Strug Andrzej LUDZIE PODZIEMNI(1)


STRUG ANDRZEJ

LUDZIE PODZIEMNI

Wszystko odbyło się, jak należy. Były wieńce, były szarfy czerwone i ludzi z tysiąc. Śpiewa­no nad dołem «Czerwony Sztandar», była mowa pogrzebowa i słuchał tłum — tylko mowy nie można już było dokończyć. AVpadli kozacy na cmentarz i stratowali groby końmi... I była nie­zła bójka i kilkudziesięciu aresztowanych i wiel­kie uniesienie.

To ludzi pokrzepia i wichrem wieje przez zatęchłe powietrze piwnic konspiracyjnych. Przy­dałeś się jeszcze i po śmierci.

Teraz mnie przypadło zasługi twoje spisać i Wynieść nieznane imię twoje na światło dzien­ne. Stanę u kaszty i wybierać będę litera po literze i układać... ramce grubej, żałobnej, pod dwoma piszczelami na krzyż... Uczcić cię trze­ba-— jakże...

Niech się dowiedzą ludzie, żeś był, a ci, co cię znali, niechże się nareszcie dowiedzą, żeś to ty był właśnie, którego znali. Dziś już niema poco konspirować. Sławny będziesz...

Niejednego żywot twój zagrzeje i podnieci, Niejednemu do wytrwania dopomoże.

Będziesz sławny...

Trzeba pisać.

Siedzę tak oto nad ćwiartką papieru—siedzę już od trzech godzin. Zacząć nie mogę. Chociaż przecie wiem o tobie wszystko, co tylko było. Wiem i to, co nikomu na świecie nie było wia- domem, tylko mnie jednemu...

Wszystko, wszystko mam w pamięci.

Tylko widzisz...

Tylko ciebie, chłopie serdeczny, niema i nie będzie! Jakże się tu rozpisać, jakże zacząć, kie­dy ja tego właśnie nie rozumiem?

Trudno mi będzie... Może i zdołam, ale zwle­kam jeszcze i to ci powiem, że się boję.

Jak zacznę pisać—niech tylko pierwsze litery postawię—uwierzę i wszystko odrazu zrozumiem. I tego się właśnie boję: uwierzę, że już wszyst­ko skończone i że już nigdy...

Nigdy—głupie słowo... Tego przecie człowiek nigdy nie ogarnie... Jakże ja mam właśnie i to

o tobie?

O tobie...

*

❖ S*c

W najgorętszym czasie się wybrałeś. Godzi- łoż się odchodzić? Roboty tyle! Kogóż postawim na twoje miejsce? Przecież się nie godziło...

Sierotyś zostawił. Pytają o ciebie na Woli: gdzież się zapodział «Walter»? Wsypał się, czy co? Czemu nie przychodzi?

Oj, wsypał się i już go nie zobaczycie ludzie

wolscy...

A

I pytają się o ciebie tam na Dole: a co to nasz «Miotek» porabia, że go nie widać? Nie będziesz się już, ty Młotku, przekradał po Po­wiślu. Przecie zrozum, że same te kąty i same te dziury warszawskie i zaułki pytają o ciebie i że też tęsknią!

Tyłeś butów zdarł łażąc tam — tyle czasu!... Porachuj-no tylko ile to lat? Przewinęło się nam przed oczami ludzi niemało... I przecie ciebie wszyscy lubili — a gdzie było najtrudniej toś ty lazł i wszędzieś potrafił. Mało nas starych zostało przy robocie: jedni poginęli na Sybirze, pognili w turmach, inni zdarli się w robocie i nie wy­trzymali... Jeno prawdziwie mało nas się starych zostało, a tośmy sobie przecie we dwóch w sekre­cie nieraz powiadali, że zawsze lepsi byli starzy...

I teraz by się ich przydało więcej — a tyś sobie wziął i odszedł... To nic, że ludzi dużo, roboty przecie zawsze więcej, niż na sto razy po tylu. Bo już teraz pośpieszać trzeba i z cza­sem się prześcigać—sameś to mówił i to nieraz, a. wszelako wziąłeś i odszedłeś...

Najgorszy czas sobie wybrałeś—mogłeś po­czekać...

Tyleśmy lat przebiedowali w robocie piekiel­nej, w zgiełku, że nigdy nie było chwili wolnej, ani możności rozejrzeć się wokoło—cośmy przecie zrobili. Z dnia na dzień odwalało się robotę, byle więcej, byle nadążyć i żeby przecie wiedzieć za co się będzie potem między Jakutami zdy­chać.

A wszystko jak w lesle—ani widać poznaki pracy naszej. Po ofiarach ludzkich rachowaliśmy i było tego odmęt — jeno skutku oczami dojrzeć nie było sposobu.

Kto z nas wiedział co się tam działo? Jakby kto w morze niezgłębione rzucał kamienie — skąd mu wiedzieć, wiele jeszcze brakuje do wierz­chu? Bryzgało za każdym rzutem żrącą pianą prosto w oczy—i tyle że bryzgało. A co na dnie?

I dłużyło się nam, aleśmy się przecież cudów nie spodziewali i ani myśleli doczekać. Taki nasz los: jeden sieje, drugi zbiera i ktoś następny do­piero tego chleba ukąsi. A jak była chwila wol­niejsza, tośmy, żartując sobie, marzyli: będzie tak, a tak. Będzie—tylko gadanie to było i żaden się przecie tak nie zamarzył, żeby aż uwierzyć.

A przecie przyszedł moment, kiedy błysnęło nam światło nieoczekiwane i odsłoniło się taje­mnicze dno prac naszych. Przyszło lato bojowe, lato pamiętne. Przyszło w ostatnim roku stare­go stulecia.

Pamiętasz te dni upojenia, które wzięły nas i podniosły, nas starych, szczwanych, ostrożnych. I wraz nadzieja poszybowała hen górą — górą, jak ptak bajeczny i zapatrzyły się nań oczy

Q^SZ6i • *

Potem trzeźwiliśmy się nawzajem długo. Pa­miętasz? Cóż my możemy? Gotowiśmy — jeno jakże nam zaczynać?! Patrzyliśmy chciwie ku granicy, aż łzą zaszły wysilone oczy, ku mil­czącej, ku cichej wschodniej granicy...

Rozpodziala się gdzieś radość nasza i prze­padła. Smutnyś chodził tych dni, pamiętasz dobrze. Tak mi tego smutku twojego żal...

To już wczorajsze dzieje.

I nie mogłeś ty doczekać do dnia dzisiejszego, nie o dużo idzie, o chwilę życia małą.

Tak mi tego smutku twojego żal — tak mi żal...

Czemużeś się tak śpieszył? Źle zrobiłeś...

*

$ *

Słuchaj, bracie, słuchaj dobrze: przecie to re­wolucja idzie! Idzie i ziemią trzęsie!

Oto i tam się już budzą! Potężnie się budzą, jako i spali potężnie—nie wierzysz?

Słuchaj! Przecie to prawda, to się już za­czyna !

Czasy nowe idą, jakich jeszcze nie bywało! Inaczej ludzie patrzą i inaczej oddychają i ina­czej już wróg się boi!

Już i my możemy wydostać z pod ziemi skarby nasze i zapasy, robotą się pochwalić!

Niedalekie nasze jutro—doczekamy!

Słuchaj, bracie, słuchaj dobrze: z podziemi naszych wyjdziemy! Na bój z wrogiem! Oko w oko z nim staniemy—zmierzym się, policzym!

Tylko ciebie zabraknie w tym dniu jasnym, ty jeden ze swego podziemia już nie wyjdziesz...

I nie lepiej ci było... Nie lepiej ci było dzień ten obaczyć, oczy jasnością ucieszyc, powietrzem odetchnąć wolnym ?

Właśnie jak to marzyłeś sobie w godzinę wieczorną, kiedy duszno ci było w podziemiu. Powiadałeś, skarżąc się:

«Okropna to rzecz przez całe życie się oglą­dać i przez całe życie się ukrywać, nigdy głosu ze siebie wydobyć—okropna rzecz—a i wstyd»...

Płynęliśmy długo trudną przeprawą—sił nie starczyło i głębia ciągnęła w siebie. A przecie przeparliśmy i oto brzeg, oto już brzeg widać! A ty na dnie...

I jakże ja na ten jasny brzeg—bez ciebie?...

*

* $

Pamiętasz?

Nasze dyskusje studenckie i długie referaty, i kłótnie, i stronnictwa, i zrywanie stosunków, i nawiązywanie stosunków, i grupy, i kółka, i pro­gramy, programy, programy...

I tę sławę naszą obnoszoną po wszystkich czwartakach Warszawy? I tę dumę naszą?

Któż i kiedy, jaki Napoleon był pewniejszy, że włada losami świata, niż my obydwaj w owym

czasie ?

Kiedy nas wyrzucano z uniwersytetu, powie­dzieliśmy sobie: do w^yższych przeznaczeń gotują nas losy I

A kiedy nas obydwóch zamknęli za kratą, mówiliśmy: bądźmy mężni, świat patrzy na nas!

A kiedy nas puścili po paru miesiącach, wsty­dziliśmy się tego jak zbrodni...

Potem w świat, w świat daleki, jak czynili wszyscy...

Pamiętasz nasze lata paryskich prac i walk i pamiętasz ty tę naszą dumę paryską, wynio­słą? Na ulicy des Courcelles, za fortyfikacjami w głodzie i nędzy psiej, ostatniej ? Kiedyśmy wydawali ostatnie z pożyczonych santimów na drukowanie broszurek polemicznych?

Potem Londyn nielitościwy i potworny i nę­dza jeszcze gorsza, już nie do wytrzymania. Pa­miętasz, wieczór byl jesienny, plugawy, kiedyśmy to leżeli obydwaj bezwładni z głodu na jednym bar­łogu w nieopalonej i ciemnej izbie na przedmieściu?

A ta noc letnia, gwiaździsta, pachnąca ży­wicą i kwieciem ojczystem — kiedyśmy powra­cali do kraju i przekradali się, błądząc, przez kordon graniczny?...

Nie spowiadaliśmy się ze swych myśli, ale to jedno każdy z nas przysięgał sobie, że nie opuścim już ziemi własnej aż do ostatka...

*

* *

Jakże to dawno — jakież to nie do wiary stare dzieje...

Zaczęła się praca nowa, nieznana.

Ciężko było—było przykro, było gorzko...

Jakże głupim stał się odrazu cały nasz ro^ 2Um i cała uczoność nasza, wyćwiczona w po­lemikach bez końca i miary! Jakże bez litości drwiło z nas życie prawdziwe i to dzieło żywe,, Przed którem opadały nieumiejętne ręce...

Pamiętasz? To była bodaj najcięższa, najtrud­niejsza próba...

Tu dopiero giąć się zaczęły barki pod brze­mieniem, tu trzeba było zęby zaciskać, żeby wytrwać, żeby przetrwać...

A jak przychodziła czarna, zła godzina, w któ­rej czuje się ukłucie w samo serce—podłe ukłu­cie trwogi i niewiary...

Ten moment straszny, kiedy to w czasie ataku żołnierz ustaje w natarciu, kiedy chce bron rzu­cić i uciekać, uciekać, uciekać...

Tyś mi w oczy patrzył wtedy długo—długo w milczeniu... I powracałem, powracałem...

Tyś był mocniejszy...

*

* *

Pamiętasz? Dwóch nas zostało po pogromie i nikogo więcej na szerokim świecie—we dwóch porwaliśmy się...

Teraz nie uwierzyliby ludzie, a jednak—pa­miętasz przecie—dwóch nas było wtedy i niko­go więcej...

Teraz po latach i samemu trudno dać wiary...

Jak przetrwaliśmy te czasy pierwsze? Widać, prawdą jest, co stoi w Piśmie. Bywa wiara, która góry dźwiga i z miejsca przenosi...

Czasy głodu, chłodu, poniewierki... I nieufno­ści ludzkiej i strachu i zawiści...

Za dziesięciu każdy z nas robił, a we dwóch i za jednegośmy nie jedli...

Rwała się przędza nasza, jako pajęczyna na wichrze, a myśmy łatali, pytając jeden drugiego: i będzież co z tego? Rwała nas ciemnota i in­tryga i zdrada... I wieczna naganka — i nie to było jeszcze najgorsze — bo przywykliśmy i my żyć w ciągłej obawie.

Udawało się jakoś. A jak bywało, że szła zguba pewna i nieuchronna—to wtedy cud się stawał i wybawiał. Dziwiliśmy się, a tyś powia­dał: nic innego, tylko Bóg trzyma z nami.

Pamiętasz, jakeśmy uciekając wpadli do kra­mu? Na Starem Mieście? Już nic do stracenia nie było i tylko tak—z rozpędu, z instynktu sa­mego... Przekupka nic i my nic — ani słowa— czasu nie było... A za moment policja tuż—po gorącym śladzie...

I powiedz, któż jej powiedział, kto ją na­uczył? «Przeleciało tędy dwóch właśnie jakby na Bugaj»... Wypuściła nas potem tylnem wej­ściem, przez bramę i też ani słowa. Zyjeż ona jeszcze, wybawicielka?

Albo ten Żyd w bramie? Pamiętasz?

«Nie idźcie panowie na górę, bo w mieszka­niu policja». Co on był za jeden? Skąd nas znał? Skąd się wziął taki Żyd?

Przetrwaliśmy. Aż przyszedł do nas trzeci i dziesiąty i setny i tysiączny... Rozrodziło się gniazdo, a dziś bodaj że i bez nas jużby się obyło.

Tylko czemu nie razem w jednym dniu?

I żeby choć chwileczka wolniejsza...

Czasu nigdy nie było—dzień za dniem, jak na węglach. Ot i zeszło tyle lat!

Aż nie do wiary. Sen, czy co?

Ciągle razem w każdej doli...

I kogożeś ty mial na ś wiecie, prócz mnie? Powiedz? Przecie i ja ciebie jednego, tylko

ciebie...

I jakże się to stać mogło... Ani razu, ani jednego razu nie rozgadaliśmy się ze sobą—nie potrafił żaden...

Wstydziłeś się? Romanse? Nigdy cieplejsze­go słowa przez całe życie. Zato kłóciliśmy się często żarliśmy się o byle co, jak te psy — przecież nieraz godzić nas musieli ludzie! Słu­chaj, mnie z tobą! Tyś był na lewicy — ja na prawicy i tak już było od początku, nawet wte­dy, kiedy nas było tylko dwóch i nikogo wię­cej... Tylko to wiem, żeśmy zawsze razem... żeśmy jeden za drugiego — jak bracia rodzeni...

Głupie słowo! Bo i cóż to jest: «bracia»?

Kogożes ty miał na świecie? Gadajże, teraz już się przecie nie wstydź...

Czemużeś nigdy gęby nie otworzył? Wiedzia­łeś, że ja nie potrafię. Na cóż czekałeś? A te­raz zapóźno, widzisz!...

Pożegnać się z tobą nie mogłem, żeby choć w oczy jeszcze raz spojrzeć... Nie wolno było ilu to rzeczy, słuchaj, nam nie było wolno? A tyś sobie przecie pozwolił...

Nie wolno — służba!

Tylko uważasz, ja ci powiadam: niechbym ja stanął tak nad tobą w tej godzinie, niechbym popatrzył...

Wstałbyś! Ja ci powiadam!

...A niechbyś i nie wstai, bo i skądże... Tylko niechby się raz nareszcie spotkały nasze oczy, niech­bym ja ci raz nareszcie wypowiedział wszystko, chociaż bez słów, bobym i nie umiał słowami...

Trudno, obyło się i bez tego. Obywaliśmy się przecie przez całe życie bez wszystkiego...

Słuchaj, stary, powiedz jeszcze tylko jedno: w tej godzinie ostatniej, powiadali, żeś się oglą­dał po izbie i żeś patrzał po stronach i na drzwi co chwila... W tej ostatniej godzinie?

Czegoś ty szukał w takiej chwili? Na kogo cze­kałeś? Prawdę powiadaj i nie kręć—musisz mi to wyznać, musisz!

Ja ci byłem potrzebny?

Na cudzem łóżku umarłeś — w cudzy surdut ubrali cię do trumny i w buty cudze, darowane...

Słuchaj — cożeśmy to kiedy mieli własnego? Od wielu lat nie mieliśmy kąta własnego? Swo­jej wolnej, własnej chwili? Swojej sprawy oso­bistej ?

Nie myślało się znowu nigdy specjalnie o ta­kich rzeczach — ale zawsze sponiewieraliśmy Slę—ale zawsze...

Psie było życie..

L/o>

Trzeba ci było usłuchać, trzeba było gdzieś wyjechać i przecie raz w życiu odpocząć. Nie słuchałeś...

Jeszczebyś pociągnął rok, dwa, jeszczebyś coś przecież zobaczył, czegoś przecie się docze­kał—bodaj zorzy wyraźniejszej. I wtedy byłoby ci lżej...

Gadało się zwykle: będziemy odpoczywali, jak nas wezmą. Wypoczniemy na oba boki w więzieniu, na zesłaniu...

I bywały chwile, że się zatęskniło. I wyrwało się czasami filisterskie słowo: a żeby ich już raz djabli nasłali...

A oni na złość nie przychodzili — uparli się na nas.

...Ot i bez chwili wytchnienia, zagnany jak ostatnia szkapa, w zaprzęgu padłeś.

Spoczywaj — spoczywaj...

*

* *

Otóż pisać chcę te twoje dzieje. Słowem żywem, mocnem, żeby pamiętali cię ludzie dłu­go—długo...

Sławy rozgłośnej, sławy wielkiej chcę dla ciebie, człowieku z pod ziemi, człowieku bez imienia!

Niechaj to ujawnione imię twoje stanie się dumą tysięcy i niechaj będzie dla nich znakiem żywym i otuchą i bodźcem i dźwiękiem bojowym!

Niech wiedzą!...

Pisać trzeba—numer gotowy i tylko na cie­bie czeka. Jutro bić zaczniemy, a stanę na całą noc u kaszty twoje zasługi składać. Dali ci tyl­ko jedną szpaltę—tam zmieścić się muszą wszyst­kie czyny żywota twojego i cala dusza twoja. Będzie ci ciasno w żałobnej ramce i krótką bę­dzie opowieść moja—zdążę przez noc z robotą.

Noc cicha i bezpieczna... Oto jeszcze tę dłu­gą noc z tobą samotny spędzę — z tobą, bracie umarły.,. Będę składał literę do litery i odczy­tywać będę na wspak na czcionkach słowo za

słowem.

I kto wie?

Może z łez wspomnienia, z żalu myśli mojej...

Może z tej ciszy nocnej... Kto wie?...

...Powstanie może i zjawi się przede mną twój własny cień—przyjdzie z niewiadomego świata stanie cichy i smętny i w oczy mi spojrzy i po­stoi przez chwilę i pożegna i potem się rozwieje...

*

* *

Trzeba zaczynać. Jutro bić będziem arkusz po arkuszu i zakipi robota w tej naszej kuźnicy podziemnej. Pójdzie w ruch maszyna cicho, sprawnie — zaszeleści papier i z godziny na godzinę wciąż będzie dźwigać się ku górze stos zadrukowanych arkuszy...

1 pójdzie twój numer w świat swojemi dro­gami zwykłemi. Rozchwytają go ludzie hen po Polskiej ziemi i łzę nad tobą uronią, łzę męską, w której siła jest i przysięga...

Pójdzie twój numer w świat szeroki, będą go podawali jedni drugim, wciąż dalej i dalej, aż z ręki do ręki zajdzie pomięty świstek do ludzi nowych, niedostępnych. Poniesie go traf

i przypadek i wiatr go podrzuci i na drodze go znajdzie i podejmie człek niewiadomy...

«CO ZŁE, TO W GRUZY...»

zïe podziemni — 2

Marne czasy dziś nastały w Warszawie na popularną muzykę. Gdzie dzisiaj można usłyszeć katarynkę? Chyba za rogatkami.—*- O arfie nie- już co mówić... Mamy zato filharmonję

i koncerta codziennie, my jednak, którzy cho­dzimy do filharmonji, słuchaliśmy zawsze kata­rynek z obrzydzeniem, a ci, co napawali się podwórzową muzyką, nic nie dostali wzamian. Poprostu pozbawiono ich muzyki. Uczyniła to kultura, która na wyższych swoich stopniach nie znosi kataryniarzy i brzdądolenia na arfie. Stawało się to bardzo powoli, przez łagodną ewolucję. Przyszła kanalizacja, telefony, kolejki podjazdowe, drewniane bruki, przyszły latarki Niebieskie z numerami domów, nastał wreszcie monopol cesarski, a tymczasem muzykusi po­dwórzowi wynosili się z miasta, wynosili/ aż S1? całkiem wynieśli. Nikt ich nie wysiedlał z Warszawy, poprostu zniósł ich nieubłagany duch czasu, ten sam, który zaszczepił na na­szym gruncie secesyjne okładki oraz automobil a usunął latarnie naftowe i wiersze Deotymy* Pan Jakób Helbik, artysta - skrzypek) ź ci- chemi, pełnemi rezygnacji klątwami, wspominał

ćzasy, kiedy to za młodych lat chadzał z kwar­tetem po najlepszych ulicach Warszawy 1 kiedy żadnemu stróżowi ani się marzyło zastępować muzyce drogi do bramy.

Chodzili we czterech. Drugie skrzypce grał pan Jan Gondaszewski, na klarnecie — stary mi- kołajewski sołdat Podsiadek, a wiolonczelę pro­wadził ś. p. Rypalski, choć może i tamci dwaj są już też nieboszczykami, kto ich wie; tyle lat...

Po dwa złote wynosili z kamienicy, a jak im wyrzucono rubla, to też niebardzo się dzi­wili, tylko grali «tusz» bardziej z grzeczności,

niż ż przejęcia. Muzykę wtedy ludzie cenili.

Na weselach dobrze zarabiali, na majówkach, a jak przyszedł karnawał...

Co porabiali tamci dwaj od kwartetu, nie wiedział Helbik, tak jeno myślał, że Gondaszew- ski musiał się już zapić do szczętu, a Podsiadek napewno umarł i to dawno.

I dobrze zrobili. Nie doczekali się hańby, jaka spadła na wszystkich artystów. Teraz artysta uchodzi za dziada, teraz nie patrzą, czy dobrze grasz, czy źle, tylko patrzą, czyś nie ślepy, nie kulawy albo przetrącony, z łaski puszczają na podwórka, naturalnie gdzieś na bocznych uli­cach, a broń Boże w pierwszorzędnej kamieni­cy. I to

netem to się nawet nie pokazuj, nie powiada­jąc już o kataryniarzach, którzy w rachunek nie wchodzą, jako podrzędne procedemiki. Byle stróżyna śmie pytać: «A co to, zdrowy chłop,

kogo? Ze skrzypcami! Artystę! Z klar-

a z muzyką się włóczy, poszedł won z bramy, bo jeszcze co ukradniesz!»

Dawno zapodziały się gdzieś te czasy, kiedy pan Helbik był naprawdę zdrowym chłopem, kiedy dziewczyny za nim latały, bo i grał, że grał, pominąwszy, że urodę miał. Nie bronił so­bie też użytku z tego powodzenia: brał a ci­skał, a żył. Lekko było żyć, a przyszła chwila smutna, to sobie zagrał, sobie samemu, swoje własne kompozycje.

Teraz gorzko żałuje, że z domu uciekł ze skrzypcami jeno i z hardością w sercu. Byłby teraz porządnym rzemieślnikiem, kto wie, może miałby i własny warsztat, miałby żonę i dzieci,

i wnuków, i szacunek u ludzi. Biada artyście, kiedy takie żale przychodzą mu do głowy...

Ano, życie minęło, jak sen: dziewki, muzy­ka, sznaps... Zostało się jeno śmierci doczekać. Tymczasem żył Helbik marnie ze swojej muzy­ki* rzępoląc po podwórzach, gdzie go jeszcze pu­szczali, legitymował się zaś jako ślepiec i w tym celu nosił zielony daszek nad oczami, choć wła­ściwą chorobą jego był dokuczliwy reumatyzm w prawej ręce, którą wodził jak drewnianą. Ale się już wciągnął i nawet przestał się mar­twić, że porządnie grać nie może.

Żył i żył z dnia na dzień. Co rano wyłaził z Parysowa, gdzie mieszkał kątem u baby, która Puszczała swoje trzy córki i z tego żyła, a rów- pież i z lokatorów, którzy wszyscy byli złodzie­jami i rzadko nocowali w domu. Oddawna prze-

stal Helbik uważać na to, z kim się zadaje. Tak się złożyły okoliczności. Wychodził rano i jak miał za co, wypijał zaraz na rogatce parę kie­liszków i poczynał grać od Okopowej. Obchodził sobie zgóry wybrane domy i tak planował, żeby nigdzie nie koncertować po dwa razy w jednym tygodniu. Prócz tego musiał dotrzymywać umo­wy, zawartej z dziadami, śpiewającymi psalmy,

i z muzykantami, operującymi w tych okolicach. Musiał zaś dotrzymywać, bo już był za słaby, żeby się nie dać. Przez to nakładać musiał drogi. Skręcał tedy w Niską i grał przez całą Smoczą (z którego rewiru miał największy zysk), zbaczał w Gęsią, w Pawią i Dzielną, wystrzegając się jak ognia, żeby się nie zapędzić w Nowolipie, gdzie mu już dwa razy podbił oczy i połamał skrzypce stary łotr Goździarz, śpiewający psalmy w tej okolicy i suwający się po ziemi w dwóch skrzynkach od gwoździ, jako niby od spodu spa­raliżowany. Hycel ten panował nad bandą dzia­dów i złodziei na całem Nowolipiu i na kawale Żelaznej, aż do Grzybowskiej, gdzie już zaczy­nało się królestwo ludzi nieznanych Helbikowi.

O południu wstępował na obiad do szynku na «rogu Wolność» i, wypiwszy pewną ilość wódek, długo marniał bezzębnemi dziąsłami bułkę z ćwierć funtem wędzonki, a jak była o tej po­rze jaka wesoła kompanja, to przygrywał i ober­wał czasem parę kopiejek, czasem poczęstunek; jak nikogo nie było, to spał na ławce i wypo­czywał. Po obiedzie dochodził jeszcze do Żytniej

ar-iiT do domu, wstępując i tą samą drogą powracał do a

już do innych kamienic. roeatce Powąz-

alt ^ * -

warunkiem, że )ak do albo inny nie­

jaki gość znakomitszy, ) pieniędzy nie żałują,

talowiec, którzy na i grać

to świt nie północek ma czasem (że niby

za darmo pode drzwiami ' m pokoju, dla ślepy zupełnie), to i w 7 ^ u tej samej baby

większej ochoty gościa, y dochowała,

lat kilkanaście, już x wnuczek się^ dziły

sporych bąków, _ które S1^b^raja puSzczać je po

i podrosły, już się s arz córkami, bo cór-

ludziach, z czego były „araz puścić jakiemu

kom marzyło się, żeby ) dziecku naj-

hrabiemu, jak to zawsze ma« ^ ^ tQ Utw0

lepiej. Jeno stara ^ ^ targował. _ _

teraz i o hrabiego, k y gaikiem na stronie,

Wszystko to tob tny i .

pan He tak ty} “J“ ^Wiearial. « <*°f

mowymi się me wdawi¡0. ^ ^ domu porząd-

i nędzarz, to jednak pa ?> * . poteral swojego

nego wyszedł i że sam •„niadze i siły młode, czasu, kiedy się go irzyma y pi w -ego oczach

W domu na Parysowie dzia y patrzał na

rzeczy, wołające o poms ę, ¿iePy i niczego nie

to, byl ze wspa-

widział. To mu bardzo ułatw

lokatorami - złodziejami żył też w zgodzie, ale gada! z nimi tylko wtedy, jak go sami zacze­piali; pierwszy nie odzywał się nigdy.

A kiedy na parysowskie budy spadała obła­wa policyjna, co zdarzało się co parę tygodni, a o czem wszyscy, komu to było potrzebne, wie­dzieli co najmniej na dzień naprzód, kiedy tar­moszono babę, zajadle odszczekującą się policjan­tom, Helbik wyjmował swoją niezmiernie wy- miętoszoną książeczkę legitymacyjną i spokojnie przeczekiwał nawałnicę.

Raz tylko od niepamiętnych czasów uniósł się Helbik gniewem i wyszedł z pełnego kon­templacji i spokoju trwania: oto przed paru laty, właśnie w czasie, kiedy wszystkie umysły na Parysowie, Burakowskiej i Zaokopowej zajęte były sensacyjną sprawą Krasińskiego i kiedy się zakładano o to, czy Krasiński będzie uciekał odrazu z kryminału, czy też poczeka, aż go wy­wiozą na Sybir, jakiś nowy lokator złodziejaszek, oczywiście z głupoty, ukradł mu skrzypce.

Wszyscy domowi ze zdumieniem patrzeli na przeobrażenie cichego dziadowiny. Helbikowi jak­by trzydzieści lat ubyło: grzmiał, cholerował, odgrażał się, wreszcie wziął czapkę i zapowie­dział, że idzie do samego «Burmistrza» na skargę, który w całym parysowskim okręgu rozsądzał spory między złodziejami i słynął za Salomona, bo mądry był i nie znał litości. Złodzieje po- truchleli i postanowili nie dopuścić tej sprawy na drogę urzędową, a załatwić ją polubownie,

jako że zresztą cala

muzykanta. Wyprano więc po mordzie^ g JM5 , kolegę i k-an°N7 J/rdziei wrócii dopiero

nie JSL PrzynM »to “-¿Z“fjoęioKE bo nil Helbik i domagał s,ę kon,ecz ^ ^ ^

były bardzo ograne, a wzniszenia.

nowe i cudownie ograne

Skrzypce były kon.-erne pieniądze. Ale

i mogły kosztować me lgI Heibik, do-

długo jeszcze narzeka dodano mu jeszcze póki dla świętego spokoj

nowej pary spodni. oowrócilo Helbikowi

Z nowemi skrzypc P p ominalso-

dawne zamiłowanie do my y • , j u przed bie rozmaite stare melodje i

oczyma żywa, ^rzliwa 1 grywał teraz z pewną Można powiedzie ' Dzlwnie roz-

satysfakcją nawet na p pierdzących po­

brzmiewały y£uch&no go też wszędzie

dworkach na Smocze). iedzieć, żeby to

uważniej, choć me m P zwyCzajnego

wpłynęło na podniesieni ę ^ ^ niego

dochodu dziennego.^ Raz p y . namawiał,

podczas grania jakiś pan i om rubli,

f ^ bowie»,

^ fataŹ t ¿U ***£% ££

* S2T bllko po^odzii.

a przepytywać, skąd się u niego wzięły takie drogie skrzypce, Helbik poprostu uciekł w wiel­kim strachu i nigdy nie wstępował już do tej kamienicy.

Odnowił też sobie znacznie repertuar, słu­sznie przyszedłszy do przekonania, że mogło się nareszcie ludziom już znudzić słuchać co tydzień jednego i tego samego grania przez trzydzieści lat. Wygrzebywał z pamięci stare melodje, uczył się nowych, których nigdy nie grywał, ale za­pamiętał był kiedyś i sprawiało mu to niemałą przyjemność. Zwłaszcza czysty, przedziwny ton nowych skrzypek, cieszył stare ucho muzykanta, niezależnie od melodji.

Czternastoletnia M.elka, najstarsza wnuczka, z którą jedyną z całego domu rozmawiał Helbik od czasu do czasu, nie odczepiała się teraz od niego i zamęczała go, żeby grał i grał. Ton no­wych skrzypek działał na nią, jak oczarowanie, poprostu wściekła się dziewczynina.

i i my­ślał sobie czasami Helbik, żeby ją kiedy zacząć

uczyć, od tak poprostu dla zabawki, ale ponie­waż nigdy na trzeźwo nie wracał do domu, więc tak jakoś zeszło. Zresztą poco jej właściwie muzyka? — myślał. — Tem będzie, co i matka, szkoda czasu i zachodu... tylko to pewne, że się ulęgła z muzykanta i to nie z byle jakiego.,. We krwi muzykę ma. Facety będą się za nią wściekać, może dziewka jeszcze karetami jeździć, byle rozum miała.

Ledwo tylko wrócił z roboty i zaczynał grze­bać się w swoim kącie, napastowała go Melka.

Zagraj-no pan co, panie Jakób, bo czło­wieka cholera bierze. Trzyma mię stara i nie puszcza jak we kreminale, wezmę chiba i ucieknę stąd. Zagraj-no pan co, tylko smutnego.

I grywał Helbik godzinami między zmierz­chem a wieczorem, kiedy w domu nikogo nie Mo, tylko on i Melka, nie licząc młodszych bachorów, które bawiły się gdzieś na podwórku.

“—■ Ej, panie Jakób, żeby z pana Jakóba nie kyi taki dziadyga, to jaby za panem Jakóbem poleciała na koniec świata. Skąd to panu Jakó- bowi takie granie przychodzi? Jak to idzie? Samo ze siebie, czy jak?

— Głupia jesteś, samo ze siebie nic nie przy­chodzi . Naukę trzeba mieć, wyrobienie w pal­cach, nuty trzeba znać. Mnie uczył profesor

1 grube pieniądze brał, a kiedy mnie już wszyst­kiego nauczył, to rodziców molestował, żeby nie żałowali, tylko się zastawili i do W^iednia mnie Wyprawili jeszcze na rok nauki. Obiecywał, że

2 koncertami mogę po całym świecie jeździć 1 Wszędzie mi będą płacić szczerem złotem. I tak- by było. Teraz jest pan Wieniawski i jest sławny po całym świecie (Helbik wciąż myślał, że Wie­niawski jeszcze żyje i grywa jak przed powsta­niem). A mógł bardzo być na jego miejscu pan Helbik, bo dlaczegóżby nie?

“— Ola Boga!... I czemu-że pan Jakób do tego Wiednia nie jechał? Starzy nie dawali fajgli, co?

Dlaczegom nie jecŁa!? Ja wiem dlaczego. Starzy, nie można powiedzieć, byli chętni, bo im się i dobrze powodziło, trzymali wtedy pi­wiarnię i sklep na Grzybowskiej, tyłka» teraz tego domu już niema, bo tam postawili browar parowy.

Tu Melka przeczekała jakiś czas, żeby się stary nałgał, pamiętała bowiem z opowiadań sta­rego muzykanta, że jego ojciec był jednocześnie urzędnikiem, młynarzem i że bodaj raz miał własną garbarnię, a to pamiętała przede wszystkiem, co już zupełnie zakrawało na prawdę, że; Helbik, jak miał lat 17, to z domu uciekł i odtądl o rodzi­cach nic nie wiedział.

Przywykła już do tego, że stary za każdym

razem łgał co innego. Wygadać się zaś; musiał,

bo inaczej nie chciał grać. Czekała więc cier-^ pliwie.

Przez głupie moje serce djabli mnie wzięli z moją karjerą. Mogłem mieć kamienicę w War­szawie, albo i parę kamienic. Mogłem..*

Tu Helbik brał się do skrzypiec i długo pró­bował rozmaitych akordów, brzdąkał, zaczynał i po takiej uwerturze przystępował znowu do rzeczy.

Melka ziewała.

— Była ona od ciebie a trzy roki starsza i nie było za moich czasów takiego paskudztwa, żeby tyle bachory, co ty* za kobity uważać* Nie! Tylko była szelma akurat taka właśnie czarna., j&fe ty jest.es biała* Oczy jiak djabla.

Leciała na mnie szelma 1 z początku to aż się balem*

— Hahahal I czego też się pan Jakób bal? Kąsała, czy co?

— Głupia. Myślisz, że ja od początku mię­dzy złodziejami siedziałem. Z porządnej rodziny jestem. U nas była w domu skromność. Matka nabożna, ojciec srogi. Nie to, co tu u was na tym waszym Parysowie zatraconym...

— Owa! — drwiła Melka.

— Z nią się zaczęło właśnie, bo przedtem to ja nawet nie wiedział, do czego kobity są Na świecie. Co chciała, to ze mną robiła, szelr Nia jedna. Z ojcem się pokłóciłem na amen, z do- *nu uciekłem. Kazałaby kraść, tobym kradł. Dla­czego nie? Zacząłem chodzić z muzykantami, za­rabiałem nieźle i mieliśmy się już pobrać, kiedy *nme rzuciła i poszła.

— Oj, to mądra dziwka była. Bo i ja nigdy z jednym nie będę długo siedziała...

— Głupia jesteś. Takiego, jak ja dla niej by- ^erN, to ona już nie znalazła przez całe swoje ^ycie. Jeżeli żyje jeszcze^ to sobie może to te- raz przypomni, suka jedna... I żeby ona teraz Nie wiem w jakim pałacu mieszkała...

-— Ojoj, niech się pan Jakób o to nie boi, cŁodzi ona po śmietnikach, kości zbiera. To już Na pewno: jeżeli gdzie we szpitalu nie zegniła...

"— A ty sobie, Melka, też nie wyobrażaj, ^ebyś i ty koniecznie w karecie jeździła, chyba ^ tej, co z ratusza na Pawiak kursuje — odci­

nał się stary w irytacji. — Co ci z tego, że krew masz gorącą, że cię aż rozpiera? Głupia jesteś i rozumu nie masz na takie życie. Muzy­kę lubisz, to najgorsze, zawsze polecisz za ober­wańcem i złodziejem, a statecznego człowieka nie uszanujesz i piniędzy w ręku nie utrzy­masz. Takie, jak ty, to lubią, żeby je chłop po­niewierał. Pójdziesz i ty kości zbierać, nie bój się!

— Mam pójść, to i pójdę. Co użyję, to użyję i niech mnie potem djabli biorą. Co mnie to szkodzi, jak już stara będę 1 nikt mnie nie bę­dzie chciał brać? Niech już o to pana Jakóba głowa nie boli!

j — Miałoby mi sie też o co rozchodzić...

1 **

— No to niech pan Jakób weźmie już i gra, bo starej maciory tylko co nie widać.

I stary grał pociemku w tej złodziejskiej izbie na Parysowie. Co zechciał, to mu się samo grało, bo już prawdziwie cudne były te kra­dzione skrzypki, a Melka słuchała, tamując od­dech, to znów wzdychając głęboko i jakby z ję­kiem, a chwilami zapalały się jej oczy i świe­ciły w ciemności, jak u kota.

Stary nigdy nie myślał o swoim losie podu­padłym i nie rozpamiętywał dawnego życia. Nigdy mu też do głowy nie przyszło zazdrościć komu losu szczęśliwszego, albo brzydzić się swem złodziejskiem otoczeniem.

Łgał czasami przed Melką, ot tak, żeby się wygadać, bo dziewczynę prawie że lubił, ale

nie myślał się zbytnio przejmować swoją historją. Stępiał zupełnie, a myśli w nim zastygły. Kto wie, może nawet nie myślał zupełnie, zważyw­szy jeszcze, że w ostatnich, latach prawie że nie miał chwili, w której nie byłby pijany, albo co najmniej trącony.

Dopiero kiedy brał do ręki skrzypce w wie­czornej godzinie, co zdarzało mu się od jakiegoś czasu coraz częściej, kiedy grał tak sobie, skrzypce opowiadały mu cuda o inszych światach i ludziach, gdzie wiele jest rzeczy zupełnie nieznanych i na­wet nie pojętych, a nic niema podobnego do tego, co go otaczało naokoło. I wtedy żal chodził po napiętych strunach i dźwięczał i zawodził—■ ten żal, o którym żadne słowo ludzkie nie daje pojęcia.

I grałby tak stary bez żadnego końca. Ale zawsze wkońcu przychodził który z lokatorów, Wracała ze swoich tajemniczych wycieczek stara z córkami i kończyła się muzyka, a dom na­pełniał się rejwachem, klątwami i zwykłem pie­kłem wieczornem.

Czasami sama Melka nie mogła już wytrzy­mać muzyki i wołała na starego, żeby przestał, ^bo człowieka aż cholera trzęsie», czasami wy­buchała niepowstrzymanym płaczem, zanosiła się 1 trzęsła od tego grania.

Składał wtedy stary instrument i mruczał:

— Widzisz Melka, nie będzie tobie dobrze świecie, serce masz miętkie, gdzie tobie wy- z ludźmi? Po kawałeczku cię rozkradną,

choćby 1 nie byli złodzieje z zajęcia. Puści cię stara, bo i co ma innego robić? Tak już jest w waszym rodzie. Jakby nie ona, to i ty sama potrafisz, bo przecie już nic innego nie wymy­ślisz lepszego. Tylko do tego rozum trzeba mieć i twardość, żeby się nikomu nie poddać, nad niczem się nie użalić. Najgorsza rzecz człowie­kowi, jak go muzyka rozbierze; nie byłbym ja tu teraz między wami wszystkimi, żeby mię mu­zyka nie rozflaczyla w życiu. Tobie Melka, to prawdziwie wszystko jedno, boś się tu od ma­leńkiego tego wszystkiego napatrzyła i nic in­nego nie znasz; złodziejstwo i każde świństwo tutaj szuka przytułku, kto tu już tylko siedzi, to już za samo to wart do kryminału, za samo to jedno, że takie draństwo i obrazę boską wy­trzymuje i na to patrzy. Ale ja tobie, Melka, po­wiadam: jest inny świat, tylko jego stąd, z pa- rysowskiej budy, nie widać. Kto tu do nas z miasta przyjdzie? Właśnie tylko taki, któremu nasze świństwo albo złodziejstwo jest na coś potrzebne. A i taki jeszcze trzy razy plunie i jaszcze się otrząśnie, jak od nas odchodzi. Ale są inni, oj, są... Tylko, żebyś ty nawet sa­mego anioła z nieba zobaczyła, to teżby ci nic z tego nie przyszło. Już ty się nie odmienisz i żadnej odmiany tu być nie może, bo i jakże?

Tak mamrotał stary, układając się do snu w swoim kącie. Grzebał się w gałganach po- ciemku, poprawiał się na tapczanie, stękał i szep­tał, wreszcie zaczynał chrapać, a Melka długo

jeszcze siedziała bez ruchu strapiona i przerażo­na, wpatrując się w okno, z którego rozlewał się po izbie mętny zmierzch. Patrzyła na koszla- Wą latarnię, żółto się palącą na uliczce, patrzy­ła na przeciwległy nawpół rozwalony dom, gdzie też mieszkali złodzieje i takie same kobiety jak jej babka, i na czarną, wysoko rozpostartą chmu­rę drzew cmentarnych i było jej ciężko. Prze­klinała starego i jego muzykę, to odgrażała się Wszystkim, że póty będzie się starać, aż zacznie Jeździć «na gumach», jak córka jednej baby zprze- ciwka, o której po całym Parysowie krążyły le­gendy i że wtedy ani starej, ani matki, ani ni­kogo ze swoich na próg nie puści, to znowu chwytał ją dziki i tajemniczy płomień i już wsta­wała, żeby lecieć na Burakowską do króla no­żowców Czarnego Antka, żeby się już raz za­częło to, co ma być. A na to wszystko przycho­dził żal, dziwny i tajemniczy, nieznajomy gość 1 długo trząsł nad nią starą, siwą głową i wpa­trywał się w nią z ciemności dobremi i smut- nemi oczyma, wyciskał jej łzę za łzą, dusił i mę­czył, wciąż jej żałując.

Późną już jesienią, o pierwszych przymroz­kach wyszedł sobie jak zwykle pan Helbik ze skrzypcami na robotę. Poranek był tak piękny, zwrócił powszechną uwagę nawet na Pary­sowie, gdzie ludzie nie zwykli rozwodzić się

podziemni — 3

iiad pogodą. Stary ź rozkoszą wdychał mroźne i czyste powietrze i z pod swojego zielonego daszka poglądał na wyjaśniony, lśniący od szro­nu świat, na pościnane kałuże 1 zaskrzepłe bio­to uliczne, podziwiał kosmate osiędzielizny drze­wa, mieniące się na wesołem słońcu i pomruki­wał coś pod nosem, ciesząc się. A kiedy wy­szedł z szynczku na rogatce po swoich trzech kieliszkach, zdawało mu się, że mu połowę lat zwalono z pleców i że tak zostanie już na za­wsze. Grał też #tego dnia wyjątkowo pięknie. Skrzypce dzwoniły jak srebrne w mroźnym po­wietrzu, i palce chodziły mu jak nigdy.

Spadały mu też gęsto miedziaki z okien, a on grał coraz ostrzej i nie męczył się. Rypał ober- tasy, ogniste marsze wojskowe, rozmarzone wal­ce i starał się grać jaknajrozmaitsze kawałki, jakgdyby sobie postanowił dzisiaj wynagrodzić swoich słuchaczów za całe lata rzępolenia i fu­szerki dziadowskiej.

W jednej z kamienic na Dzielnej spotkała go nawet osobliwa owacja, która dziwnie go wzruszyła, bo już od niepamiętnych czasów nie zdarzało się, żeby mu kto bił oklaski. Za mło­dych lat często bywało, potem trafiało się przed powstaniem, kiedy to grywał na podwórzach same «polskie» kawałki, a choć wtedy wszyscy muzykanci takie same rzeczy grali po wszyst­kich podwórzach warszawskich, to jednak za* wsze ludzie byli na nie łapczywi 1 krzyczeli «bis». Od tego czasu nie dostał pan Helbik ani

razu brawa za swoją muzykę. To też kiedy po jednym z nowych kawałków rozległy się w ka­mienicy rozgłośne oklaski, drgnął stary artysta i z wielkim wysiłkiem dojechał do końca bez omyłki. Kawałek to był mało ograny, bo dopie­ro w ostatnich czasach wygrzebał go sobie z pa­mięci. Zaczął więc rżnąć swoje najlepsze rzeczy już z samej wdzięczności i tylko ucha nadsta­wiał, czy znowu nie usłyszy dźwięków, miłych sercu każdego artysty. Ale oklasków już nie by­ło, tylko z suteryny, gdzie pod całą oficyną był Warsztat stolarski, zaczęli się wysypywać na obiad stolarze i obstąpili go całą gromadą.

— Panie artysta, rypnij no pan jeszcze ten kawałek, co pan wiesz, tylko z ogniem, po na­szemu...

— Ale głośno, uważasz pan, nie po dzia- dowsku, bo taką rzecz to albo głośno na cały świat, albo całkiem nie!...

— No jazda, jazda, zapłacimy!...

Domyślił się pan Helbik, o czem mówią

1 Wrócił do kawałka, za który dostał przed cŁwilą takie brawo z tej suteryny. Grał z roz- ^agą 1 rzetelnie, a dociskał smykiem, aż skrzyp­ce dobyły głosu, jak cała kapela. Wszedł w takt 1 zrozumiał melodję, a widział, że gra dobrze, k° słuchaczom tylko się oczy śmiały, a nieje­den przyśpiewywał, co artyście trochę prze­szkadzało.

'— Brawo, brawo!

— Bis!

—— Jeszcze go raz] A to ci frajda!...

Jechał więc pan Helbik jeszcze raz i powtó­rzywszy zwrotkę kilkakrotnie, zakończył potę­żnym akordem, bo się już bardzo zmęczył. Ro- bociarze zaczęli się między sobą śmiać i zma­wiać a sięgać do kieszeń i uzbierali miedzia­kami całych 20 kopiejek. Helbik bardzo dzięko­wał i kłaniał się, tylko w żaden sposób nie mógł

zrozumieć, skąd się tym ludziom wzięło takie czucie do muzyki, bo przecie chodziły do tej ka­mienicy co tydzień przez lat piętnaście i zawsze robili tu stolarze w suterynie, a nigdy nie wi­dział od nich złamanego szeląga.

— Widać, coś się we mnie odnowiło i mu­szę grać teraz tak, jak za młodości. Nie jest to na dobre, bo widać śmierć blisko, jak się tak człowiek odrazu odmłodzi.

Ale mimo złych przeczuć radowała się w nim stara, zdeptana dusza, a zdziecinniały mózg za­czął roić plany rozmaite.

— W^ezmę i rzucę to złodziejskie gniazdo, a sprowadzę się do miasta do jakiej porządnej familji. Zarabiać będę teraz dużo, to wiadomo. JVIożna będzie odkładać na czarną godzinę, bo i zdrowie mam już nie takie i popsute przez psie życie... Zawszem sobie tak myślał ale te- raz trzeba będzie zacząć naprawdę, bo i czas...

w następnej kamienicy zaczął odrazu od te­go marsza, który tak ludziom przypadł do smaku, a i jemu samemu owszem dosyć się spodobał, Tu brawa nie bili, ale jeszcze nie skończył

owego kawałka, kiedy zaczęli się roić koło nie­go słuchacze: wylazło gdzieś z jakiejś piwnicy kilku wynędzniałych szewców, popodnosili się Wypoczywający na południe robotnicy z jakiejś fabryczki, która tu dymiła i pykała parą w głę­bi ogromnego podwórza. Sam stróż słuchał z roz­dziawioną gębą i wielce uradowaną miną.

Znowu musiał grać to samo wkółko trzy razy i znowu uzbierał bodaj-że ze dwa złote i to od takich, którzy słuchać słuchają, ale ni­gdy nie płacą za granie i na których nigdy nie zważa żaden podwórzowy artysta.

— Graj pan tak wszędzie, wszędzie panu będą płacić, bo nas jest wszędzie pełno...

— Dobrze, dobrze, bardzo pięknie dziękuję panom — kłaniał się stary.

I zaczął się zastanawiać. Szedł właśnie na fwój zwykły obiad do szynku. Usiadł w kącie 1 zamyślił się głęboko, ale dopiero po trzecim kieliszku zrobił odkrycie, że musiał mu powró- c*c dawny talent i że nareszcie ludzie się na uim poznali.

Odtąd dobrze mu się działo i nawet pod­niósł skalę życia i popijał już po kilkanaście kieliszków dziennie.

Zbierał się codzień wynosić z Parysowa, ale Siedział, niebardzo tylko miał komu prawić o swo- JeJ sławie, bo ze starszych nikt go nie chciał Ruchać, a Melka już była w ciągłem zajęciu 1 nie miała głowy do starego. Gadał więc sam

sobą godzinami, dopóki po pijanemu nie za­

snął. Każdy koncert zaczynał od owego kawałka, który mu przyniósł szczęście. Zapuszczał się teraz i w dalsze okolice na Chłodną i Wronią i po­wodzenie miał stałe. Raz nawet jakiś pan wy­rzucił mu z okna całego półrubla!

Próbował rozpytywać ludzi, coby to była za melodja, którą tak w Warszawie polubili nawet ludzie prości i nie znający się na muzyce. Ale napróżno grywał to i złodziejom swoim i innym

ludziom z Parysowa. Nikt w Parysowie tego kawałka nie znał. A słuchaczy swoich przecie

0 to pytać nie mógł, bo jako artysta prawdziwy czuł, że mógłby szwank ponieść na zdobytej sławie. Zresztą ciekawość przeszła mu zaraz

1 zadawalniał się samemi rezultatami, tylko do owej muzyki podobierał szumne i piękne ozdoby, warjacje a trele, że aż się dusza radowała, słu­chając.

I grywałby tak może do dzisiejszego dnia dziadowina z uciechą na schyłku życia i z powo­dzeniem. Ale sława go zgubiła. Któregoś dnia na podwórku przy ulicy Wroniej, właśnie w chwili, kiedy wygrywał swoją uwerturę, obstąpiony przez słuchaczy, wpadł do bramy sam rewirowy. Słu­chacze się trochę stropili i poodstępowali starego, który został na środku podwórza sam na sam z groźnym naczelnikiem.

— A to ty, hyclu, grasz tę «mierzost» po całym cyrkule? Skąd tyto umiesz? Kto cię na­uczył? A gdzie mieszkasz? A paszport? Ej «dwor- nik», prowadź go do częściI

Dopiero w cyrkule na Chłodnej dowiedział się pan Helbik, jaką to straszną zbrodnię popeł­niał przez dłuższy czas. Ponieważ zaś pan kornie sarz uznał, że łotr to jest, choć stary, bardzo nie-* bezpieczny, gdyż ogromnie sprytnie gra komedję, zatelefonowano do ratusza i koncerty skończyły się na zawsze.

Gruchnęło między ludźmi, że «starego z dasz­kiem» zabrano do ciupy i żałowano go po­wszechnie.

— Tylko za co dziadowina będzie odpowia­dał? Przecie on chyba na niczem się nie rozumiał?

— Rozumiał, nie rozumiał, zawsze sprawie dobrze się zasłużył. Serca ludzkie pokrzepiał...

— Z przejęciem grał wielkiem. Oj, stary to socjalista, ja wam powiadam, stary!

Tego tylko nie powiadano, że każda sprawa wielka i każda sprawa święta, i każda sprawa, do której świat należy, wszędzie znajduje sługi swoje. Myśliciele jej drogi wytykają, bohaterowie oddają za nią życie, tłumy ludzkie są jej ramie­niem tęgiem i młotem kującym...

A są i tacy, którzy bez myśli i woli są sprawy narzędziem. Podobni ptactwu niebieskiemu roz­noszą oni nasiona drzewa żywota po wszej ziemi, tez zasługi zasłużeni i cierpiący bez winy.

*•

<

Było już po dziesiątej, kiedy Tański wyszedł z bramy domu na ulicy Młynarskiej. Spojrzał od- Niechcenia na zegarek, obejrzał się zlekka i po­szedł w stronę Wolskiej, utykając w ciemności po nierównych kamieniach chodnika. Zmęczony był strasznie, jak zresztą codzień o wieczornej porze. Marzył o tej bliskiej chwili, kiedy znaj­dzie się w jasnym a zacisznym pokoiku na Tamce, gdzie już na niego czeka herbata i wygodne łóżko, gdzie będzie mógł zasiąść do jedzenia, zrzuciwszy kamaszki z rozbolałych nóg i — wypoczywać, gawędząc z Hirszlem, zacnym niedołęgą, tym naj­sympatyczniejszym z sympatyków, u którego mu zawsze było najlepiej i najzaciszniej.

Zmęczony mózg wyczerpał się ze wszelkiej Niyśli i oczyma tylko patrzał Tański na świat. Mijał słabo oświetlone sklepiki, podobne do nor, gdzie gnieździło się mizerne a chytre robactwo ludzkie, mijał ciemne i ponure czeluście bram 1 drzemiących w swych kożuchach stróżów; mijał domki parterowe, poczciwe i koszlawe drewniaki, gdzie przez niskie okienka widać było nędzę ludzką, układającą się już do snu, ciasne stancyjki zastawione łóżkami i nawpół rozebrane kobiety, Szyjące coś w półmroku lampki.

W gęstym oparzę jesiennego wieczora marnie świeciły żółte płomyki gazowe, odbijały się smu­gami po mokrym bruku. Raz po raz wynurzała się z mgły grupa podpitych ludzi głośno rozpra­wiających na całą ulicę, to znów mijał Tański paru szepczących przed sklepikiem robociarzy, którzy urywali rozmowę gdy przechodził i obrzu­cali go skośnemi, podejrzliwemi spojrzeniami. I wtedy uśmiechało się w duszy Tańskiego cieple uczucie, które niebawem gasło i znikało z umę­czonej myśli, by po kilkudziesięciu krokach znowu zatleć się i zaświecić wobec nowej grupy, wobec głośniejszego słowa, śmiałego wykrzyknika. Bo Młynarska to już jest taki kąt boży, gdzie nie potrzeba się zbytecznie krępować, ani się zanadto oglądać. Szpicle nie zapuszczają się w tę mroczną szyję, stoją oni na rogu Wolskiej koło budki tram­wajowej, kręcą się pod parkanem i jeno łakomie poglądają ku wylotowi Młynarskiej, pilnując przy­jeżdżających i odchodzących tramwajów. Tański spojrzał ku wyruszającemu właśnie w stronę miasta tramwajowi z czemś graniczącem między rozpa­czą a «psiakrew» i poszedł Wolską na piechotę. Poddawał się on z konieczności wszelkim wyma­ganiom ostrożności, ale dawno już minęły czasy, kiedy go bawił i nawet porywał ten proceder ze szpiclami, igranie z niebezpieczeństwem. Teraz po wielu latach praktyki klął w duchu i wlókł się dalej zmęczony całodzienną lataniną, kulejąc na nogach, które pamiętały jeszcze sybirski reuma­tyzm i stąpały jak drewniane.

A kiedy mierzył myślą przestrzeń, dzielącą go od Tamki, zdejmowała go rozpacz. Bardzo łatwo mógł dostać się tramwajem chociażby do placu Teatralnego, albo do Marszałkowskiej, ale

0 tem można było tylko marzyć dla rozrywki — zanadto znali go szpicle z rogatek wolskich. Więc począł przekradać się na drugą stronę ulicy, brnąc po błocie i wślizgnął się w Karolkową, uszedł kil­kanaście kroków, przystanął i czekał. Przeko­nawszy się, że nikt za nim nie idzie, ruszył dalej przygarbiony, w krzywo nałożonym kapeluszu

1 wlókł się Krochmalną, szedł i szedł, utykał, co kilkanaście kroków przystawał i rozglądał się wo­koło, usiłując zmęczonemi oczyma przebić i przej- rzyć półmrok ulicy.

Dopiero w zgiełku Nowego Świata ocknął się Tański, rozbudził się zaś zupełnie na Ordy­nackiej, spotka wszy się oko w oko ze znajomym szpiclem, z którym przed rokiem ganiali się nawzajem przez dłuższy czas po Warszawie. Najlżejszem drgnieniem nie zdradziło się znu­żone oko, gdy zarysowała się przed nim wy­raźnie znajoma morda. Znudzonym i powol­nym krokiem szedł sobie dalej. Przez mgnienie °ka tylko widział apatyczne i obojętne oczy Szpicla, patrzące gdzieś w przestrzeń, jakby na drugą stronę, tak ku górze właśnie, jakby na księgarni Arcta. I to lekkie wzniesienie °czu zdradziło chytrego szpicla. Przemądrzy!. Tański nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że go spostrzeżono.

Już o tem nie myślał nawet — teraz gwał­townie budził myśli i zgania! je do kupy, bo do rogu Wróblej trzeba się było koniecznie zdecy­dować na coś. Za sobą po drugiej stronie ulicy czul szpicla—idzie już, ale nie ten z rogu, tyl­ko inny oczywiście (bardzo byłoby warto spoj­rzeć na niego). Poczekać za rogiem nie wypa­da... Iść prosto? Drogi pokazywać nie można— może przy schodkach już czekać zanim dojdzie. Niepodobna się obejrzeć... Od schodków wrócić się nie można, bo posuną się do Wróblej i zamkną jedyny odwrót. Zaraz zaczną zamykać bramy...

Która godzina?...

I Tański skręcił w Aleksandrję i zaraz za rogiem sypnął się z górki ku Tamce. Wiedział, że tam górą, Ordynacką pędzi nagwalt szpicel ku schodkom, trzeba go uprzedzić, więc bez ce- remonji leciał na dół, minął schodki i utonął w mroku.

Szedł już spokojnie dalej, obejrzał się parę razy i zaczął się szybko orjentować, czy można po tem wszystkiem iść do Hirszla. Wszystkie racje przemawiały za tem, że iść nie należy. Bo co będzie jutro? Tamka i wszystkie wyloty będą obstawione, a dyrygować będzie sam ten złodziej z rogu Ordynackiej. Kto wie, może po nocy jeszcze razem z rewirowym budzić będzie stróżów na Tamce i rozpytywać? A w każdym razie tuż za mną idą—i śpieszył się, popędzany spadzistością. Może im się pokazać raz jeszcze, żeby uratować

Tamkę od zaszpiclowania na

stałe, choć ten złodziej wie na pewno, że to na Tamce... Trzeba się pokazać jeszcze raz, prze­cie mnie na ulicy brać nie myślą, chyba żeby tego złodzieja uniosła zemsta. Na wszelki przy­padek...

W tej chwili mijał właśnie dom Hirszla; stróż drzemał, zagrzebany w kożuchu, mignęła mu się znajoma, wabiąca sień, ujrzał jakby oczy­ma jasny i przytulny pokoik, gdzie Hirszel cze­ka z herbatą i serdelkami, rozebrane łóżko... i Tański minął dom.

Zamykano właśnie bramy i ulica pustoszała. Tański szedł wciąż na dół, ale już się nie śpie­szył. Miał już plan gotowy, ale zgrzytał zęba­mi ze wściekłości i klął, półgłosem powtarzając Wciąż wkółko za każdym krokiem jedno i to samo obelżywe słowo.

Znowu noc bezsenna, noc włóczęgi po mie­ście, znowu jak psa bezdomnego wyrzucono go na ulicę w tę noc pochmurną, jesienną na dłu­gie, nieskończone godziny.

Ludzie porządni siedzą sobie po domach w cie­ple i wygodzie, bo to są ludzie porządni...

Jakże oni kpią sobie z ciebie teraz, uwa­żasz: w cieple i wygodzie, każdy w domu własnym* każdy spokojny i zrównoważony; zjedzą kolację i położą się obok żon swoich i dobrze spać bę­dą, a wiesz, co im się śnić będzie? Im, filistrom, Wyzyskiwaczom, stojącym nad otchłanią prze­wrotu społecznego? Pewnie, że nie ty, ani ci twoi, ani te wszystkie wasze hece. Na dobrą

sprawę, to oni nawet nie wiedzą o niczem i dla­tego to ich. spanie jest takie zjadliwe dla włó­częgów nocnych.

Spać ci się chce? Już oni się za ciebie wy­śpią. Ty sobie i tak... Ruszaj w swoje ciemne drogi! Ruszaj precz 1 Jak ten pies...

Tański na chwilę utonął w czarnych, żrących myślach. Zanadto był dziś zmęczony. Przygody takie zdarzały mu się często. Czy to raz musiał przewłóczyć się przez całą noc po mieście, albo przesiedzieć gdzie w jakiej dziurze pod parka­nem na przedmieściu, w opuszczonej cegielni... Zdarzało się w lecie, zdarzało się w zimie, jak się trafiło, gdzie się trafiło. W Wilnie, w Lodzi, czy w Częstochowie, czy tutaj w Warszawie... Czy to raz... Czy to dziesięć razy?

Stały to chleb i nie nadzwyczajności żadne. Ale dziś już miał zanadto. Od południa chodził jak kołowaty. Ospale załatwiał swoje sprawy, w rozmowie zamyślał się i zdawał się drzemać. Po trzy razy pytał o jedno i to samo i patrząc zdawał się niczego nie widzieć, aż zwróciło to

powszechną uwagę.

— Co wam jest, Tański? — Oczywiście na

chorobę się wam zbiera, czy co?...

Czego chcecie —■ nic. Zmęczony jestem

trochę.

— Psiakrew, trochę nie w porę. Ale tru­dno; dobrze, że choć pieniądze są. Pojedziecie na wieś w Sandomierskie. Dwór zacny i sym­patyzuje, uważacie; nie trzeba komedyj; śliwek

się nażrecie... Jedźcie zar&z, bo mi się tu poło­życie. No, na dwa tygodnie!

— Dajcie mi raz spokój z waszym dworem.

To będzie lepiej, jak was tu djabli wezmą

na poczekaniu? Wam całkiem głupio z oczu patrzy. Sami wiecie, jak się teraz trzeba oglą­dać a kapować. Nie te czasy.

— Nie pojadę i już — nie te czasy.

— Słuchajże, głupi, musisz przecie odpocząć. A i szpiclom trochę zejdziesz z oczu. Tam na­opowiadasz trochę anegdotek, na rękach cię będą nosić, pieniędzy stara przez ciebie przyśle, wspo­magają, ludzie sobie niczego. I pogoda teraz ładna, jesień...

— Nie chcę i nie pojadę.

Od paru dni już czuł się niedobrze. Febra nie febra, a w gruncie nuda i absolutna obojęt­ność na wszystko. Chodził jak maszyna, gadał jak maszyna i prawie, że nie myślał. Pr żytem przez cały dzień chciało mu się spać i gęba mu się darła od ziewania, a w nocy przewracał się i budził co chwila, choć i na Hirszlowskiem Wygodnem łóżku. Chwilami miewał napady nie­pokoju i nieokreślonego oczekiwania. Na co? Sam nie wiedział, ale czegoś się oczywiście spo­dziewał, jakiejś odmiany lub nowiny, nawet nie­wiadomo złej czy dobrej...

-Zdawało mu się, że takie stany przechodził )Uż kiedyś, chwilami przypominały się jego pa­mięci rzeczy stare i przeżyte i w takich chwi­lach przychodziły myśli dziwnie kategoryczne

i narzucające się, aż graniczyły z przeświad­czeniem.

— To nic innego, tylko przyszedł mój czas. Będą mię brać. Takie rzeczy się zawsze czuje: tak samo było i za tamtych rządów.

I, pomimo że wszystko koło niego było spo­kojne, pomimo, że znikąd nie wyglądało żadne nadzwyczajne niebezpieczeństwo, Tański już się prawie pogodził z myślą o nieuniknionej wsy­pie. Od wczoraj się już przekonał. A miał wia­rę w przeznaczenie, potrosze wierzył i w sny, bo miewał czasami dziwne i szczególne, któ­re nie mogły nie posiadać swojego znaczenia.

Teraz, kiedy na rogu Ordynackiej nadeptał tak niespodzianie na znajomego szpicla, dziwnie mu się zrobiło. A jednak tamte rzeczy są — a jednak tam ktoś jakoś tem wszystkiem kręci i co chce z człowiekiem wyrabia. Nic bez po­trzeby i wszystko ma swoje znaczenie, pomi­nąwszy wszelkie senniki egipskie.

— Widocznie sądzone mi było jeszcze się z tym hyclem spotkać i kto wie, czy nie przez niego mi przyjdzie wdepnąć. Tylko jeszcze nie zaraz, oczywiście.

Swoją drogą, chociaż czuł się na tymczasem zabezpieczony, dymał jednak dobrze przez Tamkę aż na sam dół, wcale się nie oglądając. Otrząsnął się już z wściekłości na to nadprogramowe za­kończenie dnia i odżałował już schroniska u Hir- szla i wypoczynku. Przez parę chwil zajmowały go ciekawe myśli nad tem, czy wogóle warto

się bronie? Nie teraz, to jutro, czy pojutrze. Musi się coś stać,

Kiedy się już dostał na dół, przystanął nagle w mrocznym załamku ulicy i bystro patrzał przez binokle ku miastu. Sznur żółtych latarni biegł ku górze, a dołem w półmroku szła ulica. Pustka była najzupełniejsza. Ale czekał i patrzył długo, przez jakie pięć minut. Ani śladu czego­kolwiek. Wtedy ruszył ku W^śle, a doszedł­szy do Dobrej, skręcił nagle wbok w zupełnie ciemny zaułek, stanął i nadsłuchiwał. Po minu­cie rozległo się tupanie biegnącego człowieka, ale w tejże chwili ucichło wszystko i w mętnem świetle, padającem od odległej latarni, wynurzył się na rogu człowiek niski i przygarbiony, idący Wolno i jakby z namysłem. Po chwili, nie spoj­rzawszy nawet w zaułek, przeszedł prosto i znikł za parkanami.

Tański zdziwił się. Zdziwił się, bo były to czasy wielkiego ożywienia się ruchu. Były to czasy, kiedy niespodziewanie dla wszystkich, Niespodziewanie nawet dla bezpośrednich kie­rowników ruchu, okazało się, że socjalizm na­prawdę stał się sprawą masową i że w War­szawie tysiące bezimiennych działaczy stoi go­towych do walki za ten socjalizm, jako za spra­wę swoją, własną i że idzie ona i toczy się sa- ***& własną siłą rozpędu, niebardzo oglądając się ^a programy i niebardzo czekając na komendę. Otóż w tym okresie czasu (wczorajsze dzieje) szpicle nie zwykli byli zapuszczać się po nocy

w niepewne miejsca. Bito ich bowiem systema­tycznie i bez miłosierdzia, nieraz z okrucień­stwem, które trzeba było karcić surowo.

To też zastanowiło to Tańskiego, że aż tu za nim idą. Czekał dalej. Po paru chwilach dru­ga postać szpicldwska przesunęła się szybko i cicho, minęła zaułek i znikła. Z góry, od miasta

turkotała dorożka.

— Kto wie — rozważał Tański —może oni

naprawdę zechcą mnie teraz brac? Spieszy się temu złodziejowi, nie dziwię mu się zresztą, ale że też się wylizał po Krępaczowych łapach; będzie się chłop wstydził, ale za to, jak się te­raz u weźmie...

Nagle przerwał mu się cały tok myśli: na

rogu wyrosła nagle wysoka i tęga postać i po paru krokach zatrzymała się na samym środku

ulicy. Zatrzymała się i stała.

Tański w jednej sekundzie zaczął ostrożnie posuwać się w głąb zaułka; szedł bokiem, nie tracąc z oczu szpicla i starając się posuwać bez szmeru. Sprawa zaczęła się wyjaśniać: tamci zachodzą oczywiście od jedynego wyjścia z za­ułka, które idzie ku rzece, za chwilę tam będą, widocznie szpicle znają trochę te strony tylko ja znam je lepiej—1 z baczną uwagą, ale jeszcze bez tego gwałtownego napływu energji, który jak fala podnosił go w chwilach prawdziwego niebezpieczeństwa, zagłębiał się Tański w zu­pełnie czarną czeluść.

Dorożka turkotała coraz bliżej.

W każdym razie należy się śpieszyć... Zaułek to byl zupełnie bezimienny, jakiś zarys przyszłej ulicy. Stało tu parę chałupek marnych i podejrzanych, a zresztą z obydwóch stron szły wysokie parkany, za któremi ciągnęły się skła­dy drzewa i materjałów budowlanych. dzień musiał tu być niezły ruch, jak świadczyła zjeż­dżona, wyboista droga, teraz pustka była zupeł­na i cisza, jakby na końcu świata.

Po kilkuset krokach Tański zwolnił i z jak- największemi ostrożnościami zaczął posuwać się naprzód, macając rękami po parkanie. Po chwili wyciągnięta ręka natrafiła na próżnię.

To już tu?—zdziwił się Tański. I przy­kucnąwszy przy samej ziemi ostrożnie wychylił głowę za róg. Gdzieś daleko, dziwnie daleko tliło się światło latarni, a z obydwóch stron sta­ły nieprzebite, czarne ciemności.

— Czyżby te parkany szły aż do samej rzeki? —

Nie powstając z ziemi zaczął nagwałt my­śleć a przypominać sobie. Miejsca te znał, ale już z rok tu nie bywał; widocznie przez ten czas składy posunęły się aż ku rzece. "Wobec tego musiałby się drapać przez parkany, przez stosy desek, belek, znowu przez parkany, prze­kradać się przez zaułki między nowemi składa­mi i znowu przez parkany i wychylić się aż

gdzieś koło Lipowej albo Radnej, jeżeli tylko na całej Dobrej nie będą stali tymczasem ci, co przyjechali w dryndzie, a przytem patrol ko-

żacki, który przez całą noc jeździ przez Dobrą i Solec.

Nie czekając dłużej skoczył do przeciwległe­go parkanu i zaczął obmacywać deski, szukając dogodniejszego miejsca do przeprawy. Znalazł­szy jedną wystającą, wypaczoną deskę, zaczął drapać się na parkan, szukając oparcia dla rąk, po chwili dosiągł szczytu, przełożył nogi na dru­gą stronę i powoli, ostrożnie zaczął się spusz­czać, starając się robić jak najmniej szmeru. Po­mógł mu znacznie stos desek, ułożony pod sa­mym parkanem. Zasiadł sobie na nim i przez chwilę wypoczywał i kombinował. Najpierwszą rzeczą było nie zmylić sobie kierunku, to prze- dewszystkiem. Oddalić się od parkanu i iść pod kątem prostym na prawo, wciąż na prawdo i tak przedzierać się jak można najdalej. Podniósł się i dopiero teraz poczuł, jak strasznie jest zmę­czony. Z trudnością dźwigając ociężałe nogi, zrobił parę kroków przed siebie i utknął od- razu na stosie desek. Przebierając rękami po deskach posuwał się bokiem wciąż na prawo, plecami do parkanu, jedne deski się skończyły, szły drugie. Minął już z dziesięć takich stosów i natrafił nareszcie na jakiś parkan. Bez chwili namysłu wylazł po deskach na górę i chciwie zajrzał przez parkan, ale zobaczył tylko w głę­bi czarne, nieprzebite ciemności. Gdzieś daleko piętrzyło się miasto jak potworna, ciemna góra, ciągnęło się na tle mętnej łuny, która stała na niebie. Gdzie niegdzie błyskały światełka i ja­

kiś obrywek ulicy znaczył się zukosa sznurem latarń.

— To Oboźna.

Kiedy trzeba było przeprawiać się przez parr kan i brnąć dalej w ciemność, w długą i tru­dną drogę, Tańskiego zdjęło nieprzezwyciężone lenistwo. Siedział na szczycie desek i przeę chwilę zupełnie na serjo rozważał, czy nie by­łoby najlepiej i najpraktyczniej przesiedzieć t$i do świtu, mniej więcej wygodnie się przespać, a potem nie błądząc już i zupełnie na pewni# ka zanim się jeszcze dzień zrobi, wydostać si£ stąd albo ku Wiśle, albo jeszcze lepiej poprostji wyjść na Dobrą. Z fabryk o szóstej będzie wra­cała nocna zmiana; na ulicy będzie ruch — kilf kuset ludzi — przemknę się, choćby pilnowali* a wrazie czego przecie pomogą, do stu djabłóvtj, będę wołał, ktom jest, nie dadzą mnie robociAr rze, choćby ta cała szpiclowska obława czekaf- ta na mnie do rana, czego znowu żadną miąr^ być nie może, dlatego że... dlatego że.,.

Myśli zaczynały mu się mącić, jeszcze przei* sunęło mu się parę projektów i Tański zaczai się zastanawiać głęboko i nieświadomie cora£ to wygodniej układał się na deskach. Wciąż imfo ślał, usiłując się skupić i coś przecie postanowić, śpieszył się i powracał do pierwszego planu, tylko ciągle coś mu przeszkadzało w myśleń A

Po chwili zerwał się na równe nogi i o włos że nie zleciał na łeb, ale złapał się za parkan i oprzytomniał w jednej sekundzie.

SCO

— Spałem, oczywiście, spałem, długo spa­łem...

I rozglądał się po ciemnościach, jakby w prze­rażeniu. Ale dokoła wszystko tonęło w nieprze­niknionych ciemnościach i spało w ciszy; tylko z za Wisły, od stacji Terespolskiej dobiegały sy­gnały manewrujących parowozów.

Nie tracąc już chwili, spuścił się Tański z parkanu i brnął dalej. Tu jednak napotkał nieprzewidziane trudności. Wszędzie, we wszyst­kich kierunkach, gdzie tylko zrobił parę kro­ków, ręce natrafiały na stosy bali. Obmacawszy tak wokoło, przekonał się, że znalazł się jakby na dnie obszernej studni. Więc bez dłuższego na­mysłu, wymiarkowawszy kierunek, zaczął się drapać na stos, przebył go z łatwością, ale po drugiej stronie znowu wpadł w taką samą stu­dnię; wydostał się z niej i przez kilkadziesiąt kroków szedł po zupełnie wolnej przestrzeni i rozpędził się już nieźle, kiedy stuknął się bo­leśnie kolanem o jakąś przeszkodę, potknął się i przeleciał kędyś w przestrzeni, jakby go kto popchnął. Uczuł, że gdzieś spada, instynktownie wyciągnął naprzód ręce, co uchroniło go od po­tłuczenia, spadł koziołkiem w jakieś dziwnie niskie i miękko wysłane miejsce, a spróbowa­wszy rękami, uczuł, że leży na grubym pokła­dzie trocin.

— Tu robią tracze. Jestem w dole pod warsztatem. I zaczął wyłazić, drapiąc się po obsypującej się ziemi. Tylko w lewej ręce uczuł

jakby jakąś zawadę, a chwyciwszy się lepiej jakiegoś kolka, jęknął z cicha z przeszywające­go bólu.

— To niedobrze, oj niedobrze!

Spróbował paru ruchów — nie bolało — ale kiedy tylko czepił się czegoś, chcąc wyłazić z dołu, znowu dotkliwy ból ubezwładnil mu rękę. Z wielką trudnością o jednej ręce wydo­stał się nareszcie i po chwili doszedł znowu do parkanu.

O drapaniu się na wprost nie mogło być mowy. Ale napróżno badał i szukał jakiejś po­mocy, desek, czy czegokolwiek, natrafił wreszcie **a deski, ale stały jak na złość o dwa łokcie °d parkanu, jakby na urągowisko...

Tański oparł się o parkan i zamyślił się po­nuro. Po chwili spostrzegł się, że właściwie my­śli zupełnie nie o tem, o czem należy. Niespo­dziewana przeszkoda zirytowała go do tego stop­nia, że dalszą podróż przez parkany i szychty, ^znał odrazu za niemożliwą. Roważał teraz, co ^ogą robić tamci. Zależy to od czasu, jaki upły­nął od chwili, kiedy przelazł przez pierwszy Parkan. O tem nie miał żadnego pojęcia. Jak długo drzemał na szychcie? A ile czasu przed­tem czekał w zaułku, chodził i namyślał się? Wydało mu się, że się to wszystko odbywało strasznie dawno. Więc tamci albo się wszyst­kiego wyrzekli i siedzą gdzie teraz w szynku

Topieli, albo bodaj na Tamce... Ale że zor­ganizowano tak nagwałt nagonkę na niego, że

t

puszczono za nim całą zgraję na odludzie i że jeden nawet zastąpił mu drogę, wcale się z tern nie ukrywając, dowodziło, że komuś bardzo cho­dziło o niego. I przypomniał sobie dawne czasy, z przed roku prawie, kiedy to ten sam Olejar- czyk tak zaciekle i tak genjalnie następował mu na pięty przez parę tygodni. Szpicel wy­jątkowy, rzec można jasnowidzący, ryzykant, a zarazem ostrożny, jak stary lis. Wyprowa­dzał go nieraz Tański daleko za rogatki i Ole- jarczyk szedł, ale nigdy nie dochodził do miejsc niepewnych; na takie rzeczy miał ten zbój dziw­ne czucie i wszelkie zasadzki, gdzie czatował jeneralny kat i poskramiacz szpiclów, Krępacz, zawodziły stale (tedy pozwólcie już, towarzyszu, żeby ja na własną rękę tego hycla, zapoznam się ze złodziejem, czy co — już ja pomyślę, jak­by jego spalantować)...

I oddał go Tański w ręce Krępaczowe. A po tygodniu szpicel gdzieś się podział.

— No i co? Nie spotykacie gdzie tego, te­go...? — pytał Krępacz.

— Nie — i to nawet zupełnie. Albo co? —^

— Nie, tak się pytam — uśmiechał się Krę* pacz. .

— Albo co — już?

— Niby z czem? — Ja nic nie wiem. —

- — Znaczy się już. To i dobrze. Jakże waU1 poszło? Gadajcie...

— Zeszli my się przypadkiem na Ogrodo­wej. Skowron go naprowadzał—on nic, ja nic,'

na początek wziąłem go ja kamieniem po łbie, całą, uważacie, cegłą granitową (leżą tam, uwa­żacie, takie kostki na szychtach) i co powiecie, zatoczy się tylko okropnie i jak wrzaśnie, ale nie pada, na nogach stoi hycel...

Dalszej historji nie dosłuchał Tański, bo ta­kich opowieści nie znosił wcale.

I dopiero teraz spotkali się na nowo. Wyli­zał się, złodziejski syn. Tański był najgłębiej przeświadczony, że za pierwszą sposobnością szpicel weźmie go poprostu z ulicy. Bodaj, że trzeba będzie pojechać na te śliwki sandomier­skie... i zejść z oczu.

Tymczasem zaś trzeba się wycofać na szer­szą przestrzeń. Ze wstrętem i odrazą ruszył się Tański i bez rady i myśli w głowie przeszedł się jeszcze raz wzdłuż parkanu, przeszedł drugi i zaklął.

— To nanic, z jedną ręką nie przelazę! Tu niię znajdą. Taki widać los. I w całym szeregu zdarzeń z dni ostatnich wyraźnie zoczył Tański przepowiednie i znaki niechybne. Ku temu zmie­rzało wszystko. I przeczucia niewyraźne i nie­pokoje bez żadnej przyczyny i bodaj ten zamęt W głowie. Wszystko, a dalej cudowne zmar­twychwstanie uśmierconego szpicla i to, że wlazł właśnie na niego (dlaczego właśnie na niego?). I to że wlazł na niego właśnie na Ordynackiej, którędy znowu szedł po raz pierwszy, bo nigdy Umyślnie tamtędy nie chodził, jako przez punkt Niebezpieczny. Dlaczego teraz poszedł tamtędy?

A teraz ten dół, w który musiał wpaść, chociaż miał dość wolnej przestrzeni naokoło — a teraz ręka ?

Tański jakgdyby miał pewną satysfakcję w gromadzeniu tych niezbitych dowodów. Bro­niły go one od myślenia o rzeczy nad wyraz wstrętnej — o przełażeniu przez parkan z chorą ręką. Liczył sobie czas spędzony w ciężkiej, ciąg­łej robocie dzień po dniu. Przeszło trzy lata, jak wrócił z zesłania. Czy to nie dosyć na dzisiej­sze ciężkie czasy? Już ma prawo... Męczy go wszystko, byle głupstwo go irytuje, choć go już właściwie nic nie obchodzi. Zmęczony jest, bar­dzo zmęczony, ze szczętem wyczerpany i zdarty w robocie, jak stary buta.. Jest zupełnie gotów, akurat wszystko się tak zbiegło... I już doprawdy niema o czem myśleć. Przełazić nie trzeba —■ zresztą nie potrafiłby tego za nic; jedną ręką nie podciągnie się przecież do góry, jedną ręką nikt się nie podciągnie.

Przeszedł się parę kroków, wrócił 1 znowu oparł się o parkan już o niczem nie myśląc. I znowu oplątywać go zaczęła i morzyć senność, kleiły mu się oczy i uginały nogi. Podparł się lepiej i nagle uczuł, że osuwa się gdzieś wtył.

— Parkan się wali, czy co! — Porwał się i natrafił rękami na jakiś kant; szukał dalej. Dalej była zupełnie wolna przestrzeń, parkan gdzieś się podział. Postąpił parę kroków—idzie, jakby nigdy nic. Po dobrej chwili skombinowal dopiero, że widocznie oparł się o jakieś niedo- sunięte wrota i otworzył je swoim ciężarem.

Tański rozgląda! się ciekawie po przestrzeni, która rozwarła się przed nim w tak cudowny sposób. Krążył przez jakiś czas w różnych kie­runkach 1 nie natrafiał na żadną przeszkodę. Wydawało mu się nawet jakgdyby ciemności tu zrzedniały, znowu zobaczył piętrzące się miasto i światełka i latarnie z Oboźnej, a na lewo od strony miasta rozlewało się nad parkanami mętne, zaledwo dostrzegalne światło. Zaczął posuwać się w tym kierunku i przez kilkaset kroków nie napotkał na żadną przeszkodę.

Światło zbliżało się, stawało się coraz wy­raźniejsze, wreszcie wystąpił zrąb parkanu, a na nim jasne smugi pionowe. Tański przywarł twa­rzą do desek i patrzył przez szparę: tuż przed parkanem paliła się latarnia naftowa i w jej nidłem świetle stał po drugiej stronie jakiś domek, a przed nim wyprzęgnięta fura z balami, Tań­ski przez długą chwilę podziwiał ten krajobraz; widok sprawiał mu jakąś niewysłowioną przy­jemność i w jednej chwili zdjął go wstyd przed samym sobą za swoją niemoc — apatję, bezrad­ność... Patrząc tak na tę uśpioną chałupinę, na Zasunięte okiennice czuł tuż obok siebie jakieś życie ludzkie i stąd brał otuchę, że przecie nie jest już na całym bożym świecie tylko on jeden 1 szpiclowska obława, pędzająca go po ciem­nościach. I począł Tański pokpiwać sobie z ca­łego świata, zaczynając od siebie samego. Zapalił Slę w nim na chwilę dziwny humor, nawet się

nśmiechnąL

Po kilkudziesięciu krokach, kiedy źbliżyl się do drugiej latarni, znowu zajrzał przez szparę i znowu ujrzał domek parterowy, a nawet w dwóch okienkach światło, przebijające się przez czerwone zasłonki. To światło w oknach uradowało go niezmiernie.

— W każdym razie musi być już bardzo późno. I jakby w odpowiedzi, z oddala przycho­dzić zaczęły powolne, mierzone dźwięki.

Tański zdumiał się:

— Dwunasta — dwunasta? Jakże to być może; ale dobrze poznawał dźwięki. To od św. Florjana. Nie mogło być żadnej wątpliwości, ale zawsze wydobył zegarek i przytykając go do sa­mej szpary w parkanie usiłował cośkolwiek zo­baczyć. I rzeczywiście zegarek pokazał 10 minut po 12-tej.

— Jakże to wszystko się stać mogło? W nie­całą godzinę? Niepodobieństwo!

I oszołomiony przytknął zegarek do ucha.

— Idzie!...

— Nic innego, tylko jestem chory i gorącz­kuję. I tak jeszcze szczęście...

Pewnym będąc upłynionego czasu kpił so­bie już Tański z obławy. Szedł szparko popod parkanem, korzystając z tych okruchów światła, które padało przez szczeliny. Po paru minutach parkan przyprowadził go do sporego, jednopiętro­wego domu, który stał tuż za parkanem, a od pola oddzielony był sztachetami; tkwiło tu parę drzewek i widocznie był tu jakiś ogródeczek. Tań­

ski zaczął obchodzić domek dookoła, wszystko tu spało, w oknach ciemno i ani śladu żadnego psa, który oczywiście Tańskiemu nanic nie był po­trzebny. Zato za domem w parkanie zobaczył furtkę, która przykuła całą jego uwagę. Oparł się o sztachety i namyślał się przez chwilę, czy nie byłoby wskazanem wywołać stróża i kazać sobie poprostu otworzyć, jakby nigdy nic.

Ale dom na takie rzeczy był za mało poważny. Więc przedostał się przez sztachetki i spróbował furtki. Przy bliższem badaniu okazało się, że zamknięta jest sobie poczciwie tylko na zasuwkę, właśnie jak przystało na ulicy Dobrej. Otworzył sobie poprostu i wyszedł na zupełnie pustą ulicę. Ale na schodki ulicy Karowej wdrapał się z naj­większym wysiłkiem. Każdy stopień był mu wro­giem śmiertelnym, nienawistnym.

Zmagał się ze sobą na każdym schodku, a pod koniec lazł już na czworakach, jak pijany. Ostat­nim wysiłkiem powoli zawlókł się w ciemny kąt placyku i poprostu upadł na złożone tam bale.

Tu odrazu postanowił sobie mocno i nieod­wołalnie, że nie ruszy się stąd aż do samego rana. Podniósł kołnierz paltota, ręce aż po łok­cie zanurzył w rękawy, skulił się i drzemiącą Już myślą utwierdzał się w upartem postanowie­niu: «Będę spał, żeby nawet nie wiem co i niech djabli wezmą wszystko»...

Rozkoszna niemoc powoli roztapiała w nim ^nyśl wszelaką, gasiła obrywki jakichś słabo tle- Hcych jeszcze obaw, refleksyj -—i Tański usnął.

Zbudził go t ichy, ale wyraźny szept. W po­bliżu ktoś rozmawiał. Nie zmieniając ani o włos położenia chciwie wsłuchiwał się Tański w owo gadanie. Oprzytomniał już zupełnie i potrosze brał go strach...

Tajemniczemu szeptaniu odpowiadał od czasu do czasu chrapliwy, przyciszony bas. Rozmawia­jący musieli być gdzieś bardzo ale to bardzo blisko. Tańskiemu wydawało się, że dość mu wyciągnąć rękę, żeby natrafić na którego z nich. Oczywiście musieli siedzieć tuż, na tych samych balach, a już o tem niema mowy, że go dostrzegli. To też wsłuchiwał się z wielkim wysiłkiem, żeby wymiarkować, co zacz są za jedni. Szeptanie wzmagało się, ale szybkich słów nawet uchwy­cić nie mogło ucho; bas też bez przerwy prawie chrapiał, jakby się lękając. Ze wzrastającem zdumieniem słuchał Tański tego najosobliwszego duetu, wreszcie zerwał się nagle i oprzytomniał zupełnie. Drobny deszcz siekł po kamieniach i dudnił w jakiejś rynnie swym właśnie chrapli­wym, jąkającym się basem.

Padało widać oddawna, bo na bruku poro­biły się już kałuże. Tański czuł, że mu plecy dobrze przemokły, ale niechęci do deszczu nie żywił. Zrobiło mu się czegoś raźnie i prawie że wesoło. Sen go pokrzepił, deszcz go orzeźwił. Zdjął kapelusz i z rozkoszą podstawił głowę pod deszcz, który pryskał, jak z sita. Pod Bry- stolem ulica lśniła się od świateł, które smugami jasności odbijały się w mokrym bruku. W ka-

%

wiarni wrzało jeszcze życie w całej pełni, ośle* piające snopy światła biły z olbrzymich okien> a w suterenach zwijali się kucharze. Mijając tak okno za oknem i mimowoli wchłaniając smako­wite wonie, płynące z suteryn hotelowych, Tań­ski przyszedł w bardzo krótkim czasie do ape­tytu, który zasługiwał raczej na miano głodu.

W jednej chwili wzięło go tak, że aż zesłabł. Oczywiście do Bristolu nie miał poco wstępo­wać, bo nie miał przy sobie nawet całego rubla, a zresztą nie wpuściłby go tam prawdopodobnie «za wygląd» ów historyczny murzyn, o którym rozpisywała się ongi prasa warszawska.

Szedł na Podwale do znajomego handelku, który był otwarty nieoficjalnie od tylu przez całą noc, korzystając z wyjątkowego przywileju, jako że sąsiadował vis à vis z cyrkułem i że jadali tam rewirowi i tam załatwiały się wszyst­kie sprawy łapówkowe.

— Kropnę wódki i coś tego, a potem zo­baczymy.

Szedł szparko Krakowskiem Przedmieściem. Ulicą co chwila migały dorożki, ale przecho­dniów mało było widać na szerokim, lśniącym chodniku. Co kilkadziesiąt kroków spotykał wy­strojoną i niemożebnie zakasaną damę, a każda Uwalniała kroku, gdy ją mijał i «pokazywała»

się z pod parasolki, odsłaniając czasami twarz starej megery, czasem — dziecka. Jedne witały &° lubieżnym uśmiechem i cynicznym gestem ^arg, inne uśmiechały się doń rozpaczliwie, jakby

poclziemni — ó

65

błagając o ratunek. Stójkowi sterczeli na swoich miejscach na środku ulicy, zakapturzeni, w gu­mowych płaszczach, jakby słupy wkopane na to tylko, żeby przeszkadzać dorożkom.

Tański, nie rozglądając się po okolicy, szparko sunął do swojego celu. Mimochodem zauważył tylko kilku szpiclów, jak wracali do domu z ro­boty; szli nieoficjalnie po dwóch pod jednym parasolem, jako osoby już prywatne i choć nie­jeden z nich miał stanowcze polecenia co do osoby Tańskiego, którego śledziła «z widzenia» Warszawskaja Ochrana podejrzewając w nim «nielegalnego» — żaden się jednak do niego nie myślał przyczepiać, a Tański ani się myślał ich wystrzegać; wiedział, że i szpicel nie jest prze­cie niczem innem, jak tylko urzędnikiem rosyj­skim, i w godzinach pozabiurowych, za które mu nie płacą, nie poczuwa się do obowiązku czuwania nad sprawami państwa. Nie oglądał się nawet za tą hołotą i szedł dalej, usiłując po­mimo wyczerpania przyśpieszać kroku.

— Panie, panie, ja bardzo przepraszam... usłyszał nagle jakiś głos wystraszony.

Obejrzał się — tuż za nim biegła jakaś ko­bieta.

— Panie, na miłosierdzie boskie, idźmy dalej,

zaraz powiem, tylko idźmy... wielmożny panie, tylko razem, razem, tylko parę kroków, byle do rogu...

Tański zrozumiał wszystko: przez parę chwil szli razem. Kobieta dyszała ze zmęczenia*

— Od Chmielnej mnie prześladują i ten zło­dziej razem z nimi, cóż ja teraz pocznę? O, po~ cóżem ja z tym draniem... — i glos zerwał się w nagłym ataku płaczu.

Tański spojrzał na drepczącą obok postać. Lekki, jakiś Cudacko kwiaciasty kostjum miała przemoczony do nitki, lekki kapelusz rozmókł całkiem i leżał na głowie, jak ścierka, twarz młoda ale brzydka umorusana była rozmazaną farbą i czernidłem. Poprostu było to straszydło plugawe i Tański nie mógł się wysilić nawet na litość. Gotów był jej dopomóc, nawet obro­nić w razie potrzeby, nie szczędząc siebie, ale Sądne cieplejsze uczucie nie zatliło w nim na widok takiej strasznej nędzy.

— Policja?—spytał, żeby coś powiedzieć.

— Ja o policję nie stoję—tylko ten drań...—

— Niby ten pani facet? —

Kobieta obejrzała się za siebie.

— Może pan będzie łaskawy ze mną bliżej, °kropnie się boję... Żeby odrazu było widać,

ja z panem idę... Bo to są złodzieje... i już 1dą! Matko Boska! Pod rękę, pod rękę, wiel­możny panie...

Tański przysunął się ze wstrętem, gotując się

jakiejś hecy, w którą wpadał iście jak Piłat ^ Credo. Kobieta przytulała się do niego kon- ^ulsyjnie, ze strachu cała aż dygotała.

—!• Siadaj pani do dryndy, ja zapłacę.

-— O, mój panie szanowny i zbawco, tylko ^ech i wielmożny pan też ze mną siada, byle

kawałeczek, żeby widzieli, tylko żeby zobaczyli że my razem, bo oni mnie zabiją, z dryndy za

łeb wywloką...

Na rogu Trębackiej wsadził ją Tański do jednokonki, ale zanim odpiął przemoczony fartuch i umieścił ją, nadbiegło kilka postaci i najbez­czelniej ustawili się tuż za nim. Tański nie oglą­dał się nawet.

— Jeszcze ty w moje ręce wpadniesz, ty... wrócisz ty jeszcze, oj wrócisz! I już ja cię — chyba ubiję... — dokończył jakby z żalem w głosie.

— Wróć się Lodzia, wyłaz lepiej z dryndy, pogódźcie się z facetem—namawiał polubownie drugi.

— Panie tego — zwrócił się trzeci wprost do Tańskiego — nie bądź pan frajer na takie hece, to złodziejka. Puść ją pan kantem, jak Boga kocham, to łabajówka prosto z Książęcej, czy to panu już... we Warszawie zabrakło, żeby z taką... Nie bądźże pan głupi, jak pana Boga kocham.

Przez mgnienie oka Tański chciał wyskoczyć z dorożki i rzucić się na kanałję i bić i tłuc, ale drynda już ruszyła. Uspokoił się w jednej chwili w ciemnej budzie i pojechał niewiadomo dokąd, nieciekawy tego. Wśród turkotu i trzę­sienia dorożki nie słyszał, co mówiła towarzy­szka. Ale ani na chwilę nie ustawał jej głos ostry i zachrypły; potok słów, intonacyj, akcen­tów, brutalnych wykrzykników, lamentów. Co

chwila glos załamywał się w łkaniu, to znów podnosił się we wstrętnym, nieludzkim skowy­cie. Drynda trzęsła się ulicami. Deszcz padał, z pod budy patrzał Tański na lśniące kamienie ulicy 1 rozmyślał mętnie, przyglądając się bezradnie własnym myślom.

I trafiały się momenty, krótkie jak błyska­wica i jak przy świetle błyskawicy z ciemnego mroku nocy ukazywały się wyraźnie, jak po dniu białym, obrazy zagubione gdzieś na samym dnie życia i spraw jego — powstawały i przy­pominały się rzeczy dobrze wiadome, a jednak straszne i nowe. W błyskach chwil takich po­strzegał Tański całą nagość i okrucieństwo ży­cia i cofał się w przerażeniu.

— Czy ty wiesz, komu wojnę wypowiedzia­łeś ? Czy ty wiesz, coś zamierzył, człowieku ślepy? Patrz, patrzl... Na to głupi jest twój ro­zum, a siła twoja żadna jest. Zginiecie zdeptani bez śladu i poznaki cierpień twoich i moralnych zamierzeń tobie podobnych. Zycie pójdzie dalej, jako samo chce, kędy zechce.

-— Idealiści...

'— Wymrzecie bezpotomni..*

— Aż z innego pokolenia zrodzi się czlo- ^iek-wilk i weźmie się za bary z życiem. Ką- sać będzie wściekłemi zębami i wyć będzie, nie

ubolewać...

•— Tej pozwoli zgnić żywcem pod płotem,

chwili o niej nie myśląc, bo na zgubienie ^«ydało ją życie — ją i siostry jej. — Tamtych

z ulicy zgniecie na miazgę, ani się namyślając, czyby się nie nadali — nie poprawili. — Prze­szkadzają...

— Spieszy się światu 1 nie będziesz stawa! wpoprzek drogi, bo przejedzie cię wóz życia.

— Spieszy się światu i nie czas na rozmy­ślania ani na plany głębokie, ani na plany da­lekie... ani na rozum trzeźwy i solidność...!

— Spieszy się światu...

I oślepiająco wyraźnie stanął kędyś w prze­strzeni człowiek bestja i w ręku olbrzym wa­żył ciężar jakiś, dźwignął go nad głowę i w sza­lonym wysiłku olbrzymiej mocy, całym rozma­ch em cisnął go w przestrzeń. I znikło wszystko w czarnej nocy, a skądściś, jakby z końca świata płynąć zaczęły poprzez ciemności huczące fale oddalonej burzy i szły jedna za drugą, szedł grom za gromem, roznosząc echa zagłady i sło­wa wyroku.

I dlaczego «to» dręczy mię zawsze w takich chwilach?—myślał Tański.

Dorożka stanęła przed jakąś bramą i Tański jakby ze snu obudzony odpiął zmoczony fartuch i wyskoczył z pod budy na deszcz, zapłacił dorożkarzowi Ąo kop., i nie patrząc za siebie, gdzie coś wstrętnego gramoliło się i wołało z pod budy, poszedł szybko w nieskończoną dal ulicy, jakby uciekając.

Szedł i szedł po mokrym, lśniącym chodniku, mijał bramę za bramą, śpieszył się, z niecier­pliwością poglądając na leniwo wzrastające nu­

mery kamienic. Chmielna, Chmielna, Chmielna, kiedyż się ona skończy. Szedł pod nieprzerwa­nym murem kamienic: zimnych, zawartych i nie­przystępnych. Nie zadzwoni u żadnej bramy, nigdzie gościnny stróż nie otworzy mu wrót do przytułku. Obcy jest. Każdy może—on nie może. I marzyło mu się chwilami, że zakradł się do strzeżonej twierdzy—on wróg i ciekawie rozglą­da się po nieznanem, wrogiem mieście. Przez niedbalstwo straży wkradł się i chodzi wśród uśpionego miasta, chodzi bezpieczny dopóki śpią. Jeno uciekać przyjdzie o świcie, bo rano wy­sypią się z domów wyspani mieszkańcy, na­pełnią ulice i niechybnie poznają obcego, zacz­ną się oglądać, wytykać go, aż otoczą go gwar- nem i wrogiem kołem i zatłuką kamieniami. Śmierć wrogowi!

Tymczasem chodzić może bezpieczny.

Noc długa.

W zbitym murze kamienic ukazywać się po­częły wyrwy, to z tej, to z tamtej strony, stały W nich domeczki małe, odwieczne, śmieszne i niewczesne w otoczeniu gmachów z kamienia, sterczały mizerne oficynki, albo zalepiały przerwę parkany jakichś składów. I zaczęło się coś przy­pominać Tańskiemu.

Nie—to jeszcze nie tutaj, jeszcze kawa­łek dalej. Po kilkunastu krokach stanął zadzi­wiony i smętny. Tu wznosiła się potężna, cztero­

piętrowa kamienica i patrzyła nań setką zimnych, ciemnych okien. Szablonowe koszary wielko­miejskie przywaliły prastary domek i ogródek i stanęły jak ponury pomnik, na cmentarzu pamiątek.

Wspomnienia... Zrzadka chadzał tędy Tański, może był tu ze trzy razy od lat całych i jakoś nigdy nie zwrócił uwagi, a i o tamtych czasach nie myślał prawie że nigdy... Dopiero od nie­dawna czepiać się go zaczęły liryzmy i rozpa­miętywania, przypomina sobie, że nawet umy­ślił sobie kiedyś wybrać się tu i popatrzeć spe­cjalnie... Teraz traf przyprowadził go tutaj, przed kamienicę, która tak niespodzianie wyrosła mu przed oczyma.

Przejmujący żal czepił się go i trzymał, trzy­mał mocno, jakby mu umarł i na wieki odszedł bez słowa pożegnania ktoś najbliższy. Nic, nic nie pozostało... Gmaszysko zajęło ze trzy takie place, na jakim ongiś stał domek ojcowski. I teraz nawet niewiadomo gdzie było to, z cze­go już ani śladu...

Wycięto ogródek, belki sprzedano hurtem za byle co, rozkopano ziemię głęboko i wywiezio­no precz, żeby już cienia nawet kamyczka nie pozostało.

I teraz nawet niema o co zaczepić wspo­mnienia. Wszystko znikło, zostało tylko miejsce. Miejsce — pojęcie matematyczne, czy filo­zoficzne, czy jakie, istniejące gdzieściś za­pewne...

Tylko ten głupi żal, który ściskał serce, po­wiadał, że tamte stare dzieje już się skończyły i umarły na zawsze bez śladu.

Żal — żal...

Stał tu sobie domek poczciwy, a w izdebce za sklepikiem ujrzał tu przed laty światło dzien­ne Tański. Handlował tu srogi ojciec cały dzień, stojąc za ladą, wiecznie zastrachana matka tu­liła go i pieściła. I tak stoi przed nim z zapła- kanemi oczami — biedna. A potem umarła i zo­stał się z ojcem sam na sam.

Ej, ten rzemień ojcowski!... I ten codzienny strach wieczny. Jakże go nienawidził, jeszcze dzieckiem.

Bronili go czasami sąsiedzi i pamięta Tań­ski straszne chryje, jakie się odgrywały na po­dwórku, w ogródku, czasami na środku ulicy, °t tu na tem miejscu, gdzie stoi teraz.

Uciekał z domu i błąkał się po parę dni po niieście, nocując nad Wisłą z łobuzami. Ci go nczyli rozumu.

Głupi ty, puść starego, a na dobranoc Weź ty i zajrzyj ty jemu do kuferka, i do kasy We sklepie tyż zajrzyj, głupi nie bądź!... Ga- *&nto byśmy tu razem sobie... a zrobi się to °tóż tak: jak się stary weźmie powali spać...

Tych nauk nie słuchał, ale czy to nie nosił

z zamiarem podpalenia całego domku, ot tak, gurtem, razem z ojcem, ze sklepem i ze sąsia- J*anii, którzy go bronili? Na złość wszystkim, że- y nareszcie coś się odmieniło...

Już nie dzieciakiem był wtedy, już go na onczas z trzech terminów wygrzali, nie nada­wał się do rzemiosła.

Ojciec bił go już wtedy bez pamięci.

— Starszy jest, ścierwiak, może wytrzymać, a nie wytrzyma — niech zdycha — tłumaczył ojciec sąsiadom, którzy zbiegali się na krzyki. Lepiej niech ja go tu ubiję, moją ojcowską rę­ką, niż ma w kryminale za życia siedzieć.

Dziwił się potem nieraz Tański, już siedząc na mur w X-ym pawilonie, jak to się stać mo­gło, że rzeczywiście do kryminału się nie dostał. Cudem się to stało, jako i to cudem było, że się ze socjalistami spotkał. Już przy tem*'został, —• jeno to życie, które było przedtem,.. :

Nieraz nie wierzył Tański własnej pamięci, gdy stawały mu przed oczyma owe czasy. Jak z domu uciekł raz na zawsze, jak potem czter­nastu fachów próbował i za każdym razem z he­cą i z biciem wyrzucano go z warsztatu lub fa­bryki i jak już dorosły przystał do murarzy. Ty­godniami tułał się na Powiślu razem z bandami andrusów, bratał się ze złodziejami i żył tem, co starsi użebrali czy ukradli. Dlaczego sam nie kradł? Niewiadomo. Może z pieszczot matki i z ojcowskiego katowania coś mu w duszę za­padło, może dlatego, że na głód był niezmiernie wytrzymały, a pewnie i dlatego, że był za mło­dy i złodzieje go do roboty nie brali...

Wciąż mu tylko coś po głowie chodziło a py* tało — i nigdy a nigdzie mu dobrze nie było»

I wciąż jakby na coś czekał, co ma przyjść, je­no, że się wciąż opóźniało.

A kiedy już mularzem spotkał się ze socja­listami, odrazu poczuł całą duszą, że to jest to właśnie, na co czekał. I chociaż sprawy te by­ły dlań najzupełniej nowe, chociaż istnienia ich nawet nie przypuszczał, nie dziwił się, kiedy mu wykładano całą naukę.

Sam już przedtem to samo przeczuwał, ura­dował się tylko bardzo, że są jeszcze inni, któ­rym też tego samego potrzeba.

Tak zaczęło się dlań nowe życie, a stare dzieje same przez się obumarły i odpadły.

I zdarzały się Tańskiemu chwile, kiedy się kłócił z własną pamięcią, rozpamiętując dzieje swoje. Musiał sobie przypomina# i utwierdzać W umyśle, musiał się nieraz przekonywać, że to wszystko istotnie było i przeżyło się nie we śnie, lecz w życiu realnem, rok po roku, dzień po dniu.

I cały nowy człowiek wzdrygał się w nim, gdy zapuszczał się myślą w tamte czasy.

— Coby było, coby było w tym czasie — dręczyło go pytanie — gdybyś nie napotkał na twojej drodze owych kolegów mularzy, którzy tak o lepszym świecie gadać potrafili? Coby z tobą było teraz?...

Nie trzeba wiele... niechby się jeno to wszyst­ko opóźniło, niechby o rok, tu znaczyła każda chwila, tu całe życie się ważyło.

I przeważyło się — był to cud.

Tu już biegły lata szybkiego życia, w co­dziennym pośpiechu, w walce nieprzerwanej, za­ciekłej. Odsłoniła się kraina nieznana, ziemia obiecana i raziła oczy. Dusza poczęła się wy­dzierać z bagna, zaczęła nienawidzieć, dążyć.

Krwawe, straszne zapasy, wysiłki rozpaczli­we, zajadle...

Mieszkał wtedy kątem w ciasnej ciupie przy wiecznie żrącem się małżeństwie.

Słyszy wyraźnie rozpaczliwe wrzaski kato­wanej kobiety, wymysły pijaka, szamotanie się po ciemnej izbie i dźwięk tłuczonych garnków i pisk bachorów, godzinami naprzykrzający się uchu... On leży w swoim kącie na barłogu i my­śli: całe noce schodziły mu na rozmyślaniach. Chciwie pochłaniał broszurki i umiał napamięć te wszystkie kilka, które chodziły między ludź­mi naówczas. I wraz poznał, że siła rzeczy i ogromna masa różnych spraw nie zmieściły się w cienkich świstkach. Dorabiał sobie resztę ciężką pracą myśli i budował mozolnie.

Na sobie samym uczył się i na sobie podob­nych, z którymi życie spędził.

Rozpamiętywał dzieje swoje. Nocą nieraz zrywał się i budził — gwałtownie ściskał rozgo­rączkowaną głowę i skupiał myśli.

— Boga niema, Boga nigdy nie było.—Prze­rażeniem i strachem przejmował go potworny fałsz świata. Niesłychane oszukaństwo, które trzymało się przez tysiące lat. Przysłuchiwał się pilnie temu, co wygadywali robociarze na Pana

Boga, ale nie bawiły go dowcipne bluźnierstwa, ani anegdoty o klechach. Wciąż szukał między ludźmi rozwiązania tej okropnej zagadki i wi­dział, że nikt go nie rozumiał.

A kiedy pytał o te rzeczy inteligentów, opo­wiadali mu masę niezmiernie mądrych rzeczy, cytowali jednym tchem całe stronice uczonych książek, ale niczego nie zrozumiał, wszystko po­zostało ciemnem i tylko się jeszcze bardziej zmą­ciło. Kazano mu czytać i oświecać się, dawa­no mu książki.

Rzucił się do czytania grubych dzieł. Czy­tywał je wieczorami i po nocach w zaduchu *zby, gdzie pokotem spali mularze, nosił się z nie­mi na robotę i w przerwie obiadowej, gdzieś W zaułkach rusztowania, wysoko ponad ziemią przewracał kartki grubemi, wyżartemi od wap- **a palcami.

W ciężkim mozole zmagał się z trudnemi książkami. A wszystkie były trudne. Czytał każ­dą po dwa, po trzy razy i więcej, i nieraz po takiej pracy chodził jak pijany. Szukał wyjaś­nień i poratowania u towarzyszy inteligentów, ale niewiele mu to pomagało. Pytał przy okazji, °powiadano mu półgębkiem, bo nigdy na takie rzeczy nie było dosyć czasu. Ale w czytaniu nie Ustawał, bo się już całkiem zaciekł.

Tylko coraz mniej miał na to czasu. Pędzo- 110 go do roboty bez miłosierdzia. Wie to Tań­ski, że na owe czasy niewielu było jeszcze we Warszawie takich robociarzy jak on...

Zebrania tłumne i majówki na Kępie w Wi­lanowie, w Markach. Za każdym razem koń­czyło się na uganianiu się za szpiclami, do cze­go Tański też był potrzebny. Potem poszły pierw­sze strejki i nastał wielki strejk mularski. Po­częli wybierać mularzy i przyszła kolej na niego.

Tu już zaczynają się dzieje wczorajsze. Wspo­mnienie jest wyraźne i stoją mu te sprawy przed oczyma, jak żywe, dzień po dniu, rok po roku.

Długie miesiące samotności i wypoczynku. Cisza grobowa i spokój taki, że słychać, jak myśli krążą po głowie, słychać ich głos wyra­źnie, jak nigdy tam—w wolnem życiu. Można pytać — odpowiadają — zawsze gotowe, nigdy nie zawodzące.

I pogrążył się w tym nowym, codownym świecie myśli. Wypłynął jakby na ciche wody bezbrzeżnego morza, niezgłębione, niewyczer­pane...

Wr spokoju i ciszy odczytywał sobie w my­śli po raz stokrotny te książki trudne, których zgłębić ani wyrozumieć nie mógł w tym rejwa- chu życia.

Przypominały się pamięci wszystkie zagadki i pytania i układały się w obrazy harmonijne i wyraźne, kojarzyły się z myślami samodziel- nemi i bywały chwile, — krótkie, błyskawiczne, w których rozumiał wszystko, co tylko jest na świecie, i co da się tylko pomyśleć. Panował nad wszystkiem rozumem swoim i nieraz tonął w upojeniu niesłychanem.

Rozpamiętywał życie własne i przyglądał mu się ze zgrozą, jako dziejom człowieka innego, który już umarł. I przysięgał sobie na całe ży­cie. Nie opuści tych, co tam zostali, takich, ja­kim on był kiedyś. Nie odwróci się od nich ze Wstrętem, lekarzem im będzie i powinien. I ni- czem innem. Leki miał, które cuda czynią: Wskrzeszają nawpół umarłych—kalekom i ciem­nym zdrowie wracają — jako i jemu dały życie nowe! Nieck żyje socjalizm,!

Czuł w sobie siłę niezmierną — rwała się W nim i szarpała. Waliłaby mury...

W takich chwilach stawał na środku swojej celi i szeroko — szeroko wyciągał ramiona, jakby cały świat bezmierny chciał ująć i skierować tą potęgą swoją. Z piersi wyrywały mu się słowa rozgłośne i wielkie — hasła, zdolne świat obudzić.

A wtedy stukał w okienko żandarm i przy­pominał mu, gdzie jest:

-— Nie bezobrazniczajtie! —

Śledztwo śmieszyło go — na wysiłki i groźby ^andarmskie patrzał, jak na zabawkę dziecinną. W się mierzyć z socjalizmem!...

Z pogróżek o szubienicy nic sobie nie robił, chociaż chwilami zupełnie wierzył, że go mogą 1 powiesić. »Ograniczenia« wszelkie nie dawały się we znaki. Listów nie miał do kogo pi­sywać, ani go kto odwiedzał, bez książek się °hchodził. — A kiedy za upór zabrano mu Wszystkie sprzęty z celi, — łóżko, stół i stołek,

K

to jeszcze przypominał, żeby zabrano spluwaczkę. Przesiedział długie tygodnie w »ciemnej« i roz­koszował się ciemnością, w której wyraźnie wi­dział własne myśli. Nic mu nie mogli zrobić.

W^tedy wymyślono nań rzecz chytrą, djabelską: ustawiono na korytarzu tuż pod jego drzwiami, maszynkę elektryczną, przyśrubowano ją do ściany i puszczano prąd przez mur. I nie było zakątka, gdzieby mógł się schronić przed tym prądem. Wciskał on się w mózg, szperał i wyciągał mu myśli i podawał natychmiast maszynie specjal­nej, przed którą siedział żandarm i słuchał. Słu­chał i zapisywał. Maszynę puszczano regularnie trzy razy na dzień na jakie pół godziny (bo dłużej by już nie wytrzymał żaden człowiek). I trzy razy dziennie niezmiernym wysiłkiem po­wstrzymywać musiał Tański wszelakie szkodliwe myślenie. Rachował głośno, deklamował wciąż wkółko tę parę wierszy, które umiał napa- mięć — wreszcie wymyślał żandarmom, kapita­listom, carowi — robił co mógł, byle tylko nie myśleć o sprawie, byle tylko w ten sposób lu­dzi nie wsypać. Kilka razy zemdlał z takiego myślenia, nieraz już myślał, że zwarjuje.

Tymczasem śledztwo się skończyło i dano mu do celi towarzyszy. Obydwaj byli to ludzie młodzi i studenci, jeden Klein, socjalista, a drugi patrjota Węgliński. Ci prędko wybili mu z głowy ową maszynę elektryczną i zaczęło się zupełnie nowe życie. Czytywano razem całemi dniami; rozprawiano o wszystkiem, i tu dowiedział się

T aiiski ó najrozmaitszych rzeczach, ó których zupełnie pojęcia nie miał. Świat znów się roz­szerzył o sto mil we wszystkie strony. Uczony Klein imponował mu swoją wiedzą i przenikli­wym rozumem, a Węgliński był coprawda pa- trjotnikiem, ale zato duszę miał tak piękną, £e gdyby wszyscy patrjoci w Polsce byli tacy, to niepotrzebaby było bodaj socjalistów.

Tak siedzieli ze sobą przez cały rok jak długi i szeroki. Dziwne dzieje...

Zamarzył się Tański i opatrzył się aż na Srebrnej. Deszcz ustał i zrobiło się parno. Wspomnienia rozmarzyły go, jak się to zdarza z lu­dźmi, którzy rzadko bawią się we wspomnienia.

Jak senny poglądał na miejscowość, w której się znalazł, ze zdziwieniem przypominał sobie Ucieczkę przed obławą, to znowu spotkanie z ową kobietą.

Dopiero co się to odbyło, a jednak Tański Przez długą chwilę musiał się utwierdzać w prze­konaniu, że to prawda.

Gdzieś jeszcze, jak we mgle dalekiej kłębiły się roje wspomnień, uśmiechały się twarze zna­jome, rozpoczynały się i urywały rozmowy, pro­wadzone przed laty, błyskały słowa i okrzyki, znowu rozwijał się szeroko bez końca jakiś ^ajomy i zapamiętany krajobraz, który przy- Pływał ze stron dalekich i zmieniał wszystko ^ sen, w marzenie.

Co chwila budził się Tański i ze zdziwieniem ^zglądał się wokoło, wysilając się, by zrozu-

Xi^® podziemni—G

81

mieć nareszcie, co ziiaćży ta ulica i Co on tu robi po nocy? I natychmiast zapadał bezsilnie w odmęt zapomnienia, które szło za nim tuż, jak cień. Resztki trzeźwiejszych myśli rwały się i nikt go już nie prowadził po ciemnych uli­cach. Zataczając się i powłócząc nogami szedł wciąż dalej i dalej, schodził z trotuaru na śro­dek ulicy, potykał się po bruku i przechodził na drugą stronę, odbijał się o ścianę kamienicy i znowu staczał się na środek ulicy.

Nagle obudził go jakiś krzyk i nagły, ostry ból w .twarzy i w szalonym pędzie przeleciało coś tuż o włos od niego z tętentem i hukiem. Przez mgnienie oka widział tuż, tuż nad sobą kilka śmiejących się twarzy. I odrazu wszystko się gdzieś podziało, jakby się zapadło pod ziemię.

Wściekły ból wytrzeźwił go zupełnie. Po- skoczył naprzód parę kroków, jakby kogoś chciał dogonić, ale zaraz zatrzymał się na miejscu i stał długo.

Było to na rogu fabryki Bormana. Coraz da­lej i dalej pędziła Towarową dorożka na gu­mach, tylko podkowy ostro jak grad siekły po kamieniach bruku i wyraźny, metaliczny ich dźwięk wypełniał pustkę i ciszę ulicy. Stopniowo głuchły i topniały dźwięki, dotknęły raz jeszcze ucha i znowu martwa cisza zamknęła się nad ponurą ulicą.

Tański stał i patrzył w ślad, piekący ból w twarzy napędzał mu myśli porywcze, wście­kłe, głupie... Przez chwilę nawet miał zamiar

isć z miejsca tam na Towarową 1 wyszukać tamtych i wyszukać dorożkarza.

— Czyż na to ja jestem, na to tułam się po nocy, żeby mnie pierwszy lepszy psubrat i pa­chołek psubratów prał batem po pysku? Żeby umie ochlapywano błotem jadąc tam, z czego ka­mień na kamieniu nie zostanie?... Od tego jestem?

Piekł go policzek, piekło gorzkie uczucie upo­korzenia—świadectwo marności swojej i niemocy.

— Niesie on zemsty grom, ludów gniew... ta ha ha...

Pod brutalnem kopnięciem zniewagi rozsza­lała się w nim ironja zła i jadowita. Pastwiła się, nie szczędząc niczego, nielitościwie obnażała 1 wytykała jak hańbę wszystko, czem się prze­cież ludzie chlubią zazwyczaj; drwiła, zanosząc s*ę od piekielnego śmiechu i bodła jak ostrogą:

Dobrze, dobrze, jeszcze lepiej, ano dołóż *0 jeszcze — jeszcze, żeby już suchej nitki nie zostało — djabłu na uciechę.

— Potęga i moc i »drżyjcie tyrani« i »mi- Ijonowe rzesze« i tak dalej...

Potrząsajmy blaszanym pałaszem! Owszem, grajmy artystycznie — brawo, krawol

»Drżyjcie tyrani«, bo my siły mamy nie­przebrane, tajemne, podziemne, wulkaniczne, bo

kiwamy palcem w bucie.

Bo proletarjat protestuje i nigdy nie do­puści.

Bo sztandar nasz buja ponad trony!

— A ty wszechpotężny nadczłowieku bądź postrachem i żagwią pożarów i trzymaj sobie w ręku losy świata — tylko tymczasem, uwa­żasz, stąpaj no cicho, na palcach, a oglądaj się, a uciekaj przed lada szpiclem, a drżyj przed każdym stójkowym i niech ci się czasem nie zbiera na ambicję, bo to burżuazyjne i niego­dne towarzysza. Głodny jesteś? Spać ci się chce? Dobrze, pospaceruj sobie przez tę noc­kę, pod deszczem jesiennym, pochodź po ^War­szawie, mierz krokami przyszłe państwo twoje i ciesz się, bo ze wszystkich, co nie śpią o tej porze, tyś najszlachetniejszy w całej Warszawie.

— A może zazdrościsz tamtym? Znudziło ci się już? — Przyznaj się — przyznaj że się* Poj echałbyś z nimi tam do dziewek?

— No to właśnie zato dostałeś po pysku. Dostałeś, to i trzymaj. Ale nie chwal się z tein.! Naturalnie — konspiracja! Ha, ha, ha...

Puścił się rzęsisty deszcz i zabębnil po tro- tuarach. Klnąc głośno, Tański oglądał się za ja­kim przytułkiem i dopadł w paru susach tuż stojącej budki tramwajowej, na której kończyła się linja Powązki-Towarowa. Budka była zam­knięta, ale spory daszek od strony ulicy osła­niał zupełnie od deszczu. Była tu nawet ławecz­ka—zwykła poczekalnia szpiclów tramwajowych*

Tański rozsiadł się z rozkoszą i postanowi sobie nie ruszyć się stąd za nic w świecie. Za­miast nóg czuł tylko, że dźwiga jakieś obce i niezmiernie ciężkie dwie kłody drewniane.

A deszcz wściekał się i zalewał ulicę. Tuż, naprzeciwko, po drugiej stronie w ponurym ma­jestacie stała pod strugami deszczu fabryka. Ta­jemniczo i groźnie połyskiwał olbrzymiemi taflami °kien wyludniony gmach. Potwór zdawał się czuwać i snuć jakąś swoją i sobie tylko wia­domą myśl. Niepewne i mętne odblaski połyski­wały gdzieś w głębi mrocznej halli, przygasały 1 odradzały się i wtedy w jednem i w drugiem °knie rzedły ciemności, jakby jakiś powiew błą­dził po pieczarach fabryki i miesił ciemności, mieszał je z półświatłem i ginął, niechając pracy sWojej... a wtedy robiła się za szybami noc nie­przenikniona i czarne czeluście zdawały się wy­rwać nadmiar ciemności precz na ulicę przez olbrzymie wyloty okien.

Strumienie wody spływały po szybach, po czerwonych murach, tętniły w rynnach, a olbrzymi Smach stał obcy i odrętwiały w martwej myśli sWojej i czuwał, spełniając rozkaz niewiadomej ^oli.

Syty jest krwi i ofiary Moloch i wypoczywa, ^le wczesnym rankiem zaroją się ulice, wiodące świątyni złego boga i znowu tysiąc niewol­ników pośpieszy służyć mu przez dzień cały ^ męce duszy i w pocie czoła.

Z przekleństwem zerwą się ze snu—po sto- ^oć razy przeklną go w drodze, zanim staną J* Jego progach u ofiarnych ołtarzy, ale przy­lgną i jeszcze śpieszyć się będą i wyprzedzać ^ drodze i tłoczyć się będą w bramach, zgrzy­

tając zębami, zawsze wierni, zawsze posłuszni na glos porannego wołania.

— Pójdźcie chwalić pana swojegol Tak bę­dzie zawsze i codziennie i na wieki wieków!— Dla was i dla synów waszych i dla wnuków! Nikt was nie wyrwie potędze mojej.

I wydało się Tańskiemu, że martwy gmach szydzi zeń milczeniem swojem i natrząsa się z wysiłków człowieka.

— Mnie zbudowała potęga i moc, która światem włada i rządzi. Mądrość i praca wie­ków złożyły się na każdą cegłę moją, na każdy ćwiek nieprzeliczonych maszyn moich. Moje pra­wo jest prawem całego świata i każdego czło­wieka. I zginie każdy kto mi się oprze, nie po­zostawi nawet śladu zuchwalstwa swego. Zginie i zatraci się wszelka myśl, która na mnie się porwie, zniknie, jak brednie obłąkanego, jak wy '

siłki war jata.

I w gorączkowej, nawpół przytomnej myśli

Tańskiego zrodziło się straszne zwątpienie. W jed- nej błyskawicznej chwili poczuł się samotny#

i niepotrzebnym w świecie wierzących.

Błąd, błąd! Zaślepienie! Patrzył przerażone# okiem na nieprzeliczone rzesze ludzkie idące n# zgubę wyraźną, z zamkniętemi oczami, uśmie" chające się przez sen do fałszywej nadziei* A cały wrogi świat wokoło szydzi głośno. Nik^ nie słyszy, nikt nie zważa... Dumni z nauk1 swojej ukochali fabrykę i maszynę: «martwa jes* rzecz i bez winy» i chlubią się nią: «naszą bf

dzie». Służą wiernie 1 podlewają maszynę co dnia krwią własną, duszę jej zaprzedają swoją człowieczą i marzą, by w maszyny się obrócić, które pożyteczniejsze będą, niźli rozmaitość dusz

i serc. I codzień mniej jest takich, którzy tęsknią, którzy tworzą. W wielkie gromady zbierają się, ściskają się żelaznemi obręczami, by nie był nikt samotny, nikt odmienny od kupy. I jednym olbrzy­mim snopem ludzkim wtaczają się do «swojej» fabryki.

A Moloch — bóg zły, wypławiony w męce pokoleń, panuje nadal wyniosły ponad duszą człowieczą, pognębioną na wieki wieczne i już bez nadziei. Cieszy się, że niema już na świę­cie nikogo—tylko on pan i niewolniki, w któ­rych niemasz nienawiści i buntu, bo maszynami się stali wszyscy synowie ludzcy.

P atrzył T ański ze wstrętem na nienawistne mury. Przeklinał mądrość, która je wznosiła po­woli i mozolnie w ciągu stuleci, gardził żądnym rozumem, poświęceniem uczonych, męczeństwem filozofów, stosami kacerzów... Wszystko, wszyst­ko wsiąkło w te mury. Sprytny kupiec zlikwi­dował rojenia poetów i tajemnice alchemików

1 stare religje zakupił hurtem, niedogodne pro­roctwa zamknął w lamusie, a po szerokim świę­cie strzelać zaczęły ku niebu dymiące wieżyce nowych świątyń. I niemasz człowieka, któryby się w nich nie modlił. Niemasz odszczepieństwa,

ani niewiary, bo głodem wyplenia się niewier­nych. Panuje kościół jedyny po wszej ziemi

i dawno już zrównały się z ziemią groby tych, którzy na maszynę rękę ważyli się podnieść.

Głupcy, horda bezmyślna i oszalała z głodu! Pomarli — i dzieci dzisiaj straszą ich pamięcią. Patrzajcie, jak głupi byli dziadowie wasi, ci, co stawali wpoprzek biegowi czasów. Czytaj­cie książki stare, gdzie zakrzepła głupota tych, co niczego nie rozumieli, jeno ból pokolenia, pod którem zapadała się ziemia! Pomarli, wszyscy pomarli, a już ich synowie na barykadach wszyst­kich stolic świata bronili świętej maszyny i da­wali się zabijać za fabrykę, wołając: «niech żyje wolność!»

Na pognoju ich trupów wyrosły bujne niwy kominów — i pieniądz zyskał moc niebywałą, choć zawsze był bogiem...

I był to czas, kiedy lichwę czcić zaczęto po raz pierwszy od początku świata. Przez senną myśl Tańskiego zaczęły przeciągać skłębione ko­rowody mglistych postaci, szeregi cieniów zadu­manych i żałosnych.

Nie nadążył nawet pytać o imię mijających go tłumów, zaledwo przykuł się myślą i oczyma do dziwnego jakiego tworu, już ten mijał go i rozpływał się, a nadciągali inni, całym rojem, całym potopem nieprzeliczonych postaci. Myśl targała się na strzępy, bezsilna, oszalała, nie­zdolna niczego ogarnąć, ani zrozumieć...

Na mgnienie oka zapamiętał w nieprzeliczo­nym, obcym tłumie kilkanaście twarzy znajo­mych— już minęli i długo przewalała się rzeka

głów nieznanych w grobowej ciszy, na tle czer­wonych murów fabryki...

— To idą czasy przyszłe, kiedy nas już nie będzie. I skamieniałemi od zgrozy oczyma wpił się Tański w tłum idących.

Równemi szeregami, mierzonym krokiem, wszyscy jednacy wzrostem i jednacy obliczem, sunęli chodem ludzi, którym nie spieszno. Szereg zasuwał się za szereg i ciągle i bez końca, a ani na sekundę nie miało na czem spocząć oko, jak na powierzchni wygładzonych wód morza: zawsze pełne i zawsze równe szeregi powtarzały się i drę­czyły oko piekielną nudą. Niewysłowione pożą­danie zmuszało patrzeć i czekać, a ból przejmu­jący wolał dosyć! dosyć!—Ale szeregi przesuwały się bez chwili przerwy, bez sekundy przystanku, szły, szły, jeno zdawało się, że suną coraz to Wolniej, wloką się, i że wraz zatrzyma się na­stępny szereg, i że coś się stanie, i że coś się okaże. I za każdym napływem oczekiwania no­wy szereg wysuwał się ślimaczym ruchem i, na­przykrzywszy się oku, odchodził.

— To są czasy przyszłe, kiedy nas już nie będzie...

Tański ocknął się i przez długą chwilę roz­plątywał skolowaciałe myśli.

Otrząsnął się ze wstrętem.

— Oto do czego prowadzą dyskusje z sympa­tykami, obawiającymi się socjalizmu przez wzgląd

prawnuków... Tańskiemu stanął w oczach zaciszny i ciepły pokoik na Tamce i żałosny głos

A cel — cel? Kto o tem pamięta w kłopo­tliwej drodze? W rozgwarze bitwy żołnierz za­pomina o wszystkich celach wojny i powołania, a zadaje ciosy i odbija i toruje sobie drogę w gęstwie wroga. Jego cel — to wroga zgnieść i własne życie unieść.

Naturalnie — do starego djabla z filo- zofją! — wymyślał Tański Hirszlowi.

— Przestań się troszczyć o wnuków swo­ich— koszary nie koszary, szablon nie szablon, tak — czy owak — dadzą sobie chłopy radę —- nie zaglądaj daleko, bo ci twój czas ucieknie.

I usiłował dalej Tański myśleć po swojemu, po mularsku:

— Inteligenckie filozof je.. • nudzi im się so­cjalizm, że jest zaprosty i zanadto jasny. Tak jasny, że się już obywa zupełnie bez filozofji i nie potrzebuje niczego więcej, tylko roboty. Dużo ich spaceruje po świecie, takich niezado­wolonych towarzyszy, zadługo by było z każ­dym gadać. Fabryka? Cóż z tego, że fabryka?

— Co złe, to w gruzy się rozleci, co dobre, wiecznie będzie żyć! — To jest jasne dla każ­dego — drwił Tański, patrząc w strapione oczy Hirszla. — I czego ty się martwisz, niedołęgo?

Patrzaj, patrzaj — jęczał Hirszel, rozpacz­liwym gestem wskazując mu w przestrzeń.

I wzdrygnął się Tański.

Znowu zaszarzały bez końca głębokie i w ma­tematyczne lin je wyciągnięte szeregi, potworne ba tal jony ludzi-maszyn.

I sunęła ta masa czarną chmurą długo, dłu­go, nieskończoną męką.

Wypogodziło się już zupełnie, kiedy Tański ocknął się z ciężkiego, męczącego snu.

Z wysiłkiem rozplątywał z dręczone i stępiale myśli. Sen nie pokrzepił go, lecz jakby jeszcze przybił do ziemi. Czuł stopudowy ciężar nóg, który poprostu ściągał go z ławki, czuł, jak mu W zesztywniałym karku ciężko i gwałtownie biły tętna i zasnuwały mózg tumanem ciężkim i odurzającym, pod którym uginała się i łamała Wszelka myśl. Błyskały w nim urywki myśli już obudzonego człowieka, ale wnet gasły, za­snute majaczeniem.

Ciężka zmora nie puszczała go od siebie i raz wraz zarzucała nań czarną płachtę nie­pamięci. Zapadał wtedy w sen na kilka chwil i budził się natychmiast, za każdym razem usi­łując napróżno zebrać skołowaciałe myśli.

Czepiły się go teraz uporczywie widzenia i zjawy, przybiegające z końca świata, niewia­domo skąd. Zjawiały się i znikały w jednej chwili, korzystając z paru sekund uśpienia, roz­snuwały przed nim fantastyczne i tajemnicze kształty i cienie, rzucały przed oczy całe tłumy zapomnianych obrazów.

...Płaski, bezbrzeżny obszar sybirskiego ste-

- • * Pu ■—i szeroka, szeroka rzeka północna — i nie- Wysłowiona powaga cedrowego boru...

...Wielki trakt, droga cierpienia — długie mie­siące żółwiej podróży — i tumany kurzu, i nie- milknące na chwilę dźwięki kajdan, i szare suk­many, i golone głowy...

...Samotność nie do zniesienia 1 żrąca tęskno­ta i opuszczenie, i głód, i zimy ciemne nieskoń­czenie i mróz srogi, sybirski...

...Nieskończone dyskusje i spory, nędza ze­słańcza i głód, i stosy prze wertowanych książek, i kłótnie wzajemne, i pertraktacje, i sądy, i prze­klęta nuda tego wszystkiego...

Bronił się Tański i wydzierał z więzów oma­mienia. Oganiał się od majaków, budził się co chwila i wreszcie zaczął się budzić naprawdę* Długą chwilę patrzał już szeroko otwartemi, oso- wiałemi oczyma i widział czerwone mury fa­bryki i wielka okna. Starał się wyrozumieć, co- by to znaczyło. Zbierał myśli i kombinował. Aż nadszedł nareszcie moment, kiedy zaczął myśleć po ludzku, już na jawie.

Nieznośną niemoc czuł we wszystkich człon­kach, w każdym stawie. Co chwila przeszy­wał go nawskroś dreszcz zimny i nie poma­gało, gdy zatulał się w przemokłe palto, O no­cy, którą przeczekać musiał, myślał z We­wnętrznym jękiem, nie miał sił zdobyć się na­wet na przekleństwo. Cierpiał. Myśl wszelaka zgasła. Umęczone nad siły ludzkie, ciało doma­gało się praw swoich. Ustawało, jak maszyna; kiedy wygasa pod kotłem. Domagał się przy' tułku i ciepła. Żebrał. Gotów był skarżyć się*

jak dziecko —^ gotów był płakać. Wszystko ma swoje granice.

— Chory jestem, chory...

Nie zaciskał zębów i skarżył się.

W takich razach każdy leży u siebie w do­mu, leży w łóżku i wolno mu stękać i każdy ma kogoś, kto mu poda wody, kto się nad cho­rym użali.

Wojna wojną. Każdy wie, że rewolucja to nie pierzyna. Tylko wszystko ma swoje granice. Wojna wojną.—Ale kiedy żołnierz zwali się od Postrzału na polu bitwy i oblewa się krwią własną, to nikt go nie kopie nogą i nie naga­nia do ataku.

Ludzi mało — brak ludzi! Za stu jeden pra­cować musi. Musi odrobić za wszystkich, którzy sPią teraz wygodnie, za tych, którzy są leniwi. * ^ za tych, którzy się szanują, i za tych, którzy mówią «utopja...» I za tych, którzy obwarowali częstokołem idei wygodnych, bijąc pal koło Pala: indywidualizm, wyższe cele, etyka, świat szerszy, nie można duszy zaprzedać, wolność °sobista przedewszystkiem...

I tak dalej — i nikt się do nich nie prze­dnie.

Krocie ludzi, mających rozum i wolną wolę»** Jedni w kurnikach rodzinnych, w miłym za- spraw domowych; inni w trosce codzien­ni o awans, inni w pracy mozolnej nad przy- &rzeniem narodowi nieszczęsnemu bogactwa, co rano, kiedy do sklepu swego idą> cieszą

się, widząc, że stójkowi są na swoich miej­scach... Inni powiadają: tylko zgoda buduje —* discordia res magnae dilabuntur—i zatulają się w kołdry i śni im się Polska od morza do mo­rza i biały orzeł i Ustawa 3 maja. A kiedy są na Wawelu, płaczą rzewnie, oglądając się, czy ich nie widzi szpicel rosyjski. Powróciwszy zaś do domu powiadają:—teraz umrzeć możemy spokoj­ni.—I żyją spokojni, jak i przedtem byli spokojni.

Kwiat społeczeństwa i chluba narodu — du­sze tęskniące i smętne, nienawidzące trosk po­ziomych: ci wychylają się z rozpaczą z okien swoich wieżyc z kości słoniowej i z okien paryskich szynków, i nawołują: — wyżej — wyżej!

I tylu, tylu innych, przenajrozmaitszych...

Krociowe miasto, pełne chrapiących ludzi...

I zimna nienawiść zaczęła w nim szczękać i zgrzytać, i radować się swej strawie bogatej.

Jadowita myśl przebiegła przez gąszcze za­rosłego w dziką puszczę życia, krętą drogą wę­ża zbaczała, niczego nie pomijając, i kłuła żą­dłem zatrutem.

Mścił się i pastwił. Za chłód i głód, za nę­dzę i poniewierkę, i za noce psie, bezsenne i za wieczne oglądanie się, i za czujność nieustanną; która mu przetopiła jego mózg człowieczy na węch tropionego zwierza.

I znowu...

Rozszalało się nad uśpionem miastem-po­tworem przeraźliwe światło błyskawicy i kędy^

Wyrosła pod niebo i stanęła w blasku pewna postać człowieka olbrzyma.

Siły jego równe odwiecznym krzywdom świa­ta—a w olbrzymiem obliczu skupiona nienawiść diljonów, a w ręku niszcząca potęga, zdolna świat stary zetrzeć z powierzchni ziemi...

Ramię olbrzymie, czarne wznosi się i dźwiga W górę ponad morze dachów, ponad wieże świą­tyń, ponad kominy fabryk. Wznosi się i grozi, sięga do nieba i jeszcze się dźwiga...

Aż z szalonym wysiłkiem olbrzymiej mocy spada, jak piorun...

I znika wszystko, a z mrocznej przestrzeni Ruszają się i idą fala za falą echa zagłady i zniszczenia—gromowe słowa wyroku. W nocy czarnej i śmiertelnej zatonęły światła ziemi, jeno Ca tle gwiazd spokojnych szarpie się i rozpo- Wija z gromowym łopotem chmura czarna, jak ów ponury czarny sztandar, znak zemsty i za- guby...

Czuwaj! Nie śpij!

T ański p or w al się z ławki, posłyszawszy kłapanie podków po bruku.

Patrol.

Dusza buntowała się w nim i wrzała. Ale szedł szparko i pośpieszał.

*— Można piorunować i marzyć — można °dgrażać się, ale uciekać trzeba zawsze, zawsze, ^Wsze...

Rozlała się rzeka goryczy, rozkwitły trujące ^*oła, kolące trawy, osty, ciernie, wypełzły na

podziemni — %

ścieżynę i siały się pod nogi i kłuły, kłuły i do­legały za każdym krokiem.

Szedł-—pośpieszał.

Rozmawiał ze sobą i tłumaczył sobie słowem prostem i niezbitem, że inaczej być nie może. Wszystkie racje były gotowe i uszykowane, a każda jasna, jak słonce.

I tylko warjat może się nie zgodzić, albo poeta, świat burzący z pod pierzyny, albo czło­wiek niewyspany i chory...

Szedł i przyśpieszał, szydząc ze wszelkich problematów i «rafineryj». Ale myśl czarna nie dawała sią odpędzić. Opadała nań co chwila, korzystając z momentu dogodnego, z drobnego wahania, z chwilki zamyślenia. Czarna jak sadza myśl gasiła i zatapiała mu wszystkie światła du­szy, nie oszczędziła iskierki...

Kłapanie kopyt cichło i oddalało się.

Pojedzie patrol przez Karolkową, przez Drogę Dworską, przez przesmyki i zaułki i wolskie przedpiekla. Kiwają się na garbonosych, grzy- wiastych szkapach kozacy i drzemią. Aż ockną się i z nudów zaczepią pierwszego lepszego włóczęgę bezdomnego i zaczną spełniać swą po­winność.

Tański słyszał wyraźnie w ciszy nocnej krzy­ki błagalne i mocne rosyjskie przekleństwa i głu­che młócenie nahajek. Zbrodnia się gdzieś działa nad bezbronnym nędzarzem. Zdawało mu się; że staje się to tuż przed jego oczami i czuje każde uderzenie i zaciska zęby we wściekłość*

niepohamowanej. Jeszcze moment 1 rzuci się na oprawców, będzie protestował, wolał, będzie coś przecie robił. Nikczemny, kto na to patrzy bierne- tni oczami, postokroć nikczemny, kto ucieka od tego widoku i ratuje spokój własny...

A jednak widział to nieraz—widział rzeczy gorsze i zawsze uciekał. Musiał-1—musiał...

— Co może człowiek—cień? Co zdoła czło­wiek nieistniejący, którego przeznaczeniem jest pod ziemią życie spędzać, w mroku sprawy ta­jemnej, któremu nie wolno istnieć?

Szedł, śpiesząc w niewiadomym kierunku, nie zważając na ulice. W zamęcie myśli, jak w wi­rze skłębionych, mętnych wód, wypływały i to~ Hęły w jednej chwili problematy złożone i kwe- stje trudne, wykrętne i pytania proste, zabójcze.

— Czy my się nie łudzimy? Czy nie jeste­śmy wszyscy warjatami? Wszyscy, co do jed­nego?

— Oto życie toczy się straszne 1 okrutne, jako ów najeżony kosami wóz starożytnych de­spotów pruje ono tłum ludzki i tratuje bez chwili Wytchnienia, bez chwili miłosierdzia...

— I oto rozlegają się wołania: strzeżcie się! Szanujcie się! Zdaleka, zdaleka od przeklętego Wozu, nie |patrzeć, tak, żeby go aż nie dostrze­gać. Pohamujcie łzy i młodzieńczy poryw do na­tychmiastowego czynu. Oburzajmy się na zimno, **a trzezwo. Podkradajmy się pocichu...

I podkopujmy się pod dzisiejszy porządek swiata, zakładajmy miny pod wszystkiemi dro­

gami jego. Mierzmy i zważajmy z planem w ręku. I szanujmy cyfrę i liczmy, liczmy!...

Rozumnie się oburzajmy — głupi, kto rękę podstawia pod kosę. Nie wolno!

Lata mijają, a świat obmierzły trwa i zacieka się w zbrodniach swoich. Czy zdążymy? A kiedy nadejdzie nareszcie dzień nasz, jacy będziemy? Co z duszy naszej zachowa się i zostanie? Czy przemądrzywszy wroga nie przemądrzymy lu­dzkiego czucia naszego? Czas płynie...

Konspir acj a—konspir acj a!...

Wszystko trzeba w sobie zdusić: miłość i obu­rzenie i wielki gniew. Uśmiechać się, słysząc bluźnierstwa, przechodzić szybko i na palcach obok zbrodni, które w biały dzień chodzą po ulicach, pyszniąc się...

Na łańcuchu trzymaj duszę, poskramiaj ją, jak psa wściekłego, ucz ją tańcować, jak małpę!

Powiedz sobie: jestem doskonały. I któż nie przyświadczy?.,. Kto śmie spierać się z oczy­wistością? Kto za dni naszych motykę podnosi na słońce? Nie pora wici zapalać!...

Oczywistość—oczywistość... Ale dusza kur­czy się w człowieku, wije się i aż skomli...

Bo nie może człowiek stać się kretem, bez męki i wstydu, bo wstręt go bierze do siebie, gdy spojrzy w lustro i zobaczy swoje biegające, wystraszone oczy i twarz bezkrwistą — barwy grzyba piwniczego...

Głos nasz cichy, wyćwiczony w szeptaniu, ruchy wykrętne, wężowe...

A cL.ce się krzyku z piersi dobyć i głosu na cały świat! A stężałe ramiona gestu chcą sze­rokiego i swobody — i broni szuka ręka! Hej!

— Dusim się! Ciasno! Powietrza! Światła!...

Buntowała się w nim dusza postokroć zdep­tana, skuta w łańcuchy wolą własną. Targała się. I tylko głębiej i tylko mocniej zaciskały się Więzy i głośniej wołała konieczność: — tak być niusi!

Cisnęły mu się do głowy pomysły olbrzymie 1 rozsadzały czaszkę. To czynić należy — tego dokonać! Błądzimy — przecież to jasne... Jutro musi się odmienić—musi! Bo zginiemy!

Płomieniem buchnąć wrogowi prosto w oczy! Walić wszystko na stos ofiarny, wszystko stawić

kartę, niczego nie oszczędzać! Va banque — Va banque! Siły mamy, rozpętajmy tylko wszyst­kie — wygramy wszystko odrazu!

Niepojęta siła rozpierała mu duszę: wszystko Stało się jasnem jak dzień, wyraźnem i nie- sbitem. Któż może przeczyć? Kto może nie Wierzyć?

Ale gdzieś kędyś na Walicowie, gdzieś kę- ^yś może na rozstaju Żelaznej przyplątał się

tajemniczy «on», ze mgły utkany i ze zgryzoty, *on», towarzysz przeklęty, złowrogi i szedł tuż Çicho jak cień. Zbliża się, coraz się podkrada 1 już idzie obok—ociera się o mury, równa się, ^°pasowuje krok swój cichy i zagląda w oczy

* trzęsie go śmiech wewnętrzny, zjadliwy i szy- 'krezy, jak piekło.

Przed chwilą, jeszcze przed sekundą Tański grodził barykadami ulice Warszawy, kraj cały widział w płomieniu i szczęku oręża i zwyciężał...

I dopiero teraz, gdy tuż obok, bardzo blisko, może w nim samym, wybuchł ten chichot bez­nadziejny, obrzydły, spostrzegł, że idzie ulicą ciemną, śpiącą i martwą, że takie wszystko, do ostatniego kamienia w bruku, szare i beznadziejne i że sam jest znużony i wyczerpany, i że jak młotem walą mu pulsy w bolącej głowie. Moco­wać się począł z myślami i widział, jak ulega, jak się poddaje.

I zatrząsł się nagle z obrzydzenia.

— Poco, naco to wszystko? Wysiłki i trud krwawy i gwałt duszy własnej... Zaparcie się wszystkiego, co w świecie kwitnie i śpiewa... Kiedy oczy nie zobaczą, nigdy nie zobaczą na­wet promyka? Do djabła z prawnukami, do djabła z celem i szlachetnemi, głupiemi piosenkami!

Wydało mu się, że się szarpie w ciasnej celi, w szpitalu warjatów—z za ściany docho­dzą jęki, śmiechy, przekleństwa...

— Wszyscy jednakowi — szał was opętał i dusi. Pomrzemy, jak wszyscy inni, i zakopią nas w dole i śladu nie zostanie. Poco żyć?

Szedł dalej przez ciemną ulicę i błądzi w pustkowiu myśli własnych.

Szukał wyjścia i brnął coraz dalej i podnie- cał się, łudził się, że drogę znalazł, aż niezłotn* nie, jak godzina na zegarze, przychodził moment, kiedy znowu spotykał na swej drodze przeklęte;

jak ścierka wyszarzańć myśli 1 znowu zaczynało się od początku:

— Poco żyć? Naco?

Aż gdzieś w pokręconym labiryncie ciemnych ulic, gdzieś w zaułku Niskiej, czy Śliskiej bu­dzić się zaczął i przypominać i dostrzegać.

Oto z za przymkniętej okiennicy parterowego domku bije mu w ucho monotonny i szybki a głu­chy dźwięk młotka szewckiego i widzi: śpieszy się suchotniczy niewolnik. Wprawne palce biją ćwiek za ćwiekiem, a za plecami stoi głód z że­laznym kańczugiem i odpędza senność i zmęczę* nie i myśl wszelaką. O, jakże ten szewc szybko kuje! O, jakże się mu śpieszy!

I znowu zaszarzały puste ulice, biegną w nie­skończoność sznury latarni i szeregi kamienic, aż gdzieś na Wroniej, czy Ogrodowej buchnie płomieniem i światłem kilkanaście okien i ogłu­szy szczękiem maszyn i żarem fabryka w peł­nym ruchu o tej nocnej godzinie. Przesunie się )ak widmo setka postaci, rojących się przy noc­nej robocie; jeszcze parę kroków i znika wszystko, jak senne widziadło.

Obudzi go na moment mdłe światełko, bijące z pod ziemi, z suteryny, pisk piłki, albo świst ^ebla i mdły zaduch stolarskiego kleju.

I gdzieś w zaułku Nowolipia, w kącie mię­dzy na wpół rozwaloną ruderą, a na wpół wymu­rowaną kamienicą, ujrzał skuloną postać bez- ^°mnego nędzarza, zatulonego w przemokły gał- &an. Stanął jak wryty.

y ■

Ciche myśli szeptać w nim poczęły beż słów,

wyraźnie. Słuchał i uczuł, że zatliło się w nim

z popiołów światełko mdłe i słabe. Czuł,

jak rośnie i już grzeje i odmienia wszystko, co

tylko jest. Aż porwie go żal płonący 1 piekący wstyd.

I zachciało mu się szarpać za ramię śpiącego i budzić i niech i on to wie!

— Słuchaj! Nie będzie wnuk twój spał na ulicy, jak pies bezdomny! Ja ci to mówię! Ty zginiesz, jako i ja zginę, ale my już ostatni, wierzaj, jako i ja wierzę, który ci to powiadam w tej nocnej godzinie...

Teraz ciche i kojące uczucie zrozumienia pro­wadziło go dalej przez pustynię miasta. Znowu wszystko jest, jak być powinno, jest wszystko na swojem miejscu, jak zwykle, jak zawsze. Myśl zbuntowana wróciła do swojej taczki, spo- korniała i żałująca.

Smutek tylko pozostał i tęsknota. Przed oczy nawijać mu się poczęły twarze znajome i ko­chane: ci, którzy ongiś wwiedli go w świat no- wy, w świat odrodzenia, którzy podzieli si? gdzieś i poginęli, i ci, co z nim razem jedli gorzki chleb wygnania, a nie wrócili z ziemi sybirskiej i tam pomarli. Ci, których potracił potem i traci codzień i ci nowi, którzy przybywają z uporem; nieustraszeni, z wiecznie ufającą młodością w ser" cach.

Spory i stronnictwa, tysiąc losów i tysiąc światopoglądów, zdań, przekonań, jeno o tó żaden nie pytał, czemu ginąć ma i za co?

Słuchał, co mówili, rozglądał się po tłumie i szukał tych, którzy mu zawsze podporą byli W utrapieniu, pomocą i ucieczką. Wiedział, że ich już niema i zatęsknił. Ciepłej ręki przyjaciela szukał wokoło siebie, jemu jednemu by się po­skarżył i użalił. On jeden mógł rozstrzygnąć, mógł poradzić: widzisz, zmęczony jestem i zdarty. Odpocząć chcę. Jeszcze nie wolno? Kiedyż? Odpowiedz! Widzisz przecie — już nie mogę... Odruchowo, bez myśli i woli szedł przed siebie, nie patrząc ani wiedząc, gdzie idzie — usypiał.

I marzyło mu się, że jest w mieście obcem, nieznajomem, kędyś w podróży dalekiej i że tam gdzieś na szerokim świecie ma swój dom i lu­dzi swoich — bliskich. Że dość mu zechcieć 1 Wszystko naokoło się odmieni, rozsuną się do- ciy i dzień się zrobi jasny i jakaś łąka, czy las,

°zy co...

Marzyło mu się, że za chwilę się obudzi

I usłyszy miarowe, metaliczne cykanie budzika

II Hirszla, że będzie się mógł przewrócić na drugi bok i ułożywszy się wygodniej znowu uto­nie w słodkiem uśpieniu...

Nagle potknął się silnie i oprzytomniał. Przez Moment rozglądał się bezradnie wokoło, usiłując *°rjentować się. Z jednej strony szedł w nie­skończoność szereg kamienic, a z drugiej ciągnął ponury, ślepy mur.

Gdy rozeznał, gdzie się znajduje, drgnął ca­lem ciałem, jakgdyby zajrzał aż do samego dna poznania, aż do siedliska tajemniczych, potęg, które; władają losami człowieka.

— Kto mię tu sprowadził? Jakiemi drogami zaszedłem aż tutaj? Właśnie tutaj?

Uczuł na sobie nieruchome i mrożące oczy,

jakiemi patrzy konieczność,

— Ja ci się nie opieram, ja ciebie witam— prowadź. Czas mój przyszedł i idę. I uśmiech ukojenia zawisł mu na ustach. Widział mroczne kurytarze i swoją celę, słyszał szczęk zamku, który go od świata odgrodzi i widział przed sobą te długie lata, które tu spędzi odcięty od życia...

Spłynęła nań cicha, wdzięczna radość:

— Oto spocznę...

Stanęli mu przed oczyma ci, których pochło- na,ł gmach ten i trzyma, którzy teraz śpią tu# za kratą, tuż za tym samym murem..* Przypom­niał sobie twarze znajome i dusze bliskie, szeptał imiona drogie i liczył długo.

—- Obaczę was wszystkich, powitam... Czuł, jak duszą przenosi się już za ten mur i odrywa się od spraw żywych, od ludzi wolnych, od trosk i niepokojów — wypoczywał.

Na ulicy gaszono latarnie. W szarym mroku jesiennego przedświtu wyrastał z za muru po­tężny zrąb ponurego gmachu i czerniał setkami opancerzonych w blachy okienek. Tański popa­trzył w nie, jak w okna własnego domu i z tęsknotą w sercu ruszył precz z pod Pawiaka.

RĘKI PRZYJACIELA

Waler słuchał, słuchał, ze dwie godziny już słuchał. Kiedy na chwilę ustawała dyskusja, W krótkich przystankach między jednem prze­mówieniem a drugiem, podnosił schyloną głowę 1 błędnemi oczyma wodził po ludziach, jakby Nikogo nie poznawał.

Rzeczywiście wszyscy się naraz odmienili. Cud się stał oczywiście, bo przecie nie jest pi­jany. Wszystko się odmieniło. I izba nawet nie choć w tej samej od roku już się schodzą. P czym tylko pomyśleć — wszystko nie takie, 1 Wczoraj inne, i jutro djabli wiedzą jakie — Wszystko do góry nogami i tyle—trzęsienie zie- czy też koniec świata. A niechże was raz Wszyscy djabli!

Zeby choć odrobinę wyrozumieć — przecze­kać... Jakże to?... Jakże to może być? Słysza-

rzeczy? Niech mu sto razy do oczów po­czują, niech... cóż z tego? Nic nie rozumie, *e^y nawet umarli z grobu powstali na świa- ^Ctwo.

Nic, jeno pijany jest, choć i bez wódki. A w gło- łupie raz po raz, że chce się krzyczeć na aboga; «ratujcie ludzie!»

Djabli to są. Wiadomo, źe ich dawno nie­ma, jako i Boga w niebie już niema. Ale teraz na ten czas wzięli i przyszli, djabli ich wiedzą skąd.

Przyszły djabły: jeden wziął w czarne łapy szrubel i przystawia do łba — do ciemienia, do jednej skroni, i do drugiej, gdzie mu się spodo­ba. A gdzie ten wybierze, tam zaraz drugi dja- beł po tym szrublu młotem—z góry, z ramienia: raz — raz. Uważa hycel, gdzie więcej boli —- tam puka i po czternaście razy bez wytchnie­nia. Też kowale...

Mało czasu trzeba, chwilka — a obdłótują mu wokolusieńko na czaszce jakby czapkę. Trzą- chnie głową i zleci pokrywa. Odsłonią się wszyst­kie flaki w mózgu i cała dusza. To co wokoło gadają, nie uchem słyszy, tylko całą duszą—aż boli. Czemu się tak facety drą?

— Późno, późno, kończyć. Co tu jeszcze do gadania? Kłótnie na potem, ej, wy tam...

— Nie barłożyć, do porządku...

— Towarzysze!

— Cicho tam, głosować będziem!

— Ale na kartkach, bo przecie taką rzecz.••

— Delikatności wy moje, poproście księdza; niech wam sutanny zawinie.

— Jak się boicie, to jazda. Na kartkach?

— No?...

— Co? My tu nie swoi?...

— Kończyć, kończyć, bo wszystko już wi^" domo...

— Co kończyć? Kiedy przecie dopiero się zaczęło? Kiedy nic jeszcze niewiadomo?

Rety, rety... Patrzy Waler po facetach. W kłębach dymu, w żółtem półświetle lampki kuchennej błyskają ponure spojrzenia, rozpalone, °bce twarze.

Wygrażania, krzyki... Ci, co nigdy nie gada­ją, teraz po wyłazili z kątów i oni to ze wszyst­kich najgłośniej. Musiało się coś stać ważnego...

Mówi, jąkając się i nieswoim głosem Stą- smowski, pięściami wali w stół, klnie. Ani sło- zrozumieć nie można.

Przerywa mu Suchy i zaczyna szeptać po- cichu, przenikliwie, aż dreszcz bierze. Koścista Warz mu się kurczy, jakby chciał kąsać. Szepce, kościste żółte palce, pofarbowane szerlakiem, Wpijają się w stół jak szpony.

Chwila ciszy. W^aler czuje, że szarpie go ktoś za ramię. To Karaś. Patrzy na niego złe-

oczami i coś mówi.

—' Ty gadaj teraz, co myślisz. Każdy już sWoje powiedział. Prędzej...

“— Gadaj Walerek i otwórz gębę, bo aż dziwno na ciebie patrzyć.

"— To prawda — zaczął Karaś — tu każdy, e° do jednego, musi swoje powiedzieć. Prawda, ^Warzysze? Choćby niemy był, to musi! O śmierć 1 o życie chodzi. Tu żaden się nie może wył- §>ac... taka sprawa... Prawda, towarzysze?

^iValer jęknął tylko ze strasznej wściekłości 1 stanął nagle na nogach, wyprostował się, że

omało do powały nie dostał głową, i olbrzymią swoją pięść podstawił Karasiowi pod same zęby.

— Wara tobie, hyclu, wara tak na mnie łypać twemi podłemi oczami, rozumiesz, co po­wiadam? Wezmę cię tylko i pchnę na tę ścia­nę, to się rozlejesz cały. Wara tobie tak do mnie gadać!...

— Słyszycie ludzie...

— Milcz!—huknął na niego W^aler, aż ode­zwała się szyba w oknie, i zamierzył się szero­ko potężnym ramieniem.

Wszyscy porwali się z miejsc w ciszy i oczekiwaniu. Ale już staruszek Majchert stał przed rozhukanym olbrzymem i łagodnie wziął go za jedną rękę, za drugą i tak trzymał. Wy­dawał się przy nim malutki jak dziecko.

— Nie bądź głupi, W^alerek, i nie drzyj się tak na całą W^olę. Miejże rozum, człowieku. A ty, Karaś, jakeś głupi i nie widzisz, co si? z nim dzieje, to nie drażnij faceta napróżno, że­byś zaś czego nie oberwał... Na to trza być zno­wu durniem, żeby właśnie w takiej minucie. ••

— Prawda — odezwał się jakiś głos.

— Cicho, Karaś, niech stary mu przemówią do rozumu!

Karaś żachnął się na to, jakgdyby go cos ukąsiło, podszedł do stołu, popatrzał wokoło po ludziach i załamał ręce, aż chrupnęły w st&" wach.

— Słuchaj, M^alerek — zaczął stary dobro tli" wie, wciąż trzymając go za ręce — ja w tob*e

widzę wszystko na durch. Ale czy i nam słod­ko? Co? Był towarzyszem, co? Jak wszyscy? Nieprawda, lepszym był od nas wszystkich. Ty bo nawet nie wiesz, wiele on roboty odwalił— tyle czasu. Ja to wiem. Przyjacielem tobie był? Dobrze, ale to wiedz, że mnie był większym i dawniejszym. To trza brać na rozum. A ro­zum powiada: nic, tylko śmierć!

Śmierć, śmierć!...

Już skazany!...

Nożem tego, kto go broni!...

Więc i ty musisz się zgodzić. Żeby była Wątpliwość, albo poszlaka. Ale prawda jest: na ^o mówiły świadki, ludzie żywe i znajome, które tu oto siedzą i mogą choćby poprzysiąc. Na to jest dowód: jego własne pismo. Na to jest dowód: to, co powiada ten towarzysz, który z cytadeli puszczony... To wszystko tyżeś sły­szał, to wszystko żeś oczami widział, przy to­bie było. Żeby była poszlaka, albo podejrzenie, pierwszy, jakem jest stary, nie dałbym się sPieszyć. Ale prawda jest. Prawda najokropniej­sza. Grzech śmiertelny na nim ciąży i krew Matnia. Zdrajca jest i zaprzaniec. A my jemu s?dzie. Innej rady niema, bo naprzód sprawie­dliwość tego potrzebuje i sprawa robotnicza. ^ potem: bronić się nam trza, bo nie dziś, to Pojutrze pójdzie djabelski syn, żandarmski utrzy- Uianiec i wyda nas co do jednego. Tedy uważaj, ^alerek, i z nami się tu zgódź, żeby wszyscy Niedzieli, którzy ciebie nie znają, tak jak ja

ciebie znam. I pilnuj się, Walerek, głupstwa nie rób, pilnuj się. Od dobrego swojego serca się pilnuj. Ja stary ci to mówię.

Waler słuchał z największym wysiłkiem i sły­szał każde słowo, alé zaledwo pomyślał, co by ono mogło znaczyć, już leciało drugie i dziesiąte. Znowu nic nie rozumiał i tak było do samego końca.

Z niezmierną troską patrzył po ludziach, szu­kał, czy kto czasem nie rozumie, o co mu cho­dzi, co go gnębi. Nie — wszyscy błyskali oczami, jedni ponuro, drudzy, jakby się jeszcze ciesząc.

Zakrył twarz ogromnemi dłońmi i stał tak jak słup pośrodku. Oj, obrabiali mu nieszczęsną głowę djabelscy kowale.

Nagle podszedł do stołu i oparł się ciężko na rękach. Tak pochylony patrzył pilnie w stóŁ w to miejsce, gdzie leżał straszny dokument.

Wysilał się, żeby coś pomyśleć, słyszał jakby z bardzo daleka słowa szeptane: «nożem, noże#1 bez hałasu...» «we dwóch, trzech za dużo — fe' den nie poradzi, chybaby Waler...» «Cicho, bo się znów zawścieknie...» «Grunt — to tajemni" ca...» «A to tym trzeba zapowiedzieć, którzy się podejmują, że jak co, to za to jedna kara, szubienica...» «Lepsza ona, jak wieczna katof" ga...» «Mnie, byleby partja dbała o matkę, pójdę zaraz ja jeden sam!... «Nie, jeden &e może...».

Nagle poznał w sobie Waler jakąś ulgę i prz^' mianę. Uspokajał się powoli, wir w głowie co'

raz wolniej się obracał, zaczął dostrzegać uryw* ki myśli, zaczął przypominać sobie, gdzie jest x co za sprawa leży tu na stole. Dobył głosu 1 jął powtarzać mętne kawałki myślenia, powta­rzał, jak za kim drugim, jakby czytając z książ­ki. Szeptał i wykrzykiwał, a w stół patrzył uparcie, )akby tam było wypisane wszystko — na stole.

Cicho się zrobiło w izbie. Cierpienia Waler- kowe odczuli towarzysze, nawet sami się potro­ję przejęli, tylko Karaś łamał ręce i podnosił °czy do powały, jakby kogoś wzywając na świa­dectwo. Widząc zaś ogólne współczucie dla ^wielgasa», nie wszczynał hecy — ustroił tylko twarz w zjadliwość i szyderstwo i tak stał po­de drzwiami, słuchając.

...Kiedy tak jest i naprawdę, to cóż teraz? dowiedzcież wy mnie ludzie, jakeście tu wszy­ty. Co wy teraz będziecie ze sobą robić? Gdzie ^y, ludzie, kąt znajdziecie? Rety, rety!... Wy idźcie, bo wy mądrzejsi i oczytani, wy starsi.

% akie teraz będzie całe wasze życie, jak wy się J^tro obudzicie?! Powiadajcie mnie, powiadajcie!

Powiadajcie!...

^ Zagadka jakaś straszna, jakaś niewypowie- **ana tajemnica tkwiła w tem bolesnem śzep- ^niu. Niejednemu się wydało, że tu w tej po stokroć obgadanej hecy są jakieś okropności,

0 których nikt jeszcze nie mówił i co straszliw- nie pomyślał! Jeden Waler...

•••Trzy lata temu będzie. To tylko tak się Wydaje, że niedawno. Ale dla mnie... Co ja by-

łem? Jaki? — Co tu dużo gadać! Pamięta Suchy, pamięta Wąs, pamiętają wszyscy na Woli. Pi­jak byłem, po rynsztokach nocowałem! Burdy po szynkach, a ile to razy w areszcie... I nic świętego! Matkę własną bijałem i z tego umarła może, a już pewno, że ze zgryzoty nade mną, wy­rodkiem...

...Tak, Świnia ja był najgorsza, koledzy tyż dranie na wybór, nie jeden już o tę porę w kry" minale gnije!

...Najpierwsze andrusy na Woli to moje przy" jaciele od serca! Policja nas się bała. Niejeden kochanki swoje puszczał i za te pieniądze pił — brałem i ja. Aaaa!...

...Trzy lata temu, ludzie, i całkiem nie wi?" ! cej. Co ja o socjalizmie wiedział? Nawet słow^ j takiego nie słyszałem na uszy. Skąd andrusoW* takie rzeczy ? i

...Aż spotkałem ja się z nim. Poznałem g° j przypadkiem i ode słowa do słowa... Trzy lat# i temu — nic się nie chce dać wiary... j

— No i co? — huknął nagle całą potężni j piersią i płomiennem, szalonem spojrzeniem p°" | toczył po twarzach. — Kto ze mnie człowiek# zrobił? Kto mnie z gnojówki wyciągnął? mnie prawdy świętej socjalistycznej nauczył?' ! Kto mnie do partji wprowadził? Kto to zrobić że wy mnie rękę podali, za swojego towarzys^ uważacie? Kto to zrobił, że ja się po raz drug* na świat narodził?!!

— Ciszej, ciszej. I

i

Walerek, a przecież na miły Bóg, opa- ^lętajże się, człowieku!

Do starego djabła z komedjami —zaczął Już Karaś, ale, spotkawszy spojrzenie rozszala­ło, urwał.

Waler uspokoił się i wyciągnąwszy przed glebie rękę, wskazywał palcem gdzieś w kąt l2by. Chwilę milczał, zbierał się, przemagał.

— Widzę jego żywego. Każde słowo jego styszę i pamiętam. Nie będziesz pił — powiada, **a początek. Kto mnie od tego czasu widział Pianym, kto mnie widział choć raz?...

I jak nie huknie pięścią po stole.

*— Ciszej, do djabła!

Lampa!

Dobrze, ale dziewki taszczyć tyż nie przy- stoi socjaliście. Albo ja wiedziałem, co to jest Prostytucja? Ożeń się, powiada, z kobietą po- r^dną. Racja. Ożeniłem się. Co mnie on po- ^le> to ja robię. Jak Pana Boga słucham. Jak Pies wierny w oczy patrzę, co każe. Chodzi- *sirty z nim na wyprawy przeciwko szpiclom. ^ie zawsze brał. Rozumu, powiada, na inne ^eczy nie masz, niech inni agitują, a ty rozum j**asz w kułaku. Tłucz, powiada. I nie patrzę, i jak — jego głowa. Na kogo pokaże — po To teraz, towarzysze, dlaczego tu na Wolę jeden nie zajrzy? Chodziliśmy i precz po geście szpiclów czyścić, jak hycle za psami.

^Wagę on miał na te rzeczy, nanic nie uważa ^alaj! Raz po nocy na Dole obstępujem my

jednego—ucieka, wrzeszczy, dopadłem pod par­kanem, a tu djabli nadali patrol trzech kozaków w galop. Patrzę na niego, co będzie. Żeby okiem mrugnął: pokolei, powiada, na fest! Dopierom się zabrał do patrolu, raz tylko dostałem przez pysk nahajem, alem się rozjadł. O niego mi chodziło, bo myślę sobie, powieszą... No i co—- pognali my het konie kozackie luzem po Czer­niakowskiej i cicho.

Szeptał coraz ciszej, aż umilkł. Wyczerpały mu się wszystkie słowa, które miał w zapasie. Chciał i nie mógł ruszyć z miejsca, jakby mu mowę odjęło.

Słuchał przez chwilę, jak mu tłumaczyli jeden przez drugiego, kiwał głową, nie rozumiejąc, sA naraz znowu ocknęło się w nim myślenie bolesne i odnalazło się słowo i samo wyrwało się krzy* kiem. Odrazu tamci zamilkli.

— No i co?! Powiadaj jeden z drugim, kie­dyś mądrzejszy! Powiadaj co teraz? Co teraz jest? Co zostało? Wiary niema w nikogo, pew­ności niema! Skąd ja wiem—może i wy wszyst­kie jutro będziecie zdrajcę? Bo teraz już nic niewiadomo! Jeszcze wczoraj i on był towarzysz* A choćby i towarzysz Majchert, któż może co powiedzieć, a przecie nikt teraz nie zaręczy; czy i on nie weźmie i nie pójdzie do fiołów*"

— Wszyscy zaręczym—stul pysk!

— Gamoniu !

— Łeb, jak kowadło; miota na ciebie, dom pierobyś skapował. Dureń!

— To ja tobie powiem, kiedyś głupi, coby było, jakby Majchert tak zrobił?

Stary usiłował mówić spokojnie, jak się mówi do nierozumnego dziecka, ale trząsł się cały i aż poczerwieniał z oburzenia: oto, jakby się co ta­kiego wykryło, rozumiesz ty, pało? Ty wielgasie, ty wołowy łbie! To wtedy towarzysze zwołali­by taki sam sąd 1 znalazłby się taki, co by po­szedł do Majcherta ze sztyletem, czy z czym i powiedziałby jemu: Byłeś towarzysz, a teraz jesteś łotr i prowokator — jazda Majchert do tali! Rozumiesz teraz? Nic nie rozumiesz? To słuchajże, kiedyś taki głupi: Majchert by poje­bał do lali z hańbą i z ogłoszeniem tego wszyst­kiego w «Robotniku» na przeklętą, wieczną pa­mięć, a socjalizm by został na wieki wieczne x prawdaby została, jak i była. No?

*— Tak jest. Towarzysz by i głuchego prze­konał.

— Ale nie głupiego...

— Przeproś zaraz, Waler, rozumiesz? Za samo takie powiedzenie przeproś, za twoją głu- P°tę. Taką rzecz się nie gada i jeszcze komu, takiej osobie, jak towarzysz Majchert.

Waler zmartwił się okropnie, bo Majcherta Cenii niezmiernie. Więc pomiarkował się i do Jarego. Ten stoi zmarszczony, aż Waler nie­spodzianie schyla się i bach go w łapę.

Wzruszyło to wszystkich, bo niebywała to rZecz między towarzyszami.

Udobruchał się i stary:

No, no, miarkuj się na drugi raz, a nie z takim pyskiem do mnie starego. Ojcembym ci mógł być, tylko że jakby tak było, to nie byl byś ty w takiej głupocie się uchował.

Co tobie, Walerek, dajno spokój... Wody...

Olbrzym zatoczył się pod ścianę, aż się cha­łupa zatrzęsła. Zmagał się, ścisnął głowę rękami, mocował się ze sobą, aż wybuchł okropnem łka­niem. Straszno było patrzeć na takie cierpienie ludzkie. I znowu pomyślał sobie niejeden, że tu coś musi być takiego osobliwego w tem wszyst- kiem. Tylko co? Prowokator — to go na śmierć, prosta rzecz. A widać niezupełnie prosta.

— No, no, Waler, no, no...

Idz ty do domu, zaśpij całą rzecz. Jutro wstaniesz, to wszystko zrozumiesz.

Znowu zagadali po chałupie.

A bo i jakże to zrozumieć? Tu się nie chce dać wiary. Przychodzi on do mnie wczo­raj, bibułę przynosi, pokazuje: «Oto moja ko­respondencja, sam pisałem» — powiada. I taka piękna korespondencja: «Pan fabrykant Pinkie- wicz w ochronce żandarmskiej». Wczoraj, wczo­raj, a psiamać! A dzisiaj co? Toż się bebechy

przewracają...

Waler łkał i zanosił się, jąkał słowo po sło­wie, urywał i znów jąkał, aż mało co można było wyrozumieć.

...Jakże ja do domu wrócę? Jakże ja będę?..« A jutro co?... Co jutro, o rany, rany boskie!..»

Przyjdę do domu... Jakże ja z temi dziećmi... Podejdę do kołyski, popatrzę... Poco masz ty żyć jedno z drugiem, robaku nieszczęsny, poco na takim świecie?... Wezmę jedno, wezmę dru­gie, zaduszę—żebyś nie doczekało.

Jak umieli, uspakajali go, nawet Karaś zmiękł, Widząc taką rozpacz. Wreszcie, że jeszcze wiele Rzeczy trzeba było obgadać, postanowił Majchert Wyprawić faceta do domu, żeby nie prze­szkadzał.

— Ja za niego ręczę, nie o rzetelności po­wiadam, bo to każdy wie, ale że do domu pój­dzie prosto, że głupstwa nie zrobi przez swoją dobroć zbyteczną. Ja ręczę. Syp, W^alerek, do domu, a jutro ci wszystko...

—- Dobrze, wierzymy — zauważył Karaś — ^lech tylko się zgodzi tu przy wszystkich, że Jest za karą śmierci; niech to powie wyraźnie, głośno... Bez tego ja jego nie wypuszczę. Bo jak Jest takie ryzyko, czyli szubienica, to trza, żeby wszyscy ścisnęli do kupy, jak jeden. Tu ^za, żeby było po formie. Niech powie głośno

Waler.

I byłby może W^aler zrobił, co kazali, tylko swoje nieszczęście Karaś podszedł do drzwi 1 0parł się o nie plecami, jakby broniąc przy- st?pu.

I w jednej chwili się to stało. Jak niesko­ry olbrzym do drzwi... Poleciał Karaś prawie powietrzem, aż w kąt izby, między garnki 1 Szafliki. Zabrzęczały czerepy. Trzasły okropnie

drzwi, kiedy się wziął do klamki Waler, pękła zasuwa, odskoczył zamek i jak nie rymnie drzwia­mi za sobą...

W izbie zagotowało się. Wymyślano na ^Valera, wymyślano Karasiowi, wymyślano na­wet towarzyszowi Majchertowi. Paru brało się do czapek, ale jeden tylko potłuczony Karaś, z oczami pałającemi nienawiścią, nastawał, żeby w wyroku było powiedziane i przegłosowane, że w razie czego, jak się nie uda, to na Walera śmierć «i już się taki znajdzie, co mu da rady, bo i na słonie polują»...

Ale wszyscy co do jednego byli zdania, że należy się śpieszyć uprzedzić możliwe wypadki i wyrok wykonać jutro.

Jutro o tej porze wszystko musi być skoń­czone, bo gotów się bestja domyślić, po samych oczach naszych pozna i już go wtedy nie do­staniem, a właśnie on nas wyda, poprostu dla własnego ratunku.

— No więc kto? Kto się podejmuje?

Wszyscy wiedzieli zawczasu, że to pytanie

musi przyjść. Niejeden o tem ostatniem i naj- pierwszem pytaniu myślał przez cały ciąg ze­brania, a jednak dreszcz przeszedł po zgroma­dzeniu. I w głuchem, strasznem milczeniu roz­legł się szyderski głos Karasia:

— A no, to już chyba ja...

Leciał W^aler wśród czarnej nocy zaułków Wolskich, chlapiąc się olbrzymiemi krokami przez błoto. Jakby go kto znajomy zaczepił i zapytał, dokąd śpieszy, nie umiałby odpowiedzieć; samo takie pytanie przejęłoby go zdumieniem. Pęd i chłodne powietrze, a nawet ciemności nieprze- hite sprawiły mu wielką ulgę. Odeszło mu od głowy skołowaciałe myślenie, odszedł ból w cie­mieniu. Pędził przed siebie, jak we śnie, jakby zmuszony przez obcą siłę; poddawał się jej, głę­boko dychał, z nieświadomą radością, że z każ­dym krokiem oddala się od jakiegoś okropnego miejsca, od jakiegoś straszliwego niebezpieczeń­stwa. Dopiero, kiedy wystąpiły z ciemności 1 stanęły na tle mętnego nieba olbrzymie ka­dłuby elewatorów wojskowych, kiedy potknął się na szynach kolei obwodowej, obejrzał się, gdzie jest. Tu dopiero na nowo zastąpiły mu drogę wstręty i tajemnice. W milczeniu, z za- ciśniętemi zębami w tej pustce i nocy zaczął Walić się w łeb potężną pięścią. Stękanie bez­silnej wściekłości wydzierało mu się z piersi.

O jakże lżej by mu było, gdyby w tej chwili czuł w garści swój dziesięciofuntowy młot: stary °ber Szmigielski podstawia mu walec czerwony 1 bijący żarem, obraca go kleszczami, a on mia­rowym ruchem, bez odpoczynku spuszcza młot: ^az, dwa — raz, dwa... Czuje rozkoszny wysiłek ^ ramionach i krzyżu, czuje ciosy swoje, jak Spadają piorunem i grzęzną w miękkiej masie kruszcu, słyszy, jak dźwięczą głucho, potężnie...

Zaciskał pięści i walił niemi w ciemność, komuś wygrażając. Komu? To go najbardziej tra­piło, że nie wiedział komu. Kogo bić? W kogo walić? Żeby tylko miazga została?! Niewiado­mo, niewiadomo!...

Chyba jednego jedynego Karasia. Zęby mu się zwierały, kiedy go sobie przypominał. Te jego wiecznie szydzące oczy... Ej —żeby prał... A tamci?...

Wszyscy na jednego. Huzia hurmem! Dla­tego, że wszyscy myślą, że i prawda.

lu stanął nagle, jak wryty. Dlaczegóż mu tam nie przyszło to do głowy! Dlaczego dopiero teraz po raz pierwszy? A taka przecie najprost­sza rzecz! Dlaczego tam uwierzył odrazu, od pierwszego słowa, dlaczego głupi za kupą po­szedł? I tyle utrapienia!...

Aż w nim coś podskoczyło z radości. Nie­prawda! Pozór może być — musi być pozór, bo kto jak kto, ale Majchert by nie posądził czło­wieka bez zdania racji... Ale bo cóż to i za dokumenty? List pisany do niego wedle jakichś doniesień i wedle pieniędzy, a potem umawia­nie się o to, gdzie się spotkać. Nic wyraźnie nie stoi. Może on mieć swoje interesy, jak każdy. List mu pokazać do oczu i dopiero patrzyć. A tu już zgóry: chlast i wyrok. Oj, śpieszy się Kara­siowi jego zetrzeć, chce się jemu komenderować, py­cha go źre. Takiemu nie trudno uwierzyć w czyją zdradę, o jej. A Majchert i inni oczy mają zama­zane, widzą papier i nic już, prócz papieru.

Jego własne pismo! Ba, tylko że właśnie to pismo nic nie znaczy, dopiero jak razem z tam­tym pisaniem. A tamto też samo nic nie dowodzi.

Oto jest przyczyna. A co tamten towarzysz opowiada nieznajomy, to też wartoby jeszcze posłuchać; zanadto jego chyba Karaś wymustro- Wał, albo i nauczył... Oho...

...Trza mi widzę wracać się — pogadam ja teraz inaczej...

Znowu niebieskie, wyblakłe oczy i zacna twarz Majcherta... Ręce opadły. Co począć? Co myśleć? Nieprawda—to nic nie pozostaje, tylko tamtych wszystkich wymordować już za samo takie posądzenie. Prawda—to pójść hen daleko do miasta, przejść na durch ulicami i do mo­stu, we wodę, bo żyć nie można, jeżeli to Prawda.

Szedł wciąż naprzód, ciężko pracując głową. Ożyły w wyobraźni opowiadania o różnych zdradach, o prowokatorach ze starych czasów, ° takim Sidorku, którego Majchert dobrze znał, który jego samego zaprzedał i kupę innych fa­cetów...

Tyż taksamo było: towarzysz był dzielny, lx*nym przewodził, dużo lat sprawie służył, aż Przyszła godzina, że się spodlił i najął się żan­darmom za judasza. I też jego towarzysze są­dzili. I też niejeden narazie nie wierzył i z in­nymi się o to kłócił. Opowiadał o tej sprawie nieraz stary Majchert: «w jedną noc wtedy Powiada — osiwiałem».

I przypomniał sobie Waler tę najskromniej­szą pierwszą chwilę, kiedy się o tem wszyst­kim dowiedział.

Ani na sekundę się nie zawahał. Odrazu uwierzył. Żeby się w nim coś zająknęło, nie—- uwierzył odrazu! Dlaczego?! To jest straszne, to jest właśnie najokropniejsze!...

Zmroczyło mu się wszystko, bo znów wyła­ziło nawierzch przekonanie, że to wszystko jest prawda, znów otwierała się przepaść: niema na świecie prawdy, niema socjalizmu, wszędzie są ludzie podli, to darmo, nie przerobi się świata na nowy ład... Odwracał się od tego przeko­nania, wykręcał się, wyobrażał sobie nawet, że to jest wszystko snem i że za chwilę przyjdzie ocknienie i wszystko się skończy odrazu. Cóż to za ulga będzie i radość! Byleby się prędzej obudzić. Męczy go zmora, dusi, dławi...

Stęka prawie przez sen i jęczy. Dlaczegóż go żona nie budzi, jak zwykle?... Spi baba, nie

słyszy...

Wynurzył się wreszcie z ciasnego przesmy- ka Kościelnej ulicy. Na Wolskiej było trochę widniej, gdzie niegdzie kręcili się ludzie, w oknach się jeszcze świeciło. Trudno tu było udawać, że to sen i nic więcej. Prawda jest, żywa prawda...

W ostatniej rozpaczy wstąpił Waler do naj' bliższego szynku. Kotłowało się tu i wrzało oi ludzi. Dziwne to było w porównaniu z pustka i ciszą ulicy. Odór szynkowniany podniecał

/

Stare czasy, stare świństwa stanęły przed nim, jak żywe. Gwar, pijatyka, bezład i szał, dziewki z bezczelnemi oczami, i towarzysze z pod ciem­nej gwiazdy, i kipiąca siła w kościach. Hejże tej, hejże hej, ano nieś, ano gnaj po dawnemu, ^lech już wszyscy djabli wezmą, kiedy tak...

Z pośpiechem przeciskał się do bufetu.

Spirytusu, duży I Ta sama «panna» nalewa, tylko jej gęba jak- V jeszcze przypuchła przez te trzy lata. Przez całe trzy lata siedziała tu na tem samem miejscu. Na niego czekała. Wrócisz — myślała sobie — Wrócisz. Do wódki każdy wróci. Czy się przed księdzem odprzysięgnie, czy przed socjalizmem, ^zy przed innym bogiem. Wróciłeś i ty. To 1 dobrze. Naści, pij zdrów!

Spirytus na chwilę zatkał mu oddech. Za­nadto się odzwyczaił. Buchnęła mu krew do oczu, Zaszumiało w głowie, jeszcze moment — udusi S° całkiem... Zaczął się strasznie krztusić.

He—he—he, taki spory chłopczyk, a pić umie...

■— Na pannę Lorkę się zapatrzył. Nie pa- ^*zaj pan na nią, jak pijesz, złe ma oczy panna ^°rka...

"— Wódka się do niej wraca, jak do matki, cŁ.°c i z gardła.

- * Zły to znak, jak Boga kocham. Słuchaj 0rka, nie zapłaci facet, trzymaj go...

Za co chcesz...

Ha — ha — ha...

Obejrzał się Waler wbok, gdzie siedziała kompanja. Czterech facetów siedziało wokoło okrągłego stoliczka, mordy roześmiane i pijackie. Jeden, który siedział do sali tyłem, wykręcał szyję, jak tylko mógł i śmiał mu się w same oczy. Już wiedział, jacy są. Każdy ma nóż za cholewą. Chcą bitki. Dobrze.

Z przyjemnością przysunął się do stolika.

— A cóż to, andrusy, szczerzycie zęby, jak' byście je mieli na sprzedaż? Co?

To rzekłszy, wziął za kark dwóch najbliż­szych, nacisnął, a kiedy już pokładli brody na stole, stuknął ich brodami w stół, raz, drugi, trzeci... Potrzymał chwilę i puścił.

— No, to tak tylko na pierwszą znajomość. I najspokojniej wrócił do bufetu, zakąsił śle'

dziem i nie śpiesząc się zapłacił. Z satysfakcją czekał, aż się tamci zmówią, wstaną i podejdą we czterech na jednego pomścić się za obraz? honoru. Na sali patrzali na niego prawie wszyscy ze złą radością. Szykowali się na hecę nadzwy* czajną. Niektórzy się już zakładali półgłosem.

— Weźmie ich wszystkich na jedną rękf; stawiam dwa złote...

— Chyba kiszki u niego nie żelazne. Maj" cher wlezie, stawiam pół fajgla na kontro.

— Stawiam fajgla na faceta... Roztrzęsie

ich

gołą ręką, boją się dranie.,.

— Oj, wstyd panom wielki, żeby tak p

wiedzieć...

— Jęzory im poprzycinal, cicho siedzą. Wstyd-

Trzy fajgle za faceta! Kto trzyma?

Waler czekał. Zapomniał już o wszystkiem uinem i upajał się swoją chwałą — tym licyto­waniem i podszczuwaniem. Spirytus poszedł od- razu do głowy, siły przybrało. Zupełnie jakby tych trzech lat nie było, znowu wszystko, jak Wtedy. Ejże, tłuc!...

Spojrzał zniecierpliwiony na przeciwników 1 spotkał się z bezmyślnym, podłym, wystraszo­nym uśmiechem jednego. Drgnął.

To ty, Antolek? Na psy zeszedłeś, oj,

psy.

Dawno my się nie widzieli. Nie taki ty był. Pfuj, niechże cię djabli wezmą!

Splunął i poszedł precz. Ludzie mu się roz- stępowali z uszanowaniem. Ktoś szepnął:

■— Socjalista...

Spirytus nadał mu przedziwną lekkość w ru­bach i w całem myśleniu. Szerokiemi krokami, z rozkoszą w ciele, szedł ku miastu. Czarne ciyśli poszły precz. Wszystko wydało mu się dziwnie naturalnem. Prowokator — to prowo­kator. Cóż to dziwnego? To się zdarza. Ale ^Hxci się wszyscy pomylili. Tak jest. Siedzą 1 radzą. Jakże to śmieszne. A jutro przyjdzie

sam we własnej osobie i wszystko się wy- Msni. Posądzenie — przeproszą się. A choćby

* Prowokator, to znaczy, że przez tyli czas grał °niedję. Oj, spryciarz! Wydała mu się cała ^ heca okropnie śmieszną, bo tylko pomyśleć: ^^zyscy myślą tak, a on sobie tymczasem zakpi

ze wszystkich i jazda do ula. Ha — ha — ha! Tak się to robiło, choćby z tym sparszalym An~ tolkiem; przyjaciele — przyjaciele, piją razem, całują się, a on tymczasem do jego żony chodził, póki mu się nie znudziło. Kawalerska rzecz. Spryt na spryt. Głupiego oszukują.

Zresztą nie obchodziło go to wszystko. Szedł sobie z fantazją, czekając na jakieś nieistniejące jeszcze pragnienia — przyjdą, to się tak zrobi.

Co zechce to zrobi. Ja pan! Zechce, to ta cała wieś Wola ogniem zapłonie; zechce, to tu wszystko jak jest wokoło zakupi z fabrykami i ze św. Stanisławem i z księdzem proboszczem hr. Lubieńskim. Jego wola! Zechce, to weźmie się odepchnie od ziemi i poleci powietrzem precz jak ptak, poleci sobie i będzie krążył górą po- nad miastem, kpiąc z całego świata. Niech ino zechce, musi się tak stać.

Zaczęły się pierwsze latarnie. Tu już blisko do miasta, ład i porządek, ot i salceson stoi na środku ulicy.

Skądś dochodzi jakieś granie, skrzypki, klar" net. Zechce, to wstąpi i jeszcze się napije, nie zechce, minie knajpę i pójdzie dalej. Tak szedł długo, lekko się zataczając* Przeszedł niewiadomo poco na drugą stronę ulicy, ale zaraz wrócił*

— Do domu mnie nogi, psiekrwie, niosą, aku* rat. Jeszcze ja nie zaraz do baby wrócę, ohc\ A zechcę, to całkiem nie wrócę; pójdę do sta" rych znajomych na Zaokopową, starych kamra" tów powitać. Zawsze najlepsi starzy, tam j^

dopiero znajomość bez zmartwienia 1 zawodu, bo już naprzód wiadomo, że wszyscy złodzieje! A kto z nimi, tyż złodziej. Może kraść, może nie kraść, ale to znaczy, że się na wszystko Zgadza 1 jeden drugiemu nie będzie przeszkadzał. Dlatego tam jest przyjaźń i jeden za drugiego zawsze stanie ze solidarnością, choć i bez socja­lizmu.

Na rogu znów zabłysły światła i muzyka. Rżną na harmonji wściekłą polkę: Ojra, ojra, °jra, ojra... Ano, jeszcze na kilonek...

Była to knajpa już porządniejsza, widna i pra­nie czysta. Trzymał ją towarzysz, toteż tu schodzili się co wieczora faceci umawiać się, Naradzać. Tu, w trzecim pokoju za bilardem co­dziennie rozdzielano bibułę, załatwiano wszelkie interesy, urządzano nawet zebrania. Bywały tu często niespodziane rewizje, tylko że Kąsinow- $ki, właściciel, zawsze wiedział zawczasu, to 1 Wsypy nigdy z tej knajpy nie było. Główna rzecz — czysta była knajpa od szpiclów. O to dbały był bardzo właściciel, jako towarzysz

* zresztą we własnym interesie, bo knajpa szła

dobrze.

Jak się macie, Waler?—powitał go mały, °W>tny restaurator. — Jest tu do was interes.

A co?

Tam w gabinecie. Piwa wam przysłać? Spirytusu spory i śledź.

Oho, imieniny, czy co?

Do djabla, ja wam powiadam, z piwem!

— Już wy odrobinę, tego? Nie widziałem ja was jeszcze takim, no, no...

*

$ *

Przywitał się Waler z paru znajomymi, za­trzymał się bezmyślnie przy bilardzie, postał chwilę i zastukał do «gabinetu».

— Kto?

— Ja, "Waler. — Ciarki go przeszły, kiedy usłyszał głos znajomy.

Na jedno krótkie mgnienie oka wydało mu się, że za temi drzwiami stoi jego śmierć. Drgnęła mu ręka na klamce. Wszystko, jak było w na­gości, błysło mu w oczy. Ale było to jak iskierka. Zgasło wraz i znowu spirytus wlazł na myślenie.

— Głupstwo jest...—i nacisnął klamkę. Bez żadnego już osobliwego uczucia wszedł

do «gabinetu». Patrzał na «niego» samego tę­pym wzrokiem, przywitał się, jak zawsze, po­patrzał na dwóch jakichś nieznajomych i też się

przywitał.

— A co ci to, Walerek?—spojrzał nań Trzy- siewicz.—Zmieniony jesteś, jakby cię kto z krzyża zdjął.

W^aler nic nie odpowiedział, ale, rzuciwszy znów okiem na Trzysiewicza, spostrzegł z tajem­niczym dreszczem, że i on jest na twarzy strasz­nie zmieniony. Oczy wlazły mu jeszcze głębiej w czaszkę, a na twarzy zastygł jakby uśmiech; a zarazem jakby przerażenie.

— Co mi ma być? Nic — odpowiedział od- niechcenia.

Trzysiewicz uśmiechnął się doń po swojemu, pobłażliwie i po przyjacielsku, ale Waler znowu drgnął, był to bowiem też uśmiech zupełnie nie­zwyczajny, odmienny. Zauważył też, że pod oczami ma wypieki, co było dziwne, bo zwykle był blady, jak papier, bez kropelki krwi w twarzy.

Siedział za stołem bezmyślnie, przygarbiony; stół ciągnął go do siebie, chciał się oprzeć, za­snąć. Głowa ciążyła mu, a wszelka myśl ustała.

Tamci szeptali coś. Głównie gadał Trzysie­wicz, agitował. Trwało to z pięć minut. Tym­czasem Waler się trochę zdrzemnął. Ocknął się, kiedy tamci dwaj już wstawali. Żegnali się z Trzy- siewiczem z oznakami wielkiego uszanowania 1 ze wzruszeniem.

— Wynalazłem nowe stosunki—zaczął Trzy­siewicz z ożywieniem, kiedy się za tamtymi zam­knęły drzwi. Lubię ja takich facetów nowych, Co to latami się wy tęsknili za organizacją i gdzieś tam po dziurach swoje robili, od wszystkiego

°dcięci. Nie zepsute to, zapalone. Nie tak, jak starzy, co tam im podaj wszystko gotowe, a jesz­cze kręcą nosem. Stosunki mają być ogromne, Jeżeli jeszcze nie łgą faceci. Ale zdaje się> że Wyglądają porządnie, co? Jak ty po nich uwa­lałeś, W^alerek? Ty bo masz oko na takie rzeczy 1 nieraz mnie już w porę ostrzegłeś.

M^aler spojrzał na niego ze strachem. Nigdy

z nim nie gadał Trzysiewicz i nieprawda,

żeby on jemu kiedy co doradzał. Nie śmiał by nigdy, bo zawsze tylko słuchał, co mu Trzy- siewicz kazał. Nie było nigdy między nimi prawdziwej poufałości: mówił mu W^aler «wy», a on jemu «ty» i tak już zostało. Nieraz się z tego wyśmiewali towarzysze i nawet sam Trzy- siewicz, ale Waler wiedział, źe w ich stosunku przez zęby mu nie przeszłoby takie «ty». Wszys­cy inni to byli towarzysze: inteligenci i niein- teligenci, to było dla Walera bez różnicy. Ale Trzysiewicz, była to zawsze niedosięgła wielkość, był to pan jego myśli, który mógł mu rozkazać, coby żywnie zechciał...

— Co tobie, W^alerek? Zmartwienie masz? Chory u ciebie kto, czy jak? Dziwnie na ciebie patrzyć, no?

Pochylił się nad nim i na chwilę spotkali się wzrokiem. Przenikliwe oczy Trzysiewicza przeszyły go nawskroś, jak dwie długie szpilki. I odrazu tuman spadł mu z głowy. Ani śladu spirytusu.

Nic nie pomogło. Znowu uczuł ciosy skiego młota w ciemieniu: raz po raz, wciąż w jedno miejsce...

— Oho, a to dla mnie nowina! Co to, ty pijany, Waler? No, no, no...

Waler spojrzał nań z rozpaczą, ale spostrzegł; że Trzysiewicz śmieje się dobrodusznie i czegoś jest strasznie ucieszony.

— No, nie wstydź się tak bardzo. Zdarza się to. Tylko sobie chłopcze popamiętaj na to>

com nieraz mówił: nie pij, bo za piciem wróci Wszystko stare. Ale tak trochę nie zaszkodzi.

Znowu ton mentorski i pewny siebie. Waler odetchnął. Spojrzał zakłopotany i sam się roze­śmiał, widząc uśmiechniętą twarz Trzysiewicza. Tymczasem chłopak wniósł talerzyk z dużym kieliszkiem i przekąską.

— Dla kogo to? —- spytał Trzysiewicz.

— Pan stalował — odrzekł chłopczyna, po­kazując na W^alera.

Zabierz nazad. Dwa piwa małe. Marsz!

Nagle W^aler skoczył na równe nogi i zaczął Prosić a molestować. Nawet ręce złożył.

— Pozwólcie tylko ten jeden raz. Taka chwila Przyszła, taka podła minuta, nie mogę, nie mo­gę 1 Sami widzicie, że nie mogę!...

Drgnęło coś Trzysiewieżowi w twarzy.

— Stawiaj na stole i poszedł precz! Czemu tu Stoisz? — krzyknął na chłopaka.

Przez chwilę trwało milczenie. Trzysiewicz Przeszedł się po pokoju raz i drugi.

— No, i co ci jest? Powiadaj!...

Zupełnie obcy głos! Prawda jest! Prawda!

Prawda jest! I z jękiem porwał się W^aler do kieliszka — chlast... Jak tylko przełknął, wydało ^ się przez imaginację, że jest pijany, że już bardzo dawno jest pijany, od paru dni, jak za ^9-Wnych czasów bywało, kiedy to w głowie Wszystko się plącze i gmatwa i niewiadomo, co ^prawdę było, a co się przywidziało. Tak

^ teraz.

— Cóż mam gadać* Melankolja mię tłucze, coś po łbie łazi, że niech wszyscy djabli... Jak tu powiedzieć, niema co powiadać, wyśpię się i już... I mimowoli jęknął boleśnie, głę­boko...

— Skąd wracasz?—spytał po dobrej chwili Trzysiewicz.

— Ja? U Majcherta było zebranie.

Milczenie.

— Kto tam był?

— Ci, co zawsze.

— Wszyscy?

— "Wszyscy.

— Dlaczegóż to ja o tem nie wiedziałem?

Głos Trzysiewicza brzmiał gniewnie, dono­śnie, nakazująco.

— Słuchaj, Waler! Głowę podnieś! Patrz mi prosto w oczy! Tak. Dlaczego to ja o tem nie wiedziałem?

— Ja... nie wiem...

Nie wiesz?—i głos jego przeszedł w prze" nikli we syczące szeptanie:—Nie wiesz? A czenm ty piłeś po drodze? Czemu ty teraz pijesz? Mów, gudłaju, bo ci tu w ten łeb zaraz strzelę!...

Nagle załomotało coś u drzwi, i cała kom" pan ja wtoczyła się do gabinetu. Wszyscy byli trochę cięci, weszli kupą, z hałasem i z «Czer­wonym Sztandarem», taszczyli też ze sobą z pier­wszego pokoju i harmonistę, który ryczał hymn na swoim instrumencie.

— Cicho muzyka! Halt!

Wystąpił na środek malutki, rezolutny czło­wieczek ze sprytnemi oczami i wesołą gębą x rozstawiwszy ręce, jakby dyrygował chórem, ^intonował krzykliwym tenorkiem:

Puścili z ciupy Walentego,

Co rok już bez potrzeby gnił$

Ofiarę rządu łajdackiego Ugośćmy, że by j adł i pił!

g

Brawo, brawo, Pietraszek]

Milczeć! Jazda dalej, muzyka rżnij!...

Dalej -więc, dalej więc wznieśmy śpiew,

Nasz sztandar buja ponad trony...

W gabinecie zrobiło się pełno. Wszyscy ra- gadali, jeden przez drugiego, śpiewali. Z po­między kupy wysunął się blady i wynędzniały powiek ze zdziczałym spojrzeniem, jakiego na- ^a się przez długą samotność.

Trzysiewicz witał się z nim serdecznie, obla- P-di się i całowali z dubeltówki i długo trzęśli za ręce.

No, to i dobrze. Jakże tam?

Można wytrzymać. Djabli mnie nie wzięli* Cóż, może was całkiem tego?

Nie, do wyroku, psiakrew, puścili, bo tam ciasno, że nie daj Boże! I na Pawia-

też.

Wiemy, wiemy...

Strasznie się sypią ludzie. Wczoraj z pa­wilonu zabrali trzydziestu, a na to miejsce no­wych z Ratusza. Wszystko bundowce!

Na stole wyrosły butelki, kieliszki, zapachniała kiszka smażona. Patrzył na to wszystko Waler jakby przez sen. Towarzysz Trzysiewicz był bardzo wesół, kręcili się kolo niego faceci, jak zawsze, świadcząc mu jako znakomitemu towa­rzyszowi. Gadał on serdecznie z wypuszczonym/ przepijał do niego, palnął krótką mówkę, którą zakończono gromkiemi wiwatami i podniesienie# mówcy do góry.

Kiedy tak jechał do góry towarzysz Trzysie­wicz, W^aler mało co się nie rozpłakał z rozpaczy* Już teraz nic nie wiedział, co było, co nie było* Nic już nie rozumiał. Jak warjat sam siebie prze­konywał, że chyba nic takiego nie mogło być; afl* tamtych rzeczy u Majcherta, ani tamtej pierwszej knajpy, ani tej okropnej ostatniej rozmowy. Powoi* robił swoje spirytus i wszystko się wokoło zaćmie" wało, jakby lampy pogasły. Gwar ludzki słyszał jakby skądś bardzo zdaleka, a jeszcze prędzej; jakby gdzieś z za ściany.

Ginęły słowa, a nad gwarem górowało chwi" lami jęczące dzwonienie w głowie.

Wypił podany kieliszek i siadł znowu, Si*1" chając uważnie, co wokoło mówili, starając si? złapać choć jedno słowo i coś przecie z teg° wszystkiego zrozumieć.

*

U Majcherta rozchodzono się już. Nie było

0 czem więcej gadać. Wszystko ułożono do naj­drobniejszego szczegółu. Pozostawal teraz tylko sam czyn, przejmujące zgrozą wykonanie.

Z uszanowaniem i ze strachem, ze wstydem tajonym spoglądano na Karasia.

Stał się on teraz pierwszą osobą, ustępowano *xu we wszystkiem, słuchano ze skupieniem jego Rozporządzeń, rozkazów. Co do Walerka uspo- Wi się wszyscy, bo widoczne było, że całą powstała z jego poczciwości i rozpaczy, ^stanowiono tylko, żeby w najbliższym czasie Soczyście przeprosił towarzysza Karasia za po­rywczość i złożył jako karę 20 rubli na partję. Miało się to pokwitować w «Robotniku», jako *a «obrazę niesłuszną przez wszystkich sza­cowanego towarzysza». Karę wymyślono suro- ^4» bo przecie połowę zarobku miesięcznego. ^atysfakcja taka ułagodziła wściekłość Karasio- toteż mowa już była tylko o tern, czy aby Waler nie przeszkodzi w czem, czy aby nie P°leci z gębą do zdrajcy, oczywiście przez

^Upotę.

W zdradę uwierzył — to najgłówniejsza *2ecz. Nie pójdzie taki z gębą. Do domu po- ,eci martwić się. Nawet jakby się z nim spot- *ai> to ucieknie, jakby i każdy uciekał.. •

0 i jak jemu teraz w oczy spojrzeć? Ale *aWsze najgłówniejsza rzecz jest, żeby się po­cieszyć.

To już rzecz moja—zauważył Karaś.

Przemilczano jakąś chwilę w skupieniu* Wszyscy stali już w czapkach, gotowi do tor

zejścia się. Wszystko już było postanowione i umówione: jak się tłumaczyć w razie nieprze' widzianej wsypy, co gadać na śledztwie, jeżel* się okaże, że zdrajca ich nazwiska podał żaU" darmom już zawczasu itd. itd. Nie było na co czekać, a jednak czekano. Spoglądali faceci u# Karasia, na towarzysza Majcherta, wzdychali."

Wtedy zabrał głos stary Majchert, odchrzą" knął, wymilczał się chwilę ze wzruszenia i tak mówił:

—- Towarzysze! To tylko uważam, że trz^ głośno powiedzieć, co my tu wszyscy mamy myśli w tej oto chwili. Inne już wszystko p0' wiedziane, co trzeba i jak, żeby się udało i c° do ostrożności. Nie o to teraz idzie... Wszyscy my tu jesteśmy uświadomieni i starzy to warzy" sze. Zdawałoby się, poco o tym gadać, kiedy i tak wiadomo. A ja w sumieniu swojem m yślf- że trzeba gadać. Na zmocowanie naszego sąd11 i wyroku wobec całego narodu robotniczego bo chociaż tajemny nasz sąd i zostanie na wiek1 w tajemnicy, to przecie nie dla kogo inszeg0 my tę śmierć uradzili, tylko na pożytek i dl& zbawienia braci naszych wszystkich: i tych, c° świadomi, i dla tych, co w ciemnocie żyją i niczym się nie rozumieją. Od ich imienia sądzili, od ich imienia wyrok wydali. Nic W nie było naszej własnej intencji, ani zaciekłość przeciwko zdrajcy i jakby taka złość osobis^

mnie była, to jabym pierwszy powiedział, Jtiecli inszy za mnie sądzi, a ja pójdę, bo śmierć ^dzka to nie lekka rzecz. Nie jako zemsta ona być, jeno jako kara. Nikt nas nie wybierał, tylko my sami siebie naznaczyli, to jest prawda.

kto choć jeden w tym sądzie siadał, nie Cziljąc w sobie wielkiego honoru, jako sędzia cały proletarjat polski, to niepotrzebnie sia- Bo nie sztylet, nie rewolwer, czy tam co, prawo my w swoje ręce wzięli. I nie Ka- **as jeg0 zabije, tylko to prawo jego na proch futrze, które prawo święte, on zdrajca pohaii- i podeptai.

Tak prawił stary, a ludzie słuchali w sku­liłem milczeniu.

j

*

* *

`— Co ci to, Walerek? Skiepściałeś na nic. piewaj z nami!...

Co mi ma być? Upiłem się...

, ." Ki jeszcze, boś widać tylko napoczął, najgorsza rzecz. W twoje ręce!...

Dobrze. Niech was wszyscy djabli we-

*'■—* Niech i ciebie wezmą, pij!...

Tak dolewając się od czasu do czasu wódką* Odział Waler za stołem w zgiełku i tłoku, kto- ^ Czynił się coraz większy, bo coraz to przy- , °dził ktoś nowy witać uwolnionego. Harmo- ^ grzmiała już bez przerwy, a ci, co rozma­

wiali, musieli krzyczeć ze wszystkich sil. To­warzysz Trzysiewicz bawił się w najlepsze, do­wcipkował i rej wodził w całem zgromadzeniu, często też pił, wznosząc rozmaite toasty, jeden śmieszniejszy od drugiego, że ludzie pękali od śmiechu.

Ale już kilka razy spotkał Waler jego spoj­rzenie, które go szukało wśród tłumu. Dziwne to były oczy, dziwnie nienawistne, szydzące# a zarazem jakby o coś błagające. Na roześmia­nej i wesołej twarzy Trzysiewicz a robiły one wrażenie, jakby ktoś, jakieś widmo czy upiór, czy sam djabeł wlazł w niego na sekundę i przez jego oczy swojemi ślepiami zajrzał.

Za każdym razem truchlał W^aler, złapawszy tak\e wejrzenie. Nie łamał już sobie głowy nad pytaniem: «prawda, czy nie?»—jakby o tym n* szczęt zapomniał, albo jakby to było wcale nie* ważne w tej chwili. tych momentach ucie* kała mu wszelka myśl, poprostu bał się, bał sif okropnie, jak rzeczy nadprzyrodzonej, jak si? ludzie boją ducha, jak się ludzie boją śmierci*

Pod każdym takiem spojrzeniem wił się 1 pra" wie krzyczał z okropnego bólu, który mu wy' kręcał wszystkie członki, przeszywał nawskro£> piorunem szedł od głowy do stóp, tak, że ciskać musiał zęby, żeby nie wyć, jak wi^' a stołu trzymał się mocno, jakby się bał, ^ temi swemi rękami coś strasznego zrobi.

Postanowił nie patrzyć na nic, tylko w sto*' tylko w tę szklankę, która przed nim stał*'

Uspokoiło go to trocŁę, tak źe mógł potrosze zebrać myśli, więc perswadował sobie, źe jest pijany i prosił sam siebie, jak kogo dobrego, żeby w to uwierzył. Zarazem czuł, że zupełnie nie jest pijany, że był jeszcze niedawno, ale nie teraz. Teraz słyszał wyraźnie, co wokoło mówili, i wiedział, który co mówił, wiedział, co dziś robił od samego ranka, całe swoje życie, jakby kto zechciał słuchać, dzień po dniu mógłby opo­wiedzieć. Wiedział, że wypił tutaj jeden spiry­tus duży i cztery czyste, wiedział, ile się za to będzie należało, ile mu reszty wydadzą przy bu­fecie z tego pół rubla, który miał przy sobie. Wszystko, wszystko wiedział, przytomny był, jak ^gdy. O jednem tylko myśli złożyć nie umiał, °<ł jednego tylko myśl odpędzał, póki jeszcze *ógł, i powtarzał sobie: pijany jestem, bardzo Pijany, pijany jestem, jak ostatni gałgan...

— No, idziem, W^aler, marsz!

Zerwał się, aż przewrócił krzesło.

Stał przy nim Trzysiewicz już w kapeluszu, fle na niego nie patrzył, bo żegnał się wkoło 1 coś jeszcze komuś opowiadał.

Na ulicy szli przez jakiś czas w większej j^pie, w gwarze i wśród śmiechów. Ale na rogu ^arolkowej pożegnał się Trzysiewicz ze wszyst- l*ni; podał mu rękę, nie patrząc, i W^aler.

■— Ty przecie ze mną, Walerek...

W aler ruszył za nim, jak skazaniec. Przez ^ i^S Czas n^e odzywali się do siebie. Kiedy prze­rodzili przez wąski i ciemny przesmyk Kroch­

malnej, odezwał się Trzysiewicz swobodnie i we­soło :

— Pamiętasz, jakeśmy przyklejali tu odezwy majowe? Ha-ha-ha... O mało, że ja ze śmiechu nie umarłem... Pamiętasz tych dwóch stróżów z pałami: «aresztujemy panów», a ty: «dobrze, bierzcie mnie» i jeden aby krok my do nich podeszli, a ci jak nie pójdą z miejsca w nogi, zupełnie jakby się ścigali ze sobą. Ha-ha-ha... Mamy co wspominać w każdej dziurze war­szawskiej, dużo my się razem nałazili. Prawda,

Waler ?

Pomimo wysiłku Waler nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Nie potrafił nawet westchnąć. Cały ścierpnięty czekał, co się stanie. Bo teraz musi się już stać.

Trzysiewicz szedł spokojnie obok. Zapalił pa* pierosa i coś pod nosem podśpiewywał.

Po krótkiej chwili wyszli na Towarową. Ude* rzył ich w oczy ostry blask kul elektrycznych, zawieszonych u kilku domów. Tłum dorożek roił się po szerokiej ulicy. Ze zbitego szeregu wy- jeżdżaly raz po raz «gumy», zatrzymywały si? na moment u którejkolwiek bramy i znikały w dalekiej perspektywie ulicy. Coraz wychylały się powozy z wąskiej czeluści Krochmalnej ulicy; od strony Chłodnej. Ruch tu był rojny i gwarny* kłócili się dorożkarze o miejsca, krzyczeli stój" kowi, z odsłoniętych okien bił w ulicę dźwięk for" tepianów, odezwały się czasem głośniej skrzypce' wybiegał i gasł w półmroku nocy okrzyk...

— Widzisz, Walerek, jaki ścisk? Tu co noc zjeżdża się burżuazja na nabożeństwo do swo­jego kościoła. Tu się dopiero modlą szczerze. Powiadają, że na całą Warszawę jest ojciec du­chowny Popiel, ale to tylko dla głupich. Dla bur- żuazji biskup, to Slimakowska, ja ci powiadam!

Rozwiązał mu się język i opowiadał prze- najrozmaitsze rzeczy, często przeplatając dowci­pami. Zwykle brał się za boki Waler z takiego gadania, teraz milczał ponuro. Myśli, które do­tąd niewiadomy wicher kłębił i rozmiatał i ga­niał po świecie, wparły się teraz jakby w ciemny kąt, w jakąś straszną szczelinę między murami. Rade przytułkowi, odwracały się od wszystkiego

i zasklepiły się same w sobie. Głuchy był Wa­ler na gadanie: słów nie słuchając, czuł tylko, że zabawia go i bajcuje Trzysiewicz, że chce, aby on koniecznie pierwszy zaczął. Zacinał się coraz bardziej i wciskał w swój tajemniczy kąt, jakby chciał w mur wrosnąć. Kulił się w so­bie i oczy mrużył, lada chwila piorun spadnie: Ziemia się otworzy, za moment będzie koniec Świata...

Jeszcze moment...

Szli i szli. Ciągnęły się bez końca ponure Parkany od strony składów kolei wiedeńskiej, Przesuwały się wyloty ulic i uliczek od strony Piasta; spokojnie paliły się w ciszy żółte pło­myki gazowe. Z za parkanów pogwizdywały dyżurne parowozy, tłukły się buforami wagony okładanych pociągów, wyglądały na wysmukłych

^¿zie podziemni — lO

145

szyjach banie elektrycznych świateł stacji to­warowej, dając ulicy boczne, tajemnicze pół-

światlo.

Odgłos ich samotnych kroków rozlegał się

głośno wśród pustki.

Nagle wśród ciszy i pustki rozległ się głośno

i przeraźliwie jakiś nieznany głos.

— Stój, Waler, dosyć tych komedyj!... Waler stanął jak wryty.

— Pogadajmy, jak ludzie—wyszeptał z tru­dem Trzysiewicz, dychając głośno, ciężko...

— Pogadajmy wreszcie, jak towarzysze... po­gadajmy... Patrzaj na mnie, Walerek. Czemu nie patrzysz ?...

Waler podniósł głowę i spojrzał, ale tylko na ćwierć sekundy, bo nie mógł dłużej, i wbił oczy znowu w daleką przestrzeń ulicy.

— Mienisz się, W^alerek, na twarzy, myśli twoje nawierzch wyłażą. A ja wszystko wiem. Tak, wiem... Choć nie gadaj... Ja ci sam powiem... Czy ja ciebie nie znam, chłopcze miły?... Pa­miętaj na te trzy lata, cośmy przeżyli; wszystko sobie przypomnij i weźmij na rozum. Każde słowo moje sobie przypomnij, i to, cośmy ro­bili... wszystko... wszystko!... I powiedz-że ty teraz, powiedz z twojego serca prostego, czy to jest rzecz na świecie możebna, czy to jest rzecz na świecie widziana? Słuchaj, Waler! Po­myśl, zastanów się i powiedz, co ty czujesz,

ty myślisz według swojego prostego rozum^/ według twojego serca prostego, powiedz ^e

szczerości i sumienia własnego. Nie z cudzego szczekania! Nie z łotrowskiego fałszerstwa!!

Ostatnie słowa wydarły mu się z gardła z krzy­kiem, podobnym do psiego skowytu. Poleciały w ciemną ulicę wymysły i przekleństwa, całe piekło żrącej nienawiści. Rozpowił się z maski cały utajony człowiek, rozszalał się złoczyńca, przyłapany w biały dzień, wijący się pod okiem ludzi - świadków w bezsilnej wściekłości, kiedy już nie można się wykręcać, nie można łgać. Wybuch ten trwał krótką chwilę — i znów za­padło głuche milczenie, ale W^aler już dygotał drobnym, zimnym dreszczem. Stukały mu zęby

i dziwna niemoc zaciążyła mu w krzyżu, spły­wała z ramion, podcinała go. Grzęzły mu stopy w trotuarze, jak w rozrobionej glinie, z wysił­kiem wyciągał nogę za nogą.

Mówił już dalej Trzysiewicz spokojnie, często przystając. Przemawiał do rozumu, uspakajał

i przedstawiał: «Śmiać się będziem wszyscy jutro z tego» — «Pójdziem my jutro obadwaj do starego ».

— «1 dojdę ja, jak po nitce, do tego szelmy, który takie podejrzenie...» — «Mordy mu tylko przy wszystkich nabiję, żeby pamiętał»...

— «Głupota to jest, nic więcej, toteż za głu­potę biją, a za podłość dopiero śmierć, nie wart dureń takiego honoru». «Ale jak się tam okaże intryga, jak tam się okaże podlec, jako mecha- ***k od tego wszystkiego i umyślna złość na mnie, pójdzięm na niego, \Valer, we dwóch, pójdziem

jak na najgorszego wroga, który jadem zaraża ludzi»... «Nie przez zemstę, tylko za karę».

Teraz wziął Walera za rękę i pieszczotliwie przemówił:

—- No, otwórzże gębę, chłopie, nie martw się. Ja to rozumiem. Mnie samemu we łbie się mąci. Bo słyszanaż to rzecz? Tu się albo śmiać, albo ich wszystkich dynamitem... A ja się śmieję. Uspokój się i ty, Walerek. Ale cię trzęsie!... Za dobroć ci dziękuję, za przyjaźń, żeś na moje ubliżenie czuły. I to ci powiadam, choćby mnie cały świat sponiewierał (przypuśćmy taką rzecz, do niczego niepodobną, ale przypuśćmy!) choćby mnie ogłosili (uważasz!!!) to ja wiem, że ty jeden wiary nie dasz, bo nikt mnie tak jak ty nie zna, nikomu ja tak serca swojego nie otwo­rzyłem, jak przed tobą przez te trzy lata! Ale cię też trzęsie... dajże spokój... nie warto... głup­stwo to jest wszystko... Widzisz, jaki ja spo­kojny! Za twoją przyjaźń tobie wdzięczny... Nigdy ja się na tobie nie zawiodłem, W^alerek. Towarzysz ty jesteś, jak mur!...

Przyciskał się do niego coraz mocniej, gadał coraz serdeczniej. Przypominał mu rozmaite ich rozmowy dawne, jak i co między nimi było. Pamiętał wszystko Waler i jedno wspomnienie za drugiem przesuwało mu się przed oczami w miarę; jak mówił Trzysiewicz.

Tylko on pamiętał to wszystko tak, jak ono było naprawdę, a słuchając, co mówił Trzysie­wicz widział co krok, co słowo, blagę i przy"

pochlebstwo 1 zdawało się, jakby w tych wszyst­kich przypadkach wszędzie on, Waler, był pierw­szą osobą, a Trzysiewicz dopiero drugą. Rwało mu to duszę w strzępy i bolało, aż oczy mrużył. Dolegało mu każde słowo, chciał nie słuchać, usiłował myśleć o czem innem, a nie można było.

— Przez te plotki dużo się u nas psuje. Puści głupie słowo byle dureń, podsłucha drugi jeszcze głupszy i pójdzie posądzenie po całym świecie. Nie bój się, już na drugi dzień obleci całe miasto, boją się wszyscy, a prócz tego rad każdy skandalowi. Rad każdy jest podłości ludz­kiej, tak jest, ty mnie wierz, a jak ci to dziw­no, to dlatego, żeś ty inny od wszystkich, ty masz duszę czułą i wierną...

Znowu... Waler już dłużej nie mógł wytrzy­mać. Zaczął stękać a wzdychać, żeby choć w ja­kikolwiek sposób odepchnąć gniotącą go mękę. \Vięc mocniej przysunął się doń Trzysiewicz i je­szcze słodziej, jeszcze gorzej... Wreszcie umilkł.

— Tak, tak, są na świecie różne rzeczy po­dłe, są...

Tak szli wciąż przed siebie i dopiero teraz zaczął się Waler pytać siebie, poco tak idą?

tej stronie nie mieszkał z nich żaden, żaden ładnego nie odprowadzał, interesu tu nie mieli, & szli i szli. Strach go tu wziął za gardło i ścis­nął. Tej samotnej ulicy się zląkł, tej niewiado­mej wędrówki.

— No, a powiedzże chłopcze, ha-ha-ha... Trzysiewicz roześmiał się zwykłym swoim dźwię­

cznym, przyjemnym śmiechem.—A no, powiedz że, któż tam moją stronę trzymał (prócz ciebie)? Bardzo tameście się kłócili o te tam posądzenia? Oj, musiał urągać Majchertl Nie lubi on plotek, nie. I cóż gadali te same prokurory, tak na pysk tylko, czy jak? Ciekawa to rzecz. Ale może przynosili dokumenty takie* że odrazu wiado­mo, no, jak dokumenty, to już i ja nie poradzę. I ja uwierzę. Ha-ha-ha....

Były dokumenty: dwa listy, jeden był wasz, drugi był do was pisany.

Te słowa powiedział ktoś trzeci. Niewiado­my, niewidzialny człowiek, czy djabeł. Czuł tyl­ko Waler, że jego własnemi ustami powiedzia­ne były, ale zdumiony był do tego stopnia, że oglądał się, czy za nimi kto nie idzie. Stracił głowę zupełnie 1 już nic nie wiedział, tylko zda­wać się mu zaczęło, że to jest wszystko przy­kry sen i nic więcej. Czuł, jak pod jego ramie­niem trzepie się i dygoce Trzysiewieżowa ręka; zaraz i jemu ramię zaczęło prężyć się i latać w stawie. I myślał sobie: zaraz się obudzę. Czuł; jak wylata z towarzysza świszczący i prędki oddech, czuł, jak mu tłucze się młotem krew w sercu. I myślał sobie: zaraz się obudzę, tylko patrzyć, jak zadzwoni budzik, czas na robotę..» Ale, że spać mu się chciało bardzo, więc pomy­ślał sobie: jeszcze wcześnie, może będzie jaka czwarta, może piąta...

Nagle drgnął i ocknął się zupełnie. Znowu idą ciemną ulicą. Stukają buty po asfalcie. Idą

pod rękę. Idą w nogę jak żołnierze: raz dwa, raz dwa. Ze wstrętem odwraca oczy Waler od domów, od ulicy, ze wstrętem musiał patrzyć w pustkę: oto między dwiema kamienicami przer­wa, tu bliżej to skład węgla, a tam domek par­terowy. Znajomy domek, tu jest knajpka, gdzie przychodzą na obiady od Bormana, od braci Hantke... Czyżby tu przed tą knajpą? Nie. Zda- leka bieleją na parkanie ogłoszenia, zbliżają się, już są, czyżby tutaj? Nie... Minęli plakaty...

Ze wstrętem patrzył Waler na pustą ulicę, co chwila się bał i zimnym potem oblewał. Bo gdzieś wśród nocy i pustki, gdzieś już blisko może, już bardzo blisko czai się i czeka jakiś punkt, jakieś straszne niewiadome miejsce. Już idzie ku nim, już się zbliża... Gdzie?... Gdzie?...

Czuje, jak kurczy się w nim i zbiera siła po­tężna, niebywała. Stwardniałym na krzemień ra­mieniem przyciska czyjąś rękę. Mocuje się i prę­ży ręką, wywinąć się chce i wysunąć — uspo­koiła się i tylko błaga, tylko żebrze, skomli, zwiotczał& cała 1 wisi mu u ramienia.

Jeszcze próbuje—nieśmiało, potrochu. Udaje, chce przeczekać, chce oszukać, poruszy się ży­wiej i znów uspakaja się, omdlewa...

Idą pod rękę, idą równo noga w nogę, żoł­nierskim, szybkim chodem. Głucho odzywa się chodnik. Milczy ulica.

Jakiś płot, czy zagroda—furtka. Poruszy się znów pod pachą ręka, przedstawia, tłumaczy: puść—powiada—przecie furtka, nie przejdzie­

my razem. Nie, trzyma ramię, jak w kleszczach. Wsuwa się Waler bokiem we furtkę, nie pu­szcza, kurcz chwycił za ramię.

Ruszają dalej.

— Hola, tam do djabła, ślepe czy co? Nie

wolno!

\

Głos to zdaleka, nieznajomy, gniewny.

Puściło ramię — usłuchało głosu.

Parzy AValer, daleko po drugiej stronie stoi jakichś dwóch z latarkami, a w poprzek idą szyny rząd za rzędem. Tuż zbliża się i nadla­tuje zdyszany, śpieszący się dech.

Spojrzał Waler bezrozumnemi oczyma, jakby z pytaniem, jakby błagając o wytłumaczenie pie­kielnej zagadki. Widzi — stoi tuż o dwa kroki jakiś obcy. Stoi «on», ale z cudzą twarzą, z obcą, nienawistną, potępioną. Spojrzał jeszcze raz —- obcy cofa się, tyłem idzie, coś pokazuje, wycią­ga rękę, rewolwer.

Na ten moment ogarnął wszystko zdyszany; potężny, tuż nadlatujący oddech i blask rzucił się po ziemi i leci, rośnie, jakby się słońce urwa­ło i potoczyło po ziemi. Co za huk...

I w jednem mgnieniu oka nienawistna, obca twarz zbliżyła się doń tuż, tuż, o jeden cal, po­tworna, biała, załatały oczy obmierzłe, wysko­czyć chcą z twarzy... Chrusnęła grdyka w po­tężnej garści. Żelazny huk i żelazny pęd pokry­ły wszystko.

*•■* ■ :. •• 1 • '/*• • • •• •••; ■ • <« »*•'• .... .i < • •

NA STACJI

rin

>< >

i 1

l . f

i»'

. rj

)!

W duszną noc lipcową na zgiełkliwej i za­pchanej śpieszącym się tłumem stacji kolejowej odszukały go niezmordowanie węszące oczy szpic- lowskie. Z niezwykłemi ostrożnościami obsadzo­no natychmiast wszystkie wyjścia, peron, zate­lefonowano po samego naczelnika, bo tak sam kazał w razie czego.

Nareszcie — nareszcie.

Ujęty znajomy — nieznajomy. Znajoma szpic- lowskiemu światu od dwóch lat, opisana jak Wąż w instrukcjach źandarmskich, w tajnych cyrkularzach, posiadająca swoje akta, na które okładały się raporty szpiclów z rozmaitych stron kraju, z zagranicy, całe monografje, drobiazgo­we sprawozdania.

Odkryje się tajemnicza figura, śmieją się bie- S&jące oczy agentów, ożywiają się blade twa- ^e szpiclów. Uciecha — zacierają ręce, klną zci- cha z uciechy, zazdroszczą wysokiej nagrody

szczęśliwemu koledze.

—- «Ma szczęście W^nniczuk, sukin syn».

«Jabym jego też poznał — dlaczego mi kazano stać na dworze między dorożkami? Win- *Uczukowi zawsze idzie najlepsza robota, a co

on lepszego? Czwarty raz nagroda... Tu powin­na być sprawiedliwość. Ja powiem naczelni­kowi»...

— «Trzysta rubli nagrody! Gospodi, gospo- di... jak szczęście, to szczęście»...

«Tylko już, gospoda, nie dajmy się Win- niczukowi wykpić! Trzymajmy się. Jedną kart­kę musimy przepić w całości. Ani gadania, trze­cia część nie za dużo. Oblejem ten wypadek!»

— «Poczekajcie no jeszcze — dorzucił czwar­ty agent, sceptyk i mizantrop, kwękający na piersi i noszący się krzywo od czasu, kiedy go ktoś niewiadomy po nocy ni z tego, ni z owego niemiłosiernie sprał kijem. — Poczekajcie, jeszcze on nie wasz. Bywa tak, że taki swołocz oto­czony już, z rąk się wymknie, gdzieś się naglc zapodzieje, w ziemię się zapadnie. Nieraz tak bywało. Pewny on, jak go odrazu związać; a ręce wtył, a jeszcze po mordzie parę razy.»» Znam ja ich swołoczów, znam... A jak ma przy sobie rewolwer, to jeszcze bardzo być może, żtf to picie będzie na stypie... Teraz oni wzięl* strzelać — zbóje».

«Ech — służba nasza, służba»...

Tak gwarzyli sobie zluzowani agenci w swo­im pokoiku, zagubionym gdzieś między zakamar* kami olbrzymiej stacji kolejowej, gdzieś w przej­ściu z bagażu do halli trzeciej klasy — w kory" tarzyku, zalepionym rozkładami pociągów, na kimś zakręcie, gdzie można w jednej chwili wy" nurzyć się i zniknąć.

Popod olbrzymiemi drzwiami Ii-ej klasy prze­chadzają się nerwowo jacyś panowie. Oto je­den zapala papierosa, oto drugi wczytuje się W jakiś cyrkularz, przylepiony na ścianie, trze­ci stoi przy bufecie, czwarty siedzi na kanapie i zdaje się drzemać...

A on widzi ich wszystkich, widzi już odda- Wna, co się dzieje wokoło.

Obliczył już dawno szanse wszystkich wyjść, Wymierzył siłę każdego z pilnujących. Nie mo- £na... Przed chwilą można jeszcze było próbo Wać, teraz już za późno. Pociąg już odszedł, na s^li przerażająca pustka, na peronie pustka, przed stacją pustka...

Przyszedł kres — snać przyszedł...

Z niezmiernym wysiłkiem woli badał przez Moment na pamięć zawartość swego pugilare­su -— kieszeni.

Do której kieszeni należy sięgnąć, ażeby zni­szczyć... Co może kogo kompromitować, jaki swistek czy szpargał. Z bezbrzeżnem zadowo- Wiem przyszedł do przekonania, że zatym ra- ^em nic jakoś nie ma przy sobie, oprócz note- zapisanego hieroglifami własnego wyna- *^zku, niepodobnemi do rozwikłania dla ni­kogo.

Co za rozkosz 1 Tak bo się nie chce myśleć, się już o niczem nie chce myśleć.

Walizki z bibułą się nie liczy. Co ko- 11111 może zaszkodzić bibuła? Tyle że będzie

st*ata...

Wszystko gotowe. I na co te draby jeszcze czekają? Wszystko gotowe. Będzie wypoczynek. Nareszcie — nareszciel

Czy to nie wszystko jedno? Na miły Bógl.. Choć szczególny, szczególny traf...

Wyprawiali go wszyscy od trzech miesięcy«

— Zagranicę — zagranicę — w góry...

Na taternika go chcieli wy kierować!... Sły­szane rzeczy?

— «Żebyś się tu nam przez cały rok nie śmiał na oczy pokazywać! Zagranicę!»

— Ciupasem cię odstawim...

— Co?! Ty jeszcze tutaj? I w Warszawie?! Wysiadujesz po kawiarniach? Chcesz, żeby ci? tu z ulicy wzięli?

Znudziła mu się wreszcie cała ta naganka* zebrał się i zdecydował.

Nawet, o dziwo, dali mu pieniędzy na drogę* A zarazem walizeczkę bibuły i parę poleceń do Częstochowy, i kilka wiadomości do Zawiei cia, i cośniecoś do Sosnowca. Przecie to p0

drodze...

Coprawda, odzwyczaił się już od wszelki*^ wypoczynków, zato przywykł, jak filister, swoich pantofli, do rozjazdów, do coraz to wych noclegów, do czujności ustawicznej, przygód... W ostatnich czasach zrobiło się zres^' tą koło niego trochę zanadto ciasno. Wykurzy*1 go z Warszawy, w Częstochowie uciekał P° prostu w biały dzień po ulicy od pogoni, w "0% browie przemknął się po nocy przez obla^S'

nastawioną na domek, w którym mieszkał i nad­wyrężył sobie nogę, spuszczając się pociemku z jakiejś hałdy... Niedługo zagrzał miejsca w Wil­nie, bo trafem spotkał się oko w oko ze znajo­mym szpiclem, który takiego alarmu narobił w cichej stolicy Litwy, że cichaczem, po nocy na piechotę musiał opuścić to miasto.

Nie pomogły najniemożliwsze przebierania aż do cylindra włącznie, nie pomogło golenie i zapuszczanie brody, bindowanie wąsów—po­znawali go wszędzie.

Ostatecznie przez parę miesięcy wył z nu­dów w jakichś okropnych Suwałkach, orząc dziewiczą glebę tamtejszych stosunków. Tam też

* nudów zaczął kaszleć, chorować, położył się raz na tydzień, położył się drugi — na trzy ty­godnie.

Partyjni lekarze rozebrali go donaga, prze­wracali go przez godzinę po twardej kanapie 1 robili miny tak poważne, jakie tylko potrafią Wyrabiać doktorzy młodzi, niezepsuci przez prak­tykę.

— Wyjazd. Najlepiejby było do Reinerz. i i ■— Czy nie do Meranu, kolego?

— Reinerz, kolego. Czyż nie czytaliście ^ ostatnim zeszycie «Czasopisma lekarskiego»?

"— Meran, kolego. Czytajcie 6-ty zeszyt «La clinique», profesor Delavallier w obszernem

studjum...

-— Za pozwoleniem, u wszystkich djabłów; Udacie, panowie, jak nad łożem Rokfellera...

— A więc Zakopane.

— Tak. Przedewszystkiem powietrze.

— I porzucenie wszelkich, wszelkich spraw.

— Wypoczynek absolutny!

— Wycieczki w góry...

— Byle nie za forsowne.

Nie tak to łatwo «wyciec» w te góry. Oto pan z bufetu podchodzi szybko do pana z pa­pierosem. Gadają coś gorączkowo. Już się na­wet nie ukrywają. No — trza będzie wstawać, trza będzie iść, a szkoda.

Kanapa stacyjna o obluzowanych sprężynach wydawała mu się błogo wygodną. Niepomna na nic bierność, rozkosz niemyślenia o niczem owładnęła nim całkowicie. Z przyjemnością, wy­zwolony od wszelkich trosk i zabiegów, przy­patrywał się zdenerwowanym panom, bukietom makartowskim na bufecie, wypchanej sowie, ster­czącej między butelkami, lampom elektrycznym, żelaznym belkom sufitu... I błogo mu było po­myśleć— że odtąd, od tego momentu, kiedy wy­rzekną nad nim sakramentalne «pożałujtie» będzie na długi, nieokreślony czas uwolniony od wszelkich samodzielnych ruchów, od wszelkich zamiarów, planów, od wysiłków obmyślani^ i od wysiłków wykonywania...

Nie ruszyć palcem—co za rozkosz!

Teraz dopiero, w ciągu tego kwadransu bier* nego oczekiwania, uwierzył w to, co mu

odda"

wna, aż do znudzenia powtarzali towarzysz^ towarzyszki, lekarze...

Tak jest, zmęczony jestem, zagnany jestem, jak wilk ścigany przez trzy dni i noce... Widać, że już nie mogę, inaczej cośbym jeszcze radził, a przynajmniej się denerwował.

Siedział i zdawał się drzemać. Spokój ten denerwował w niemożliwy sposób szpiclów. Ja- snem było jak dzień, że on się na wszystkiem Już oddawna poznał, że każdego z nieb. odda- Wna obserwuje. I żeby jakieś poruszenie, żeby choć cień zdenerwowania, żeby bodaj ten zwy- kły u przyłapanego ruch do kieszeni, coś zni­szczyć, coś podrzeć...

Coś on zamyśla, coś on knuje; pilnuj-że s*ę jeden z drugim, ani kroku ode drzwi — na­kazuje szeptem «starszy».

— Na każdy ruch zważać; jak tylko sięgnie kieszeni, chwytać za ręce! Pocichu, bez skan­du, a trzymaj mocno... Ten może strzelać...

I niepokojąc się coraz bardziej, biegł do te- efonu naglić naczelnika.

Już jadę... Co on?

Siedzi przyczajony... ale nic niewiadomo... Co pan myślisz?

Myślę, że będzie strzelał, to gruba ryba... Żywym brać — może się otruć, uważać, uWaźać! Na ręce patrzeć!

j Uważamy—tylko trzeba prędzej, na mi-

°śc Boską...

Za kwadrans będę.

^ W bufecie służba szczękała talerzami, łyżecz­ki; przez salę przejdzie ciężkiemi krokami

tragarz w niebieskiej bluzie i w olbrzymiej, pu­stej halli rozgłośnie stukają grube buty. Jakiś I kolejarz, pełniący nocną służbę, podejdzie do bu- j fetu zakropić się kieliszkiem.

— Czystej...

Wypije, a zakąsując, obejrzy się ostrożnie po­za siebie na kanapę, kędy siedzi tajemnicza fi­gura. O obławie wiedzą już na całej stacji. Wiedzą w telegrafie, w kasie bagażowej, w ekspe­dycji. Szepczą urzędniczki, szepczą — sensacja. Coraz to któryś przemknie się przez salę i zni- [ ka wraz ze swojem rozciekawionem i wystra- szonem spojrzeniem. I

Moment zniecierpliwienia. Na cóż oni cze- j kają? Aż sam podniesie się i odda im się w rę- J ce? Aż powie—bierzcież mnie raz... Przecież już dosyć komedji. Udało się wam nareszcie. Udało się, to bierz, trzymaj...

Moment gwałtownego ocknienia — jak bły* J skawica wystrzeli myśl; omamienie, nerwy. T° się zdarza: niema szpiclów, niema obławy, niem^ nic; halucynacja zmęczonego mózgu i nic więcej* Wstać a iść—wstawać a iść. Nikt nie zatrzyma."

I znowu spokój, znowu półuśmiech zemdli nia. Czy to nie wszystko jedno? I chce mu si? ziewać, ziewać...

Nagle głuchy grzmot wypełnił przestrzeń, ^ dudnił pod sklepieniem i ucichł nagle, skonawszy w przejmującym syku po kątach sali.

I nagle zaroiło się od ludzi. Jakby kto skiem sypnął — potok zgiełkliwy, niepowstr^y"

many wtargnął potrójnemi drzwiami. Idą, bie­gną, śpieszą zdyszani; pakunki, worki, walizy; kobiety, dzieci — nawoływania. Gromady obju­czonych tragarzy w niebieskich bluzach... Lecą w pośpiechu, potrącają się, prześcigają, jak w popłochu, jak w ucieczce.

To pociąg od granicy...

Przez sekundę patrzał szeroko rozwartemi oczyma na niepojęty tłum... Patrzał, jak we śnie, nie rozumiejąc...

I buchnie nagle przytłumiony płomień pożą­dania.

Rozprostuje się w mgnieniu oka stalowa klinga woli i obudzi się siła... A olśniewające błyskawice nadziei poderwą go, poniosą i w każ- dem uderzeniu zdyszanego serca wołają: śpiesz się! Spiesz!

Spiesz się, śpiesz!...

Utonął w zgiełku, zmieszał się z tłumem, Wrósł w szarzyznę ludzką i dał się nieść, nieść...

Oto drzwi — oto drzwi...

Dopóki można było bodaj cośkolwiek jeszcze dojrzeć, Juszkiewicz czytał pod okienkiem. Wo­dził nosem po książce, nastawiał się do światła, Wysilał wzrok i jakoś przecie piąte przez dzie­siąte dochodził treści. Aż raz oderwał oczy i mimochodem spojrzał w głąb celi, którą cie­mności już zdążyły wypełnić. Z rozpaczą rzu­cił się oczami na książkę, ale już nie widział **ic, literalnie nic.

— Przed sekundą jeszcze mogłem czytać, a teraz już nie mogę, ani weź. Dlaczego to? Umiarkował się odrazu, że tak samo, temi sa- ^emi słowy dziwił się o tej porze wczoraj x przedwczoraj i zeszłego tygodnia i zeszłego Miesiąca. Zawsze i niezmiennie o tej samej po- f^e, o tej samej przeklętej godzinie. Z odrobiną Jakiejś fałszywej, naciąganej nadziei, poprostu

* nałogu i zadawnionego przyzwyczajenia stąpił P^zed siebie w ciemność z książką oburącz trzy­maną, w trzech krokach stanął przed drzwia- ^ kędy przez wąską, pionow^ą szczelinę sączyło z korytarza pasemko wątłego, bladego światła.

11 oparł się mocno plecami o drzwi, aż szczę-

knęły zasuwy (co za znajomy dźwięk!) 1 pod­stawił otwartą książkę pod ukośny promyczek. Na stronicy odbiło się natychmiast posłusznie pasemko mdłego światła, dając dokładne odbi­cie szczeliny w drzwiach. Juszkiewicz w je­dnej chwili uregulował odległość, nastawił wą­ziutkie pasemko na wiersz 1 ostrożnie prze­suwał książkę, pilnując ze skupieniem, żeby promyk nie ześlizgnął się z upatrzonego wiersza. Z niezmierną trudnością, łapiąc każdą literę zosobna, przeczytał cały wiersz od początku do końca; przy drugim bawił się znacznie dłu­żej, — a kiedy doszło do trzeciego, załzawione, wysilone oczy, odmówiły posłuszeństwa, wi­działy tylko i jedynie mętne i wąskie pasemko światła, przesuwające się po papierze, gdzie czerniały jakieś litery nie litery, mrówki nie mrówki...

Więc z irytacją odepchnął się plecami ode drzwi, aż szczęknęły zasuwy (co za znajomy dźwięk!). Tak samo odpychał się wczoraj o tćj samej porze—i przedwczoraj i zeszłego tygodni^ i zeszłego miesiąca. Tak samo zaczął krążyć p° celi wśród tajemniczych, barwnych plam i świe' tlanych kręgów, które wydobywały się z cierny ności zewsząd, gdzie tylko rzucił obolałe#1* i łzawiącemi się oczyma. Krążył tak prz^ czas jakiś, aż pochowały się 1 potonęły w cie' mnościach jasne, wędrowne plamy i czerwo&e koła i została sama jedna ciemność, czarna, g?" sta, namacalna. Wgórze szarzał kwadrat okienka

pokreślony przez kratę, a kiedy odwracał się kii drzwiom, zawsze w jednem i tem samem miejscu wyrastała szczelinka świetlana. Były to słupy graniczne, upewniające, że ocean ciemności, ota­czający go ze wszystkich stron, nie jest żadnym mistycznym oceanem, ale prostą, marną sadzawką mroków, podłą i poniżającą człowieka bajurką, ciasną i plugawą, gdzie nawet wyobrazić sobie nie można niczego, bo wiadomo zgóry i raz na zawsze: i tu ściana i tu ściana, a jakby się komu wydało, że buja w niezmierzonym oceanie mroków, gdzieś w międzyplanetowej, astralnej, odwiecznej... to dość wyciągnąć rękę 1 ściana.

Teraz cisnął Juszkiewicz swoją książkę w prze­strzeń. No—i znowu nie zaszło nic nadzwyczaj­nego, żaden kataklizm, żadna odmiana, żadne za­kłócenie naturalnego porządku świata. Przeklęta realistka książka pacnęła się o zupełnie realną ścianę, odbiła się z szelestem, padła gdzieś w ką­cie. Tak samo padała 1 nawet w to samo miejsce, Wczoraj o tej porze 1 przedwczoraj 1 zeszłego tygodnia i zeszłego miesiąca. To samo będzie Jntro, pojutrze...

Odrobiwszy to wszystko, jakby jakiś przepi* Sany obrządek, chodził Juszkiewicz jeszcze z pół S°dziny od drzwi do okna i pracowitą pamięcią °dnawiał sobie w myśli wszystko, co przeczytał ^nia tego.

A więc: nonsensem jest utrzymywać, że zme- Sl^nie wspólnej własności było wynikiem swo­bodnego postanowienia ludzi, mających do mej

prawo, że oni to je powzięli, skoro sobie wy- rozumowali, że żaden postęp ekonomiczny (oho!) nie będzie możliwy bez ostatecznego podziału gruntów 1

Tak jest: rozmaici zatabaczeni (i parszywi!) ekonomiści XVIII-go wieku, fizjokraci, ency­klopedyści i wszelka uczona hołota wmawia to w ludzi, pisząc setki bibulastych tomów!

Jak Anglicy Sinclair i Marshall, jak to samo we Włoszech: Genoresi, Zaccone, Vasco, Fi- liander... nie Filianceri — nie, psiakrew, jakże, jakże? Aha — Vasco, Fi-lan-gie-ri. Napewno Filangieri. Filangieri. Dlaczegóż poszły w nie­pamięć mądre traktaty, prorocze słowa starych pisarzy angielskich, jeszcze z czasów Henryka VIIi-go i Elżbiety, którzy dążyli do powstrzy* mania rozkładu wspólnej własności!? Nauka się omyliła? Co? Pisali o tem More, Stubbes — Harrison...

Juszkiewicz wysilał pamięć, pracował zwłasz* cza nad wiernem zachowaniem nazwisk, powta* rzał je sobie niezliczoną ilość razy, radował się, kiedy nareszcie po długiem wykręcaniu języka, natrafiał na właściwe brzmienie. Przebiegał tak stronicę po stronicy, śpiesząc się strasznie, uda" jąc, że to są rzeczy niezmiernie doniosłe, że nad niemi trzeba się głęboko zastanowić, udając, że go to wszystko niezmiernie zajmuje i że właści" wie jest szczęśliwy, że siedzi tu na Pawiaku, bo tu zabrał się na serjo do nauki, bo nareszcie zdo* był (a jeżeli jeszcze nie, to napewno zdobędzie)

jasny pogląd na najzawilsze prawa i zjawiska społeczne, bo w życiu wolnem człowiek się de­moralizuje i przedewszystkiem nic nie czyta, a to przecie jest rzeczą monstrualną, żeby człowiek niby inteligentny i w trzydziestym roku życia dowiadywał się dopiero o istnieniu tak znako­mitego uczonego jak Studers — Stubers — nie — )akże, jakże? Aha, jak Stub-bes, Anglik, który bronił chłopa angielskiego od proletaryzacji. O nim Się nie wie, ale wie się o wszystkich łachmytach

* rajfurkach, którzy się tłukli po-dworach różnych Henryków francuskich i angielskich. Fatalny sy­stem szkolny! A potem niema na nic czasu. Na ^awiaku można się przynajmniej wykształcić 1 żeby nie Pawiak, to socjalizm polski zeszedłby **a manowce. Bo i kiedy tu co czytać, kiedy ^ema kiedy? A tak, na Pawiaku...

Myśli goniły się nawzajem, śpieszyły się, wy­bijały, zawadzały o siebie, tłukły się, gniotły, lodziły się w stu miejscach odrazu postanowie­nia niezłomne, plany dalekie rozszerzały się na- &Wałt ■ — coraz to dalsze, coraz to dalsze,

^ stało się wszystko, wszystko, co tylko jest ^sriem, wyraźnem, niezbitem, zrozumiałem i oczy-

^istem.

I latał tak Juszkiewicz, jak opętany, w ciern­ej klatce i w zapamiętaniu myślenia nie z;da- sobie sprawy z tego, gdzie jest i poco. Pe- radości i szczęścia burzył 1 wznosił światy, j^esuwał miljonowe gromady ludzi z jednego °Hca świata na drugi, wykreślał nowe granice

państwowe, przeskakiwał całe stulecia, wygry­wa! bitwy lądowe i morskie i tym podobne hece> wszystko naturalnie pociemku. ByZo tego ze dwie dobre godziny.

Aż kiedy mu zupełnie ustały nogi, a w gło­wie uczuł ból i ciężar na ciemieniu, siadł na tapczanie i z radością skonstatował:

— Tak się myśli na Pawiaku! Tak na Pa­wiaku pracuje głowa! Dobrze jest, dobrze jest!

I czem prędzej zaczął ściągać buty.

— Spać się chce, o, jakże mi się chce spac* Będę dzisiaj twardo spał. Spracowałem się nie­źle. — Myśl tę wypowiedział słowami, głośno*

Ziewał głośno i demonstracyjnie, jakby chciał samemu sobie dowieść niezbicie, że jest zupełme śpiący. ^ ^ ^

Spieszył się zaś okropnie, ciskał butami, urw^ jakiś guzik i rozbierał się błyskawicznie, rzuca­jąc rozmaite części garderoby prosto w ciemność

Gdzieś tam, w umyślnie niedostrzeganym kąteczku świadomości, gdzieś tam, niewiado#10 gdzie, czaił się chytry głos—popędzający, pr^T naglający: prędzej, prędzej, prędzej!... Więc śp*e' szył się, jak warjat, i czem prędzej zdyszany ufa' żył się na wyrku, przykrył się kołdrą z glo^ i jeszcze zacisnął oczy. Pod kołdrą jeszcze wał głośno i przytakiwał sobie: rzeczywiści jak mi się strasznie chce spać! Zaraz, natyc^ miast zasnę, już zasypiam.

Leżał tak chwilę z zamętem w myślach, z o lem w ciemieniu, wyczerpany i zmachany, jak^

przeleciał jednym tchem ze dwie mile. Duszno mu było pod kołdrą, więc odsłonił głowę, uło­żył się wygodniej i z rozkoszą roztapiał się W uśpieniu.

Nagle podrzuciło go coś na tapczanie, grzeb- *iął nogą i ocknął się. Na sekundę tylko otwo­rzył oczy, ujrzał jasną szczelinę w drzwiach... I natychmiast, w tejże chwili z całej siły ścisnął powieki, nasunął kołdrę na głowę, zagrzebał się W bety i przyczaił się, ale już w zimnym pocie, W bezgranicznem przerażeniu, z jękliwem, zło- Wrogiem dzwonieniem w uszach.

Jeszcze przez chwilę się łudził, jeszcze usi- tawał jakby kogoś podejść, oszukać!... Nie, nie...

Pod kołdrą, przez zaciśnięte powieki, za­częło coś świtać, coś się zaczynać, ustalać, Przypływać i rozpływać się i powracać... Jest jest.

Juszkiewicz wciska twarz w poduszki. I wi­dzi wyraźnie szczelinę w drzwiach. Narazie tylko tyle.

Drobna szparka od okienka w drzwiach, roz­świetlona lampą z korytarza. Taka sama, jak ^amta «prawdziwa». Narazie tylko tyle.

Dopiero po sporym momencie, poniżej jasnego Pasemka, ciemności zaczęły się jakby odsuwać drzwi. Odpływały, jakby woda. Na ich ^ejscu, u progu celi gromadziło się i skupiało J^kby światło jakieś, rosło, wzmagało się. Działo

to' jakgdyby ktoś sypał potrochu pod próg r°bixe, żarzące się węgle. Oto dorzucił jeszcze,

jeszcze jeden węgielek, jeszcze jeden, ale spory odrazu. Cale drzwi już widać, można liczyć gwoździe w deskach. Ale blask nie idzie daleko, cela pełna jeszcze ciemności. Tylko tam od progu zelżało może na jaki krok szerokości, a tuż stoi mrok od góry do dołu. Pode drzwiami coraz i co­raz widniej...

Juszkiewicz wciska twarz w poduszkę, za głowę się trzyma oburącz, mocno, kurcz go chwyta kleszczami za ramię. Dreszcz przeraże­nia, niewypowiedzianego wstrętu, łkanie rozpa­czy, beznadziejnej, nieutulonej rozpaczy.

— Nanic, wszystko nanic, żadne starania, żadne chytrości. Jego nic nie oszuka, jego nic nie przebłaga. Przyjdzie, przyjdzie, o Boże, o Boże miłosierny!...

Odezwała się gdzieś daleko reszteczka roz­sądku, przypomnienie dnia jasnego i tych po­stanowień, które codziennie czynił, kiedy w cel1 panował dzień jasny. Przypomniało się jasno rozumienie tych spraw nocnych i uśmiech po­gardliwy dla własnej słabości i niemocy i sta­nowisko «objektywne», jakie należało zająć w O" bec tego wszystkiego, i ta myśl, którą codzie*1 systematycznie, aż do znudzenia wbijał sobi^ w głowę: «całe te hece są nadzwyczaj ciekaw^ i pouczające — trzeba się tylko nauczyć obsef" wować» — «przedewszystkiem nie dać się otu­manić żadnym pozorem, nie dać się skusić żad­nym prowokacjom, nie ruszać się z miejsca, &ie pisnąć ani słowa»...

Teraz pamięć na te wszystkie rzeczy rozsą­dne ulotniła się, wsiąkła w ciemności, teraz —

został tylko strach.

A pod progiem zarzewie rozpalało się i wi­dać było dokładnie całe drzwi i futrynę, czytać można było napisy po wyskrobywane na deskach i blask bił na całą celę, jakby kto dmuchał We węgle, potem przygasał odblask, gasł i zosta­wała tylko marniutka łuna, jakby wspomnienie. Na moment zagasło wszystko i Juszkiewicz oddy­chał głęboko z ulgą i już rodziła się nadzieja, że może na tę noc skończy się wszystko na tem...

Ale już, już tam u drzwi majaczy jakiś kształt. Przez zaciśnięte powieki widzi go Jusz­kiewicz. Z całych sił wciska twarz w poduszkę.

Kształt odbija się już wyraźniej na tle drzwi, układa się w zarysy. I Juszkiewicz poznaje.

Ale przerażenie nie sięga jeszcze do dna du­szy, jeszcze nie orze się głębokim pługiem w mó- 2gu. Jeszcze czas... Jeszcze sekunda... Długa, uko­pana sekunda!... W strachu śmiertelnym, któ­ry go oblewa mrozem, jeszcze zostaje kropelka Władzy nad sobą, jest jeszcze odrobina otuchy. «On» jeszcze nie wchodzi, «on» stoi tam, tam niezmierzonej odległości, za grubemi deskami drzwi, w korytarzu, o sto mil...

Widać go, bo widać, ale przecie są jeszcze drzwi, jeszcze nie wchodzi—czeka. Postać ura- sięga głową futryny, rozsadza się, wypeł­za całe drzwi 1 widać już wyraźnie na cię­gnem tle obmierzłej postaci duże, głowiaste cwie-

ki drzwi, widać napisy, widać zarysowane miej­sca i te, z których oblazla farba...

Nagle—postać stała się wyraźniejszą, jakby jej skąd przybyło światła; z sylwetki ciemnej wyglądają już niejasno rysy twarzy, odznacza­jące się ręce, nogi. Światłość rośnie, rośnie... postać przepycha się przez deski, wysila się, walczy z zaporą, wreszcie...

— A — Aa — Aaaa 1 Straszny, bezdźwięczny krzyk przerażenia. Przeszedł. Stoi w progu. Odbija się, jak żywy na tle drzwi.

I w tejże chwili w celi robi się dzień biały,

Juszkiewicz leży nieruchomy, boi się ode­tchnąć, boi się nasunąć kołdrę na głowę, nie dlatego, żeby nie wierzył, że to pomoże, że go to zasłoni, ale wprost ze strachu. Skamieniał. Resztką panowania nad sobą udaje, że śpi, śpi głęboko. Nie ma tylko sil zachrapać głośno, że­by «jemu> dać poznać. N^e ma sił.

«On», jak zawsze jest w obłoconych, dłu­gich butach, w obszarpanym czarnym kapelu­szu, obdarty i połatany cały. Przyszedł, jak za­wsze ze swoim okropnym workiem na plecach* Stoi w progu, rozgląda się. Chytre, podłe oczy szybko przebiegają celę, szperają po kątach. Mi­na człowieka, który gdzieś przyszedł po ra2 pierwszy i rozgląda się w nowem miejscu. N& sekundę zatrzymał spojrzenie na tapczanie, na­trafił nań jakby przypadkiem i odrazu zaczął

kiwać się w poufałych, życzliwych ukłonach i brać się raz po raz za kapelusz. Niezmierni

zdziwienie odbiło się na wyrazistym, pijackim pysku. «Co?! To ty jeszcze tu gnijesz? Patrzaj- cie no, patrzajcie? A to cię urządzili, niech, ich Wszyscy djabli! Toć na psa takie życie! Rok czasu u ciebie nie byłem... Co ja gadam rok? Będzie więcej — rok i trzy miesiące! Przypad­kiem tu zachodzę i no, powiedzcie ludzie, dziw...

O tobie tom już całkiem zapomniał. Aż tu pa­trzę...

Juszkiewicza stropiły niezmiernie te słowa. Pogrążył się w obliczaniu, kiedy to ten sam drab z tym swoim workiem był u niego po raz ostat­ki. Czyżby prawda? Był przecież wczoraj, mę­czył go całą noc, pamięta o czem rozmawiali, Pamięta, na czem się wszystko skończyło... A tu pok i trzy miesiące.

Kto to wie—może i prawda? Dlaczego nie- ^a być rok i trzy miesiące? Zupełnie możliwa rzecz. Czas wogóle nie jest pojęciem ustalonem. Mogę się mylić — bo skądżeby mu przyszło do ^a naciągać, na co mu to mogło być potrzebne?

— No i co? Tak się ze mną witasz? Gniewasz jeszcze o tamto? Głupi z ciebie szlachcic! Toż tyle czasu! Ja jużem wszystko zapomniał, Przecieżem nawet dostał od ciebie po pysku! ^ nie gniewam się. Dałbyś spokój. No zgoda, *§oda! Toć już przecie tyle czasu!

Juszkiewicz nie zdradził się najmniejszem po­duszeniem, wstrzymał nawet oddech — dusił się.

Obdartus ze zmarszczonemi brwiami bacznie

opatrywał się w niego przez chwilę.

—*- No, patrzajcie? Spi, naprawdę śpi—wy­szeptał— trza mu dać spokój. Niech, sobie śpi. Zmarnowali mi chłopaka. O, psy moskiewskie. Niech sobie wypocznie, poczekam.

I pocichu, ostrożnie, na palcach zaczął roz- tarasowywać się w celi. Zdjął worek z pleców i ostrożnie złożył go na ziemi. Na palcach prze­sunął się ku oknu i coś tam przez chwilę robił. Juszkiewicz ścierpł, czując go tuż za swojemi plecami. Po chwili wrócił ku drzwiom, odwró­cił się, popatrzał jeszcze badawczo na tapczan i zaczął sadowić się na «paraszy», która oprócz tapczana, była jedynym meblem w celi.

Usiadł, podparł się ręką pod brodę i zamy­ślił się. Rysy ściągnęły mu się — twarz wyra­żała skupienie.

Rozmyślał.

Wciąż zachowując wszelkie środki ostrożno­ści, Juszkiewicz zaczął obserwować go ukrad­kiem, a pilnie.

— Tak, to nie musiało być wczoraj.

Obrośnięty cały, zmienił się. Jeszcze bardziej pijacka morda. Jeszcze bardziej bezczelna. Ale smutny jest.

Kto go wie, co on teraz myśli? Jak on może myśleć? Sam ze sobą. Jak to jest możebnem?

Obdartus poruszył się. Zaczął się drapak iskać po głowie, potem grzebał po kieszeniach* Wyjął z kamizelki zegarek, otworzył, popatrz^ na godzinę, zamknął, schował i znowu siedział oparłszy się o ścianę. Nogi wyciągnął aż ***

środek celi, z nad obdartej podeszwy wygląda­ły czarne palce, które poruszały się szybko.

Denerwuje się. Oho! Baczność! Zegarek tna złodziej i jeszcze złoty. Naturalnie kradziony. A ciekawa rzecz, która też godzina? Jakaż te­raz wogóle może być godzina? Teraz nie może być żadnej godziny. Tak na zaczajonej obser­wacji, czujnej na każdy ruch gościa, upłynęło *&u sporo czasu.

Wreszcie obdartusowi znudziło się, zaczął się roić, gmerać po kieszeniach, ziewać głośno, Wreszcie wstał (wciąż na palcach), poszedł w dru­gi kąt, gdzie leżał worek. Pochylił się nad nim.

W Juszkiewiczu zabiło serce gwałtowną, szaloną, radosną nadzieją.

— Odchodzi! Odchodzi!!

Ale gość coś za długo bawił w kącie. Z za- ciśniętemi zębami patrzał na to Juszkiewicz. J widział, jak obdartus ciężko ukląkł na ziemi 1 coś robił koło worka. Niecierpliwił się, mo­zolił, klął szeptem.

Zamotane, żeby cię cholera...

Okropne, bezgraniczne przerażenie rzuciło ^Uszkiewiczem. jednej chwili, jakby podrzu- c°ny obcą siłą, zerwał się z tapczana.

Nie odwiązuj!! Ani się waż!!! — zary- c^ał dzikim, nieswoim głosem, pełnym śmiertel­nego strachu i piekielnej nienawiści. Gotów y* się rzucić na przybysza.

Ale ten nie dziwił się, nie zmienił pozycji. Klę­kał i dalej spokojnie robił coś rękami koło worka.

— Słyszałeś? Czy ty słyszałeś?!! Nie od- wiązuj!!

— O, przepraszam cię, nie chciałem cię bu­dzić. Ale mi się znudziło czekać i z nudów chciałem zajrzeć...

-— Nie trzeba! Nie trzeba! Nie trzeba! Nie

trzeba!!!

— No, rzecz prosta, że nie trzeba, jakeś się już obudził, to nie trzeba. Pogadamy. Stę­skniłem się za tobą.

— Łżesz! Pocoś przyszedł?

— A odwiedzić. To mnie, myślisz, serce nie boli, że ty tu już dwa lata gnijesz? Nieraz ja

o tobie myślałem przez ten czas.

— Wszystko łżesz! Dlaczegoś się dziwił, jakeś tu wchodził? Coś gadał? Łgarzu? Łgarzu bezczelny!

— Com gadał? Tak sobie gadałem. Po raz ostatni takeśmy niegrzecznie się rozstali, że mi było głupio i dlatego takem zaczął, żeby za­gadać...

— Głupio zacząłeś!...

— Skądże mnie wiedzieć, jak się zaczyna taka wizyta. Cham jestem zwyczajny, a zresztą skąd takie ceremonje na Pawiaku...

— Wczoraj byłeś tutaj! Psie, kto ci po­zwolił tak często? Żadnego roku i trzech mie­sięcy nie było Ja pamiętam wszystko! I ciebie się nie boję, żebyś to wiedział raz na zawsze! Dostałeś wczoraj w zęby? Dostaniesz i dzi­siaj!

Mój ty Boże, czy to już taka straszna rzecz «w zęby». Mnie to przecie nie boli, ani ja tego nie czuję i czuć nie mogę, jako, źe to się wszystko tylko wydaje, że jest. Mnie nic, bo ja się na tych rzeczach rozumiem, ale ty toś bardzo na to głupi, choć chodziłeś do uniwersytetu.

— Zabieraj swój worek i marsz!! Dosyć

tego.

Czego?

W szystkiego.

Jakto wszystkiego? Nie wiesz jeszcze, co ci powiem, poczekaj! JMam nowin huk! Naco mamy się kłócić? Parę słów chcę powiedzieć i pójdę. Bo i nie z własnej ochoty tu przysze­dłem. Przysłali mnie ludzie. Z atom dostał pięć rubli. Idź, powiadają, opowiedz to i to. Dużo rzeczy. Idź, powiadają, bo on od dwóch lat

0 świecie nie wie. Nic a nic. Żal mi się zrobiło

1 przyszedłem, a z tych pięciu rubli ani gro­sza nie wziąłem dla siebie. Poszło wszystko na

koszta.

— Jakie znów koszta! Koszta? Ty łgarzu! No, duchem przecie nie jestem. A żan­darmi tu nikogą nie puszczą. Musiałem przez cały wieczór pić z żandarmem, o tu na Dzikiej, co nie przepił i nie przejadł dostał do łapy. Dopiero puścił> bo powiada, przysięgałem. To nie dawniejsze czasy, kiedym łaził, kiedym chciał. Oho! Takie to teraz u was porządki, żandar­mów nasłali jak psów. JMówię ci, gorzej, niż w X-tym pawilonie.

— Byłeś tam? Gadaj prawdę!

— Byłem, byłem, często tam bywam teraz. Wiesz, źe mnie ciekawość zawsze ganiała po świecie. Szukam co ciekawsze. Mało teraz tego, mało. Wszystkie świństwa w tej Warszawie zwyczajne, marne. Ot, w pawilonie ciekawe rze­czy można zobaczyć. Lubię tam diodzie. A i mnie polubili.

Zwłaszcza Wojtek — woła mnie do siebie co noc, aż mi się znudziło...

— Co Wojtek?

— Tak sobie, trochę się rozgadał z panem rotmistrzem Knajfusem 1 teraz mu weselej. Ca- łemi dniami lata po celi i śpiewa. Tańcuje też, ale to za boki się brać. Wiesz, jaki on zgrabny, ha-ha-ha! Wesoło koło niego, wesoło...

Juszkiewicz ścierpł i słuchał chciwie.

— Powiadam ci, jakie ten chłop kawały opo­wiada! Co za talent! Nawet mnie to dziwi, bo wy, socjaliści, wy włóczycie zawsze poważne ma- terje, nudne. Słucham nieraz tylko tyle, że z obo­wiązku. Tak samo i z tobą (nie gniewaj się, bom ci prawdziwie życzliwy). A on ci humorek ma, że i ja się przy nim rozruszałem. Powiada, że teraz dopiero wie, co to żyć. Tańcuje. Da­wniej to mnie przez całe noce agitował na so­cjalizm, źe już o mały włos mnie nie przekonał. Naprawdę! A teraz powiada otwarcie, żem mądry. Ty, powiada, jesteś prawdziwy proleta^ rjusz. Moje dziurawe buty go rozrzewniły. Ty„ powiada, nowy socjalizm założysz* Kto wie/,

może i założę, powiadam, tylko jeszcze popatrzę na stary i trochę się pouczę, jak nie trzeba. Gadaliśmy długo. Aż mi kiedyś powiada: «Prze­konałeś mnie, zrobiłem po twojemu». To do­prawdy zawstydziłem się. Złoty on chłop, ten twój Wojtek. A jaki gorący! Wszystko, powiada, teraz po nowemu, precz z przesądami! Chodził ci goły przez parę dni, a tam przecie mróz, zi- ma na dworze. Zaziębił się, zachrypł. Doktora Wygnał, stołkiem za nim cisnął. Wczoraj znowu W moich oczach wsadził sobie do gęby szczo­teczkę od zębów i połknął ją całą. No, słyszana to rzecz? Jak można taką rzecz połknąć !

— Nie łżyj! Słuchaj człowieku! Dlaczego ty mnie dręczysz? Dlaczego tak bezczelnie kłamiesz? Trzeba było powiedzieć, że połknął całą miotłę, albo piec. Wszystko zełgałeś, naturalnie.

— Jak sobie chcesz. No, a powiedz-że ty mi, ale szczerze, szczerze! Zawsze chciałbyś, żeby to była prawda? Chciałbyś? Zaglądał mu w oczy

i zaczął robić miny.

— No, ciekawy jesteś, ciekawy. Naturalna to rzecz, przecie o najbliższego przyjaciela chodzi. Ale to, coś gadał «nieprawda», to tylko tak dla przyzwoitości. Bo w gruncie rzeczy, (przyznaj się — przecież między nami) toś już uwierzył. W takie rzeczy się odrazu wierzy, zwłaszcza, jeżeli się rozchodzi o przyjaciela. A zwłaszcza

o takiego bliskiego przyjaciela i towarzysza. Wojtek ogromnie się szczyci twoją przyjaźnią. Mało to razy mnie o tobie gadał? Nie wiedział on,

że ja ciebie też znam. Mało to razy gadał panu rotmistrzowi Knajfusowi: «Juszkiewicz—to naj­większy mój przyjaciel. Juszkiewicz — to naj~ pierwszy człowiek w całej partji».

Knajfus długo nie wierzył. Aż Wojtek się rozgniewał naprawdę i zaczął mu dowodzić. Masę rzeczy o tobie naopowiadał. Zapomniał

0 paru sprawach, ale naogół to na wszystko, co tylko było, odpowiadał, że to twoja zasługa.

1 o tym prowokatorze też, jakże on się nazywał...

— Piwarek—skwapliwie podpowiedział Ju­szkiewicz, słuchający w strasznem naprężeniu.

— Otóż właśnie. Jan Piwarek, blacharz.

Pan rotmistrz Knajfus nie wierzył. To ci po­wiadam posłali ludzi z łopatami w to samo miejsce, jak mówił Wojtek, i odkopali jego. Tam, wiesz, za brudnowskim cmentarzem. Dopiero z wielkim honorem zgarnęli na kupę całą Pi- warkową zgniliznę, napchali tego pełną trumnę i policja mu wyprawiła suty pogrzeb. Od szpi­clów warszawskich miał wieniec blaszany z czar- nemi wstęgami: «dorogomu towariszczu, żertwie dołga». Było dwóch księży i karawan parokonny. A nad grobem, sam pan komisarz z «ochranki» miał mowę, wielu ze szpiclów płakało rzewnie. Można wogóle co do szpiclów być rozmaitego zdania, ale przyznaj, że w tem wszystkiem jest coś wzruszającego.

No, od tej chwili pan rotmistrz Knajfus za­cz ąt W^ojtka szanować bardzo. «Wszystko panu wierzę — powiada — teraz niech pan siada i to

wszystko spisze», Dali jemu do celi kałamarz i pióro i furę papieru. Siedział ci chłop nad tem pisaniem cały tydzień. Jak papieru zabrakło, to mu z kancelarji zaraz przynosili. Jak bywało zajdę w nocy do niego, to aż łzy w oczach staną. Zmęczony, niewyspany, przepracowany, ubabrany w atramencie i mizerny, tylko oczy mu się jarzą. Daj spokój, powiadam, nie warto się tak starać dla żandarmów, zdrowia twojego szkoda. Nie dla żandarmów ja, powiada, pra­cuję, (choć i oni, powiada, ludzie, jak i my) ale dla prawdy i wyższych celów. Całemi nocami

o tych wyższych celach gadał, słuchałem, ale niewielem z tego rozumiał. A żal ci Juszkie- wicza?— pytam — godziłoż się tak towarzysza osmarować? Toż jego gotowi teraz powiesić.

Na to on roześmiał się tylko, poklepał mię po ramieniu i powiada: «głupi ty jesteś, Kaczo­rowski»...

— Dlaczego «Kaczorowski»?! Co to zno­wu?!!—zakrzyknął nagle Juszkiewicz w strasz­nej irytacji.

— Jakto, dlaczego Kaczorowski? Takie jest

moje nazwisko!

— Kaczorowski?!

— Łżesz! Ty się całkiem nie nazywasz. Cał­kiem się nawet nie możesz nazywać. Przecież tu się nic kupy nie trzyma. Nawet łgać nie umiesz. Ani słowa ci nie wierzę. Zupełnie, jakby mi się to śniło—i ty i wszystko, a tu on mi wyjeżdża ze swoim Kaczorowskim. Ha-ha-ha, idjota!...

— Jakiś ty dziwny... Nerwy, nerwy... Od­mawiać komuś prawa do nazwiska! To jest zu­pełnie nowy wynalazek. Myślisz, że w ten spo­sób sobie ze mną poradzisz? Niema nazwiska, więc niema człowieka? Głupie rozumowanie, jak na takiego inteligenta. A i radość krótka. Bo ja dowody mam. Nijako tylko takiemu socja­liście pytać człowieka o paszport, od tego są policjanci. Ale jak ci na tem zależy, to ci go pokażę. Owszem. Niech się już raz wszystko wyjaśni...

Skulił się i zaczął szybko rozplątywać sznurki u worka. Juszkiewicz chwycił go za ramię.

— Daj spokój. Nie trzeba paszportu. Wierzę, wierzę. Niech będzie Kaczorowski. Słuchaj, Ka­czorowski, daj spokój, powiadam! Po djabła mi twój paszport?

— A co? Wstyd ci się zrobiło? Widzisz. Istota człowieka, to on sam, a nie jego paszport, albo nazwisko. Dziwno mi, że ci to muszę przy­pominać. A słuchaj?

Przysunął się o krok i zaczął mówić szeptem:

— Możebyś ty i rad zobaczyć dokument, tylko się boisz? Nie bój się — nic tam znowu takiego niema za tym razem. Pieska się mojego boisz? Niema pieska, słowo honoru ci daję, niema!

— Nie boję się i twojego pieska—odburknął

Juszkiewicz; także szeptem.

— Masz rację. To taki poczciwy psina. Wojtek go bardzo polubił. Póty prosił, aż mu

go zostawiłem na sta e. Pies się do niego przy­wiązał, aż mi zazdrość Całą swoją porcję mu oddaje i bułki i cukier i obiad. Sam pije tylko herbatę i łapie muchy i tem się żywi...

— Skąd teraz muchy? W zimie? Znowu łżesz.

— Myszy chciałem powiedzieć. Myszy łapie. Porobił sobie takie pułapki z pudełek. Much te­raz przecie niema, a choćby były, to któż się kiedy muchami najadł. Omyliłem się poprostu.

Juszkiewicza wstrząsnęło na samą mysi o tych

myszach.

— Słuchaj ty — zaczął groźnie. — Odpowia­daj natychmiast bez wykrętów.

— O Wojtku prawda?

— Prawda najświętsza!

— Wszystko prawda?

— Co do słowa.

— W^ięc co? Zwarjował? I to wszystko

w obłąkaniu? Co?

Kaczorowski uśmiechnął się dwuznacznie.

— Nie wiem—doprawdy, jak ci to wyłożyć. To jest sprawa delikatna. Nikt go tam znowu specjalnie nie dręczył. Siedział, jak każdy inny. Miał dużo wolnego czasu, więc myślał. I nie można tego tak brutalnie traktować, jak ty. Zaraz «sypał». Co to znaczy «sypał»? I to o najbliż­szym przyjacielu? Robił tak, jak mu się wyda­wało, zmienił światopogląd, odmienił zasady utartej, filisterskiej (czy tam partyjnej) moral­ności. Uniezależnił się. Można to nazwać, jak chcesz, tylko nie tak szablonowo, po chamsku

(daruj przykre słowo, ale ja przecie sam jestem chamem), nie można stosować do tego robociar- skiego żargonu... To sprawy tajemnicze. Żebyś ty widział jego oczy natchnione, żebyś ty sły­szał te wielkie słowa, grzmiące słowa! Przez cały dzień głosi swoje nowe słowo donośnie, na cały świat. Co za szkoda, myślałem sobie nie­raz, że nikt tego nie słyszy, że nikt tego nie zapisze. Raz specjalnie przyniosłem ołówek i pa­pier, żeby przecie coś zostało dla potomności, ale ani sposób, niepodobna nadążyć, a zresztą na to trzebaby sekretarza inteligentniejszego, a ja, wiesz, kiedyś tam, przed laty wyleciałem z 6-tej klasy i nie mogę się uważać za inteli­genta. Ale sercem, ale sercem odczuwałem wznio­słą wielkość. Ileż to razy płakałem rzewnie, słu­chając. A on na to: «płacz, płacz Kaczorowski, albowiem wielu ofiar potrzebuje nowa sprawa;

na szalę

nowe ofiary, aż przeważy szala i odmieni się świat cały». Tylko, prawdę powiedziawszy, to nowych ofiar żadnych już nie będzie, bo on już wszystko do dna powiedział, co tylko wiedział, a nawet znacznie więcej, już z wyobraźni, z sa­mego rozpędu, porwał go talent twórczy.

Siedzi przez niego nawet sporo ludzi zupełnie niewinnych, to jest, powiadam ci, najzupełniej niewinnych, jakichś tam jego krewnych, czy zna­jomych, którzy o niczem nawet pojęcia nie mają* Siedzi jakiś stary babsztyl, ciotka jego, czy coś w tym rodzaju.

płacz, albowiem jeszcze cisnąć muszę

Sam Knajfus raz powiedział: «eto uże czort znajet czto takoje». Nie, możesz być spokojny, Wojtek już nie będzie «sypał» (mówiąc twoim językiem). A o tobie napisał z dziesięć arkuszy maczkiem, opisał cię tak, jak tylko najlepszy przyjaciel może. Stworzył poprostu małe arcy­dzieło. Ja ciebie wprost uwielbiam po tem, com się stamtąd dowiedział. Co za poświęcenie, co za zaparcie się, co za męstwo i wytrwałość! A zakończył swoją monografję w te mniej wię­cej słowa: «Oto wizerunek wielkiego czynu i szlachetnej zasługi, czemuż, ach czemuż oddany sprawie obłędu i czynom zaślepienia!»

Wzruszające!...

Kaczorowski umilkł i rozczulonem, słodkiem okiem wpatrzył się w Juszkiewicza, pijacka twarz nabrała wyrazu współczucia, życzliwości. Nie­bieskie, wyblakłe oczy zaszły łzą rozrzewnienia, około ust wyrosła żałosna rysa. Zadrgała siwa broda. Zdawało się, że lada chwila stary za- szlocha. Już pociągnął nosem... Oczy zwarły mu się i przez wąskie szpareczki błysła iskierka jedna i druga, zatrzęsła się siwa broda, pijacki nochal zakrzywił się, jak dziób, i stary zaczął rechotać zcicha i podrygiwać całem ciałem.

Juszkiewicz przez długi czas nie mógł skom- binować, czy stary płacze, czy też się śmieje. Czy ubolewa, czy po swojemu szydzi.

— Cóż dalej? Lżyj, lżyj, stary wygo...

Ale stary nie odpowiadał, trząsł się i podry­giwał jeszcze długo, wreszcie wydostał z kie-

4

szeni brudną i zużytą do niemożliwości szmatę i zaczął sobie wycierać sucbe oczy.

Juszkiewicz z szyderczym uśmiechem przyglą­dał się tej komedji. Odzyskał już równowagę i panowanie nad sobą. Nie do tego stopnia, żeby ignorować zupełnie swego gościa, albo uważać go za coś przelotnego, ale w każdym razie przeminął strach.

Spotęgowała się zato nienawiść.

Szukał nagwałt sposobu na niego, obmyślał, różne zasadzki, układał sobie w głowie naj- złośliwsze przytyki. Szło o to, żeby go podejść, uśpić jego czujność i znagła spytać się go o taką rzecz, żeby z odpowiedzi koniecznie można było wywnioskować, co on jest za jeden? Czy gada prawdę? Czy on wogóle istnieje?

Wszystko to wydawało mu się bardzo zbli- żonem do ciężkiego, męczącego snu. Próbował chwilami obudzić się, jak to nieraz czynił, kiedy go męczyły mary senne. Ale jedno spojrzenie na pusty tapczan utwierdzało go w przekonaniu, że to żadną miarą nie może być snem.

Bardzo zaś jest możliwem, że tego Kaczo­rowskiego (że też w żaden sposób nie można mu dowieść, że on nie jest żadnym Kaczorow­skim), nasyłają mu tu naumyślnie. Kto?

Naturalnie Knajfus. To jest poprostu jeszcze jeden sposobik. Ale dziś dopiero po raz pierw­szy zdradził się. Zanadto wyraźna była inten­cja o tym \Vojtku. Zanadto to było niezręcznem* To też stropił się i plecie trzy po trzy dla

zamydlenia oczu. Co też on teraz powie? Coś on knuje i zamierza. Baczność!

A ja wygadałem się z tym Piwarkiem, wy­gadałem się, jak ostatni osioł. Pociągnął mnie za język i powiedziałem. Okropność! Okropność!...

A jeżeli to wszystko prawda o ^^ojtku?

Hańba! Hańba!...

To prawdą być nie może żadną miarą. O Pi- Warku mógł sypać kto inny. Tylko ja jeszcze potwierdziłem. To wszystko o Wojtku obliczone jest tylko na to, żeby mnie ogłuszyć, bodaj na moment. Udało się złodziejowi, ale tylko na mo­ment. Niech, sobie ma Piwarka, niech się cieszy. E)am ja sobie radę. Coś się obmyśli. I niech się który odważy wyjechać na badaniu oficjalnie z zeznaniem «Kaczorowskiego». Niechno który piśnie słowo «po pokazanjam Kaczorowskago...» Tego uczynić żadną miarą nie mogą, oficjalnie

*Ue istnieje żaden Kaczorowski. Niech sobie wie­dzą

; użytku żadnego zrobić nie mogą. Niech się irytują, niech popękają ze złości.

Zaciskał zęby, myśląc o rotmistrzu Knajfusie. Stanęła mu przed oczami, jak żywa, jego bez­czelna, nieruchoma twarz, przenikliwe oczy i jego Wymęczone pod bindą marne wąsiki. Wieleż to r*zy podczas badań zbierał ślinę w gębie, żeby Plunąć wprost w te przenikliwe oczy, wieleż to razy skradał się z myślą do wielkiego kancela­ryjnego kałamarza, żeby go chwycić i rozbić na tym łbie obmierzłym... Jakoś nie doszło do tego iszczę... jeszcze... Ale jeżeli, jeżeli to wszystko

a"

0 Wojtku okaże się prawdą, jeżeli w tem jest choćby cząstka, odrobina, cień prawdy, to przy najbliższem widzeniu się z rotmistrzem może być straszna chryja... Jak ten złoczyńca musiał wydręczyć niezłomną duszę Wojtkową, że się poddała, że się ugięła, że, że — — zdradziła. Aaa!...

Gdzieś daleko w przestrzeni niedostępna wy- rosła bezczelna katowska twarz rotmistrza. Wi­dział ją Juszkiewicz wyraźnie, wpatrzył się w nią całym swym nagromadzonym wściekłym gnie­wem. Oto stoi przed nim, jak żywy, jakby tuż, kędy spojrzy, wyrasta mu przed oczyma: niżej, wyżej, na podłodze, na suficie... Wreszcie za­trzymała się głowa. Stoi tuż, o jakie dwą łokcie nad ziemią. Poruszają się usta, oczy to patrzą nań, to gdzieś nadół. Jak żywa, jak żywa!

I jak na żywą patrzał w nią z bezmierną, okropną, bezsilną nienawiścią. Parę już razy spotkał się oczami z zimnym, przenikliwym spoj­rzeniem żandarma i odwrócił się ze wstrętem; dochodzącym do bólu... Zapomniał o całym świę­cie, zapamiętał się w szalonym napadzie nien#" wiści.

Nagle obudził go znajomy, obmierzły gł°s

1 posypały się szybkie słowa:

— «Co nowego, panie Juszkiewicz? Może pan będzie łaskawszym na nas za tym razem? Ze też się panu to wszystko nie znudzi? Zawsze stały i niezłomny? Pomimo, że ta cała komedja do niczego nie prowadzi? Tego już przecie dw^

N

lata, dwa lata... My i tak wiemy, co nam po­trzeba». itd., itd., to, co zawsze.

— Może panu Juszkiewieżowi odczytać ze­znania kolegów? To go zachęci, przekona się, źe to przecie nic nadzwyczajnego...

To piskliwy głosik syfilitycznego prokuratora (właściwie «towarzysza prokuratora») Pielenkina. Siedzi oto i on po drugiej stronie stolika. Chudy blondyn z parszywym zarostem. Naradzają się Szeptem (komedja), prokurator przedstawia, na­staje, Knajfus się nie zgadza (komedja), wreszcie °badwaj patrzą na niego przez chwilę. Następ­nie prokurator otwiera kluczykiem wielką tekę 1 wyjmuje zwój papierów, poprawia się na krześle, nastawia okulary, odchrząkuje i zaczyna

°zytać:

— «Ja, niżej podpisany, Michał, syn Stani­sława Chomentowicz, buchalter, konspiracyjnie Nazywany Wojtkiem, urodzony i zamieszkały ^ Warszawie, na badaniu z dnia 2-go marca *892 roku na zadawane mi pytania zeznaję, co ^stępuje»:

Prokurator zatrzymał się na chwilę, uśmiech­ał się zjadliwie, odchrząknął i ruszył dalej, go­tując się jakby do długiego czytania.

Bezmierny strach przed czemś okropnem, osta­tecznie, niemożebnie okropnem, pchnął Juszkie- ^icza naprzód.

— Dosyć! Nie pozwalam! Ja nie dam czy­ści Ja protestuję!—Wrzeszczy z całej siły i bije t^ęscią w stół. Zabrakło mu już cierpliwości,

>

Czyni to, co się już daWno iiależało. Krzyczy,

piorunuje, wymyśla od ostatnich słów, od naj- ostatniejszych. Sięga ręką po kałamarz...

Ktoś go chwyta ztyłu i trzyma jak w klesz­czach pod obie ręce.

Ani się poruszyć, ani drgnąć. Kto go trzyma? Na miły Bóg — szepcze Kaczorowski trzymaj się! Panuj! Tak samo było z Wojtkiem i zupełnie tak samo. Od tego samego się zaczęło. Nie daj się sprowokować, nie daj! Oni tylko tego jednego chcą, patrzaj, jak się cieszą] Patrzaj* jak się już spodziewają!...

Ten pośpieszny, życzliwy szept uśmierzył mu nerwy w jednej chwili. Ztyłu ściska go ktos

za rękę życzliwie, mocno.

To on—więc on ze mną trzyma — zdzi" wił się.

Z tobą zawsze i na wieki — odpowiada na tę myśl gorący szept. I dalej: — strzeż si?> a mnie dobrze zasłaniaj, żeby nie dostrzegli, b<? wtedy straszny skandal.

Dobrze. A co mam robić?

Zaczekaj. Powiedz im cośkolwiek na od' czepne. Jakie głupstwo. Zełżyj co naprędce, wy" myśl jaką osobę. Udawaj, że chcesz sypać. zamydlenia oczu.

A jak zapytają o Wojtka?

Powiedz: znam. Bo i tak już wiadom0' A Piwarek?

Odpowiedz, to głupstwo (przecież to twojemi rękami). To jest głupstwo, jeden mar#/

szpicel! Więcej już na ten raz nie gadaj, tylko tyle! Dla spokoju! Dobrze?

— Dobrze!

Wszystko to zaczyna się mu wydawać zu­pełnie naturalnem. Uspakaja się zupełnie (na­reszcie coś zaczynam rozumieć — cieszy się w du­chu). Z wyniosłą pogardą spogląda na swoich sędziów. Ci naradzają się, kładą sobie coś w uszy, prokuratorek denerwuje się, wymachuje rękami. Wreszcie zgadzają się na coś obadwaj, potakują sobie, kiwają głowami, wreszcie rotmistrz bierze ze stołu dzwonek i potrząsa nim silnie. Ale wi­dać w dzwonku niema serca, bo Juszkiewicz nie słyszy najsłabszego dźwięku. Wr głębi, gdzieś W końcu kancelarji, otwierają się zwolna drzwi 1 Wsuwa się ostrożnie mały, krępy człowiek, chwie­je się niepewnym krokiem i oburącz trzyma się za głowę. Stęka ciężko, bez ustanku: «aaa — aa...»

— Pierestań wyt' — burknie rotmistrz.

Ale człowieczek stęka coraz mocniej. Stęka­cie przemienia się w jęk, w szlochanie. Ręce ubabrane we krwi, czoło, oczy, włosy zlepione ciemną posoką.

— Pierestań źe wyt* — niecierpliwi się rot­mistrz. Człowieczek przywlókł się już do samego stołu, stoi tuż, tuż o dwa kroki. Stoi i tylko jesz- °ze zcicha chlipie. Za głowę się trzyma wciąż.

I w Juszkiewiczu zastyga serce...

Czuje za sobą, jak dygoce, trzymający się £&ń Kaczorowski, słyszy, jak szczękają mu zęby. Słyszy, jak szepcze wystraszony:

— A to cię urządzili — rety, rety!... Przy­znaj się, odrazu się przyznaj, odrazu wszystko powiedz, bo będzie za późno, zginiesz! Za chwilę już będzie za późno! Prędzej — prę­dzej !

I ze wszystkich sil stara się Juszkiewicz wy­mówić słowo. Otwiera usta, pracuje, sili się, nie może, nie może wyjąkać.

— Odchrząknij mocno, w kupę się bierz, ga­daj, gadaj, jeszcze wszystko uratujesz.

Próbuje odchrząknąć, nie może. Dusi się.

Człowieczek znów zaczyna jęczeć, ociera so­bie ręce o ubranie, pokazuje sędziom na krew, cała twarz, wąsy, broda, gors od koszuli, wszystko zalane, spaprane; na ciemieniu straszna rana. Prokurator Pielenkin i rotmistrz Knajfus ze zgrozą i z wyrzutem surowym patrzą Juszkiewieżowi prosto w oczy. Wyrabiają miny i gesty oburze­nia, obrzydzenia, wstrętu, pogardy, zasłaniają sobie oczy, wytrząsają rękami...

— Zbrodnia, zbrodnia... — wymawia ktos wyraźnie, z przekonaniem niezbitem. — Zbrod­nia — rozlega się donośnie, nieodwołalnie, jak głos sumienia.

I Juszkiewicz wydaje się sam sobie taki strasznie mały, zdeptany, zgnieciony, taki opusz­czony. Wszyscy mają rację, tylko on jeden nie ma racji. Szuka Kaczorowskiego rękami, maca w przestrzeni, niema, niema...

— Poznajesz pan tego człowieka? — pyta surowo rotmistrz.

— Poznajesz pan swoją ofiarę?—pyta prze­nikliwym głosem prokurator.

Piwarek ociera teraz nagwałt krwią zalane oczy i zwraca się teraz do niego. Juszkiewicz nie ma nawet na tyle siły, żeby przymknąć powieki, żeby nie patrzeć. Musi patrzeć prosto w szpiclów- skie oczy, w ohydną i straszną, okrwawioną twarz. Piwarek patrzy nań z nienawiścią, pokazuje nań skrwawionym palcem, blisko, blisko, prawie, że się go dotyka. Juszkiewicz chce się cofnąć; nie może, nogi mu wrosły w podłogę. Truchleje i boi się okropnie. Za moment szpicel dotknie się go, przed tą chwilą zamiera w nim cała dusza.

Twarz szpicla mieni się nienawiścią, zem­stą, piekielną uciechą...

Śmieją mu się małe, sprytne oczki, z pod okrwawionych i pozlepianych wąsów błyskają raz po raz zęby, jakby chciały kąsać. Zbliża się jeszcze o krok...

Nagle oczy mu nieruchomieją, szpicel zamy­śla się głęboko. Skóra na twarzy robi się szarą, ziemistą. Zastyga na niej krew w ciemne, czar­ne skrzepy i sople. Wyciąga się nos, zapadają ^ głąb powieki; szczęki uwydatniają się ostro, soiąga się skóra na całej twarzy i opada bezsil­nie głowa na piersi.

W powietrzu roznosi się straszny, nie do ^niesienia ciężki zaduch.

-— Trup, trup—wrzeszczy Juszkiewicz i mio-

się na swojem miejscu bezsilny, bezwładny,

°szalały...

Trup chwieje się, sztywny, jak slup, pochy­la się, zaraz runie na ziemię...

Tymczasem widzi, jak Kaczorowski skrada się pod ścianami, okrąża zdaleka stół, odwraca' się, przystaje, robi szydercze miny i pantominy, pokazuje mu palcami na nosie, wywala na nie­go język, co niezmiernie dziwnie wygląda przy starej twarzy, wreszcie kłania mu się szyderczo i chyłkiem sunie do drzwi, tych samych, które- mi wszedł Piwarek.

Ale jeszcze nie zdążył dojść do drzwi, kie­dy Juszkiewicz posłyszał tuż za sobą cichy, stłu­miony pisk i szelest. Coś miękkiego przewalało się po podłodze, tłukło się i piszczało żałośnie.

Widzi, że rotmistrz z prokuratorem przechy* łają się przez stół i patrzą kędyś przed siebie ciekawie i uważnie.

Ogląda się—i z okrzykiem przerażenia chro­ni się za stół, chwyta za rękę prokuratora, chwy­ta za połę żandarma, dowodzi im coś, o coś błaga.

To on—to straszny jamnik Kaczorowskiego piszczy i wyrywa się za panem, to on, niepo- jęty potwór, pies o sześciu nogach, pies bez uszu, to zmora, to on, strach śmiertelny, wr^g śmiertelny...

— Ratunku 1 Ratunku!!

Prokurator uspakaja go, jak może, ale sad więcej patrzy na tę tajemniczą i dziwną rzecz* na worek, przewalający się po całej celi. W0" rek przybiera coraz to inne kształty, kłębi się*

plącze, przetacza się z szaloną szybkością z je­dnego kąta w drugi, podskakuje, wije się, pisk coraz głośniejszy, szamotanie się, drapanie.

Wreszcie, przez wypchniętą czy przegryzio­ną dziurę, wychyla się ostry, czarny ryjek, świ­druje, targa: błysnęły cienkie, białe kły, wysuwa się łeb—ohydny, okropny łeb—oślizgły, o wiel­kich, złych, okrągłych oczach, bez uszu. Wy­ciągnął z wysiłkiem jedną łapę, drugą, posuwa się wraz z workiem.

•— To on, to on!!—wrzeszczy Juszkiewicz, chowając się za prokuratora. Ale w tejże chwili i prokurator i rotmistrz Knajfus i nawet trup Piwarka w szalonym popłochu pędzą do drzwi. Czepia się ich Juszkiewicz z rozpaczą—odpy­chają go, tłoczą się u drzwi, walczą ze sobą i w mgnieniu oka z wrzaskami przerażenia zni­kają wszyscy za drzwiami.

Juszkiewicz dobija się do drzwi, urywa klam­kę, wali pięściami, nogami; ani odezwą się drzwi, twarde, głuche, jakby były zrobione z mu- ni. Ale on wali dalej z całem zapamiętaniem. Krwawi sobie palce, rozbija sobie pięście...

Nagle odskoczył precz. U drzwi jest już ja­jnik, skomli, węszy, wspina się ohydnie, po­twornie na swych sześciu łapach, długi, cienki, zwinny, niemożebny. Drapie się do drzwi. Wyje Przejmująco, obrzydliwie...

Juszkiewicz cofa się aż do przeciwległej ściany, włazi na tapczan i czeka. Uzbroił się ^ jedyną broń; jaką miał, zacisnął w każdym

ręku po bucie i czekał, śledząc bacznie za każ­dym ruchem potwora.

Pies, szybko przebierając swemi sześciu no­gami, obiegał wokoło celę pod samemi ścianami, przystawał na moment, wspinał się do okna, drapał do drzwi i znów latał wkółko, skom­ląc żałośliwie.

Nagle siadł na środku celi, przy warował, po­łożył swój długi łeb na łapach i wielkie, wy­bałuszone ślepia wlepił w Juszkiewicza, patrzał długo, badawczo, zupełnie człowieczem, myślącem spojrzeniem.

Pod siłą tych oczu wił się Juszkiewicz i przy­ciskał się do muru. Gdyby to był tylko pies (chy­try i potwór o sześciu łapach, choćby i bez uszu!), gdyby to był nawet wściekły pies, wziąłby go poprostu, zdeptał nogami i zniszczył raz na za­wsze. To najgorsze, to najstraszliwsze, że to nie pies, nie zwierzę żadne, to najokropniejsze, że potwór ten myśli, rozumuje, że ma swoje nie­pojęte zamiary, że czyta myśli ludzkie, że świa­domie spełnia czyjąś wolę, że z psią zajadłością a z przenikliwością inkwizytora będzie węszył; będzie szukał w myślach, będzie grzebał, będzie kopał w mózgu, aż dokopie się do czegoś okrop­nego, do jakiegoś ohydnego plugastwa, utajone­go na samem dnie, zapomnianego, wyklętego. Rozkopie mózg do gruntu i odsłoni, obnaży wszyst­ko—jamnik przeklęty!...

Pies wciąż warując, czołgał się zwolna w kie­runku tapczana—leży tuż bHsko—o krok. Oczy

patrzą bacznie do góry, wybałuszone, okrągłe, hypnotyzujące. Ani na sekundę nie spuści wzro­ku, ani na sekundę nie może Juszkiewicz oder­wać oczu od tego spojrzenia. Czuje, jak mąci mu się w głowie, jak przewracają się tam i prze­walają kłęby myśli, jak ustaje wszelka zdolność zmiarkowania się, opanowania siebie...

Jamnik podnosi głowę na długiej, giętkiej Szyi> patrzy wciąż, nie mrugnąwszy okiem, ale Wyraz twarzy i całej postaci zaczyna się zmie­niać. Długi, ostry jak wrzeciono pysk kurczy się i ściąga, błyskają igiełki zębów, oczy za­czynają się skrzyć. Poruszył się szybko i za- merdał ogon porozumiewająco, przypochlebnie* I potwór się śmieje — chytrze — poufale — po­rozumie wająco.. .

Na ten straszny obraz ocknęła się w Jusz- kiewiczu resztka świadomości — jakieś odległe Wspomnienie przebytych chryj nocnych.

— Zaraz przemówi! Zaraz przemówi!!

I z szalonym zamachem raz po razu ciska ^ psa butami, prosto w łeb. Nie trafił.

Jamnik zachował wobec tego zamachu całą flegmę. Nawet się nie usunął, jakby zgóry wie­dział, że go nie trafią. Śmieje się po dawnemu, ^agle spoważniał, odwrócił pysk na stronę ^ kierunku kąta i zaczął węszyć, przekrzywiał eb, bacznie coś obserwując.

Juszkiewicz doskonale widzi małą myszkę, ^obrą swoją znajomą i przyjaciółkę, jak wybie-

na środek celi, ale zoczywszy potwora, za­

wróciła na miejscu 1 szybko sunęła zpowrotem do swojej dziury. Jamnik w jednym susie do­padł do kąta i zaczął węszyć.

— Nie złapał — ucieszył się Juszkiewicz i zatriumfował.

Jamnik węszył i parskał, skakał, przypadał; do ziemi, skomlał z przejęciem, słowem, zacho­wywał się jak każdy jamnik wobec myszy, albo kreciej nory. Utknął pyskiem w kącie i zaczął ze wściekłością drapać deski, szybko przebiera­jąc przedniemi nogami. Juszkiewicz śmiał się w duchu z tych wysiłków.

Ale ku jego największemu przerażeniu za­częły trzeszczeć deski, zaczęły wylatywać z pod pazurów wióry, kawałki gruzu, gwoździe, pies pracuje zajadle, kopie, ryje, odrzuca łapami szcząt­ki—i w jednej chwili urosła w kącie spora ku­pa gruzu. Jamnik schował w wykopanej jamie cały łeb, przywarował i słucha. Skomli namięt­nie i znów kopie, zanurza się coraz głębiej, zni~ ka, już mu tylko ogon wystaje z jamy... Wy­rzuca wciąż masę gruzu, ziemi, rozmaitego śmie­cia. Wszystko to wywala się na wielką kupę; która rośnie w oczach. Nagle zaszeleściało cos w powietrzu i na szczyt kopca upadła z impe" tem paczka papieru, rozwiązała się od upadku

i rozleciała na wszystkie strony. Zadrukować papiery znęciły Juszkiewicza, spojrzał na jam?; ale wroga nie było widać, więc skradając si zlazł ze swego tapczana, porwał jakąś gazet? i czem prędzej cofnął się na dawne stanowisko»

—- Co to?

Uderzył go w oczy znajomy druk, uderzył go, jak maczugą tytuł: «Robotnik».

— Jakże to może być?—Spojrzał w kąt. Z jamy leciał wciąż gruz, ziemia... Jamnik pra­cował zawzięcie.

Obracając w rękach gazetę, natrafił na szpal­tę, otoczoną grubą, żałobną obwódką. Wielkim drukiem stało tam kilkanaście wierszy. Czytał:

«Dnia 12 lutego, w więzieniu na Pawiaku, poległ męczeńską śmiercią towarzysz Jan Jusz- kiewicz. "Wyrafinowane okrucieństwo żandarmów z godną katów systematycznością uprawiane na nim od dwóch lat, wyczerpało siły ś. p. Jana i pogrążyło wielki ten umysł w mroku obłąkania. W nocy z dnia ii-go na 12-go lutego w przy­stępie szału, bez żadnej pomocy, ani opieki le­karskiej, opuszczony w samotnej, ciemnej celi, roztrzaskał sobie głowę o kamienne mury wię­zienia. Niechaj ta krew, niechaj ta nowa zbrod­nia caratu, przysporzy mścicieli, niechaj nie po­zostanie bez odpowiedzi! Krew za krew! Trup Za trupa! Sprawiedliwej zemście towarzyszy oddajemy bezpośrednich sprawców zbrodni: rot­mistrza żandarmskiego Knajfusa i towarzysza pro­kuratora Izby sądowej warszawskiej, Pielenkina».

Tu zamykała się żałobna ramka.

Słowa te przeczytał Juszkiewicz, jak nieod­wołalny wyrok.

— Tak jest — tak jest! To dzisiaj... 12-go kutego... to dzisiaj...

Żadnej rady na to niema, znikąd ratunku. To już jest faktem, to już jest napisane, wydru­kowane. Śmierć! Zjeżyly mu się włosy na gło­wie, konwulsyjnie zacisnęły się zęby i śmierć!

— Nie bój się — zaszeptał głos przyjazny, życzliwy — nie bój się, to się już przecie stało!

— Uspokój się, przecie już umarłeś i nie cierpisz więcej...

— Bracie, bracie ukochany — szepcze głos tęskny, kochający, głos siostrzany.

— Kto mówi?! Kto mówi?!

Nie śmie uwierzyć, boi się zgadywać.

— Zapomniałeś...

Cóż za straszny, bezlitosny smutek, co to za wyrzut ciężki, niesprawiedliwy.

— O niedobra, o ty ukochana, ukochana...

Nic nie widzi, łzy szczęścia zalewają mu

oczy; chce mówić, łkanie tylko wyrywa mu się z głębi duszy rozszlochanej. Na kolanach czołga się, stopy jej ogarnia rękoma, do stóp usta przy­ciska, spragnione, ubóstwiające. Nie widzi —* ale czuje ją, ale poznaje, ale roztapia się cały w szczęściu niewiarogodnem...

— Dnie i noce o tobie, tylko o tobie... Całe lata... Długie, samotne lata... Umarłaś, umarłaś bez słowa pożegnania, odeszłaś obojętna, be? spojrzenia, o okrutna pani moja!... Z tobą umar­łem. Duszę moją na proch starłem, sprawą ziem1 żyłem, upijałem się ślepym czynem, a wspo-* mnienie odpędzałem, a pamięć twoją żelazein czerwonem wypaliłem, sycząc w bólu milczą"

cym. I żyłem... 1 żyłem, czyniłem jak inni, jak żywi, jak wszyscy. Aż do tej chwili, aż do tej chwili, kiedy tu u nóg twoich...

Nie śmie spojrzeć do góry, w twarz jej, tylko do stóp przyciska się mocno, mocno... Jakby jeszcze nie uwierzył, jakby się bał, że się roz­płynie i zniknie, jak już tyle razy znikała mu W niezliczonych, tęsknych jego snach.

— Więc to jest prawda? Więc to prawda?

— Nie wierzysz?

Podnosi oczy i całą duszą rozmodloną wpa­truje się w nią. Tonie cały w zapatrzeniu. Z jedną, jedyną myślą — okrzykiem, myślą — Modlitwą.

— O, ukochana! Ukochana!...

— Czekałam cierpliwa, czekałam wiedząca.

I przyszedłeś!

Oczy drogie, nienapatrzone oczy, s Jak głębia cichych wód.

— Przyszedłeś — bądz pozdrowionym na ^wiecie wysp szczęśliwych, bądź pozdrowionym, ^acie bliski, bracie na wieki wieczne...

Taką jest, jak wówczas przy pożegnaniu °statniem, jaką ją zapamiętała dusza w momen- cie ostatniego, już beznadziejnego spojrzenia, za- zazgrzytała blacha trumny, zanim ją po­nieśli na wieki... Ta sama sukienka biała, dziew- c*ęca i bladość lic ta sama i ten sam spokój ^iwny, niezgłębiony, wszechwiedzący. Jeno *30ą oczy, jeno mówią usta, jeno jej ręka spo­żywa mu na głowie.

— Nigdy się nie rozstaniemy, nie lękaj się, to nie sen — i odpowiada na jego myśl zalę­knioną uśmiechem matki — to jest wieczność. Niech spokój nowego życia spłynie na ciebie! Patrz...

Stali na brzegu wielkich, modrych wód. Ci­cho szeptały przeźroczyste fale przypływu. Aksa­mitne, omszałe głazy i kępy wiosennie zielonych drzew, a wokoło, jak oko zasięgło, łąki, łąki, łąki... Woddali kreśliła się na tle lazuru prze­czystego nieba cudna, falująca lin ja dalekiego lądu, który cały błękitny stał na kresie wód.

I o nic już nie pytał, znikła w nim wszelka ciekawość. Wszystko już wiedział, zrozumiał, jak ci, którzy przechodzą granicę życia—śmierć,

i już nie wracają.

Teraz idą ręka w rękę, zapatrzeni w siebie. Kędy idą? Co jest tam—za wzgórzem zielonem/ ku któremu wije się ich droga? Co jest tam za błękitnym zrębem wyspy dalekiej ? Co mówi szum morza, co szepcze chłodny powiew-przy* bysz z dalekich, wyrastających w obłoki śnież" nych szczytów? O czem gwarzą drzewa, duchy bratnie, komu kłaniają się trawy?...

Wszystko wiadomo.

I przeszłość — od snów niemowlęcych, o^ wspomnień wczesnego dzieciństwa i każdy krok;

i każdy moment, i każda myśl długiego życia;

i godzina śmierci, i przyszłość cała, jasna, wiel" ka, otwarta, wiadoma... Wieczności Wiec#'

r t 1

noscl

Słów mu braknie—-więc myślą czystą 1 wy­raźną spojrzał ku duszy—siostrze...

— Gdzie ona? Gdzie? Gdzie?

Ocknęła się w nim pogrzebana trwoga ludzka, odezwał się strach krzyczący, strach człowie­czy. Obudziło się myślenie obmierzle, myśl wię­zień zakołatała o twarde sklepienie czaszki, wyrwać się chce, wypowiedzieć, wylecieć, zro­zumieć!...

Niema! Niema!

Rozgląda się w rozpaczy. Skąd te ołowia­ne chmury, ciężkie, grożące? Qzemu morze takie złe, ryczące, czarne, czemu coraz ciemniej?

Co chwila podpełzają mu pod same stopy ciężkie, spienione zwały czarnych wód i z ry­kiem roztrzaskują się o głazy, ciskają weń ulewą kropel ciężkich, gorzkich, zimnych...

I precz w nieskończoną dal, aż do samych chmur ołowianych, które wciąż wyłażą z za Widnokręgu, rozlewa się i szaleje pustynia złych wód, niezgłębiona, nieprzebyta otchłań...

Coraz ciemniej — czarność wód zlewa się s czarnością nieba i wstała i zapanowała wszech­władnie pomroka...

W niej pasuje się i targa myśl skołatana, °dgadnąc chce, obudzić się chce, przywrócić to — co było, wyratować z czarnej topieli...

Co

za męka...

Aż niewiadomo skąd, niewiadomo, blisko czy daleko, na tle ciemności, zatliło się pasemko Nikłego światła i przykuło szukające oczy.

Stoi gdzieś w przestrzeni szczelinka 1 prószy małym promyczkiem i na coś napomyka i coś przypomina...

— Przekleństwo...

Więc to sen, tylko sen, jak zawsze.

Obolałą i opadłą aż na samo dno rozpaczy duszą-sierotą ściga! ukochaną marę. Przed chwilą była, stała przed nim, żywa, mówiąca. Oto przed chwilą mówiła, «już na zawsze!» Oto mówiła: «już umarłeś!» Sen...

Całą siłą pragnienia, całą mocą wyobraźni wołał do siebie obraz ukochany, ręce wyciągał w ciemność, przymykał oczy i modlił się:

— Choć na sekundę jeszcze... ulituj się... przybądź!...

Ciemności zaczęły się mieszać i kłębić. Prze­pływały długo, jakby chmury czarne, jakby kłęby dymu na tle dalekiej łuny pożaru. .Z czar­nych jak sadze chmur układać się zaczęły twa­rze wyraziste, zasępione, twarze natchnione,

o płonących oczach i ustach otwartych do okrzy­ku, przecudne tragiczne oblicza kobiece, pochy­lone cierpieniem głowy... przepływały szybko, jakby gnane wichrem, wzniesione ze zgrozą ra­miona, ręce okute w łańcuchy, ramiona wytrzą­sające orężem, grożące zaciśniętą pięścią, szły tłumy zapatrzone kędyś w cel daleki, a nad morzem głów chorągwie o znakach dziwnych;

nieodgadnionych...

Szły całe światy uczuć, pragnień 1 trosk nie­wymownych, płynęły łzy żywe, uosobione żale

przelewały się morzem głów cierpiących, mro­wiem twarzy napiętnowanych bólem...

Co chwilkę zamierała w nim dusza, bo zda­wało mu się, że w korowodzie cieniów poznaje Upragnioną postać. I zawsze napróżno...

Oto układa się kształt łudząco podobny, nadpływa w obłoku tajemniczym Ona, coraz Wyraźniej widzi i już jest pewny, wyciąga ra­miona... Jeszcze chwila i postać opuści szeregi cieniów i spłynie ku niemu, stanie się ciałem, życiem, jawą. Przemówi doń słowem... Stanie się na nowo prawdą to, co snem się wydawało przed chwilą. Wmawiał w siebie z rozpaczą, £e to jest możebne. Błagał sam siebie i zakli­nał: «uwierz, uwierz!...»

Ale już zbliżała się bolesna chwila wytrzeź­wienia, już nieubłagany rozsądek przecierał oczy, Rozglądał się wokoło po chaosie myśli. Pło­szył ułudy, przebijał gromady cieniów, gasił Wypływające postacie, wbijał je w ciemność. Gasły jedna po drugiej posłuszne, bezsilne. Umierały pokolei z niewiadomą myślą na sku- pionem czole, z nieznajomą troską w smutnych °czach, z urwanem spojrzeniem, z uśmiechem przerwanym, z niedokończonym gestem...

Aż została tylko ciemność. W niej zamdlił wątły promyczek światła i stał, tkwił, ra- *ił w oczy. Stał na straży, pilnował marze­nia, żeby się nie rozlewało za daleko, baczył, *eby myśl rozbujana pamiętała o granicy sWojej.

Prżypommał wśzystko, ćó istnieje ftieubła- jgane i nieprzemożone, jak mury więzienia, jak kraty więzienne—niespożyte, niezwalczone.

Ostrzegał wymownie, że są rzeczy, których zaspać nie można, bo staną do oczu, skoro tylko podniosą się senne powieki.

Ze z poza tłumów przywidzeń, z za rojo­wiska bólów nieprawdziwych i cierpień sennych, przejrzy zawsze jak z za chmur przeraźliwe słoń­ce rzeczywistości. Łzawią się porażone źrenice, skręca się myśl i czucie w obolałym mózgu i nie poradzisz człowieku, nic nie poradzisz...

Chciał zakrzyknąć głośno, przeraźliwie. Chciał bić pięściami we drzwi. Robić hałas, wywołać skandal i zamieszanie, ponury, nocny zamęt wię­zienny. Zeby klnąc, poruszali się ze swoich łaW zaspani klucznicy, żeby niewiadomi towarzysze ocknęli się ze snów po celach swoich, żeby się wpatrywali długo w ciemność, nasłuchując odle­głej, tajemniczej wrzawy...

Cisza przeraźliwie dzwoni po napiętych stru* nach muzgu. Okropna, bezładna symfonja o zgrzyt- liwych, niebywałych akordach. Leci, pędzi sche­rzo szatańskie, grzmi i szydzi na tysiącu nie­bywałych instrumentach, z fałszywem porykiwa­niem trąb mosiężnych, z okropnym nie do wy- trzymania niskim wtórem fagotów, łupi nie w porę bęben, walą bez litości po ciemieniu mosiężne talerze. Grają djabli—grają...

Aż ze środka wrzawy dobędzie się na mo­ment przeczysty, potoczysty, wielojękliwy akord

srebrnej harfy. Błogosławiona ręka wybierze po­trzebne struny i duszy zbolałej odpowie, jak siostra, jak kochająca matka i usypia duch i łzy Wytrysną — wdzięczne. A już gwałt piekielny zagłuszy samo wspomnienie harfy i szarpnie Wnętrznościami duszy raz i drugi i dziesiąty, aż do jęku, do nie wy trzymania...

Coraz wolniej, coraz wolniej obraca się koło zgrzytów i wrzasków, jakby ustawała potwor­na katarynka szatańska; rozciągają się tony, słab­ną, konają, pojedyncze takty melodji rozciągają się na całe mile i nudzą i męczą...

Aż z całego chaosu ocaleje i wysunie się jeden pojedynczy ton i ciągnie i wlecze nieskoń­czony, niewyczerpany. Długo, długo wierci W uchu, wkręca się do mózgu, obraca duszą, jak na rożnie...

Juszkiewicz chrząka, gada do siebie, tłucze się po pryczy, próbuje nucić fałszywym głosem, tłumić, głuszyć ton obmierzły. I tyle zyskuje, że głośniej wzmaga się ton, że zapełnia całą celkę od sklepienia do podłogi, rozpiera ściany, grzmi, °szałamia...

Cisza — cisza...

Głuche, rozpaczliwe, niegodne człowieka łka­cie nurtuje w piersi, za moment dobędzie się, *a moment rozszaleje się w spazmie niepowstrzy­manym... oto zaraz coś się stanie, coś się od­cieni...

t 1

Jakaś rzecz straszliwa, nieprzenikniona, nowa, Niebywała...

Tu natychmiast dokonać się musi...

Musi, musi...

Zniknie i zapadnie się wszytko co dręczy, co gniecie, co w czaszkę wali młotem...

Wszystka pamięć i wszystko czucie... Codzieri. oszukiwane nadzieje, codziennie odżywiająca się rozpacz...

I to, co przeminęło i to, co czeka...

I ta cisza przeklęta...

Tylko moment rozwagi, moment zastano­wienia...

I tylko odrobinę siły, źdźbło odwagi. O, Bo­że daj, o, ty Niewiadomy!...

Jedna chwila...

Byle się tylko podnieść, byle wstać, byle

o niczem innem nie myśleć...

Jedna chwila...

Oto mur twardy, mur kamienny, oto mur wybawiciel...

Napróżno porywa się z pościeli. Z a każdym wysiłkiem podcinało go, jak kosą, śmiertelne osłabienie. Opadł wreszcie wyczerpany i leżał bez ruchu, spokojnie, jak leżą umarli.

Co chwila wyrywały się jeszcze do lotu okruchy myśli, zaczynało się coś kleić, układać w treść zrozumiałą i w tymże momencie roz­padało się wszystko na szczątki. Urywki nie­jasnych obrazów zwodziły, mieszały się, mąciły.••

Gdzieś w niezapamiętane wspomnienie odda­lał się ból 1 troska, gdzieś pośród dalekiej, da­wno zda się przebytej drogi, zostawało wszel­

kie czucie, gdzieś głęboko zakopany w mogile leża1 ktoś inny, człek sterany i nieszczęsny, jakiś znajomy stary i wiadomy, jeno imienia jego przypomnieć sobie nie mógł żadną miarą. Któżby to był? Ktoby to mógł być?... Przypomni

go sobie jutro.

Teraz łagodna dłoń zaciskała mu powieki. Droga dłoń. Spoczęła na spotniałem, zbrużdżo- nem czole i ostatnia iskierka myśli zgasła i uto­nęła w cichej, niezgłębionej ciemności.

Cisza—cisza...

Sen kamienny, sen bez widziadeł, sen dobro­czyńca i brat. Lekarz dusz chorych.

Utęskniony gość w długiej męce bezsennych

nocy.

Bóg i anioł, do którego modlą się więźnio­wie z twardych pościeli swoich, tam, za kratą, za grubym murem osamotnienia...

Przyszedł.

I oszalała w męczarniach dusza zapomina siebie i usypia, usypia...

•;*:*•' ' : *7` •: •*:*:': .'.••• i \ !.:..•*• -' * -;a ; *.: •* *v* • •*-.•• ••*■•;♦ • •• ** :•'• •••'•.:•.; *\•' * ` • • .:, ; r. :\*: j .. i* • •: : :.v

* * * • • - *" *' *•' -\-~r .,.t . . `■WjŁjywntf

IStfMJ

`jr_

J* ł- i ' f -.'

•i'.

{I

HI

i

i'

•*»

l'

iii

ł!

!•'

,!jft

I

ii

ii

I \ li

m

w

'Kii

11 ( •VH

IWJ łfij

Ifrilrti

* ' t

■l!;» i: r- M

:ł <M

.*v '

» *

,r >

•»

• *..» * ł

<r

* '- ** i .

' t- ,f

i,*ęt

•-v

. i

r.irr -\

** -

* r

* t w

V*

V

x «

V- * r •

«* *- • Ł-

*łf

■V,

•ł .

►u'

-«•n

i

5 '

7,-

tV

;0 . -

:.<5

,N\'

fc"L

H .*

fe.

OJCIEC I SYN

» ł!

Ni

i ii

>i -I

il-

Trzy stłumione, melodyjne uderzenia zegara zbudziły starego. Poznał, że sen już nie przyj­dzie i cierpliwemi, przyuczonemi do cierpienia oczyma wpatrzył się w ciemność. Długo leżał bez ruchu, ciężko jak zawsze dysząc i zwłóczył z chwilą pierwszego myślenia, udając przed sa­mym sobą senność i zapomnienie wszystkiego. Lecz blisko, blisko, tuż o krok stały w ciem­ności ukryte, zaczajone myśli, wypoczęte, goto­we każdej chwili rzucić się nań.

Czuł całą ich gromadę, tłumem zapychającą ciemny pokój. Wiedział naprzód, które stoją na przedzie, tuż obok łóżka, wiedział, które stoją w środku, ukrywając się w ścisku i w ciemno­ściach, widział i te najokropniejsze, czające się pod ścianami i jeszcze dalekie, te, które jednak po niedługim czasie przecisną się zwycięsko po­przez skłębioną ciżbę myślenia i staną tuż, tuż, rozsiądą się na łóżku, przygniotą mu starą pierś brutalnym ciężarem 1 będą mordować, będą du­sić, pastwić się, pastwić...

Krótka przerwa między wspomnieniem snu a pogodzeniem się z jawą. Nieskończenie mała chwilka czekania...

I oto stoi już przed oczyma duszy jeden z ostatnich dni długiego, długiego życia. Co za nieutulony, łkający smutek... A oto tam i blisko i niezmiernie daleko i prawdziwy i zda się nie­prawdopodobny, ów pierwszy zapamiętany na całe życie dzień świadomości, pierwsza dziecinna myśl, pierwsze wspomnienie dziecka...

Jakże prędko wypełniło się życie i oto go już niema — niema. Rzecz nie do wiary! Ale przyuczona, wprawna pamięć, liczy dni, miesiące, lata, wywołuje potoki wydarzeń, rzeczy widzia­nych, rzeczy przeżytych i do samej głębi znajo­mych.

Dzieciństwo, czasy szkolne, młodość, oto on straszny rok, oto lasy i echa wystrzałów i pie­kący, żywy ból w ramieniu i oto więzienie na zamku lubelskim, i oto szerokie stepy Sybiru, i oto długie, nieskończone lata Sybiru i płomienne uczu­cie w pustej i nędznej, z okrąglaków ustawionej chacie, jedwabiste złote włosy i rozkochane i zawsze smutne oczy. Płacz stary, płacz... A oto pierwszy szczebiot dziecięcia i radość, jaka ra­dość... płacz stary...

Teraz urywają się łzawe wspomnienia. Mi­nęło i znikło wzruszenie i tkliwość. Zacięły się usta w gniewie, zmarszczyło się czoło. Jest już, przyszedł dręczyciel.

Co za złe, zacięte oczy. Wstrętne oczy. Jak okropne podobieństwo do cudnych, smutnych oczu Jadzi. I takie złe i w gniewie jakie bez­czelne... potwór, wyrodek 1

Nie żałuję go, nie żałuję tego, co zaszło.

Przekląłbym jeszcze raz, jeszcze dziś zaraz. Bo­dajby. ••

I wielki, niepowstrzymany gniew, sprawie­dliwy gniew ojcowski porwał go, ścisnął za serce, tamował oddech, buchnął krwią do głowy, kur­czem zwarł gardło. I porwał się stary z podu­szek 1 zaniósł się w strasznym kaszlu. To już koniec — pomyślał — to już koniec, dusi mnie. Boże miłosierny, dusi, dusi...

W pokoju światło. Stary pozamyka oczy i rzęzi i chrapie i chwyta uciekające wciąż po­wietrze.

Powoli uspakajał się pod kojącym zimnem okładów na chorem sercu, wypoczywał, czując koło siebie troskliwe krzątanie się.

— Niech brat usiądzie, lekarstwo.

— A możeby już zaczekać do rana?

— Nie można, doktór kazał.

Co za straszna gorycz. Co za bezlitośne prag­nienie.

— Wody? Brat żartuje. Woda—to trucizna. Sto razy mówił doktór.

— Lodu... choć grudkę — jęczał stary.

Oddech staje się głębszy, spokojniejszy, pół­głosem mówi coś siostra. Nie słucha, ale rad dźwiękom głosu ludzkiego. Poczciwa ta stara, Poczciwa...

— Idź już, idź spać siostro, dobranoc.

Posiedzę jeszcze, śpać mi się nie chce.

^oczytałabym, dobrze ?

— Idź siostra spać, dosyć tego markowania!

— Dobranoc.

Znowu cisza, martwa, śmiertelna, nie do wy­trzymania dla człowieka żywego. W tej naprę­żonej ciszy taiły ~ię po ciemnych kątach pokoju przejmujące szepty i głębokie, bolesne westchnie­nia. Wyczuwało się w niej obecność tajemni­czego, jakiegoś niewidzialnego ducha, budziło się w duszy oczekiwanie na coś niezwykłego...

Były momenty, kiedy poprostu strach chwy­tał starego pana. Gotów był jak dziecko wołać, by się kto zlitował i przyszedł do niego. Wie­dział, że na jego głos roztworzą się drzwi i ukaże się na progu siostra Ignacja, że za chwileczkę rozpocznie się cicha rozmowa o rzeczach codzien­nych, zwyczajnych, o sprawach nudnych i nikogo w istocie nieobchodzących, taka właśnie, która najmilej skraca noc bezsenną i odgania wszelkie myślenie.

Jednak nie wołał. Leżał nieruchomy, zamy­kając powieki, by za chwilę otworzyć je i przy mętnem świetle świecy zobaczyć: zielony piec, czarny portret dziadka, komodę, świecącą bron" zami i wysoką, staroświecką lampę, stojącą n* niej we włóczkowym kołpaczku.

— Wszystko już było, wszystko, i dziś ni* czego już niema, nic się już nie stanie. Czas odchodzić, czas umierać. I przecie umieram, innego nie czynię od roku. Byle prędzej. | gdyby tak teraz, zaraz. O, cóż za okropne żenie...

220

i

i

i

I

J

Na jeden moment tylko jakby zapomniał się, jakby zadrzemał, na chwileczkę stanęło myślenie.

A gdy się ocknął, już stała zmora.

Znajome, codziennie całemi godzinami prze­żuwane gorzkie myśli poruszyły się i poszły utartemi szlakami, nie kierowane, poszły same przez się, automatycznie. Zaczął się codzienny dramat myślenia, zawsze o jednem i tem samem i zawsze jednakowo krwawiący ból towarzyszył każdej odsłonie dramatu.

Ileż to tysięcy razy odegrał się ten dramat wspomnień w ciągu piekielnych ostatnich pię­ciu lat?

Za parę tygodni minie właśnie piąty rok, a zacznie się szósty od chwili, gdy późnym grudniowym wieczorem zjawił się niespodzie­wanie syn marnotrawny. Wszedł do ogrodu, cichaczem i stanął w progu przemoczony, zsi- lualy, zbłocony i obdarty, iście widmo nocne, iście jakby wiekuisty, wcielony przykład niepo­słusznego, przez sam los ukaranego syna.

Jakże go było nie przygarnąć, i nie przytu­lić? Głupie serce ojcowskie...

Głupie, słabe serce starego człowieka... I ta **a niczem nieoparta, porywcza nadzieja: będzie dobrze, przebaczyć, zapomnieć...

A oto już od pięciu lat codzień powtarza spóźniona trzeźwość i niewczesny rozsądek: trza kyło odepchnąć, trza było serce ścisnąć i suro­wym głosem mówić, jeśli na surowość sił nie stało. Było dać nocleg, dać pomoc, jakby się je

dało obcemu w potrzebie, w niebezpieczeństwie, jakby się pomagało wrogowi. I więcej nic i wię­cej nic. A teraz już za późno...

Stała się rzecz straszna, nie do odrobienia, nie do powetowania. Zerwały się wszystkie wiązadła i skończyło się wszystko. Nawet sama śmierć nie dzieli tak ludzi, jak ich rozdzielił ten jeden dzień z przed pięciu lat. Tylko dwa­dzieścia cztery godziny wytrzymał pod ojcow­skim dachem. I poszedł znowu precz w czarną noc zimową, w wichurę i deszcz, nie obejrzaw­szy się nawet, z zajadłością, z nienawiścią w sercu, mszcząc się na starym ojcu...

Straszny wieczór. I chociaż codziennie wspo­mina go, czuje dreszcz przerażenia, gdy żywiej ukażą mu się zdarzenia tego dnia. Pamięta je, jakby się to działo wczoraj.

Pamięta ten obmierzły, djabelski, przenikliwy głos:

— Niechże mnie tedy ojciec poprostu wyda tutejszemu żandarmowi. To by była konsekwencja. To by była...

Więcej już nie dosłyszał. Uderzył go. Tak— uderzył. Miał prawo. Jako ojciec i jako obrażony człowiek. Miał prawo. Lepiej było powstrzymać się, lepiej było wyjść z pokoju. Trzeba było w mil" czeniu spojrzeć mu w oczy. Trzeba było...

Tysiące sposobów uniknięcia straszliwej sceny wskazywały mu rozpamiętywania. Po tysiąc razy odrzucał czyjeś, niewiadomo przez kogo podrzu* cane mu do sumienia oskarżenie...

I po tysiąc razy utwierdza! się w niezbitem

przekonaniu: miał prawo.

Bo co za szatańska złośliwość, co za sztuka w szarpaniu za wnętrzności przeciwnika—ojca! Co za świętokradzkie, chamskie grzebanie się w sumieniu. Wierzono przecie dawniej, że pio­run strzela w takich synów I

Co za czasy, co za niezrozumiale, obmierzle czasy! Chełpił się bezwstydnie, że takich jak on jest już na tysiące, że siła ich rośnie z każdym dniem. To znaczy—tysiące oszalałych w cierpie­niu ojców; tysiące matek, wpędzonych do grobu! Zaguba idzie na kraj, na najświętsze wspomnie­nia, na najświętsze cele, dla których tyle krwi... To znaczy—wdeptanie w błoto męczeńskich gro­bów, obdzieranie z mroku i zasługi tysięcy tru­pów ofiarnych i tej bezmiernej przepaści cier­pienia całego narodu!

A wychował się we czci religijnej dla prze­szłości, na żywych przykładach uczył się korzyć przed ofiarną krwią dziadów i ojców. Dziecię­ciem malem całemi godzinami wystawał i wpa- frywał się w portret powieszonego w Lublinie stryja, codziennie wieczorem wraz z matką mo­dlił się o wolność, codziennie całował policzek °Jcowski, rozorany od ust do ucha szablą ko­zacką, tam—pod Batożem, gdzie obok ojca padł °*at matczyny, tam, gdzie męczeńską śmiercią <°nał podziurawiony bagnetami drugi stryj...

— Mieli rozum chłopi, źe się nie dali na- *3,6 na to powstanie...

O, jakże żałuje, że odrazu na miejscu w łeb mu nie strzelił — ojcobójcy... Zarażone wście­klizną zwierzę... Gadzina jadowita...

Komuż służy ten ich jad ? Ciemnej hordzie hołoty, która gotowa rabować kościoły, która gotowa brać pomoc i jałmużnę z rąk moskiew­skich. Wodzowie tłuszczy, kapłani motłochu, nędzni apostołowie bez czci i wiary...

— A między nimi mój syn, mój syn ro­dzony...

Patrzał od dzieciństwa na mój stosunek do ludzi, do chłopów-sąsiadów, do parobków...

Czyż nie nazywano mnie w całej okolicy demagogiem, zdrajcą sprawy szlacheckiej, który psuje ceny na robociznę i podłogi wprawia po

czworaka ch?...

Czy widział, bym kogo skrzywdził, bym człowieka swego kiedy uderzył?

Czy widział, by kiedykolwiek odszedł ze dworu niezaopatrzony żebrak wędrowny?

Szczenię ślepe i bezrozumne, a już kąsające, już wściekłe...

Szkoła moskiewska, książka moskiewska to sprawiły.

I ta nienawiść, którą od dziecka, od pierw­szej już klasy oddychać musiał. Nauczył się nie" nawidzieć i tylko nienawidzieć i zbrakło rozu­mu, któryby go ostrzegł, że, nienawidząc jarzma łączy się z wrogiem i idzie z nim razem w nie­nawiści do całej przeszłości narodu! O, cóż szatan kształtuje dusze nowego pokolenia!...

A gniew męczył, gniew dusił, wyczerpywał 1 bolał. O jakże bolał!...

Przecie to syn, przecie...

Gdzieś daleko, za burzliwą, chmurą gniew­nego myślenia słały się wabiące, ciche myśli, ser­deczne, tkliwe. I otwierały się ramiona i wes­tchnienie wyrywało się z piersi...

Nie do uwierzenia dawne czasy... pocoście były? Pocożeście przyszły teraz w przypomnie­niu? Drwić? Urągać?...

Lata spokojne, bez pragnień, bez trosk, kiedy wypłakały się już wszystkie łzy, kiedy przemi­nęły wszystkie żale—lata pogodnej życia jesieni...

W odzyskanym dworze praojcowskim, na

Wsi cichej, polskiej, która przetrwała nawałnice i klęski.

Ze starego sadu dobiega szczebiot dziecięcy i okrzyki wesołej zabawy — o czasy umarłe,

o lata szczęśliwe...

Cisza w duszy, w myślach spokój i pokord, przed losem i wyzbycie się pragnień dalekich ^ wdzięczność za każdy upływający dzień.

O* pogodna życia jesieni... Siłą woli, prze­mocą odrywa się myśl od kuszących obrazów> Wstrzymuje się i więźnie pod powieką łza...

Święty, wielki, prawy gniew odgania precż Wszystkie złudy, wszelką słabość. I znowu prze­gna, znowu wzywa słusznej pomsty, kary spra­wiedliwej.

O, jakże często wszystkie siły żbierać musiał* jakże musiał się bronić. ¿. Jak wyćwiczył myśl

i wyobraźnię, w jakiem niezmordowańeni pogó* towiu całej pamięci trzymać musiał straszne obra- Zy, by puścić je, jak zajadłe psy ze smyczy na­tychmiast, gdy tylko w starem sercu odezwie się żałość i słabość i gdy niedosłyszalnie cichy głos rozpocznie swoje zdradzieckie szeptania.

Zdarzały się momenty, kiedy widział go, jakby oczyma żywemi: oto krząta się kędyś koło swojej sprawy tajemnej, wśród przygód i niedostatku, oto ścigany przez szpiegów, nie­pewny chwili, niema gdzie ukryć skołatanej gło­wy, oto otaczają go już, chwytają — ujmują — gdzieś w mrocznych zaułkach dzielnicy robot­niczej, samotnego, opuszczonego przez wszyst­kich, i prowadzą i wloką, wloką... do jedynego domu, jaki mu pozostał na świecie, do więzie­nia -— na długie lata...

I czy w takiej chwili pomyśli on sobie o ojcu, który go przeklął i o domu ojcowskim, skąd go wygnano w noc zimową, w deszcz i szarugę, kiedy nawet psa nie godziło się...

Czasami niespodzianie rozbrzmiewał w po­nurej ciszy rozmyślania głos kategoryczny, na­kazujący:

I co ty wiesz o nim, stary człowieku? Co wiesz o jemu podobnych? Cóż powiesz, gdy przyjdzie chwila, gdy spadnie ci z oczu bielmo uprzedzenia i tam, w tej wstrętnej nauce, pra­wdę zobaczysz? Co będzie, gdy i takiej chwil1 nie oszczędzi ci życie? Czemże odkupisz win?> gdzie szukać będziesz syna? 1 jakże mu to

wszystko powiesz? Jako ty ojciec ukorzysz się i przebaczenia żebrać będziesz?

W bezsenne noce, kiedy myśli kłębią się, kłócą, kiedy w umęczonym mózgu powstają rze­czy niepodobne, o których jak o przywidzeniu sennem myśli się potem za dnia białego, kiedy to ze zgrozą i lękiem wpatrywał się w potwor­ną zmorę: z odmętu myśli wyłaniała się ona, walcząc z resztą zdrowego rozsądku. Niejasna i jeszcze zamaskowana, długo zwodziła zmęczoną myśl, ubierając się w postacie znajome i drogie sercu, otaczając się obrazami z przeżytej prze­szłości.

Patrzyła nan smutnemi oczyma towarzyszy powstańców i towarzyszy katorżan. Spływała w cichem szeptaniu wieczornych rozmów wię­ziennych...

Unosiła się chmurami, jak gęsta mgła ponad ponurem milczeniem wsi polskiej, głuchej na bła­galne odezwy, ponurej wobec rozkazów, mści­wej po klęsce...

Jak żałobna, czarna rama otaczała krwawe obrazy. Rozpaczliwe odwroty ze wszystkich pól bitew... Rozbestwienie piekielnych potęg prze­mocy... Luny pożarów, stosy trupów, szubienice 1 przepełnione trumny...

Ubierała się w żałobny welon i w tragicznej Zadumie stawała nad grobami i łkała zgnębiona Pierś... Aż, zrzucając wszelkie maski, wybuchała S2;yderczym, bezczelnym śmiechem: z trupów, z ofiar, ze zgliszczów, drwiła słowy dobitnemi,

po chamsku, pyszniła się, depcąc po mogi­łach, potrącając rozwleczone po szerokich po­lach kości.

A wtedy dawny gniew i dawna zaciętość powracały do serca i uspakajały złudzone przez zmorę myśli. I znowu przekleństwo zawisało nad głową wyrodnego syna.

Cicho płynęły długie godziny nocy grudnio­wej. Bez poruszenia leżał stary pan i myślał, myślał bezsenny. O niczem innem nie myślał przez lata ostatnie. Odkąd sprzedał majątek, nie miał żadnych interesów, ani kłopotów. Sprze­dał rodowy, dziedziczny majątek umyślnie, bez żadnej potrzeby; sprzedał go zle, sprzedał pierw­szemu lepszemu, na złość, jakby mszcząc się na kimś.

Poco utrzymywać tę ziemię, poco ją kochać, myśleć o niej, troszczyć się i kłopotać, kiedy niema komu jej zostawić? Kiedy niema syna- dziedzica, dla którego by się czyniło melioracje, sadziło drzewa, stawiało monumentalne budynki, poco i naco? Niema syna — niech idzie w obce ręce ukochana, pradziadowska ziemia... Niech djabli biorą starych przyjaciół sąsiadów, od­wieczne stosunki, ukochane przyzwyczajenia..»

Przeniósł się do miasteczka powiatowego; kupił domek ze starym ogrodem i czekał śmier­ci, nic nie robiąc, żyjąc z dnia na dzień i co- dzień zapytując się ze zdumieniem, pocóż otx jeszcze żyje? Czy dla tej męki myślenia i wspo­mnienia? Czy dlatego, żeby doczekać jeszcze

jednego takiego dnia, jak ten dzień ostatniego spotkania z wyrodnym synem?

Choroba serca, dręcząca go coraz bardziej, coraz nieznośniej z każdym dniem, upewniała go, że koniec blisko, że niedaleka godzina, kie­dy skończy się wszelkie udręczenie, urwie się wszelkie myślenie i że zniknie na wieki wie­ków widmo wyklętego syna. Wierzył, że śmierć w nicość zamieni cały ogrom przeżytego cier­pienia. Cieszył się, że tam, po tamtej stronie grobu rozpościera się morze ciemności. Gdyby mógł uwierzyć w jakiś dalszy, pozagrobowy ciąg świadomego istnienia, przeklinałby śmierć, tak samo, jak przeklinał życie. Dusza, umęczona do niewytrzymania, domagała się nicości, marzyła

o nicości.

W ten i marzeniu, które było jedynym jaś­niejszym promykiem w jego duszy, usypiał po­woli, zmęczony codzienną nocną walką z wid­mami myśli, usypiał, jak po odbyciu codziennej pracy w jarzmie usypia niewolnik, czując na obolałym grzbiecie wszystkie codzienne smaga­nia batoga dozorców.

W trzecim pokoju z gazetą w ręku czuwała przy świecy siostra Ignacja. Znużonemi oczyma Wodziła po papierze, cicho przewracając stro­nice zadrukowanej płachty pustej i nudnej, jak pustym i jałowym był czas ówczesny.

Co parę minut odrywała oczy od czyta­nia, odkładała gazetę i wsłuchiwała się w ciszę nocną, bacznie wpatrzona w niedomknięte drzwi. Piękne oblicze starej niewiasty przybierało w ta­kich chwilach wyraz bezgranicznego ukochania. Tak patrzy człowiek rozmodlony na wyobraże­nie swego bóstwa...

Siostra Ignacja, wsłuchując się w ciszę nocną, zrywała się co czas pewien z posłania, gdy z po­koju chorego dobiegło głośniejsze westchnienie i pracując wyobraźnią starała się przeczuć, czy nieszczęsny stary człowiek pragnie jej towarzy­stwa, czy też woli być sam. Gotowa śpieszyć każdej chwili z czytaniem, lub z pogawędką, spędzała tak wiele nocy na czuwaniu, szczęśli­wa, gdy mogła choć czasami swoją osobą odpędzić troskę od bezsennego loża.

Wogóle, żyjąc pod jednym dachem od lat kilkunastu, rozmawiali ze sobą bardzo mało. Ludzie postronni zwykle mawiali, że dwoje sta­rych się nie lubi wzajemnie i że tylko wsku­tek czysto zewnętrznych okoliczności żyją pod jednym dachem.

W ich wzajemnym stosunku od trzydziestu kilku lat, od chwili pierwszego poznania, utkwiła tajemnica, nieznana światu, wiadoma dobrze tylko im obojgu. Kiedy młody pan Jan Niemczewski szedł do powstania, był on narzeczonym starszej siostry panny Ignacji. Odtąd datuje się jej dra­mat życiowy. Z tą tajemnicą w sercu przetrwała ona straszny rok powstania, sąd wojenny nad

ukochanym człowiekiem 1 rozstanie na długie, długie lata. Była aniołem pocieszycielem zbolałej siostry. Ona to stanęła mężnie do wojny z całą rodziną i po kilku latach wywalczyła dla siostry pozwolenie na wyjazd na Syberję do narzeczo­nego, który, skazany na piętnastoletnią katorgę łamał rudę w kopalniach Nerczyńskich. Odtąd żyła tylko listami z Syberji, cała oddawszy się opiece nad losem tych dwojga. Przesyłała im pieniądze, książki, gazety, pisywała nieustannie listy i sprawiła to, że pomimo oddalenia i rozłą­ki rozpoczęło się między ich trojgiem pełne uro­ku i czaru wspólne pożycie, niepodzielna wspól­ność wszystkich cierpień, tęsknot, marzeń i myśli.

Czas upływał. Piękna i bogata panna Ignacja zniechęcała wszystkich konkurentów, którzy przez dziesięć lat napróżno cisnęli się do niej, wabie­ni tajemni od tej po

jej i brak wszelkiej nadziei pozyskania jej serca oraz posępna, tajemnicza piękność, przyciągały do niej serca ludzkie i nie jeden dramat, niejedno poszarpane na zawsze serce zostawiła w swem życiu smętna panna Ignacja.

Takie przepiękne, zawarte w tajonym smutku postacie nie były rzadkością w tych żałobnych czasach. Po samotnych, posmutniałych dworach wiejskich żyły we łzach i rozpamiętywaniach narzeczone, wdowy, których jedynem marzeniem było odszukać kiedyś grób ukochany, zagubiony między tysiącami rozsypanych po polach bitew

[czym, niezwalczonym urokiem, bijącym godnej i smętnej postaci. Niedostępność

mogił powstańczych. Zyly w tęsknocie bezna­dziejnej dziewice, czekające na powrót kochan­ków z Sybiru, marząc o tym niepewnym dniu, kiedy po latach spotkają się z narzeczonym, staną już posiwiali na ślubnym kobiercu i roz­poczną spóźniony żywot, na schyłku lat, kie­dy samo szczęście podobne się staje do dnia jesiennego i w smutnym wyraża się uśmie­chu...

Co do panny Ignacji zdania opinji sąsiedz­kiej były podzielone i spierano się o to, czy boleje ona po zabitym pod Batożem dzielnym, jak ogień, młodszym bracie Jana — Stanisławie Niemczewskim, czy włożyła żałobę po rozstrze­lanym w Miechowie smętnym poecie 1 roman­tyku na całą okolicę — Janie Pomorskim, który często dedykował jej piękne swoje utwory, czy też czeka na powrót najbliższego sąsiada i przy­jaciela od lat dziecinnych Snarskiego, zagnane­go aż hen na Kamczatkę. Za złe też miano powszechnie młodszemu bratu Snarskiego jego niestrudzone zabiegi około panny Ignacji, nazy­wano to zdradą i podkopywaniem się pod rodzo­nego brata.

Różnie i rozmaicie mówiono po okolicy, nikt jednak nie odkrył prawdziwej tajemnicy serca panny Ignacji, nawet wśród najbliższej rodziny. Kiedy z Nerczyńska przyszła wiado­mość o śmierci siostry, zaczęła się w duszy pan­ny Ignacji nowa, ostra walka, okres ciężkich przejść. Oskarżała się o nieistniejące zbrodnie;

odkrywała w sobie występną radość z powodu śmierci współzawodniczki, dostrzegała w imagi- nacji zbrodniczą nadzieję, że oto już nic nie stoi na drodze ku niewypowiedzianemu jej szczęściu... Te tajemne walki, staczane z widma­mi i przywidzeniami zbolałej i udręczonej duszy, wysubtelniły jej świadomość i siwizną przypró­szyły jej wspaniałe, krucze włosy. Tak przemi­nęła młodość...

Związek z Syberją zachowywany był po dawnemu. Jan długo rozpaczał, przeklinał na­wet syna, który był przyczyną przedwczesnej śmierci matki. I listy za listami nieprzerwanym sznurem biegły bezmiernym traktem sybirskim... Każdy z nich pisała całą, bez miary kochającą duszą, w każdy ustęp tchnęła wszystkie siły serca, pod wpływem tych przychodzących z koń­ca świata pocieszycieli odżył Jan i zajął się synem. Tego synka, małego Antka, ukochała panna Ignacja całą istotą swoją, tu już bez wal­ki i bez przymusu tajemnicy rozwarła całe serce. To ich syn, to jego syn...

Z listów Jana przebijało wyraźnie, nigdzie słowem jednem nie okazane błaganie, by przy­była doń, by dała się ukochać, by w życiu do­pełniło się to, co tkwiło jasno jak dzień w ich korespondencji...

I buntowała się w niej cała dusza przeciwko tajemniczym więzom, w które niewiadoma, nie­ubłagana wola wyższa skrępowała to jej rwące

okrzykiem z piersi chcenie...

Ciężkie walki staczała z nieubłaganem, ka- miennem bóstwem, które na wszystko odpowia­dało: nie wolno!

Nie starczyło jej sił, nie starczyło bezbożnej odwagi, by zwalić i zrzucić to bóstwo nielito- ściwe. Dozwoliła się umęczyć, dozwoliła się zamordować, posłuszna, pokonana, poddana ta­jemniczej woli bóstwa...

I zaciążyło nad nią już na zawsze: nie wol­no. Przeżarło duszę, wytrawiło ten buntowniczy, szamoczący się w więzach instynkt życia i uczy­niło z niej człowieka, który na zawsze pogodził się z wyrzeczeniem swojego własnego szczęścia.

W jej kobiecej duszy szybko odbył się pro­ces dobicia własnej, już raz powalonej woli i kiedy po latach, przy pierwszem spotkaniu spojrzała na powracającego, steranego, posiwia­łego Jana, w oczach jej widniało już tylko bez­graniczne przywiązanie siostry, gotowość do wszelkiego poświęcenia, i niepomna na siebie miłość macierzyńska.

I niezadługo zaczęło się spokojne życie we troje w cichym, smętnym dworze. Siostra Ign&" cja zajmowała się gospodarstwem kobiecem i oczy" ma matki patrzała na tęgiego Antka, zacinają" cego w swem dziecięcem szczebiotaniu akcente#1 rosyjskim.

Pan Jan potrosze wciągał się do nowego ży* cia. Z początku chodził jak obcy po swoje#1 gospodarstwie, jakby nie wierząc, że to jego pola i że jego na nich wola, jego, który dopięć

co taczkę na katordze pchał, ze zbójami żył i przez dozorców tak jak wszyscy był kato­wany. Stopniowo nabierał ciekawości do gospo­darstwa; odziedziczony po przodkach instynkt do roli przebijał twardą skorupę apatji, wydo­bywał się nawierzch i po dwóch latach pan Jan rządził się na swoim folwarku, jak wszyscy jego sąsiedzi.

Antka posłano do szkół. Na każde święta i wakacje pan Jan i siostra Ignacja udzielali nawzajem swych spostrzeżeń i odbywali długie narady nad systemem, jaki należało obrać w po­kierowaniu niesfornym charakterem chłopca. Dziecko to było dobre, łagodne i namiętnie przy­wiązane do ojca i ciotki. Miało jednak swoje Upory i narowy, dziwne porywy i zawsze no­siło się z jakiemiś swojemi tajemnicami. Z dziećmi Antek bawić się nie lubił a rad pozostawał ze starszymi, z uwagą wsłuchując się w ich rozmo­wy. Prawie nigdy się też nie śmiał.

— Niedobre to dla dziecka—zauważała nie­raz ciotka.

Cóż siostra chcesz, nie może być innem dziecko, urodzone i wychowane w takich oko­licznościach. We krwi już nosi smutek. Całe takie osobliwe, posmutniałe pokolenie żyć będzie po nas. Jakże mogłoby być inaczej?

Czas biegł. W^ wyższych klasach gimnazjal­nych Antek stawał się coraz bardziej skupio­nym, coraz widoczniej ponurym. Unikał rozmów z ojcem i ciotką. Na serdeczne, macierzyńskie

nagabywanie ciotki, co mu jest, odpowiadał krótko: — nic — i wymykał się na samotne wy­cieczki konne po okolicy.

Opowiadań ojca o powstaniu słuchał zawsze rad i uważnie. Uderzyło jednak starego powstańca, źe zaprzestał zupełnie, jak to było dawniej, roz­pytywać ojca o szczegóły, dopytywać się o imio­na bohaterów. Brakło już przy tych pogawęd­kach naiwnych okrzyków dziecka, naiwnych przysiąg i marzeń, jak to będzie, kiedy on do­rośnie i t. d. Słuchał w milczeniu.

Aż pewnego razu uczynił nieśmiało uwagę, która dała wiele do myślenia ojcu i ciotce.

Te parę słów chłopięcych, nieśmiałych, wymó­wionych o szarej godzinie, poświęconej czci i roz­pamiętywaniu bolesnych świętości, obco i strasz­nie rozległy się w starym dworze.

Zgromił go za nie ojciec surowo 1 nie bro­niła go za tym razem ciotka. Były to sło­wa nowe i niesłychane. Dalekiem, stłumionem echem odbiło się w nich nowe, rodzące się dopiero w narodzie życie, wrogie całej prze­szłości i dalekiej i bliskiej, bezlitosne nawet dla bolesnego dnia wczorajszego, przed którym cały naród ze czcią klękał, jako nad świętą mo- gilą.

Tego groźnego nowego życia nie dostrzegał jeszcze ogół w owym czasie. Taiło się ono głę­boko pod ziemią i tam w ukryciu przed okiem i myślą reszty społeczeństwa, w pustelniczem osamotnieniu, budowało się ono mozolnie, z tru-

dem rozorując korzeniami zbitą skalę starćgó życia. Z rozpękłego ziarenka nasiennego doby­wała się siła cudowna, tajemna. Opierała się jej jeszcze posucha gleby rodzimej, stare, niespożyte gruzowiska odwiecznych budowli, granitowe ka­mienie — pamiątki, głęboko zakopane a czczone jak relikwie. Pierwsze podziemne pędy nowego życia natrafiły na niedawne, tragiczne groby, wzdrygały się i cofały przed świeżą jeszcze krwią starego życia, krwią ofiarną, krwią ojcową... Ciężkim przebojem szły w głąb korzenie nowego drzewa, torując sobie drogi wśród grubego po­kładu ziemi, przesiąkłej trującemi sokami sta­rości i śmierci. Aż sięgły warstw, gdzie w od­wiecznej martwicy, w nieporuszonem przez żaden pług dziejowy podglebiu, spoczywało bez­mierne bogactwo uśpionego życia. Chciwie za­topiły się w nowym żywiole i natychmiast fale nowego życia z niepowstrzymaną mocą jęły piąć się ku górze po sieci splątanych korzeni. Jeszcze chwila i potężny, młody pęd niebywałej rośliny Wystrzelił wysoko ponad zdumioną ziemią. I okrzyk Zgrozy rozległ się wśród ludzi, chodzących po powierzchni życia; co za potwór wyrasta z ziemi, którego pierwszy kieł wybujał już ponad od­wieczne bory, ponad święte gaje nasze? Kolo­salny chwast dźwiga się ku górze, grożąc zagubą Wszelkiemu kwieciu ojczystemu! I odwracając się °d nienawistnej płonki, dozwolono w milczącej Zgrozie, by obca, katowska ręka i obcy nie ro­dzimy topór podciął wybujające drzewo. I uspo-

kojoiió się, gdy szubienice wyrosły na miejscu wznoszącego się drzewa.

A pędy nowe, podsycone krwią męczeńską, bujną czerwienią siać się zaczęły u stóp szubie­nic i po słupach ich dźwigać się ku górze, nie­powstrzymane, uparte, jak siły natury.

Były to czasy owe. Ale żaden ich odgłos, żaden dźwięk nie doszedł do zacisznego Chrzą- stowa, gdzie dusze zamknęły się w świątyni pa­miątek i na świat nie wychylały oka. Przyniósł je dopiero syn wyrostek, w słowie nowem, w wy­rzucie nieśmiałym, w sięgającem aż do dna su­mień szczerem spojrzeniem kochającego dziecka.

Antek umilkł po pierwszem zgromieniu i zam­knął się w sobie. Napróżno otaczała go ciotka najczulszą matczyną pieszczotą, napróżno ojciec opowiadał mu rzeczy widziane, poświęcenia i ofiary, czynione dla ludu, napróżno karta po karcie odsłaniał mu dzieje strasznego roku, gdzie najszlachetniejsze dusze ginęły z tą ideą zaparcia się siebie i z okrzykiem: «wszystko dla ludu!»

Antek słuchał cierpliwie i nie przeczył, ale ojciec czuł, ku wielkiej zgryzocie swojej, że nie przekonał go bynajmniej. Pocieszał się jednak tem, że to czas przejściowy, że chłopiec dorósłszy — zmądrzeje.

Ciotka odkryła natomiast nowe nieszczęścia** Antek nie mówił pacierza! Pod rozmaitemi pozo­rami wymawiał się od kościoła... Ciotka Ignacja nie była bigotką, odczuła jednak boleśnie to nowe odkrycie. Ostrożnie a delikatnie zaczęła wyba-

dywać pod tym względem Antka. I dowiedziała się rzeczy strasznych. Chłopiec twierdził, że Boga niema, twierdził dalej, że kościół, papież, ducho­wieństwo, wszelkie dogmaty, katechizmy i apa­raty nabożne mają za jedyny cel — ogłupianie ludzi ubogich i powstrzymywanie ich od socja­lizmu, który między innemi propagował swojego czasu człowiek, imieniem Chrystus i jego aposto­łowie, stanowiący partję komunistyczną. Natrzą­sał się zwłaszcza nad klasztorami i cieszył się, że po powstaniu rząd rosyjski pozamykał te «gniazda klerykalizmu» itd. itd.!

Zgroza zdjęła ciotkę Ignację. Błagała przede- Wszystkiem Antka, żeby z niczem podobnem nie Wyrwał się przed ojcem. Błagała go, by uczynił krok ku pogodzeniu się z Bogiem, by poszedł do spowiedzi do księdza proboszcza, który jest czło­wiekiem świętym i który mu wszystko wytłu­maczy i wszystko przebaczy w imieniu boskiem. Przedsta wiała mu całą słodycz i potęgę wiary. Cóż dało ojcu twemu i tysiącom ofiar katorgi siłe do przetrzymania wszystkich udręczeń? itd. itd.

Chłopiec jednak zaciął się po swojemu i nic Już nie odpowiadał. Nie powrócili już nigdy do przerwanej dysputy o religji, a ciotka Ignacja °dtąd dłużej modliła się codziennie, prosząc Boga

0 oświecenie duszy ukochanego dziecka, o na- prawę i odmianę.

Smutnie jednak upłynęły wakacje tego lata. ^tarczki z ojcem stawały się coraz częstsze i za-- truły wszystkim trojgu niejeden dzień. Ojciec cli o-

dził wciąż zirytowany, ciotka Smutiia, a Antek unikał ich towarzystwa. Oboje starzy czuli, że zrywa się owa nić serdeczna, łącząca ich troje, jakby w jednego człowieka. A nić cieniała, roz­ciągała się i pękła wreszcie.

Gdy z dyplomem dojrzałości przybył Antek do domu, oznajmił kategorycznie ojcu i ciotce, źe do uniwersytetu nie pójdzie, gdyż na to nie pozwalają mu jego przekonania.

— Jakież to przekonania nie pozwalają ci się uczyć?—spytał szyderczo ojciec.

— Jestem socjalistą i nie mogę uczyć się, kiedy lud jęczy w niewoli kapitalistycznej.

— Cóż więc masz zamiar robić?

— Wstępuję do fabryki, jako prosty robot­nik, by poznać zbliska potrzeby ludu roboczego i by nie korzystać z majątku, pochodzącego z wy­zysku...

— Jak śmiesz mówić, źe mój majątek, na który pracował mój dziad i ojciec...

Nie pogodziwszy się z ojcem, poszedł An­tek—na robotnika. Ciotka błagała go na wszyst­kie świętości, by z domem nie zrywał, by pisy­wał, wcisnęła mu w rękę kilkaset rubli i piesz­czotą a płaczem wymogła na nim, że powiedział przynajmniej, dokąd się udać zamierza.

Listy ciotczyne goniły go po świecie. Cze­kały nań miesiącami, aż zgłosi się do wiadomego miejsca. Nieraz ginęły* Czasami wpadały wraz

ź iozmaitemi papierami w ręce źandarinskie i figu* rowaly wklejone po aktach spraw politycznych, jako dokument, dowodzący istnienia jakiegoś nie­znanego «nielegalnego», o którego napróżno roz­pytywano się tych, u których znajdowano owe listy.

Antek zaś pisywał najwyżej dwa trzy razy do roku krótkie wzmianki po kilkanaście słów. Listy przychodziły z rozmaitych stron. Z Peters­burga, z W arszawy, z Genewy, z Paryża, z Lon­dynu. Wszystkie krótkie, suche, pisane jakby z przymusu i tyle że z obowiązku.

Aż wreszcie przyszedł pewnego dnia list, zaopatrzony w różnobarwne stemple i pieczęcie, pomazany żółtą farbą — list z cytadeli.

Tu już zmiękło serce ojcowe. Stary wypra­wił czem prędzej siostrę Ignację do Warszawy, by czuwała nad Antkiem. Sam, pamiętając swoje samotne miesiące więzienia, liczył na to, że wię­zienie wpłynie dodatnio na Antka. Wierzył, że pod wpływem samotnych rozmyślań przejdzie «zaślepienie» jego przekonań, że wytrzeźwieje myśl, a serce odezwie się na tęskne wołanie sprawy ojczystej, otworzy się dla ukochania tego, co jedynie kochać Polakowi przystoi. Napisał doń nawet długi, staroświecki, serdeczny list i sam wybierał się go odwiedzić.

Ujrzał go poprzez podwójną kratę, pod eskortą draba z bagnetem, mizernego i wynędzniałego, jak śmierć, zarośniętego, o ponurem spojrzeniu skazańca.

Pozdrowili się 1 stali tak przed sobą w mil­czeniu przez cały czas przepisany na odwiedzi­ny. Nie mógł żaden zdobyć się na jakieś słowo. Przywarli do siebie oczami 1 tak stali. Milczeli żandarmi, milczał konwojujący sołdat, aż wreszcie kazano staremu się wynosić. I w tych paru mi­nutach milczenia pogodzili się ojciec z synem. Stary był odtąd raźniejszy, Antek pisywał częste i serdeczne listy, ciotka Ignacja wyprawiała co tydzień przez okazję kosze najrozmaitszych fry­kasów do Cytadeli.

Po roku, w krótkim liście doniósł Antek, że z wy­roku idzie na dziesięć lat zesłania na Jakuty.

Ciężkie było dla starego ostatnie pożegnanie.

— Nie zastaniesz mnie ty już, chłopcze, jak powrócisz. Młody jesteś, zdrów, możesz prze­trzymać te lata, a jak ci będzie źle, gorzko, po­myśl o tych tysiącach, którzy tam żywota po długiej męce dokonali, o tych Polakach, co tam na katordze... którzy przez trzy pokolenia kości w sybirskiej ziemi składali... chociaż i nie so­cjaliści, a tylko jako Polacy, pomyśl o ojcu... A jak będziesz wracał wolny, do nowego ży­cia... zbocz, synu, tam... Będzie ci się śpieszyło do nowego życia... ale zawsze nie pożałuj paru tygodni... zbocz tam... pod Nerczyńsk... na grób matczyny. Pokłoń się prochom matki, postój nad tą mogiłką... w takiej chwili przed nowem ży­ciem przyjdą ci myśli dobre, zamiary szczere... posłuchaj tego głosu, który się tam tobie w du­szy odezwie...

Słuchał Antek w skupieniu i żalu serdecznym

tych słów ojcowskich i łzy mu się kręciły w oczach.

Pojechał na długie lata.

Aż gdzieś za Jakuckiem udało im się w kilku wykonać plan, wymarzony w któremś więzieniu 1 wymknąć się z pod konwoju. Tajgą sybirską,

0 głodzie, w niepewności i o resztce sił dowlekli się do bezpiecznego miejsca, dostali pomoc, pa­szporty i w pojedynkę już poparli ku zachodowi.

W pół roku po ucieczce Antek był już w kraju

1 odrazu utonął w wirze spraw i kłopotów, które jakby umyślnie czekały na niego. W domu naturalnie nie mógł się pokazać, uczynił więc tylko tyle, że z głębokiej zagranicy jakiś ta­jemniczy i straszny dla samotników z Chrosto- wa komitet nadesłał oficjalne zawiadomienie, że taki to a taki towarzysz prosi o zakomuniko­wanie, iż szczęśliwie zbiegł zagranicę. Pod

ś czas listy, na które już nie było żadnej odpowiedzi.

Tak minął znowu rok, aż sprawy partyjne, ganiając Antka po szerokim świecie i po całym kraju, zapędziły go aż w okolice rodzinne. W drodze spotkało go nieszczęście, natrafił na nastawioną nagonkę szpiclowską, wymknął się z matni cudownym sposobem i nie mając już żadnego wyboru, pieszo, bez grosza przy duszy dowlókł się parę mil do Chrostowa.

Późnym wieczorem zastukał do okna rodzin­nego dworu.

wskazanym adresem pisywano jaki

Spędził tu jeden tylko dzień...

Następnego wieczora porzucił dom z prze­kleństwem ojcowskiem, z nienawiścią w sercu, z szyderstwem na ustach. Słyszał za sobą jeszcze długo w pomroce nocy rozpaczliwe wołania ciotki: «człowieku, na rany boskie...»

Stało się to wszystko nieoczekiwanie dla wszystkich trojga, wypłynęło może ze wzma­gającej się w tym czasie choroby serca starego, skołatanego człowieka, ale Antek w tym czasie nie mógł znieść w milczeniu nawet słowa, obrażającego jego świętości. Trzymał się dopóki tylko mógł, odwracał rozmowę na inne przed­mioty i czynił to z niepospolitem mistrzowstwem przez cały prawie dzień. Pomagała mu w tem ciotka, modląc się tylko, żeby się to dało utrzy­mać do wieczora, bo wieczorem miał Antek jechać.

Od słowa do słowa...

Aż przyszły słowa, które przepaścią dzielą ludzi od siebie. I poszedł Antek w ciemną noc grudniową...

Ciotka przez cały szereg lat wzywała go nieustannie do pogodzenia się z ojcem, pisywała listy, które do kamienia by przemówiły, zakli­nała go na wszystkie świętości, w słowach pro­stych, wzruszających przedstawiała mu tragicz­ny obraz starego, schorzałego i skazanego na śmierć człowieka, którego każda myśl jest za­trutą, którego ostatnie dni życia są męczarnią i katuszą.

Antek nie odpowiadał zupełnie na te wezwa­nia. Zrzadka, znowu raz, dwa razy do roku pi­sywał krótkie, suche listy, urzędowe i zawsze jednakowe. O ojcu nie czynił nigdy żadnej wzmianki.

— Ten chłopiec nie ma widać serca—z bó­lem szeptała ciotka, otrzymując po długiem, nieskończonem wyczekiwaniu niedbale nagryzmo­lony świstek, gdzie napróżno szukała bodaj cie­nia nadziei, że ten okropny stan może się kie­dykolwiek zakończyć.

A serce Antkowe wytarło się po świecie i po tych dziwnych sprawach jego. Obrosło twardą skorupą, zataiło się w głębi piersi i na wiele rzeczy całkiem zamarło. Był czas, że wzruszał się każdem większem niepowodzeniem sprawy; był czas, że spędzał bezsenne noce po każdej «wsypie» i prawdziwemi łzami opłaki­wał stratę towarzyszy. W czasie tym i o ojcu często myślał. Trapiły go gorzkie, drażniące wyrzuty, a wątpliwości tak daleko sięgały, że chwilami gotów był wracać do domu i póty molestować i przekonywać starego ojca, ażeby przecie odczuł, ażby mu przecie «pójść» po­zwolił.

Ale nielitościwe życie podziemne hartowało młodzieńcze serce. Dzień za dniem, wypadek za

- Wypadkiem, cios za ciosem, kształciły go na bojownika, na zdziczałego w walce żołnierza. Obył się z niebezpieczeństwem, otrzaskał się z niepowodzeniami i stratami, wciągnął się do

katorżnej roboty, gdzie po sto razy trza zaczy­nać i po sto razy patrzeć, jak żandarm, szpi­cel, prowokator, jak ciemnota, intryga, nędza, jak traf, przypadek i sto innych nieprzewidzia­nych, nieubłaganych, niezwalczonycb szkodni­ków niweczy sprawę zaczętą, urąga zamiarom, urąga wysiłkom, urąga ofiarom.

Posłuchał głosu życia, który mu radził, jak stary młodemu:

— Serce wstrzymaj, nie wzdychaj, mało pa­miętaj! Bo nie starczy ciebie, człowieku, nie starczy na długo. A nie ty w życiu znaczysz, jeno sprawa znaczy, którą do końca zrobić trzeba.

I nie biło mu serce, gdy ryzykował rzecz niebezpieczną, sypiał spokojnie po stratach, obo­jętny był w opałach. Nie wzdrygał się już, patrząc na wrogów sprawy jego i na obojęt­nych i na sytych i na próżnujących. Nie truła go zdrada, ani żaden niespodziewany, jak pio­runem z jasnego nieba spadający, cios.

I już dawno przestał myśleć o sprawach własnych. Całemi miesiącami nie potrącił nawet wspomnieniem o dom, o ojca i o to, co zostało tam, w zapomnianym Chrostowie.

Zdarzało się jednak czasami, zrzadka, źe w największym rozgwarze kłopotów, wśród tru­dnej jakiej roboty, przychodziły nań momenty, jakby z innego świata wyrwane. Krótkie, bły­skawicą przemijające myśli, niespodziewany ja­kiś obraz zapomnianych rzeczy stawał mu do

oczu na chwilę 1 zmuszał go do irytującego pa­trzenia w sprawy zamarłe. Niebywały gość, wzruszenie tkliwe i płaczące żebrało o kąt i przytułek u wystygłego serca, jakiś przedaw­niony wyrzut usiłował przebić twarde, żelazne blachy, któremi opancerzyła się pierś.

Bywało, jedzie dniami i nocami zdaleka, od kłopotów śpieszy do nowych kłopotów, prze­męczony, zdenerwowany. Brudna trzecia klasa, bezsenne noce, niewygoda.,. I nieustająca praca myślenia, przewidywania, kalkulowania, oblicza­nia przeszkód, trafów, niespodzianek i pełna pamięć zawiłych kombinacyj, adresów, umówio-* nych znaków...

A oto idzie wdał zielonem sklepieniem sta­ra pradziadowska aleja lipowa. Bieleje hen da­leko w zielonej ramie dwór Chrostowiecki, a po ziemi pląsają w łagodnym letnim powiewie sło­neczne krążki, przebijające się przez gęstwinę liści. Pachną lipy kwiatem o południu i cisza stoi taka, że słychać granie pszczół w gałęziach.

Jakże boli to niespodziane ściśnienie pod sercem... Oto idzie pochylona postać w słomia­nym kapeluszu, idzie wolno brzegiem drogi, na kiju się wspiera. Krok za krokiem, wolno, jak­by z wysiłkiem, jakby już ustać miała. Kroczy zwolna, w ziemię patrzy...

Oto wszystko. I zaboli jeszcze raz i drugi i przypomni się wszystko, wszystko. Zarazem wydobędzie się skądściś pokusa i głos zły opo­wiadać zacznie dziwy, że są i tacy, którzy dom

mają i ludzi rodzony et, kochanych i sen spo­kojny i głowę wolną od troski.

Zobaczy starą ciotkę na ganku, siedzącą z robotą, zobaczy ich oboje w milczeniu siedzą­cych przy stole i zdziwi się: — toż oni przecie

— I zadziwi się zdziwieniu swemu i nie wie co rzec na natrętne pytanie: — Dlaczego tak? Dlaczego tak?

Szybko jednak mijały takie wyjątkowe mo­menty, Podziewały się gdzieś bez śladu, kryły się miesiącami, nie przeszkadzając trzeźwemu, potrzebnemu myśleniu. A gdy przyszły znowu, mijały, nie pozostawiając nawet smutku, nie na- praszały się na rozpamiętywania długie, nie mieszały się w niczem do istotnego życia, które biegło swoją zwyczajną koleją. Nie tyle czegoś żałował, ile dziwił się, że owo zapomniane coś jeszcze istnieje...

Takie momenty przypominały mu jednak, że ma do spełnienia jakiś nudny, beztreściwy, for­malny obowiązek i pisał wtedy parę słów do ciotki, pytał ją o zdrowie, które go nic nie obcho­dziło i kończył na ucałowaniu rączek.

^Vyrzutów żadnych nie odczuwał, ale i do ojca żalu nie miał. Właściwie nie myślał o tem nigdy, jak nie myślał o sobie i o swoich włas­nych, osobistych sprawach, których zresztą nie posiadał już zupełnie w owym czasie.

Listy ciotczyne nie dochodziły go często, ale i te nieliczne, które odbierał, przebiegał oczy­ma raczej z obowiązku i palił na zapałce, jak

wszystkie niepotrzebne papiery. Pewnego razu jednak...

By} to właśnie dzień szczęśliwy, kiedy cie­sząc się chodzili ludzie. Cieszył się i Antek wraz z innymi. Gdzieś wieczorem zeszli się na jakimś noclegu w kilku i jeszcze po raz setny opowia­dali sobie, chlubiąc się i chełpiąc jak się to wszystko stało. Coś się grubo udało, zaszedł jakiś fakt niebywały, niby to wkroczyło coś na nowe tory, niby to zaczęła się nowa epoka. Fakt wie­kopomny, a śmieszny i niezmiernie maleńki, któ­rego nigdy nie wspomni żadna nawet stutomowa historja. A jednak cieszyli się ludzie i naprawdę wierzyli, źe to idą już czasy nowe, odmienne, promienne, zwycięskie. Długo w noc gadali, snu­jąc plany i marząc. Aż przypomniał sobie któ­ryś wreszcie i podał Antkowi wymiętoszoną ko­pertę.

— Jest tu dla ciebie list.

Antek, nie śpiesząc się i nie przerywając roz­mowy, rozerwał kopertę, rzucił okiem i drgnął cały.

— No, co tam znowu?—pytano go, widząc zmienioną w jednej chwili twarz Antka.

— Nic—odrzekł—to tam jedne moje sprawy prywatne.

A, prywatne... uspokojono się.

«Ojciec umiera. Jeżeli ten list dojdzie na

czas...»

Spojrzał na datę, list był spóźniony o całe Sześć tygodni.

Skądże wziął się ten straszliwy, nieubłagany żal, skąd ten wyrzut gryzący, skąd ten ogrom winy i poczucie wyrządzonej krzywdy, krwawej, straszliwej krzywdy, której nic już naprawić nie jest w stanie... Oto grób, oto koniec, oto prze­paść, której nikt nie przekroczy, nic nigdy nie zapełni!

Nad tą myślą przeraźliwą jakby skamieniał i trwał nad nią przez całą noc bezsenną. Naza­jutrz jechał z jedną jedyną myślą — zobaczyć grób ojcowski. Tam nad tą mogiłą coś się miało stać, tam coś się musi rozstrzygnąć. Nie przyby­wała na ratunek żadna myśl krytyczna, trzeźwa, rozumna. Odżyły wszystkie zamarłe żale, po­wstały z martwych wszystkie, co do jednego, wspomnienia. Jasnowidzenie przyszło na rzeczy, ukryte na samym dnie duszy ojcowej, ujrzał wszystkie, uzbierane z długich lat myśli jego, jakby własne i czytał je wyraźnie, aż rozpacz go targnęła i obrzydzenie do siebie...

I tą straszliwa świadomość, że nic, nic już nie pomoże. Na poratowanie przychodziły 1 chwile niezłomnej pewności, że tam, gdzieś, jakoś, dro­gami niezbadanych dla rozumu ludzkiego tajem­nic, spotka się ten jego żal z krzywdą ojcu wyrządzoną, że duch z duchem, widziadło z wi­dziadłem, gdzieś za światem się poznają i że na­prawi się krzywda. Bo inaczej... o, cóż za ból!...

Jechał w gorączce, w zapamiętaniu tego bólu, który mścił się i pastwił nad nim za całe lata obojętności i zniewagi.

Chwilami czul, jakby tuż blisko, blisko duch ojcowy stawał nad nim z chłodem grobu, z dresz­czem zgrozy, z niepodobnym do zniesienia wy­rzutem.

Zdarzały się i momenty błagalnej, nierozum­nej nadziei, że ojca jeszcze przy życiu zastanie.

0 nieprawdopodobieństwie tem marzył, jak o naj- wyższem szczęściu. I nie wierząc ani na chwilę, by to mogło się ziścić, poganiał i pilił Zydka furmana, który go wiózł od stacji. Zmierzchało się już. Kończył się krótki dzień grudniowy

1 śnieg zaczyna I już świecić w pomroce na sze­rokich, płaskich polach, otoczonych wdali żałobną Wstęgą lasów. Gdzieś daleko darły się wrony, układające się już do nocnego spoczynku, ciepły powiew odwilży przeciągał i szumiał w nagich gałęziach przydrożnych topoli.

Furman gadał bez ustanku i Antek z biciem serca wsłuchiwał się, czekając, aż Zyd zacznie

o «nieboszczyku panu Niemczewskim», a może

o niedawnym pogrzebie, który w tej zapadłej dziurze był całem zdarzeniem, a może, kto wie, kto to wie, usłyszy wieść szczęśliwą, trudną do Wiary, że ojciec żyje jeszcze. Pomagał furmanowi, jak tylko mógł, naprowadzał go i prowokował. Ale Źydek gadał o wszystkiem, tylko nie o tem. Przez te parę godzin jazdy co chwila zbierał się Antek poprostu zapytać o ojca i raz już coś wie­dzieć napewno. Ale bał się zdradzić przed fur­manem, do kogo jedzie i kto jest, bał się nierów­ne więcej i czego innego: kategorycznej odpo­

wiedzi na pytanie, przed tem słowem «umarł» drżał, choć ani na moment nie wątpił, źe ojciec już oddawna spoczywa w grobie.

Ciężką śmierć miał stary Niemczewski. Ty­godniami ciągnęła się długa, straszliwa męka ko­nania. I codziennie prawie o różnej porze przy­chodziły chwile, kiedy siostra zapalała gromnicę, wtykała ją w sztywniejące palce konającego 1 klęcząc, szeptała modlitwy, wpatrując się w uko­chaną twarz na wieki odchodzącego człowieka. I zawsze w pewnym momencie otwierał stary oczy i spoglądał wokoło przytomnie, a siostra Ignacja gasiła czem prędzej śmiertelną świecę, po­dawała lekarstwo, poprawiała pościel, radując się, że jeszcze jeden dzień jej darowany, rozpa­czając, że jeszcze przez jeden dzień umiłowany człowiek męczyć się będzie.

Wyczerpana zmartwieniem i całemi tygo­dniami niespanych nocy, cudem i niewiadomo czem trzymała się jeszcze na nogach, zawsze gotowa na każde wezwanie chorego. Nikomu nie dała się zastąpić, w niczem nikomu wyręczyć. Przez długi czas zajadle walczyła ze śmiercią, teraz, czując i widząc, że śmierć nie wychodzi już z pokoju chorego, trwała jak żołnierz na stra­conej pozycji i zdarzały się momenty, kiedy przy­chodziła jej myśl straszna, niedozwolona m yśl rozumna, by skrócić te straszne cierpienia cho­rego: poprostu dać mu podwójną dozę lekar­stwa i zmusić śmierć, by przestała bawić się tą męką.

Po jćdnem takiem ocknięciu się, chory dług© patrzył siostrze w oczy i ledwie dosłyszalnym głosem wyszeptał:

— Antka... tu... niema?...

Imię to wymówił po raz pierwszy od pię­ciu lat.

Długie godziny nocy spędził Antek nad łożem konającego ojca. Nacieszył się już pierwszą ra­dością swoją, przetrawił ją i zapomniał o niej.

— Ojciec żyje, żyje...

Straszliwy ciężar spadł mu z sumienia. Te­raz rozpaczał. Nie było najmniejszej wątpliwości, że ojciec nie doczeka do rana — umrze nieprzy­tomny. A zatem krzywda pozostanie między nimi, jak była — niezałatwiona. A zatem nie zamienią ze sobą ani jednego słowa, ani uścisku, ani spojrzenia...

I ból olbrzymi chwytał go i ciskał nim o zie­mię. Niezaznane nigdy myśli, te, które przystępu snać nie miały przez życie całe, takie, jakich istnienia nie przypuszczał nawet, teraz rzuciły się nań wszystkie wygłodniałe, zażarte i szar-

Co za kara...

Za co? Buntowała się chwilami dawna, za­pomniana dusza. Za co? I tłumaczył się słowami niezbitemi dawny, codzienny rozum. To życie Winno i prawa jego, które poniewierają ludźmi, ciskają całemi narodami, wylewają oceany łez, oceany krwi. Któż ośmieli się ich spytać: za co? co?

Ale wystarczało mu spojrzeć na piętno nie­szczęścia, na bruzdy zgryzoty, wyciśnięte głę­boko na twarzy ojca i wszelka trzeźwiejsza, rozumna, dawniejsza myśl stawała się nonsen­sem, zniewagą, zbrodnią. Żadna logika, żadne wyszukane słowo, żaden oficjalny, naukowy ter­min, nic nie ostawało się wobec tego obrazu.

Nieubłagane prawo życia...

Tak się to nazywa zaiste. I w danym razie zapewne zachodzi ono właśnie, wykonuje swoją, przez piekło wyznaczoną rolę, działa żywiołowo, sprawnie, nieomylnie i miele na proch wszystko, wszystko...

Ileż zdołał wycierpieć ten stary, umierający człowiek! Komuż, przed jaki trybunał zaniesie on skargę swoją, kto i czem nagrodzi mu tę zbrodnię, która się nad nim stała, tę brutalną, zbójecką przemoc, która na szyderstwo wszyst" kich czeluści piekielnych wyprowadziła jego i miljony jemu podobnych na światło dzienne i kazała im żyć?

I co chwila opadał Antek z tych górnych sfer aż na sam spód sprawy własnej. Jakże ży" wo stanęły mu w pamięci wszystkie dni jego życia! Ileż strasznych win zapisano w nich, jaka każda j&sna, oczywista, niezaprzeczona!

Jakże niewiele zachodu trzeba było, żeby starego ojca oszczędzić, jakże to w jego mocy było, by innem się stało życie ojca, by in była śmierć jego! Wystarczyłoby odrobiny chęci; dobrej woli, trzeba było tylko choć czasai#1

pomyśleć o ojcu, jak człowiek o człowieku. Niewielki trud...

Na teraz, na tę okropną chwilę, zgromadziły, się tłumem wszystkie te rzeczy niespełnione. Ile win!

Namc się nie zdało wszelkie tłumaczenie. Każda racja zniewagą była dla tego łoża śmierci. Tego, co widziały oczy nic nie mogło zasło­nie. lęc patrzał, godzinami przykuwając “wzrok do twarzy ojca, patrzał w nią, jak w winę własną. Dusza stała się pokorną, domagała się słusznej kary, a błagała o cud, modliła się do cudu.

— Żeby choć jedno spojrzenie...

Umierający otwierał cłiwilami oczy. Błędne,

martwe źrenice patrzyły przed siebie nierucho-

mo, strasznem, niepatrzącem spojrzeniem. Dreszcz

przerażenia chwyta! Antka, gdy patrzał w te oczy.

Raz wydało mu się, że ojciec patrzy na niego, że go poznaje. Zerwał się, jakby chcąc Uciekać przed tem spojrzeniem. Całą siłą woli opamiętał się i pochylił nad umierającym.

Ojcze, ojcze, przebacz, zrozum ojcze, nie Umiałem ja z tobą... ja, twój syn... ojcze, ulituj się... ojcze,, spojrzyj, ojcze, przebacz...—

Słowa bez związku i sensu wydzierały mu się z piersi w bolesnem szeptaniu. Ale oczy ojcowskie patrzały martwo, nie widząc. Bezgra­niczne umęczenie w nich było i obojętność śmierci Ha wszelkie sprawy żywe, pozostające.

Chwilami źrenice wywracały się kil górże, a oddech słabł, ustawał...

Cichemi krokami zbliżyła się do łóżka stara niewiasta. Uklękła i na klęczkach wsunęła w rę­kę umierającego zapaloną gromnicę. Błagalny jej, przejmujący głos, wymawiający słowa lita- nji za konających, ponury, żółty odblask świe­cy przekonały Antka, że już niema żadnej na­dziei.

Przez cały czas ceremonji modłów trwał w skamieniałem osłupieniu.

Na ojca już nie patrzał. Wpatrywał się w tę bliską chwilę, która dosięgnie go natychmiast po śmierci ojcowskiej. Oto idzie nieśpiesznym, pewnym krokiem, rośnie w oczach, potężnieje, jeszcze parę sekund i nielitościwem brzemieniem osunie się nań, jak skała. Już z tym ciężarem dalej przez życie wędrować będzie, jeno jakże z nim z miejsca ruszyć?... Z tym nieskończo­nym, wiecznym żalem, z tą krzywdą, wpatrzo­ną w niego smutnemi oczyma... Wszędzie, na każdej drodze, stanie przed nim widmo ojca z te- mi krzywdy i łez pełnemi oczami. Patrzeć bę­dzie, nic tylko patrzeć. A pod takiem spojrze­niem wije się dusza.

Wczorajsze sprawy i całe życie dawne, pełne czynu, grzmiące walką, wydawało mu się snem; który minął. Oto się zbudził. Dzień nowy idzie pusty, ściele się bezmierną, nagą niziną, gdzie na niczem oko, na niczem myśl spocząć nie może. Ani racji, ani celu. Ech, podziać się gdzie

z tego świata, gdzieś się schować przed tym dniem nowym, przeklętym...

Po pokoju rozchodził się ciężki, cmentarny czad zgaszonej świecy.

— A więc to już... A więc...

Z rozpaczliwem wyrzutem podniósł oczy na trupa ojcowskiego. Ale ojciec żył jeszcze. Tak, jak przedtem dyszał, ciężko podnosząc pierś, tyl­ko oddech stał się równiejszy, spokojniejszy.

Dzień się właśnie uczynił na dworze i nie­bieskawy odblask przesiewał się przez zasłony okien, wdzierał się we wszystkie kąty pokoju, otaczał i dusił ze wszystkich stron żółte światło lampy.

Ciotka Ignacja siedziała w fotelu u okna spo­czywając i dopiero przy ostrem świetle zimowe­go poranku ujrzał Antek, jak strasznie wynisz­czyły i złamały ją niewywczasy i zmartwienia.

— Spełniała moje obowiązki...

Znowu wyrzut. Znowu zdziwienie. Przez tyle lat ani razu nie pomyślał o niej. Nie po­myślał o niej ani teraz—kto wie, może się jeszcze z nią nawet nie przywitał? A przecie, jeżeli tu, na łożu śmierci leży jego ojciec, to któż mu matką był od pierwszej chwili, kiedy myśleć zaczął?

Żal nowy otworzył mu nieodmykaną od sze­regu lat skrytkę serca i coś postanawiał, coś przysięgał...

Miękkiemi, serdecznemi słowy, którym sam dziwił się, słysząc je, namawiać zaczął ciotkę,

^*<1x1« po cizi emni —

2&J

by wypoczęła, by choć na chwilę przymknęła powieki. Obezwładnioną tą niespodziewaną pie­szczotą, wyprowadził do drugiego pokoju, uło­żył na kanapie, przykrył i otulił.

I znowu zasiadł u śmiertelnego łoża. Zasiadł, by czuwać, by chwytać możebny moment ocknie­nia, wyczekiwać na owo ostatnie spojrzenie zgo- dy, przebaczenia. Ale już o tem nie myślał. Niedoświadczane nigdy cierpienie, żywe i szar­piące za serce, otworzyło mu jakby okno na świat inny. Nieznane tchnienie wdzierało się do dusznego, dawnego zamknięcia się w sprawach

i rzeczach i wypierało stamtąd cnoty dawne, wyganiało precz zarozumiałą pewność siebie, poruszyło wszystkie niezbite pewniki. Patrzał zdumioną duszą w nowy świat, który szeroko

odsłonił się przed nim.

Coś dawno przeżytego, zapomnianego dusiło się gdzieś pod stosem uzbieranych z całego ży­cia zdarzeń, myśli, bólów. Poruszy się i ucichnie, a wysilona pamięć napróżno goni to wśród od­mętu, szuka i poznać nie może.

Te jakieś nieliczne, niezmiernie rzadkie chwile życia odbiły się w duszy i w nieświadomości, w niepamięci, jak za mgłą, spoczywały gdzieś na dnie. To, co przyszło teraz, było jakby dal- szem ogniwem owych zagubionych momentowi teraz spajały się one wszystkie w duszy w jeden łańcuch.

Były tam niejasne, jakby senne obrazy z lat dziecięcych, śmiech i łzy, uniesienia radosn^

i dziecinne rozpacze, rozlewne ukochanie wszyst­kiego, na co tylko patrzały oczy dziecięce. Były żałobne, łkające godziny zmierzchu, kiedy ojciec opowiadał o powstaniu, o katordze... Było rze­wne i smieszne, nawpół zatarte wspomnienie pierwszej uczniowskiej miłości...

I pierwsze, płomienne wzloty ku tym ośle­piającym, nowym prawdom, które jak objawie­niem spadły nań onego czasu: nieprzeparta, ślepa wiara, gorączka natychmiastowego czynu i żądza ofiary męczeństwa...

Zdjęła go bolesna tęsknota: nie wróci czar... Z nudą i wstrętem odwracała się myśl od życia, w którem ugrzązł już bez wyjścia, w którem rozprószył i zagubił wszystkie siły, wszystkie dary młodości...

Powszedniość i nuda codziennego kieratu pra­cy społecznej odsłoniła się przed nim znagła, aż wzdrygnął się od wstrętu. Z pośrodka bezmier­nej pustyni wyłoniło się oblicze tępe i pewne siebie — bezczelne oczy patrzały nań groźnie, nakazująco, za moment głos gruby, chamski, huknie nań:

— Dosyć tego! Do szeregu!

Za moment świśnie nad jego plecami harap ekonomski.

Wściekłe uczucie buntu targnęło nim, olśniła go niespodziana myśl, że oto znalazł sprawcę tego, co się stało. Przelotne uczucie ulgi, że oto nie on jeden stoi przed trybunałem tego loża śmierci—a za chwilę już uczucie wstydu,

poniżenia i jeszcze nieznośniejszy wstręt do sa­mego siebie. Nieudźwigniony ciężar winy tło­czył go i spychał kędyś w przepaść, krok za krokiem usuwał się niżej i niżej ku niewiadomej czeluści.

Jeszcze chwilka i pogrąży się bezpowrotnie.

Z rozpaczą spojrzał ku ojcu, jakby wzywa­jąc go na ratunek i wraz serce zamarło w nim— ojciec patrzył jasnym, zupełnie przytomnym okiem. Antek czuł na sobie jego głębokie, przejmujące nawskroś spojrzenie.

Ustał w biegu swoim czas, ucichły wszelkie odgłosy życia i znikło wszystko, co jest w prze­strzeni. Ojciec i syn przywarli do siebie oczami. Wargi ich drgały, pracowały, wysilały się na słowo niewiadome.

Napróżno Antek całą mocą woli pragnął wy­powiedzieć słowo, które odsłoniłoby przed ojcem jego duszę, jego cały żal i całą mękę—i te lata spędzone w obojętności i każdy dzień tych dłu­gich lat i to, co zapełniało te dni, co żyło w du­szy jego i w duszach jemu podobnych i w tym świecie nowym, powstającym... Wypowiedzieć, ach, wypowiedzieć...

Ale w języku ludzkim niema takiego słowa, więc milczał Antek, oczami tylko błagał:

— Ojcze, zrozum, ojcze, wybacz, ojcze, od­powiedz choć spojrzeniem...

Z mgły i mroków, z niepojętych, dalekich dróg, wróciła dusza konającego. Z wpółprzeczu- ciem nowych światów, pożegnawszy już i po-

rzuciwszy wszystko co.zostaje,—- powróciła jed­nak dusza ojcowska.

Długo wysilały się zmęczone oczy, długo wpatrywały się w przestrzeli, aż dojrzały go, aż poznały. Długo, mozolnie dźwigała się myśl

i opadała bezsilnie we mgły snu ostatniego. Aż przyszła chwila, gdy w niewymownej jasności stanęło przed nim wszystko, całe życie i każdy jego dzień, cały świat nieogarniony myśli i uczuć,

i to, co było wczoraj, i to, co w niebycie za­pomnienia spoczywało kędyś... A wszystko stało się zrozumiałe i jasne i życie i śmierć i losy ludzkości i zagrobowy świat i przeszłość i przy­szłość. Na moment, na tę ostatnią sekundę, za­nim nie zgaśnie wszystko...

I oto syn...

Oczy widzą rysy ukochane, umiłowane po­nad wszystko. Dusza wszczepia się w duszę, odsłoniętą nawskroś i do głębi prześwietloną przez niewiadomą jasność, jaka tylko w tej ostatniej godzinie... O, czemuż usta nie mogą mówić? Cze­muż głowa przymurowana do posłania, czemu rece skute, nieruchome — obce...

* . 7

Ze by choć znak uczynić—żeby choć słowo, jedno słowo... Niechby wiedział, niechajby wie­dział...

Nadludzkie usiłowanie zlało mu czoło potem, krwią powlokło policzki.

O jednej jedynej chwili marzył, o krótkiem jednem słowie, w tem ostatniem mocowaniu ze śmiercią. Wszystkie siły ducha, wszystkie prag-

nienia i wszystkie modlitwy na tę jedną chwilę zebrał i skupił konający.

Czul, jak duszą go brutalne, bezwzględne dłonie, z któremi niema walki. Czuł ciosy gła­zów niezmiernych, trzaskające w jego głowę, miażdżącego. Nie poddawał się—jeszcze chwila

i nagle dźwignął się z pod opasujących go zim­nych, żelaznych obojczy — na mgnienie oka — tuż, przed nieodwołalnem cięciem śmiertelnej kosy.

I wyszeptały usta zsiniałe:

— Synu — przebacz!...

Kraków — Warózawa 1905 — 1907.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Strug Andrzej Ludzie podziemni 2
Strug Andrzej Ludzie podziemni
Andrzej Strug, Ludzie podziemni
Andrzej Strug, Ludzie podziemni
LUDZIE PODZIEMNI info
SERIA II LUDZIE PODZIEMNI
SERIA I LUDZIE PODZIEMNI, Filologia polska, Młoda Polska
SERIA III LUDZIE PODZIEMNI
Niemojewski Andrzej LUDZIE REWOLUCJI
Strug Andrzej Pokolenie Marka Świdy
Gontarz Andrzej LUDZIE I INFORMACJE Człowiek w środowisku informacji totalnej narodziny społeczeńst
Gontarz Andrzej Ludzie i informacje
Ludzie o nadludzkich mocach Andrzej Sarwa
Urbańczyk Andrzej OCEANONAUCI LUDZIE GŁĘBIN
Ruchy wody morskiej i wody podziemne
GEOLOGIA 3 wody podziemne
ludzie
Kilka ciekawych cech podzielności

więcej podobnych podstron