Pawlikowska-Jasnorzewska Maria
Excentrycy
tańczą dziś w dancingu indra
mister shean ze swoją paną
on pół diabła ona anioł
w równych frakach i cylindrach
twardzi jak rzeźbione drzewo
lżejsi niż łąbędzie puchy
z jakąś pasją obłąkańczą
wykonują wspólne ruchy
idą razem prawo w lewo
papierosy z ust wyjęli
równocześnie się potknęli
przewrócili wstali tańczą
brzmi najnowszy fokstrot lonah
murzyn w śmiech a jazz-band ryczy
w wiecznej zgodzie mąż i żona
excentrycy excentrycy
on pochwycił się za serce
ona także
z twarzą białą
i serce mu bić przestało
równocześnie i tancerce
murzyn w śmiech a jazz-band ryczy
excentrycy excentrycy
Hiszpan
Osłaniając papieros i płomyk ręką liliową,
mierżąc wzgardliwym krokiem asfaltowy globus,
długi do niebios, jak figura El Greca
poruszając aż gdzieś w chmurach rozpięknioną głową,
na wniebowzięcie czeka,
i na autobus.
Ciężarna
Egzotyczaś, ty, matko,
objuczona ciężarem,
spotkana dziś rzadko,
dzikim owiana żarem.
Cywilizacji obca,
murzyńskie wznosisz łono.
Sponad żywego kopca
twarzą kwitniesz zmienioną.
Golić powinnaś brwi twe,
być od szkiełek tęczowa,
i łona złotą tykwę
powinnaś tatuować - - -
Mów, czy wymieniasz złoto
na koralików sieczkę,
czy dasz życie z ochotą
za żyjącą laleczkę?
Wśród miasta jesteś zgrzytem,
przeczysz gorączce ruchu -
a zdobiłby cię przy tem
kościany talerz w uchu.
Czasem z zarośli zdarzeń
wyjrzy strach - - - już go nie ma.
To pstra maska przerażeń
zębatego totema.
Ku tobie z polskiej łąki
wybiegnąć mogą lwice,
a najrzewniejsze dzwonki
szeleszczą jak w Afryce.
Jesteś prosta, upalna - - -
stoisz pośród uśmiechów,
pośród spojrzeń - jak palma
obwisła od orzechów.
I jak w gnieździe z listowia
miłosne huśtasz brzemię,
ty, co pod sercem chowasz
pigmeja, który drzemie.
Miss Ameryka
I cóż ci z tego przyjdzie żeś miss ameryką
że masz ciało wenery a twarzyczkę kotka
nie znasz mego tancerza nigdy go nie spotkasz
nie zakocha się w tobie z namiętnością dziką
on mnie wybrał i zmierzył podług swych kanonów
i rzekł że w całym świecie takiej drugiej nie ma
nie patrz na mnie z gazety tak dumnie jak z tronu
bo dla niego jednego ja jestem miss ziemia
jazz band
mówisz że jazz-band jest dziki
że płacze jak wicher w kominie
i że cię przeraża
to minie
nuty życia czyż nie są dzikie
życie jest zamętem i krzykiem
przecież przyszliśmy na świat wśród takiej
muzyki
(1927)
Kredens
Kredens. Jest to szeroki kredens rzeźbiony.
Dąb ciemny,
Jak starodawni ludzie, tak wygląda miło,
Kredens ten jest otwarty - i zapach przyjemny
Płynie z głębi, jak wino, co się ongi piło.
Są w nim różne różności: starzyzna i graty,
Szmatki, zżółkła bielizna, wszystko pomieszane,
Są tam stęchłe koronki i niewieście szaty,
I barwne szale babki, w ptaki malowane.
Medaliony, portrety i pasemka cięte
Włosów siwych lub jasnych, i kwiaty zaschnięte,
Z których, z wonią owoców, aromaty płyną.
O kredensie sprzed laty!
Chciałbyś baje swoje
Długo gadać!
I tylko skrzypisz, starowino,
Gdy otwiera kto z wolna twe czarne podwoje.
* (oryginał: Arthur Rimbaud, The Cupboard
A large carved cupboard of white oak
emanates that relaxed gentle air
Old people have; open, it's kindly
shadows give off fragrances like fine)
Niemodny karawan
Niemodne karawany!
Przepychu ołowiany!
Ach, ta pośmiertna pompa,
Fałszowana i skąpa.
Jakieś dziwne rokoko,
Barocco, streptokoko,
W galonikach i frędzlach
Najżałobniejsza nędza...
Kiwają się anioły,
Uśmiech budzą wesoły,
W piersi biją się, rzewne,
Że są tak niepotrzebne.
Latarnie roztrzęsione,
Chudą farbą srebrzone -
Jesteś - dumna kareto -
Najzwyklejszą tandetą!
Bo śmierć jest niedzisiejsza!
Coraz cichsza i mniejsza,
Donasza stare łachy,
Dawne kiry i blachy...
Tu klepsydra - tam urna -
Któż ją przyjmie, kto uzna?
Jej losem, niedalekim,
To wyjść z mody - na wieki.
(Ludzki geniusz zdobniczy
Z trumnami się nie liczy!
Kondukt lśni się i trzęsie
W całym dawnym nonsensie -)
Śmierci! Obca, rażąca
Pośród maszyn i słońca,
Spoczniesz wreszcie, zużyta,
Na starych rekwizytach...
Przy fanfarze mollowej
Własne zjedzą cię mole.
Szejk
mój nieznajomy arab (więcej o nim nie wiem)
ma burnus jak śnieg biały i dzikie pierścienie
pachnie na milę ambrą sandałowym drzewem
i jest wpół gentlemanem a wpół znów marzeniem
raz w kawiarni wśród ludzi spojrzeć na mnie raczył
rozpostarł nagle oczy jak czarne namioty
błysnął ogniem jak ogier do dalekiej klaczy
przesadził wszystkie mury ogrodzenia płoty
i bez rąk mnie pochwycił
przekrzyczał bez słowa
bez ruchu zgiął mi serce
jak dreszcz życiodajny
aż sam się siebie przeląkł
za uśmiech się schował
pogładził czarną brodę i znów był zwyczajny