DIONIZY SIDORSKI
„TRZECH WSPANIAŁYCH I JEDEN ZMĘCZONY”
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK”
KATOWICE 1964
Zwiad w chmurach
To było parę lat temu. Wiatr wtedy wiał z szybkością 35 metrów na sekundę, a w podmuchach prędkość jego przekraczała 40 metrów. Przy takiej wichurze niemożliwe jest utrzymanie się na nogach — prze ona na człowieka z siłą blisko 100 kilogramów, odrywa od ziemi, spycha w dół. A szczyty gór były właśnie oblodzone, gładkie, wyszlifowane jak lodowiec. Młody, niedoświadczony jeszcze pracownik Wysokogórskiego Obserwatorium Meteorologicznego na Śnieżce, pełniący w tym czasie dyżur zlekceważył te fakty, uwierzył w swoje siły i nieopatrznie, nie mówiąc nawet o tym koledze, wyszedł z budynku, aby wyrzucić śmiecie z kosza. Drogo za to zapłacił. Nie zdążył nawet zrobić kilku kroków, a wiatr przewrócił go, cisnął o ziemię i zmiótł ze szczytu jak źdźbło słomy. Lekkomyślny obserwator stoczył się na czeską stronę po stromym, gołym zboczu aż w Dolinę Obrzy. Rękami i nogami czepiał się każdego załamania, ale na próżno — wicher turlał nim jak piłką, tarł o lodoszreń stoku.
Później wiatr się trochę uspokoił, chmury spłynęły niżej, w stronę Karpacza, nadeszła pora przekazywania meldunku o przeprowadzonych obserwacjach do Lotniskowej Stacji Meteorologicznej w Jeleniej Górze. Minęło pół godziny, aż w końcu dyżurny Lotniska zniecierpliwił się. Rozdzwoniły się dzwonki telefonów. Odpoczywający po 24-godzinnym dyżurze drugi pracownik obserwatorium na Śnieżce zerwał się ze snu. Przeszukał cały budynek, wybiegł na dwór, zaalarmował WOP. Najpierw znaleziono kosz na śmieci, a właściwie jego szczątki zaczepione o zwisający na skraju szczytu głaz. Potem dostrzeżono człowieka. Na szczęście widoczność była dobra. Młody mężczyzna leżał 300 metrów w dole i nie dawał żadnego znaku życia. Trzeba było działać natychmiast. Przyniesiono liny, czekany. Rąbano lód, asekurując się linami. Do rannego spuścił się jeden żołnierz, porucznik Roman Piątkowski (brat sławnego dyskobola). Obserwator leżał nagi, zupełnie nagi — z ubrania nie zostało nawet śladu — odarty był nawet ze skóry (jak potem stwierdzili lekarze, ubytek skóry na twarzy i całym ciele wynosił około dwadzieścia pięć procent). Obnażone mięśnie puchły na mrozie w oczach. Porucznik wziął rannego na plecy i przeszedł kawałek, ale żleb na jednym odcinku był tak stromy, że nie mogło być mowy o normalnym podchodzeniu, tym bardziej z takim ciężarem. Nie mając wyboru porucznik Piątkowski zdjął własny płaszcz, rozesłał go na lodzie i przywiązawszy do siebie rannego pasem, położył się na płaszczu. Dał znak ręką. Żołnierze szarpnęli liny. Zaczęto powoli windować żywy ładunek pod górę. Podczas tej podróży płaszcz został starty jak marchew na tarce, a sam ratownik dotarł na szczyt będąc już u kresu sił. Obserwatora zwieziono na toboganie do Karpacza, a stamtąd pojechał karetką do szpitala, gdzie leczył się przeszło rok. Po tym całym zdarzeniu mówiono na Śnieżce, że obserwator miał szczęście i chociaż brzmi to paradoksalnie, tak rzeczywiście było. Tuż po wypadku wiatr uspokoił się, przecież, chmury czy mgła nie przykrywały wtedy szczytu, dzięki czemu możliwa była akcja ratownicza.
To było parę lat temu i takie wypadki nie zdarzają się zbyt często, ale praca w obserwatorium, a właściwie droga do obserwatorium, którą jego pracownicy muszą przebywać z Karpacza na Śnieżkę, obfituje w dramatyczne momenty, szczególnie w zimie. Nie tak dawno codzienna prasa doniosła o zbłądzeniu na szczytach jednego z meteorologów, Andrzeja Kałużyńskiego, który nocował w śniegu przy 17 stopniach mrozu i porywistym wietrze. Nad ranem WOP znalazł go ledwo żywego i oczywiście cała historia skończyła się w szpitalu, gdzie długo zastanawiano się, czy odmrożone stopy trzeba amputować. Na szczęście okazało się to niepotrzebne.
Wczasowicze odwiedzający Śnieżkę w pogodne, słoneczne dni, których tutaj jest zresztą bardzo mało, zachowują w pamięci obraz łagodnej, niegroźnej góry, odartej ze wszystkich rekwizytów pierwotnej dzikości, tego czegoś, co tak się zwykło cenić podczas wędrówek turystyczno-krajoznawczych. Zarówno Polacy jak i Czesi zabudowali dokładnie szczyt różnego rodzaju mniej i więcej uroczymi budami i przed deszczem jest się gdzie schronić. W zimie natomiast rzadko kto tutaj zagląda, narciarze docierają najwyżej do „Domu Śląskiego", a wczasowiczom bardziej odpowiada jazda na „oślej łączce" w Karpaczu niż wspinaczka po oblodzonym stoku. Na szczycie Śnieżki nieraz całymi tygodniami nie pojawi się żadna „nowa twarz", bo i czeska kolejka linowa bardzo często w zimie nie kursuje ze względu na zły stan pogody. Bywa i tak, że przez kilka dni nie można wyjść z budynku, o ile nie chce się narażać na ewentualne zdmuchnięcie ze szczytu.
Klimat Śnieżki do złudzenia przypomina klimat strefy podbiegunowej, a nawet — jak twierdzą fachowcy — warunki tutejsze są jeszcze bardziej uciążliwe niż na przykład na Spitsbergenie. Mieszkańcy tego niewielkiego i jedynego w swoim rodzaju skrawka ziemi polskiej muszą być bardziej odporni i zahartowani niż ludność żyjąca w norweskiej strefie podbiegunowej. Średnia wieloletnia temperatura tak jak i tam wynosi zero stopni, a nawet w niektórych latach na Spitsbergenie bywa wyższa niż na Śnieżce. Brzmi to może nieprawdopodobnie, ale tak jest rzeczywiście. Tutaj notuje się przede wszystkim większe jej wahania; w ciągu godziny potrafi spaść na przykład z plus jeden do minus dziesięć stopni i odwrotnie, a wiatr o sile cyklonu, stale zmieniających się kierunkach i natężeniu, jest przysłowiowym chlebem powszednim, zwłaszcza w marcu, kwietniu i listopadzie.
Przyczyną częstych huraganów połączonych zwykle ze śnieżycami albo deszczem jest zarówno specyficzne położenie Śnieżki, jak i niezwykła konfiguracja południowych terenów tej części Karkonoszy. Wyloty dolin, wąwozów i żlebów zbiegają się w pobliżu góry, w związku z czym, tak zwane wiatry zboczowe nakładają się na wiejące równolegle, potęgując ich siłę. Najwyższą i samotną zaporą dla nich jest właśnie Śnieżka, która na domiar złego leży na stałym szlaku wędrówek ciepłych prądów powietrza z południowego zachodu i zimnych z północnego wschodu. Zmienne jest zatem również i ciśnienie atmosferyczne. Nie tylko w Polsce, ale i Europie środkowej nie ma drugiego takiego miejsca posiadającego klimat polarny. Nawet najwyższe szczyty Tatr nie mogą się tym pochwalić. Można tutaj zaobserwować różne, niespotykane w podobnych szerokościach i długościach geograficznych zjawiska meteorologiczne, jak na przykład osnute niegdyś legendą promienie św. Elma, którym lud przypisywał czarodziejskie właściwości, a ukazywanie się ich przyjmowano jako zapowiedź tragicznych wydarzeń. Zakonnicy, którzy dawniej prowadzili na Śnieżce obserwacje, w takich chwilach z trwogą spoglądali w niebo.
„Uwagę moją zwróciły trzaski w aparacie radiowym. Chcąc wykryć ich przyczynę, wyszedłem na taras wieży obserwatorium. Niebo było pogodne. Wszystko wyjaśniło się dopiero wtedy, gdy wyciągnąłem dłoń i końce palców zaczęły świecić niezwykłym, zielonkawym światłem. Zobaczyłem też, że iskrzą się zakończenia przyrządów pomiarowych, piorunochron i cały szczyt wieży. Gdy przykryłem ręką końce palców, światło gasło. Były to promienie św. Elma." Tak opisywał w kronice swoje wrażenia jeden z polskich meteorologów pracujący na najwyższym szczycie Karkonoszy.
Od kilku już wieków Śnieżka była dla mieszkańców Karpacza i pobliskich wsi wskaźnikiem pogody. Chłopi uzależniali termin rozpoczęcia sianokosów od „wyglądu" tej góry, a smolarze, wypalający węgiel drzewny i smołę, każdego rana spoglądali na szczyt zastanawiając się — będzie deszcz czy nie będzie, wygasi paleniska czy nie. Jeżeli szczyt przykrywały chmury, odkładano prace na dzień następny.
Stałe obserwacje, ale na razie tylko w okresie letnim, zaczęto prowadzić od roku 1824, a rolę placówki meteorologicznej spełniała wybudowana w XVII wieku kaplica, w której latem dyżurowało kilku zakonników. Późną jesienią zamykano drzwi tego „obserwatorium" na żelazne rygle, uważając, że zimą człowiek nie jest w stanie tu wytrzymać. Pod koniec XIX wieku Śnieżką zainteresowali się naukowcy i w roku 1900 wybudowano na szczycie obserwatorium noszące ówcześnie nazwę Królewskiego. Cała budowla wysoka na 18 metrów została zmontowana wyłącznie z konstrukcji drewnianych spojonych ze sobą potężnymi śrubami. Ściany szczelnie „otynkowano" maleńkimi, wielkości pudełka od zapałek, dębowymi gontami, wyglądającymi z daleka jak rybia łuska. Budynek wzmocniono stalowymi linami, zwiększając w ten sposób jego wytrzymałość na uderzenia wichru. Na owe czasy wzniesienie wysokogórskiego obserwatorium odpornego na tak ciężkie warunki atmosferyczne, było dużym osiągnięciem budowniczych.
Cechy klimatyczne Śnieżki potrafiło również docenić dowództwo Luftwaffe, które urządziło na tym szczycie ośrodek szkoleniowy (Ausbildungsstation Goldhöhe) dla meteorologów-dywersantów, którzy potrafiliby potem prowadzić badania w strefie podbiegunowej.
Zorganizowanie Własnej służby meteorologicznej na wyspach arktycznych (wschodnia Grenlandia, wyspy Spitsbergenu i Jan Mayen) stało się dla marynarki i lotnictwa niemieckiego zadaniem pierwszorzędnej wagi. Jak wiadomo, przy działaniach wojennych, a zwłaszcza na morzu i powietrzu, dobra i prawdziwa prognoza pogody decyduje niekiedy o powodzeniu całej operacji. Po aneksji Norwegii i Danii Wehrmacht został odcięty od podstawowych źródeł informacji meteorologicznych z kręgu Arktyki, bez których nie można było nawet myśleć o trafnej prognozie dla północnego Atlantyku, Bałtyku czy środkowej Europy. Obsługujący arktyczne obserwatoria Duńczycy i Norwegowie zaczęli sabotować Niemców przechodząc wyłącznie na usługi aliantów. W związku z tym, na Śnieżce posiadającej polarne warunki klimatyczne, zawrzało. W pośpiechu przystąpiono do przeszkalania tam pod kierunkiem dra Glassa i jego synów, żołnierzy Luftwaffe, których po pewnym czasie zrzucano na spadochronach na Grenlandię, wyspy Spitsbergenu i Jan Mayen. Zdobywali oni tutaj tak potrzebną dla Dalekiej Północy wytrzymałość fizyczną, wypróbowując równocześnie ekwipunek i ubrania arktyczne. Dywersanci spełniali podwójne zadania — niezależnie od prowadzonych na potrzeby własnej armii normalnych obserwacji przy pomocy krótkofalówek i skradzionego przez wywiad niemiecki angielskiego szyfru lotniczego, podawali przelatującym tamtędy alianckim samolotom mylne dane meteorologiczne, co niejednokrotnie stawało się przyczyną poważnych katastrof.
Śnieżkę uważano widocznie za nie byle jaki punkt strategiczny, skoro tutejsze obserwatorium wyposażono podczas ostatniej wojny w dalekopisy i aparaty nadawczo-odbiorcze, dzięki którym utrzymywano stałą, bezpośrednią łączność z główną kwaterą Hitlera. W roku 1945 wojska niemieckie, po wywiezieniu ze Śnieżki ważniejszych przyrządów i dokumentów, postanowiły wysadzić obserwatorium w powietrze. I pewnie by tego dokonały, gdyby nie dr Glass, stary meteorolog, który od dawna kierował tą placówką. Obserwatorium było dla niego nie tylko miejscem pracy zarobkowej i naukowej, ale i mieszkaniem całej jego rodziny.
Oddział Wehrmachtu, który został wyznaczony do wykonania tego zadania, rozlokował się w „Domu Śląskim" u podnóża Śnieżki, a na sam szczyt wysłano tylko paru minerów. Po założeniu ładunków wybuchowych pogoda gwałtownie się popsuła. Śnieżyca otuliła białym pokrowcem całą górę. Siedząc w podminowanym już obserwatorium żołnierze czekali teraz, aż się na dworze uspokoi, a wraz z nimi czekał dr Glass, częstując saperów wódką. Na mrozie alkohol smakuje, nawet bardzo, a że huragan nie ustawał, spici saperzy w końcu usnęli. I wtedy dr Glass zaryzykował. W bezpiecznej odległości upozorował wybuch małym ładunkiem, telefonicznie meldując zaraz dowództwu oddziału o wykonaniu rozkazu. Chmury nadal przykrywały szczyt. Front był niedaleko i zadowolony oficer zarządził natychmiastowy wymarsz oddziału rozlokowanego w „Domu Śląskim". Saperzy mieli dołączyć do nich już na dole. I tak się też stało. Po wytrzeźwieniu minerów dr Glass oświadczył im, że rozkaz wysadzenia został odwołany. Zdziwieni nieco tym obrotem rzeczy saperzy opuścili jednak Śnieżkę. Przez kilka dni niemiecki uczony drżał ze strachu — obawiał się, że hitlerowcy mogą wrócić, ale nie wrócili. Wkrótce przybyli tu nasi wopiści, którym dr Glass przekazał zaminowane jeszcze obserwatorium. Niedługo potem pracę w nim rozpoczęli już polscy meteorolodzy.
Stacja Meteorologiczna Państwowego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego w Karpaczu posiada dwa obserwatoria. Jedno z nich znajduje się przy ulicy Leśnej, drugie — na Śnieżce. Oczywiście, że ze względu na swoje specyficzne położenie to ostatnie ma niewspółmiernie większe znaczenie.
Kiedy wychodziłem z „Orlinka", spojrzano na mnie jak na wariata. Teraz na Śnieżkę! Pogoda rzeczywiście nie zachęcała do wycieczki: przed południem lał deszcz, a teraz znowu sypał śnieg. Wyruszyliśmy jednak razem z kierownikiem Stacji Meteorologicznej, Tadeuszem Hołdysem. Na szczęście krzesełkowy wyciąg na Małą Kopę funkcjonował, chociaż był już początek kwietnia, miesiąca przeznaczonego na konserwacje. Tam na górze przewalały się chmury, ale tutaj panował względny spokój. Wiał tylko lekki wiaterek i nawet śnieg sypał teraz nie tak gęsto. Na wycince, nieopodal wyciągu „kręciło" kilkunastu narciarzy z „Orlinka", nikt jednak prócz nas i paru wopistów, nie jechał w górę.
Gdyśmy wyszli z budynku górnej stacji wyciągu, wiatr od razu chlasnął nas po policzkach ostrym pyłem śnieżnym, chwycił mróz. Ciemno się zrobiło, a przecież do zachodu słońca zostało jeszcze dużo godzin. Przepraszam, wcale nie ciemno, tylko biało. Biało pode mną, nade mną i z boków, biało w oczach, zupełnie jak by wrzucono mnie nagle do worka z mąką. Drobniutki pył śnieżny zatyka drogi oddechowe, czuję w gardle jego mokre zimno. Idziemy najpierw do „Domu Śląskiego", wzdłuż wytyczonej kijkami trasy wynoszącej 1700 metrów. Bagatela, ale my idziemy już prawie godzinę i schroniska nie widać. Nogi zapadają się co chwila po uda. Pod nami dwa i pół metra śniegu. Bardzo słaba widoczność utrudnia marsz, dostrzegam przed sobą zaledwie jedną tyczkę i rozpływającą się w zamieci, szeroką w barach, potężną sylwetkę Tadeusza Hołdysa. Nisko pochylony, z ogromnym plecakiem wyładowanym prowiantem sunie powoli, ale uparcie jednostajnym krokiem. Nie pozostawiamy po sobie żadnych śladów, tak jakbyśmy szli w powietrzu, wiatr zasypuje dołki, wygładza nierówności. Tą samą drogą szedł niedawno młody meteorolog, Andrzej Kałużyński, który znał dobrze trasę. Mróz tylko wtedy był silniejszy i wiatr pędził z większą szybkością. Gęste chmury wchłonęły go i nie widział potem już nawet wyciągniętej ręki. Stracił orientację, zaczął krążyć w kółko, a potem, aby nie zamarznąć, kopał nogami w śniegu jamę, którą wiatr i tak ciągle mu zasypywał. Chciało mu się spać, ale wiedział, że tego nie może zrobić i dlatego drapał rękami białą pokrywę, gryzł wargi, krzyczał, ot tak sobie. Kiedy nie mógł już stać, czołgał się w kółko, żeby tylko nie zastygnąć w bezruchu, nie dać się zasypać. I tak go zastał dzień.
Nareszcie mijamy „Dom Śląski". Ostatnie podejście pod sam szczyt pokonujemy już prawie na czworakach. Tutaj na odmianę śniegu ani na lekarstwo, nie ma o co „zaczepić" nóg. Droga pokryta jest lodem. Kierownik Hołdys ma przypięte pod podeszwami kolce i łatwiej jest mu utrzymać równowagę. W końcu docieramy do celu. Całe obserwatorium pokrywa sadź, a wieżyczka ginie w chmurach... W wąskiej sieni, gdzie śnieg wtargnął razem z nami, ściągamy z głów kaptury i otrzepujemy z rzęs małe sopelki lodu. Na stole pojawia się zaraz gorąca herbata zaparzona przez gospodynię obserwatorium Marie Urban.
— To jest heliograf, przyrząd rejestrujący czas nasłonecznienia. Anemograf bada prędkość wiatru. Pluwiograf, barograf, hydrograf... — objaśnia Tadeusz Hołdys. Pracownia meteorologiczna przypomina trochę gabinet astronomiczny, jest tutaj nawet lupa sześciokrotnie powiększająca obraz nieba, dokładne zegary, jakieś szklane rurki z rtęcią, różnego rodzaju mapy, wszystko ściśnięte w niewielkim pokoju. Niektóre przyrządy są umieszczone także na tarasie wieży. Obserwatorium na Śnieżce jest jednym z ważniejszych ogniw długiego łańcucha podobnych placówek rozsianych po całym kraju. Położone najwyżej w południowo-zachodniej Polsce, pierwsze potrafi zarejestrować zmiany zjawisk meteorologicznych, ponieważ występują one najpierw w górnych warstwach atmosfery. Płynące stąd meldunki do Jeleniej Góry, Okręgowego Biura Pogody we Wrocławiu i Centralnego w Warszawie pozwalają na trafniejsze ustalenie prognoz na przyszłość. Co godzinę, z dokładnością do minuty, obojętnie dniem czy nocą, dokonuje się pomiarów prędkości i kierunków wiatru, ciśnienia, temperatury, ilości opadów; bada się stopień zachmurzenia czy zamglenia, powstawania i zanikania sadzi, co ma ogromne znaczenie, zwłaszcza dla lotnictwa.
Budynek drga, kołysze się, drewniana konstrukcja trzeszczy pod naciskiem wiatru. Pracownia jest umieszczona w wieży i tutaj kołysze się nie mniej chyba niż na morzu. Schodzimy wszyscy na sam dół do pokoju zwanego szumnie salonem: stół, kanapa, parę krzeseł, w kącie telewizor, a obok radio, kilka pejzaży na ścianach, w oknach firanki — mały zamknięty świat, odcięty od otoczenia, jak statek na pełnym morzu. Co prawda, na tym samym szczycie stoją jeszcze schroniska polskie i czeskie, ale stąd ich nie widać (jest nadal dzień), chociaż to zaledwie kilkanaście metrów odległości. Tam za oknem jest teraz śnieżyca — kompleks zabudowań rozbija na małe wysepki. O takiej porze jest się skazanym wyłącznie na ciągle to samo towarzystwo. Obcy do niedawna dla siebie ludzie po objęciu stanowisk meteorologów, stają się nagle nolens volens jedną rodziną: rolę „ojca" spełnia kierownik, a „matki" — etatowa gospodyni, starsza już kobieta, Maria Urban, mieszkająca stale na Śnieżce. Prowiant donoszą jej mężczyźni i zimą rzadko wychodzi nawet poza próg domu. Przedtem była tu gospodyni młodsza, ale nie wytrzymała długo: kiedy niepogoda trwała przez kilka dni, dostawała histerii, tęskniła za normalnym miastem, oświetlonymi ulicami. Maria Urban jest bezdzietna—jej cała rodzina wyginęła podczas ostatniej wojny.
W kuchni każdy pracownik obserwatorium (a jest ich sześciu), posiada własną szafkę z prowiantem i zaopatruje ją według własnych upodobań. Jeden znosi tutaj olbrzymią ilość puszek skondensowanego mleka i ryżu, inny głównie wędliny... w takich warunkach byle drobiazg potrafi stać się przyczyną kłótni, albo zbiorowej radości.
„Stało się zadość życzeniu kucharki i reszty personelu obserwatorium, aby zaopatrzyć się w nową kuchnię elektryczną, która umożliwiłaby gotowanie i pieczenie chleba. Gdy została zakupiona w Wałbrzychu i przewieziona pod Śnieżkę na saniach, stąd zaraz męska załoga obserwatorium (4 ludzi) przyciągnęła i wypchnęła ją na Śnieżkę na toboganie, przy bardzo złej pogodzie. Radość z powodu zainstalowania nowej kuchni i dobrego jej funkcjonowania była ogromna. Skończyło się to 4-godzinnym pieczeniem chleba, które przedtem nie zawsze się udawało" — zanotowano w kronice pod datą 20 marca 1955 roku.
Dziwni to ludzie, każdy z nich wiązał kiedyś swoje plany życiowe z innym zawodem. Nawet kierownik placówki, Tadeusz Hołdys. Zaraz po wojnie ukończył Wyższą Szkołę Handlową, wkrótce jednak odezwały się stare „nawyki" rodzinne. Ojciec był hydrologiem i pracował w Żywieckiem przy regulacji potoków górskich; „na pogodzie" musiał się więc znać. Nie wyszło więc jakoś Tadeuszowi Hołdysowi z tą karierą handlową: po pewnym czasie doszedł do wniosku, że właściwym jego przeznaczeniem jest meteorologia. Pracując już w Instytucie we Wrocławiu, zaczął studiować klimatologię na Uniwersytecie. Stamtąd trafił do Karpacza.
Gdy odwiedziłem obserwatorium, Józef Pawłowski, pełnił właśnie dyżur. Obecny zawód zdobył służąc w marynarce wojennej. Dojeżdża tutaj ze wsi pod Bolkowem, gdzie mieszka z żoną i dziećmi, tak jak i jego rodzice, którym w wolnych chwilach pomaga w pracach gospodarskich. Do pracy na Śnieżkę, tym razem ze Szklarskiej Poręby, dojeżdża również Andrzej Kałużyński, który ostatniej zimy zbłądził na szlaku. Niegdyś studiował na Uniwersytecie Poznańskim. Z kolei Marek Szaliński, był przedtem krawcem, a najstarszy ze wszystkich Borys Korotecki zarabiał przed wojną na kresach wschodnich wypisywaniem kwitów w składzie drzewa. I wreszcie ostatni, najmłodszy pracownik obserwatorium, Jerzy Janiszewski, uprzednio pracował jako zawodowy ratownik górski w Beskidzie Śląskim. Koledzy z GOPR-u nazywają go „Kosą" za odważną i brawurową jazdę na nartach w czasie akcji ratowniczych.
Zresztą wszyscy oni są po trochu ochotniczymi ratownikami górskimi. W razie potrzeby pierwsi śpieszą niefortunnemu alpiniście z pomocą. W kronice obserwatorium często powtarza się zdanie: „Dzisiaj nasi pracownicy udzielili pomocy..."
Są to na ogół ludzie młodzi, posiadający olbrzymi hart i umiejętność życia w trudnych, nieco prymitywnych warunkach. I tacy już muszą być, gdyż praca ich wymaga wielu poświęceń i wyrzeczeń.
Siedzimy w piątkę przy telewizorze — gospodyni, Hołdys, Pawłowski, Janiszewski i ja. Jest niedziela, nadają rewię piosenek; śpiewa jasnowłosa Irena Santor i zmysłowa Kalina Jędrusik, w wydekoltowanej sukni, zapowiada oczywiście Lucjan Kydryński, a w przerwach między jednym a drugim numerem programu występują girlaski w czarnych, obcisłych trykotach. Spoglądam na twarze moich rozmówców — tak samo musieli chyba patrzeć na kobiety traperzy z powieści Curwooda po długiej, samotnej włóczędze. Józef Pawłowski i Jerzy Janiszewski już od tygodnia dyżurują na przemian w obserwatorium, a za oknem ciągle śnieżyca i te same twarze przez całe dwadzieścia cztery godziny...
Późną nocą kładziemy się spać. Wszyscy mężczyźni w jednym pokoju przypominającym kajutę dziewiętnastowiecznego żaglowca. Nad nami słychać kroki dyżurnego. Wiązania starych, drewnianych konstrukcji skrzypią niepokojąco. Czuję, jak leżanka wraz z podłogą „chodzi" pode mną, drga. Nie mogę usnąć. Przypominają mi się zdjęcia jednego z projektów nowoczesnego obserwatorium ze szkła, betonu i aluminium w kształcie tak zwanych „latających talerzy" i czując coraz większe kołysanie, modlę się do GKKFiT i centralnych władz PIHM o podjecie szybkiej decyzji w sprawie budowy nowego gmachu. Pieniądze przeznaczone na ten cel leżą w banku nie wykorzystane już co najmniej od siedmiu lat! Ba, przeprowadzono kiedyś nawet pomiary terenu i aż dziw, że tak trudno jest dokonać wyboru odpowiedniego projektu architektonicznego i budowlanego, o brak którego rozbija się ponoć cała sprawa. No cóż, głowy myślą, oby już jak najkrócej, i z tym westchnieniem wreszcie zasypiam.
1962