MORALNA OCENA PRZYJEMNOŚCI
Czy to jest złe, że ludzie szukają przyjemności? Bo jeśli jest w tym coś złego, niech Kościół mówi o tym wyraźnie, a jeśli nic złego w tym nie ma, to skąd się wzięła ta potępiająca aura wokół samej idei szukania przyjemności?
Różne bywają ludzkie przyjemności. Jednemu jest przyjemnie, kiedy dobrze o nim mówią, drugi znajduje przyjemność w tym, że ludzie się go boją. Jeden z lubością przegląda pęczniejącą książeczkę PKO, inny znów ma przyjemność w wydawaniu. Ktoś cały urlop najchętniej spędziłby na leżaku, a jego kolega bierze taternicki ekwipunek i drapie się tam, gdzie go nie swędzi. Jeden wysoko sobie ceni przyjemności łoża albo stołu, drugiego upajają raczej codzienne zwycięstwa nad niższymi pragnieniami.
Spróbujmy określić przyjemność następująco: jest to przeżycie, towarzyszące posiadaniu jakiegoś dobra. Toteż jakie dobro — taka przyjemność. Jeśli dobro jest względne, względna będzie również przyjemność z jego posiadania: jeden lubi czytać poezje, a drugi kryminały, jednemu smakują bażanty, a drugiemu kapusta. Dobro cielesne rodzi cielesną przyjemność, duchowe — duchową. Jeśli dobro jest okaleczone, również przyjemności będzie czegoś brak: inaczej cieszy się ze zdanego egzaminu student, któremu udało się nawiązać z profesorem partnerską rozmowę, inaczej taki, któremu postawiono pozytywny stopień z litości. Dobro może być również zatrute, wówczas i o przyjemności nie da się powiedzieć, że jest zdrowa: działania płynące z zemsty, rozpusty, nienawiści mogą przynieść człowiekowi jedynie brudną przyjemność.
Użyliśmy przed chwilą takich sformułowań, jak „zatrute dobro”, „niezdrowa, brudna przyjemność”. Ktoś mógłby zarzucić, że określeniom tym brak rzeczowości, że wyrażają one jedynie subiektywne, emocjonalne nastawienie tego, kto takich terminów używa. Żeby nie narażać się na ten zarzut, spróbujmy konkretnie określić, kiedy dobro jest „zatrute”, kiedy przyjemność jest „niezdrowa” i „brudna”.
Zacznijmy od banalnego stwierdzenia, że wszystko, co jest w człowieku, jest otwarte na coś od siebie wyższego, co ma moc sobą przesycać i przemieniać. Zmysły ludzkie są otwarte na ducha, duch jest otwarty na Boga i płynącą od Niego moc. Jeśli powiemy, że człowiek ma zmysły, tak samo jak zwierzęta, jest to tylko część prawdy. Bo chociaż pod względem materialnym zwierzęta mogą cieszyć się nawet doskonalszymi zmysłami niż człowiek, to przecież tylko zmysły człowieka są otwarte na wymiar duchowy. Jastrząb ma oczy dużo bystrzejsze niż człowiek, ale jeden tylko człowiek może swoimi oczyma zobaczyć kogoś potrzebującego pomocy, rozpoznać błogosławioną moc dobra i ciemną potęgę zła, dostrzegać Bożą obecność.
Wszystko w człowieku dąży do przekraczania siebie: potrzeby biologiczne nie są wyłącznie biologicznymi, stany psychiczne wychodzą poza sferę psychiki, więzi socjologiczne mają tendencję do wyrażania się w relacjach międzyosobowych, a tych nie da się przecież sprowadzić do samej tylko socjologii. Nawet rozum, ta szczególnie szlachetna cząstka naszego człowieczeństwa, jest zwrócony ku czemuś, co go przewyższa i właśnie dlatego nie cofa się przed zgłębianiem tajemnic, których do końca nigdy nie zgłębi.
Zarazem jest w człowieku tendencja odwrotna: do zamykania w sobie owych wyjść ku transcendencji. Jeśli więc nasze potrzeby biologiczne potraktujemy jako wyłącznie biologiczne, to zamiast pobudzać nas do pracy na rzecz wzajemnej solidarności, będą one powodem coraz to nowej walki o byt; zamiast przyczyniać się do budowania miłości, będą nośnikami wzajemnej pogardy. Jeśli nie zauważymy transcendowania naszej psychiki ponad samą siebie, łatwo różne determinanty, które wyznaczają przestrzeń naszej wolności, uznać za mechanizmy determinujące i w ogóle utracić wiarę w możliwość bycia wolnym. Jeśli socjologię człowieka zechcemy interpretować w kategoriach wyłącznie socjologicznych, zapominamy w ten sposób o tym, że człowiek jest osobą, a takie przeoczenie musi rodzić krzywdę i nieszczęścia. Z kolei rozum, jeśli pozamyka swoje wyjścia w sferę, która go przekracza, może stać się niezdolny do samego nawet postawienia pytań egzystencjalnie najważniejszych.
Otóż co się dzieje, jeśli, zdobywając pożądane wartości, próbujemy je zamknąć w sobie, usuwamy ich otwarcie ku temu, co wyższe? Wartości te ulegają stopniowemu wynaturzeniu, zaczynają się niejako rozkładać, zaś produkty ich własnego rozpadu zatruwają je coraz więcej. W tym właśnie sensie dobro bywa „zatrute”, a przyjemność „brudna”, przy czym stopień zatrucia zależy od rodzaju zamknięcia. Przyjemność płynąca z rozpusty jest wyjątkowo brudna, bo sferę wartości seksualnych odcięto tu niemal zupełnie od jej odniesień osobowych. Brudem może być skażone jednak nawet współżycie małżeńskie, jeśli nie dość jest otwarte na tę miłość, która jest większa niż śmierć, albo jeśli pozytywnie wyklucza samą nawet możliwość poczęcia nowego życia. Brudna może być zarówno chęć zysku, jak i radość z jego osiągnięcia — bo choć musimy pracować dla zarobku, interes nie powinien być naszym celem ostatecznym. Nawet pożądanie prawdy i przyjemność jej zdobywania może ulec zatruciu — jeśli szukamy prawdy przeciwko komuś albo jakąś prawdę cząstkową usiłujemy absolutyzować i przeciwstawiać prawdzie o większym stopniu powszechności.
Brudne przyjemności zwykle się przejadają i zostawiają po sobie niesmak. „To wszystko nie cieszy” — słyszy się od ludzi, którym udało się zdobyć rzeczy, o jakich większość nie może nawet marzyć. Bo żadne luksusy ani sława czy władza, ani wymyślne rozrywki nie wypełnią braku miłości ani nie zagłuszą na dłuższą metę poczucia bezsensu. Proste jedzenie daleko bardziej smakuje człowiekowi uczciwemu, aniżeli wyszukane potrawy komuś, kto zapomniał, po co żyje. Nasza zdolność do odczuwania przyjemności pochodzi od Tego, który obdarza nas rozmaitymi dobrami, ale będzie nas ona pchać do samozniszczenia, jeśli zagubimy obiektywną hierarchię dóbr.
Jeśli jednak tak się rzeczy mają — to znaczy jeśli przyjemność brudna zwykle kończy się niesmakiem, a prawdziwego smaku życia nie da się zakosztować w moralnym nieporządku — to dlaczego tak nas ciągnie do różnego rodzaju brudnych przyjemności? Na to można odpowiedzieć paru innymi pytaniami: Dlaczego fascynuje nas raczej potęga pieniądza lub przemocy, aniżeli ta potęga, która zwycięża nawet śmierć, a której na imię miłość? Dlaczego wolność kojarzy nam się raczej z prawem do czynienia zła aniżeli z wyzwalaniem w sobie nie rozbudzonych jeszcze zdolności do dobrego? Dlaczego nasza człowiecza godność tak często mniej dla nas znaczy aniżeli ludzka opinia, kariera, wygoda? Po prostu tak już z nami jest, że od mądrości nam się nie przelewa, i to jest chyba główną przyczyną, że tak łatwo ulegamy kłamstwom szatana.
Postawmy jeszcze jedno pytanie: Czy wolno nam szukać takich przyjemności, które płyną z prawdziwego dobra? Na pewno wolno nam się nimi cieszyć i dziękować za nie Stwórcy. Czy jednak wolno ich szukać? W każdym razie uważajmy, żeby nie postawić sprawy na głowie. Nie dlatego przyjaciel jest mi bliski, że przebywanie z nim sprawia mi przyjemność, ale dlatego jest mi z nim przyjemnie, że jest mi on tak bliski. Nie po to też studiuję, aby otrzymać dyplom: dyplom będzie jedynie urzędowym potwierdzeniem, że czasu na studiach nie marnowałem. Podobnie rzecz się ma z dobrem i wynikającą z niego przyjemnością. Powinniśmy szukać przede wszystkim dobra, przyjemność pojawi się niejako automatycznie.
Bywa jednak, że człowiek czyni dobro, gdyż pociąga go jego smak. Nie ma w tej postawie nic złego, choć jest to jeszcze podejście niedojrzałe. Zapewne przyjdą jeszcze w życiu tego człowieka chwile błogosławionej ciemności, kiedy dobro nie będzie go pociągało. Jeśli pozostanie wówczas wierny dobru, dozna oczyszczenia, a jego dobra postawa zostanie utrwalona. Bo dobro jest dobrem niezależnie od tego, czy dane jest nam zaznawać jego smaku. Podobnie jak zło jest złem niezależnie od tego, czy towarzyszy mu jakaś brudna przyjemność.
Niekiedy nawet nasze przebywanie z Bogiem jest w Piśmie Świętym przedstawiane w kategoriach przyjemności: „Skosztujcie i zobaczcie, jak słodki jest Pan” (Ps 34,9; por. 1 P 2,3). Powiedzieliśmy wyżej, że jakie dobro — taka przyjemność. Przebywanie z Bogiem jest najwyższym i ostatecznym dobrem człowieka, dlatego nie ma większej i prawdziwszej radości niż ta, która płynie z uczestnictwa w miłości Bożej. Częściowo już na tej ziemi jest nam ona dostępna, lecz „jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują — tego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce nie zdoła pojąć” (1 Kor 2,9). Ale prawdę mówiąc — choć brzmi to paradoksalnie — nie dla szczęścia wiecznego zostaliśmy stworzeni. Bóg stworzył nas dla siebie, chce na wieki związać się z nami miłością. Szczęście wieczne będzie tylko owocem naszego uczestnictwa w Tym, który jest Dobrem ostatecznym i naszym Ojcem.