Problematyka „Pięknych dwudziestoletnich”
Marek Hłasko, jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy okresu powojennego, w swojej po części autobiograficznej książce Piękni dwudziestoletni stworzył portret epoki PRL-u. Ukazał mozaikę rozmaitych osobowości, wśród których na pierwszy plan wybija się on sam - narrator - człowiek znudzony, niezrozumiany, nie pretendujący do zmiany świata, lekko zmitologizowany, czasami agresywny nonkonformista.
Utwór będący pod względem formalnym pamiętnikiem z elementami powieści i opowiadania, jest doskonałym dokumentem biograficznym, choć nie można go traktować jako życiorysu sensu stricte. Wyłania się z niego legenda Hłaski, który ze względu na buntowniczy charakter był i jest porównywany zarówno do Jamesa Deana, jak i do Humphreya Bogata, gwiazdy melodramatu wszechczasów Casablanca, ironisty i cynika, oraz do amerykańskich samotników, outsiderów i genialnych postaci Marlona Brando czy Orsona Wellesa. Książka jest literackim świadectwem wszystkich pasji, które ukształtowały osobowość hulaszczego, obrazoburczego, lecz przede wszystkim genialnie władającego piórem, niezależnego, realistycznego do bólu pisarza.
Odnajdziemy w niej opisy litrów wypitego alkoholu podczas nocnych libacji na przypadkowych skwerkach czy tak zwanych melinach, poczytamy o pięknych, wręcz demonicznych kobietach, poznany śmieszne i ciekawe anegdoty filmowe czy sportowe, lecz przede wszystkim otrzymamy portret artysty, który - jak uważał jego bliski przyjaciel Janek Himilsbach - chciał być kochany, który żył krótko, a wszyscy byli odwróceni (słowa widniejące na nagrobku pisarza, pochowanego w Warszawie na Starych Powązkach, na Cmentarzu przy kościele św. Boromeusza, autorstwa jego matki). Bez lektury Pięknych dwudziestoletnich - nie zrozumiemy Hłaski i jego twórczości:
(…) meandrów jego biografii i zawijasów jego twórczości, życiowej szamotaniny na emigracji i stosu szmiry, którą napłodził, poczucia niespełnienia, popychającego w objęcia wódki, i potrzeby kontaktu rodzącej literaturę. (…) jest ona najlepszym i najpełniejszym przewodnikiem po twórczości Hłaski, najbardziej kompletnym komentarzem do jego biografii i ewolucji twórczej.
Poza tym Piękni dwudziestoletni zaliczają się do utworów, po jakie należy sięgnąć, chcąc bliżej poznać epokę PRL-u, z jej wszystkimi niedorzecznościami, urokami i dramatami, z jej ówczesnymi „myślicielami” i elitą władzy.
Hłasko, opisawszy swoje przygody, dokonał niezwykle szczerego podsumowania epoki, w jakiej żył i jaka przyczyniła się do wygnania tego z początku hołubionego przez czytelników i socjalistyczne władze młodego pisarza, nie znaczy to jednak, że bezkrytycznie pochodził do tak zwanego świata Zachodu. Pamiętnik jest także ważnym głosem w dyskusji o stosunku mieszkańców Europy i Zachodnich sąsiadów do tego, co działo się w latach 50. i 60. za żelazną kurtyną, gdy w Polsce przemoc, kłamstwo, podsłuchy i tajemnicze zniknięcia były na porządku dziennym. Hłasko wielokrotnie w książce podkreśla, że ludzie Zachodu nie chcieli wiedzieć o tym, co działo się w państwach „bloku wschodniego”, ponieważ było im łatwiej w ten sposób prowadzić „normalne” życie
Ale skąd bierze się ten śmiech u ludzi stamtąd. Nikt nie jest w stanie uwierzyć w prawdę: w ludożerstwo, w nieludzkie męczarnie, które ci ludzie przeszli. Być może, iż wynika to z pogardy do siebie samego: widzieliśmy to wszystko przez tyle lat, a nie mogliśmy niczego uczynić; patrzyliśmy na golgotę naszych braci, a mimo to spaliśmy po nocach i nasze organizmy działały normalnie; wiedzieliśmy, że ludzie pracujący w obozach Północy odmrażają ręce i nogi, a mimo to staliśmy godzinami w kolejce, aby kupić sobie ciepłe buty czy płaszcz.
Podobnego zdania jest Przemysław Czapliński, który zgadza się z poglądem Hłaski, iż nie można było żądać, by ludzie „Zachodu” uwierzyli w to, co działo się w Polsce:
Nie można żądać (…) ponieważ zbrodnia, przemoc, zło po przekroczeniu pewnej granicy stają się niewiarygodne: w umyśle Europejczyka mieści się mord polityczny, ale nie mieści się likwidacja całej partii, wiarygodne jest zabójstwo na tle rasowym, niewiarygodne jest wyniszczenie narodu, możliwa jest błędna decyzja gospodarcza, niemożliwa zaś gospodarka oparta na kaprysach jednego człowieka.
Książka Marka Hłaski porusza wiele problemów, lecz dominują w niej trzy główne motywy:
Stalinizm - książka jest świadectwem niedorzeczności, ale i zbrodni, jakie miały miejsce w Polsce Ludowej, gdy krajem rządził komunizm.
Kultura masowa - Hłasko wiele miejsca poświęcił twórcom kultury masowej: aktorom, piosenkarzom, sportowcom, reżyserom.
Biografia pisarza - Piękni dwudziestoletni to utwór autobiograficzny, konieczny do zapoznania się z legendą polskiego „buntownika bez powodu”.
Piękni dwudziestoletni stylistycznie przypominają żywą mowę, bałagan cechujący tak zwane gadanie. Pełno w nich anegdot, żartów, dygresji, kompozycja jest luźna, dominuje poetyka fragmentu:
(…) pisząc to wszystko, pragnę zachować język tamtych czasów: ową dziwną mieszaninę slangu, komunikatów urzędowych, języka używanego na wiecach partyjnych i na ulicy.
Powyższe cechy składają się na gawędziarstwo powieści, z czym zgadza się ceniony krytyk literatury - Przemysław Czapliński, dzieląc utwór na fragmenty zdominowane przez gawędę chuligana (kradzieże, bójki, wizyty w więzieniach), gawędę cynika (sprawy ideowe, związki z kobietami i relacje między płciami), oraz gawędę świadka (niedorzeczności ustroju komunistycznego):
Wybrał więc [Hłasko] gawędę - formę kapryśną, niesforną, lekceważącą historyczną prawdę i życiowe prawdopodobieństwo, nieposłuszną wobec stylu oficjalnego, otwartą na zmyślenie i przesadę, zapraszającą do konfabulacji i jawnego dramatyzowania.
TREŚĆ:
Książka składa się z siedmiu tytułowanych rozdziałów, z których każdy to osobna historia z życia autora.
Hłasko przedstawia w nich z właściwą dla niego nutką ironii i sarkazmu, nonszalanckiego zdystansowania, ale i ogromnej erudycji, fakty i wydarzenia ze swojego życia.
Osobliwy pamiętnik rozpoczyna wpis z lutego 1958 roku, gdy Hłasko wysiada na lotnisku z samolotu z Warszawy, a kończy jego wyjazd z Izraela.
Na ponad dwustu stronach znajdziemy zarówno historię młodego chłopca i jego krótkiej edukacji: pierwszą pracę - stanowisko pomocnika kierowcy w firmie przewozowej, jak i opis krótkich, ale niezwykle dynamicznych pierwszych doświadczeniach reporterskich.
W rozdziale Sznurowadełka, paseczek, krawacik opisał np. epizod wydalenia z liceum ogólnokształcącego przez kuratorium, które - sugerowane opinią poradni psychologiczno-pedagogicznej (uczeń nie nadaje się do szkoły o profilu humanistycznym), przeniosło go do placówki o profilu handlowym. Jak pokazały późniejsze miesiące, problemy z matematyką okazały się na tyle poważne, że młody Marek zrezygnował z nauki w wieku zaledwie 16 lat. Nie pomogła przeprowadzka do Wrocławia i zapisanie się do szkoły wieczorowej o profilu rzemieślniczym - Hłasko ukończył edukację na poziomie szkoły podstawowej.
Ważnym momentem w jego życiu było zawiązanie pierwszych przyjaźni. Gdy grał na pozycji środkowego napastnika w klubie sportowym, poznał Tadka Mazura i „Kape”, razem chodzili na mecze. Niestety, szybko wyrzucono ich z klubu za grę w pokera. Tadek wkrótce trafił do więzienia, a Hłasko z „Kape” zajęli się bandytyzmem i kradzieżami.
Słodkie chwile nieróbstwa przerwał przymus pracy, który objął nieuczącego się Marka, gdy skończył 16 lat. Rozpoczął pracę jako pomocnik w firmie Paged w bazie Bystrzyca Kłodzka. Choć wstawał o 4 rano, a pracę przy rozładunku kończył o 22, to i tak kierownik zmiany zarzucał mu, że nie wyrobił normy. Bojąc się oskarżenia o sabotaż gospodarczy i więzienia, Hłasko sam odszedł.
Po przeprowadzce do Warszawy zatrudnił się w firmie Metrobudowa jako ładowacz. Po awansie na stanowisko zaopatrzeniowca zaczął czerpać pewną przyjemność z życia na własny rachunek.
W tym czasie rozpoczął współpracę z „Trybuną Ludu”. Jako korespondent robotniczy, pisał o bolączkach i osiągnięciach swojego zakładu pracy. Po artykule o braku części zamiennych, długich postojach samochodów, ponownie zarzucono mu szkodzenie firmie. Koniec końców, Hłasko został zwolniony.
Ktoś poznany w „Trybunie” znalazł mu pracę w Warszawskiej Spółdzielni Spożywców. Ten okres jego życia był bardzo ciężki. Na bazie musiał być o 4 rano, więc wstawał już o 2 w nocy. Razem z pomocnikiem, konwojentem i ładowaczem jechał na Zieleniak, gdzie już czekali badylarze ze swoim towarem (warzywami i owocami). W takich chwilach obserwował wyzysk chłopów, których towar przypisywano do I kategorii, a płacono za niego jak za III. Po powrocie do bazy o 19ej, byli już tak pijani, że Hłasko ledwo co pamiętał, jak dojeżdżali. Zawsze dawali stojącemu przy bramie zakładu policjantowi butelkę wódki…
Podobne przygody miał po przeniesieniu na rzeźnię. Tam też wszyscy pili i kradli
W rozdziale Wrocław, Obory, Wyspa róż Hłasko opowiada o swoim trzymiesięcznym pobycie we Wrocławiu, gdzie dostał - z pomocą Igora Newerly'ego - stypendium Związku Literatów Polskich. Na miejscu zamieszkał u wuja. Dzięki pieniądzom ze stypendium i honorarium za swoje opowiadanie Baza Sokołowska, opublikowane w czasopiśmie „Sztandar Młodych”, mógł pierwszy raz w życiu skupić się na samorozwoju. Chodził więc do teatru, dużo czytał, rozmawiał z ludźmi.
W tym czasie zafascynował się twórczością Witolda Gombrowicza. Żeby wypożyczyć jego powieść Ferdydurke, musiał zastawić swój zegarek. Odwiedzał także kolegów z czasów, gdy pracował w Pagedzie. Jego nadzieje na serdeczne powitanie się nie sprawdziły- dawni kompani nie przyjęli go dobrze, ponieważ rozpoznali siebie w jego opowiadaniu
Hłasce było bardzo żal zerwanych przyjaźni, ponieważ z tymi ludźmi łączyły go wspólne przeżycia. Trzy lata temu, nielegalnie przez góry chodzili razem przez Czechosłowacką granicę, zanosili słoninę i spirytus, a przynosili papierosy i sztuczną biżuterię. Aby odwrócić uwagę WOP-istów, brali ze sobą kilka kotów, które potem puszczali w pobliżu psa strażników. W czasie, gdy zwierzęta się ganiały, oni przechodzili na czeską stronę i wymieniali towar. Co ciekawe, Czesi nigdy nie przekraczali granicy z Polską - Hłasko wciąż zastanawiał się dlaczego takie podróże były jednostronne. Gdy ten proceder „zarabiania” się wydał, koledzy z innej bazy wymyślili następny. Jako że mieszkali blisko granicy, podpalali przypadkową chatę. Ponieważ straż pożarna była daleko, powiadamiali więc żołnierza z WOP-u, który wzywał czeską straż pożarną - robiło się zamieszkanie, a handel kwitł.
Wracając do wrocławskiego etapu biografii Hłaski, początkujący pisarz znał tam dwóch innych żółtodziobów w tym zawodzie. Jednym z nich był Stefan Łoś, którego wypuszczono właśnie po rocznej odsiadce z więzienia, oświadczając na koniec, że siedział przez pomyłkę. Łoś nigdy nie opowiadał o więziennych przeżyciach - musiał podpisać zobowiązanie, że z nikim nie będzie rozmawiał na ten temat pod groźbą powrotu za kratki. Znajomy Hłaski przed wojną napisał książkę dla młodzieży Strażnica - opowieść o żołnierzach Korpusu Ochrony Pogranicza tropiących bolszewickich agentów. Po wojnie nie drukowano go, więc nie miał z czego żyć. Umarłby niechybnie z głodu, gdyby nie życzliwi koledzy, którzy stale i regularnie zapraszali go na obiady. Odszedł więc nie wskutek niedożywienia, lecz w wyniku obrażeń, jakich zaznał w czasie nieludzkiego traktowania w więzieniu.
Hłasko dowiedział się później, jak UB obchodziło się z więźniami i jak traktowany był Łoś. Stawiali go w lodowatej wodzie po pas na całe godziny (stosowano też inne metody, jak oddawanie moczu na twarz i plucie), potem oddawano na przesłuchanie prowadzone przez pułkownika Jacka Różańskiego. Łoś nigdy nie wymawiał tego nazwiska, bał się. Hłasko poznał Różańskiego, którego określił mianem typowego fanatyka.
Drugim piszącym był Tadeusz Zelenay, o którym w rozdziale także można znaleźć kilka ciekawostek i anegdot.
W 1954 roku Hłasko pojechał ze swym najlepszym przyjacielem Edwardem Bernsteinem na Zjazd Młodych, który odbywał się w Oborach i na którym czytano głównie nieciekawą prozę. Uczestnicy przysypiali ze zmęczenia po nocnych popijawach na każdym z nudnych odczytów. Hłasko i jego kolega - młody i piękny mistrz bójki towarzyskiej, silny fizycznie, opanowany, spokojny - nie wytrzymali długo w Oborach.
Pojechali na Mazury, do miejscowości Wyspa Róż. Za towarzyszy do kieliszka mieli czterech rybaków z Dalmoru. W tym czasie Edward dużo mówił o książkach, o literaturze, dzięki czemu Hłasko miał kompana do długich dyskusji.
Po powrocie do Warszawy Hłasko zdał sobie sprawę, że chodzą za nim tajniacy z milicji, którzy wmanewrowali go później w konfidencką działalność. Żeby wywiązać się ze współpracy, napisał kilka zmyślonych donosów, cały czas mając nadzieję, że w końcu może dadzą mu spokój.
W tym czasie nie miał pieniędzy, mieszkania, więc Józek Lenart ze "Sztandaru Młodych" zlecił mu zrobienie dwóch reportaży z okolic Wrocławia. Jeden był o lekarce pracującej na wsi, drugi o wiejskim teatrze amatorskim, który prowadziła żona kierownika PGR-u.
Gdy Hłasko wrócił do Warszawy, podpisał umowę z wydawnictwem Iskra, ceniącym współpracę z młodymi pisarzami. Z polecenia tamtejszej kierowniczki poszedł na Mokotów, do Władysława Broniewskiego - już wtedy znanego polskiego poety, oficera legionów, komunisty, niepartyjnego alkoholika, aby pomóc mu wybrać wiersze do druku. Broniewski pił z Hłaską do rana.
Reporter najbardziej bojowego pisma w Polsce to rozdział, w którym Hłasko relacjonuje charakter swojej współpracy dziennikarskiej z grupą „Po Prostu”, zakończonej po wydrukowaniu Obrony Grenady
Hłasko pracował w gazecie „Po Prostu”, najbardziej bojowym tygodniku Polski Ludowej. Na początku nie był stałym pracownikiem, tylko tak zwanym wolnym strzelcem.
Na dole gmachu, w którym mieściła się redakcja gazety był mało wykwintny bar „Jontek”, który nie mógł konkurować z niezwykle popularną w tym czasie restauracją „Kameralna”, w której można było siedzieć dwadzieścia cztery godziny na dobę. Hłasko szczegółowo nakreślił podział wnętrza na trzy części, odwiedzanych w zależności od pory dnia: pijaństwo zaczynało się od rana w „Kameralnej” II, później przechodziło się do „Kameralnej” I na posiłek, dalsze picie i zabawę do wieczora (do tych sal mógł wejść każdy). Potem otwierano „Kameralną” III, gdzie obowiązywała pewna etykieta: klient mógł być ostatnim łachudrą, ale musiał mieć obowiązkowo marynarkę i krawat, co w przypadku nieposiadającego mieszkania Hłasko było rzeczą trudną do zrealizowania. Ale inteligentny pisarz i z tym sobie poradził: marynarkę i krawat zostawiał w garderobie „Kameralnej”. Nad porządkiem ucztujących czuwał kierownik sali i kilku szatniarzy. Jeden z nich, pan Miecio, mimo iż był olbrzymem, nie bił gości - wypraszał ich kulturalnie za drzwi. Było tak do momentu, gdy nie pobił klienta kluczem po głowie. Wtedy wyrzucili go z pracy.
Jeśli chodzi o bicie, Hłasko także został poturbowany. Stało się to przez pomyłkę w Paryżu, w lokalu „La Boheme”.
Po okresie libacji w „Kameralnej”, Hłasko wyjechał do Lublina, gdzie wysłała go gazeta poleceniem zrobienia reportażu o dwóch niepełnoletnich chłopakach mieszkających w bursie, którzy zamordowali swojego wychowawcę i ukradli mu przedmioty o łącznej wartości trzystu złotych. Wszystkich zdziwił ich postępek, ponieważ byli grzeczni, uczyli się dobrze, wychowawca ich lubił. Nie umieli wytłumaczyć, dlaczego to zrobili. Powtarzali tylko, że chcieli popełnić zbrodnię jak w powieściach kryminalnych. Pieniądze były im potrzebne na kino i wino. Nie pomyśleli, że wychowawca dałby im je, gdyby tylko go o to poprosili.
Hłasko miał wgląd w akta sprawy, rozmawiał z obrońcą winowajców. Po zebraniu materiałów wrócił do Warszawy i napisał reportaż, którego jedną trzecią odrzucił bojaźliwy Lasota - wtedy redaktor naczelny „Po Prostu” (potem poseł na Sejm Rzeczpospolitej Ludowej), z którego najbardziej poczytne pismo w Polsce zrobiła redagująca je przed 1955 rokiem Hanka Bratkowska.
Dalej Hłasko wspominał okoliczności napisania opowiadania Pierwszy krok w chmurach, które po odrzuceniu przez Lasotę, zostało wydrukowane w „Nowej Kulturze”. Co ciekawe, gdy Bratkowska przeczytała w konkurencyjnym piśmie historię o głupkowatych robotnikach atakujących młodą parę, urządziła piekło Lacocie.
Kolejnym tekstem pisarza był ten o Władysławie Mazurkiewiczu - szpiclu, współpracowniku UB mordującym swoje ofiary strzałem w głowę i ukrywającym ciała w garażu w podłodze, zalewając je uprzednio betonem. Proces zbrodniarza był kompromitacją, ludzie bali się zeznawać. Wszyscy byli pewni, że Mazurkiewicz był tylko pionkiem, że wykonywał wyroki swych zwierzchników z UB. Hłasko właśnie ten aspekt sprawy uczynił motywem wiodącym swojego artykułu Proces przeciwko miastu, którego swoim zwyczajem Lasota nie wydrukował.
Podobnie redaktor „Po prostu” postąpił z tekstem o Dostojewskim, który z chęcią wypuściła „Trybuna Ludu” - organ KC PZPR. „Po Prostu” przestało być pismem dla studentów, stało się gazetą całego narodu. Miało na swoim koncie wiele akcji, między innymi przeprowadziło zbiórkę dla młodych plastyków, którzy nie mieli z czego żyć, poruszało problem bohaterów AK, piętnowało styl życia książąt socjalizmu. Te wszystkie inicjatywy były inspirowane pomysłowością Hanki Bratkowskiej, ale z drugiej strony doprowadziły do jego rozwiązania.
Hłasko skończył definitywnie współpracę z „Po Prostu” po tym, jak Lasota wydrukował kretyńskie opowiadanie Obrona Grenady Kazimierza Brandysa. Bez pracy, spał na Dworcu Głównym, na komisariatach, w izbach wytrzeźwień.
W kolejnym rozdziale pod tajemniczym tytułem Goofy the dog, Hłasko dalej wspomina swoje perypetie, dotyczące głównie etapu fascynacji kulturą amerykańską oraz kontaktów z Jerzym Putramentem.
Przez krótki czas był uczniem Państwowego Technikum Teatralnego (z którego dość szybko go wyrzucono). Wtedy chodził z kolegami przed ambasadę amerykańską, stojącą nieopodal szkoły, gdzie zdejmowali czapki i oddawali w ten sposób honor Stanom Zjednoczonym, walczącym akurat w wojnie koreańskiej. Prócz tego, wszyscy wspólnie chodzili na pokazy filmowe do tamtejszego ośrodka informacyjnego, gdzie Hłasko poznał pewnego psa, nazwanego Goofy the Dog.
Przy okazji wspominania tego etapu biografii, Hłasko poświęcił trochę czasu na opisanie sprawy Stefana Martyki - w tym czasie w Polskim Radiu prowadził audycję „Fala 49”, w której szkalował kraje imperialistyczne, mówił o kretynizmie, bestialstwie, idiotyzmie Amerykanów. Wkrótce został zamordowany przez studenta, prawdopodobnie stałego gościa Ośrodka Informacyjnego ambasady USA. Po tej tragedii centrum zamknięto.
Hłasko wspomina także, jak w czasie wojny koreańskiej rozpuszczono plotkę, że Polacy mogą wziąć w niej udział na ochotnika. Wówczas zakłady pracy urządzały „masówki” (przymusowe zebrania), na których potępiano Amerykanów, a wiwatowano Korei. Zgodnie z propagandą nie wyświetlano nawet zachodnich filmów, a młodzi ludzie byli nią i tak zafascynowani. Gdy w 1952 roku urządzono w „Arsenale” wystawę pod tytułem Oto Ameryka, ludzie godzinami czekali w kolejce, aby choć łyknąć Ameryki. Każdy eksponat - a zwłaszcza pistolety i bomby cieszyły się ogromnym powodzeniem. W tym czasie Hłasko nie znał jeszcze literatury amerykańskiej.
Nastała moda na wszystko, co amerykańskie. Narrator kupił sobie kurtkę wojskową z pagonami, wtopił się w chuliganów warszawskich, ubranych w podobnym stylu i ochrzczonych pogardliwym mianem bikiniarzy, co jeszcze bardziej utwierdzało ich w przekonaniu, że są wyjątkowi. Nosili szerokie samodziałowe marynarki, kolorowe, ręcznie malowane krawaty, wysokie spodnie, buty na tzw. słoninie (białej gumie). Ich głowy zdobiły fryzury, które nazywały się plereza: to fala włosów nad czołem, z tyłu schodząca się i tworząca tzw. kacze skrzydła. Hłasko wspomina, że były trzy kategorie układania plerezy: na cukier, na białko, na szklaną wodę.
Dalszą część rozdziału stanowią rozważania na temat Jerzego Putramenta, który w tym czasie był wzorem młodych literatów: jako pierwszy pojechał do Ameryki, gdzie napisał książkę Dwa łyki Ameryki, w której zamieścił swoje refleksje, między innymi o maszynach do gry hazardowej, o Wall Street (o sercu Ameryki pisał, że była to dzielnica skromna i nijaka) o gmachu ONZ, który podsumował słowem nuda.
Jeden rozdział tych wspomnień Putrament poświęcił Czesławowi Miłoszowi. Zdradził, że był przeciwny wyjazdowi autora Zniewolonego umysłu do USA, ponieważ uważał, że zmarnuje tam swój talent. Oskarżał go także o to, że jest pyszny i zarozumiały. Putrament wyrokował, że kariera Miłosza na Zachodzie nie powiedzie się, oskarżał go o ucieczkę, o to, że w czasie wojny ukrywał paszport litewski, który zapewniał mu bezpieczeństwo osobiste.
Na koniec części poświęconej Putramentowi Hłasko zauważył, że był on towarzyszem i człowiekiem KC, który - jeżeli kiedykolwiek miałby pozostać na Zachodzie - nie musiałby się zmagać z uzyskaniem wizy, jak Miłosz czy on - Hłasko. Autor Pięknych dwudziestoletnich nazwał Putramenta donosicielem, który nie miał trudności finansowych. Zauważał także, że jeżeli kiedykolwiek chciałby on stworzyć jakąś prozę, wtedy umrze z głodu, ponieważ nikt nie kupi książki współpracownika tajnej policji.
Na poparcie swojej negatywnej opinii o Putramencie, Hłasko zdradził, że także o nim napisał on kiedyś donos. W paszkwilu nazwał Hłaskę deprawatorem, szkodnikiem społecznym, podkreślał, że nie powinno się wpuszczać go do Polski, co adresat przeczytał w rosyjskiej gazecie „Izwiestia”. Przebywając w Berlińskim Klubie Dziennikarzy, w lipcu 1958 roku, dowiedział się, że autorem donosu był Jerzy Putrament.
W rozdziale Feliks Dzierżyński i Bogey, podzielonym na pięć tytułowanych części, Hłasko wymienia opis sposobów zapewniających przeżycie młodemu człowiekowi, który bez pieniędzy i pracy trafił na obcą ziemię - począwszy od sutenerstwa, poprzez pobyt w szpitalu psychicznym, więzienia w Monachium, Stadelheim i Paryżu, zaciszny kącik u boku zamożnej kobiety, a skończywszy na uczciwej pracy, w której jednak nie pokładał zbyt wielkiej nadziei (na co wskazuje ostatnie miejsce w hierarchii).
Swoje rozważania rozpoczyna stwierdzeniem, że jeżeli się było uchodźcą zza Żelaznej Kurtyny, można było w czasach Polski Ludowej ubiegać się o azyl polityczny. Szansę otrzymania takowego zwiększało bycie byłym komunistą, członkiem KC, wysokim urzędnikiem UB, szpiegiem lub dyplomatą. Prosty człowiek, jak Hłasko, który nie należał do partii - zajmował się pisaniem - miał trudności z dostaniem azylu. Nie mając możliwości zarobkowania, musiał kombinować.
I. Obłęd
Gdy nie mamy pieniędzy, wówczas symulujemy manię prześladowczą. Zgłaszamy się do komisariatu policji mówiąc, że ktoś nas śledzi, nosi bomby w teczce i prosimy o zgodę na wydanie broni. Oczywiście odmówią. Wtedy trzeba ich nachodzić kilkadziesiąt razy tak, aby nas zapamiętali.
Później połykamy proszki, a nasz zaufany przyjaciel wykonuje telefon na policję. Po jej przyjeździe i stwierdzeniu próby samobójczej, zostajemy rozpoznani jako ten maniak, który ich nachodził i zostajemy odwiezieni do szpitala. Najlepiej jest odbierać sobie życie w Monachium, bo wówczas jest to znakomity szpital w Haar.
W szpitalu pozostajemy długi czas, na przykład według prawa niemieckiego każdy niedoszły samobójca spędza tam aż trzy miesiące!
Później musimy dalej symulować, aby przenieśli nas do domu wariatów. Gdy tak się stanie, na miejscu trzeba odmawiać jedzenia obawiając się otrucia. Wtedy, gdy przywiążą człowieka paskami i zaczną karmić na siłę, trzeba krzyczeć i pluć.
Dalej rozpoczyna się etap spacerów i rozmów z psychiatrą, i tak mamy dach nad głową oraz darmowe wyżywienie, zależne od woli lekarza. Takim symulowaniem niektórzy przedłużali sobie darmowy pobyt do dwóch lat!
Nie tylko w Monachium opłaca się udawać obłęd. Także w Izraelu życie wariata w szpitalu jest usłane różami: piękna pogoda, możliwość pracy na budowie i odkładania pieniędzy na wyjście.
II. Rozczarowani komunizmem
W tym sposobie, będąc bez grosza na Zachodzie, opowiadamy ludziom, jak źle żyje się w Polsce z nadzieją na zaoferowanie pomocy. Niestety nie działa tak dobrze, jak „obłęd” - ludzie nie chcą słuchać o prześladowaniach Żydów, przesłuchaniach przez UB, o śledztwach.
III. Sutenerstwo
Dobrze jest zająć się sutenerstwem, ponieważ to zapewnia przypływ gotówki i gwarantuje spokojny byt. Najlepiej zostać kierownikiem burdelu. Wtedy mamy po kilka kobiet w obiegu, dobre stosunki z policją, łobuzy się nas boją.
Ważne jest, byśmy nie sypiali ze swoimi kobietami, ponieważ to zapewnia trzymanie kontroli - przecież każdy sutener musi czasami pobić swoją pracownicę. Takie udawanie zazdrości sprawi jej szczęście.
IV. Cicha przystań życiowa
Będąc w Izraelu bez pozwolenia na pracę, zwracamy się do polskich organizacji po pomoc. Jeśli nam odmówią, jeżeli zawiedzie dom wariatów i sutenerstwo, wtedy do przeżycia pozostaje… więzienie!
Taki sposób przeżycia jest dobry, jeśli jest się także w Monachium. Tam co trzeci osadzony jest Polakiem. Aby się dostać do tej arkadii trzeba się upić i spać na dworcu - tam policja aresztuje za włóczęgostwo. Trafia się na osiem dni do więzienia, gdzie niestety jest marne wyżywienie i obowiązuje zakaz pracy w areszcie.
Jeżeli chce się przedłużyć areszt, ponieważ nie mamy dokąd wracać, zrzucamy krzyż ze ściany, dzwonimy po strażnika i… dostajemy następną karę do odsiedzenia za profanację uczuć religijnych. To jest dobra metoda w Bawarii - bastionie niemieckiego katolicyzmu.
Podczas pobytu w więzieniu należy pamiętać o hierarchii ważności rozmów. Na pierwszym miejscu jest niewinność, na drugim nikczemność i przewrotność kobiet, na trzecim zaś sport, Bóg oraz wojny.
Trzeba też pamiętać o pewnych zwyczajach: nie płaczemy pod celą, bierzemy udział w rozmowach, ale nie wtrącamy się w cudze nawet gdy słyszymy, że dyskutanci nie mają racji.
V Uczciwa praca
To ostatni sposób na przeżycie. Gdy w zachodniej Europie wybieramy wolność i prosimy o azyl, jesteśmy pytani o lotniska wojskowe. Jeżeli nie byliśmy w partii, o szpiegostwie - jednej z „uczciwych” prac nie mamy co marzyć.
W rozdziale Mam drzwi do szafy dwudrzwiowej, oszklone, Hłasko opowiada o braku wolności słowa komunistycznej Polsce, swojej przygodzie z filmem i trudnościami z wydawaniem książek.
Prozaik otrzymał mieszkanie na Ochocie, gdzie wkrótce na pijaństwo zbierali się wszyscy, którzy rano opuszczali „Kameralną”.
Po jakimś czasie Hłasko wyjechał do Kazimierza i zaczął pisać opowiadanie Cmentarze, w którym zamierzał przyjrzeć się życiu zwykłych ludzi.
Gdy wrócił do Warszawy, w poszukiwaniu swego przyjaciela Edwarda Bernsteina poszedł do bursy, w której kiedyś okazjonalnie pomieszkiwał. Nie spotkawszy tam kolegi, zrobiło mu się nieswojo. Nikt nie wiedział, gdzie przebywał Bernsteina.
Dalej Hłasko wspomina pierwsze spotkanie z Arturem Sandauerem, którego poznał przy okazji pożyczki pieniędzy. Oczywiście jak to bywało w przypadku artystów, Hłasko nie otrzymał od razu żądanej sumy, musiał słuchać, jak gospodarz deklamował wiersze Białoszewskiego i odpowiadać na pytania o ich treść. Gdy okazało się, że nie rozumie stylistyki autora Pamiętnika z powstania warszawskiego, został wyrzucony za drzwi.
Od tej chwili Sandauer nie darzył młodszego kolegi sympatią. Jako pierwszy zaczął go flekować w czasie, gdy nie chciano go drukować, a krytycy marksistowscy uznali go za zboczeńca i degenerata.
Po zakończeniu Cmentarzy ich autor zaniósł maszynopis do wydawnictwa, lecz - jak się spodziewał - odrzuciło ono jego tekst. Usłyszał, że takiej Polski, jaką przedstawił w swojej historii nie ma.
Podobny los spotkał także inne opowiadanie Następny do raju, dyskwalifikowało je jedno zdanie: Zamieniliście Polskę w tak wielki obóz koncentracyjny, że nie potrzeba nawet drutów kolczastych i psów, gdyż i tak nie ma gdzie uciec. Autor nie zgodził się na korektę.
Kilka lat później ten tekst posłużył za scenariusz filmu. Kręcono go we Wrocławiu. Reżyserem był Czesław Petelski, który obiecał, że zadba o wierność opowiadaniu. Kierownikiem artystycznym tego zespołu był pułkownik i profesor Aleksander Ford - człowiek chytry i cwany, który potem przeniósł na ekran - nieudolnie zdaniem Hłaski - jego opowiadanie Ósmy dzień, przerabiając ciekawe sceny z książki z punktu widzenia młodzieżowego odbiorcy w odsłony dziecinne i zabawne.
Gdy ten mało atrakcyjny film wszedł do kin, a Hłasko został zapytany przez krytyka z gazety o komentarz, mimo iż go jeszcze nie widział powiedział, że Ósmy dzień to chała. Słowa te zostały natychmiast opublikowane, a wkrótce pracownik Forda oświadczył Hłasce, że jego pracodawca poda do publicznej wiadomości, że on kłamał, ponieważ nie widział tego filmu. Poza tym Ford miał wyznać, że Hłasko na plan filmowy przychodził pijany i chciał zgwałcić jakąś dziewczynę.
Po tym epizodzie Hłasko otrzymał radę od pewnego kolegi, który doradził mu, że jeżeli kiedykolwiek będzie chciał jeszcze pracować przy filmie czy też wyjechać na zachód, to musi odkręcić tę sprawę, ponieważ takie oskarżenia będą się za nim ciągnęły nawet w innym kraju.
Hłasko, zamiast posłuchać dobrej rady - jak sam przyznał - stchórzył. Napisał do „Ekspresu Wieczornego” list otwarty, w którym stwierdził, że krytyk nie zrozumiał jego słów i w którym przeprosił Forda.
W 1957 roku nie chciano wydrukować dwóch książek narratora, zmarnowano dwa filmy na podstawie innych tekstów, Hłasko stał się przedmiotem drwin i denuncjacji.
Starsi koledzy ze Związku Literatów namówili go, aby na pewien czas wyjechał z kraju do Paryża. Podpowiedzieli mu, żeby złożył podanie o przyznanie stypendium, które zostało rozpatrzone pozytywnie.
Gdy otrzymał paszport i poszedł po stypendium, na miejscu okazało się, że pieniądze zostały cofnięte. Otrzymał za to polecenie, by iść do Ministra Kultury. Tak też zrobił. Urzędnik okazał się człowiekiem uprzejmym. Oświadczył prozaikowi, że to Związek Literatów przyznawał pieniądze i odesłał go z powrotem do nich, a ci z kolei zrzucali winę na Ministra Kultury... W końcu prawda wyszła na jaw: okazało się, że to minister Kuryluk, nie wiedząc o wielu podpisanych umowach z wydawnictwami zachodnimi, cofnął jego stypendium.
Koniec końców, Hłasko wyjechał z Polski Ludowej. Wspomina, że kupił bilet za dolary i pożegnał się z kolegami, którzy nie wierzyli, że wróci - on nie wiedział wtedy, że nie będzie już mógł wrócić… Miał 24 lata, był uznany za skończonego człowieka i pisarza. Przeszedłszy odprawę celną, poleciał samolotem do Paryża, cały czas mając w głowie ciekawe spostrzeżenie:
„Ci nowi piękni dwudziestoletni nie będą już mieć tych problemów: po wybraniu azylu dalej będą lekarzami, inżynierami, czy Bóg wie zresztą czym. Nie grozi im ani nędza, ani głód, ani tęsknota za krajem, który zostawili i który nie sprawiał im cierpienia. I to są ci nowi, piękni dwudziestoletni”
W rozdziale Hotel „Victory” Hłasko opowiada o swoich podróżach, które były przerywane ciągłymi problemami z wizami i paszportem.
Po przyjeździe do Paryża Hłasko trafił na fatalny czas we Francji, która dla Polaków była symbolem wolności i demokracji. Teraz przeżywała ciężki okres, zmieniali się premierzy rządu, wojsko i policja co chwilę legitymowały ludzi i często ich bili. W tym czasie Hłasko był bardzo zagubiony, dręczyła go dziwna pewność, że już niczego w życiu nie napisze. Komuniści zabili w nim nadzieję.
Po jakimś czasie od przyjazdu zgłosił się do ambasady francuskiej i poprosił o wizę turystyczną, aby móc wyjechać do USA. Odesłano go do ambasady polskiej we Francji, gdyż w jego paszporcie był wpis, że może poruszać się tylko po Europie. Tam adnotację zmieniono i dowiedział się, że ma wrócić, gdy nowa wiza amerykańska będzie gotowa. W tamtej chwili nie chcieli mu jej przedłużyć.
Po wizycie w ambasadzie, Hłasko z kolegą Jankiem Rojewskim pojechali do Nicei na Lazurowe Wybrzeże, potem do Niemiec. Chodzili po nocnych lokalach, bawili się i pili, aż w końcu postanowili zmienić otoczenie i wyruszyli na Sycylię, gdzie mieszkali u poznanego rybaka.
Kolejnym postojem na mapie ich wędrówki był Rzym. Tam zatrzymali się w hotelu, z którego Hłasko poszedł do ambasady polskiej przedłużyć ważność paszportu. Na miejscu usłyszał, że trzeba zapytać o zgodę Warszawę. Wtedy narrator przypomniał sobie słowa pracownika ambasady w Paryżu, który dał mu słowo honoru, że z przedłużeniem będą problemy. Tak też się stało: wiza włoska traciła ważność za dwa dni. Posiadał tylko tą niemiecką. Był pewien, że nie dostanie innej, bo ważność jego paszportu kończyła się za kilka dni. Otrzymał polecenie wyjazdu do Berlina, do Polskiej Misji Wojskowej.
Na miejscu urzędnik kazał mu natychmiast wracać do Warszawy, tłumacząc, że posiedzi tam chwilę, a później znowu dostanie zgodę na wyjazd. Hłasko jednak stracił nadzieję: skoro tutaj nie chcieli przedłużyć mu paszportu, to gdy wróci do Polski, nigdy już z niej nie wyjedzie. Przewidywał, że otrzymał już w kraju łatkę szpiega.
To wszystko spowodowało, że w Niemczech poprosił o azyl polityczny. Przez pewien czas mieszkał w Monachium, gdzie poznał Jana Nowaka Jeziorańskiego - dyrektora polskiej sekcji Radia Wolna Europa. Od niego dowiedział się, co Leon Kruczkowski powiedział o nim w Polsce: że wszedł w bagno imperialistycznego wywiadu. To przeważyło o dalszych decyzjach.
Ponownie pojechał do Berlina do Polskiej Misji Wojskowej, gdzie poprosił o prawo powrotu do kraju, aby móc oczyścić się z zarzutów posiadania materiałów szpiegowskich. Tłumaczył, że został zniszczony, że jego rodzina wstydziła się za niego, że nie pracował dla wrogiego Polsce wywiadu. Na nic się to zdało: nie otrzymał wizy powrotnej, kazano mu czekać na decyzję Warszawy.
Załamany wyjechał do Izraela, gdzie regularnie chodził do polskiego konsulatu. Otrzymał radę od ministra Bidy, aby wrócił do Berlina, zwołał konferencję prasową i oświadczył, że w Polsce żyje się bardzo dobrze i tym samym skompromitował Niemców.
On jednak nie mógł tego zrobić, ponieważ otrzymał od nich azyl i pomoc. Nie mógł ich ośmieszyć mówiąc, że się pomylił, że opowiadał kłamstwa o Polsce. Wtedy Bida oddał mu paszport. Zgoda Warszawy nigdy nie przyszła...
Sytuacja była naprawdę ciężka. Janek Rojewski, jedyny znajomy w tym czasie, otrzymał posadę architekta i nagle, z dnia na dzień wyeliminował Hłaskę z grupy przyjaciół.
Pisarz bardzo często głodował. Pracował na budowie, w hucie produkującą watę szklaną, wszędzie pod obcym nazwiskiem, gdyż nie miał pozwolenia. Często był aresztowany przez policję, wielokrotnie siedział w więzieniu, w domu wariatów - wszystko po to, by przeżyć.
Cały czas chodził do polskiego konsulatu, jednak wizy powrotnej do Warszawy nie otrzymał. Ludzie mówili, aby nie wracał, bo komuniści nie przebaczą mu nigdy, ale on mimo wszystko chciał wrócić. Marzył o stanięciu przed polskim sądem i wybronieniu się od zarzutu szpiegostwa. Uważał, że skoro ktoś miał odwagę nazwać go tajnym agentem, to teraz powinien mieć odwagę wpuścić do kraju.
Cały ten czas mieszkał w hotelu „Victory”, z takimi samymi pijakami, jak on. Pewnego dnia, nagle w drzwiach stanęła jego przyszła żona, z którą rozstał się dwa lata temu. To sprawiło, że podjął decyzję o ślubie.
Ostatnim wpisem jest ten o wyjeździe z Izraela na zachód, do Niemiec.