Tunia. W pierwszym momencie dziewczyna nie poznaje gościa, gdyż była mała jak Wiktor opuścił ich strony. Po chwili Wiktora serdecznie witają pozostałe kobiety. Wśród nich mężczyzna poznaje Julcię. Jest bardzo zmieniona. Dawna dziewczyna przeistoczyła się w korpulentną panią. Pozostał w niej tylko charakterystyczny niski głos. Wiktor rozpoznaje także Jolę, najładniejszą z sióstr oraz Kazię, kobietę najmniej z nich atrakcyjną, gospodarną i zawsze poważną. Zdziwiony, dowiaduje się, że jego osoba stała się w Wilku legendą, że odegrał w nich ważną rolę. Druga wiadomość jest dużo smutniejsza - nie żyje jedna z sióstr, Fela. Wśród zamieszania towarzystwo pobieżnie wymienia zmiany, jakie pozachodziły w ich życiu. Wiktor nie chce mówić o sobie. Twierdzi, że nie warto. „Żyję jak wszyscy” - mówi. Przed samym sobą przyznaje, że jest to przykre.
Będąc młodym myślał, że jego życie będzie wyglądało inaczej - będzie bogatsze i bardziej niezwykłe. Osobą, z którą rozmawiał w przeszłości na poważne tematy, w tym na temat jego przyszłości, była Kazia. Rozmowy te nazywali `etapami'. Kazia już dawnej była osobą praktyczną, pozbawioną złudzeń.
Wiktor z zadziwieniem przypatruje się kobietom. Największa zmiana zaszła w Julci. Dawniej była smukłą, pełna życia dziewczyną. Patrząc na nią teraz zastanawia się, czy wyjaśnią sobie to, co miało miejsce kilkanaście lat temu. Pewnego dnia, młody wówczas Wiktor, wracając po wieczornym spacerze do domu, pomylił pokoje i zamiast wejść do swojego, wszedł do pokoju Julci. Spostrzegłszy swój błąd, postanowił go kontynuować. Położył się koło dziewczyny, wyczuł, że nie śpi, że udaje. Wspomnienia tej nocy pozostały w nim na zawsze. Przepojone były zmysłowością, pięknem, tak „jakby było w nich jakieś nabożeństwo”. Młodzi spędzili w ten sposób ze sobą cztery noce. Nigdy też nie poruszali tego tematu w rozmowie. Zachowywali pozorną obojętność, tak jakby noce te nie były czymś realnym.
Wiktor odkrywa, co było urokiem tamtych, dawno minionych dni. Były nimi młodość oraz nieuświadomiony erotyzm, który „unosił się w powietrzu”. Wszystko w tamtym czasie miało w sobie witalność; zalążek czegoś, co w każdej chwili mogło rozkwitnąć.
Mężczyzna odwiedza swoje wujostwo, mieszkające w folwarku Rożki. Wypytuje o „panny”. O sobie mówi mało i raczej niechętnie. Wieczorem, przed położeniem się spać, przygląda się sobie w lustrze. Uważany jest za mężczyznę przystojnego. Jest jednak zaniedbany. Dawniej zawsze myślał o sobie jako o kimś nieatrakcyjnym, co go onieśmielało. Dziwią go słowa ciotki, która twierdzi, że dawniej wszystkie panny w dworku się w nim podkochiwały.
Następnego dnia w Wilku na obiedzie poznaje męża Julci, Kaweckiego, mężczyznę banalnego i nudnego. Rozmawia także z Zosią, swoją dawną uczennicą. Wyczuwa u niej niechęć do swojej osoby. Tłumaczy ją sobie przegrodą, jaką się między nimi utworzyła jeszcze za czasów, gdy był jej nauczycielem. Wybiera się na spacer z Tunią. Wiktor chce odwiedzić cmentarz, na którym leży Fela. Tunia ma obojętny stosunek do swojej zmarłej siostry, gdyż ledwie ją pamięta. Przed Wiktorem staje wspomnienie Feli - kiedyś przypadkiem zobaczył ją nagą, jak wychodziła z jeziora. Widząc zaniedbany grób Feli, z przykrością uświadamia sobie, że jej obraz odchodzi już w niepamięć. Nazajutrz ponownie, ale już sam, przychodzi na grób. Kłębią się w nim różne myśli, których nie potrafi uporządkować.
W kilka dni później Wiktor ma pierwszą okazję, by dłużej porozmawiać z Jolą. Kobieta wyjawia mu, że nigdy się w nim nie kochała, był jednak dla niej autorytetem. W pewnym sensie nadal nim jest - czeka na jego „osąd” w kwestiach moralnych (Wiktor domyśla się, że jest kobietą łatwą). Nie chce jednak jej osądzać, gdyż sam nie uważa się za człowieka szlachetnego. Względem kobiety zachowuje rezerwę; im więcej ona mówi, tym bardziej staje mu się obca. Z drugiej zaś strony nie może nic poradzić na to, że podoba mu się fizycznie.
Inaczej wygląda jego rozmowa z Kazią. Kobieta nazywa go „oddzielonym od innych ludzi”. Zauważa, że się zmienił, że przygasł. Przyznaje, że w młodości szalała za nim. Było to uczucie silne, szczeniackie, które całkowicie minęło. Wiktor czuje się niezręcznie, gdyż nigdy nie zauważył jej uczucia. Uświadamia sobie, że nigdy tak naprawdę nie kochał prawdziwie.
Kilka dni spędza na polowaniach, spacerach. Podczas jednej przechadzki z Tunią uzmysławia sobie, że tylko ona ze wszystkich mieszkających w dworku kobiet nie jest związana z nim żadnymi wspomnieniami. Jej postać zlewa mu się z postacią Feli. Pewnego dnia Wiktor całuje Tunię. Zaskakuje go jednak jej reakcja, jaką jest śmiech. Czuje się dotknięty.
Upływają następne dni. Podczas powrotu z lasu, Wiktor jedzie powozem z Julcią. Mężczyzna, chcąc przywołać dawne, magiczne chwile z nią spędzone, dotyka jej dłoni. Z przerażeniem czuje, że kobieta ta nie wywołuje już w nim takich emocji jak dawniej; czuje banalność całej sytuacji. Rozmawiają o rzeczach mało istotnych, by ukryć zmieszanie.
Przez parę dni Wiktor pozostaje w Rożkach. W nocy nawiedzają go zmysłowe sny, a także myśli na temat własnej osoby i własnego życia.
Przyszedłszy do Wilka, zastaje w domu Zosię. Dziewczyna jest dla niego nieprzyjemna, przyznaje, że nigdy go nie lubiła. Już jako dziecko cieszyło ją to, że Wiktor nie potrafił rozeznać się sytuacji, którą nazywa „ciuciubabką”. Mówi, że i teraz znów jest w ich domu bohaterem. Słowa te mają wydźwięk negatywny; dziewczyna dodaje, że mówi mu to wszystko dlatego, że tak naprawdę nic go to nie obchodzi. Wiktor stwierdza, że tymi słowami całkowicie go odmieniła. „Lato się we mnie przełamało” - mówi.
Wiktor czuje się samotny. Wbrew sobie ulega pokusom Joli. Przygoda ta znów wydaje mu się banalna, tym bardziej, że jak stwierdza, „była to już bardzo spóźniona historia”.
Postanawia wyjechać. Próbuje zatrzymać go ciotka; proponuje aby przedłużył swój urlop. Sugeruje mu, że powinien zmienić swój tryb życia. Wiktor czuje oburzenie. Przed samym sobą utwierdza się w słuszności dokonanych wyborów życiowych. Wybrał swoją drogę i postanawia ją kontynuować, pomimo tego, że nie jest ona łatwa. Praca w Stokroci niekiedy go nudzi; przekonuje jednak siebie, że każde życie niesie za sobą trudności. Życie panien z Wilka także nie jest lekkie. Każda z kobiet ma swoje własne zmagania.
Po kilku dniach opuszcza Wilko. Czuje jednak wielki żal - za tym co bezpowrotnie mija. Teraz zdaje sobie sprawę z tego, że nie potrafił dawniej dostrzec szczęścia. Nie kochał, gdyż bał się uczuć.
Wiktora odprowadza drogą Jola. Pyta, z jakimi uczuciami opuszcza Wilko. On jednak nie może jej powiedzieć, co czuje naprawdę, gdyż wie, że nie zostanie zrozumiany. Odchodzi - najpierw krokiem niepewnym, później coraz mocniejszym. Myśli już o tym, co się zmieniło podczas jego nieobecności w Stokroci.
BRUNO SCHULZ - „SKLEPY CYNAMONOWE”
[Narracja pierwszoosobowa, w czasie przeszłym. Forma: opowiadanie, opis. Świat przedstawiony to świat dzieciństwa - życie narratora w galicyjskim miasteczku na przełomie XIX i XX wieku: kanwa autobiograficzna - Drohobycz za czasów panowania Franciszka Józefa. Postaci główne: sam narrator - raz jako chłopiec, raz jako dorosły; Ojciec - Jakub, kupiec bławatny, właściciel sklepu na rynku miasteczka; Matka; Adela - służąca. Inne postaci zmieniają się w każdym z opowiadań. Czas i miejsce zawsze określone. Fabuła szczątkowa. Na plan pierwszy wysuwa się metaforyczny opis elementów obrazu. Szczegóły - patrz: Omówienie]
Sierpień
[Opowiadanie wstępne. Zarysowanie świata bohaterów.]
1
Lato w niewielkim mieście - lipiec, sierpień. [c]„Ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku”.[/c] Adela wraca rano z zakupami. Wykłada z koszyka jarzyny, owoce (czereśnie, morele), mięso. Wszystko to przypomina dziecku martwe stwory morskie. Potem służąca odsłania okna pokoi, sprząta i z powrotem zapuszcza zasłony.
Sobotnie popołudnie - spacer po starym rynku, opustoszałym w upalnym dniu. W oczach chłopca każdy cień, mury, kwiaty żyją, mają uczucia. Chylący się słonecznik czuje tragedię nadchodzących dni żniwa.
2
Zarośnięte gąszczem traw i chwastów śmietnisko, na którym stoi stare łóżko. Mieszka tu Tłuja - czarnowłosa, brudna, niedorozwinięta dziewczyna, nie mogąca zapanować nad popędem. Wydaje zwierzęce dźwięki, wykrzywia naznaczoną chorobą twarz. Narrator mówi o niej „kretynka”.
Wspomnienie wizyty w domu matki Tłui, głupiej Maryśki, która najmowała się do szorowania podłóg. Narrator porównuje czas tej kobiety do [c]„złej, sypkiej mąki wariatów, wysypującej się z głośnego młyna-zegara”[/c] (interesująca metafora).
3
Dom ciotki Agaty na przedmieściu. Agata - [c]„wielka i bujna, o mięsie płodnym i kobiecości pozbawionej hamulców”,[/c] to znaczy kobieta gadatliwa, pogardzająca mężem z powodu jego wątłej sylwetki, jego cichości, niezdarności, słabego charakteru. Marek - mąż, „o twarzy wyjałowionej z płci”, życiowy bankrut. Troje dzieci: średnia Łucja - kilkunastoletnia, zawstydzona dojrzewaniem, wrażliwa na punkcie swego panieństwa; najstarszy Emil - elegancko ubrany, z jasnoblond wąsem, karciarz, wiele podróżował.
Chłopiec-narrator, najbardziej zaciekawiony kuzynem, wychodzi za nim z pokoju. Oglądają zawartość portfela Emila - fotografie „nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach”. Następuje chwila niejasnego wzburzenia, wywołanego uśmieszkiem kuzyna, i nagłe zrozumienie. Twarz Emila z powrotem „zapada w nicość”.
Nawiedzenie
< Wspomnienie o początkach i rozwoju choroby Ojca. Odtąd uwaga narratora skupia się na wszystkim, co dotyczy właśnie Ojca. >
1
Okres jesienno-zimowy: krótkie, szare dni, kolorowe, rozległe noce. Opis mieszkania rodziny narratora, w jednej z wielu podobnych do siebie kamienic rynku. Nie wiadomo ile jest tu pokoi, które są wynajęte lokatorom, a które i od kiedy są opuszczone. Chłopiec często błądzi po labiryntach mieszkania czy całej kamienicy. Matka i Adela coraz bardziej zaniedbują dom. Matka prowadzi sklep. Ojciec zajmuje się rachunkami, przesiaduje całe dnie w pokoju, schodzi do dolnych pokoi tylko rano, by obudzić mieszkających tam subiektów.
Rozpoczyna się choroba Ojca. Wieczorami wpada w szał irytacji, biega po mieszkaniu, krzyczy na żonę. W ciągu dnia pozostaje spokojny, zaszywa się w swoim kącie nad stosem papierów, „liczy, sumuje”. Narrator opisuje go językiem stylizowanym na język Biblii. Ojciec to w oczach chłopca prorok. Brodaty Demiurg odwiedza go wieczorami, rozmawiają. Początkowo Ojciec jest zagniewany na Boga i jego krzyki są wyrzutem, żalem do Boga. [c]„Był to dialog groźny jak mowa piorunów”.[/c] Ostatnia scena to zmaganie się Ojca z fizjologicznymi objawami choroby. Opis opróżnienia nocnika ma wciąż cechy stylizacji biblijnej.
2
Z czasem Ojciec zaczyna szperać po kątach mieszkania, układać godzinami bibeloty, zapomniane graty. Przebywa w coraz dziwniejszych miejscach: przykucnięty na szafie, zgarbiony przy łóżku. Domownicy przestają się orientować, gdzie jest Ojciec. Kiedy się pojawia, wszyscy zauważają, że zmalał, zmizerniał, jeszcze bardziej zdziwaczał. Ojciec żyje w swoim świecie, oderwanym już od rzeczywistości. [c]„Przywykliśmy do jego nieszkodliwej obecności, do jego cichego gaworzenia (…), którego trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu”. „Cielesna powłoka i garść bezsensownych dziwactw”[/c] Ojca zostają porównane do kupki śmieci, wyrzucanych codziennie przez Adelę.
Ptaki
Zima. Brudny, nieobfity śnieg zalega dachy ponurych, a czasem przerażających domów, kościołów. Nad leniwym miastem unoszą się stada wron. Ojciec pogrążony w swych dziwactwach zaczyna interesować się zwierzętami. Sprowadza zza granicy zapłodnione jaja ptaków i hoduje je w domu. Chłopiec podziela z Ojcem fascynację pisklętami, ciekawi go jednocześnie zachowanie Ojca, który karmi ptaki, bada ich rozwój posługując się tomami ksiąg ornitologicznych. Jeden z kondorów staje się bardzo podobny do Ojca. Przybiera niemal identyczny wygląd, postawę:
[c]ta sama materia ciała, ścięgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wyschła i koścista, (…). Nawet ręce, silne w węzłach, długie, chude dłonie Ojca, z wypukłymi paznokciami, miały swój analogon w szponach kondora.[/c] Ojciec i jego „ptasie państwo” zajmują pomieszczenia na strychu kamienicy, z których już od świtu dochodzi nieznośny hałas. Pewnego dnia wkracza tam Adela z zamiarem generalnych porządków. Otwiera okno, próbuje zmieść odchody ptaków. Ojciec - [c]„człowiek złamany, król-banita, który stracił tron i królowanie”[/c] - nie oponuje. Adela ma nad nim nieograniczoną władzę (to nią był zafascynowany przed ptakami).
Manekiny
< Opowiadanie otwierające mini-cykl tekstów, będących wykładnią doktryny filozoficznej artysty >
W dziwactwach Ojca, jego oderwaniu od codziennego życia jest coś z walki o poezję, o kolory życia, o świadomość rzeczy wyższych w świecie (kolory symbolizują sens; życie bez kolorów jest życiem niskim, pozbawionym idei). Wtargnięcie Adeli było zatem „bezmyślnym i tępym wandalizmem”. Jednak członkowie rodziny, mimo że dzięki ptakom ich życiu nie zagrażała zimowa nuda, nie oponowali podczas kapitulacji Ojca. Nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za poczynania Ojca-proroka.
Tygodnie zaczynają upływać „pod znakiem dziwnej senności”: nie zaścielone łóżka, wątły ogień w piecu, bezładne krzątanie się po domu. Matka nie może poradzić sobie z toaletą i przeciąga ją do obiadu. Dni są „bezimienne”. Na obiad ryba w galarecie, także dla subiektów. Wieczorami przychodzą dziewczęta do szycia: Polda i Paulina. Ustawiają w jadalni manekin, kroją materiały, przymierzają fragmenty sukni. Barwna kobieca ceremonia zostaje zauważona przez Ojca, który znajduje w niej kolejny przedmiot fascynacji.
Słynny fragment Sklepów cynamonowych: [c]Odsuwając pończoszkę z kolana Pauliny i studiując rozmiłowanymi oczyma zwięzłą i szlachetną konstrukcję przegubu, Ojciec mój mówił: - Jakże pełna uroku i jak szczęśliwa jest forma bytu, którą panie obrały. Jakże piękna i prosta jest teza, którą dano wam swym życiem ujawnić. (…) Gdybym, odrzucając respekt przed Stwórcą, chciał się zabawić w krytykę stworzenia, wołałbym: - mniej treści, więcej formy! Ach, jakby ulżył światu ubytek treści. Więcej skromności w zamierzeniach, więcej wstrzemięźliwości w pretensjach - panowie demiurdzy - a świat byłby doskonalszy![/c]Adela, która wchodzi do pokoju z kolacją, zastaje Ojca w dwuznacznej pozie, ale dziewczyny obracają sytuację w żart.
Traktat o manekinach albo Wtóra Księga Rodzaju
< Przytoczenie wykładu Ojca na temat stworzenia świata, jego natury i roli człowieka. >
Istnieje materia i duchy. Materia jest nieskończenie płodna, formowalna w dowolny sposób, „lubieżnie podatna”, posłuszna. Każdy duch może ją przekształcać, może z niej tworzyć. Nie tylko Demiurg. Dlatego zabójstwo nie jest złem. Jest często konieczne dla stworzenia kolejnych form bytu. Nazwane to zostaje „redukcją życia do form innych i nowych” i nie jest grzechem.
Gloryfikacja materii jako istoty ukrywającej nieznane i niewyczerpane nigdy zasoby energii życiowej - prowadzi do pragnienia demiurgii. [c„Pragniemy rozkoszy twórczej we własnej, niższej sferze”[/c] - mówi Ojciec. Nie zależy mu na konkurowaniu z Bogiem, ale na samej możności doświadczenia nadawania życia nowym formom. Ojciec nie chce tak jak Bóg stwarzać dzieł misternych, doskonałych, wiecznych. Twory nowego demiurga mają być tandetne, liche, tanie, stworzone dla jednego gestu, dla odegrania jednej tylko, krótkotrwałej roli tych tworów. [c]„Chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekinu”[/c] - kończy swój monolog Ojciec, nie wiadomo w czyim imieniu (w całej prelekcji używa formy my). Narrator nazywa go „herezjarchą natchnionym”.
Następuje teraz, poprzedzona prośbą o pobłażliwość czytelnika, scena erotycznego kuszenia Ojca przez Adelę. Wyciągnięta stopa dziewczyny przypomina syczącego węża. Polda i Paulina przypatrują się.
Traktat o manekinach. Ciąg dalszy
Celem nowego aktu Genesis nie jest żart. Nie można igrać z materią. Jeśli materia zostaje wtłoczona w formę parodystyczną, jeśli jest przedmiotem szyderstwa tłumu, oznacza to wielką niesprawiedliwość demiurga. Nie zdaje on sobie wtedy sprawy, że za każdym razem, gdy formuje materię, dokonuje na niej gwałtu. Materia jest żywa. Dla przykładu drzewo, przekształcone przez człowieka piłą i heblem w szafę, nie ma swojej dawnej twarzy ze słojów. Nowa forma jest jego więzieniem. To smutne.
Fragment kończy się niewypowiedzianym przez Adelę rozkazem dla zamarłego w bezruchu, stojącego przed nią, Ojca.
Traktat o manekinach. Dokończenie
< Ostatni fragment wykładu Ojca. Opis wyglądu nowych form życia, o których marzy bohater >
Ponieważ materia ma tendencję do imitacji, a także powtarzania zapamiętanych kształtów - nowopowstałe formy są tylko pozornie podobne do istot żywych. Stanowią „pseudowegetację i pseudofaunę”. Jak stworzyć takie prymitywne istoty? Wkładając „pewne skomplikowane koloidy” do roztworu soli kuchennej. Natomiast bogactwo form można uzyskać w specjalnych środowiskach: starych mieszkaniach, które są „przesycone emanacjami wielu żywotów i zdarzeń”. Mowa o „zużytych atmosferach”, „humusie wspomnień, tęsknot, jałowej nudy”.
Ojciec opisuje dalej, jak wszedł kiedyś do dawno nie otwieranego, zapomnianego pokoju. Zastał tam wybujałe wiosenne pędy i kwiaty, kolorowe pleśnie i zieleń listowia. Wieczorem nie było śladu fatamorgany.
Najbardziej interesują Ojca formy pośrednie, graniczne; „fragmentaryczne postaci życia”. Są nimi choćby meble zrobione z bliskich dawniej osób (przekształcona w lampę mumia kochanki kapitana statku) lub inne zmiany formy (jak w historii brata, który zamieniony przez chorobę w zwój kiszek gumowych, wciąż był kochany i pieszczony przez swoją kuzynkę).
Przysłuchujące się tym prelekcjom Polda i Paulina mają już dość. Proszą Adelę, by uciszyła Ojca. Palec służącej, który zawsze rozśmieszał Ojca, tym razem go przeraża. Mężczyzna cofa się z pokoju przed grożącą mu Adelą.
Nemrod
< Opowiadanie-metafora wzrastania, dojrzewania, na przykładzie pieska Nemroda >
Jest początek sierpnia. Przebudzony chłopiec-narrator znajduje w kuchni szczeniaczka, przyniesionego przez starą pomywaczkę. Sekret niedawno narodzonego życia zachwyca chłopca. W czuły sposób narrator opisuje rozkoszny wygląd i zachowanie Nemroda: łapczywe picie mleka, niezdarny chód, jego poznawanie świata w zabawie (ogonkiem, ludzką ręką). Ale nie dojrzewa samo zwierzę. Przede wszystkim dojrzewa życie w nim zamknięte. Życie młode, wypuszczone z ciemnego łona matki, pełne jest „awersji i zniechęcenia” wobec świata na zewnątrz. Potem zaczyna smakować w wielości, zaspokaja ciągłą ciekawość. Wreszcie Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co poznaje niby pierwszy raz, jest powtórką, czymś, co zaszło już nieskończenie wiele razy - w życiu pokoleń stworzeń takich jak on. Rozwija się „poczucie przynależności, Ojczyzny”. Piesek przyzwyczaja się też z czasem do wtargnięć sprzątającej podłogę Adeli. Na widok drepczącego owada wydaje swój pierwszy w życiu szczek.
Pan
< Przygoda w wiejskim ogrodzie - spotkanie mężczyzny. >
Wiejskie podwórze latem. Za parkanem, w najdalszym zakątku między wychodkiem a kurnikiem, chłopcy znajdują przejście do dzikiego ogrodu. Ogród jest piękny, ale ma też tajemnicze, groźne miejsce za łopuchami. Uganiający się za motylem narrator zapuszcza się w ten kąt i niespodziewanie spotyka tu kucającego mężczyznę. W zupełnej ciszy dorosły i dziecko patrzą sobie w oczy. Twarz nieznajomego pijaka albo włóczęgi zdaje się zaraz pęknąć od bólu, czy może piekącego słońca. W końcu mężczyzna wybucha śmiechem i ucieka.
Pan Karol
< Opis-rozważanie o życiu człowieka i życiu mieszkania. >
Sobota. Wuj Karol ma po południu odwiedzić żonę i dzieci wypoczywających na letnisku pod miastem. Wrócił do mieszkania późno. Od wyjazdu żony nie sprzątał, nie ścielił łóżka. Śpi długo, właściwie podróżuje po górach i oceanach pościeli. Po przebudzeniu liczy wydatki, marzy. Wsłuchuje się we własny oddech. Oddaje się dokładnej toalecie. Jego mieszkanie toleruje go tylko. Karol czuje się u siebie jak złodziej. Lustro jest jedynym żyjącym tu elementem. W nim odbija się ktoś odwrócony plecami, oddalający się w nieznany głąb zwierciadła, podczas gdy pan Karol w milczeniu opuszcza mieszkanie.
Sklepy cynamonowe
Ojciec pochłonięty jest już zupełnie przez niewidzialną i niesłyszalną dla reszty świata sferę swoich myśli. Dla oderwania go od „chorobliwych dociekań” Matka proponuje spacer. Wybierają się razem z synem do teatru. Wyobraźnia zafascynowanego kurtyną chłopca każe mu ożywić maski, które namalowane są na błękitnym płótnie. W chwili, gdy wszyscy niecierpliwie oczekują na spektakl, Ojciec zauważa brak portfela. Matka wysyła chłopca do domu, by przyniósł zapomniany przedmiot.
Jest jasna, zimowa noc. Niezwykłe niebo, tajemniczość miasta przypominają narratorowi o sklepach cynamonowych, nazwanych tak ze względu na ciemny kolor boazerii wewnątrz. [c]„Słabo oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów”.[/c] W miejscach tych można było kupić najdziwniejsze drobiazgi, m.in. ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, chińskie odbijanki, indygo, jaja owadów egzotycznych, korzeń Mandragory, mikroskopy, lunety, a przede wszystkim niesamowite książki. Chłopiec postanawia odwiedzić sklepy cynamonowe: [c]„Te prawdziwe szlachetne handle, w późną noc otwarte, były zawsze przedmiotem moich gorących marzeń”[/c] - mówi. Jednak noc igra krajobrazem i narrator gubi się w plątaninie uliczek. Wreszcie rozpoznaje jeden gmach. To gimnazjum.
Wspomnienie nadobowiązkowych zajęć u profesora Arendta, odbywających się nocną porą, zatrzymuje chłopca w budynku. Były to lekcje rysunku, przepełnione sennością jednych i zaangażowaniem innych uczniów. Profesor reprezentował wielkich starożytnych bogów Olimpu, „więdnącego od lat w tym muzeum gipsów”.
Przez przedsionek mieszkania dyrektora i jego pięknej córki narrator wydostaje się na ulicę. W zamyśleniu bierze dorożkę, którą po chwili sam musi powozić, bo dorożkarz przyłącza się do gromady swoich kolegów. Bohater jedzie przez podmiejski las. Czuje się lekko i szczęśliwie. Noc jest jasna, dziwnie wiosenna. Powóz mija wzgórza. Gdy koń z trudem przebija się przez zaspy, narrator zauważa czarną okrągłą ranę na jego brzuchu. Bohater-narrator rozmawia ze zwierzęciem: [c]„- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - szepnąłem ze łzami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzekł i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuściłem go”.[/c]
Z tej fantastycznej przejażdżki chłopak wraca do miasta pełen sił, radości, poczucia natchnienia. Spotyka kolegów z książkami. Razem kierują się w stronę szkoły, [c]„niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzy się na śniegu, czy też świt już wstaje”.[/c]
Ulica Krokodyli
Mapa wyciągnięta w szuflady Ojca ilustruje całe miasto. Wyraźnie odznacza się jedna dzielnica, okolice ulicy Krokodylej (Krokodyli - zamiennie). Jest to „dystrykt przemysłowo-handlowy”, o charakterze „pseudo- amerykańskiego komercjalizmu”. Wszystko w tej dzielnicy ma jakąś wadę: budynki, wystrój wnętrz i wystaw, dorożki, przechadzający się ludzie. Elementy tego krajobrazu są tandetne, pozbawione kolorów, brudne, wątpliwego pochodzenia. Rdzenni mieszkańcy miasta trzymają się z dala od ulicy Krokodyli, jest to okolica „dezerterów moralnych”, szumowin, wyuzdanych panien. Wizyta u krawca kończy się odkryciem składu wydawnictw pornograficznych.
Tłum ludzi na tej ulicy jest bezkształtny, trudno wyłowić kompletną ludzką sylwetkę. Trudno też oprzeć się czarowi tego miejsca, który powoduje, że każda najmniejsza zachcianka człowieka urasta do wielkich rozmiarów, kiełkuje i zapowiada rychłe spełnienie. Lecz jest to największy fatalizm tej dzielnicy, tego czaru. Spełnienie nie nadchodzi, okazuje się złudą i pryska jak bańka, rozsypuje się jak płatki maku. Bo kiedy chce się wrócić do owego krawca, nigdy już się tam nie trafi. Wszędzie podobne manekiny, wystawy, panienki. Wszędzie jednolita tandeta. To miejsce jest imitacją pięknej i szlachetnej, starej części miasta. [c]„Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoś ogromnego, pustego teatru”.[/c]
Na koniec narrator wyjawia czytelnikowi, że dzielnica ta w rzeczywistości wcale nie odznacza się tak wielkim zepsuciem, ani „wybujałością instynktu”. Iluzoryczność ulicy Krokodyli jest kiczowata. Porównana zostaje do fotomontażu z wycinków zeszłorocznych gazet.
Karakony
< Narrator nie jest już wieku szkolnym. Rozmawia z Matką jako dorosły mężczyzna. Opowiadanie z dużą dozą fantastyki. >
„Okres szarych dni”, zima. Ojca już nie ma, pozostał tylko wypchany kondor, do złudzenia przypominający narratorowi zmarłego. W czystym pokoju Ojca, w którym wszystkie meble są poprzykrywane, narrator zastaje Matkę, leżącą w migrenie. Po krótkiej rozmowie syn zaczyna wspominać ostatnie dni swego Ojca - stopniową zamianę w karakona. Fascynacje nocnym życiem tych owadów pochłaniały Ojca coraz bardziej. Zaczął dostawać plam na skórze, zmniejszał się, z czasem wyrósł mu karakoni pancerz i Ojciec zaczął poruszać się [c]„wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału”. [/c]Narrator zaczyna zastanawiać się, czy Ojciec jego, zmieniony w karakona, żyje jeszcze w którejś ze szpar podłogi, albo czy może sprzątająca Adela znalazła go już martwego z nogami do góry, tak jak mnóstwo pozostałych karakonów, znajdywanych co rano w mieszkaniu.
Wichura
Zimą miasto jest straszne. Każdej nocy odbywa się wędrówka jakichś dziwnych istnień - poprzez strychy, piwnice, spiżarnie, komórki i garderoby; przelewają się jak czarna rzeka, ożywiają naczynia i sprzęty domowe.
Tej nocy idzie przez miasto wichura. Narrator (znów chłopiec) nie idzie do szkoły. Domownicy nasłuchują, co się dzieje na zewnątrz. Wichura niszczy miasto. Matka i Adela zaczynają pakować pościel, futra, kosztowności. Drżą szyby w oknach, ogień w piecu ledwie się tli. Subiekt Teodor i starszy brat narratora postanawiają wyjść po Ojca, bo pewnie został w sklepie z powodu wichury. Po szybkim powrocie wyjaśniają, że nie mogli znaleźć drogi do sklepu ani w ogóle poznać miasta. Do domu zaczynają schodzić się sąsiedzi. Przybyła również ciotka Perazja, która po chwili wpada w furię złości, kiedy Adela próbuje opalić pierze z żywego jeszcze koguta. Później wszyscy wracają do swych zajęć: Adela tłucze w moździerzu cynamon, Teodor i reszta domowników nasłuchują „proroctw strychowych”.
Noc wielkiego sezonu
Dzieje się w trzynastym, fałszywym miesiącu roku. Są to [c]„dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, (...) dni-kaczany, puste i niejadalne - dni białe, zdziwione i niepotrzebne”,[/c] białe kartki w księdze kalendarza lub stronice apokryfu. Ojciec siedzi w sklepie. Rachuje, przelicza. Marzy o swoich ptakach. Bele różnobarwnych materiałów, ułożone na półkach odcieniami, sprawiają, że Ojciec jest dla narratora kimś, kto rządzi kolorami świata. Na każdą porę roku, porę sezonu, czy dnia - ma on odpowiedni kolor. Barwy współgrają z dźwiękami (synestezja w języku opisu).
Pora Wielkiego Sezonu to jesienne zakupy. Sklepiki i kramy są wtedy otwarte do późna, zachęcają klientów „kolonialną pstrokacizną”. Ojciec nasłuchuje przy witrynie sklepowej. Przewiduje wielki tłum kupujących. Przeraża go to. Gorączkowo szuka subiektów, ale ci zajęci są skradaniem się do pokoju Adeli. Flirciarze idą po gzymsie kamienicy, by dostać się do służącej przez okno. Wzburzony kupiec staje sam przed tłumem klientów. Krzyczą: [c]„Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać!”.[/c] Porównania biblijne: Ojciec - Mojżesz, sklep - dolina Kanaanu, góra Synaj, handlowanie - czczenie Baala. W pomieszczeniu panuje harmider, Ojciec spełnia kapryśne żądania ludzi. Wśród odwiedzających sklep są mężowie Wielkiego Zgromadzenia, pospolity lud, „gawiedź bez twarzy i indywidualności”. Kiedy sytuacja się uspokaja, poszczególni klienci jakby znikają po kątach sklepu, krzyki cichną - przestrzeń pod sufitem wypełnia się barwnymi ptakami z dawnej hodowli Ojca. Wzruszony mężczyzna podziwia fantastyczne ptasie pióra. Nagle tłum zaczyna rzucać w ptaki kamieniami. Zwierzęta padają martwe na podłogę. Zrozpaczony Ojciec przygląda się im z bliska i znajduje obrzydliwe, odrażające, chorobliwie zniekształcone twory albo tylko części różnych ciał. Widzi „tandetną anatomię”, „wiechcie piór wypchane starym ścierwem”, ale też zwyczajne przedmioty: pawie pióra, wachlarze, „w które niepojętym sposobem tchnięto jakiś pozór życia”.
Ojciec wraca smutny do domu. Jest już świt. Rozczochrana Adela robi kawę w młynku. Kot myje się w słońcu.
FRANZ KAFKA - „PROCES”
Rozdział pierwszy
Aresztowanie - Rozmowa z panią Grubach - Potem panna Bürstner
[c]„Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany”.[/c] Zaraz po przebudzeniu, zaniepokojony nieobecnością pani Grubach, kucharki, która każdego ranka przygotowywała mu posiłek, główny bohater postanowił do niej zadzwonić. Gdy sięgał po telefon do mieszkania wtargnął tajemniczy, rosły, ubrany na czarno mężczyzna, którego Józef widział po raz pierwszy w życiu. Nieznajomy nie odpowiadał na żadne pytania. Bohater zażyczył sobie, by mężczyzna przepuścił go do sąsiedniego pokoju, w którym na co dzień mieszkała kucharka. Zamiast kobiety zastał w nim innego nieznajomego osobnika.
Skonsternowany Józef dostrzegł, że z budynku naprzeciwko, przez okno przyglądała mu się z ciekawością starsza kobieta. Gdy bohater zażądał natychmiastowego spotkania z panią Grubach, drugi z mężczyzn oznajmił mu: [c]„Nie (…) pan jest przecież aresztowany”. [/c]Zaskoczony K. zapytał, co takiego zrobił. Funkcjonariusz odparł, że postępowanie przeciwko niemu zostało już wszczęte i najlepiej będzie, jeśli dobrowolnie wróci do swojego pokoju. Zapewniał, że jak dotąd on i Franciszek, czyli mężczyzna, którego Józef poznał jako pierwszego, byli nad wyraz uprzejmi i nie mieli zamiaru używać wobec niego siły. Dwaj intruzi proponowali, aby K., zamiast do magazynu, w którym zdarzają się sprzeniewierzenia, powierzył im wszystkie drogocenne i luksusowe przedmioty na czas procesu. Ponadto rzeczy zdeponowane w magazynie po pewnym czasie zostałyby sprzedane za bezcen na aukcji. Bohater nie słuchał ich słów, zastanawiał się kim byli mężczyźni, którzy wtargnęli do jego mieszkania z zamiarem aresztowania go i komu służyli: [c]„K. żył przecież w państwie praworządnym, wszędzie panował pokój, wszystkie prawa były przestrzegane, kto śmiał go we własnym mieszkaniu napadać?”.[/c] Przyszła mu do głowy myśl, iż cała ta sytuacja mogła być żartem z okazji jego trzydziestych urodzin, za którym stali jego koledzy z banku. Postanowił, że jeśli faktycznie ktoś próbuje mu spłatać takiego figla, to nie popsuje nikomu zabawy i wytrwa w nim najdłużej jak potrafi.
Józef udał się do swojego pokoju, a tam w szufladzie odnalazł metrykę swoich narodzin. Z dokumentem w ręku miał zamiar udać się do drugiego pokoju, gdy nagle spostrzegł, że do mieszkania weszła pani Grubach. Kobieta, jak tylko go ujrzała, zmieszała się, przeprosiła i wyszła, ostrożnie zamykając drzwi za sobą. Spożywający śniadanie mężczyźni odpowiedzieli na jego pytanie mówiąc, że kucharce nie wolno było przebywać w tym mieszkaniu. Jednak na drugie pytanie, o powód aresztowania, nie chcieli odpowiedzieć. Józef przedstawił im metrykę i zażądał, aby tamci przedłożyli mu nakaz zatrzymania. Intruzi nie mieli zamiaru z nim rozmawiać, jeden z nich rzekł: [c]„Nasza władza, o ile ją znam, a znam tylko najniższe służbowe stopnie, nie szuka winy wśród ludności, raczej wina sama przyciąga organy sądowe, które ją wówczas ścigają, jak mówi ustawa, i wysyłają nas, strażników. Takie jest prawo. Gdzie więc może tu zajść jakaś pomyłka?”.[/c] Zdziwiony K. odparł, że nie znał takiego prawa, poczym dodał, iż jego zdaniem istniało ono jedynie w głowach funkcjonariuszy. Odpowiedź na ten zarzut była niepokojąca, jeden z mężczyzn rzekł, że Józef wkrótce na własnej skórze przekona się o autentyczności tego prawa.
Franciszek zwrócił się po imieniu do drugiego mężczyzny, Willema, mówiąc, że skoro K., nie znał panujących w państwie zasad, to nie mógł utrzymywać, że był niewinny. Józef w myślach przyznał, że od tych dwóch niczego się nie dowie, ponieważ byli zwyczajnie zbyt głupi. Postanowił, że nadszedł czas, aby skończyć z tym zamieszaniem. Zażądał, aby funkcjonariusze zaprowadzili go do ich przełożonego. Willem surowo odpowiedział, że zrobią to dopiero na wyraźny rozkaz zwierzchnika, a do tego czasu nakazał Józefowi, aby udał się do swojego pokoju i tam czekał na dalsze zalecenia. K. przez chwilę zastanawiał się czy nie uciec z mieszkania, ale zdał sobie sprawę, że miał niewielkie szanse z Willemem i Franciszkiem. Postanowił wrócić do swojego pokoju.
Nie przejmował się tym, że ominie go dzień pracy, ponieważ zajmował w banku dość wysokie stanowisko, dzięki czemu mógł pozwolić sobie na nieobecność bez konieczności ponoszenia jej konsekwencji. Zamiast śniadania, które zjedli mu funkcjonariusze posilił się jabłkiem. Zastanawiał się, dlaczego pozwolono mu przebywać w pomieszczeniu, w którym z łatwością mógł odebrać sobie życie, skoro był aresztowany. Oczywiście nie miał zamiaru tego robić, ponieważ uważał to za krok wielce bezsensowny. Nagle, gdy próbował się napić wódki, którą trzymał w szafce, z pokoju obok dobiegł go przerażający krzyk. To jeden z funkcjonariuszy, Franciszek, w wojskowy sposób oznajmił Józefowi, iż nadzorca wzywał go do siebie.
Na tę wiadomość czekał, dlatego pośpiesznie pobiegł do pokoju obok. Mężczyźni rozkazali mu się natychmiast porządnie ubrać, ponieważ jeśli ich zwierzchnik zobaczyłby go w koszuli nocnej, to dostałoby się nie tylko jemu, ale i im. Dodatkowo funkcjonariusze zastrzegli, że odzież musi być w kolorze czarnym. Józef początkowo oponował: [c]„Przecież to jeszcze nie jest rozprawa główna”,[/c] ale dla przyśpieszenia sprawy zgodził się. Z szafy wybrał starannie najlepszy żakiet i białą koszulę.
Stosownie ubrany przeszedł wraz ze strażnikiem przez dwa pokoje. W trzecim, należącym do panny Bürstner, stenotypistki, zasiadał za biurkiem nadzorca. Poza nim w pomieszczeniu znajdowało się trzech innych funkcjonariuszy, którzy z ciekawością przyglądali się wiszącym na ścianie zdjęciom kobiety. Bohater dostrzegł, że z budynku naprzeciwko obserwowała go już nie tylko staruszka, ale i dwoje mężczyzn. Nadzorca wiedział, że sytuacja w jakiej znalazł się K. była dla niego zaskoczeniem. Józef cieszył się, że wreszcie spotkał kogoś kompetentnego, od kogo dowie się czegoś konkretnego. Bohater chciał usiąść, ale mężczyzna mu na to nie pozwolił. Stojąc, więc, K. rzekł, że trzydzieści lat życia uodporniło go na niespodzianki, zwłaszcza jak ta. Zdawał sobie sprawę, iż nie był ofiarą żartu. [c]„Wnioskuję to z tego, że jestem wprawdzie oskarżony, ale nie mogę znaleźć najmniejszej winy, o którą można mnie było oskarżyć. Ale i to jest drugorzędną sprawą: kto mnie oskarża? - oto zasadnicze pytanie”, [/c]rzekł Józef. Nie wiedział, jaka władza stała za tym wszystkim, ponieważ funkcjonariusze nie byli umundurowani.
Był przekonany, że nadzorca udzieli mu wszelkich wyjaśnień, które zakończą całą sprawę. Jednak mężczyzna nie miał takiego zamiaru. Nadzorca wyjaśnił, iż on i jego ludzie jedynie wykonują rozkazy, a o sprawie Józefa nic nie wiedzą. Ich zadaniem było aresztowanie go. Mężczyzna doradził bohaterowi: [c]„(…) radzę panu mniej zajmować się nami i tym, co się z panem stanie, natomiast więcej myśleć o sobie. I lepiej nie robić tyle hałasu z tą pańską niewinnością, bo to psuje niezłe wrażenie, jakie pan na ogół sprawia”.[/c] Zakłopotany Józef poprosił o możliwość wykonania telefonu do zaprzyjaźnionego prokuratora Hasterera. Nadzorca zgodził się, ale zapytał o sens ewentualnej rozmowy. K. oburzył się, zdenerwowany podszedł do okna i zaczął przeganiać zgromadzonych po przeciwnej stronie ulicy gapiów, wśród których dostrzegł rosłego mężczyznę. Następnie zwrócił się do funkcjonariuszy z propozycją, aby zakończyć całą sprawę pokojowo, w tym celu wyciągnął w przyjaznym geście dłoń w kierunku nadzorcy. Jednak funkcjonariusz wstał i nawet nie zwrócił uwagi na Józefa. Odpowiedział, że jego zadaniem było oznajmienie podejrzanemu, że był aresztowany i wykonał je, po czym zapytał, czy K. chciałby pójść do banku.
Zbity z tropu Józef nie wiedział dlaczego zaproponowano mu coś takiego, skoro miał zostać zatrzymany. Ku jego zdziwieniu nadzorca odpowiedział na to: [c]„Pan jest aresztowany, pewnie, ale nie powinno to panu przeszkadzać w wykonywaniu zawodu. I nie powinno to również wpłynąć na codzienny tryb pańskiego życia”.[/c] Bohater uznał, że w takim przypadku aresztowanie nie było tak straszną rzeczą. Najwyższy rangą funkcjonariusz cieszył się, że K. myślał o tym w taki sposób. Tuż przed wyjściem nadzorca wyjawił, że aby ułatwić Józefowi powrót do banku, towarzystwa dotrzymają mu jego koledzy. Wtedy bohater zorientował się, że trzej mężczyźni, którzy przyglądali się zdjęciom w pokoju, faktycznie byli jego znajomymi z pracy. Nie wierzył, że nie poznał ich od razu.
Pierwszy z nich nazywał się Rabensteiner, drugi Kullich, a trzeci Kaminer, pracowali w banku na niższych stanowiskach. K. zaproponował im więc wspólne wyjście do pracy. Gdy nie mógł znaleźć kapelusza, jego podwładni natychmiast rzucili się w jego poszukiwania. W drzwiach mężczyźni minęli się z panią Grubach. Podczas gdy Józef czekał na chodniku, aż Kminer podjedzie po niego, Rabsteinera i Kullicha samochodem, ten ostatni dostrzegł podejrzanego osobnika. Bohater rozpoznał w nim tego, który z okna budynku naprzeciwko przyglądał się zajściom, jakie miały miejsce niedawno w jego mieszkaniu. Gdy podjechał samochód Józef wsiadł do niego z ulgą, widok tego rosłego osobnika był dla niego niepokojący.
K. zwykł pracować do dziewiątej, potem wstępował do piwiarni, skąd wychodził około godziny jedenastej. Wyjątkami były wieczory, kiedy to dyrektor banku, który wysoko cenił Józefa, zapraszał go na przejażdżkę automobilem do swej willi na kolację. Poza tym bohater raz w tygodniu odwiedzał dziewczynę imieniem Elza, która nocami pracowała jako kelnerka, a w dzień „przyjmowała wizyty leżąc w łóżku”. Jednak tym razem K. miał zamiar po pracy iść prosto do domu. Chciał zrobić tam porządek, dzięki czemu łatwiej będzie mu zapomnieć o wydarzeniach, które przytrafiły mu się rankiem tego dnia.
Około dziesiątej był już pod pensjonatem, przestraszony ujrzał w mroku stojącą przed wejściem tajemniczą sylwetkę. Z ulgą odkrył, iż był to tylko syn stróża. Nie poszedł prosto do swojego mieszkania, postanowił zajrzeć najpierw do pani Grubach. Otyła kobieta nie miała nic przeciwko, lubiła Józefa. Uważała go za swojego najsympatyczniejszego lokatora. Siedziała przy stole i mimo późnej pory cerowała stare pończochy. K. z ulgą dostrzegł, że w pokoju panował porządek. Bohater przeprosił ją za zamieszanie, które miało miejsce tego ranka. Kobieta nie żywiła do niego za to urazy. Pani Grubach wyznała, iż trochę podsłuchiwała, a do tego rozmawiała ze strażnikami. Chciała uspokoić Józefa, mówiąc: [c]„Pan jest wprawdzie aresztowany, lecz nie tak, jak to bywa aresztowany złodziej. Jeśli się aresztuje złodzieja, wówczas jest źle, ale takie aresztowanie... Wydaje mi się, że jest to jakby coś uczonego (…) czego wprawdzie nie rozumiem, ale czego się też nie musi rozumieć”.[/c] K. po części podzielał jej zdanie, jednak poszedł trochę dalej mówiąc, iż tak naprawdę nic się nie stało. Mówił, że gdyby działał racjonalnie, nie dał się zaskoczyć, to nic takiego nie miałoby miejsca.
Podziękował kobiecie za to, że podzielała jego zdanie. Wstał z miejsca i zaproponował jej uścisk dłoni, lecz ta również, jak nadzorca, tego nie zrobiła. Przed wyjściem K. zapytał, czy panna Bürstner była w swoim pokoju. Kobieta odparła, że lokatorka nie pokazywała się od samego rana. Pani Grubach była zaniepokojona tym, że panna Bürstner tak późno wraca do domu, a w dodatku widziała ją z wieloma mężczyznami. Słowa te oburzyły Józefa, który darzył sympatią młodą lokatorkę. Kobieta usprawiedliwiała się, że jej chodzi tylko na dobrej reputacji pensjonatu. K. trzasnął drzwiami do swojego pokoju nie zwracając uwagi na panią Grubach.
Postanowił poczekać na powrót panny Bürstner. Po rozmowie z nią miał zamiar udać się do winiarni, w której pracowała Elza. Około dwunastej usłyszał kroki na korytarzu. Wiedział, że jak kobieta wejdzie do swojego pokoju to nie będzie mógł do niej pójść. Musiał porozmawiać z nią na korytarzu. Jego widok ucieszył kobietę. Zaprosiła go do swojego pokoju, ponieważ była zbyt zmęczona, żeby rozmawiać na stojąco. Józef wyjaśnił pannie Bürstner, co zaszło tego ranka w jej mieszkaniu. Gdy chciała dowiedzieć się nieco o motywach działania tajemniczych funkcjonariuszy, K. zapewnił ją, że to nic ciekawego.
Kobieta nie miała zamiaru wnikać w jego tajemnice. Przyjęła przeprosiny, zwłaszcza, że po rzekomym bałaganie nie było śladu. Jedynie na tablicy z fotografiami dostrzegła nieporządek. To jednak zdenerwowało kobietę, która zabroniła Józefowi wchodzenia do tego pokoju pod jej nieobecność. K. ponownie ją przeprosił i dodał, że człowiekiem, który dotykał jej zdjęcia był pracownik jego banku, którego wkrótce każe zwolnić. Próbował tłumaczyć się, że w tym właśnie pokoju zebrała się rankiem przedziwna komisja śledcza, która nie przedstawiając mu zarzutów oświadczyła, iż został aresztowany. Panna Bürstner nie uważała, aby Józef mógł popełnić przestępstwo, dodała, że interesują ją sprawy sądowe, a ponadto w przyszłym miesiącu miała zostać zatrudniona w kancelarii biura adwokackiego. K. ucieszyła ta wiadomość, ponieważ liczył na to, że kobieta pomoże mu podczas ewentualnego procesu. Uważał, że jego sprawa była zbyt błaha aby zatrudniać prawnika, ale przydałby mu się doradca. Panna Bürstner zgodziła się, pod warunkiem, że Józef wyjaśni jej, jaki zarzut postawiła mu komisja śledcza. [c]„W tym sęk (…) iż sam tego nie wiem”,[/c] odpowiedział K. Kobieta uznała, że rozmówca rozbił sobie z niej żarty.
Józef chciał odtworzyć zajścia, które miały miejsce w mieszkanku kobiety rankiem. W tym celu wysunął stolik na środek pokoju. Panna Bürstner powtarzała, że była zbyt zmęczona, z czasem zaczęła żałować, że wpuściła K. do siebie. Józef zasiadł za stolikiem, niczym za biurkiem, wcielając się w rolę nadzorcy. Prosił, aby kobieta wyobraziła sobie jeszcze dwójkę funkcjonariuszy i trzech innych mężczyzn przyglądających się jej zdjęciom. Dodał, iż na oknie wisiała biała bluzka. Na koniec przypomniał, że on, oskarżony, stał przed biurkiem. Bohater, ku rozbawieniu kobiety, zaczął odgrywać scenkę swojego przesłuchania.
W momencie, gdy krzyknął swoje nazwisko, rozległo się pukanie do drzwi pokoju. Przerażona panna Bürstner chwyciła równie przestraszonego Józefa za rękę. Kobieta zorientowała się, że pukanie dochodziło od strony pokoju nowego lokatora pensjonatu, kapitana, siostrzeńca pani Grubach. K., chcąc uspokoić młodą lokatorkę, pocałował ją w czoło, co ją wielce oburzyło. Chciała, aby Józef dał już jej spokój, zwłaszcza, że podsłuchiwał ich krewny właścicielki pensjonatu. Bohater zaprowadził ją w najbardziej oddalone miejsce od drzwi. Zapewnił ją, że pani Grubach uwierzy w każdego jego słowo, a w dodatku była mu dłużna pieniądze, więc cieszył się u niej specjalnymi przywilejami. Dlatego zadeklarował, że bierze na siebie pełną odpowiedzialność za to, co wydarzyło się przed chwilą w pokoju.
Obydwoje wiedzieli, że pani Grubach będzie oburzona faktem, iż w jej pensjonacie dochodzi do nocnych spotkań lokatorów. Kobieta uspokoiła się, podziękowała mu za tę propozycję dodając, że poczuła się nią nieco urażona. Panna Bürstner poprosiła Józefa, by opuścił jej mieszkanie. Na korytarzu spostrzegli, że spod drzwi pokoju zajmowanego przez kapitana wydobywało się światło. K. pożegnał się, a po chwili rzucił się na kobietę całując jej usta i twarz, niczym [c]„spragnione zwierzę chłepczące wodę u znalezionego wreszcie źródła”.[/c] Przestał dopiero, gdy z mieszkania siostrzeńca pani Grubach dobiegł go jakiś szelest. Józef chciał nazwać ją po imieniu, ale go nie znał. Ucałował jej dłoń i odszedł do swojego pokoju. Zadowolony z siebie położył się spać. Jednak myśl o kapitanie nie pozwoliła mu szybko zasnąć.
Rozdział drugi
Pierwsze przesłuchanie
[c]„K. został telefonicznie powiadomiony, że najbliższej niedzieli ma odbyć się małe przesłuchanie w jego sprawie”.[/c] Przesłuchania miały odbywać się regularnie, niemal każdego tygodnia. Miało to na celu przyspieszenie i usprawnienie procesu. Wybrano właśnie niedzielę, aby termin nie kolidował z wykonywaniem pracy zawodowej bankiera. Podano mu dokładny adres, pod który miał się zgłosić. K. wiedział, że musi tam pójść, ponieważ wierzył, że to przesłuchanie będzie zarówno pierwszym, jak i ostatnim. Liczył, że przekona śledczych i tajemniczy proces przeciwko niemu zostanie odwołany. Gdy odłożył słuchawkę telefonu służbowego przy aparacie pojawił się wicedyrektor, z którym Józef nie żył w zgodzie.
Mężczyzna zaproponował bohaterowi niedzielny wypad na żaglówki i spotkanie z jego przyjaciółmi. Bohater wiedział, że urzędnik nie mówił tego szczerze, ale z obowiązku, gdyż w jego pozycja w banku była bardzo mocna. K. odmówił, mówiąc, że miał już pewne zobowiązania, których nie będzie w stanie przełożyć. Po pewnym czasie uzmysłowił sobie, że nie wie, o której godzinie ma stawić się na przesłuchanie. Uznał, że najlepiej będzie stawić się na miejscu o dziewiątej rano.
Niedzielny poranek był pochmurny. Józef obudził się z bólem głowy, ponieważ poprzedniego wieczora do późna siedział w piwiarni. Pośpiesznie ubrał się i bez śniadania pobiegł na przedmieście, gdzie miało odbyć się przesłuchanie. Po drodze zauważył trzech bankierów: Rabensteinera, Kullicha i Kaminera. Dwaj pierwsi jechali tramwajem, a trzeci siedział przed kawiarnią. K. nie korzystał tego dnia ze środków transportu, ponieważ nie chciał natknąć się na jakiegoś znajomego przed przesłuchaniem. Biegł chodnikiem chcąc zdążyć na dziewiątą, pomimo że nie umówił się wcale na tę godzinę. Odnalazł ulicę Juliusza, przy której znajdował się budynek sądu.
Wreszcie stanął przed wielkim domem, w którym go oczekiwano. Brama wjazdowa do rozległego gmachu była na tyle szeroka i wysoka, że z łatwością przejeżdżały przez nią ciężarówki. K. zorientował się, że znał większość z firm, których nazwy widniały na bokach samochodów stojących pod budynkiem. Wiele z nich było obsługiwanych przez jego bank. Józef rozglądając się zwracał uwagę na szczegóły. Dostrzegł bosego mężczyznę czytającego gazetę, huśtające się dzieci, dziewczynę z wiadrem przed pompą studni. Zauważył też rozpięty między oknami sznur, na którym schła bielizna. Gdy podszedł bliżej zorientował się, że budynek ma trzy klatki schodowe, a na końcu podwórza małe przejście, które prowadziło na jeszcze inne podwórze. Uzmysłowił sobie tedy, że [c]„traktowano go doprawdy z osobliwym niedbalstwem czy obojętnością”,[/c] ponieważ nie powiedziano mu w którym pokoju ma dojść do przesłuchania.
Wszedł do środka. Na korytarzu bawiły się dzieci. Zaczął poszukiwania pokoju od pierwszego piętra. Wpadł na pomysł, że będzie pukał do każdych drzwi i zamiast pytać o komisje śledczą, będzie udawał, że szuka stolarza Lanza. Dzięki temu zajrzy wszędzie, a nie każdy dowie się, iż miał stawić się na przesłuchanie. Nazwisko to wpadło mu do głowy nieprzypadkowo, właśnie tak nazywał się siostrzeniec pani Grubach. Większość pomieszczeń stanowiły jednopokojowe kawalerki, w których matki gotowały obiady swoim dzieciom, a te nieustannie biegały po korytarzach. Z czasem życzliwi ludzie zaczęli pomagać Józefowi w poszukiwaniach stolarza, o którym nigdy nie słyszeli. Nie odstępowali go na krok, oprowadzając go po kolejnych piętrach, przez co K. zaczął żałować swojego pomysłu. Przed piątym postanowił przerwać poszukiwania, podziękował młodemu robotnikowi, który starał się mu pomóc, a gdy się go pozbył zapukał do pierwszych drzwi na tej kondygnacji.
Wiszący na ścianie w pokoju zegar wskazywał godzinę dziesiątą. Gdy zapytał, czy znalazł się w mieszkaniu Lanza, młoda kobieta, która prała właśnie dziecięce ubranka, zaprosiła go do środka. Wewnątrz trwało zebranie i nikt nie zwrócił uwagi na nowego gościa. W bardzo dusznym pokoju zgromadziło się mnóstwo ludzi, bohater dostrzegł też u góry pomieszczenia galerię, która była tak blisko sufitu, że stojący na niej musieli się garbić. Jakiś chłopiec chwycił Józefa za rękę i poprowadził za sobą.
Przedzierali się przez tłum, wydawałoby się, politycznych działaczy dzielnicy pochłoniętych jakimś sporem. Chłopiec zaprowadził K. do biurka, za którym zasiadał otyły mężczyzna, poczym próbował ogłosić jego przybycie. Dopiero za trzecim razem mężczyzna za stołem zwrócił na niego uwagę i wysłuchał na ucho jego raportu. Wtedy opasły człowiek spojrzał na zegarek i zarzucił Józefowi, że ten spóźnił się o godzinę i pięć minut. Gwar zaczął cichnąć, jedynie ludzie przebywający na galerii nie przerywali swoich rozmów. Józef dostrzegł wtedy, że byli oni gorzej ubrani od tych, którzy stali niżej. Bohater nie miał zamiaru się sprzeczać, postanowił, że będzie więcej obserwował, aniżeli mówił. Gdy zabrał głos i powiedział, że jest gotowy rozległy się oklaski z prawej strony sali. K. był przekonany, że tych ludzi uda mu się przekonać do siebie. Martwiła go cisza, jaka panowała po lewej stronie.
Otyły mężczyzna rozpoczął przesłuchanie. Najpierw jednak pouczył Józefa, aby więcej się nie spóźniał. K. wszedł na specjalne podium, które przyciśnięte było do biurka. Sędzia zaczął wertować sfatygowany notatnik. Spojrzał znad kartki i zapytał bohatera, czy wykonywał zawód malarza pokojowego. Józef odparł, że pełnił stanowisko pierwszego prokurenta wielkiego banku. Ludzie zgromadzeni po prawej stronie sali roześmiali się serdecznie. Zakłopotanemu otyłemu śledczemu nie podobała się ta reakcja publiczności na parterze, lecz nie mógł na nią nic poradzić. Jedyne co zrobił, to spojrzał groźnie na śmiejących się na galerii. Lewa strona sali zachowywała wciąż spokój. Józef zabrał ponownie głos. Przekonywał, że pomyłka, jaką popełnił sędzia, była typowa dla całego postępowania, które zostało przeciwko niemu wszczęte. Dodał, że jedynie z litości uznawał to przesłuchanie za element procesu sądowego.
Ta ostra wypowiedź nie spotkała się ze spodziewanym aplauzem publiczności. Przedłużającą się ciszę przerwał odgłos uchylanych drzwi. Do sali weszła praczka, która wpuściła Józefa do mieszkania. Bohater chwycił leżący na biurku poplamiony notatnik sędziego i podniósł go z obrzydzeniem. Zanim rzucił zeszyt z powrotem, zwrócił się do publiczności mówiąc: [c]„Oto są akta sędziego śledczego (…) Proszę w nich spokojnie czytać dalej, panie sędzio śledczy, tej księgi win zaiste się nie boję, mimo że jest mi niedostępna, ponieważ mogę ją uchwycić tylko dwoma końcami palców i nie wezmę jej całą ręką”.[/c] Otyły mężczyzna starał się doprowadzić notatnik do ładu, poczym rozłożył go przed sobą, aby dalej w nim czytać. Józef rzekł, że jego przypadek to zwykła, nic nie znacząca pomyłka, ale symptomatyczna do postępowania, jakie było stosowane wobec wielu. Poza jednym entuzjastycznym okrzykiem, nikt na sali nie zareagował na te słowa.
K. zwrócił uwagę na mężczyzn z pierwszego rzędu, miał wrażenie, iż oni byli najważniejszymi ludźmi w pomieszczeniu. Bohater przekonywał, że nie zależało mu na popisach oratorskich, pragnął „jedynie omówienia pewnego publicznego zła”. Przybliżył zgromadzonym swoją historię. Zaczął od tego, że przed dziesięcioma dniami został aresztowany. „Dwóch ordynarnych strażników” wtargnęło rankiem do jego mieszkania, myląc go zapewne z jakimś malarzem pokojowym.
Nazwał funkcjonariuszy „zdemoralizowaną hołotą”, która zamiast pilnować go, zajęła pokój obok, aby tam przez cały czas ze sobą rozmawiać bez sensu. Opowiedział również o tym, że zjedli mu śniadanie, a potem zaproponowali, że jeśli da im pieniądze to kupią mu coś do jedzenia w restauracji. Wspomniał, iż dowodzący nimi nadzorca bezprawnie zajął pokój kobiety, którą on bardzo cenił. Dodał, że najbardziej oburzające w tym wszystkim było to, iż nikt nie potrafił powiedzieć mu, dlaczego został aresztowany. Na koniec wyjawił, że świadkami zatrzymania byli trzej pracownicy jego banku i pani Grubach. Według Józefa, funkcjonariusze liczyli, iż te osoby puszczą w obieg informację o jego aresztowaniu, przez co podważą jego reputacje w mieście i w pracy. Nagle dostrzegł, że sędzia jednym spojrzeniem dał znać komuś w tłumie. Powiedział głośno, iż zauważył to skinienie. Zaapelował do zgromadzonych, do których ów sygnał był skierowany, aby otwarcie okazywali swoje odczucia.
Mężczyzna stojący za zdenerwowanym sędzią nachylił się nad nim, aby udzielić mu jakiejś porady. Tak wyraźny wcześniej podział wśród zgromadzonych zatarł się. Nie było już lewej i prawej strony, reagujących odmiennie. Sala podzieliła się na zwolenników sędziego i Józefa. Więcej było tych drugich. K. zapowiedział, że jego przemówienie zbliża się do końca. Dodatkowo, aby to zaakcentować, uderzył pięścią w stół. [c]„Nie ma wątpliwości, że za wszystkimi funkcjami tego sądu, a więc w moim wypadku za aresztowaniem i dzisiejszym przesłuchaniem, stoi jakaś wielka organizacja. Organizacja, która zatrudnia nie tylko przekupionych strażników, ograniczonych nadzorców i sędziów śledczych, mających w najlepszym razie skromne wymagania, lecz także utrzymuje biurokrację wysokiego i najwyższego stopnia, z nieodzownym a niezliczonym orszakiem sług, pisarzy, żandarmów i innych pomocników, może nawet katów, tak jest, nie cofam tego słowa”,[/c] powiedział Józef.. Za cel owej organizacji miało być wytaczanie bezsensownych zarzutów niewinnym obywatelom. Wszystko to, według K., miało związek z korupcją.
Gdzieś w tłumie rozległ się krzyk. Józef wytężył wzrok i przez kłęby dymu dostrzegł, że jeden z mężczyzn w kącie sali nacierał na praczkę. To właśnie on krzyczał i zwracał oczy ku sufitowi, co cieszyło zgromadzonych wokół. K. chciał zareagować, lecz pierwsze rzędy były tak zwarte, że niedałby rady przecisnąć się przez nie. W dodatku ktoś złapał go od tyłu za kołnierz. Udało mu się jednak zeskoczyć z podium, przez co znalazł się oko w oko z tłumem. Ten widok przeraził go i zadziwił.
Twarze mężczyzn przypominały mu oblicza pijaków. Zauważył też, że każdy ze zgromadzonych na sali miał na kołnierzu jakąś błyszczącą odznakę. Gdy się obrócił, ujrzał emblemat również u sędziego. [c]„Więc to tak! (…) Przecież wy wszyscy jesteście, jak widzę, urzędnikami, jesteście tą przekupną bandą, przeciwko której wystąpiłem, stłoczyliście się tutaj jako gapie i szpicle, utworzyliście pozorne partie, z których jedna oklaskiwała mnie, aby mnie wybadać, chcieliście nauczyć się sztuki zwodzenia niewinnych!”.[/c] Szarpiąc jakiegoś starca krzyczał, że będzie musiał uciec się do użycia siły. Chwycił swój kapelusz i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach czekał na niego sędzia śledczy. Otyły mężczyzna powiedział Józefowi, że właśnie zaprzepaścił swoją szansę na przesłuchanie, w którym mógł oczyścić się z zarzutów. K. roześmiał się, nazwał go „łajdakiem” i pośpiesznie wyszedł. Tłum za jego plecami zaczął ponownie wrzeć.
Rozdział trzeci
W pustej sali posiedzeń - Student - Kancelarie
Chociaż zawiadomienie nie przyszło, K. wybrał się następnej niedzieli ponownie do gmachu. Gdy zapukał do znajomych drzwi na piątym piętrze, praczka zdziwiona jego widokiem powiedziała, że tego dnia nie będzie posiedzenia. Dopiero, gdy pokazała Józefowi pusty pokój przesłuchań zdał sobie sprawę, że przyszedł na próżno. Mąż kobiety był sądowym woźnym. Wiadomość, że była ona mężatką zdziwiła K., który przypomniał sobie zajścia jakie miały miejsce w sali posiedzeń przed tygodniem. Praczka usprawiedliwiła się, iż incydent, którego była bohaterką i przez który przerwano jego mowę, nie wpłynął na ocenę jego wystąpienia. Postawa Józefa została przez zgromadzonych bardzo nieprzychylnie. Dalej kobieta dodała, że napastujący ją wtedy osobnik to student. Mężczyźnie wróżono wielką karierę polityczną, dlatego mąż praczki musiał znosić jego niestosowne zachowanie, aby nie stracić pracy.
Kobieta szeptem powiedziała Józefowi, że bardzo podobało się jej jego przemówienie i wyraziła swoją nadzieję, że uda mu się przeprowadzić pewne reformy. K. odpowiedział, że zależy mu na poprawieniu panujących w sądzie zwyczajów oraz zmianie procedur śledczych. Uradowana tymi słowami praczka pozwoliła Józefowi przejrzeć książki należące do sędziego śledczego, które ten zostawił na biurku. Wszystkie były stare i zniszczone. Na tytułowej stronie pierwszej z nich widniał sprośny rysunek nagiej pary siedzącej na kanapie. Druga nosiła tytuł Plagi, jakie musiała znosić Małgosia od swego męża Jasia. K. nie mógł uwierzyć, że człowiek posiadający takie książki miał go sądzić. Kobieta poprosiła Józefa, by usiadł obok niej na podium. Praczka zachwycała się oczami bohatera, przyznała też, że podobał się jej od samego początku. [c]„Więc to jest wszystko (…) oświadcza mi się, jest zepsuta jak wszyscy tu wokoło, ma już, co łatwo zrozumieć, urzędników sądowych do syta i z radością wita pierwszego lepszego mężczyznę komplementem na temat jego oczu”,[/c] pomyślał K. i wstał. Wytłumaczył kobiecie, że mimo szczerych chęci nie będzie mogła mu pomóc, ponieważ nie znała żadnego wysokiego urzędnika. Aby odwzajemnić jej komplementy dodał, iż ona jemu również się podobała. [c]„Pani należy do społeczności, którą ją muszę zwalczać. Pani zaś czuje się w niej dobrze, jest pani zakochana w studencie, a jeśli go nawet nie kocha, to woli go pani w każdym razie od swego męża”,[/c] dodał K.
Kobieta omal się nie rozpłakała. Prosiła Józefa, by nie opuszczał jej tak szybko. Bohater próbował ją uspokoić. Prosił ją, aby nie starała mu się pomóc w jego procesie, ponieważ dla niego nic on nie znaczył. Przekonywał kobietę, że cała ta sprawa to próba wymuszenia od niego łapówki, nic więcej. Poprosił praczkę, by przekazała śledczemu, że on nie będzie brał udziału w żadnych zajściach korupcyjnych. Kobieta oparła, że sprawozdania sędziego mają wielką wagę, a on wysyłał ich dziesiątki do swoich zwierzchników. Dodała też, że bohaterem wielu z tych raportów był właśnie Józef. Sugerowała również, że sędzia durzył się w niej i mogłaby to w jakiś sposób wykorzystać, by pomóc bohaterowi. Kobieta pokazała K. pończochy, które dostała od śledczego za pośrednictwem jego współpracownika, studenta.
Praczka spostrzegła, że przyglądał im się Bertold, niski młodzieniec o rzadkiej rudej brodzie. Józef rozpoznał go, był to student nauk prawniczych, któremu wszyscy wróżyli wielką karierę. Mężczyzna wymownie kiwnął palcem na kobietę, a ta posłusznie odeszła od bohatera, mówiąc mu:[c] „(…) natychmiast wrócę i później pójdę z panem, jeśli mnie pan zabierze, pójdę, dokąd pan zechce, będzie pan mógł ze mną wszystko zrobić, będę szczęśliwa, jeśli stąd odejdę, najchętniej na zawsze”.[/c] K. odganiał od siebie myśli, iż kobieta manipulowała nim na korzyść sądu. Podobała mu się i nie widział powodu, dla którego miałby odmówić sobie przyjemności odebrania sędziemu śledczemu ukochanej. Niepokoiła go przedłużająca się rozmowa kobiety z Bertoldem. Po pewnym czasie student objął praczkę i pocałował ją w kark. Józef przekonał się, iż faktycznie młodzieniec ją terroryzował.
Mężczyźni rzucali sobie wrogie spojrzenia, obydwaj rywalizowali ze sobą o kobietę. Doszło między nimi do utarczki słownej, z której bohater wyszedł zwycięsko. Bertold żałował, że sędzia zezwolił K. odpowiadać z wolnej stopy, zamiast zamknąć go w areszcie. Gdy Józef chwycił praczkę za rękę i chciał z nią odejść, student podniósł ją na ręce i skierował się z nią w stronę drzwi. Kobieta nazwała go „małym potworem” gładząc go po twarzy, a do bohatera rzekła, iż wszelki opór był daremny, ponieważ to sędzia śledczy posyłał po nią. Zaczęła krzyczeć na Józefa, by ten nie przeciwstawiał się Bertoldowi, ponieważ on spełniał tylko rozkazy swojego zwierzchnika. Zawiedziony i rozwścieczony K. pchnął studenta z całej siły, lecz ten tylko na chwilę stracił równowagę. Odczuwał gorycz porażki, ale uważał, iż sam był sobie winien. Przegrał, ponieważ walczył, zamiast zostać w domu i prowadzić swój zwykły tryb życia, dzięki któremu czułby się lepszym od tych ludzi.
Bertold niósł kobietę po wąskich schodach na strych. Bohater zorientował się, że został okłamany przez kobietę. Nie wydawało mu się, iż sędzia śledczy mieszkał na strychu, a podobno do niego zabrał ją student. Jednak tuż przy wejściu na schody wisiała karteczka, na której brzydkim pismem nakreślono: „Wejście do kancelaryj sądowych”. Przyszła mu do głowy myśl, iż dlatego właśnie nagabywano go we własnym mieszkaniu, a nie wezwano do stawienia się od razu w tym budynku. Czuł się dużo lepiej sytuowany niż sędzia, który musiał gnieździć się na strychu wśród rupieci, podczas gdy on miał do swojej dyspozycji wielki gabinet w banku.
Do Józefa podszedł woźny sądowy i zapytał, czy ten nie widział jego żony. Bohater odparł, że właśnie student zaniósł ją do pokoju sędziego. Niezadowolony mężczyzna wyznał, że zwierzchnicy zlecają mu błahe zadania, aby pozbyć się go z mieszkania, a wtedy uprowadzają jego małżonkę. Pomimo że ten stara się wykonać swoje polecenie jak najszybciej, nigdy nie udało mu się zdążyć na czas do domu, aby powstrzymać studenta. Przyznał też, że z chęcią rozprawiłby się z młodzieńcem, gdyby nie był tak zależny wobec sędziego. Woźny zdawał sobie sprawę, że główną winowajczynią tych zajść była jego żona, która swoim zachowaniem prowokowała mężczyzn. Jedynym rozwiązaniem, według niego, było pobicie studenta, lecz on sam nie mógł tego zrobić. [c]„Tylko taki mężczyzna jak pan mógłby to zrobić”, [/c]zwrócił się woźny do Józefa. Mężczyzna uważał, że skoro K. był oskarżonym, a w ich sądzie niemal wszystkie procesy kończyły się skazaniem, nie miał nic do stracenia. Józef przyznał, że z chęcią pobiłby studenta oraz każdego innego urzędnika sądu. Woźny przytaknął i zaproponował bohaterowi zwiedzenie kancelarii.
Za poczekalnię służył ciemny, wąski korytarz, od którego ścian odrywały się deski. Nie wszystkie drzwi były całe, niektóre zrobione były na kształt kraty z listew, zza których urzędnicy mogli spoglądać na petentów. Czekający na przyjęcie ludzie byli skromnie ubrani, swoim widokiem przypominali żebraków ulicznych. K. dowiedział się od woźnego, że wszyscy byli oskarżeni. Józef zwrócił się do pierwszego z nich z pytaniem na co czeka. Wysoki i smukły mężczyzna był tak zagubiony i zakłopotany, że nie potrafił udzielić odpowiedzi. Dopiero gdy woźny powtórzył pytanie K., podejrzany po dłuższej chwili odparł: [c]„Postawiłem przed miesiącem kilka wniosków o przeprowadzenie dowodu w mojej sprawie i czekam na załatwienie”.[/c] Józef odparł, iż nie wie dlaczego ktoś robi sobie tyle trudu, jemu nigdy nie przyszło do głowy, aby w swojej błahej sprawie zabiegać o dołączenie nowych dowodów. K. wyczuł wielki strach mężczyzny. Bohater próbował przekonać go, że również był oskarżonym. Gdy chwycił go za rękę ten krzyczał zupełnie jakby ktoś go torturował. Woźny szepnął Józefowi, że prawie każdy z oskarżonych był tak wrażliwy.
K. wraz z mężem praczki przeszli się po całym korytarzu, skręcili w prawo. Po jakimś czasie Józef poczuł się zagubiony i miał ochotę wyjść z kancelarii. Bohater domagał się jednak od woźnego, aby ten natychmiast wyprowadził go z budynku. Na korytarz wyszła zaalarmowana krzykiem młoda urzędniczka. Gdy zapytała co się stało, Józef długo nie wiedział co odpowiedzieć. Nie chciał mówić jej, że był oskarżonym. Dziewczyna przyniosła mu krzesło i poprosiła aby usiadł, gdyż była przekonana, że K. najzwyczajniej w świecie zasłabł. W lokalu panował okropny zaduch, zwłaszcza w tak słoneczne dni, jak ten. Dodatkowo zapach suszonego prania powodował często mdłości u ludzi, którzy pojawiali się w kancelarii po raz pierwszy.
Dziewczyna chciała wpuścić nieco świeżego powietrza, lecz jak uchyliła lufcik do pomieszczenia dostała się głównie sadza. Zamroczony Józef nie miał siły wstać. Poprosił stojącego w drzwiach mężczyznę, by ten wsparł go ramieniem i pomógł mu udać się do wyjścia. Jednak pracownik kancelarii nie podszedł do niego i dalej stał z rękami w kieszeniach oparty o futrynę i uśmiechał się. Kobieta przedstawiła go jako informatora kancelarii.
Mężczyzna ten znał odpowiedzi na wszystkie pytania petentów. [c]„A nie jest to jedyna jego zaleta, drugą jest elegancki strój”,[/c] dodała. Tłumaczyła, że klienci najczęściej to właśnie z nim mieli do czynienia, dlatego też musiał być stosownie ubrany. Dziewczyna zdradziła również, iż urzędnicy sami zorganizowali zbiórkę pieniędzy na strój informatora, ponieważ zarząd nie miał zamiaru przeznaczać na to specjalnych środków finansowych. [c]„Wszystko to na to, by robił dobre wrażenie, ale on przez swój śmiech psuje wszystko i odstrasza ludzi”,[/c] zakończyła.
Dziewczyna za wszelką cenę chciała usprawiedliwić niegrzeczne zachowanie swojego współpracownika. Wreszcie urzędnicy pomogli Józefowi podnieść się z krzesła. Gdy prowadzili go do wyjścia kobieta szeptała bohaterowi do ucha, że informator miał naprawdę złote serce, chociaż tego nie okazywał. Przekonywała go, że urzędnicy sądowi, choć są postrzegani jako bezduszni, wcale takimi nie są. Przyprowadzili go do poczekalni i posadzili na chwilę obok oskarżonego, z którym Józef rozmawiał wcześniej. Smukły mężczyzna nie zwrócił uwagi na bohatera, zamiast tego usprawiedliwiał informatorowi swoją obecność w kancelarii.
Urzędnik odparł mu, że nie widzi niczego złego w tym, że ktoś przejmuje się swoją sprawą. K. poczuł się jeszcze gorzej Dopiero, gdy postawiono go naprzeciw drzwi wyjściowych i uchylono je, doszedł do siebie. Gdy bohater dziękował urzędnikom i chciał się pożegnać dostrzegł, że ci, przyzwyczajeni do kancelaryjnego zaduchu, źle znosili świeże powietrze. Zbiegł ze schodów wielkimi susami, zaskoczony tą nagłą odmianą samopoczucia.[c] „Czyżby ciało zamierzało zbuntować się i zgotować mu nowy proces, skoro tak łatwo znosił dotychczasowy?”,[/c] zastanawiał się Józef.
Rozdział czwarty
Przyjaciółka panny Bürstner
K. kilkakrotnie próbował skontaktować się z panną Burstner. Wysłał do niej nawet dwa listy - na adres domowy i do biura, jednak na żaden z nich nie otrzymał odpowiedzi. Stenotypistka wciąż go ignorowała. W niedzielę rano zauważył, że panna Montag, która wynajmowała pokój u pani Grubach, przeprowadzała się do panny Burstner. Po raz pierwszy od ostatniej kłótni Józef odezwał się do pani Grubach. K. narzekał na hałas, jaki towarzyszył przeprowadzce, panna Montag sama przenosiła swoje rzeczy pojedynczo, a przez to, że kulała, robiła to bardzo wolno i dość głośno. Pani Grubach w zwolnionym pokoju zamierzała umieścić kapitana, aby ten nie przeszkadzał Józefowi. Zanim pani Grubach opuściła jego pokój, Józef odebrał od służącej wiadomość. Panna Montag pragnęła się z nim spotkać w jadalni. Odpowiedział, że zaraz się tam zjawi. Poczym wyprosił kucharkę z pokoju i przebrał się.
Gdy zszedł do jadalni zastał tam pannę Montag. Niemka zapytała najpierw, czy Józef w ogóle ją znał. Według niej K. nie interesował się ani wydarzeniami mającymi miejsce w pensjonacie, ani jego mieszkańcami. Bohater odparł, że wiedział kim ona jest. Kobieta powłócząc nogą udała się do okna, skąd wzięła swoją torebkę. Wyjaśniła, że spotyka się z nim na prośbę swojej przyjaciółki, która nie czuła się najlepiej, dlatego ją poprosiła o tę przysługę. Przytaknęła, gdy Józef spytał, czy panna Bürstner nie chciała się z nim spotkać osobiście. Uważała, że rozmowa między nią, a Józefem nie miała żadnego sensu, ponieważ bohater stanowczo przesadzał, przypisując ich spotkaniu zbyt wielką wagę. Urażony K. wstał i chciał opuścić jadalnię, gdy w jej drzwiach stanął kapitan Lanz. Mężczyzna przywitał się zarówno z panną Montag, jak i z Józefem. Bohater dostrzegł, że pomiędzy siostrzeńcem panny Grubach, a młodą Niemką było coś więcej niż tylko znajomość. Józef zamknął za sobą drzwi jadalni i miał już iść do siebie. Jednak gdy mijał drzwi pokoju panny Bürstner zapukał do nich. Gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi zapukał ponownie, głośniej. Wreszcie uchylił drzwi i odkrył, iż w pokoju nie było nikogo. Mieszkanie było już przemeblowane, a dodatku panował w nim bałagan. K. przeczuwał, że panna Bürstner wyprowadziła się stamtąd. Gdy wyszedł na korytarz dostrzegł na jego końcu pannę Montag rozmawiającą z kapitanem. Miał wrażenie, że para go śledziła. Józef przeszedł pośpiesznie do swojego pokoju.
Rozdział piąty
Siepacz
Pewnego wieczora, wychodząc z pracy, K. usłyszał podejrzane jęki z pokoju, który służył w banku za rupieciarnię. Gdy szarpnął za drzwi odkrył, że znajdowali się tam trzej mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie dziwne skórzane ubranie, które odsłaniało jego szyję i ramiona. Zorientował się, że dwaj pozostali mężczyźni to funkcjonariusze Franciszek i Willem, a trzeci z mężczyzn trzymał w ręku rózgę. Strażnicy powiedzieli Józefowi, że sędzia śledczy kazał ich wychłostać. K. tłumaczył im się, że nie poskarżył na nich, a jedynie opisał sceny, które rozegrały się w jego mieszkaniu. Willem odparł, że za swoją pracę są beznadziejnie opłacani, a do tego jest ona żmudna i niewdzięczna. Strażnicy próbowali wzruszyć Józefa, ale wtedy trzeci mężczyzna zwrócił się do niego: „(…) kara jest równie sprawiedliwa jak nieunikniona”.
Jednak Willem wciąż był przekonany, że gdyby nie K. i jego oskarżenia, to nie doszłoby do chłosty. Dodał, że przez bohatera cała ich kariera legła w gruzach. Józef zapytał siepacza, czy istniała jakaś możliwość odroczenia kary. Rosły mężczyzna z uśmiechem odparł, że nie. Zapewniał też, że strażnicy pod wpływem strachu wygadywali brednie. Willem i Franciszek zaczęli się powoli rozbierać, a K. próbował przekupić siepacza, by ten nie karał funkcjonariuszy. Jednak kat nie miał zamiaru przyjąć łapówki twierdząc, że bohater z pewnością na niego doniesie i to jemu ktoś wymierzy baty. Józef próbował bronić strażników: [c]„Zupełnie nie uważam ich bowiem za winnych, winna jest organizacja, winni są wysocy urzędnicy”.[/c] Dodał, że gdyby klęczał tu na przykład sędzia, to sam zapłaciłby siepaczowi, by ten go wychłostał. Siepacz odparł: [c]„(…) nie dam się przekupić. Jestem wynajęty do bicia, więc biję”.[/c] Franciszek uwiesił się na ramieniu Józefa i błagał go, by uratował chociaż jego. Oczernił Willema mówiąc, że to on sprowadził go na złą drogę. Słowa Franciszka, iż przed bankiem czekała na niego narzeczona sprawiły, że K. popłakał się ze wzruszenia. Nagle siepacz postanowił dłużej nie czekać i z całej siły zaczął okładać strażników rózgą po gołych plecach. Nieludzki krzyk Franciszka był tak donośny, że rozbrzmiał w całym budynku. Mężczyzna padł na podłogę z bólu, lecz nie uchroniło go to od kolejnych ciosów. K. odepchnął go od siebie i wyszedł na korytarz. Jeden z woźnych podbiegł pod rupieciarnię, Józef powiedział mu, że był tam tylko on, a skowyt i hałas musiał pochodzić z zewnątrz, najprawdopodobniej był to jakiś pies.
K. nie miał odwagi wracać do rupieciarni, nie chciał też iść do domu. Nie czuł się winny chłoście, ale żałował, że nie udało mu się jej zapobiec. Dziwił się, że siepacz odmówił przyjęcia łapówki, choć widok pieniędzy z pewnością wywarł na nim duże wrażenie. Z rupieciarni nie dochodziły już żadne odgłosy, K. obawiał się, iż strażnicy zostali pobici na śmierć. Gdy chwytał za klamkę drzwi wyjściowych postanowił, że ukarze wysokich urzędników, którzy zlecieli siepaczowi wychłostanie funkcjonariuszy.
Na ulicy nie dostrzegł żadnej dziewczyny, która mogłaby być narzeczoną Franciszka. Zrozumiał, że strażnik za wszelką cenę próbował wzbudzić w nim litość. Następnego dnia K. nie mógł przestać myśleć o funkcjonariuszach. Po pracy zajrzał do rupieciarni, gdzie zastał siepacza stojącego nad Willemem i Franciszkiem, a ci dwaj błagali Józefa o litość. Natychmiast zatrzasnął drzwi i niemal ze łzami w oczach pobiegł do woźnych i nakazał im posprzątanie pomieszczenia. Pracownicy banku zobowiązali się, że zrobią to z samego rana następnego dnia, ponieważ było już zbyt późno.
Rozdział szósty
Wuj - Leni
Pewnego popołudnia w banku pojawił się wuj Józefa, Karol, „drobny obywatel ziemski z prowincji”. Bohater od dłuższego czasu spodziewał się tej wizyty. Krewniak przybywał do stolicy zwykle na jeden dzień i w pośpiechu zawsze chciał załatwić wszystkie swoje sprawy. Mężczyzna niegdyś opiekował się Józefem, dlatego ten czuł się zobowiązany do udzielenia mu wszelkiej pomocy. Jednak nie darzył wuja wielką sympatią, po cichu nazywał go „upiorem z prowincji”. Po wejściu do gabinetu bohatera, mężczyzna zażyczył sobie rozmowy w cztery oczy. Na jego twarzy rysowało się oburzenie, ponieważ dotarła do niego wiadomość o procesie Józefa. Powiadomiła go o tym listownie Erna, jego córka, która przebywała w stolicy na pensji. Pewnego dnia chciała spotkać się z K. w banku, ale jakiś mężczyzna oświadczył jej, że pan prokurent jest zajęty rozmową o swoim procesie. Józef przyznał w duchu, że zupełnie zapomniał o Ernie, osiemnastoletniej gimnazjalistce, którą miał się opiekować. Oburzony wuj zaczął wypytywać o proces. Starszemu mężczyźnie nie podobał się spokój bohatera, obawiał się, że na całym tym zamieszaniu może ucierpieć nazwisko rodziny, której Józef był dotąd chlubą. Wuj był początkowo przekonany, że sprawa, w której postawiono zarzuty jego krewniakowi była związana z bankiem. K. zasugerował, że ich rozmowie z pewnością przysłuchuje się woźny pod drzwiami, dlatego zaproponował udanie się w bardziej ustronne miejsce. Bohater wezwał do gabinetu młodego pracownika banku, wydał mu stosowne instrukcje i razem z wujem opuścił pomieszczenie.
Na schodach Józef zaczął tłumaczyć krewnemu sytuację, w której się znalazł. Zaczął od tego, iż nie odpowiadał przed zwykłym sądem. Gdy wyszli na ulicę Karol zapytał, jak do tego mogło dojść, czy K. nie zauważył wcześniej żadnych oznak wszczętego przeciwko niemu postępowania. Radził, aby Józef urlopował się z pracy i przyjechał do niego na wieś, gdzie mógłby się wzmocnić i przygotować do procesu. Dodał też, że aparat władzy nie wysyłał na prowincję swoich funkcjonariuszy, a jedynie pisma, co pomogłoby bohaterowi nieco odetchnąć.
K. nie spodziewał się, że wuj aż tak bardzo przejmie się tą sprawą. Karol uważał, że krewniak zawsze miał jasny sąd o rzeczywistości, ale widocznie go utracił, przez co narażał całą rodzinę na hańbę. Wuj był gotów uwierzyć przysłowiu: „Mieć taki proces, znaczy, już go przegrać”. Józef starał się wytłumaczyć starszemu mężczyźnie, że wyjazd na wieś oznaczałby przyznanie się do winy. Ponadto będąc na miejscu łatwiej było mu nadzorować to sprawy. Prosił również o zaufanie do swoich metod, argumentował to swoim doświadczeniem praktycznym z administracją. Wreszcie doszli do porozumienia. Wuj zaoferował wszelką pomoc ze swojej strony, jak tylko bliżej przyjrzy się sprawie. Od dwudziestu lat mieszkał na wsi, przez co jego kontakty ze stołecznymi zaprzyjaźnionymi urzędnikami rozluźniły się. Karol postanowił zaprowadzić Józefa do adwokata Hulda, swojego kolegi z czasów szkolnych. Mężczyzna ten miał renomę obrońcy ubogich, co nie podobało się K., ale nie oponował i zaufał wujowi. W samochodzie bohater opowiedział krewnemu po kolei o wszystkich zdarzeniach związanych z procesem, które miały miejsce.
Kancelaria adwokacka znajdowała się w tej samej dzielnicy, gdzie mieścił się gmach sądu. Gdy znaleźli się pod drzwiami kamienicy, nieznajomy mężczyzna poinformował ich, że mecenas był chory. Po dłuższej chwili pokojówka prawnika wpuściła ich do kancelarii. Młoda kobieta, która przypominała Józefowi swoim wyglądem lalkę, powiedziała, że jej pracodawca chorował na serce. Mecenas znał wuja nie jako Karola, lecz jako Alberta K. Prawnik leżał w łóżku, ponieważ nie miał siły wstać. Cierpiał przez nawrót choroby serca, który tym razem przybrał silniejszą niż zwykle postać. Wuj zasmucił się wyraźnie tą wiadomością.
Mecenas zachwalał Leni, pokojówkę, mówiąc, że zapewnia mu spokój i świetną opiekę. Jednak Karol żywił jakieś uprzedzenia wobec dziewczyny i wciąż wodził za nią wrogim wzrokiem. Chciał ją nawet wyprosić z pokoju, aby omówić sprawę z mecenasem, lecz ten nie pozwolił na to, twierdząc, że miał pełne zaufanie do swojej służącej. Wuj przedstawił prawnikowi swojego siostrzeńca, Józefa. Gdy Huld zorientował się, że Karol nie przyszedł z przyjacielską wizytą, ale w interesach, poprosił Leni, aby zostawiła ich samych. [c]„Już wyglądasz o wiele zdrowiej (…) odkąd wyniosła się ta wiedźma”,[/c] powiedział do swojego kolegi z lat szkolnych krewny bohatera. Był przekonany, że pokojówka podsłuchiwała pod drzwiami, lecz gdy tam pobiegł nikogo nie było. Mecenas wyznał, że z największą przyjemnością zajmie się obroną Józefa. Zapowiedział, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby mu pomóc. Bohater nie wiedział, skąd prawnik znał szczegóły wszczętego przeciwko niemu procesu. Był przekonany, że wuj nie rozmawiał wcześniej tego dnia ze swoim kolegą.
Mecenas wyjaśnił, iż obracał się w towarzystwie ludzi związanych z sądownictwem i zasłyszał o sprawie siostrzeńca swojego kolegi Alberta. Józef chciał powiedzieć [c]„Ależ pan pracuje w sądzie w pałacu sprawiedliwości, a nie w tym na strychu”,[/c] ale nie mógł tego z siebie wydusić. Prawnik rzekł, że często kontaktuje się przedstawicielami branży. Ku zaskoczeniu Józefa i wuja wskazał na postać siedzącą przy stoliku w cieniu, w kącie pokoju, mówiąc, że właśnie odbywał jedno z takich spotkań. Starszy pan, który do tego momentu pozostawał niezauważony, wstał zakłopotany. Mecenas poprosił staruszka do siebie i przedstawił go swoim gościom jako dyrektora kancelarii. Józef stał z boku i przyglądał się, jak wuj popadał w zachwyt na nowopoznanym człowiekiem. Dyrektor przejął bowiem prym w rozmowie, a pozostali dwaj mężczyźni chłonęli każde jego słowo i gest wręcz z dziecinną ciekawością. K. nie słuchał ich rozmowy, ponieważ myślał tylko o pokojówce. Dźwięk tłuczonej porcelany sprawił, że wszyscy czterej zaniepokoili się.
Józef postanowił sprawdzić, co się stało. Gdy wyszedł na korytarz spotkał tam pielęgniarkę Leni, która na niego czekała. Kobieta rzuciła celowo talerzem o ścianę, aby bohater wyszedł do niej. Pokojówka zaprowadziła go do gabinetu adwokata. Dziewczyna poprosiła, by bohater zwracał się do niej po imieniu. Miała mu za złe, że najpierw ciągle się jej przyglądał, a potem poprosił, żeby opuściła pokój. Obawiała się, że nie podobała się Józefowi. Wzrok K. przyzwyczaił się już do ciemności, dzięki czemu dostrzegł obraz wiszący na ścianie przedstawiający sędziego w todze, siedzącego na tronie. Leni powiedziała, że to portret znajomego mecenasa, był on jednak w rzeczywistości dużo niższy, niż ukazano to na płótnie. [c]„(…) dał się na obrazie tak wydłużyć, gdyż jest niedorzecznie próżny, jak wszyscy tu. Ale i ja jestem próżna i bardzo niezadowolona z tego, że się panu wcale nie podobam”,[/c] dodała kobieta. Józef objął ją i przycisnął do siebie. Zapytawszy o stopień mężczyzny z obrazu uzyskał od dziewczyny odpowiedź, że był to sędzia śledczy. Rozczarowany bohater wiedział, że wysocy urzędnicy ukrywali się za takimi właśnie ludźmi.
Według Leni, głównym grzechem popełnianym przez K. w procesie była jego nieustępliwość. Bohater nie był zaskoczony tym, że kobieta znała szczegóły wszczętego przeciwko niemu postępowania. Pokojówka prosiła, aby Zamiast bronić się przed sądem, złożył zeznania. Tylko w taki sposób można było wymknąć się karze, oczywiście przy wydatnej pomocy odpowiednich ludzi. Józef posadził ją sobie na kolanach.
[c]„Werbuję sobie pomocnice (…) najpierw panna Bürstner, potem żona woźnego sądowego, a wreszcie ta mała pielęgniarka, która ma na mnie jakąś niepojętą ochotę. Jak ona tu sobie siedzi na moich kolanach, jakby to było jedyne, dla niej stworzone miejsce!”,[/c] pomyślał K. Na pytanie Leni, czy miał kochankę, odpowiedział najpierw, że nie, ale po chwili przypomniał sobie o Elzie. Miał nawet przy sobie jej fotografię i pokazał ją pokojówce. Według dziewczyny, widoczna na zdjęciu kobieta była tęga i nieokrzesana.
Józef przyznał, że Elza nie była dla niego ani miła ani łagodna i nie umiałaby się dla niego poświęcić. Leni zdziwiła się, dlaczego K. nazywał ją zatem swoją kochanką. Gdy zapytała, czy byłoby mu brak tej kobiety, gdyby zamienił ją na inną, bohater odpowiedział, że przepuszczalnie nie. Dodał jednak, że Elza miała nad nią przewagę, ponieważ nie wiedziała nic o procesie, nawet jakby wiedziała to nie mówiła by o nim.
Pokojówka zapytała, czy jej konkurentka miała jakieś wady fizyczne, ponieważ ona miała jedną. Pokazała Józefowi prawą dłoń, między palcami środkowym i serdecznym rozciągała się skóra. K. nazwał to „wybrykiem natury”, lecz po chwili, gdy obejrzał całą rękę, dodał: „jaka ładna łapka!”, poczym ucałował ją. Wtedy dziewczyna rzuciła się na niego z otwartymi ustami, całowała go i gryzła po szyi. Kochali się na dywanie, a gdy bohater już wychodził, Leni podarowała mu klucz do swojego mieszkania.
Przed kamienicą czekał na Józefa wuj. Karol rzucił się na siostrzeńca i zaczął na niego krzyczeć. Według niego pokojówka była kochanką mecenasa, a przez to, że bohater zniknął z nią na wiele godzin zaszkodził swojej sprawie, która wreszcie zaczęła się dla niego dobrze układać. Wuj powiedział, że wszystkie jego zabiegi, jakie podjął w rozmowie z prawnikiem, a zwłaszcza dyrektorem kancelarii, w którego rękach spoczywał cały proces Józefa, prawdopodobnie poszły na marne. Rozmówcy Karola przez swoją grzeczność nie pytali o jego siostrzeńca, ale z czasem jego nieobecność ich zdenerwowała. Wtedy w pokoju zapadło długie milczenie i oczekiwanie na K., lecz ten wciąż się nie pojawiał. Dyrektor, który poświęcił sprawie bohatera tyle czasu, musiał wracać do swoich zajęć i wyszedł. Wuj dodał też, że Józef przyczynił się również do pogorszenia stanu zdrowia adwokata. Na koniec dodał, że sam musiał czekać przez kilka godzin na siostrzeńca w deszczu, przez co był zupełnie przemoczony.
Rozdział siódmy
Adwokat - Fabrykant - Malarz
Pewnego zimowego dnia K. siedział przemęczony w swoim gabinecie. Zabronił woźnym wpuszczania do środka niższych rangom urzędników, ponieważ potrzebował spokoju. Myśl o procesie nie pozwalała mu pracować, zamiast tego siedział bezczynnie przy biurku z opuszczoną głową. Zastanawiał się, czy nie przygotować sobie przemówienia obronnego, ponieważ nie rozmawiał z mecenasem od prawie miesiąca.
Wątpił, czy prawnik mógł mu pomóc. Adwokat zamiast dociekać w jego sprawie nie zadawał żadnych pytań, a jedynie dawał klientowi dziecinne przestrogi. Mężczyzna najwidoczniej chciał upokorzyć Józefa za to, że przespał się z Leni. Mecenas sporządzał tak zwany pierwszy wniosek dla sądu, ważny dokument z punktu widzenia oskarżonego. Dodał też, iż z ustawy wynikało, że obrona podczas procesu była w gruncie rzeczy nielegalna, zależała jedynie od uznania sędziego. Dlatego też brakowało dobrych adwokatów. Dodatkowo obrońcom przysługiwał najgorszy pokój w całej kancelarii sądowej, mieszczący się na strychu z dziurawą podłogą. Mecenas argumentował taki stan rzeczy: [c]„Chodzi o możliwie zupełne wyeliminowanie obrony, obwiniony powinien być zdany we wszystkim na siebie samego.
W gruncie rzeczy niezły punkt widzenia, ale nic bardziej mylnego nad wniosek, że w sądzie tym adwokaci są obwinionym niepotrzebni. Przeciwnie, w żadnym innym sądzie nie są tak potrzebni jak w tym. Postępowanie sądowe bowiem jest na ogół trzymane w tajemnicy, nie tylko przed publicznością, ale także przed oskarżonym”.[/c] Zadaniem obrony było więc wydobycie od oskarżonego jak najwięcej o przesłuchaniach, ponieważ sami nie mogli w nich uczestniczyć, a następnie wykorzystanie najistotniejszych informacji. [c]„Najważniejszą rzeczą pozostają mimo to nadal osobiste stosunki adwokata, na nich polega główna wartość obrony”,[/c] dodał mecenas. Luką w systemie sądowym byli najniżsi urzędnicy, słabi i przekupni. Jednak prawnik miał zamiar wykorzystać jedynie uczciwe kontakty z najwyższymi pracownikami administracji sądowej, ponieważ tylko oni mieli realny wpływ na proces jego klienta.
Na szczęście dla K., dr Huld był jednym z niewielu, a być może jedynym adwokatem, który mógł pochwalić się znajomościami na najwyższym szczeblu. Oskarżyciele oraz sędziowie poprzez fakt, iż wszystkie akta i procedury były tajne, nie mogli liczyć na fachową pomoc, dlatego potajemnie radzili się prawników obrony. Był to jedyny sposób na wygranie procesu przez Józefa.
Aby ukazać rolę obrony, mecenas opowiedział bohaterowi pewną historię. Mówił o starym urzędniku, który przez całą noc przygotowywał się do procesu. Zgromadzeni pod jego kancelarią adwokaci chcieli przejść obok jego biura i dostać się do sali rozpraw, lecz mężczyzna wciąż spychał ich ze schodów. Prawnicy doszli do wniosku, że będą wchodzić na górę pojedynczo i każdy będzie stawiał starcowi bierny opór, by po chwili dać się zepchnąć. Na dole czekali pozostali adwokaci i łapali swojego kolegę. Zależało im na tym, aby zbytnio nie rozgniewać urzędnika. Zmęczony starzec wreszcie dał sobie spokój i wrócił do swojego gabinetu, a prawnicy po cichu przeszli do sali rozpraw.
Mecenas zapewniał też, że reformowanie systemu sądowego było stratą czasu. Zalecał też zachowanie całkowitego spokoju, ponieważ osamotnione działania rewolucyjne nie przyniosą żadnego skutku w walce z ogromną urzędniczą machiną. Apelował również, by Józef zdał się zupełnie na niego i nie podejmował żadnych działań na własną rękę. Najgorszą sytuacją dla adwokata jest ta, w której odbiera mu się proces. Mogło tak się stać poprzez decyzję urzędników, którzy mogli odsunąć obronę od oskarżonego. Wtedy nawet najlepsze kontakty i znajomości nie mogą pomóc prawnikowi powrócić do sprawy.
Mecenas nie złożył jeszcze pierwszego wniosku, ale już rozpoczął wstępne rozmowy z urzędnikami. Póki co wszystko szło po myśli jego klienta. Według K. adwokat działał bardzo powoli. Huld odpierał ten zarzut mówiąc, że Józef powinien był dużo wcześniej się do niego zgłosić. Bohater nie zdawał sobie sprawy, że [c]„to zaniedbanie przyniesie jeszcze dalsze straty, nie tylko czasowe”.[/c] Jedyną miłą rzeczą, jaką wspominał K. z wizyt u swojego adwokata były chwile, gdy Leni podawała swojemu pracodawcy herbatę. Wtedy też pokojówka niepostrzeżenie głaskała bohatera po włosach lub ściskała jego rękę.
K. podejrzewał, że mecenas nigdy nie miał do czynienia z tak wielkim procesem. Obawiał się, że urzędnicy manipulowali jego obrońcą, tak aby uśpić jego uwagę i w najmniej oczekiwanym momencie odciąć go od sprawy. Józef postanowił działać we własnym imieniu, ponieważ [c]„Pogarda, jaką przedtem żywił dla procesu, znikła bez śladu”.[/c] Chciał wykorzystać swoje umiejętności, dzięki którym zrobił szybką karierę w banku. Przede wszystkim odrzucił od siebie możliwość winy. Był przekonany, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Zdawał sobie sprawę, że proces to interes, podobny do tych, które przeprowadzał w swoim banku. Planował jeszcze tego wieczora odebrać pełnomocnictwo mecenasowi. Następnym krokiem miało być złożenie wniosku w sądzie i codzienne domaganie się, by rozpatrzono jego sprawę. Chciał zaangażować w tym celu znajomych, aby na zamianę przesiadywali w poczekalni kancelarii, nie dając wytchnienia urzędnikom. Zamierzał poświęcić się całkowicie nadzorowaniu swojej sprawy.
Ciężar sporządzenia wniosku okazał się być ponad siły Józefa: „Podanie oznaczało (…) nieskończony mozół”. Zadanie było tym trudniejsze, że K. nie znał aktu oskarżenia. Postanowił zawrzeć w piśmie swój życiorys. Żmudną pracę dzień i noc nad wnioskiem uważał za stratę czasu, wiedział, że powinien skupiać się na karierze zawodowej, ponieważ stanowiska wicedyrektora czy dyrektora były jak najbardziej w jego zasięgu. Musiał jednak najpierw uporać się z procesem, w tym celu potrzebne było mu jak najlepsze podanie. Nie chciał, aby pismo przybrało postać skargi, przez co musiał często je poprawiać.
O godzinie jedenastej wezwał do swojego gabinetu dwóch woźnych. Mężczyźni dostarczyli mu listy i wizytówki dwóch zacnych klientów, którzy oczekiwali na spotkanie z K. Musiał ich przyjąć, choć odrywali go od pracy nad wnioskiem. Pierwszym z nich był fabrykant, dobry znajomy bohatera. Józef początkowo zainteresowany rozmową o rachunkach i interesach szybko stracił koncentrację i zamiast słuchać słów rozmówcy skupił się na jego łysinie. Gdy do gabinetu wszedł wicedyrektor fabrykant podskoczył z krzesła. K. miał nadzieję, że zwierzchnik zajmie się klientem, przez co będzie mógł wrócić do swojej pracy. Fabrykant skarżył się na Józefa, który nie chciał z nim robić interesów. Wicedyrektor zaprosił mężczyznę do swojego gabinetu, gdzie miał zamiar dobić z nim targu. Bohater przypatrywał się tej rozmowie, nie wtrącając się w nią. Fabrykant zapowiedział prokurentowi, że zaraz do niego wróci, ponieważ miał do niego jeszcze jedną sprawę. Gdy wreszcie został sam w gabinecie, K. podszedł do okna i wpatrywał się w padający śnieg. Zastanawiał się nad swoim położeniem i tym, czy podoła obronieniu się przed sądem. Wiedział, że proces stanowił poważną przeszkodzę dla jego kariery zawodowej. Nie potrafił skupić się na sprawach banku, [c]„podczas gdy na strychu urzędnicy sądowi siedzieli nad jego aktami”.[/c] Wiedział, że jeśli dyrektor dowie się o procesie, to zrobi wszystko, by mu pomóc. Spodziewał się również, iż gdy wieść ta dotrze do wicedyrektora, to mężczyzna nie zawaha się przed użyciem jej przeciwko niemu.
K. uchylił okno, a do pokoju dostały się opary dymu zmieszane z chłodną mgłą. Wtedy z gabinetu wicedyrektora wszedł fabrykant. Mężczyzna cieszył się, że udało mu się dobić interesu z bankierem, ale jego zadowolenia nie podzielał Józef. Gdy bohater chciał go odprowadzić do drzwi, inwestorowi przypomniało się, że miał dla niego drobną wiadomość. „Pan ma proces, prawda?”, zapytał fabrykant. Mężczyzna uspokoił K., mówiąc że dowiedział się o tym od znajomych z sądu, a nie od wicedyrektora, a od niejakiego Titorellego, malarza. Nie było to jego prawdziwe nazwisko, ale pseudonim. Artysta ten malował ładne obrazki dla fabrykanta, ale żył z pracy dla sądu. Mężczyzna był przekonany, że Titorelli mógł pomóc w jakiś sposób Józefowi, co prawda nie miał on żadnej władzy, ale znał wielu sędziów. Fabrykant zastrzegł jednak, aby K. udał się do malarza w sytuacji ostatecznej. Uważał, że jeśli bohater będzie miał sprecyzowany plan obrony, to rady „takiej kreatury” mogłyby mu jedynie zaszkodzić. Wręczył Józefowi list polecający i adres Titorellego i życzył powodzenia w procesie.
K. poprosił czekających pod jego gabinetem klientów o przebaczenie, założył swoje zimowe plato i wyszedł z banku. Właśnie wtedy natknął się na wicedyrektora, który był zdumiony faktem, iż prokurent opuszcza stanowisko pracy w momencie, gdy na spotkanie z nim oczekiwali klienci. Józef był zdeterminowany i ku oburzeniu mężczyzn kierował się do wyjścia. Wicedyrektor zapanował nad zgiełkiem i postanowił przyjąć klientów w swoim gabinecie.
Józef postanowił, że jak tylko upora się ze swoim procesem, to nadrobi wszelkie zaległości zawodowe. Woźnemu powiedział, że musiał wyjść w pilnej sprawie i prosił, by ten przekazał tę informację dyrektorowi. Udał prosto do malarza, [c]„który mieszkał na przedmieściu położonym w całkiem przeciwnej części miasta, aniżeli kancelarie sądowe”.[/c] Dzielnica była bardzo ponura, brudna i zaniedbana. K. miał zamiar zamienić z Titorellim kilka słów i natychmiast wrócić do banku. Schody kamienicy prowadzące na piętro, gdzie mieszkał malarz były niezwykle strome, a do tego pozbawione poręczy. Poza tym panujący w powietrzu paskudny zaduch i smród sprawiły, że Józef musiał zatrzymać się kilka razy, aby złapać oddech. Wspinając się po stopniach K. spotkał dwie dziewczynki, jedna z nich uderzyło go niechcąco łokciem w zęby. Bohater zapytał, czy zaprowadzi go do mieszkania Titorellego, ale trzynastolatka wolała gonić za swoją koleżanką. Na następnym zakręcie Józef został otoczony przez dziewczynki, które wskazały mu drogę do malarza.
Titorelli zajmował maleńką, drewnianą, ciasną i brudną izdebkę na samym poddaszu. Jedyną dziewczynką, której udało się wejść wraz z K. do mieszkania portrecisty była garbata czternastolatka. Malarz był postacią popularną i lubianą w budynku, zwłaszcza przez dzieci. Ubrany jedynie w lniane spodnie przedstawił się Józefowi. Bohater wręczył mu list od farbykanta. K. spostrzegł, że artysta pracował właśnie nad portretem podobnym, jaki widział w gabinecie mecenasa.
Po przedstawieniu sprawy Titorelli zgodził się pomóc bohaterowi, lecz zastrzegł, że nie posiadał aż tak dobrych znajomości. Miał dostęp jedynie do niższych rangą sędziów, którzy nie byli w stanie uniewinnić nikogo, ponieważ [c]„To prawo ma tylko najwyższy, dla pana, dla mnie, dla nas wszystkich, niedosięgły sąd”.[/c] Dodał również, że taki przypadek jeszcze nigdy się nie zdarzył, co zmartwiło Józefa. Aby go pocieszyć Titorelli wspomniał o procedurze tak zwanego pozornego uwolnienia, które polegało na tym, że [c]„sprawa wzbogaca się o poświadczenie niewinności, o zwolnienie i uzasadnienie zwolnienia. Poza tym jednak pozostaje w obrębie procedury, skierowuje się ją (…) do wyższych instancji, stamtąd wraca znowu do niższych (…) Możliwe jest, że oskarżony, który dopiero co uzyskał zwolnienie, przychodzi do domu, tam czekają na niego, aby go ponownie aresztować”.[/c] Drugą procedurą, o którą powinien walczyć Józef, według Titorellego było przewleczenie, polegające na tym, że [c]„przetrzymuje się proces stale w najniższym stadium procesowym (…) Proces nie kończy się wprawdzie, ale oskarżony jest prawie w tym samym stopniu zabezpieczony przed skazaniem, jak gdyby był uwolniony”. [/c]
Józef zdecydował się na kupienie od malarza trzech obrazów. Titorelli postanowił mu je podarować. Artysta odsunął łóżko stojące przy ścianie, które służyły jako drzwi, a oczom K. ukazał się korytarz podobny do tego, w którym już kiedyś był. Malarz wyjaśnił mu, że na strychu budynku mieściła się kancelaria sądowa. Również jego mieszkanie było własnością urzędu. Korytarz z dwóch stron obstawiony był ławkami dla oczekujących. Titorelli odprowadził K. do wyjścia, ale przerażony widokiem bohater nawet się nie odwrócił, gdy ten go pożegnał.
Józef wsiadł w pierwszą taksówkę i pojechał do banku. W najniższej szufladzie swojego biurka ukrył obrazy, które dostał od malarza w nadziei, że wicedyrektor ich nie odnajdzie.
Rozdział ósmy
Kupiec Block - K. wypowiada adwokatowi
[c]„Wreszcie K. zdecydował się jednak odebrać adwokatowi pełnomocnictwo”.[/c] Podjęcie tej decyzji nie było łatwe i kosztowało bohatera wiele sił. O godzinie dziesiątej wieczorem, po pracy, Józef zjawił się w mieszkaniu mecenasa. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby, gdyby wymówił mu listownie lub telefonicznie, ale już nie było odwrotu. Spotkanie twarzą w twarz miało jednak wielką zaletę - adwokat mógł przekonać K., by ten nie rezygnował z jego usług. Ku zaskoczeniu K., to nie Leni otworzyła mu drzwi, a nieznajomy mężczyzna: [c]„Był to mały, wyschły człowieczek z długą brodą, trzymał świecę w ręku”.[/c]
Jak się okazało nie był to nowy pracownik służby pana Hulda, ale jeden z jego klientów. K. dostrzegł pokojówkę ubraną w koszulę nocną, przebiegającą przez korytarz. Spojrzał wtedy na mężczyznę, który nie miał na sobie surduta i zapytał go, czy ten nie był kochankiem Leni. Człowiek zarzekał się, że absolutnie nie i przedstawił się jako kupiec Block. Józef nakazał mu, aby razem z nim udał się do pokojówki. Gdy przechodzili obok portretu, bohater dowiedział się od kupca, że przedstawiał on wysokiego sędziego. Block zaprowadził K. do kuchni, gdzie według niego Leni gotowała zupę adwokatowi.
Na miejscu okazało się, że tak właśnie było. Józef zapytał swoją kochankę wprost, czy sypiała z towarzyszącym mu mężczyzną. Kobieta odpowiedziała, że człowiek ten był godny pożałowania, na ucho powiedziała bohaterowi: [c]„Zajęłam się nim, ponieważ jest ważnym klientem adwokata, z żadnego innego powodu”.[/c] Pokojówka dodała, że mecenas nie czuł się tego dnia dobrze, przez co Józef musiałby zostać u nich na noc. Bohater nakazał dziewczynie, by zapowiedziała jego wizytę Huldowi, ale najpierw podała mu zupę, aby nie był zbyt osłabiony przed spotkaniem z nim. Gdy pokojówka udała się do pokoju swojego pracodawcy, Block wyznał, że adwokat bronił jego interesów w rozprawach gospodarczych od ponad dwudziestu lat, oraz reprezentował go również w indywidualnym procesie dłużej niż pięć lat.
Mężczyzna pokazał K. dokumenty, z których wynikało, że postępowanie wszczęte przeciwko niemu trwało już pięć i pół roku. Block dodał, że według niego mecenas był znacznie lepszy w sprawach gospodarczych, ale prosił Józefa, by mu tego nie mówił, ponieważ prawnik był bardzo mściwy. Kupiec w tajemnicy zdradził K., że poza Huldem miał jeszcze pięciu „pokątnych” adwokatów, co było zabronione. Opowiedział, że wszystkie zgromadzone przez lata pieniądze wydał na swój proces. Próbował podjąć pracę w sądzie, aby zupełnie poświęcić się obronie swojej sprawy, lecz długo nie wytrzymał w kancelaryjnym zaduchu, który dał się również Józefowi we znaki.
Ku zaskoczeniu K., okazało się, że kupiec widział go tego dnia, gdy ten przechadzał się po korytarzach gmachu z woźnym sądowym. Bohater przypomniał sobie, że jak pojawił się w poczekalni to wszyscy mu się kłaniali. Block z uśmiechem powiedział, iż pokłony te były skierowane do woźnego, a wszyscy wiedzieli, że K. był oskarżony. Kupiec dzielił się z Józefem swoimi doświadczeniami i wiedzą dotyczącą procesów. Wyznał, że od jakiegoś czasu stał się bardzo przesądny i zauważył to również u innych oskarżonych. Zgromadzeni w poczekalni tamtego dnia mężczyźni, widząc K., z kształtu jego ust odczytali, że wkrótce zostanie osądzony. Dodał też, że wysoki człowiek, z którym rozmawiał wtedy Józef, był wystraszony, ponieważ z warg bohatera odczytał również, że wkrótce sam zostanie skazany.
Przepowiadanie przyszłości z kształtu ust oskarżonego było dominującym przesądem obowiązującym w ich środowisku. Kupiec wyjaśnił, że ludzie, którym postawiono zarzuty nie trzymali ze sobą, gdyż ich interesy były ze sobą sprzeczne, a tylko w pojedynkę dało radę ugrać coś na swoją korzyść. Kolejna rada Blocka dotyczyła osobistego nadzorowania procesu. Pomimo, że jego sprawą zajmowało się poza Huldem pięciu innych adwokatów, to nie zdawał się on na nich w zupełności. Po chwili milczenia, kupiec wyznał Józefowi, że pięć lat temu, gdy jego proces trwał dopiero pół roku, czyli tyle ile K., zatrudniał tylko jednego adwokata - Hulda i nie był zadowolony z jego usług. Opowiadał o dziesiątkach podań, jakie razem złożyli w sądzie. Bohater odparł, że mecenas wciąż pracował nad jego pierwszym wnioskiem, co uważał za haniebne zaniedbanie. Block uspokoił go, że opóźnienie może mieć różne przyczyny, a poza tym nikt nie zwracał uwagi na przedstawiane przez obronę dokumenty.
Kupiec opowiedział o swoim procesie Józefowi. Mówił, że był już na niezliczonej ilości przesłuchań, a odpowiedzi na stawiane pytanie znał już na pamięć niczym litanię. Pomimo tego, że jego sprawa ciągnęła się już ponad pięć lat, to wciąż nie miał dowodów na jakikolwiek postęp. Miał już dość opieszałości w poczynaniach swojego adwokata, doktora Hulda i zaczął rozglądać się za innymi prawnikami. Zwrócił uwagę, iż mecenas rozróżniał trzy typy adwokatów: pokątnych, wielkich i małych. Według Blocka, Huld należał do tej trzeciej grupy, chociaż nazywał siebie „wielkim”. Kupiec nigdy nie spotkał żadnego prawnika, który należałby do tej najwyższej rangi, słyszał tylko o nielicznych. Na pytanie Józefa, jak do nich dotrzeć, mężczyzna odpowiedział, że wielcy adwokaci sami wybierają sobie klientów, a nie odwrotnie. Radził jednak, aby K. jak najszybciej o nich zapomniał.
Leni zaskoczył widok rozmawiających, niczym najlepsi przyjaciele, mężczyzn. Prosiła, by nie przerywali sobie i usiadła obok Józefa. Chciała chwycić go za rękę, ale on jej na to nie pozwolił. K. wyczuł, że Block nie chciał zdradzać swoich tajemnic w towarzystwie pokojówki. Gdy bohater spytał, czy kupiec zaczeka na niego, by po spotkaniu z Huldem powrócili do swojej rozmowy w jakimś ustronnym miejscu. Leni wtrąciła się mówiąc, że Block dość często pozostawał w domu mecenasa na noc. Pokojówka powiedziała też, że zarówno prawnik, jak i ona, z czystej przyjemności pomagali Józefowi w jego procesie. Zaznaczyła, że doktor Huld pomimo swojej ciężkiej choroby i późnej pory zawsze był do dyspozycji bohatera.
Na koniec powiedziała: [c]„Nie chcę i nie potrzebuję też żadnej innej podzięki, jak tylko, byś mnie kochał”.[/c] Z trudem, ale jednak, K. przyznał w myślach, że kochał tę kobietę. Kupiec dodał, że mecenas podjął się obrony Józefa, ponieważ jego przypadek był ciekawy i nie tak zagmatwany jak jego. Był przekonany, że z biegiem czasu zapał Hulda zniknie, zwłaszcza gdy pojawią się pierwsze komplikacje. Leni zbagatelizowała te słowa i zalecała, by K. zrobił podobnie. Pokojówka wytłumaczyła, że mecenas wzywał do siebie Blocka zwykle trzy dni po zgłoszeniu spotkania, dlatego też pozwoliła mu nocować w kancelarii, aby zawsze był do dyspozycji prawnika. Pokojówka pokazała Józefowi maleńką sypialnię, którą zajmował kupiec. Wąskie łóżko zajmowało niemal cały pokoik. K. spostrzegł, że w zagłębieniu ściennym Block przechowywał dokumenty związane ze swoim procesem. Bohater uznał, że towarzystwo Leni i kupca tylko go denerwuje, dlatego postanowił udać się do gabinetu adwokata. Wtedy kupiec przypomniał mu, że zapomniał o swojej obietnicy.
Mężczyźni wcześniej uzgodnili, że gdy jeden wyzna swoje tajemnice, to drugi zrobi to samo, aby obydwaj mieli jakieś zabezpieczenie. Block powiedział Józefowi o tym, że zatrudnił pięciu innych prawników, a teraz oczekiwał na wyznanie ze strony bohatera. K. spojrzał na niego i Leni, a następnie rzekł, że miał właśnie zamiar wypowiedzieć mecenasowi dalszą współpracę.
Wiadomość ta wręcz zszokowała pokojówkę i kupca. Kobieta próbowała dogonić Józefa, lecz ten zdążył dobiec do sypialni mecenasa i zamknąć drzwi na klucz od wewnątrz, tak aby nikt im nie przeszkadzał. K. tłumaczył, że uciekał przed natarczywą pokojówką. Po chwili mecenas tłumaczył, że kobieta w każdym z oskarżonych dostrzegała piękno, dlatego każdy z nich był jej bliski. Huld przyznał, że zgadzał się pod tym względem z Leni: [c]„Mimo to ci, którzy mają w tym doświadczenie, są w stanie w największym tłumie poznać oskarżonych co do jednego. Po czym? - zapyta pan. Moja odpowiedź nie zadowoli pana. Oskarżeni są właśnie najpiękniejsi. Nie może ich tak upiększać wina, bo - tak muszę przynajmniej mówić jako adwokat - nie wszyscy są przecież winni, nie może też czynić ich już teraz tak pięknymi słuszna kara, bo przecież nie wszyscy są karani - może to więc polegać tylko na wdrożonym przeciw nim postępowaniu, to ono wyciska na nich jakieś piętno”.[/c] Józef wiedział, że mecenas swoją wypowiedzią próbował go rozerwać, odwieść od zasadniczego pytania o postępy w procesie, a raczej ich brak. Opanowanym głosem oświadczył prawnikowi, iż pozbawił go pełnomocnictwa w swojej sprawie.
Huld starał się pertraktować, przemówić K. do rozumu i odwieść go od tej decyzji. Jednak bohater zapewniał, iż długo się na tym zastanawiał i wydawało mu się to najlepsze wyjście. Huld, pomimo choroby, podniósł się z łóżka i powiedział, że przyjął sprawę Józefa ze względu na jego wuja, a z czasem bardzo polubił swojego klienta. Bohater tłumaczył, że powierzył mu pełnomocnictwo, aby spełnić życzenie swojego krewnego.
Zaznaczył, iż nie miał żadnych zastrzeżeń co do metod pracy mecenasa oraz nie niecierpliwiły go braki jej efektów. Kontynuował mówiąc, iż przekazanie pełnomocnictwo nie uwolniło go od przejmowania się procesem, wręcz przeciwnie, przez to, że nie miał nad nim kontroli, czuł się bardziej zagrożony. Huld odparł, iż wielu z jego inletów mówiło to samo, gdy ich procesy znajdowały się w tym właśnie stadium. Poczym zaczął prosić K., by nie podejmował pochopnych decyzji. Józef zastanawiał się dlaczego tak bogaty i wzięty mecenas upokarzał się przed nim. Przecież nie narzekał na brak klientów ani pieniędzy. Być może tak bardzo zależało mu na wuju K. lub jego proces był faktycznie wyjątkowy. Huld mówił, że niegdyś zatrudniał w swojej kancelarii wielu prawników. Przez to, że skupił się na sprawach sądowych podobnych do procesu Józefa, został sam. Nie potrafił podzielić się pracą z innymi, wszystko musiał wykonywać osobiście. Przez to odmawiał wielu potencjalnym klientom, przyjmując jedynie specyficzne procesy. Bohater zapytał, co mecenas zrobi, jeśli on wycofa swoją decyzję. Prawnik odparł, że będzie wtedy kontynuował swoją pracę w taki sam sposób jak dotychczas.
Na prośbę Hulda, Józef wezwał do pokoju Blocka. W sypialni pojawiła się również Leni, która niepostrzeżenie dla prawnika stanęła za krzesłem K. i głaskała go po włosach i twarzy. Bohater postanowił, że nie tylko wymówi mecenasowi pełnomocnictwa, ale zapomni również o wszystkim, co spotkało go w jego domu. Huld zimnym tonem powiedział kupcowi, że przyszedł nie w porę, pomimo tego, iż został wezwany. Gdy prawnik zadawał mu pytania, Block patrzył w kąt pokoju. Mecenas mówił szybko i niewyraźnie, a w dodatku głowę miał skierowaną na ścianę. Józef dostrzegł, że kupiec bardzo się bał oraz trząsł. Nagle Block ukląkł i odpowiadał na ostre pytania Hulda. Leni chciała natychmiast podnieść mężczyznę z kolan, ale K. ją powstrzymał. Mecenas zapytał, czy Block miał innych adwokatów poza nim, a kupiec zaprzeczył. Prawnik łaskawie pozwolił kupcowi klęczeć dalej lub wyczołgać się z pokoju. Mężczyzna wstał na równe nogi i zaciśniętymi pięściami zarzucał Józefowi, że nie powinien był się wywyższać i upokarzać go w obecności adwokata. Krzyczał, że obydwaj byli oskarżeni, a przez to równi sobie. Nie podobało mu się, że on musiał się czołgać, podczas gdy bohater wygodnie siedział na krześle.
[c]„K. nic nie odpowiedział, patrzył tylko ze zdumieniem na tego nieprzytomnego wprost człowieka”.[/c] Zrozumiał, że mężczyzna przez swój proces postradał rozeznanie, nie wiedział kto był jego wrogiem, a kto przyjacielem. Ku jego jeszcze większemu zdziwieniu Block zaczął skarżyć się mecenasowi na K. Mówił o tym, że bohater nie darzył go szacunkiem oraz pouczał go, pomimo że jego proces trwał zaledwie kilka miesięcy. Jednym chłodnym spojrzeniem z ukosa Huld sprawił, że kupiec znów klęczał. Leni wyrwała się Józefowi, podeszła do adwokata i ucałowała go w dłoń. Zachęcony tym Block uczynił to samo.
Adwokat spytał pokojówkę o to, jak sprawował się tego dnia kupiec. Kobieta odpowiedziała, że był spokojny i grzeczny. Józef przypatrywał się temu wszystkiemu z niedowierzaniem. Był w zupełności przekonany, że taki człowiek, który z klienta „zrobił sobie psa”, nie będzie jego pełnomocnikiem. Pokojówka mówiła dalej, iż Block cały dzień czytał pisma, które pożyczył mu mecenas. Dokumenty były napisane bardzo skomplikowanym językiem, aby kupiec poczuł z jak trudnym zadaniem mierzył się dla niego pan Huld. Adwokat miał jednak dla niego złą wiadomość. Sędzia źle wyraził się niekorzystnie zarówno o Blocku, jak i jego procesie. Mecenas przytoczył swoją rozmowę ze śledczym, który powiedział mu: [c]„Block jest tylko chytry. Zebrał wiele doświadczenia i umie przewlekać proces. Ale jego ignorancja jest jeszcze o wiele większa od jego chytrości. Co by na to powiedział, gdyby się dowiedział, że jego proces jeszcze się wcale nie zaczął, gdyby mu powiedziano, że nawet nie było dzwonka na znak jego rozpoczęcia”.[/c]Kupiec chciał zadać pytanie prawnikowi, lecz ten zrugał go natychmiast. Zabronił mu patrzeć na siebie takim strachliwym i pytającym wzrokiem. Zapewniał, że nie należy wierzyć w każde słowo sędziego i nie brać jego wypowiedzi za ostateczny wyrok.
(Powyższy rozdział pozostał niedokończony)
Rozdział dziewiąty
W katedrze
K. otrzymał zlecenie służbowe, [c]„aby pokazać kilka zabytków sztuki pewnemu włoskiemu klientowi banku, który po raz pierwszy przebywał w tym mieście, a na którego przyjaźni bardzo
bankowi zależało”.[/c] Jeszcze nie tak dawno Józef zrobiłby to z najwyższą przyjemnością, ponieważ świadczyło to o jego wysokiej pozycji, lecz w obecnej sytuacji nie miał na to ochoty. W biurze część jego obowiązków przejął wicedyrektor, ponieważ bohater pracował coraz mniej wydajnie. Wiedział, że ta „misja” była jedynie pretekstem, by na jakiś czas pozbyć się go z banku, a wtedy skontrolować to, czym się zajmował.
Poranek tego dnia był bardzo deszczowy. Józef przybył do biura wcześniej, aby przed przyjazdem Włocha zająć się kilkoma sprawami. Czuł się zmęczony, ponieważ pół nocy poświęcił na studiowanie włoskiej gramatyki. Niedługo po tym, jak wszedł do gabinetu, woźny oznajmił mu, że w sali reprezentacyjnej oczekiwali na niego dyrektor i jego gość z zagranicy. Po krótkiej wstępnej rozmowie Józef zorientował się, że nie rozumie zbyt dobrze obcokrajowca, zwłaszcza gdy ten mówił szybko i w nieznanym mu dialekcie. Natomiast dyrektor rozumiał się z Włochem doskonale, ponieważ spędził wiele czasu w południowej prowincji, z której pochodził gość.
Gdy obcokrajowiec zwrócił się do K., dyrektor zorientował się, że prokurent nie radził sobie z włoskim. Mężczyzna w bardzo dyskretny sposób tłumaczył słowa gościa bohaterowi. Okazało się, iż Włoch miał mało czasu i nie chciał w pośpiechu zwiedzać zabytków miasta, ale dokładnie obejrzeć jeden z nich, katedrę. Umówili się, że o godzinie dziesiątej spotkają się na miejscu.
Po powrocie do swojego gabinetu Józef uczył się ze słownika słów, które przydadzą mu się w oprowadzaniu Włocha po katedrze. Nie potrafił się jednak odpowiednio skupić. Gdy chciał już wychodzić zadzwoniła do niego Leni, która życzyła mu dobrego dnia i spytała o zdrowie. Wytłumaczył jej, że musi kończyć, ponieważ czekała go wizyta w katedrze. Na spotkanie z Włochem pojechał samochodem. Wziął ze sobą album, który miał wręczyć gościowi wcześniej, ale zapomniał. Na miejscu okazało się, że plac przed, jak i sama świątynia, był pusty. Deszcz przestał padać, ale wciąż było bardzo ponuro i chłodno.
Gdy wybiła dziesiąta Włocha jeszcze nie było. Bohater postanowił zaczekać w katedrze. Chociaż nie było w niej nikogo prócz niego i starej kobiety, Józef ze zdumieniem odkrywał co jakiś czas świece, które dopiero co ktoś zapalał. Ponieważ było bardzo ciemno, K. postanowił wypróbować swoją latarkę. Podszedł do pierwszej kapliczki i poświecił na płótno. Zaintrygowała go postać rycerza, który pełnił wartę na obrazie Złożenie do Grobu. Wiedział, że czekanie na Włocha było już bezcelowe, ponieważ minęło zbyt dużo czasu, ale postanowił pozostać w katedrze. Podejrzewał, że na dworze padał deszcz, a w dodatku wnętrze świątyni było cieplejsze, niż przypuszczał.
Gdy przyglądał się ambonie, dostrzegł sługę kościelnego, który usiłował mu zwrócić na coś uwagę. K. szedł za starcem, ale ten zdawał się przed nim uciekać. Wreszcie K. dał sobie spokój i uznał kościelnego za „zdziecinniałego staruszka”. Gdy przechadzał się korytarzem katedry spostrzegł drugą, mniejszą ambonę. Zastanawiał się po co w świątyni druga kazalnica, a w dodatku tak ciasna i niska, iż przebywanie na niej musiało być udręką dla kapłana. Ze zdumieniem spostrzegł, że u schodków na mównicę stał ksiądz i właśnie miał zamiar na nią wejść. Aby to zrobić musiał wziąć rozpęd, ponieważ stopnie były niezwykle strome i krótkie. Zaskoczony tym, że właśnie miało odbyć się kazanie, Józef chciał opuścić katedrę. Nie wierzył, że Ksiądz godzinie jedenastej, w dzień powszedni wygłaszano w świątyni homilię.
Gdy zdecydował się wreszcie na opuszczenie katedry, głos księdza rozbrzmiał i niósł się po całej świątyni. Słowa kapłana poraziły bohatera. „Józefie K.!”, zagrzmiał z ambony duchowny. Gdy prokurent obrócił się, ksiądz przywołał go do siebie ruchem palca. Kapłan wyjawił Józefowi: „Jestem kapelanem więziennym”. Dalej mówił, że to on nakazał przybyć do katedry bohaterowi. Duchowny rozmawiał z K. o procesie. Wyraził swoje obawy, iż sprawa Józefa może się źle skończyć: [c]„Uważają cię za winnego. Twój proces może nawet nie wyjdzie poza niższy sąd. Jak dotychczas, uważa się twoją winę za udowodnioną”.[/c] Bohater odparł: „[c]Ale ja nie jestem winny (…) to omyłka. Jak może być człowiek w ogóle winny? Przecież wszyscy jesteśmy tu ludźmi, jeden jak drugi”.[/c] Józef skarżył się, że wszyscy zaangażowani w proces mieli wobec niego uprzedzenia, przez co spodziewał się skazania.
Duchowny odparł, że wyrok w takich postępowaniach nigdy nie zapada, a stopniowo wyłania się samoczynnie z procesu. K. spuścił głowę i wyjawił, iż nie wykorzystał jeszcze wszystkich możliwości i wciąż będzie starał się o pomoc. Ksiądz radził bohaterowi, by bardziej polegał na sobie i nie ufał zwłaszcza kobietom. Józef nie zgadzał się z tym, według niego „Kobiety mają wielką moc”. Wiedział, że sąd, przed którym odpowiadał składał się niemal wyłącznie z samych kobieciarzy, przez co można było nim w pewien sposób manipulować.
Dzień zrobił się tak ciemny, że przypominał bardziej noc. K. poprosił księdza, by zszedł do niego z mównicy. Miał nadzieję, że duchowny udzieli mu jakiejś dobrej rady. Józef czuł, że z kapelanem mógł mówić otwarcie, mimo iż ten był przedstawicielem sądu. Ksiądz opowiedział bohaterowi historię, którą wykładowcy przekazywali studentom prawa na wstępie ich nauki.
Przypowieść dotyczyła prostego człowieka ze wsi, który postanowił przekroczyć bramę prawa, której strzegł odźwierny. Strażnik tłumaczył mężczyźnie, że nie może go teraz wpuścić i aby wejść do środka, będzie musiał złamać jego zakaz. Ostrzegł go również, że jest on zaledwie najniższym odźwiernym i każdy następny jest od niego potężniejszy, ale jego siła i tak była dla chłopa nieosiągalna. Człowiek postanowił, że będzie czekał na właściwy moment i spędził wiele lat czekając pod bramą, aż się zestarzał. Tuż przed śmiercią zapytał strażnika, dlaczego przez cały ten czas nikt inny nie żądał wpuszczenia, chociaż wszyscy dążyli do prawa. [c]„Tu nie mógł nikt inny otrzymać wstępu, gdyż to wejście było przeznaczone tylko dla ciebie. Odchodzę teraz i zamykam je”,[/c] brzmiała odpowiedź odźwiernego. Józef zrozumiał, że człowiek zadał zbyt późno swoje pytanie oraz, odmiennie niż ksiądz, że strażnik nie wywiązał się ze swojego obowiązku. Był zdania, że ten właśnie człowiek powinien zostać wpuszczony za bramę prawa. Ksiądz tłumaczył, iż strażnik uczynił nawet więcej niż powinien, ponieważ dał mężczyźnie nadzieję, że kiedyś wejdzie, mówiąc, że nie może go jeszcze wpuścić.
Według kapłana odźwierny był potężny, ale i karny wobec sowich przełożonych. Nie był też przekupny, ponieważ przez wiele lat przyjmował dary, ale jedynie, aby człowiek wiedział, że zrobił wszystko, aby wejść. Jedyną wadą odźwiernego, według księdza, było jego zbyt ludzkie usposobienie. Kapelan znał taką interpretację, w której to strażnik był poszkodowany, ponieważ był ograniczony i nawet nie chciał wejść do za bramę, której pilnował. Można go uznać za podporządkowanego człowiekowi ze wsi, który z kolei był wolny. Józefowi najbardziej podobało się uzasadnienie, w którym odźwierny uchodził za oszukanego, gdyż nie stał plecami do prawa i nie widział jego blasku, a w dodatku chciał zamknąć bramę, co było przecież niemożliwe. Według bohatera poprzez to, że poszkodowany był strażnik, to ucierpiał na tym człowiek: [c]„Gdyby odźwierny widział jasno, można by o tym wątpić, jeśli jednak odźwierny tkwi w złudzeniu, w takim razie jego złudzenie musi się z konieczności przenieść na tego człowieka. Odźwierny nie jest wtedy wprawdzie oszustem, ale jest tak ograniczony, że powinno by się natychmiast wypędzić go ze służby. Musisz przecież wziąć pod uwagę, że złudzenie, w jakim tkwi odźwierny, jemu samemu nic nie szkodzi, człowiekowi natomiast stokrotnie”.[/c] Ksiądz bronił odźwiernego, że nie można go sądzić, ponieważ nie był postacią ludzką, a częścią prawa, a jego słowa nie należało uważać za prawdziwe, ale za konieczne. [c]„Smutne zapatrywanie (…) Z kłamstwa robi się istotę porządku świata”,[/c] rzekł Józef. Opowieść, jak i płynące z niej wnioski zmęczyły bohatera: „Prosta opowieść przybrała spotworniałą postać”.
K. miał zamiar wracać do banku, ale był dla niego zbyt ciemno, aby wydostać się z katedry. Ksiądz wytłumaczył mu drogę do wyjścia, zauważył jednak, że Józef chciał go o coś zapytać. Okazało się, że to prokurent miał nadzieję, iż kapelan będzie miał do niego jakieś pytania [c]„Dlaczego więc miałbym czegoś chcieć od ciebie. Sąd niczego od ciebie nie chce. Przyjmuje cię, gdy przychodzisz, wypuszcza, gdy odchodzisz”, [/c]odpowiedział duchowny.
Rozdział dziesiąty
Koniec
[c]„W przeddzień jego trzydziestych pierwszych urodzin - było około dziewiątej wieczór, na ulicach panowała cisza - przyszło dwóch panów do mieszkania K.”.[/c] Józef nie spodziewał gości, ale był ubrany na czarno i właśnie zakładał rękawiczki. Mężczyźni mieli na głowach cylindry, przez co wydawali się bohaterowi podobni bardziej do aktorów niż funkcjonariuszy. Bez słowa wziął kapelusz i udał się z nimi na zewnątrz. Zaraz za bramą mężczyźni chwycili K. [c]„w taki sposób, w jaki jeszcze K. nigdy z żadnym człowiekiem nie chodził”.[/c] Trzymali bohatera wyprostowanymi ramionami, przez co szedł on bardzo wyprostowany, a wręcz wyprężony. Próbował przyjrzeć się mężczyznom i zadawał im pytania, ale ci nie odpowiadali i nie zwracali na niego uwagi. Bohater postanowił nie ułatwiać im zadania i stawić im opór. W tym celu zebrał wszystkie siły, jakie jeszcze posiadał. Jednak gdy zobaczył pannę Bürstner, wychodzącą z ciemnej uliczki przed nimi, zamarł. Zrozumiał wtedy, że opór nie miał najmniejszego sensu.
Szli za kobietą, a Józef pomyślał: [c]„Jedyne, co teraz mogę zrobić (…) to zachować do końca spokój, rozwagę, rozsądek. Zawsze pragnąłem dwudziestoma rękami naraz chwytać świat, i to nawet dla niesłusznego celu. To było mylne; czy mam teraz pokazać, że nawet jednoroczny proces nie zdołał mnie niczego nauczyć? Czy mam odejść jak człowiek niepojętny? Czy mam pozwolić, by mówiono o mnie, że na początku procesu chciałem go ukończyć, a teraz na jego końcu znowu go zacząć? Nie chcę, by tak mówiono. Jestem wdzięczny za to, że dano mi na tę drogę tych półniemych, nic nie rozumiejących panów i że mnie samemu pozostawiono, abym powiedział sobie o tym, co nieuchronne”.[/c] Nie szli już za kobietą, która skręciła w boczną uliczkę. Zmierzali za miasto, a po drodze spotykali coraz więcej policjantów. K. obawiał się ich, dlatego, gdy spostrzegł, że jeden z funkcjonariuszy im się przygląda zaczął uciekać, a dwaj mężczyźni musieli biec razem z nim.
Dotarli wreszcie do małego kamieniołomu, leżącego za miastem. Jeden z mężczyzn rozebrał K. z surduta, kamizelki i koszuli. Następnie obydwaj ułożyli go w dziwnej pozycji na kamieniach. Gdy to zrobili jeden z nich wyjął z kieszeni wielki rzeźnicki nóż. Mężczyźni przekazywali go sobie raz za razem, jakby nie mogli podjąć decyzji, który z nich miał dokonać egzekucji. K. miał ochotę wyrwać im z rąk ostrze i samemu nim „przebić się”. Wzrok Józefa skupił się na świetle, jakie widział w oknie pobliskiego domu.
Dostrzegł, że uchyliły się okiennice, a spomiędzy nich ktoś rozpaczliwie wyciągał do niego ramiona. [c]„Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc? Byłe to ktoś jeden? Czy byli to wszyscy? Byłaż jeszcze możliwa pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno istniały”,[/c] zastanawiał się bohater. Doszło do niego, że nigdy nie widział sędziego, ani wysokiego sądu. Gdy próbował wyprostować ramiona, poczuł na swoim gardle palce jednego z mężczyzn. Drugi natomiast wepchnął nóż w K. serce i obrócił nim dwa razy. [c]„Gasnącymi oczyma widział jeszcze K., jak panowie, blisko przed jego twarzą, policzek przy policzku, śledzili ostateczne rozstrzygnięcie. «Jak pies!» - powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć”.[/c]
ALBERT CAMUS - „DŻUMA”
Wypadki, które narrator opisuje w czymś, co nazywa „kroniką”, miały miejsce w Oranie, francuskiej kolonii w Algierii, w latach 40. XX wieku. Na początku narrator daje opis samego miasta. Jest to miasto żyjące z handlu, zaprzątnięte swoimi interesami. To miejsce brzydkie, pozbawione ptaków, drzew i ogrodów. Obywatele miasta to ludzie nudni, poddani swoim przyzwyczajeniom. Pracują cały tydzień, by w weekend oddać się przyjemnościom, ale bez większego entuzjazmu. Jest to miasto, w którym ludzie kochają i umierają w sposób banalny.
Narrator zapowiada, że jego tożsamość pozna czytelnik w odpowiednim momencie opowieści. Jest on mieszkańcem Oranu, który na podstawie tego, co widział, i zapisków innych osób chce odtworzyć wydarzenia, jakie miały miejsce w mieście.
Bernard Rieux, miejscowy lekarz, 16 kwietnia rankiem znajduje kilka szczurów - jeden z nich jest martwy, inny umiera na oczach doktora, wyrzucając z pyszczka krew. Michel, dozorca w kamienicy, w której mieszka Rieux, znajduje kolejne szczury i podejrzewa o ich podrzucenie jakichś dowcipnisiów. Rieux ma obchód po mieście, po drodze zauważa kolejne martwe zwierzęta, leżące na ulicy. Doktor dostaje telegram od matki, w którym kobieta informuje go, że przyjedzie na czas nieobecności jego żony (która ma wyjechać jutro do uzdrowiska w górach), żeby pomóc mu w prowadzeniu gospodarstwa. Potem Rieux odprowadza żonę na dworzec i żegna się z nią czule. W rozmowach z mieszkańcami miasta (Hiszpanem i sędzią śledczym Othonem) Rieux bagatelizuje sprawę szczurów.
Po południu doktora odwiedza Raymond Rambert, dziennikarz. Przybył on do Oranu, by dowiedzieć się czegoś o warunkach życia Arabów w mieście. Doktor zasugerował mu zajęcie się tematem wychodzących z ukrycia i padających szczurów. Dozorca Michel jest rozdrażniony obecnością szczurów i czuje się z tego powodu nieswojo.
18 kwietnia przyjechała do miasta matka doktora Rieux - osoba mała, niepozorna, [c]o włosach przyprószonych srebrem, o oczach czarnych i łagodnych.[/c]
Mieszkańcy miasta zaczynają się niepokoić szczurami, pojawia się ich coraz więcej, możne je już liczyć w setkach, wypełniają większość kubłów na śmieci. Miejskie służby odszczurzania co rano usuwały trupy szczurów, ale w ciągu dnia pojawiało się ich coraz więcej, i to w najmniej oczekiwanych miejscach, umierały z zakrwawionymi pyszczkami tuż pod stopami ludzi. Ich liczba (jak ogłoszono w radiu) 25 kwietnia wyniosła aż 6231, a 28 kwietnia - 8000. W mieście zaczęto postrzegać ten wysyp szczurów nie tylko jako odrażającą anomalię i sensację, ale także jako zagrożenie. Nagle jednak szczury przestały się pojawiać. Tego samgo dnia jednak ludziom zaczęły doskwierać dziwne dolegliwości - gorączka, silne bóle, obrzęki szyi i pachwin, błyszczące oczy, świszczący oddech. Pierwszą osobą, u której Rieux to zauważył, był dozorca Michel.
Grand, ubogi urzędnik merostwa, którego Rieux leczył za darmo, wezwał doktora do siebie. Chodziło o jego sąsiada, Cottarda, który próbował popełnić samobójstwo, wieszając się. Rieux postanowił donieść o tym wypadku policji.
Michel czuł się coraz gorzej. Miał ogromną gorączkę, na jego ciele pojawiły się czarne gruczoły, wymiotował. Po chwilowym polepszeniu objawy powróciły i Michel zmarł 30 kwietnia w karetce wiozącej go do szpitala, wygrażając sprawcom jego choroby słowami: „Ach, świnie!” i „Szczury!”
Śmierć dozorcy wywołała na początku zdumienie, a potem strach. W tym miejscu narrator powołuje się na zapiski świadka tamtych wydarzeń, Jeana Tarrou, przedstawiając jednocześnie jego osobę. Tarrou sprowadził się do miasta kilka tygodni wcześniej i mieszkał w hotelu. Nikt nie wiedział, skąd przybył i w jakim celu zamieszkał w Oranie. Był to człowiek [c]dobroduszny, zawsze uśmiechnięty, wyglądał na przyjaciela wszystkich normalnych rozrywek, nie będąc ich niewolnikiem.[/c] Często bywał u tancerzy i muzyków hiszpańskich, licznie przebywających w mieście.
Zapiski Tarrou zawierają wiele opowieści mało znaczących, jakby ich autor chciał zdać sprawę z historii choroby patrząc przez lupę. Przytacza rozmowę dwóch konduktorów tramwajowych, którzy przyczyny śmierci swojego kolegi, Campsa, dopatrują się w jego grze na pistonie w „Orfeonie”. Szczególną sympatią Tarrou obdarza śmiesznego staruszka, który poddaje się osobliwemu zajęciu: codziennie wabi koty papierkami, by później z radością w oczach opluć zwierzęta. Po historii ze szczurami staruszek był zbity z tropu, ponieważ koty przestały się pojawiać. W jednym z tramwajów znaleziono szczura. Nocny stróż hotelowy powiedział Tarrou, że spodziewa się nieszczęścia z powodu pojawienia sie gryzoni - jego zdaniem będzie to trzęsienie ziemi.
Kolejna scenka opisana przez Tarrou to wizyta w restauracji hotelowej śmiesznej rodzinki. Ojciec rodziny wygląda jak sowa, jego dzieci (Filip i Nicole) są ubrane „jak tresowane psy”. Ojciec nie mówi na „ty” do członków rodziny, ale w trzeciej osobie. Później dowiemy się, że człowiekiem tym jest sędzia śledczy Othon, pojawiający się już wcześniej w powieści. Tarrou mówi już o dwunastu przykładach dziwnej gorączki, opisuje także wygląd doktora Rieux i przedstawia go jako człowieka „zorientowanego w sytuacji”.
Po śmierci dozorcy Rieux zadzwonił do swojego przyjaciela, lekarza i sekretarza syndykatu lekarzy Richarda. Rieux prosi o izolację chorych, trzeba jednak poczekać na decyzje władz - prefektury. Nazajutrz po śmierci dozorcy pogoda się popsuła, nastąpiły gwałtowne opady deszczu, a potem zrobiło się gorąco.
Rieux udał się jako świadek na dochodzenie w sprawie próby samobójczej Cottarda. Grand opisuje tamte wydarzenia. Rozmawiał z Cottardem zaledwie kilka razy, spotkał go tamtego dnia na schodach, niosąc do domu pudełko z kredą. Cottard poprosił Granda o czerwoną kredę, którą potem napisał na drzwiach swojego domu „Wejdźcie, powiesiłem się”. Decyzję Cottarda umotywował „problemami osobistymi”, sam Cottard zaś zapewnił, że taki wypadek się więcej nie powtórzy.
Pojawiały się kolejne przypadki choroby. O ile prasa pisała sporo na temat szczurów, o tyle teraz nie pisała nic. [c]Szczury umierają bowiem na ulicy, a ludzie w domu.[/c] Rieux rozmawiał na temat choroby z lekarzem Castelem i wstępnie zidentyfikował ją jako dżumę. Obaj lekarze nie są pewni tej diagnozy, ponieważ dżuma zniknęła z tej szerokości geograficznej lata temu.
Doktor Rieux był zaskoczony tym, że zaraza dosięgła miasto - podobnie jak wszyscy mieszkańcy. Z jednej strony ludzie odczuwali niepokój, z drugiej - ufność: [c]„To nie potrwa długo, to zbyt głupie.”[/c]Narrator charakteryzuje społeczność miasta jako „humanistów”, stwierdza, że tego typu ludzie nie wierzą w zarazy. Chcą żyć normalnie, nie pod pręgierzem wojny czy epidemii, uważają się za ludzi wolnych.
Grand przychodzi z Cottardem do Rieux i przedstawia doktorowi dane o zgonach: 11 osób zmarło w ciągu ostatnich 48 godzin. Grand opuszcza towarzyszy, ponieważ ma żelazną zasadę, że wieczorami siedzi w domu, pracując nad czymś zagadkowym. Rieux domyśla się, że chodzi o jakąś twórczość pisarską. Cottard na pożegnanie poprosił Rieux o spotkanie.
Rieux myśli o Grandzie, wyobraża go sobie jako uczestnika jednej z wielkich dżum: [c]„To ten rodzaj człowieka, który w takich razach zostaje oszczędzony”[/c] Rieux czytał o tym, że dżuma zabija ludzi mocnych, a oszczędza tych słabych. Rieux charakteryzuje Granda jako człowieka skromnego. Przed dwudziestu laty zgłosił się do pracy w urzędzie, licząc na rychły awans. Mimo to pensja Granda przez lata była śmiesznie mała. Urzędnik nie starał się u nikogo o poprawienie tej sytuacji - po pierwsze z powodu swojej skromności, po drugie dlatego, że nie był w stanie znaleźć odpowiednich słów, których mógłby użyć, żeby poprosić o awans czy podwyżkę. Grand ma z tym ogromny problem, jak mówi do Rieux „chciałby nauczyć się wypowiadać”.
Pod wpływem nalegań Rieux w prefekturze zwołano komisję sanitarną. Wśród lekarzy poza Rieux narrator wymienia jeszcze starego Castela i Richarda. Zebrani nie chcą dopuścić do siebie wiadomości, że chorobą, która pojawiła się w mieście, jest dżuma. Rieux ostrzega zebranych, że jeżeli nie podejmą odpowiednich środków, to epidemia wybije pół miasta. W końcu zebrane gremium postanowiło, że podejmie takie środki, jakby choroba była rzeczywiście dżumą.
Następnego dnia prefektura wywiesiła w mieście (w niezbyt widocznych miejscach) afisze, opisujące środki, które mają zamiar przedsięwziąć władze. Są to: kontrola zaopatrzenia w wodę, dbanie o higienę, rejestracja zachorowań, izolacja zarażonych w szpitalach.
Rieux wybierał się do Cottarda, o czym poinformował Granda. Grand stwierdził, że Cottard się ostatnio zmienił, stał się uprzejmy. Do tej pory był zamknięty i cichy, teraz szukał towarzystwa z innymi, zwłaszcza z Grandem, często wychodzili razem do restauracji. Grand uważa, że Cottard jest człowiekiem, który „ma sobie coś do zarzucenia”.
Rieux rozmawiał z Cottardem. Cottard uważa, że epidemia nie nadejdzie, i niejako mu się to nie podoba. Mówi o tym, że w mieście potrzeba trzęsienia ziemi.
Dżuma się nasila, Rieux zaczyna odczuwać zmęczenie. Ludzie nie przyjmują go w domach tak serdecznie, nie chcą się przyznać do choroby, są nieufni. Szpital się zapełnił, w szkole i przedszkolu otwarto nowe oddziały szpitalne. Próbowano sprowadzić z Paryża serum, ale bezskutecznie. W dniu, kiedy liczba zmarłych doszła do trzydziestu, władze postanowiły ogłosić stan dżumy i zamknęły bramy miasta.
[b]II[/b]
Narrator opisuje konsekwencje zamknięcia miasta. Podstawową była [c]„nagła rozłąka istot do tego nieprzygotowanych.”[/c]Ludzie nie mogli kontaktować się z bliskimi, których dżuma zastała poza miastem, nie działała poczta, telefony były ograniczone do spraw ważnych. Jako właściwie jedyny sposób komunikowania się został telegram, ludzie musieli więc ograniczyć się do jednozdaniowego informowania swoich bliskich o tym, co się dzieje w mieście. Ludzie bardzo przeżywali tę sytuację, niektórzy dopiero teraz uświadomili sobie, jak wiele znaczą dla nich ich bliscy. Przykładem takich osób są państwo Castel. Żona doktora była jedyną osobą, która postanowiła dobrowolnie wrócić do miasta podczas epidemii i zostać tam. W innych przypadkach mieszkańcy Oranu nie chcieli narażać swoich bliskich na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Od tego momentu dżuma stała się sprawą całego miasta. Ludzie czuli się jak wygnani, byli osamotnieni i zrozpaczeni. Najbardziej wygnani czuli się ludzie, którzy nie pochodzili z Oranu (jak np. Rambert), nie czuli się związani z tym miastem, a dżuma tam właśnie ich zastała. Byli oni daleko od swoich domów i tym bardziej tęsknili.
Zamknięcie miasta oznaczało wstrzymanie ruchu pociągów, niewpuszczanie do portu statków. Ustała wymiana handlowa, zaczęto odczuwać problemy z zaopatrzeniem w żywność i bieliznę, władze miasta prosiły o oszczędzanie prądu, ograniczono ruch kołowy. Wielu ludzi poszło na urlopy i z braku zajęcia odwiedzano tłumnie kawiarnie, restauracje i kina. Kąpiele morskie zostają zabronione, upada turystyka. Liczba ofiar wzrosła do 500 osób tygodniowo.
Rieux nie mógł kontaktować się z żoną, która nadal przebywała w sanatorium poza miastem. Grand opowiedział doktorowi historię swojego życia. Ożenił się młodo z kobietą o imieniu Jeanne. Młodzi bardzo się kochali, ale z czasem pochłonęła ich praca. Grand wini się za to, że zbyt rzadko mówił żonie, że ją kocha. Lata mijały, ich uczucie ostygło, aż w końcu Jeanne odeszła.
Trzy tygodnie po zamknięciu bram Rieux spotkał na ulicy Ramberta. Dziennikarz chce wyjechać z miasta i prosi doktora o pomoc. Tłumaczy się, że zostawił w Paryżu żonę (tak naprawdę nie jest to żona, ale nie ma to większego znaczenia), za którą bardzo tęskni. Próbował uzyskać zgodę na opuszczenie miasta w prefekturze, ale to nie poskutkowało. Prosi doktora Rieux o wydanie zaświadczenia o tym, że nie jest chory. Rieux nie może jednak takiego pisma wydać, ponieważ nie jest w stanie sprawdzić, czy Rambert jest chory, a nawet gdyby było to w zasięgu jego możliwości, to przecież dziennikarz może od momentu wydania zaświadczenia zachorować. Poza tym wiele osób jest w podobnej sytuacji do Rambert, władze nie mogą robić dla niego wyjątków. Rieux nie uznaje racji Ramberta, co złości dziennikarza, który oskarża doktora o to, że „żyje w abstrakcji”.
Rieux pełen poświęcenia opiekuje się chorymi w szpitalu, codziennie robi obchody, jest bardzo zmęczony. Każdego dnia widzi otaczającą go śmierć, cierpienie chorych i ich rodzin. Nierzadko musi wyrywać zarażonych z domu siłą, wspomagając się wojskiem i policją. W doktorze zaczyna się rodzić „trudna obojętność”.
Pod koniec pierwszego miesiąca dżumy epidemia wzmogła się. Władze kościelne zorganizowały tydzień modlitw w związku z epidemią. W tym czasie częstotliwość wizyt mieszkańców miasta w kościele wzrosła, choć nie można mówić o wzroście religijności. Na koniec tygodnia modlitw, w niedzielę, kazanie wygłosił ojciec Paneloux.
Paneloux z natury był człowiekiem porywczym i namiętnym, i podobne było jego kazanie, które zgromadziło w kościele tłumy. Paneloux w sposób autorytarny przedstawiał dżumę jako karę boską, jako moment próby. Nazywa mieszkańców Oranu grzesznikami, którzy powinni się nawrócić w obliczu zarazy. Trudno powiedzieć, na ile i w jaki sposób kazanie to podziałało na mieszkańców miasta. Na pewno jednak uświadomiło im myśl, że [c]za nieznaną zbrodnię zostali skazani na niepojęte więzienie.[/c]
Grand opowiedział Rieux o swojej pracy twórczej. Urzędnik często zastanawia się nad każdym słowem, ponieważ jego zdaniem ma to ogromne znaczenie. Jest to dla niego wielki kłopot, bo często nie wie, które będzie odpowiednie. Grand czyta Rieux pierwsze zdanie swojej powieści, które brzmi: [c]„W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego.”[/c] Grand traktuje to zdanie jedynie jako szkic, chce je poprawiać i wierzy, że po napisaniu całej powieści ludzie zachwycą się nią, chwaląc ją słowami [c]„Panowie, kapelusze z głów!”[/c]
Tymczasem Rambert bezskutecznie starał się w urzędach o zezwolenie na wyjazd z miasta. Gdy już odwiedził wszystkie i był pewien, że nic z tego nie wyjdzie, zaczął odwiedzać poczekalnię dworcową, tęskniąc za rodzinnym Paryżem.
Pod koniec czerwca rozpoczęły się upały, a liczba ofiar wzrosła do 700 tygodniowo. Miasto ogarnęło przygnębienie. Atmosfera w mieście rosła, niektórzy ludzie próbowali uciec z miasta, byli powstrzymywani przez żandarmów. Mówiło się o rannych, a nawet zabitych. Postanowiono pozabijać psy i koty, które mogły być potencjalnymi roznosicielami pcheł.
Narrator ponownie powołuje się na notatki Tarrou z tamtego okresu. Tarrou pisze o zawiedzionym staruszku, który nie ma już jak opluwać swoich kotów. Wspomina także stróża hotelowego, który twierdzi, że przepowiedział taki bieg wypadków. Mówił wtedy wprawdzie nie o dżumie, lecz o trzęsieniu ziemi, ale to mu nie przeszkadzało. Dyrektor hotelu był przygnębiony, ponieważ podróżni opuścili hotel, zamieszkawszy u znajomych w mieście. W hotelu pozostał jedynie Tarrou, na obiady nadal przychodził tam pan Othon (człowiek-sowa), tym razem jednak bez żony, która pochowała swoją matkę i przechodziła kwarantannę.
Narrator opisuje wizyty Rierux u starego astmatyka. Był on niegdyś kramarzem, a pewnego dnia postanowił przestać pracować. Od tego momentu leży cały czas w łóżku i mierzy czas, przekładając ziarna grochu z jednego garnka do drugiego. Tarrou nazywa go świętym, pod warunkiem, że [c]„świętość to zespół przyzwyczajeń”.[/c]
W mieście powstał nowy dziennik - „Kurier Epidemii”, zajmujący się tylko tematem dżumy. W restauracjach brak podstawowych produktów, takich jak kawa i cukier. Wieczorami ludzie poddają się swoim namiętnościom. [c]Na początku, kiedy wierzyli, że jest to choroba jak wszystkie inne, religia była na swoim miejscu. Ale kiedy zobaczyli, że to rzecz poważna, przypomnieli sobie o rozkoszy.[/c]
Tarrou mówi w swoich notatkach o długiej rozmowie z Rieux. Rieux czekał na Tarrou w swoim mieszkaniu i rozmawiał z matką. Liczba zarażonych cały czas rosła, ich dymienice nie chciały się otwierać przy nakuwaniu, co sprawiało chorym ból. Pojawiła się nowa odmiana choroby, dżuma płucna.
Tarrou przybył do mieszkania Rieux. Rozmawiają na temat pogarszającej się sytuacji w mieście. Tarrou proponuje siebie jako organizatora ochotniczych oddziałów sanitarnych, Rieux cieszy się na tę inicjatywę i liczy na zgodę prefektury. Przyjaciele rozmawiają także na temat kazania ojca Paneloux. Tarrou pyta Rieux, czy doktor wierzy w Boga, na co Rieux odpowiada przecząco. Rieux traktuje dżumę jako nieustanną walkę ze śmiercią, a ogromna liczba ofiar jest dla doktora „niekończącą się klęską”.
Następnego dnia Tarrou znalazł pierwszą grupę ochotników, którzy chcieli pomagać lekarzom w opiece nad chorymi. Narrator tłumaczy przy tej okazji, że nie chce opiewać zbytnio bohaterstwa, pomoc ludności Oranu wydała się czymś zwyczajnym - [c]„walka jest czymś logicznym”.[/c]
Doktor Castel zaczął pracować nad produkcją surowicy na miejscu, licząc, że ta stworzona z mikroba dżumy, która pojawiała się w mieście, będzie skuteczniejsza.
Grand zaczął w sposób naturalny pełnić funkcję sekretarza formacji sanitarnych. Część drużyn miała zadania zapobiegawcze, próbując wprowadzić w poszczególnych dzielnicach przestrzeganie zasad higieny. Inne drużyny towarzyszyły lekarzom w wizytach domowych. Grand zaś prowadził rejestrację i statystyki. Tymczasem Grand, Rieux i Tarrou zaprzyjaźnili się.
Rambert próbuje sposobów nielegalnych, by opuścić miasto. Najpierw szukał bezskutecznie pomocy u kelnerów, potem jednak spotkał u Rieux Cottarda, który wiedział o istnieniu tajnej, nielegalnej organizacji, zajmującej się przemytem ludzi i towarów przez bramy miasta. Cottard i Rambert odwiedzają kawiarnię, gdzie spotykają się z niejakim Garcią, przedstawicielem kontrabandy. Garcia umówił Ramberta na spotkanie przy Urzędzie Celnym z osobą odpowiedzialną za przemyt ludzi, Raoulem, później Raoul umówił się z Rambertem na zjedzenie następnego dnia obiadu w restauracji hiszpańskiej. Tam Rambert spotkał się z kolejnym pośrednikiem, Gonzalesem. Droga do ucieczki z miasta okazała się trudna, ale wydawała się skuteczna - kontrabanda miała swoich ludzi wśród strażników strzegących bram miasta.
Rambert opowiedział o swoich planach ucieczki Rieux, który nie potępił jego zamiarów, a nawet sprzyjał osiągnięciu szczęścia przez dziennikarza. Tymczasem liczba chorych przestała lawinowo rosnąć, a do miasta przybył personel medyczny z zewnątrz - siedmiu lekarzy i sto pielęgniarek. To jednak nie wystarczało, nadal brakowało ludzi. Do oddziałów sanitarnych zgłosił się za namową Tarrou ojciec Paneloux.
Rambert zaczyna mieć kłopoty z wydostaniem się z miasta, kolejne osoby nie przychodzą na umówione spotkania. Dziennikarz poznaje strażników Marcela i Louisa, którzy mają mu pomóc w ucieczce. Sprawa jego ucieczki z miasta przeciąga się, musi załatwiać wszystko od początku.
Jeden z pacjentów nieoczekiwanie zdrowieje. Cottard nie wierzy w to, że dżumę uda się pokonać, twierdzi, że ten człowiek musiał być chory na coś innego. Grand proponuje Cottardowi wstąpienie do formacji sanitarnych, ale ten mówi, że to nie dla niego i że dobrze mu z dżumą. Tarrou daje do zrozumienia Cottardowi, że wie o tym, że coś przeskrobał. I rzeczywiście, gdyby nie dżuma, Cottard zostałby aresztowany - i dlatego właśnie próbował popełnić samobójstwo.
Grand próbuje przekonać Ramberta, żeby wstąpił do oddziałów sanitarnych. Dziennikarz jednak na pierwszym miejscu stawia miłość. Rieux tłumaczy mu, że walka z dżumą to nie bohaterstwo, ale przejaw ludzkiej uczciwości, która polega na rzetelnym wykonywaniu swojego zawodu. Tarrou mówi Rambertowi, że żona Rieux znajduje się daleko od niego, w sanatorium. Następnego dnia Rambert zgłosił się do oddziałów sanitarnych, zaznaczył jednak, że będzie w nich służył jedynie do swojej ucieczki z miasta.
Ten rozdział opisuje zachowanie się ogółu społeczności Oranu w szczycie sierpniowych upałów i zarazem dżumy.
W połowie sierpnia dżuma przesłoniła wszystko. Ludzie zaczęli rozumieć, że nie liczą się już losy indywidualne, ale wspólna historia - że dżuma dotyczy wszystkich, że nie jest to coś, od czego się można odgrodzić, co niedługo minie. Ludzie czuli się jak w więzieniu, odgrodzeni od całego świata, samotni, przestraszeni, zbuntowani.
Zaczął wiać intensywny wiatr, od długich miesięcy nie spadła ani jedna kropla deszczu. Wieczorami ulice były puste, ludzie nie wychodzili z domów. Dżuma, która do tej pory zebrała najwięcej ofiar na obrzeżach miasta, zaczęła przenosić się do dzielnic wewnętrznych. Mieszkańcy centrum zrozumieli, że teraz nadeszła ich kolej. Winą za szybsze rozprzestrzenianie się epidemii ludzie obarczali silny wiatr. Władze miasta postanowiły odizolować dzielnice szczególnie doświadczone przez dżumę, co spotkało się z niezadowoleniem ich mieszkańców. Ci zaś, którzy zamieszkiwali inne tereny, czuli się lepsi i bardziej wolni od odizolowanych.
W tym samym czasie wzrosła liczba pożarów w mieście. Okazało się, że to ludzie, którzy powracali z kwarantann podpalali swe domy, chcąc zabić w nich bakcyla dżumy. Gdy początkowe apele o skuteczności dezynfekcji nie poskutkowały, podpalaczy zaczęto straszyć karami więzienia, co było o tyle dla ludzi odstraszające, że właśnie tam (ze względu na duże skupisko ludzi) odnotowywano największą liczbę zachorowań. Chorowali wszyscy, zarówno więźniowie i strażnicy, co niejako zrównało jednych z drugimi. Podobna sytuacja dotyczyła innych grup ludzi mieszkających wspólnie - zakonników i żołnierzy. Zakonnicy jednak opuścili klasztory i zamieszkali przy rodzinach, a skoszarowanych żołnierzy rozbito na garnizony. [c]W ten sposób choroba, która na pozór zmusiła oblężonych do solidarności, łamała zarazem tradycyjne zrzeszenia i odsyłała ludzi z powrotem do samotności. Powstał więc zamęt.[/c] Ludzie atakowali bramy miasta, rabowali podpalone lub zamknięte z przyczyn sanitarnych domy. Ogłoszono stan oblężenia i wprowadzono zaciemnienia - od jedenastej wieczorem miasto pogrążało się w mroku.
Dalej narrator opisuje pogrzeby. Na początku były one pospieszne. Zniesiono wszelkie formalności. Rodzina często nie mogła uczestniczyć w pogrzebie ze względu na kwarantannę. Z czasem zaczęło brakować podstawowych rzeczy, potrzebnych do odprawienia pogrzebu: trumien, płótna na całuny, miejsca na cmentarzu. Trumny stały więc przechodnie: służyły tylko podczas transportu trupów na cmentarz. Z czasem ludzi zaczęto grzebać w zbiorowych dołach - jeden był przeznaczony dla mężczyzn, drugi dla kobiet. Trupy wrzucano do dołów, przysypując je wapnem i ziemią. Pod koniec zarazy podział ten okazał się jednak nieistotny i trupy wrzucano do dołów jak popadnie.
W okresie tuż przed krytycznym atakiem dżumy zabrakło osób do grzebania trupów, była to jednak tylko sytuacja przejściowa. W okresie największego zadżumienia rąk do pracy nie brakowało, ponieważ w mieście panowało ogromne bezrobocie.
Zmiany w organizacji pogrzebów zmieniły się na początku września, kiedy zaczęło brakować miejsc na cmentarzu. Doły zaczęto kopać coraz głębsze, a trupy zwożono nocą i grzebano w większych grupach. Wkrótce jednak zmarłych na dżumę trzeba było spalać w piecu krematoryjnym. Do transportu trupów użyto tramwajów.
W tym okresie podstawowe cierpienie mieszkańców miasta - rozłąka z bliskimi, traciło swój patos. Ludzie zaczęli zapominać twarze swoich bliskich. Wielkie uczucia minęły, wszyscy zaczęli doświadczać uczuć monotonnych. Po okresie dzikiego porywu pierwszych tygodni nastąpiła niema zgoda mieszkańców na zaistniałą sytuację - przystosowali się oni do nowych warunków. Ludzie stracili wrażliwość, przyzwyczaili się do rozłąki z tymi, których kochają. [c]Dżuma odebrała wszystkim siłę miłości, a nawet przyjaźni, trzeba to powiedzieć. Miłość bowiem żąda odrobimy przyszłości, a myśmy mieli tylko chwile.[/c]
Ludzie utracili swoją indywidualność, przestali myśleć o własnych uczuciach, myśleli tylko o sprawach ogółu, czyli o dżumie. Popadli w rutynę, ich życie stało się szare, monotonne. [c]Inaczej mówiąc, nie dokonywali już żadnego wyboru. Dżuma zniosła sądy wartościujące.[/c]
[b]IV[/b]
Wrzesień i październik. Rieux dowiaduje się z telegramu do lekarza, leczącego jego żonę, że jego ukochana ma się źle. Tarrou zamieszkał u Rieux po zamianie hotelu na dom kwarantanny. Rieux zauważa u siebie obojętność na chorobę. Jest przemęczony, pracuje dwadzieścia godzin na dobę. Dodatkowo ludzie nie są mu wdzięczni, ponieważ jego przyjście zwiastuje nie odratowanie z choroby, lecz śmierć. W domach chorych nie jest przyjmowany tak, jak jak przed dżumą - jak zbawca.
Jedyną osobą w mieście, która nie odczuwała dotkliwych skutków dżumy, był Cottard. Nadal trzymał się trochę na uboczu, utrzymywał jednak stosunki z innymi ludźmi. Szczególnie upodobał sobie Tarrou, którego często odwiedzał, a znajomy przyjmował go w miarę możliwości. Z tego powodu notatki Tarrou z tego okresu skupiają się właśnie na osobie Cottarda, piszący tytułuje nawet kilka stron notatnika na ten temat jako „Stosunki Cottarda z dżumą”. Ogólna opinia Tarrou o rentierze zamyka się w sądzie:
„To człowiek, który rośnie”[/c] Optymizm Cottarda wynika z przyjętej przej niego ciekawej filozofii. Człowiek ten zauważa, że choroby nigdy nie łączą się ze sobą - na takiej samej zasadzie gdy teraz panuje dżuma policja go nie ściga. Cottard czuje się blisko ludzi i odpowiada mu to. Dżuma jest czymś, co łączy go ze społecznością Oranu. Negatywną stronę dżumy znał Cottard już wcześniej, nie robi mu to więc wielkiej różnicy. Nieufność, jaka towarzyszy teraz mieszkańcom Oranu w stosunku do siebie nawzajem (każdy może przecież zarazić inną osobę dżumą) zna on już, ponieważ jako osoba z haniebnym czynem na sumieniu obawiał się donosów ze strony innych. Cottard [c]rozumie doskonale ludzi, którzy żyją w myśli, że dżuma może im nagle położyć rękę na ramieniu i że w chwili kiedy człowiek cieszy się, iż jest jeszcze zdrów i cały, ona szykuje się może, żeby to zrobić (...) Strach wydaje mu się mniej ciężki do udźwignięcia, niż wówczas gdy odczuwał go zupełnie sam.[/c] W dalszej części swoich notatek Tarrou relacjonuje wydarzenie, jakiego doświadczył on i Cottard.
Cottard zaprosił Tarrou do Opery Miejskiej na [i]Orfeusza i Eurydykę[/i], operę graną przez trupę, która przyjechała do Oranu i z powodu dżumy została przymusowo zatrzymana w mieście. Podczas wystawiania sztuki aktor grający Orfeusza zasłabł. Ludzie wstali i zaczęli wychodzić z opery. Także tutaj dotarła już dżuma.
Rambert spotkał się z Gonzalesem i strażnikami. Marcel i Louis zaprosili go do siebie. Dziennikarz musiał czekać na ucieczkę jeszcze dwa tygodnie, aż zacznie się straż przy bramie Marcela i Louisa. Przez te dwa tygodnie Rambert pracował wyjątkowo intensywnie. Rieux ostrzegł go, że sędzia Othon zwrócił uwagę na jego kontakty z kontrabandą.
Rambert zamieszkuje w małym domku hiszpańskim. Rozmawia ze starą Hiszpanką. Wszystko już jest gotowe, są umówieni na północ. W ostatniej chwili jednak Rambert zmienia zdanie i decyduje się pozostać w mieście. Chce dzielić z uwięzionymi ich los, solidaryzuje się z cierpiącymi. Nie chce być szczęśliwym egoistą.
Pod koniec października doktorowi Castelowi udało się wyhodować serum, postanowiono dokonać pierwszej próby na synku sędziego Othona, Filipie, który był w stanie beznadziejnym. Lekarze podali mu serum, potem obserwowali cały czas malca, który umarł w męczarniach, choć walczył z chorobą dłużej niż inni.
Paneloux, który także obserwował umieranie małego Filipa, zmienił się od tamtego czasu. Zaczął przygotowywać rozprawę pod tytułem „Czy kapłan może radzić się lekarza”, pewne swoje przemyślenia z nią związane chce wygłosić podczas kazania, na które zaprosił także doktora Rieux. Na drugim kazaniu ojca Paneloux nie było już tak dużo osób, kościół zapełnił się w trzech czwartych. Wynikało to ze specyficznego stosunku mieszkańców Oranu do religii. Obywatele miasta byli bardziej zainteresowani zabobonami - nosili medaliki, talizmany, które miały ich uchronić przed dżumą, bardzo modne stały się przepowiednie, ale mało osób uczestniczyło w nabożeństwach.
Drugie kazanie ojca Paneloux znaczenie różniło się od pierwszego. Ojciec Paneloux nie przedstawiał już dżumy jako kary za grzechy, ale raczej jako wyzwanie, w którym sprawdza się nasze człowieczeństwo. Zachęcał do walki z zarazą. Nie mówił już „wy”, ale „my” - nie oskarżał swoich słuchaczy o nic, ale utożsamiał się z nimi. Mówił o cierpieniu niewinnych, którego nie da się nijak uzasadnić, ale trzeba je zaakceptować, wyzbyć się egoizmu w imię trudnej miłości do Boga. Zdaniem słuchającego kazania Rieux Paneloux w niektórych miejscach zbliżał się w kierunku herezji. Po wyjściu z kościoła młody diakon powiedział jezuicie, że jego rozprawa raczej nie uzyska imprimatur - władze kościelne nie zgodzą się na jej druk.
Wkrótce po tych wydarzeniach Paneloux przeprowadził się - zamieszkał u starej gospodyni, na której zrobił złe wrażenie. Gdy zapadł na chorobę o dziwnych objawach (najprawdopodobniej była to dżuma), nie pozwolił kobiecie wezwać lekarza. Kiedy dostał się do szpitala, jego stan był już ciężki. Umarł szczęśliwy, z krucyfiksem w ręku, a na jego karcie napisano „przypadek wątpliwy”.
Wszystkich Świętych. Ochłodziło się, wiał zimny wiatr. Ale w tym roku nie chciano myśleć o zmarłych. [c]Nie byli to już ci opuszczeni, do których przychodziło się wytłumaczyć raz na rok. Byli intruzami, których chce się zapomnieć.[/c] Liczba zmarłych przestała rosnąć, wykres dżumy ustabilizował się. Przyczyny tego faktu dopatrywano się w serum doktora Castela. Na dżumę zmarł doktor Richard. Wszystkie gmachy użyteczności publicznej poza prefekturą zostały zamienione na szpitale i lazarety.
Szerzyła się dżuma płucna. [c]Chorzy umierali znacznie szybciej, wśród krwawych wymiotów.[/c] Towary pierwszej potrzeby zaczęły być sprzedawane po horrendalnie wysokich cenach. Doprowadziło to do rozwarstwienia społeczeństwa - biedni ludzi zaczęli cierpieć głód, podczas gdy bogatym niczego nie brakowało. Nastrój w mieście był napięty, co dobrze oddaje historia zawarta w zapiskach Tarrou.
Tarrou mówi w nich o tym, jak z Rambertem i Gonzalesem odwiedzili w niedzielne popołudnie obóz odosobnienia mieszczący się na stadionie miejskim. Początkowo w tego typu osobach panował rozgardiasz, potem ludzie poddali się bezczynności, zapanowała między nimi wzajemna nieufność. W obozie spotkali pana Othona; tam Tarrou po raz pierwszy usłyszał, jak sędzia wymawia imię swojego zmarłego syna. Dawny butny i sprawiający rodzinie przykrości prawnik stał się cichym, przejętym losem swoich dzieci człowiekiem.
Zbliżał się koniec listopada, ochłodziło się jeszcze bardziej. Tarrou towarzyszył Rieux w odwiedzinach u starego astmatyka, wyszli razem na taras i Tarrou opowiedział doktorowi historię swojego życia.
Dzieciństwo miał szczęśliwe, rodzice go kochali. Jego ojciec był zastępcą prokuratora generalnego, dzięki czemu rodzinie powodziło się pod względem finansowym. Nie był to człowiek wybitny, ale w oczach Tarrou na pewno nie zły. Miał dziwną pasję - doskonale znał na pamięć rozkład jazdy Chaixa. Tarrou to bawiło i czuł podziw dla ojca z powodu jego doskonałej pamięci. Chłopiec przeżył szok, gdy pewnego dnia, w wieku siedemnastu lat, uczestniczył w rozprawie ojca. Najlepiej zapamiętał z tej rozprawy winowajcę, którego widok poruszył go do głębi. Jego ojciec wywalczył dla oskarżonego karę śmierci i był osobiście obecny podczas egzekucji. Tarrou uświadomił sobie, że ojciec czynił to już wielokrotnie - za każdym razem, gdy wstawał wcześniej do pracy. Stracił do niego szacunek i uciekł z domu. Później odwiedzał matkę, a po śmierci ojca zabrał ją do siebie, aż ona także zmarła.
Od momentu ucieczki z domu Tarrou chciał za wszelką cenę walczyć ze śmiercią. Walczył w różnych konfliktach europejskich, wdał się w politykę, był jednak przeciwny zabijaniu i wszelkiej przemocy. Tarrou jest zdania, że cały świat jest zadżumiony, że ludzi [c]ogarnął szał mordowania i nie mogą postępować inaczej.[/c] Uważał, że [c]każdy człowiek nosi w sobie dżumę[/c] i trzeba być bardzo ostrożnym, żeby nikogo „nie zarazić”.
Tarrou cały czas próbuje osiągnąć świętość i szuka świętych na ziemi. Zastanawia się razem z doktorem Rieux, czy możliwa jest świętość bez Boga - skoro oni obaj w niego nie wierzą. Przyjaciele idą wykąpać się w morzu, aby odpocząć przez chwilę od swoich trosk.
Przyszła ostra zima (grudzień), a bakcyl dżumy zdawał sie nie ustępować. Sędzia Othon został omyłkowo przetrzymany dłużej w obozie kwarantanny, po interwencji Rieux wypuszczono go. Po kilku dniach postanowił tam jednak wrócić jako ochotnik - uważa, że w ten sposób będzie bliżej swojego zmarłego synka. Rambert przemyca za pośrednictwem strażników listy do żony.
Nadchodzi Boże Narodzenie, smutne i bez wyrazu. Prezentami cieszą się tylko najbogatsi. Pod wystawą sklepu z zabawkami Rieux i Tarrou spotykają płaczącego Granda - w dzień Bożego Narodzenia przypomniał sobie o Jeanne, o ich zaręczynach przed sklepem i nie był w stanie opanować emocji. Grand upada na ulicy, zaraził się dżumą płucną. Rieux postanawia leczyć go u niego w domu. Na prośbę chorego pali rękopis jego książki, liczący 50 stron, a zawierający tylko pierwsze zdanie, przepisywane i przerabiane na mnóstwo sposobów, z uwagami. Serum Castela sprawia, że Grand wraca do zdrowia. Tego typu przypadki zdarzają się wśród innych chorych. W mieście pojawiają się zdrowe szczury, a statystyki oznajmiają cofanie się choroby.
[b]V[/b]
Mieszkańcy miasta z ostrożnością przyjmowali informacje o cofnięciu się choroby. Mimo to po raz pierwszy od rozpoczęcia epidemii zaczynali się zastanawiać, co będą robić po jej zakończeniu. Można było spotkać uśmiechniętych ludzi na ulicach - w mieszkańców Oranu wstąpiła nadzieja na pokonanie choroby. Siła dżumy zdecydowanie spadała, choć zdarzało się, że zabierała ludzi z zaskoczenia. Taki był przypadek sędziego Othona, który niespodziewanie zmarł, zaraziwszy się dżumą w obozie kwarantanny.
Paradokslanie niektórzy obywatele miasta w momencie poprawy sytuacji zdecydowali się na próbę ucieczki. Ceny towarów spadły. Przywrócono normalne oświetlenie, zapanowała powszechna radość. Niektórzy jednak nie byli w stanie się cieszyć z powodu przeżywania śmierci najbliższych lub niepokoju dotyczącego przebywających w zamkniętych obozach. Symbolicznym wydarzeniem było pojawienie się na ulicy kota. Tarrou ucieszył się na myśl o staruszku, który znowu będzie mógł oddać się swojemu zwyczajowi plucia na zwierzęta.
Powolne odchodzenie dżumy tylko jednego człowieka wprowadzało w popłoch: był to oczywiście Cottard. Odkąd statystyki zaczęły spadać, rentier często odwiedzał Rieux pod różnymi pretekstami, żeby dowiedzieć o jego zdanie na temat rozwoju choroby. Gdy Rieux opowiadał o optymistycznych prognozach, Cottard smutniał. Jego nastrój był zmienny, czasami odcinał się od wszystkich i nie wychodził ze swojego mieszkania. W dniu ogłoszenia przez prefekturę komunikatu o otwarciu bram, które miało nastąpić dwa tygodnie później, Cottard zniknął. Dwa dni później spotkał Tarrou na przedmieściach i zaciągnął go na spacer. W rozmowie z Tarrou Cottard daje wyraz swojego ogromnego zaniepokojenia myślą, że dżuma odejdzie, jednocześnie rentier cały czas liczy na to, że tak się jednak nie stanie, a jeśli nawet tak, to wszyscy zaczną życie „od zera”. W pewnym momencie na drodze pojawili się dwaj funkcjonariusze, który próbowali zatrzymać Cottarda. Mężczyźnie udało się uciec.
Dwa dni później nieoczekiwanie na dżumę zachorował Tarrou. Rieux za namową matki postanowił zostawić go w domu i razem zaopiekowali się chorym. Mimo to Tarrou zmarł. Rieux bardzo przeżył śmierć przyjaciela. Następnego dnia dostał wiadomość o śmierci żony; przyjął to ze spokojem. Serce Rieux przepełniał ból, czuł, że przegrał z dżumą.
Bramy miasta w końcu otwarto, czemu towarzyszyła radość i zabawa całego miasta. Do Oranu wróciło normalne zycie - przywrócono normalne kursowanie pociągów i statków, ludzie, którzy z powodu dżumy nie widzieli się miesiącami, mogli się w końcu spotkać. Do Oranu przyjechała ukochana Ramberta.
Okazuje się, że to Rieux jest narratorem utworu. Jako mieszkaniec Oranu i uczestnik tragicznych wydarzeń starał się przekazać je w sposób jak najbardziej obiektywny. Uczestniczył we wszystkich wydarzeniach osobiście i wszystkie uczucia zbiorowości, które opisywał, były także jego udziałem.
Jedyną osobą, z której uczuciami Rieux nie mógł się zidentyfikować, był Cottard - człowiek o samotnym sercu. Kiedy Rieux przemierzał ulice miasta, zatrzymał go policjant. Okazało się, że z domu Granda ktoś strzela do tłumu - był to Cottard. Został schwytany przez policjantów. Pod domem Rieux spotkał Granda, który powiedział mu, że napisał do Jeanne i zaczął na nowo zdanie swojej powieści. Doktor na koniec odwiedza swojego starego pacjenta, astmatyka, który w sposób zdystansowany odnosi się do wydarzeń w mieście.
Końcowe refleksje Rieux dotyczą natury człowieka. Doktor Rieux napisał swoje opowiadanie, bo nie chciał, aby ludzie, których stracił, zostali zapomniani. Chciał świadczyć na korzyść zadżumionych i wyciągnąć z całej zarazy naukę: [c]że w ludziach więcej rzeczy zasługuje na podziw niż na pogardę.[/c]
Wiedział jednak, że zwycięstwo nad dżumą nie jest ostateczne. Radość tłumów cieszących się z odejścia dżumy jest zawsze zagrożona. Bo [c]„(...) bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika (...) Nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście.”[/c]