Oppman A Rok 1830 i 1831 Wspomnienia i obrazy


Oppman Artur

ROK 1830 I 1831

Wspomnienia i obrazy

0x01 graphic

PRZEDMOWA.

W książeczce tej chcemy przypomnieć dzieje owego roku porywów i nadziei, roku dumnych zamiarów, potężnego zapału, męczeńskiego bohaterstwa żołnierza od pamiętnej nocy listopadowej do śmierci patrona szańców wolskich, czcigodnego generała Sowińskiego i do upadku stolicy.

Jak różaniec z krwawych ziarn przetykanych perłami łez polskich winie się ta wspaniała girlanda wspomnień narodowych w opisach uczestników i naocznych świadków. Belweder, Wawer, Stoczek, Grochów, Ostrołęka, Wola i tam jeszcze dzielny pułk Różyckiego na Rusi, a tam wejście na Litwę. Jakie to dawne i jak znowu blizkie, jak zawsze pamiętne sercu Polaka!

Niechże wnuk i prawnuk, stąpając po tych łanach przesiąkłych nawskroś czerwoną krwią podówczas, przesiąklych nią i dzisiaj znowu, przywoła cienie tych umarłych i szepnie im:

Pamiętamy o Was, kochamy, jak Wyście kochali, i wierzymy wiarą waszą w "Zbawieniasłońce".

A. Oppman.

NOC LISTOPADA.

Nad wieczorem dnia go listopada roku, gdy się zbliżała umówiona pora do działania, cywilni spiskowi, którym poruczono rozpoczęcie ruchu napadem na Belweder, szli po dwóch, po trzech, różnemi drogami do lasku łazienkowskiego, jedni z ukrytą krótką bronią palną, drudzy bez broni, ponieważ wszyscy spodziewali się dostać karabinów ze szkoły podchorążych. Niebo było pochmurne ten cały dzień, tak że zmierzch i noc prawie bez przedziału w jeden moment przypadły. W Łazienkach po prawej i lewej stronie posągu króla Jana zejść się mieli ci waleczni młodzieńcy na pół godziny przed terminem; miało ich być wszystkich czterdziestu, lecz różne okoliczności, jak zaraz zobaczymy, więcej niżeli o połowę tę liczbę zmniejszyły. W rozległej stolicy Polski oddziały garnizonu były jedne od drugich bardzo od

dalone. Za hasło do wspólnego, jednoczesnego działania, o czem wszyscy w wigilię zostali uprzedzeni, miał służyć pożar browaru na Solcu, po tym dopiero znaku z południa, plan sprzysiężonych zalecał podpalenie dwóch drewnianych budowli w przeciwnej stronie, w blizkości koszar gwardyi wołyńskiej, na Nowolipiu. Tą podwójną łuną oddziały garnizonu polskiego ruszone ze wszystkich punktów, z koszar aleksandryjskich czyli mikołajowskich, sapieżyńskich i ordynackich, tudzież z kwater w mieście i głównych wart, mogły z łatwością w jednej chwili rzucić się na nieprzygotowanego nieprzyjaciela, bądź w tych samych koszarach, bądź gdzieindziej, rozbroić go, i wziąć w niewolę, a potem wskazane pozajmować stanowiska. Tak chciał mieć plan przepisany dla działań tej nocy, plan dobrze pomyślany, rozważony gruntownie i, sądząc z wyższości sił naszych, łatwy do wykonania. Wszakże los psotny, który się śmieje z ludzkiej przezorności, tylko co wszystkiego na samym wstępie wniwecz nie obrócił. Czy zegar łazienkowski szedł prędzej od miejskich zegarów, czyli też dwaj podchorążowie wyprawienia do wzniecenia pożaru na Solcu zbyt skawpliwie chcieli się uiścić z tego obowiązku, dość, że hasło do wspólnego działania i zawcześnie i źle było dane, to jest chybiło w porze umówionej. Ogień na Solcu błysnął na pół godziny przed szóstą, a zgasł o szóstej. Browar, stary nawpół zbutwiały budynek, nasamprzód wcale nie chciał się zapalić. Wysocki zapóźno, bo dopiero dnia go

listopada żądał palnych materyałów od Karola Stolzmana, porucznika artyleryi, adjunkta w dyrekcyi młyna prochowego. Żądał tego w niedzielę, kiedy pracownia ogniów wojennych była zamknięta, a powinien był, jak obiecał, porozumieć się w tej mierze ze Stolzmanem na kilka dni pierwej. W braku tedy palnych materyałów, mogących ułatwić to przedsięwzięcie, i skutek jego uczynić niewątpliwym, dwaj podchorążowie musieli użyć słomy. Ogień wszczynał się z wielką trudnością, i daleko pierwej nim wszyscy z oddziału belwederskiego zdążyli przybyć do Łazienek, co naturalnie zaraz ich zmieszało, i na różne opaczne naprowadzało domysły. Nabielak z Goszczyńskim śpieszyli wtedy od głównej alei ku miejscu zgromadzenia akademików. W drodze spostrzegają ten przedwczesny ogień, a w Łazienkach zastają ledwo kilkunastu z tych, co mieli przybyć. W tej samej chwili uderzono na trwogę ogniową w poblizkich koszarach. W mgnieniu oka powstaje niezmierny ruch naokoło. Posyłki konne i piesze przebiegały lasek we wszystkich kierunkach, z Belwederu do koszar, z koszar do Belwederu; namnożyło się świateł między drzewami, na odwachach dzwoniono, i warty występować zaczynały. Za czasów carewicza służba ogniowa była dobrze urządzona. On sam miał we zwyczaju dojeżdżać do każdego pożaru czy we dnie, czy w nocy, mógł więc i tym razem wypaść z Belwederu. Z kilkunastu przybyłych akademików, ledwo kilku zostało śród tego zamięszania, nareszcie i ci się rozproszyli w różne

strony, żeby nie wpaść w ręce żołnierzy i policyantów. Ten alarm trwał w Łazienkach przeszło pół godziny.

Zawczesny i słaby ogień w browarze zgaszono bez wielkiej trudności. Ta okoliczność, jakkolwiek drobna, stawia sprzysiężenie w najprzykrzejszem położeniu, i rodzi wszystkie złe skutki, jakie koniecznie z braku jednoczesności w działaniu na tak obszernym teatrze wyniknąć musiały. Od tej chwili wszystko idzie oporem, związkowi w południowej części miasta, koło Belwederu i koszar jazdy moskiewskiej, nie mogli dać znać o sobie związkowym na tylu innych punktach stolicy. Ci, nie postrzegając sygnału z południa, rozumieli, że tam się jeszcze nic nie stało i nie zaczynali działać; po terminie upływało więc dużo czasu,. — i o to jedno nic, pochodzące z roztargnienia Wysockiego, naraża całą sprawę, naraża przyszłość powstania.

Po chwili wszystko jednak znowu ucichło w Łazienkach. Rozsypany oddział zaczął się zgromamadzać. Spiskowi, wychodząc z za drzew, pytają jeden drugiego o nazwisko, ale co dalej począć w tak szczupłej liczbie, po obudzeniu czujności nieprzyjaciela, nie wiedzą. Z krótkiej narady, którą wtenczas odprawili między sobą, wypadło, aby Nabielak poszedł na zwiady do szkoły podchorążych — o paręset kroków od mostu Sobieskiego. Udał się on tam, ale z niczem powrócił. Wysocki bawił jeszcze w mieście; nie nadeszli i ci dwaj podchorążowie, którym browar zapalić polecono. Szkoła była równie jak oddział belwederski zatrwożo

na; najbardziej lękali się podchorążowie, aby tych podpalaczów nie schwytano. Nastąpiła tedy druga pauza, przeciągła się jak wiek, pauza nieczynności i oczekiwania śród przyśpieszonego krwi obiegu. Już godzina upływała od chwili naznaczonej do rozpoczęcia ogólnego ruchu! Chybiony sygnał, który miał wzruszyć cale miasto, który miał z miasta zapewnić pomoc podchorążym, demoralizował szczególnie młodych akademików, dość odważnych, żeby się rzucić pierwszym zapędem i w największe niebezpieczeństwo, lecz przy zimnej refleksyi, do czego tyle czasu mieli, zaczynających już mierzyć otchłań bez gruntu, co się przed niemi roztwierała. Ta przewłoka, nastrajająca wysoko żywą, młodocianą fantazyą, była bolesna. Nabielak i Goszczyński idą powtórnie do szkoły podchorążych. Napróżno — i tym razem żadnej jeszcze znikąd wiadomości. Dopiero wracając spotykają Wysockiego, przybywającego z miasta w towarzystwie Szlegla, Dobrowolskiego, Paszkiewicza i Rottermunda. Wysocki z dwoma pierwszymi pobiegł zaraz do szkoły; Paszkiewicz i Rottermund woleli połączyć się z wyprawą na carewicza. Od tej chwili inny duch wstąpił we wszystkich. Wyniesiono karabiny podchorążych Moskali, którzy udawali, że niepostrzegają tego, co się około nich działo. Gdy się szkoła uzbrajała, Nabielak i Goszczyński nabijali broń i obliczali swe siły: było wszystkich ośmnastu z Paszkiewiczem i Rottermundem, tudzież dwoma podchorążymi: Trzaskowskim i Kobylańskim, którzy oddział prowadzić mogli, jako dobrze znający Bel

weder we środku. Rozdzielili się na dwie równe części. Jedna część, pod komendą Trzaskowskiego, udała się w górę drogą ku rogatkom mokotowskim, żeby wpaść do Belwederu od frontu przez główną bramę. Tężsi, silniejsi z postawy składali ten oddział, bo odwagę moralną mieli wszyscy jednaką. Druga część, pod dowództwem Kobylańskiego, ruszyła do ogrodu belwederskiego, aby działać z tyłu pałacu na przypadek jeżeliby ptaszek, jak się wyrażali spiskowi, wyleciał do ogrodu ().

Oddział od frontu, dochodząc do bramy, podwoił kroku i nagle z przerażającym okrzykiem "śmierć tyranowi!' wleciał na dziedziniec. Kilka osób tam będących, uciekło natychmiast i przymknęło za sobą drzwi środkowe. Jeden z oddziału uderzył w te drzwi kolbą i przy pomocy innych wysadził je z zawias. Potłuczono szyby w dolnych oknach, przy ciągłem wołaniu: "śmierć tyranowi!" Już natenczas szedł ogień od koszar z ręcznej broni, co domowników księcia do reszty przeraziło, a napadającym dodało ducha. Wtłoczyli się do głównego korpusu oknem i drzwiami. Głuche naokoło milczenie! Żadnego oporu, żadnego ruchu w całym pałacu. Wpadają na górę, odmykają, a raczej

() W oddziale od frontu byli: Trzaskowski, Nabielak, Goszczyński, Zenon Niemojewski, Roch i Nikodem Rupniewscy, Orpiszewski, Jankowski i Nasiorowski; w oddziale od ogrodu: Kobylański, Paszkiewicz, Poniński, Edward Trzciński, Edward Rottermund, Świętosławski, Krasnowski, Rottel i Rosiński.

wyłamują jedne drzwi po drugich, z jednego do drugiego przechodzą pokoju — nigdzie żywej duszy. Czynią niezmierny hałas, wszystko wywracają w siedzibie tyrana, lecz jego samego nie znajdują. W przysionku sali audyencyonalnej wysoki mężczyzna stoi przyczajony za drzwiami napół otwartemi; zdawał się chcieć uniknąć niepochybnej zguby. Poznany i pchnięty kilku bagnetami pada na posadzkę, lecz nie umiera, bo go tylko niewprawne jeszcze ręce dotknęły. Był to wiceprezydent miasta Lubowidzki, którego zła gwiazda na chwilę przed tym napadem sprowadziła do Belwederu, z pewną już wiadomością o mającej wybuchnąć rewolucyi. Powstanie zastało carewicza śpiącego. Za pierwszym na dole okrzykiem, kamerdyner Kochanowski budzi go, przecierającego jeszcze oczy porywa gwałtem z łóżka i wpycha do gabinetu, skąd tajemne schody prowadziły do lewego pawilony księżny Łowickiej; uczynił to w samą porę, gdyż zaraz potem kilku spiskowych wpadło do tegoż gabinetu. U księżny miała miejsce malarska scena. Ledwo nie u stóp Polki, której tron poświęcił, szukał Konstanty ratunku przed Polakami. Cały dwór niewieści był tam już zebrany: gdy carewicz wbiegł do pokoju księżny w nieładzie nocnego odzienia, kazała ona poklękać kobietom wokoło niego i na głos odmawiać pacierze, pewna, że wśród zastępu silnego modlitwą i płcią żadna go zemsta z rąk polskich nie dosięgnie. W takiej postawie, z gestami okazującymi bojaźń największą, z wejrzeniem obłąkania, zostawał w tem gronie przez kilka mi

nut, nieprzytomny, blady i słowa wyrzec nie mogąc. W godzinę jeszcze potem drżał jak liść, a wsiadającemu na konia musiano nogę w strzemię zakładać. Oddział zemsty narodowej, splądrowawszy całe górne i dolne pomieszkanie prócz pawilonu księżny Łowickiej, jak wleciał, tak wyleciał z pałacu pędem wichru, lecz pierwej na dziedzińcu jedną jeszcze ofiarą swe odwiedziny uczynił pamiętniejszemi. "Najnikczemniejszy z nikczemnych", jak go sam W. Książę nazywał, nieodstępny towarzysz, koniuszy, pierwszy faktor carewicza, generał Gendre, śpieszący do pobliskich stajen wpadł wtedy w ręce spiskowych. Krzyczał ze wszystkich sił swoich: "Je suis general du jour"; lecz to nic nie pomogło: otrzymał bagnetem w piersi raz głęboki, śmiertelny. Cała wyprawa i kilkunastu minut nie trwała. Młodzież, naznaczywszy krwią podwoje carewicza, obróciła się z Belwederu w prawo i przez ogród botaniczny zmierzała szybkiem krokiem do mostu Sobieskiego. Tu nastąpiło połączenie całego oddziału z podchorążymi, gdyż i druga część, nie mając nic do czynienia w ogrodzie cofała się ku tej stronie, położywszy trupem jednego z warty ogrodowej, który biegł do pałacu z wiadomością o przybyciu niespodziewanych gości. Tylko co Nabielak i jego towarzysze zdążyli ujść paręset kroków od pałacu, gdy silny tętent koni na drodze z Łazienek do rogatek mokotowskich przekonał ich, jak szczęśliwie, jak cudownym prawie sposobem wielkiego uniknęli niebezpieczeństwa; albowiem wtenczas właśnie jedna część z rozbitych przez pod

chorążych kirasyerów przybyła galopem pod Belweder, otaczając pałac z przodu i z boku od ogrodu botanicznego. Jeszcze tedy kilka minut dłużej a nikt nie byłby żywy wyszedł z oddziału, który wpadł od frontu.

Kiedy rewolucya w pierwszem poruszeniu swojem nawiedziła Belweder i brata potężnych carów Północy spłaszała z pościeli, podchorążowie wiedli bój krwawszy, zaciętszy z przemagającemi siłami. Wysocki, jako się wyżej rzekło, wszedł do szkoły, przerwał lekcyą teoryi, wykładaną jak zwykle o tej porze, i dobywając szpady zawołał donośnym głosem: "Polacy! Godzina zemsty wybiła, dzisiaj zwyciężymy, albo polegniem, — nadstawmy piersi nasze wrogom, aby były na nich Termopilami!" Rozległ się w sali okrzyk: "Do broni, do broni!" Dzielni młodzieńcy rozebrali ostre ładunki, które Szlegiel przyniósł, nabili karabiny i daleko prędzej, niżelibym to opisać zdołał, wzięli szyk bojowy na dole. Było ich wszystkich stu sześciudziesiąt i kilku; każdy z nich znał komendę brygady i dywizyi, jak generał, a robił bronią, jak szermierz. Zręczniejszych tyralierów, celniejszych strzelców pewnie żadne wojsko nie miało. Teraz szli się odpłacać Moskalowi za długą naukę na saskim placu! Na czele tej kolumny uczonych atletów postępował Wysocki wprost do koszar trzech pułków jazdy nieprzyjacielskiej. Koszary te, bronione przez piechotę, mogłyby być niezdobytą warownią; ale dla jazdy choćby kilkotysięcznej napadniętej przez jeden tylko batalion piechoty, były stanowiskiem

niedogodnem i niebezpiecznem. Zawierały wewnątrz ! kilkadziesiąt podłużnych stajen i mnóstwo mniejszych pomiędzy niemi domków, gdzie żołnierze mieli swe kwatery. Czerwone dachy, poręcze, chorągiewki wokoło stajen i długie regularne ulice między niemi, użyczały temu ogromowi pozoru oddzielnego przedmieścia na Solcu. W środku między budynkami było kilka dziedzińców wysypanych piaskiem, tak obszernych, że dwa i trzy szwadrony mogły razem odbywać swe obroty. Całą przestrzeń opasywał do końca szeroki i głęboki kanał, napełniony wodą, dla konia nieprzeskoczny. Prócz tego jedne koszary od drugich oddzielały cokolwiek mniejsze kanały, na których było kilkanaście drewnianych mostków. Podchorążowie, zbliżając się do tego miejsca, strzelili na wiatr, tak dla sprawienia popłochu w jeździe moskiewskiej, jako też dla uwiadomienia kompanii, mających przybyć z miasta, że walka już się zaczęła. Te to strzały towarzyszyły wpadającym do Belwederu. Podchorążowie skoczyli zaraz potem w środek koszar ułanów cesarzewicza; już ich trzechset zastali na koniach w szyku do szarży. Nie czekając ani chwili, młódź polska postąpiła ku nim na pół strzału karabinowego, i z tej odległości, gdy każdy jeźdźca albo konia na cel bierze, zaraz spędziła z miejsca ten oddział jazdy. Ułani sformowali się za chwilę, i kłusem ruszyli naprzód; wtedy podchorążowie z mniejszej jeszcze odległości, sypiąc ogień na jedną komendę, zsadzili z koni kilkunastu łudzi, reszta pierzchła w największym nieładzie, który pomna

żały kule, gęsto padające między tłoczących się w przeprawie na mostki. Noc była ciemna; rozumieli przeto Moskale, że najmniej parę tysięcy piechoty mają za sobą. W istocie, trwoga, zamięszanie były tam tak wielkie, że najwięcej dwie kompanie, zachodząc natenczas z przodu, od miasta, mogły były łatwo rozbroić tę całą jazdę i zabrać ią w niewolę. Lecz gdy Wysockiemu żadna znikąd pomoc nie przybywała, kirysyery i huzary mieli dość czasu wsiąść na konie i w porządku wyjść z swoich koszar, żeby naszych otoczyć i odciąć od miasta. Ta okoliczność, po części i brak ostrych ładunków, zmusiły podchorążych do cofnięcia się ze zdobytych, pustych koszar ułańskich.

Ten pierwszy czyn niezrównanego męstwa przeraził, potem i zadziwił nieprzyjaciela, gdy ten nakoniec postrzegł, że go taka garstka wyrzuciła z koszar. Wysocki zajął stanowisko za mostem Sobieskiego. Tu przedsięwziął oczekiwać bratniej pomocy; tu nadstawiał ucha rychłoli zagrzmią z pagórka pod koszarami radziwiłowskiemi cztery działa Nieszokocia, jak miało być według umowy. Żeby o tych działach i o kompaniach wyborczych powziąć jakąkolwiek wiadomość, wysyła nareszcie podchorążego Kamila Mochnackiego z poleceniem przynaglenia tej pomocy, jeźliby już nadciągała. Lecz Mochnacki wrócił za chwilę i tę tylko przyniósł wiadomość, że zamiast polskiej piechoty postrzegł kirysyerów, którzy zewsząd otaczają podchorążych, dla przecięcia im drogi do miasta. Wysocki postąpił kilka kroków naprzód i sam się o tem prze

konał. Trzeba więc było zwieść jeszcze krwawą potyczkę dla wyratowania się z pośród nieprzyjaciół. Dwie drogi prowadziły do miasta od mostu Sobieskiego: jedna wprost pod górę, a potem przez główną aleję, druga zaraz w prawo poza gmachem ujazdowskim do wiejskiej kawy. Kirysyery zajmowali obiedwie w szyku do szarży. Wysocki daje rozkaz natarcia z bagnetem na obydwa oddziały. Sam z kilkunastu podchorążymi rzuca się w prawo przeciwko konnicy, co zajmowała trakt boczny. Walka trwała tylko jeden moment. Podchorążowie, rozsypując się i gromadząc, obyczajem tyralierskim, nacierając i ustępując w miarę jak tego miejsce dopuszczało, strzelając z rowów, z poza drzew, z przodu i z boku rozpędzili kiryserów, — a potem zebrawszy się postępowali drogą za Ujazdower Część rozbitej jazdy poleciała galopem do Belwederu wtedy właśnie, kiedy stamtąd spiskowi wychodzili, druga część z tyłu niepokoiła podchorążych, którzy, mając wolną drogę przed sobą, pomykali się naprzód śród ciągłych, zawsze odpieranych napadów kawaleryi. Dochodząc do wiejskiej kawy, młodzież nasza postrzegła przed sobą nowego nieprzyjaciela, szwadron huzarów, który w tej samej chwili ruszył kłusem od głównej alei na czoło małej kolumny Wysockiego. Położenie podchorążych było wtedy najkrytyczniejsze. Z tyłu parci przez kirysyerów, z przodu zagrożeni od huzarów (których cały pułk stał odwodzie na polu za owym szwadronem), półobrotem w lewo od wiejskiej kawy dopadli szczęśliwie koszar radziwiłowskich,

budynku niedokończonego, gdzie z okien i z bramy ubili Moskalom kilku jeszcze ludzi i koni. Tu Wysocki miał myśl zatrudnienia sobą jak najdłużej jazdy nieprzyjacielskiej, żeby nie wpadła do miasta, coby oczywiście zaszkodziło rozpoczynającym się tam ruchom, i utrudniło opanowanie celniejszych punktów. Mniemał także, iż się przecie choć w oblężeniu doczeka artyleryi i kompanii wyborczych. Lecz nakoniec, gdy zupełnie zabrakło ładunków prawie wszystkim podchorążym, a przed bramą coraz większy hufiec jazdy skupiać się począł, zostawało mu tylko bagnetem otworzyć sobie drogę do miasta, "Oblegają nas!" krzyknęli podchorążowie; otworzyli przeto bramę i rzucili się na huzarów. Ale i ten trzeci oddział jazdy, jak dwa pierwsze, nie dotrzymał placu ich natarczywości.

Nic odtąd nieutrudzało zwycięskiego pochodu podchorążych. Koło kościoła św. Aleksandra spotykają Stasia Potockiego; lecz nie wiedząc, że on był głównym sprawcą niebezpieczeństw, na które ich naraził brak pomocy w nierównej walce z całą prawie jazdą carewicza, nie wiedząc, że ten generał najwięcej przyczynił się do oddania w moc Wielkiego Księcia sześciu kompanii wyborczych, które przed chwilą Nowym Światem do Łazienek zmierzały, a zatem, że nie było nadeń występniejszego człowieka, a przynajmniej Polaka, otoczyli go dokoła, i pewni, szczęśliwi, pyszni niemal, że po czynie godnym zasłynąć w późnej pamięci, mieć będą na swym czele jednego z towarzyszów Kościuszki, wzywali go uprzejmymi wyrazy: "Generale, pro

wadź nas dalej przez miasto!" Rzecz pewna, Potocki na czele podchorążych byłby odrazu wy. soko podniósł sprawę rewolucyjną. Wysocki i Szlegiel nieomieszkali połączyć swych próśb z przełożeniami podchorążych. Zaklinali go uroczyście w imię ojczyzny, przez pamięć na więzy Igielstroma, lecz nic nie mogło zmiękczyć umysłu zaciętego w uporze zgubnym dla kraju. Potocki zdawał się' walczyć z samym sobą: czy ma dalej gubić sprawę ojczystą, czy rzucić się w objęcia młodzieży, która go poważała, któraby mu była przebaczyła wszystko, cokolwiek zdziałał już przeciwko narodowi. Zapewne musiała przemódz pierwsza rezolucya, gdyż odprawił Wysockiego i podchorążych bez odpowiedzi, a sarn został na punkcie komunikacyi między miastem i Belwederem, gdzie niejedną jeszcze oddał usługę carewiczowi, nim go za tę nieposzlakowaną wierność z rąk braterskich krwawa spotkała zapłata ().

() Wysocki był uprzedzony przez Zaliwskiego, że Potocki zobowiązał się słowem honoru nietylko przystąpić, lecz w pierwszej chwili stanąć na czele sprawy narodowej, gdyby innego niebyło dowódzcy; dlatego nie aresztował go pod kościołem św. Aleksandra, jak powinien był uczynić. Wysocki mniemał, ie się jeszcze namyśli. Że Potocki wiedział o rewolucyi, zaprzeczeniu nie podpada; ale, czy w rzeczy samej przed rewolucyą przyrzekł swój akces związkowi, i jak dalece oświadczał się w tej mierze? — trudno dzisiaj powiedzieć coś o tem pewnego, bo Zaliwskiemu wierzyć nie można. Zaliwski dla nadania sobie większego kredytu w związku, dla sprawienia w opinii

Postępując przez Nowy Świat, gdzie wyżsi oficerowie i urzędnicy moskiewscy mieszkali, oddział Wysockiego napróżno usiłował wołaniem "do broni!" przerwać milczenie, które jeszcze panowało w tej części miasta. Lecz i dalej, na Krakowskiem Przedmieściu, nie było ani ludu, ani wesołych okrzyków, ani świateł, ani orężnego zgiełku, choć to wszystko powinno było mieć miejsce w pierwszych chwilach wyjarzmiającej się swobody. Jakby nic się nie stało, jakby nic stać się nie miało, tak głucha, tak przerażająca cichość ogarnęła tę okolicę. Miasto spało! Cóż mogło bardziej zatrważać i jątrzyć tę młodzież? Zdawało się jej natenczas, że sama jedna powstała. Temu uczuciu, tej potrzebie przebudzenia stolicy ze snu, po części i poprzedniemu oporowi Potockiego, przypisać trzeba wydatne ślady krwi, którymi szkoła podchorążych naznaczyła dalszy swój pochód do arsenału. Zamiast dzwonów, śmierć miała tedy uderzyć na głośną trwogę w Warszawie. Ofiara tego naturalne

innych związkowych wyższego wyobrażenia o swych wpływach, znajomościach, koneksyach, zaręczał nieraz za akces osób, z któremi nigdy nie mówił, których i nie znał wcale. Temu błahemu urojeniu Zaliwskiego, jakoby człowiek mały sam przez się mógł uróść w mniemaniu innych przez stosunki np. z generałami i wysokimi urzędnikami, przypisać trzeba wszelkie bajki o porozumieniu z Potockim, Żymirstom, Krukowieckim i t. d., które rozsiewał pokątnie w związku a które potem za granicą dość bezczelnie powtórzył w małem pisemku gdzie niemasz ani jednego słowa prawdy

go usposobienia umysłów, generał Trębicki, któremu Konstanty poruczył był od kilku dni szczególny nadzór nad szkołą (nadzór dopełniony z całym rygorem służby), zmierzając wtedy właśnie ku Alejom, wpadł w ręce podchorążych. Wiedzieli, gdzie idzie, bo i sam tego nie ukrywał przed nimi. Wszelako ceniąc w nim niepospolite zdolności wojskowe i nie przypuszczając, aby w tak stanowczej chwili trwał w szkodliwych zamysłach dla Polski, chcieli go nawrócić, pozyskać dla narodu, jakkolwiek pierwej ostro się z nimi obchodził. "Generale" — mówili mu tymi samymi wyrazami, co Potockiemu, — "prowadź nas dalej!" Gdy nie chciał, przydano do próśb surowsze napomnienie, nakoniec wyrywającego się wzięto w środek i kazano iść z sobą pod eskortą. Trębicki, duch podniosły, hardy, szedł z przymusu, nie szczędząc jednak po drodze odkazów, nawet pogróżek, jeżeliby nie złożyli broni i nie zdali się na łaskę carewicza, za jego pośrednictwem. Wtem koło pałacu Namiestnikowskiego zajeżdża im z przodu drogę Hauke, minister wojny, w towarzystwie swego szefa sztabu, Meciszewskiego; pierwszy ostro przemówił do podchorążych, drugi, więcej jeszcze porywczy i więcej znienawidzony, dobył z olster pistoletu i strzelił: Obadwaj polegli natychmiast. Rautenstrauch, który trzeci jechał za nimi, na odgłos pierwszego wystrzału poskoczył w prawo, na ulicę Trębacką, i tem się ocalił. Cokolwiek dalej nadjechała kareta. Na zapytanie podchorążych: "kto jedzie", odpowiedział stangret: "generał Nowicki". Zaraz kilka kul

przeszyło pojazd. Ten nieszczęśliwy generał, któremuby się nic złego nie stało, zginął przez pomyłkę; przesłyszało się bowiem podchorążym, którzy wzięli Nowickiego za Lewickiego, Moskala, gubernatora. Po tych czynach rewolucyjnego teroryzmu, orszak zbryzgany krwią zatrzymał się na ulicy Wierzbowej. "Generale" — przemówili znowu podchorążowie do więźnia swego, Trębickiego, świadka tych scen okropnych — "połącz się, zaklinamy cię, połącz się ze sprawą narodu, stań na naszem czele, — widziałeś co spotkało zdrajców. Trębicki odpowiedział z najzimniejszą krwią: "Nie stanę na waszem czele, wy jesteście nikczemni, wy jesteście mordercy!" I po tych wyrazach ponawiali jeszcze podchorążowie swe przełożenia: "Generale, dajmy ci czas do namysłu!" Prowadzili go przez całą prawie ulicę Bielańską, — i znowu się zatrzymali. Tu dopiero, gdy powiedział: "możecie mi życie odebrać, ale mnie nigdy nie przymusicie do złamania wiary zaprzysiężonej monarsze", poległ, bezwątpienia godzien lepszego losu, gdyby był tak nieugiętego charakteru, tak nieustraszonej odwagi nie chciał koniecznie poświęcić najnikczemniejszej sprawie. Już wtedy wojsko polskie było zebrane pod arsenałem. Połączyła się z niem i szkoła podchorążych — straszna w owej porze, wielka.

Popłoch bez stanowczego skutku rozpoczynał tedy sprawę na południu, w Belwederze i w koszarach nieprzyjacielskiej jazdy Ze wszystkiego, co tu spiskowi zamierzali, nic, prawie nic się nie udało. Konstanty, przebywszy chwilę wielkiego nie

bezpieczeństwa, a większego jeszcze przestrachu pośród fraucymeru swej żony, wsiadł na konia, znalazł oddział kirysyerów przed pałacem i powoli w Alejach całą swą jazdę zgromadzać począł. Wtedy dopiero nadciągały z koszar ordynackich kompanie wyborcze w pomoc szkole podchorążych. Było ich sześć: dwie karabinierskie pułku Igo strzelców pieszych, dwie karabinierskie pułku go strzelców pieszych, i dwie grenadyerskie pułku go, — tysiąc z górą piechoty. Siła ta, osobliwie przy pomocy artyleryi bombardyerów (czterech dział Nieszokocia), mogła była odmienić postać rzeczy, zachodząc z przodu od miasta jeździe moskiewskiej, napadniętej z tyłu przez podchorążych. Teraz przybywała cokolwiek zapóźno. Z pomiędzy oficerów pomienionych kompanii, jedni wcale do związku nie należeli, drudzy, dopiero od kilku dni wprowadzeni, napróżno usiłowali wespół z kilku dawniejszymi spiskowymi odjąć komendę starszym, którzy nie czuli w sobie wielkiej ochoty do działania w duchu sprzysiężenia, bo na nie bezpośrednio nie wpływali. Kompanie ruszyły z koszar dobrze już po terminie. Szły częściami, nie razem. Luźne te oddziały, w miarę jak zbliżały się do kościoła św. Aleksandra, odmawiał, bałamucił Stanisław Potocki; demoralizowali je także adjutanci carewicza; nakoniec obstępywała dokoła kawalerya. Tym sposobem jedna kompania po drugiej dostawała się w moc Wielkiego Księcia, podczas utarczek podchorążych z kirysyerami za Ujazdowem, a huzarami przed gmachem radziwiłłowskim. Carewicz wy

jechał z Alei na spotkanie tej piechoty; zaczął coś mówić do żołnierzy. Natenczas jeden z oficerów związkowych, Wołoszyński, podporucznik z pułku go strzelców pieszych, porwał za karabin od żołnierza, obok siebie stojącego, i wziął na cel Wielkiego Księcia. Konstanty to postrzega, spina konia ostrogami i odskakuje wbok, krzycząc: "Strzelaj, strzelaj!" Wołoszyński chciał dopełnić tego rozkazu, ale karabin za uciekającym po trzykroć nie spalił. Oficer ten, korzystając z zamieszania, które stąd powstało, przedarł się potem przez Moskali i przybył pod arsenał razem ze Stryjeńskim i kilku innymi kolegami. Mniej skompromitowani zostali przy carewiczu. Wszystko to działo się między godziną a tą. Konstanty porządkował swą jazdę w alejach; piechotę polską odprawił w tył ku Belwederowi; najważniejsza zaś, że mógł co chwila posłać po działa do Góry i Skierniewic. Wtem przybywa mu niespodziewana pomoc. Jeden z adjutantów jego, Trębicki (brat generała), jak się tylko zrobiło zamieszanie w mieście, kazał uderzyć na alarm w koszarach mirowskich i z całym pułkiem strzelców konnych gwardyi (prócz rozjazdu, odbywającego w tym dniu służbę na placu Saskim), ruszył kłusem bocznemi ulicami do alei. Niewypowiedziana była radość Wielkiego Księcia, gdy spostrzegł szaserów; im się on oddawał niejako w opiekę; "na ich honorze, na ich wierności polegał" — szczęśliwy, że go przecie nie całe wojsko polskie w złej doli odstępowało. Wyrazy "wdzięczności, " zapewnienie, że o tym szlachetnym postępku ce

sarz uwiadomiony będzie, i inne ujmujące oświadczenia, egzagerowane przez Kurnatowskiego, Krasińskich Wincentego i Izydora, Zielonkę, Skarżyńskiego, zamieniły ten pułk nieszczęśliwy w powolne narzędzie przeciwko insurekcyi. Carewicz, pomimo przerażenia z którego jeszcze nie wyszedł, pojął to odrazu, pojął jasno, iż mu dalszego bezpieczeństwa raczej w polskiej niżeli w moskiewskiej broni szukać należało. Pułk ten obrócony przeciwko powstaniu dawał sprawie pozór domowej kłótni między Polakami; wykrzywiał rzecz w samym początku. Koledzy Krzyżanowskiego, ci najdawniejsi w wojsku spiskowi, czy przez źle zrozumiane uczucie honoru, czy też ze wstrętu do przedsięwzięcia, które się raz nie udało, byli więcej może w owej chwili jak grodzieńskie huzary, albo podolskie kirysyery usposobieni przelecieć galopem przez miasto i stratować to, co nazywali "jakimś buntem", — niewczesnym dlatego zapewne, że nie przez nich wszczętym, niepodobnym dlatego, że w nim nie mieli, albo właściwie nie chcieli mieć żadnego udziału.

Taki był pierwszy akt listopada. Zamiast rozbroić wyzwaliśmy tylko do walki nieprzyjaciela w południowej części miasta. Ten sam skutek, jak zaraz zobaczymy, wzięły poruszenia powstańców w przeciwnej stronie, od rogatek marymonckich i powązkowskich. Żeby to działanie w środku miasta uczynić więcej zrozumiałem, oznaczę pierwej główne punkta, które zajmowały różne oddziały

garnizonu polskiego, i ruchy, które według planu powinny były wykonać.

W niezmiernych koszarach aleksandryjskich, niegdyś koronnych, na drodze od rogatek marymonckich ku Zdrojom, stał jeden pułk pieszy moskiewski gwardyi litewskiej. Z nim razem mieściły się tam: grenadyery gwardyi polskiej, blizko , ludzi, dwie kompanie wyborcze Igo liniowego, dwie go i dwie go liniowego. Większa część tych dwóch ostatnich kompanii zajmowała w dniu listopada warty na Solcu i na Furmańskiej. Z pozostałych sił, według planu, grenadyery gwardyi razem z dwoma kompaniami go mieli wpaść z bronią nabitą do sal gwardyi moskiewskiej, i wziąć ten pułk w niewolę, a dwie kompanie Igo wyruszyć w tym samym czasie z koszar, zająć Pragę, i opanować tam prochownią i obadwa mosty na Wiśle. Rozbrojenie pułku litewskiego w koszarach było poruczone Urbariskiemu i innym związkowym; zajęcie Pragi Kiekiernickiemu i Czarnomskiemu. — Poniżej koszar aleksandryjskich na ulicy Zakroczymskiej stał w pałacu sapieżyńskim pułk ty liniowy, którego pierwszy batalion i część drugiego zajmowały główne warty w garnizonie. Jedni oficerowie tego pułku mieli polecenie pozostać na tych wartach, drudzy zejść. Julian Zajączkowski i Stanisław Górecki powinni byli z odwachu na Krakowskiem Przedmieściu, wpaść do teatru Rozmaitości, aresztować oficerów moskiewskich, którzyby się tam znajdowali, a po dopełnieniu tego alarmować miasto, przechodząc ulice, aż do arse

nału. Miniszewski u Franciszkanów, Grotowski w prochowni na ulicy Mostowej, odebrali rozkaz utrzymywania więźniów w porządku, gdyby albo sami na wolność wydobyć się chcieli, albo za pomocą pospólstwa. Reszta go pułku powinna się była zaraz udać z koszar do arsenału. Dwom kompaniom wyborczym go liniowego z koszar na Pociejowie wskazany był do zajęcia plac przed giełdą, a dwom kompaniom go liniowego z koszar u Marcinkanek na ulicy Piwnej — rynek Starego Miasta. Tym więc sposobem, po rozbrojeniu pułku gwardyi litewskiej (o czem wątpić nie pozwalała przewaga sił naszych w koszarach Aleksandryjskich), Praga, Nowe Miasto, Stare Miasto, główne stanowiska w środku, cała część od Wisty, znalazłyby się bez wystrzału w mocy powstańców przez samo rozpoczęcie akcyi. W drugim głównym także punkcie, od rogatek Powązkowskich, stał inny pułk pieszy moskiewski, gwardya wołyńska, w koszarach niegdyś artyleryi, za Królestwa nazwanych wołyńskiemi, przy ulicy Dzikiej. Rozbrojenie nieprzyjaciela w tem miejscu ulegało cokolwiek większym trudnościom, niżeli w koszarach Aleksandryjskich, gdyż tu sami tylko stali Moskale, prócz szkoły bombardyerów polskich, niewięcej jak ludzi. Na przypadek ataku mogli go odeprzeć, mogli zamknąć się w koszarach, lub wyjść z działami, których mieli cztery. Związek, dla rozbrojenia, lub w najgorszym razie niewypuszczenia tego pułku z koszar, obmyślił takie środki. Przy placu marsowym o kilkaset kroków od gwardyi wołyńskiej

stał batalion saperów w koszarach Mikołajewskich. Temu więc batalionowi kazano uderzyć na gwardyę wołyńską od pola, w razie jeżeliby wystąpiła z koszar i zmierzała na płac broni; w tym samym czasie z przodu miał ją atakować batalion pułku go zbywający od warty, a od arsenału dwie kompanie go liniowego. Od zręcznego wykonania tego ostatniego ruchu zależało zupełne opanowanie stolicy. Lud poruszony z gniazda swego, z Starego Miasta przez cywilnych spiskowych, z innych punktów przez samo występowanie oddziałów garnizonu, miał misya zapełniać otwarte place Warszawy, przenosić się w masach z miejsca na miejsce dla ożywienia insurekcja wojskowej, dla udzielenia jej pozoru więcej obywatelskiego, rewolucyjnego. Żołnierze nie potrzebowali do walki jego pomocy; dlatego nie zamierzali mu nawet rozdać broni z arsenału; potrzebowali tylko jego asystencyi, jako poważnego świadka przy pierwszym uroczystym akcie wskrzeszenia ojczyzny. Bank, gmachy rządowe, instytuta, składy publiczne, więzienia kryminalne, wszelaka własność opatrzone zostały strażą, nie mającą mieć w boju żadnego udziału. Cała rzecz w mieście zasadzała się na tem: żeby nieprzyjaciela słabszego zejść niespodzianie, rozbroić albo zetrzeć, gdyby stawiał opór. Do godziny drugiej po południu przedsięwzięto potrzebne środki dotyczące egzekucyi tego planu, podanego do wiadomości każdego spiskowego. Insurekcya nie miała naczelnego dowódzcy. Dowodził każdy niemal podporucznik, każdy spiskowy w swem sta

nowisku, i rzecz dziwna, wszystko szło najporządniej, jakby jedna niewidzialna ręka kierowała tą tak ogromną, skomplikowaną machiną. Brakowało ładunków. W dzień jeszcze Dąbrowski Floryan z go liniowego i Józef Przyborowski z go strzelców pieszych, wziąwszy dwa furgony i dwóch żołnierzy, przybyli do obozu, uwięzili podoficera od weteranów, który miał dozór nad ładunkami w baraku generała Blumera, zmienili pierwej wartę niby z rozkazu gubernatora, a pytani na rogatkach co wiozą, odpowiedzieli: "że nowe mundury dla wojska". Tym sposobem dostarczyli piechocie kilkadziesiąt tysięcy ostrych nabojów, które w sam czas oficerowie roznosili w kieszeniach dla żołnierzy swoich po koszarach.

Przed ogólnym jeszcze ruchem, jak tylko zmrok zapadł, zgromadzać się zaczęli za ogrodem Krasińskich na małym placu koło rajtszuli o paręset kroków od pałacu komendanta Lewickiego, grenadyery go liniowego, wyprowadzeni przez podporuczników Czarneckiego i Lipowskiego z kwater na ulicach: Wroniej, Luckiej i Lesznie. Wykonali te bardzo zręcznie i ostrożnie. W mieście panowała największa jeszcze spokojność. Grupy żołnierzy, przechód znaczniejszych nawet oddziałów, nikogo nie zastanawiały, albo, jeżeli się kto oto pytał oficerów, odpowiadali: "że pułki występują na patrol generalny z rozkazu komendanta miasta". Szkoła artyleryi już była gotowa, " batalion saperów, kompanie wyborcze, warty na wszystkich punktach, oczekiwały z niecierpliwością umówionego znaku.

W tej dopiero chwili oficerowie związkowi, rozdając ładunki w koszarach sapieżyńskich i aleksandryjskich, osądzili za rzecz przyzwoitą uwiadomić żołnierza o co idzie, i przekonali się z ochoty, jaką wszędzie okazywał do wypędzenia wrogów z kraju, że go niepotrzeba było wcześniej wciągnąć do spisku.

Nareszcie wybiła godzina szósta na miejskich zegarach i nagle wszystkich oczy obróciły się ku Solcowi! W pozornym nieładzie, który zwykle towarzyszy pierwszym wstrząśnieniom politycznym, żadne może z wielkich zdarzeń na świecie nie miało w sobie tyle zgody, tyle jednomyślności, co rewolucya go. Żaden ruch z publicznego ducha wyprowadzony nie był łatwiejszy do nakłonienia ku jednemu celowi. Pewien jestem, że gdyby była zaświeciła łuna z Solca o tej porze, rozbrojenie nieprzyjaciela w mieście byłoby niepochybnie przyszło do skutku pomimo braku naczelnika, i odtąd cała rewolucya musiałaby pójść inną drogą; bo po wzięciu piechoty moskiewskiej, cóż innego zostałoby carewiczowi jak broń złożyć? Lecz znać nie mieliśmy tego w przeznaczeniu naszem, żeby sobie począć odrazu tak silnie i mądrze. Ów pożar na Solcu nie wszczynał się z przyczyn, o których wyżej wspomniałem. Niemało więc czasu upływało w mieście na oczekiwaniu tego sygnału, i całą rzecz tak dowcipnie ukartowaną popsuła zwłoka.

"Dzisiaj nic już z tego nie będzie" — mówili nakoniec spiskowi w wielu miejscach. Natężone oczekiwanie nie postrzegało przed sobą żadnego kre

su, tylko pewną zgubę. O siódmej wszystko jeszcze zostawało na swojem miejscu. Ale i potem mniemano, że szkoła podchorążych dla jakichś nadzwyczajnych przeszkód działać nie zaczęła. Dopiero o wpół do ósmej, dopiero więc w dobre półtorej godziny po terminie, wieść o poruszeniach koło Belwederu przebiegła Warszawę, jak błyskawica. Okrzyki "do broni!" rozległy się wtedy na kilku ulicach i wir bębnów zaalarmował miasto. Z tego naturalnie wypadło, że razem z nami i nieprzyjaciel za broń porwał; a tak, co przed chwilą jeszcze mogło być zejściem, napadem, zaraz obróciło się w otwartą walkę.

Jakiś wyższy oficer moskiewski przyjechał dorożką przed koszary gwardyi wołyńskiej; kazał uderzyć w bębny, i wołał co tylko miał sił: Prawornych ludiej do puszok! Był to goniec z Belwederu. Gwardya wołyńska poczęła się uzbrajać; lecz nie zaraz stanęła pod bronią. W tej chwili Czetwertyński wyprowadził z pośród Moskali szkołę polskich bombardyerów. Rozkaz parolowy, wydany przez Wielkiego Księcia jeszcze w początkach października, wskutku fermentacyi, która opanowała stolicę po wypadkach lipcowych, wyznaczył każdemu oddziałowi garnizonu polskiego i moskiewskiego wspólne miejsca alarmowe, gdzie się pułki na przypadek rozruchu w mieście zbierać miały, nie czekając dalszego rozkazu. Punktami alarmu dla pułku wołyńskiego były place przed arsenałem i giełdą; tam przeto udać się zamierzał.

W koszarach aleksandryjskich toż samo się stało,

co w wołyńskich. Gwardya litewska spostrzegła po godzinie siódmej niezwykły ruch między Polakami; wychodzi więc na dziedziniec, i staje pod bronią, żeby z tą udać się na plac marsowy, który był jej miejscem alarmowem. Rewolucya ruszała z miejsca Polaków, a ów rozkaz parolowy Moskali. Dowódzcy litewskiego pułku, Engelmana, nie było; oficerowie polscy związkowi chcieli zatrzymać Moskali przez wyprowadzenie swych kompanii na dziedziniec. Byłoby przyszło do rozlewu krwi, ale co opóźnienie zwichnęło, a co było jeszcze łatwe do naprawienia, zgwałciła zła wola swoich. Lękiewicz, kapitan od służby, udając, jakoby o niczem nie wiedział, staje z dobytą szpadą w bramie, i żołnierzom polskim wyjść zabrania, pod pozorem, "że nie ma na to rozkazu". Rozbrojenie gwardyi litewskiej w salach łatwe, na dziedzińcu trudniejsze, było teraz wcale niepodobne. Nadbiegł Kolbersz, podpułkownik grenadyerów; chciał on także, jak kapitan od służby, oczekiwać rozkazu Wielkiego Księcia, a przynajmniej przybycia dowódzcy, generała Żymirskiego. Gdy Lękiewicz i Kolbersz zatrzymują żołnierzy polskich, Moskale tymczasem wymaszerowali z koszar w największym porządku pod dowództwem gubernatora Lewickiego; ten bowiem, jak tylko powstał hałas w mieście, wsiadł na konia, poleciał do koszar aleksandryjskich i gwardyą litewską, korzystając z bezczynności związkowych, zaprowadził na plac marsowy. Grenadyery powinni byli ten pułk dopędzić; mogli go byli na drodze przymusić do złożenia broni, wszakże sami

zaledwie zdołali wyjść na dziedziniec po długich sporach z Lękiewiczem i Kolberszem. Jeden tylko Kiekiernicki ściśle dopełnił w tych koszarach zleconej sobie powinności. Wyprowadził obiedwie kompanie Igo bez oporu i zaraz udał się z niemi na Pragę. Urbański, chcąc naprawić złe, które w znacznej części poszło z jego winy (jemu bowiem wypadało Lękiewicza albo pierwej wprowadzić do związku, albo teraz surowo ukarać), oświadczył oficerom związkowym, że dotąd wszystko działo się podług planu, że ich obowiązkiem jest iść z grenadyerami za gwardya litewską i obserwować ją na placu broni. W tym momencie przyjeżdża do koszar generał Żymirski. Zastaje kompanie polskie pojedyńczo zebrane na placu, łaje oficerów, że porozdawali ładunki, i pyta z czyjego to się stało rozkazu? "Kto kazał nabijać broń? — zawołał Żymirski — grenadyery, zsypać proch z panewek!" — poczem zaraz ruszył za gwardya litewską w kolumnach batalionowych na plac marsowy, który był placem alarmowym i dla pułku grenadyerów. Z pomiędzy oficerów związkowych, jedni mniemali, że generał ten był uwiadomiony o wszystkiem (bo miał być uwiadomiony przez Paszkiewicza), nie przedsiębrali zatem przeciwko niemu żadnych gwałtownych środków, rozumiejąc, że idzie za radą Urbańskiego, że chce działać w duchu powstania, tak jednak, żeby się przed czasem nie skompromitował. Drudzy odgadnęli jego zamiary nienajszczersze, postanowili oddzielić się z swemi kompaniami i uskutecznili to zaraz po wyjściu z ko

szar. Sześć kompanii — a, — a, — a, — a, — a i — a woltyżerska, pod dowództwem oficerów Czechowskiego, Łaskiego, Klemensowskiego, Roguskiego, Bortnowskiego i Bortkiewicza, odłamawszy się za bramą, poszły przez Fawory, Zdroje, ulicą Zakroczymską do arsenału; po drodze, nad Zdrojami, już oni spotkali pikiety Kiekiernickiego, który, zająwszy wojennie most, wiodący od Żoliborza na Pragę, przystęp do niego aż w tej stronie czatami sobie oświecał. Reszta grenadyerów pod Żymirskim zajęła stanowisko na placu broni, żeby nasamprzód przez czas niejaki obserwować gwardye litewską, a potem z nią razem pójść pod rozkazy Wielkiego Księcia.

Taka sama scena, tylko z lepszym skutkiem dla rewolucyi, miała miejsce w koszarach sapieżyńskich. Konstanty okazywał czwartemu pułkowi szczególne względy; spiskowi przeto, żeby go tknąć do żywego, puszczali na kilka dni przed ym paszkwile dość obelżywe, podające w wątpliwość ducha żołnierzy, charakter oficerów, "jakoby łaska carewicza uczyniła ich partyzantami Moskwy, nieprzyjaciółmi kraju i t. d." Te przymówki osiągnęły cel zamierzony, nikt się nie unosił gorętszą chęcią zadania nieprawdy podobnym potwarzom jak pułk czwarty. Gdy się zbliżała pora działania trudno było wstrzymać zapał żołnierzy; Przeradzki i Kosicki rozdali ładunki; kompanie, zbywające od warty, stały pod bronią na dziedzińcu; nakoniec podporucznicy Wyszkowski, Lubowicki, Święcicki wyprowadzali je z koszar, gdy im w bramie zachodzi

drogę Bogusławski, dowódzca pułku. Nastąpiła między nim a wspomnionymi oficerami zapalczywakłótnia; trzeba go było nawet przewrócić na ziemię; tyle sobie wstrętu czyniła cała starszyzna w wojsku polskiem od sprawy rewolucyjnej. Bogusławski ustąpił tylko przemocy spiskowych, o mało życiem nie przypłaciwszy swego uporu. Nad tym oddziałem go liniowego, spotkawszy go na drodze, objął zaraz dowództwo kapitan Roszlakowski; udał się on przez ulicę Franciszkańską na Nalewki, i przybył w sam czas pod arsenał, gdzie właśnie rozpoczęła się żywa i krwawa akcya.

Arsenału strzegły dwie kompanie go liniowego, jedna pod dowództwem Czarneckiego na ulicy Przejazd, między pałacem Mostowskich a koszarami gwardyi artyleryi konnej, druga z przeciwnej strony pod dowództwem Lipowskiego między baryerami rajtszuli artyleryi, a małym placem przy ulicy Nalewki. Rozstawione ich poczty chwytały przebiegających tędy oficerów rosyrjskich. Tu zostali wzięci i osadzeni na odwachu przy arsenale jenerałowie Essakow i Engelman, dowódzcy dwóch pułków pieszych gwardyi rosyjskiej, oraz kilkunastu innych młodszych oficerów. Wtem dają znać, że idą Moskale. W rzeczy samej pułk gwardyi wołyńskiej, jak powiedziałem ostrzeżony z Belwederu, wystąpił z koszar, podzielił się na dwie części i dwoma ulicami, mając działa na przodzie, ruszył ku arsenałowi. Zaczął się palić wtedy dom drewniany na Nalewkach. Grenandyery Lipowskiego postrzegają zblizka nacierający batalion nie

przyjacielski i przyjmują go ogniem rotowym tak rzęsistym, iż zaraz padło kilkadziesiąt Moskali. W tej samej chwili nadeszła kompania go pułku, i rozwinęła się za arsenałem. Roszlakowski, wspierając grenadyerów Lipowskiego, z równym skutkiem rozpoczął ogień przeciwko drugiemu batalionowi moskiewskiemu, przybywającemu przez plac za ogrodem Krasińskich pod dowództwem pułkownika Owandra. Strzelanie z obu stron trwało tylko kilka minut. Wołyńcy uciekali w największym nieładzie; potem w odległości kilkudziesięciu kroków zatrzymali się na miejscu przez chwilę i, zabrawszy trupów z sobą, na komendę cichym głosem wydaną uskutecznili w porządku dalszy odwód. Arsenał został ocalony. Kiedy kompania Lipowskiego odpierała nieprzyjaciela, grenadyery Czarneckiego rozstrzelali generała Blumera, który, przybywszy pod arsenał chciał mieć mowę do nich, a potem, prowadzony na odwach, żołnierzy rozbrajać usiłował. Poległ on od dwóch tylko kul, lecz wieść zaraz rozniosła, że go tyle strzałów trafiło w głowę i w piersi, ile niesprawiedliwych wyroków podpisał z rozkazu carewicza. Po odparciu nieprzyjaciela przybyły pod arsenał grenadyery gwardyi i dwie kompanie pułku go. Nadeszła także szkoła podchorążych. Zgromadzoną masę wojska w tych punktach trzeba było rozdzielić, ażeby działać skuteczniej. Tu nastąpiło udzielanie sobie wzajemnych wiadomości o wszystkiem, co zaszło na tylu punktach stolicy. Stan rzeczy nie był pomyślny; nic się nie udało; jednakże spiskowi nie tracili

ducha. Postanowili się tu bronić do upadłego, szczególniej zaś strzedz oręża i pieniędzy, arsenału i banku. Aleksander Laski postawił grenadyerów pod pałacem Mostowskich, dla przerzedzenia cokolwiek wielkiego, wszelkie dalsze rozporządzenia utrudzającego natłoku pod arsenałem. Grenadyery zrobili w tem miejscu barykadę, za którą postawiono działa obrócone wylotem do ulicy Dzikiej.

Gresser, adjutant W. Księcia, cudownym prawie sposobem uniknął losu Blumera. Puścił on cugle swemu koniowi, chcąc się przemknąć do koszar wołyńskich; zatrzymany przed pałacem Mostowskich pytał w imieniu Wielkiego Księcia, kto tu dowodzi? Grenadyery dali kilkadziesiąt razy ognia do niego; śród tego gradu kul zginął tylko jadący za nim kozak; on sam spadł z konia, otrzymał kilka ran ciężkich, ale nie śmiertelnych. Odprowadzono go na odwach arsenałowy.

Patrole, wysłane za nieprzyjacielem, doniosły, że gwardya wołyńska postępowała przez Muranów na plac broni. Pułk ten niewielką już miał ochotę do boju. Na Muranowie czoło kolumny Owandra zetknęło się z czołem batalionu saperów; niepodobna było minąć się; Moskale weszli z saperami w układy, żądając wolnego przejścia i ofiarując je nawzajem. Gdy się z naszej strony na to zgodzono, ruszył dalej ten batalion Wołyńców i połączył się na placu broni z pułkiem litewskim, uważanym z blizka przez grenadyerów Żymirskiego, który całą noc przepędził w tej wątpliwej medyacyjnej postawie; druga część gwardyi wołyńskiej osadzi

ła swe koszary i przyległe domki. Ten batalion saperów, wyszedłszy z koszar, musiał także stoczyć spór zacięty z dowódzcą swoim, Majkowskim, na placu broni. Majkowski nadbiegł z miasta zadyszany, dając rozkaz batalionowi, żeby do koszar powrócił; oficerowie związkowi, Karśnicki, Gawroński, Kołtunowski, Malczewski, Cerner, przekładali mu, "że batalion musi się połączyć z narodem"; gdy to nie skutkowało, porucznik Malczewski strzelił do niego z pistoletu, chybił go, ale kula, przebiegając koło ucha dowódzcy, "szepnęła mu przyzwoitszą radę", jak się wyrażali sapery. Od tego czasu nie można się było skarżyć na Majkowskiego: całem sercem przylgnął do rewolucyi.

W czasie walki pod arsenałem Feliks Nowosielski podporucznik z batalionu saperów wyprowadził szkołę artyleryi, do której był przykomenderowany jako oficer inspekcyi. Dwa działa, dane do mustry tej szkole, stały na dole w gmachu przy ulicy Miodowej, gdzie uczniowie artyleryi mieli swe kwatery; lecz nie było koni. Nowosielski kazał zaprządz konie od karety Sowińskiego, komendanta szkoły aplikacyjnej; ponieważ zaś opóźniono się z wykonaniem tego rozkazu, zatoczyli podoficerowie własnemi rękami działa pod arsenał. Podoficer Korzeniowski sprowadził ładunki z laboratoryum. Oddział Nowosielskiego w drodze do arsenału strzelił do przelatującego na koniu Bezobrazowa, ze sztabu W. Księcia. Żeby nie tracić daremnie czasu, artylerzyści zażądali potem siekier ze sklepu żelaznego na ulicy Długiej, dla wybicia

drzwi arsenałowych. Według planu, jak wspomniałem, broń miała pozostać nietknięta w arsenale; lecz teraz, przy tylu zawodach, przy wzrastającej coraz liczbie nieprzyjaciela, który już był od nas mocniejszy, wypadało rozdać ten szacowny zapas ludowi. Wkrótce przybyło mnóstwo rzemieślników; silili się oni grube drzwi dębowe wysadzić z zawias. Nowosielski niecierpliwy kazał w oknach kraty wyłamać. Z okien tedy wynoszono karabiny, pałasze, pistolety. Nakoniec brama wyleciała, ale broń palna nie miała skałek; Stolzman wskazał sekretne miejsce, gdzie skałki były schowane, co bardzo ułatwiło uzbrojenie z początku małej, potem coraz większej liczby osób przybywających po broń, nareszcie w godzinę potem całego ludu warszawskiego, wysypującego się ze wszech stron niezmiernym gminem. Z dwóch szczególniej punktów lud ten był poruszony w jednej porze, na Krakowskiem Przedmieściu i w Starem Mieście: tam przez wojskowych, tu przez cywilnych. Zajączkowski komendant odwachu na Krakowskiem Przedmieściu, wpadł z Dobrowolskim Józefem, jak miał sobie polecone, do Teatru Rozmaitości, z dobytym pałaszem w ręku, i zawołał: "Panowie, w najlepsze się bawicie, kiedy Moskale naszych wpień wycinają!" Nadzwyczajna, okropna nowina dla wytwornego świata, śmiejącego się na komedyi. Publiczność zebrana w teatrze wybiegła na ulicę i rozniosła postrach; Zajączkowski i Dobrowolski pośpieszyli dalej z wartą, alarmując krzykiem: "do broni!" Podwalem, Senatorską, Miodową; koło Zygmunta zabrali

młodego Gendre'a, oficera z pułku ułanów carewicza, i stanęli pod arsenałem, kiedy bramę jego wybijano, — w chwili ataku nieprzyjaciela.

Wszędy z trzaskiem zamykano sklepy, domy. Latarnie pogasły. Jedna część mieszkańców kryła się przed rozruchem, którego wypadki mogły być tak wątpliwe; druga patrzała nań z okien, z góry. Śmielsi, ciekawsi wybiegali na ulice i zbierali tysiące bajecznych wieści. Wogóle jednak miasto obróciło się zaraz w pustynią; tylko lud prosty, rzemieślnicy, szewcy, krawcy, kowale, ślusarze, odrazu o co rzecz idzie zrozumieli. Na Starem Mieście, pośród tradycyi roku, na tym samym klasycznym bruku, gdzie za Kościuszki tylu zdrajców wisiało, Ksawery Bronikowski, Józef Kozłowski, Włodzimierz Kormański, Anastazy Dunin, Dębiński, Żukowski i ja oczekiwaliśmy sygnału do działania z tą samą niecierpliwością, która dręczyła spiskowych na wszystkich innych punktach stolicy. Godzina siódma już wybiła, a nie było końca próżnemu oczekiwaniu. Bronikowski poszedł na zwiady ku Nowemu Światu. Za pół godziny przyniósł najosobliwszą wiadomość, "że Konstanty teraz dopiero wracał do Belwederu z teatru francuskiego". Coraz niespokojniejsi o los powstania, usłyszawszy z dala głos bębna, wychodzimy na rynek krzycząc: "Do broni, do broni!" Właśnie nadciągały dwie kompanie go liniowego z poblizkich koszar. Jeden z oficerów, zapytany przez nas "czy czas już działać?", odpowiedział z udanem zadziwieniem: "O jakiem działaniu panowie mówicie? My tu jeste

śmy — dodał — bo to jest nasz plac alarmowy". Ta odpowiedź, pokazująca wygórowaną ostrożność miała swe słuszne powody, bo jeżeliby się rewolucya nie udała, mniej skompromitowani oficerowie mieli zawsze w rezerwie ów rozkaz parolowy, który ich wyjście z koszar usprawiedliwiał przed W. Księciem. Po chwili jednak krzyki z Podwala, z Piwnej ulicy i widok żołnierzy zwabiły na rynek mnóstwo mieszkańców Starego Miasta. Przemawialiśmy do nich, jakeśmy mogli. Gdy się zebrały cokolwiek większe tłumy, ruszyliśmy z nimi przez ulicę Senatorską i Miodową ku arsenałowi. Obiedwie kompanie postępowały za nami. Na Senatorskiej zatrzymały się i zajęły dziedziniec prymasowskiego pałacu. O paręset kroków od arsenału na ulicy Długiej już była wielka masa; coraz więcej łączyło się ludu z kolumną, którąśmy przyprowadzili z Starego Miasta; wszędzie brzmiały rewolucyjne odgłosy. W tym właśnie momencie nasi dali ognia pod arsenałem do nacierającej gwardyi wołyńskiej. Wrażenie tych pierwszych strzałów było tak silne, że co tylko przybyło z nami, co nadeszło z Podwala i z Nowego Miasta, pierzchło w mgnieniu oka i nie wiem gdzie się podziało, tak że tylko sami spiskowi zostali na ulicy. Niemasz nic trwożliwszego nad lud bezbronny w pierwszych chwilach; zbiegowiska są najpierwej tylko tłumami ciekawych. Ten chwilowy popłoch przeszedł, myśmy znowu pobiegli na Stare Miasto, i lud znowu zaczął się zgromadzać, rozszerzając z pierwszego przerażenia wieść, "że Moskale naszych wycina

ją", co niemało pomogło do podburzenia pospólstwa, ugrupowania go w różnych punktach stolicy i ściągnienia z najodleglejszych przedmieść ku środkowi.

Obaczmy teraz co się stało z owemi czterema, po tyle razy wspomnionemi działami, które miały strzelać na wiatr z wyniesienia pod koszarami radziwiłłowskiemi, w czasie walki podchorążych z jazdą moskiewską, — bo to jest właśnie chwila, w której przychodzi do skutku wyprawa Nieszokocia, w planie sprzysiężenia skombinowana z wyjściem sześciu kompanii z koszar ordynackich. Artylerya, na którą powstanie liczyć mogło, składała się z bateryi Chorzewskiego (ośmiu dział ciężkich) w koszarach artyleryi gwardyi, z trzech dział w arsenale, z dwóch dział lekkich danych do mustry szkole artyleryi na ulicy Miodowej, które, jako się rzekło, Nowosielski wyprowadził, i z czterech dział bombardyerów. Te ostatnie działa przeznaczone do zajęcia stanowiska pod koszarami radziwiłłowskiemi. Szkoła bombardyerów, czy to skutkiem opieszałości w przyjmowaniu oficerów z innych broni, szczególniej od artylerja, czyli też dla niedostatecznego porozumienia się w tej mierze między naczelnymi spiskowymi, którzy obowiązki inicyacyi jedni drugim przekazywali, częstokroć i bez przekonywania się potem, jak dopełnione zostały, zaledwo na dzień jeden przed rewolucyą weszła do związku, aczkolwiek wszyscy uważali tę broń jako będącą w nim od dawna. Wprawdzie na kilka jeszcze tygodni przed ym oficerowie tej szkoły: Nie

szokoć, Janusz Czetwertyński, Chajencki (z artyleryi pieszej), przedsiębrali z własnego domysłu pewne środki na przypadek powstania. W tym celu starali się oni opatrzyć lepszy dozór przy koniach artyleryi bombardyerów, oddalonych od dział, powierzając go tylko podoficerom znanym ze sposobu myślenia patryotycznego: toż nie zaniedbywali dawać do zrozumienia żołnierzom, iż, w razie jakiegokolwiek zamieszania w mieście, ich położenie byłoby krytyczniejsze, niżeli innych oddziałów garnizonu polskiego, ponieważ bombardyery mieli, jak widzieliśmy, swe kwatery w koszarach gwardyi wołyńskiej, a zatem byli pośród Moskali, którzyby się na nich pierwszych rzucić i wyciąć ich mogli. Lecz te wszystkie przygotowania działy się bez wiedzy naczelników związku i pochodziły tylko z przezorności oficerów, których nikt ani o środkach, ani o terminie rewolucyi nie uprzedził. Dopiero w wigilią go listopada, Stoltzman z polecenia Wysockiego uwiadomił Nieszokocia, instruktora szkoły, posiadającego zaufanie kolegów i żołnierzy, że powstanie ma być zrobione nazajutrz wieczorem, i że związek jemu poleca, aby cztery działa przyprowadził o godzinie naznaczonej (ej) pod koszary radziwiłłowskie. Oficer ten, chociaż tak późno wezwany do dopełnienia obowiązku połączonego z nadzwyczajnemi trudnościami, przyrzekł wszelką pomoc z swej strony, lecz niebardzo chciał wierzyć, żeby to miało być prawdą, co mu Stoltzman powiedział, rozumiejąc, i słusznie, że jeżeli rewolucya potrzebuje armat, powinna była

wcześniej o nich pomyśleć. W tem mniemaniu, że nic ważnego nie zajdzie, przesiedział Nieszokoć cały dzień następny w swej kwaterze. Gdy wybiła szósta wieczorem, gdy już było po siódmej, nawet po wpół do ósmej, a żadnego jeszcze ruchu nie postrzegał na ulicach, zwątpił do reszty o wybuchnięciu rewolucyi i nie pierwej aż po pierwszych okrzykach do broni! wykonywać począł zamysł wystąpienia z działami. Działa stały w polu za obozem saperów, prawie o milę od koszar radziwiłłowskich; ludzie od tych dział byli w koszarach gwardyi wołyńskiej, konie w koszarach artyleryi gwardyi, a amunicya w pracowni wojennej. Ileż tu przeszkód do zwyciężenia w czasie tak krótkim! Jednakże Nieszokoć uwinął się ze wszystkiem z niewypowiedzianą szybkością. Czetwertyński miał tego dnia służbę w szkole bombardyerów. Uwiadomiony przez Chajenckiego o terminie powstania, posłał wieczorem kilku ludzi i podoficera do stajen w koszarach artyleryi gwardyi z poleceniem, żeby konie poubierali; po apelu nie dał się on rozejść bombardyerom, a powierzywszy sekret kilku podoficerom, jednym zlecił, żeby żołnierzy w salach mieli gotowych pod pozorem powtórnego apelu przed generałem Bontemps, dowódzcą szkoły, drugich zaś wyprawił, żeby mu dali znać, skoro arsenał zostanie opanowany; gdyż dopiero po tem zamierzał wyprowadzić szkołę z koszar, nie chcąc wcześniej alarmować gwardyi wołyńskiej. Wkrótce nadbiegli wysłani podoficerowie z doniesieniem, że się wojsko polskie zbiera koło arsenału. I gwar

dya wołyńska, uwiadomiona o rozruchu w mieście przez oficera przybyłego od Wielkiego Księcia, z bronią występować zaczynała. Wtedy Czetwertyński razem z podoficerami wyprowadził bombardyerów z pośród Moskali; wziął z sobą wartę z głównego odwachu, złożoną nietylko z polskich ale i moskiewskich żołnierzy, pośpieszył do koszar artyleryi gwardyi i ze wszystkiego, co uczynił, zdał sprawę pułkownikowi Chorzewskiemu, który tę ważną przysługę Czetwertyńskiego przyjął najozięblej jak tylko być może. Już tam był Chajencki; nadszedł zaraz i Nieszokoć; zabrał szkołę, wstąpił do arsenału po karabiny dla uzbrojenia bombardyerów i przez Leszno (gdyż powązkowskie rogatki były zajęte przez Moskali) udał się po działa. W drodze na ulicy Lesznie przyłożył się razem z Chajenckiem i bombardyerami do odbicia więzienia Karmelitów, co mu także niemało czasu zabrało. Prawie w godzinę potem, Nieszokoć, pozbierawszy te wszystkie tak rozrzucone materyały swej artyleryi, rzeczywiście z czterema działami zaprzężonemi, opatrzonemi w amunicyą, okrytemi bombardyerami, wrócił z obozu saperów do miasta przez wolskie rogatki i wzdłuż ulicy Elektoralnej postępował, aby się udać do kościoła św. Aleksandra, a stamtąd pod koszary radziwiłłowskie. Lecz to wszystko było zapóźno! Artylerya ta, nie wiedząc o niczem, trafiła w blizkości banku na oddział strzelców konnych gwardyi, którzy po połączeniu się z W. Księciem gęste patrole wysyłali do miasta. Dowódzca tego oddziału, przyjąwszy dość nik

czemnem podejściem od Nieszokocia i bombardyerów hasło rewolucyjne, wziął ich z działami w środek i, formując niby tym sposobem asekuracyą, poprowadził do carewicza. Stoltzman i Wysocki zapewnili Nieszokocia, że szasery były ze strony powstania. Mógł się im więc powierzyć z ufnością! Jakież było zadziwienie poczciwych bombardyerów, gdy W. Książę wysłał naprzeciwko nim pułkownika Turno z czułem podziękowaniem, że mu działa w samą porę przyprowadzili, i gdy wkrótce potem wyprawił nawet gońca do Petersburga z raportem, że część artyleryi polskiej przeszła na jego stronę! Trudno opisać rozpacz Nieszokocia i Chajenckiego. Chcieli sobie Obadwaj życie odebrać, osobliwie gdy im żołnierze i podoficerowie z powodu spóźnienia tej wyprawy gorzkie, poniekąd i sprawiedliwe czynili wyrzuty. Wstrzymało ich tylko to: że na przypadek jeźliby Wielki Książę atakował miasto, postanowili działa swe przeciwko niemu obrócić ().

Po odbiciu arsenału przeciągały z ulicy do ulicy, od przedmieścia do przedmieścia mniejsze, większe tłumy, zgiełkliwe, po większej części już zbroj

() Nazajutrz, gdy jeden z generałów, podobno Gerstenzweig, wskazywał bombardyerom, w którą stronę mają obrócić działa na przypadek natarcia od powstańców, Nieszokoć rzekł do niego: "Wybacz, generale, ale ja do swoich strzelać nie będę, — nietylko ja, ale żaden z moich żołnierzy". Spazier tę odpowiedź Nieszokocia jakiemuś Moskalowi przypisuje.

ne. Od Wisły byliśmy panami miasta; wojsko napełniało szczególniej jedną okolicę, Nalewki, place przed pałacem Mostowskich, przed arsenałem, przed bankiem; lud w te miejsca to przypływał, to odpływał napowrót. Oczekiwano co chwila napadu nieprzyjaciela z dwóch stron: z Nowego Świata jazdy, a piechoty z placu marsowego. Wypadało ubezpieczyć to środkowe stanowisko. W tym celu szkoła artyleryi wytoczyła trzy działa lekkie z arsenału; dwa pierwej jeszcze przyprowadziła z sobą z ulicy Miodowej. Te pięć dział rozstawiono w taki sposób: dwa pod komendą Grabowskiego broniły przystępu od Muranowa, dwa drugie pod komendą Waligórskiego ostrzeliwały plac przed pałacem Mostowskich z za barykady, którą grenadyery na prędce z cegieł sporządzili; jedno, wylotem obrócone na Leszno, było pod komendą Nowosielskiego. Ruch ten koło arsenału stanowił osobliwy, w swoim rodzaju jedyny widok. Zdaje się, że gdzie tyle zgromadziło się wojska, tyle orężnego narodu, gdzie tylu oficerów wydawało rozkazy, gdzie każdy dowodził, rządził, łajał, powinienby stąd wyniknąć nieład trudny do opisania, trudniejszy do ukrócenia. A jednak wcale przeciwnie się tam działo. Zdanie mędrsze, roztropniejsze w mgnieniu oka brało swój skutek, a dobra wola każdego zarząd zwierzchni dzielnie zastępowała. Insurekcya bez naczelnej głowy przed wybuchnieniem swojem i przy wzięciu się do oręża wstrzymana najnieszczęśliwszą zwłoką, nie rozbroiwszy nieprzyjaciela, zebrana potem z przypadku, z potrzeby, z instynktu własnego zbawienia

w jedną masę, w jeden punkt, postawiła się tu prawdziwie po mistrzowsku w pozycyi odpornej j dość groźnej. Wróg nie śmiał na nas napaść powtórnie. W braku gotowej amunicyi, podoficerowie ze szkoły artyleryi, dobrze zasłużeni Ojczyźnie tej nocy, przyrządzali ładunki do dział z prochu, którego odrobinę przypadkiem znaleziono w arsenale, kul dobierając ze stosów przed nim ułożonych. Lecz nie było rasy: grenadyery i sapery pozrzucali natychmiast rękawice, pomimo przenikliwego zimna, i rękawic zamiast rasy do wyrabiania ładunków używano. Z tem wszystkiem należało obwarować wiele jeszcze odsłonionych punktów, nieprzyjacielowi łatwiejszy przystęp dających, a dotąd ciągle próżnowała główna artylerya garnizonu, baterya Chorzewskiego. Po odejściu bombardyerów i Nieszokocia po działa do obozu saperskiego, pozostali w koszarach artyleryi porucznik Czetwertyński i podoficer Gajewski daremno starali się nakłonić tego pułkownika, żeby kogo wyprawił na Pragę po amunicyą, której brak powszechnie czuć się dawał. Chorzewski wymawiał się rozmaitymi pozorami, Gajewskiego skarcił nawet ostrymi wyrazy. Skuteczniejsze było przełożenie Nowosielskiego. Ten wpadł do koszar i, zbliżając się do dowódzcy bateryi z odwiedzionym pistoletem w ręku, zostawił mu do wyboru śmierć, albo wzięcie prędkiego postanowienia w sprawie narodu. Wtedy dopiero Chorzewski posłał Czetwertyńskiego i podoficera Szadurskiego na Pragę z trzema furgonami i jaszczykiem. Czetwertyński wziął z sobą

eskortę z pod arsenału, pluton go pułku pod dowództwem Przeradzkiego; a ponieważ biegała pogłoska, że kirysyery przez Solec przecięli komunikacyą między Warszawą i Pragą, przeto dla większego bezpieczeństwa wzywał lud po drodze, ażeby w asekuracyi szedł za wozami. Lud czynił to z ochotą, bo sam potrzebował kul i prochu. Ta procesyonalna wyprawa musiała się zatrzymać na Krakowskiem Przedmieściu, Patrol saperów, którzy z pod arsenału przeciągnęli pod kolumnę Zygmunta, nadszedł wtedy właśnie, donosząc, że strzelcy konni dali ognia do niego, i że tuż za nim pomykają się od Saskiego placu. Furgony mogły być zabrane; lecz sapery ułatwiły im dalszą drogę, postępując przeciwko gwardyi strzelców konnych, których znaglili do opuszczenia Saskiego placu. Kiekiernicki od trzech godzin blizko zajmował Pragę; oświecał się na wszystkie strony, połowę mostu kazał rozsunąć, a drzwi magazynu prochowego wybił z postanowieniem wysadzenia go w powietrze, jeźliby był przez silniejszego nieprzyjaciela napadnięty. Gdy swoi przybyli, wydał amunicyą, która tym sposobem w godzinę po wyruszeniu furgonów z koszar artyleryi dostawiona została. Czetwertyński rozdał zaraz na Pradze parę pak ładunków ludowi, za czem poszło, że wozy o mało zapalone nie zostały przez ustawiczne wokoło nich strzelanie; udzielał i po drodze amunicyi pospólstwu, wojsku i artyleryi pod arsenałem; resztę działowej ciężkiej amunicyi zawiózł do koszar artyleryi gwardyi. Zabrakło nakoniec Chorzewskiemu i pozornych

wymówek, któreby jeszcze wstrzymać mogły udzielenie bateryi tak naglącej potrzebie. Chodził on po dziedzińcu koszar z założonemi rękami, cały we zwłoce, w przemyśliwaniu nad środkami przedłużenia jej do jak najdłuższego czasu. Pierwej brakowało mu amunicyi, teraz, gdy ta przywieziona została, mówił, że sam z działami bez asekuracyi nie może wystąpić na ulicę. Uprzątnięto i tę zawadę. Przyszła natychmiast kompania grenadyerów z pod arsenału. Natenczas oficerowie od piechoty radzili pomiędzy sobą, czyliby nie wypadło przykładnie, to jest śmiercią, ukarać tak widocznej niechęci. Los Chorzewskiego był bardzo wątpliwy. Ale Czetwertyński zrobił uwagę, że ten oficer może jeszcze z pożytkiem służyć krajowi, że się nie wymawia od udziału w sprawie rewolucyjnej, tylko jakichś wyższych oczekuje rozkazów. To jedynie, zdaje się, ocaliło Chorzewskiego. Onufry Korzeniowski przemówił do niego przed frontem kompanii asekuracyjnej, "że odtąd bez wyraźnej zdrady nie może dział zatrzymywać w koszarach". Amunicya armatnia i pistoletowa już była rozdzielona na plutony. Chorzewski rad nierad musiał tedy kazać wystąpić bateryi, która około północy ruszyła z koszar i zajęła te pozycye: Orłowski z pierwszym plutonem obrócił się wylotem na Nalewki i Nowolipie; Ekielski i Łabanowski zatoczyli cztery działa na plac Krasińskich, jedno obracając wylotem ku ulicy Freta, drugie na Miodową, a dwa stawiając pod teatrem; Hauke opanował Tłumackie, jedno działo wymierzając z Bielańskiej do Saskiego placu a drugie na Leszno, skąd był zeszedł Nowosielski.

Ta artylerya wewnętrzną uzupełniła obronę. Dla powzięcia dokładniejszego wyobrażenia o stanie, w jakim się natenczas insurekcya znajdowała, rzućmy okiem na mapę Warszawy. Wszystkie ulice, prowadzące do arsenału, obwarowane; przystęp od placu marsowego i koszar gwardyi wołyńskiej z jednej strony, z drugiej od Nowego Świata dostatecznie ubezpieczony; lud w mnogich oddziałach tu wiódł braterstwo z żołnierzem i krzepił jego ducha swą wiarą, swą liczbą, swą postawą, tam prowadzony przez uwolnionych jeńców stanu, słuchał ich ognistej mowy, albo strzelał na wiatr dla rozrywki; w jednem miejscu odbijał magazyn wódki znienawidzonego monopolisty Newachowicza, w drugiem groźnymi odkazami straszył Żydów, pełen ochoty w świętej sprawie, która mu podała oręż do ręki, daleki od rabunków choć ubogi; reszta najmętniejszej stolicy zamknięta na rygle i klucze przed dziełem nic jeszcze zyskowanego nie wróżącem chciwości, dumie, egoizmowi albo bojaźni: takie było położenie nasze po północy. Patrole z pod arsenału i nieprzyjacielskie, tak konne jak piesze, spotykały się czasem; nie przychodziło jednak między nimi do utarczek. Szasery najwięcej dokazywali. Oni, zdaje się, bardziej, niżeli sami Moskale, pragnęli stłumić powstanie. Batalion saperów był w ustawicznym ruchu przeciwko tej wiarołomnej w sprawie rodaków konnicy. Zajmował kolejno to Krakowskie Przedmieście, to plac Saski, to plac przed bankiem. Gdy Konstantemu o tej porze generał Fanshave wysłany na zwiady doniósł, że lud war

szawski rozebrał oręż z arsenału, wiadomość ta zrobiła na jego umyśle nadzwyczajne wrażenie. Obróciwszy się do otaczających go generałów, zawołał: Messieurs, pas un coup de fusil! Przykład Paryża, Brukselli, jednał więc w jego opinii pewną powagę, pewną cześć i warszawskiemu brukowi. W tej chwili najmniejsza zaczepna demonstracya z naszej strony przeciwko alejom, osobliwie wykonana razem z ludem w całej masie, razem z działami, w tej chwili samo pomknienie gwaru rewolucyjnego za Nowy Świat było, jak sądzę, dostateczne, żeby wziąć w niewolą, lub przymusić do ucieczki Konstantego nic niewiedzącego co się działo z jego piechotą, niemającego z nią żadnej komunikacyi, coraz więcej upadającego na duchu w miarę jak rósł odgłos strzałów pospólstwa. Los, który w początkach naraził całe przedsięwzięcie brakiem hasła, który nie pozwolił zejść niespodzianie nieprzyjaciela, nastręczał teraz spiskowym najlepszą sposobność odwetowania szkód przez to zrządzonych. Lecz nie było nikogo, coby stanął na czele wzruszonej stolicy! Zamiast tedy wysypać się tym całym różnodźwięcznym gminem rewolucyjnym na Nowy Świat, ku alejom, ażeby tak silnym okazem zaciętości pospólstwa do reszty zgnębić carewicza, żeby go potem w tryumfie prowadzić przez miasto z rozbrojoną gwardyą: insurekcya postanowiła doczekać się świtu w postawie obronnej, w nieczynności, jakby z wieszczego przeczucia, że i w dalszych kolejach swoich tylko odpornego ducha żywić w sobie będzie. Nie pocho

dziło to z obawy, która nie mogła postać w sercach bijących dla ojczyzny, ale jedynie z niepodobieństwa wzięcia i wykonania takiego postanowienia razem, w skutku poprzedniej wspólnej rady. Być także może, iż spiskowi lękali się, aby w czasie takiego napadu na W. Księcia piechota moskiewska z tyłu nie wtargnęła do miasta. Cóżkolwiekbadź, gdzie wszyscy działają a nikt nie rządzi, tam zwykle łatwiejsza zgoda na to, żeby się bronić, niż atakować. Zaczepne ruchy potrzebują jednego steru. Zresztą podporucznicy, naczelnicy powstania, zbyt mało mieli powagi w wojsku, żeby czegoś podobnego, choćby im to na myśl przyszło, dokazać mogli; starszyznę trzeba było wszędzie, jak widzieliśmy, nakłaniać śmiercią do rewolucyi; a lud nie miał nikogo z pośród siebie, za kimby szedł i słuchał jego wielowładnego skinienia. Tym sposobem rzecz z obu stron nie czyniła dalszego postępu.

O tej wszelako porze (dobrze już po północy) powstańcy zrobili rodzaj zaczepnej demonstracyi. Dano znać, że gwardya strzelców konnych, zebrana pod kościołem luterskim, ciągle niepokoi przeciągające tamtędy tłumy pospólstwa, że strzela do nich, broń im odbiera i samopas chodzących wojskowych przytrzymuje. W skutku tej wiadomości dwa działa Haukego ruszyły ulicą Wierzbową na Saski plac pod eskortą kilku kompanii piechoty. Obsadzono dziedziniec Saski. Strzelcy zaraz pierzchli i nowego strachu nabawili niefortunnego carewicza. Co dalej począć — radzili wtenczas Hauke,

Czetwertyński wespół z kilkoma oficerami od piechoty. Wypadło z narady wyciągnąć od Zygmuntowej kolumny do banku linię obronną, nadarzającą nieprzyjacielowi jak najmniej sposobności pomykania rekonesansów między ważniejsze punkta, lub nawet wzięcia tyłu powstaniu. Ten zamysł tak wykonano: na ulicy Bielańskiej został Waligórski z dwoma działami. Część piechoty zgromadzonej na Saskim placu zajęła po prawej i lewej stronie ulicę Senatorską; Hauke z swoim plutonem i resztą piechoty szedł do kolumny Zygmunta, gdy wtem na wieść, że kirysyerzy wpadli na Senatorską, wieść popartą turkotem dział Haukego, Łabanowski z Krasińskiego placu dał trzy razy ognia wpodłuż ulicy Miodowej; z tej to okazyi patrol go pułku, będącego pod pałacem przmasowskim, stracił jednego żołnierza. Hauke zatrzymał się przy pałacu prymasowskim i dopiero nazajutrz zaprowadził stąd swe działa na plac Krasińskich. Ze strony placu marsowego piechota moskiewska nie zrobiła żadnego poruszenia. Żołnierze od gwardyi grenadyerów, obserwującej pułk litewski na placu broni, ciągle przybiegali, wzywając piechotę polską do napadu, zaręczając, że byle się tylko pokazała, gwardya litewska broń natychmiast złoży. Ze strony W. Księcia nic innego nie widziano prócz konnych patrolów, które się co moment jawiły i znikały. Ciągle odbywał w jego służbie tę smutną a niebardzo zaszczytną powinność porucznik Męciński, na czele rozjazdu szaserów, z którym pierwszy, będąc tego dnia na służbie na Saskim placu, rozpoczął

akcyą przeciwko ludowi wprzód jeszcze, nim jego pułk z koszar mierowskich ruszył do carewicza.

Rzeczy zostały w tym kształcie aż do rana.

Ta noc była dość krwawa; była zabójczą szczególniej dla generałów, bądź względami carewicza za dawne i wierne usługi zaleconych zgrozie publicznej, bądź też przez niewczesną przezorność wahających się przystąpić do sprawy narodu. W rzędzie tamtych polegli już Hauke, Trębicki, Blumer, Meciszewski. Z ostatnich ten los spotkał tylko Stanisława Potockiego i Siemiątkowskiego, a powinien był z słuszniejszego daleko wymiaru sprawiedliwości dotknąć Rożnieckiego, Krasińskiego, Kurnatowskiego. Lecz najgorsi ocaleli; mniej występnych, jak się to często zdarza, dosięgła zemsta, w początkach najzapalczywsza. Zgon Potockiego był okropny. Starzec ten, sprowadziwszy z drogi powinności względem ojczyzny sześć kompanii wyborczych, które nadciągały z koszar ordynackich w pomoc szkole podchorążych, nie przestawał i potem demoralizować wojska, rozbrajać ludu. Jakaś fatalna namiętność zaślepiała go w tych szkodliwych zabiegach; jakieś złe, opatrzne widzenie rzeczy musiało opanować jego duszę w tych wielkich chwilach, że się z taką zaciętością miotał na wszystkie strony przeciwko powstaniu, biorącemu górę. Potocki nigdy nie był złym Polakiem, ale tym razem nic na nim nie wymogły ani groźby ani przestrogi. Obiegłszy bez skutku całe niemal miasto, zjawia się ten generał koło północy przed kompanią grenadyerów go liniowego, zajmującą

przystęp do Leszna, między Komisyą skarbu i pałacem Mostowskich. Chce i tu nawracać żołnierzy, wreszcie dowódzcy ich, Lipowskiemu, daje rozkaz, żeby szedł za nim z kompanią do Belwederu. W tej samej chwili kilku cywilnych przybiegło do nieznajomego sobie oficera, przechadzającego się Tłumackiem z założonemi rękami, o kilkanaście kroków od miejsca tej sceny. "Potocki rozbraja żołnierzy" — mówili do niego ci cywilni. — "To mu palcie w łeb" — odpowiedział ten oficer, i zaraz odszedł dalej. Był to Zaliwski (). W rzeczy samej ciż sami przyskoczyli natychmiast do Potockiego, zerwali pióro z jego kapelusza i przy pomocy pospólstwa w małym ustępie ścisnęli dokoła. Potocki zrazu bronił się szpadą, a gdy mu tę złamano, pięściami odpiera nacierających. Długo trwały zapasy starego generała z pospólstwem; nakoniec obalony na ziemię, po obdarciu szlif, zbity, skrwawiony, już miał znaleźć blizki ratunek w patrolu nadbiegających żandarmów, gdy kilka wystrzałów z szeregu grenadyerów wszelką pomoc daremną uczyniło. Rany nie pozwoliły mu przeżyć dnia następnego. Siemiątkowski zginął na Saskim placu, prawie zniewolony do wystąpienia przeciwko rewolucyi przez pułkownika Skrzyneckiego, który,

() Świadkiem tego zdarzenia był Anastazy Dunin, który z nim rozmawiał, idąc przypadkiem tamtędy z arsenału. Od niego wiem te szczegóły, a wspominam o nich dlatego, że Zaliwski w swym pamiętniku zdaje się ubolewać nad śmiercią Potockiego, której sam poniekąd był przyczyną

przybywszy do stolicy, grał w whista w pomieszkaniu Siemiątkowskiego, kiedy się akcya w mieście rozpoczęła. Rzecz pewna, że przyszły wódz powstania narodowego uważał jego pierwsze uliczne początki za łatwe do poskromienia. Poczytywał to nawet za punkt honoru wojskowego. On poradził Siemiątkowskiemu, wątpliwemu co ma począć z sobą, żeby się bezzwłocznie udał tam, gdzie go powoływały obowiązki szefa sztabu, gdzie go wzywało niebezpieczeństwo cesarzewicza. Siemiątkowski wahał się jeszcze; wtedy Skrzynecki rzekł do niego: "Co powiesz, generale, W. Księciu nazajutrz, czem się usprawiedliwisz przed nim, gdy on to wszystko uspokoi? Allez et dites a` Monseigneur que je suis corps et a`me a` lui" (). Tak myślał Skrzynecki w sprawie, która go miała zawieść pod Wawer i Ostrołękę na czele ojczystych szyków. Siemiątkowski usłuchał fatalnej rady, wsiadł na konia, znalazł prawie za drzwiami, o kilkanaście kroków od swego domu oddział saperów i kompanią grenadyerów, i zaraz do żołnierzy zaczął przemawiać górnie, ostro, jako generał posłuszny tylko W. Księciu. W odpowiedzi przeszyła go śmiertelna kula Balińskiego, podoficera z kompanii ej grenadyerów gwardyi, którzy, dość szczególnym trafem, wysłani na patrol w inną wcale stronę, wracali pod arsenał przez dziedziniec Saski.

(Maurycy Mochnacki: "Powstanie polskie — r." str. — . Wydanie drugie).

() Te szczegóły opowiadał obecny temu zdarzeniu Noffok i sama pani Siemiątkowska, z żalu po stracie męża, którego śmierć przypisywała Skrzyneckiemu.

PIERWSZE DNI REWOLUCYI.

Już znacznie osób przybyło, już w salonie zaczynały się tańce, już zasiedliśmy do wiska, kiedy nagle wpada młody człowiek, Paweł Popiel, i wywołuje głośno dwóch młodszych braci, którzy w salonie tańczyli. Gospodarz wstał od stolika, pytając, co to znaczy, gdy ten jednem słowem odpowiedział: "Rewolucya"...

Nadmienić tu wypada, że na kwadrans przed tem zdarzeniem przyjechała generałowa Trębicka; pomieszana weszła do salonu, usiadła przy mojej żonie i powiedziała: "Czy pani nie wiesz, że tej nocy mają być wielkie wypadki?.. Wstępowałam do pani Stasiowej Potockiej i dziwne rzeczy mi powiedziała... Nie wiem, czy pani jesteś dyskretna"... Wtem kazała sobie podać szklankę wody. Ręka jej tak drżała, że ledwo nie upuściła: przeczuwała może nieboga śmierć męża, która w ten wieczór nastąpiła.

Jeszcześmy nie ochłonęli z pierwszego wrażenia, kiedy wystrzały słyszeć się dały. Działo się to na ulicy Królewskiej, przez którą armaty z zapalonymi lontami prowadzono, a co z okien spostrzegłszy, damy wielce się przeraziły.

Wnet całe męskie towarzystwo już było na ulicy. Generał Bontemps, który ze mną partyę rozpoczął, nie mogąc znaleźć stosownego kapelusza, w okrągłym wyszedł na ulicę. I ja z drugimi pobiegłem na Krakowskie Przedmieście i pierwsze ofiary dnia tego, generała Haukego i pułkownika Męciszewskiego, ujrzałem przed pałacem Namiestnika we krwi broczących.

Nie mogę opisać wrażenia, jakie ten widok na mnie uczynił, lecz sumiennie powiedzieć mogę, że cała przyszłość, wszystkie nieszczęścia, jakie tę ziemię spotkały, jakby czarnym szeregiem przez myśl mi się przesunęły.

Z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie kilku znajomych spotkałem, udaliśmy się na ulicę Miodową, stamtąd ku teatrowi, który był jeszcze przy ulicy Długiej.

Co moment słyszeliśmy strzały i spotykali ludzi z nowemi wiadomościami.

Wypadki szybko tej nocy postępowały: już rozbito arsenał i . broni po mieście rozdano; już więzienie Karmelitów zdobyto i więźniów stanu, po większej części uczniów uniwersytetu, uwolniono. Już zabito generałów Blumera, Trębickiego, Stasia Potockiego i najniewinniej generała Nowickiego, który jechał karetą. Młodzież krzyknęła:

"kto jedzie?", ktoś powtórzył: "generał Lewicki", choć stangret odrzekł: "generał Nowicki", wnet kilka kul przeszyło pierś poczciwego i dobrego Polaka. Zginął jedynie przez pomyłkę i podobieństwo nazwiska do generała ruskiego, ogólnie znienawidzonego w Warszawie. Tak więc, przebiegłszy wszystkie miejsca ważniejszych wypadków, ledwie nad ranem wróciłem na ulicę Królewską, gdzie żona została.

Tu nowe uderzyło mię widowisko: furman mój na pierwszy wystrzał odszedł od powozu i koni, a dostawszy pistolet i podchmieliwszy sobie w szynku, gdyż wiadomo, że pospólstwo wówczas, mszcząc się na znienawidzonym w Warszawie monopoliście (?), wybijało szynki i piło bezpłatnie — on więc, podpiwszy, mierzył z pistoletu, nie wiedząc, że nabity, do swego przyjaciela, służącego pana sędziego Gostkowskiego, mówiąc: "Tak, bracie, pospolitość się zabawia". Wtem spuścił kurek, i kula przeszyła piersi przyjaciela, z którym się tak często upijał.

Cobądź trzeba było wrócić do domu. Ja mieszkałem na Krakowskiem Przedmieściu na pierwszem piętrze obok Św. Krzyża w domu misyonarskim.

Zdawało mi się, że Cesarzewicz, który miał przy sobie wojsko i armat w Górze, pomści się nazajutrz zniewagi mu wyrządzonej i pijanemu pospólstwu krwawą wyda bitwę na Krakowskiem Przedmieściu.

Łatwo jednak było przewidzieć pomyślny skutek siły zorganizowanej przeciw największemu niepo

rządkowi, jaki się po ulicach zwiastował. Tym sposobem nie sądziłem rzeczą bezpieczną powrócić na własne mieszkanie. Odprowadziłem żonę na ŚwiętoKrzyską, gdzie mieszkała jej siostra, pani Benoe. Nazajutrz koło godziny ej, bośmy się wcale nie kładli, udałem się z dwoma przyjaciółmi, którzy u mnie często bywali, Januszem Woroniczem i Steckim, na dawne mieszkanie, chcąc swoje dzieci wydobyć, t. j. dwuletnią córkę Andzię i syna Zygmunta, zaledwie trzy miesiące mającego. Idąc z ulicy ŚwiętoKrzyskiej na Krakowskie Przedmieście, ujrzałem masę pospólstwa, które wciąż strzelało — z jednej strony, z drugiej — pułk szaserów, na czele którego spostrzegłem znajomego pułkownika Zielonkę. Pytam go: "Pułkowniku, można przejść?" — "Jak chcesz, wszak widzisz to, co i ja". Wtem kula koło samego kapelusza mu świsnęła.

Widziałem tego człowieka, jak podskoczył na koniu przed front całego pospólstwa, wołając: "Nie strzelaj, łajdaku, bo ci w łeb palnę!" Wtem kilka kul koło niego mignęło. Kiwnął na pułk, zakomenderował — i nie oparł się z pułkiem, aż za rogatkami u Cesarzewicza.

Pułk ten waleczny we krwi swojej obmył nieraz później zniewagę dnia tego.

W sercu mojem uczucie ojca silniej się odezwało. Szlachetny Stecki rzekł do mnie: "Ruszajmy odnieść dzieci do matki!" Tak w galop wśród ciągłych wystrzałów przebiegliśmy ulicę i już wpadli do domu. Ja Andzię, on Zygmuntka z poduszką wziął na ręce i zamknąwszy mieszkanie, wrócili

śmy z dziećmi na ŚwiętoKrzyską ulicę. Drugiej nocy pełno do nas przyszło znajomych i wcaleśmy się nie kładli.

Kasztelan Bieńkowski, którego rewolucya zastała u generałowej rosyjskiej, pani Strandman, i gdzie się różne sceny odbyły, przelękniony dowiedział się na ulicy, że jego dom rabują z powodu, że tam stał generał Rożniecki — przyszedł więc do nas i parę dni przesiedział.

Ciągłe strzały na ulicy, wiadomości, które jedne drugie goniły, ciekawość patryotycznej Warszawy . do najwyższego stopnia posuwały. Co to za widok po ulicach: kokardy karmazynowe z białem, niekiedy trzechkolorowe przykryły wszystkie czapki, ukazało się pełno konfederatek, każdy z bronią w ręku przebiegał ulice.

Zdaje się, że cała ludność stolicy w dniu jednym się poznała. Wszyscy się witali i ściskali, jedno ogniwo wszystkie serca spoiło. Radość narodu do najwyższego stopnia dojrzała, wybujała.

Trzeciego dnia utrudzenie i potrzeba snu uczuć się dały — postanowiliśmy zamknąć kamienicę i spocząć; lecz ledwieśmy się pokładli, ledwie ostatnie światło zagasło, wnet hałas nadzwyczajny, szturm do bramy i kilka strzałów do okna cały dom zbudziły. Porywam się i widzę przed domem naszym tłum pospólstwa, wołającego: "Otwórz! otwórz, szpiegu, bo wybijemy!" W tym domu mieszkało kilku lokatorów, z których jeden tylko był mi znajomy, pan Woyszycki, były szef z Komisyi Rządowej Wojny. Wstałem, ubrałem się na prędce, po

rwałem za karabin, dysponując stróżowi, aby bramę otworzył.

Większość mieszkańców nie zgadzała się na otworzenie bramy, między tymi był pan Woyszycki, mówiąc: "Pijaki nakrzyczą i pójdą dalej". Gdy się tak spieramy i naradzamy, brama podważona wypadła, pospólstwo rzuciło się rabować dalsze mieszkania, i wtenczas dopiero dowiedziałem się, że tam mieszkał jakiś urzędnik z biura generała Kuruty.

Nie sądziłem rzeczą właściwą mieszać się w ten interes, lecz gdy już porabowano meble i zabrano, co było, jakiś Moskal w szlafroku, który dotąd w grubie od pieca siedział, wpada do nas na pierwsze piętro, całując po rękach i nogach: "Ratuj, bo zabijają!" Żal mi się zrobiło tego człowieka, którego wtenczas pierwszy raz widziałem. Nie mogłem jednak przyjąć go do pokoju, gdzie służąca, zapewne dobrze z nim znajoma, koniecznie wpuścić go chciała.

Kazałem mu wnijść na strych. Wlazł nieborak, lecz znowu kluczyk zarzucono, tak więc na schodach pod strychem przyczaił się. Ja zaś schodzę i długą mową zabawiam uzbrojone publicum. Dowodzę, żeśmy Polacy i nie na to broń wzięli do ręki, aby się między sobą rabować, wsunąłem też kilka myśli, które wówczas wszystkich zajmowały. Jakiś pijany dorożkarz z bagnetem w ręku kilka razy do mnie przyskoczył, drugi brał mnie za piersi, mówiąc: "To minister, wziąć go z nami".

Szczęściem, że w tym tłumie drwali i dorożka

rzy znajdował się student golibroda, który mię czasem golił.

"Co czynicie, obywatele! To Ignacy Humnicki, najlepszy patryota!" — "Dobrze mówi, słuchajmy go, idźmy dalej. Wiem, gdzie mieszka generał Rychter, i tam was poprowadzę". Tak więc powoli ta nawałnica odstępowała, w pół godziny nie było już nikogo. Nazajutrz widziałem fortepian i stolik mahoniowe w kawałkach, a futro sobolowe na stróżu.

Owego Moskala, drżącego jak listek, odprowadziłem do ogródka, który był w tej kamienicy, a nazajutrz przez litość dałem mu płaszcz stary, bo ze strachu i zimna mało był żywy, i odprowadziłem na zamek, gdzie już pełno było jeńców rosyjskich, którzy w mieście pozostali. Wracając z zamku, spotkałem generała Bontemps z wielką kokardą, a gdym się go pytał, co porabiał od chwili ostatniego wieczoru: "Byłem w kozie — odpowiedział — poszedłem na odwach i sam się aresztowałem; stary jestem, osiwiałem w rewolucyach, człowiek na wszystko oglądać się musi. Gdyby Cesarzewicz był wrócił, usprawiedliwiłbym się, że, aresztowany, nie mogłem za nim pośpieszyć. Gdy nie wraca i rewolucya górę bierze, zostaję z wami, ile że to było mego serca życzeniem".

Po drodze też dowiedziałem się, że Cesarzewicz pozwolił wojsku polskiemu, a mianowicie pułkowi szaserów, który przy nim pozostał, złączyć się z braćmi i wrócić do Warszawy. Jaki to był wi

dok wracających braci! Obecni owej chwili nigdy nie zapomną.

Co do mnie, żyłem życiem przyśpieszonem i pewny jestem, że przez te miesięcy przynajmniej lat z życia ubyło. Zresztą w parę dni potem zaprosiłem na wieczór tych młodych ludzi, których imiona były w ustach wszystkich, a z którymi dobrze się znałem. Dwóch braci Mochnackich, dwóch Rupniewskich, Nabielak, Goszczyński poeta, Ksawery Bronikowski, Grzymała i t. d. Poznałem wtenczas, że żaden z tych ludzi naprzód nie myślał, zaś Maurycy Mochnacki, który jeden był genialnym człowiekiem, zanadto wówczas ognisty, zanadto był poetyczny, aby rzecz z rozwagą mógł poprowadzić; lecz najwięcej się zasmuciłem, gdy, o przyszłości z nimi mówiąc, powiedzieli mi, że jeżeli przez rewolucyę nic więcej nie zrobimy, to przynajmniej przypomnimy się Europie — a zdanie to i Lelewel podzielił.

(Ignacy Humnicki, "Pamiętniki", str. ).

UTARCZKA.

Gdym się obudził, słońce już zachodziło, ale jakoś chmurno; luzować mieliśmy pierwszy nasz dywizyon o mej wieczór. Wtem wzywają mnie do kapitana Kosko, komendanta szwadronu. Dzielny to był i mężny oficer, ozdobiony krzyżem Legii francuskiej z Napoleońskich wojen. Pyta mnie, na kogo kolej po mnie iść na podjazd. Odpowiadam, że na podporucznika Woronieckiego. "A to głupio" — mówi — "to dziecko prawie jeszcze i do tego książę". Gdy badam, o co idzie, odpowiada Kosko, że przyszedł rozkaz z głównej kwatery wysłać w nocy silny podjazd na wieś Trzebuczę lub jej okolice i kosztem jakiejbądź ofiary wziąć koniecznie Rosyanom niewolnika, a tym sposobem dowiedzieć się: czyli istotnie się z swej linii cofają lub nie? Pomyślawszy, proponuję kapitanowi, iż jeżeli

Woroniecki zgodzi się dobrowolnie iść za mnie na placówkę nocną, to ja, znając już drogę do Trzebuczy z rannego patrolu, podejmę się tego podjazdu. Uściskał mnie Kosko, posłano po Woronieckiego, a gdy ten przystał na zamianę, bo miał wzrok krótki, stanęło na tem, że pójdę na tę wyprawę.

Udałem się zaraz do moich żołnierzy, zebrałem ich w kółko, objaśniłem nasze posłannictwo, a gdy te z zapałem przyjęli, kazałem jeszcze konie napaść i napoić, żołnierzom się posilić i czekać rozkazów.

Około mej wieczór, opatrzywszy osiodłanie koni, karabinki i pistolety po ich nabiciu, kazano mi siąść na koń i udać się po ostateczne rozkazy do generała Kamińskiego. Generał miał kwaterę na przodzie miasta, w małym murowanym domku. Dochodząc, ujrzałem stojący oddział piechoty na ulicy. Zatrzymałem moich i udałem się do generała. Zdziwił się, mnie widząc, mianowicie, że po owej w dzień rejteradzie znów idę na podjazd. Gdym go zapewnił, że z dobrej woli, poprzestał na tem uśmiechając się. Adjutant Schendel przywołał oficerów od piechoty; weszli, a pamiętam dobrze ich nazwiska: byli to porucznik Łubieński i podporucznik Ksawery Dobrzelewski. Generał poinformował nas, że trzeba iść cicho i ostrożnie; doszedłszy do nieprzyjaciela, zlecił mi rzucić się nań śmiało, bez zważania na liczbę, bo to noc, a on również nie będzie wiedział kto i w jakiej sile go napada. Rozkazał strzelać mało, rąbać wie

cej a głównie przyprowadzić niewolnika. "Bez tego — dodał — wracać ci nie wolno". Oficerom od piechoty zapowiedział, że winni mnie zasłaniać, w razie potrzeby bronić; czynił ich odpowiedzialnymi za całość mojej osoby.

Podczas tej instrukcyi adjutant Schendel wprowadził do pokoju jakiegoś cywilnego, wzrostu więcej niż średniego, w kapocie. Był to człowiek około lat wieku, barczysty i silny w sobie. Tego nam generał jako przewodnika wskazał, rozkazał mu dać z swej eskorty dobrego konia, nawet pałasz na jego żądanie, pistoletów mu odmówił.

Gdy go wyprowadzono, generał upominał raz jeszcze, abyśmy się gracko sprawili. Tu porucznik Łubieński odezwał się: "Panie generale! piechota zrobi swą powinność, chodzi o kawaleryę". Krzywo nań spojrzał Kamiński, ja się nie odezwałem, zaciskając tylko pięści. Nakoniec, gdy z dat awansów pokazało się, żem starszy porucznik od Lubieńskiego, z wielkiem, jak uważałem, jego niezadowoleniem komendę całej wyprawy generał mnie oddał i pożegnał, życząc powodzenia. Schendel, którego dobrze znałem, uściskał mnie w sieni, mówiąc: "Jestem pewny, że zdrowo wrócisz".

Wyszliśmy. Siadłem na koń z moimi, ruszyłem naprzód, trójkami; przewodnik ze mną — piechota za nami, a było jej żołnierzy.

Ciemno było, gdyśmy w pola weszli, choć oczy wykol; szliśmy zwolna, by piechota zdążyła; deszczyk drobny zaczął padać, kazałem więc szaserom karabinki u zamków nakryć połami od pła

szczów. Tak idąc drogą, którą rano postępowałem, z rozmowy z przewodnikiem dowiedziałem się, że posiada kolonię pod Stanisławowem, że go kozactwo napadło i zrabowało, bydło mu zabrali, żonę skrzywdzili, sam zaś zbity ledwo z życiem uciekł do Mińska, poprzysięgając zemstę, i oddał się na usługi generała. Oświadczył nadto, że zna doskonale każdą drożynę w lasach i na pewno nie zbłądzi.

Pierwszy raz widząc tego człowieka, w którego ręku pozostawało powodzenie wyprawy, a może całość, życie lub niewola oddziału, zapowiedziałem mu, że mu wierzę, ale, przywoławszy dwóch zaufanych mi wiarusów, kazałem go wziąć między siebie, cugle od jego konia odebrać i powiedziałem mu, że za najmniejszym podejrzanym znakiem, jakiby wydał, kulą w łeb na miejscu dostanie. Obiecałem w końcu sowitą nagrodę, jeśli się dobrze i wiernie sprawi. Na tem poprzestał zupełnie. Żałuję najmocniej, że nie pamiętam nazwiska tego człowieka.

Idziemy więc naprzód, mijamy nasze grangardy i wedety, dochodzimy do lasu już w dzień mi znanego. Zatrzymałem oddział, posłałem po oficerów od piechoty i mówię im: "Koledzy, póki pole, kawalerya na przodzie, wchodzimy w lasy, wasza rzecz przewodniczyć". Łubieński chciał oponować, ale musiał uledz, tem więcej, iż zapowiedziałem, iż będę z nim i przewodnikiem szedł u szpicy oddziału. Tak też się stało. Przewodnik po niedługiej chwili skręcił w lesie z traktu na lewo wązką drożyną. Jeszcze ciemniej się zrobiło, gałęzie drzew co chwila biły w oczy, mianowicie mnie, bom na wysokim

siedział koniu. Fajek zakazałem palić, postępować wolno i bez rozmowy. Deszczyk mżył ciągle.

Ileśmy czasu tak szli, jakiemi drożynami, pełnemi wyboi i korzeni, to obliczyć trudno; pewna jednak, żeśmy maszerowali ciągle jakie godziny trzy, raźnie kołując, nic przed sobą prócz ciemności nie widząc, a uchem tylko chwytając miarowy krok piechoty, a za nią czasami odzywała się podkowa szaserów o kamień uderzona. Wyznam, że mi się przykrzył ten bezwiedny, ciemny i tak długi pochód, gdy człek do człeka mógł zaledwie zaszeptać, jeden drugiego czuł, a nie widział. Porucznik Łubieński klął na czem świat stoi, półgłosem narzekał, że zziąbł i przemókł, że go już nogi bolą, potykał się ciągle. Poradziłem mu, aby się trzymał długiej grzywy mego konia, co też uczynił, a w duchu śmiałem się z niego. "Poruczniku, mówiłem, powiedziałeś, że piechota zrobi swoją powinność... to czyńże ją"... Badany przewodnik upewniał, że nie błądzi, zdawał się być pewny siebie w tym labiryncie drożyn leśnych i upewniał, że już niedaleko.

Jakoż niedługo las zaczął się przerzedzać. Po chwili weszliśmy w zagaję. Nagle przewodnik mnie zatrzymał, oddział doszedł do szpicy, wszystko stanęło.

Rozpatrzywszy się, ujrzałem się na brzegu lasu, a na początku jakiegoś pola. Pole to, ile można było w ciemnościach rozpoznać, podnosiło się w dali. Przewodnik namówił mnie, iż zostawiwszy oddział, wolno i cicho postąpiłem z nim na wzgórze. Jakiż widok!...

Oto znajdowałem się na kilka staj wgłąb uważając, poza prawem skrzydłem wyciągniętych obozów rosyjskich, tem się odznaczających, że w tej późnej godzinie gdzieniegdzie jeszcze słabe światełka dopalających się ognisk błyszczały. Obeszliśmy więc w koło obozy Rosyan manowcami. A linia ich rozciągała się daleko i szeroko, prostopadle do wzgórza, na którem stałem. Były to obozy pod Trzebuczą. Stanęliśmy u zamierzonego celu.

Kiedym z uczuciem prawdziwego zadowolenia rozpatrywał to położenie, nagle z dala na prawo koń obcy zarżał... Ściągnęliśmy cugle swoim, by się nie odezwały i nas nie zdradziły. Poczuł koń konie, ale choć czujny żołnierz, na wedecie stojący, nie pojął instynktu zwierzęcego. Była to poza obozowa tylna straż nieprzyjacielska, o jakie dwieście kroków ode mnie stojąca. Na prawo las nieco kolanem się załamywał; wpatrzywszy się w to miejsce, gdzie się koń odezwał, zdołałem porachować rzadkie już ale jeszcze wysokie drzewa i ich wierzchołki — powróciłem do swoich. Z oficerami nastąpiła krótka narada, przypomniałem hasła nasze na tę noc wydane, któremi były "Wieniec" i "Warszawa". Zaleciłem, aby piechota gęsto się rozsypała ponad brzegiem lasu, na który zwycięzca lub pobity cofać się będą. Nakazałem, w razie poznania i pogoni za mną, gęstym ogniem ją przywitać. Nakoniec zaleciwszy żołnierzom cicho dobyć pałaszy, frontem wstąpiliśmy na owo wzgórze pola, a przewodnik przy mnie. Na wzgórzu przystanęliśmy nieco... I znów koń pod krzakami

w dali zarżał. Już nie było wątpliwości; cichą stępą posuwamy się pod nieprzyjacielską wedetę — nie upłynęło kilku minut, gromki głos o kilkanaście kroków wykrzyknął: "Kto idiot?" Odpowiadam: "Swój". "Szto za swój?" A ja z ruska: "Patruł". A on: "Katoroho połka?" Nie wiem skąd mi przyszło na myśl odpowiedzieć: "Oleopolski gusarski połk" — a coraz bliżej pod wedetę. Ale kozuń, bo to on był, poznał nakoniec zdradę, lecz zapóźno!... Wystrzelił z janczarki, konia nawrócił, nakrył się burką, głowę schylił na karku swej szkapy i dalej w nogi... Już siedziałem na nim, szasery za mną — dałem mu w tej gonitwie kilka cięć pałaszem, ale go burka zasłaniała. Tyle było dobrego, że, uciekając, sam nas zaprowadził na kolumnę obozującą.

Wszystko to się działo wciągu kilkunastu sekund: inne wedety strzał pierwszy w tej chwili powtórzyły, dla zaalarmowania swoich obozów.

Teraz wyobrazić sobie trzeba, jaką być mogła ta nawałnica, ten silny i niespodziewany napad trzydziestu dwóch mężnych, na dzielnych siedzących koniach żołnierzy, na to obozowisko bocznego skrzydła Moskali, a pułku Czarnomorskiego kozaków.

Szwadrony ich stały tyłem do nas napadających, w małych od siebie odstępach; spisy kozackie utknięte w ziemię przed końmi, kozacy pokotem leżeli, śpiąc przy dogorywających ogniskach, z zupełnem bezpieczeństwem, bo obóz ich był na tyłach i mieli inne wojska przed sobą. Konie z torbami u pysków roztrenzlowane a uwiązane do pa

lików w ziemię wbitych. Pierwsze nasze uderzenie, wykonane w całym pędzie koni, stratowało głęboko część tej ich kolumny, słabe konie kozackie powywracane, rzucały się splątane, jeszcze większy nieład i zamieszanie sprawiały. Kozactwo, zgromione i przerażone, chowało się za końmi, umykało pod ich brzuchami... a dzielne moje szasery rąbią, że aż słychać było głuche zadawanie cięcia, a za każdem jęk bolesny. Dodajmy: że to była noc, noc ciemna — kozaki nie wiedzieli, gdzie się obrócić, jaka ich siła napada.

Lecz przednia część tej kolumny dorwała się janczarek, zaczęła gęsto strzelać do nas bez żadnego skutku; moi żołnierze rozsypują się, to pojedyńczo, to kupkami, tracę ich z oczu w ciemności; sam z trębaczem Rejchertem stępo po tym pokaleczonym tłumie postępuję. Wtem zagrzmiało działo... za niem wystrzał drugi... trzeci gdzieś w dali... na całej linii ognie obozów zgaszone — słychać głosy komend, krzyki, trąbki odzywowe... słowem alarm we wszystkich obozach.

Posuwam się naprzód, mijając ogniska — napotykam Szałas obozowy. Przed nim kozak trzyma konia białego, a jakiś oficer nań siada. Schwytałem go na tej pozycyi, kiedy prawą nogę przekładał górą przez kulbakę, zawieszony lewą na strzemieniu. W tej chwili dałem mu silne cięcie po karku, a mój trębacz wpakował mu w bok pałasz po samą rękojeść: padł na miejscu z jękiem, koń uciekł, a kozak klęknął, oddał mi swój pałasz i pistolet z za pasa. Byłem tak nierozsądny, żem z ko

nia wziął go za lufę, on zaś taki głupi, że, mogąc, nie położył mnie trupem, ale, przelękniony, schwycił się mego strzemienia, wołając: "Pamiłuj! pamiłujtie!..." i już mnie nie odstąpił. Spytałem go, co to za oficer, któregośmy ubili? Odpowiedział, że major Pietrassow.

Rzeź ta i rąbanina trwała już od kwadransa, może i więcej, kiedym postanowił ją skończyć. Kazałem trąbaczowi zatrąbić zbiór. Kiedy ten sygnał się rozlegał, słyszę po mojej lewej stronie silny tętent koni; mocny iakiś oddział wyciągniętym galopem się zbliża, przed nim dowódzca; ten, mijając mnie o kilkanaście kroków, pali do mnie raz i drugi z dwururnego pistoletu i umyka naprzód po linii obozów, oddział za nim; mogli mnie wziąć, tylko rękę należało wyciągnąć.

Ale wnet moje wiarusy zaczęli się zbierać, robi się koło mnie tłum ludzi i koni, poznaję swoich, otaczających stadko zdobytych koni i pieszego kozactwa co niemiara. Znając moich po nazwisku, wołam: "Ten jest?... " "Jest" — odpowiada. "A ów jest? Obliczcie się!... " Bóg dał, byli wszyscy.

— "Dalej zuchy za mną, pilnować koni i niewolnika!" Zjawia się i przewodnik. "Daliśmy im łupnia, tym zbójom, poruczniku!... ośmiu mię rabowało, ośmiu też zrąbałem!... " Ruszamy — wchodzimy na jakąś grobelkę wierzbami wysadzaną, któryś woła: "A to co?... " inni przystanęli, a mój wachmistrz: "Panie poruczniku! gruszki na wierzbach!... " Spojrzę, coś czernieje między gałęziami, a to kozacy schowani... Dalejże sięgać po nich. Tu jeszcze siedmiu ich wzięliśmy.

Idziemy pośpiesznym krokiem. Za nami ciągle krzyki i strzały. Niedługo też las zaczerniał: Podchodzimy tłumnie, a tu na szerokiej linii błysły strzafy, nasza piechota wali do nas z karabinów, kulki tylko świszczą w powietrzu. Wołam: "Swój! swój!..." Nie pomaga, więc daję ostrogi koniowi i dopadam do lasu. Tu nas poznają, ogień ustaje, moje szasery nadchodzą. "A gdzie oficerowie?" — pytam. Nie wiedzą... Jadę po linii, nie znajduję!... Nareszcie trafiam na sierżanta i znów: "Gdzie oficerowie?" Ten się zbliża do mnie i po cichu odpowiada: "Panowie oficerowie w przekonaniu, żeś porucznik z oddziałem wzięty, rozkazali nam cofnąć się w lasy. Jedni ich usłuchali, inni ze mną na ochotnika tu pozostali, a jest nas ze czterdziestu".

Skląwszy tchórzów od wszystkich rejmentów dyabłów, wołam przewodnika. "Słuchaj, mówię, lasami nam wracać niepodobna, po tej ciemnicy połowa nam niewolnika ucieknie — co robić?" — "Panie oficerze — odpowiada — rżnijmy się przez wieś, wiem drogę". — "Więc naprzód!... prowadź!..." Zebrana piechota opłotki nam w jednej chwili rozgrodziła. Wchodzimy między stodoły i chałupy, skręcamy w prawo, tu drożyna — za kilkanaście kroków most na jakimś strumieniu czy rowie, ale dyle ściągnięte na naszą stronę. Dwudziestu piechurów wnet ułożyło na ligarach pomost, ale kozactwo piesze i konne już nas dogania, ciągle strzelając. Ledwie zdążyliśmy ów most przejść, przeprowadzić konie i niewolnika, kozaki tuż, ale ów sierżant wiedział co robić, przyiął ich rotowym

ogniem, by poznali, że tu jest i piechota — więc się cofnęli — znów z dylami robota — w minucie most zdjęty, dyle rozrzucone, a my naprzód.

W tym odwrocie opatrzność boska i znajomość miejscowości dzielnego przewodnika nas prowadziła. Puściliśmy się w pola. Ciemność nas zasłaniała. Już nie spotkaliśmy nikogo, bo zewnętrzne wedety obozu Rosyanie na ten alarm cofnęli.

W tych kilku kwadransach, trzy razy mogłem być zabity: raz od kozaka, który po zabiciu majora podawał mi pistolet; drugi — przez oficera, który, pędząc z swym oddziałem, dwa razy wypalił do mnie o kroków piętnaście; trzeci — od własnej piechoty, która strzelała do nas z pod lasu. Trzy dobre szanse, to wiele szczęścia.

Po dobrej godzinie marszu, zasłaniani ciągle przez piechotę, idąc ciągle wolnym krokiem, napotykamy oficerów Łubieńskiego i Dobrzelewskiego z resztą ich oddziału, już na trakcie stanisławowskim. Jak się tłómaczyli ze swego postąpienia, już na to nie zwracałem uwagi, powiedziałem tylko Łubieńskiemu: "Kolego, nie wypełniłeś swej powinności!" Zaleciłem wzmocnić jeszcze naszą aryergardę i łańcuchem otoczyć nasze boki i niewolników.

Jeszcze jakiś czas marszu... gromki głos odzywa się: "Kto idzie!" — poznaliśmy się wnet. Była to cała kompania piechoty z kapitanem, którą generał Kamiński za las wysunąć polecił dla rozpoznania, boć w Mińsku słyszano dobrze nasz bój i dawane salwy armatnie. Pod taką eskortą, która łącznie z oddziałem Łubieńskiego przeszło ludzi liczyła,

można było być spokojnym i bezpiecznym. Wchodzimy w las i na trakt, którym wczoraj przechodziłem; piechota po obu stronach gęsty łańcuch tworzyła, idziemy więc wolno i wesoło, gwar w szeregach, wiara ćmi fajki; zdobycz, choć już szarzało, jeszcze nie rachowana.

"No, szasery! — zawołałem na swoich — zaśpiewać teraz, jak to umiecie!" Organizują się śpiewacy, a wiedząc com lubił, głośnem ale równem pieniem rozlega się po lesie owa sławna "Warszawianka", o której nic nie wie obecne nasze pokolenie!... a w niej te ustępy:

O Francuzi!... czyż bez ceny

Rany nasze dla was są?...

Z pod Marengo, Wagram, Jeny,

Drezna, Lipska, Waterloo?

Świat was zdradzał, my dotrwali...

Smierć czy tryumf, my, gdzie wy!...

Bracia! my wam krew dawali,

Dziś wy dla nas nic prócz łzy?!...

Grzmijcie bębny, ryczcie działa,

Dalej dzieci w gęsty szyk!

Wiedzie hufce wolność, chwała,

Tryumf błyska w ostrzu pik!

Leć, nasz Orle — w górnym pędzie,

Sławie, Polsce, światu służ!...

Kto przeżyje, wolnym będzie,

Kto polegnie, wolny już!...

Hej, kto Polak, na bagnety... etc. etc.

(Sierawski Napoleon, "Pamiętnik", str. — ).

BITWA POD GROCHOWEM.

Ale ważniejsze sprawy spełnić się miały na innem miejscu. Jenerał Skrzynecki zasłaniał swoją dywizyą przeciwko korpusowi Rozena dawny litewskowarszawski gościniec. W nocy z dnia na postanowił siły nieprzyjacielskie rozpoznać. Tym końcem z silnym oddziałem piechoty i z częścią pułku go ułanów napada obóz moskiewski w blizkości Zakrzewa. Jeńce i łupy i pierwszy sztandar odnosi w zdobyczy do swoich. Bitwa, śród nocy stoczona, nazajutrz krwawe ślady męstwa Polaków objawia. Ale pułkownik Ziemięcki utracą rękę wskutek rany, którą odebrał.

Na dniu czekały tego dowódcę nowe niebezpieczeństwa i nowe wawrzyny. Nieprzyjaciel ciągnął w sile przeciw Warszawie. Położenie pod Dobrem zdało się Skrzyneckiemu sposobnem. do zatrzymania jego zapędu. Przygotowany tak jak na

leży, powściąga długo przeciwników natarcia. Walczy godzin z jedną dywizyą przeciwko trzem, i dział niewiele z pomyślnym skutkiem przeciw mnóstwu wystawia. Tam to poznano, że nie siła, lecz męstwo i dobre rozporządzenie w boju stanowią. Tam to pułk piechoty pierwszy raz dowiódł, że nie daremnie ojczyzna na jego dzielność rachuje. I dla ósmego pułku tej broni, którym dotychczas dowodził Skrzynecki, dzień ten nie mniejszą chwałę sprowadził. Dopóki widział potrzebę walki, póty ją ciągnął i żywił. Zasławszy trupem groble i przejścia Dobrego, cofnął się wreszcie wedle rozkazów i planów. Rozporządzenia wydane i raport ściągnęły na siebie obcych i swoich uwagę. Pierwszy pułkownik pruski Wilisen oddał hołd słuszny w swem piśmie (Militärwochenblatt) temu dowódcy.

Nie tak pomyślnie walczyła na drodze bitej od Siedlec ku Warszawie dywizyą polska pod jenerałem Żymirskim. Już w dniu lutego parł ją od Mińska korpus Pahlena, za którym Dybicz z głównem wojskiem nadchodził. Wszystkie promienie siły nie nazbyt mocnej ściągały się w kierunku ku Pradze. Tam także dążyła od Pułtuska Krukowieckiego dywizyą. Dzień zjednoczył wszystkie po wyjściu z lasów otaczających Warszawę i tam dopiero ważniejsze zajdą wypadki.

Musiał Żymirski opuścić Miłosne, cofał się od Okuniewa w równym kierunku Skrzynecki. Stanęła pomiędzy nimi Krukowieckiego dywizyą. Szembek, którego wojsko odwód składało, w niedługim

czasie mógł z nimi zająć linię bojową. Przy karczmie, Wawrem nazwanej, schodzą się oba, stary i nowy gościniec. Tam był punkt ważny, punkt połączenia zastępów rosyjskich, ku równinie praskiej dążących. I tam wódz polski postanowił losu wojny spróbować. Dla wstrzymania ile być może od połączenia się Pahlena z Rozenem, postanowiono na Miłosne natarcie. Dywizya Szembeka miała zastąpić Żymirskiego. Lecz gdy wchodziła na linię boju, uderzył nieprzyjaciel swem głównem wojskiem na obie. Zacięta walka odrazu toczyła się z korzyścią Polaków. Zdobyli oni dział i jeden sztandar i kilka batalionów prawie do szczętu zniszczyli. Lecz kiedy Rozen począł od Woli Grzybowskiej w masach nacierać, roztropność poradziła cofnięcie, nie można było dział wziętych uprowadzić dla braku koni, więc na zagwożdżeniu przestano. Gdy całe wojsko polskie na jednej linii stanęło, wszczęła się walka powszechna z różną koleją toczona. Był przed Grochowem lasek olszowy, zasłaniający położenie Polaków. Długo się bardzo o jego posiadanie ścierano. Lecz ile razy mężni Polacy na nacierających przeciwników uderzyć chcieli bagnetem, tyle razy, nie mogąc placu dodzierżyć, cofali się ku lasom, gdzie ich przeważnie działa zasłaniały od zguby. Cały dzień prawie na jednem miejscu walczono. Noc przymusiła do położenia tamy morderczym zapasom, i Dybicz siły swe wszystkie wycofał w lasy. Ten mężny opór ze strony polskiej za zwycięstwo wystarczył. Nie mógł się nigdzie pochlubić nieprzyjaciel najmniejszą oznaką wyższości.

Polacy w ciągu tej walki jeszcze jeden sztandar zdobyli. Ich strata doszła do trzech tysięcy, tak w zabitych jak w ranionych. Nieprzyjacielska do siedmiu tysięcy wynosiła.

Nazajutrz z rana odnowiła się walka zacięta, lecz już jedynie o posiadanie lasku olszowego walczono: I tu przypadło pułkom i z dywizyi Skrzyneckiego stanąć w obronie ważnego punktu, o który walka jeszcze się w tym dniu nie skończy, bo dzielne pułki, postawione na jego straży, nie będą snadno zwalczone. Lecz gdy znużenie siły żołnierza wyczerpie, zastąpi one brygada Giełguda z Krukowieckiego dywizyi. Ale daremne wszelkie usiłowania i walki. Sześć pułków pieszych nieprzyjacielskich rozbiło się o męstwo garstki walecznych. Na innych miejscach zostanie zaszczyt dla samej artyleryi dzielnej obrony i znacznej straty, o którą szyki przeciwników przyprawi. Wcześnie przed nocą powściągnął Dybicz daremne swoje zapędy, i znowu w lasy cofnięty musi poczekać na nadchodzące posiłki. Dwa te dni krwawe płonności jego mniemań dowiodły, że tak snadno garść buntowników pokona. Nie wystarczyło, ku temu dział i przeszło . wojska, choć przeciwnicy jego ledwie . i dział liczyli. Lecz gdy on może rachować na nowe wojska z stron obu, ciągną albowiem ku niemu: Geismar pobity i nietknięty Szachowski — Polakom ledwie niewiele nowozaciężnych przybędzie. Gdy jednak siła moralna nie jest poślednią potęgą, wsparci takową Polacy jeszcze mu kroku dostoją.

Wielkiem ich wsparciem była w tej chwili stolica. Tam zaraz ranni znaleźli wszelką wygodę i najskwapliwszy ratunek — gdy przeciwnicy na zmarzłych polach z niedostatku pomocy i miejsca konali. Gdy polskie wojska miały i żywność i wszystkie boju zasiłki, ich przeciwnikom musiał głód nawet doskwierać. Cóż mówić o innych życia wygodach. Pierwszych jak zbawców i swe przedmurze tulili i pokrzepiali rodacy — drudzy, zakryci samymi lasami, wyzuci byli z wszelkiej pociechy!

W dniu pierwszym walki przybył na pomoc rodakom mąż dawniej znany w dziejach bojowych — skory do walki i do poświęceń wszelakich — a tym był jenerał Umiński. Po utworzeniu Królestwa Polskiego wpadł on był z szczupłym majątkiem w Księstwo Poznańskie, żył lat kilka pod panowaniem pruskiem spokojnie, ale wykryte w roku związki Polaków uczestnictwo jego zdradziły. Uwięziony przez władze pruskie, został skazany na osadzenie w fortecy. Ten wyrok srogi ułagodziły z czasem prośby i przełożenia osób Umińskiemu przychylnych. Lecz gdy wybuchło warszawskie powstanie, musiał powrócić do twierdzy Głogowskiej i, odtąd pilniej strzeżony, zaledwie uszedł z jej murów fortelem. Pomoc współziomków skrzydeł dodała jego ucieczce. Takim sposobem wrócony swoim, zaledwie stanął w Warszawie, Rząd Narodowy zaraz go jenerałem dywizyi mianował. Objął on wkrótce dowództwo korpusu jazdy, by mógł z korzyścią swoich zdolności użyć dla dobra ojczyzny. Lecz odwyknięcie, albo też

niechęć ku Chłopickiemu, który początkiem wojny kierował, wnet mu to zdanie natchnęło, że twierdził śmiało, iż siły polskie nie wydołają nawet w skutecznym odporze; że trzeba walczyć dla ratowania honoru, ale po walce zaszczytnej należy szukać innych ratunku sposobów. Ujrzym go później w. różnych kolejach, a przecież nigdzie i znikąd nie doświadczymy skutków nadzwyczajnych wojskowych zdolności.

Przez dni następne głęboka cisza zajęła miejsce walk srogich. Z obu stron zgodnie grzebano ciała poległych. Krukowiecki, objeżdżając przednie straże, spostrzegł znanego sobie nieprzyjacielskiego jenerała Witta i tego samowolnie do rozmowy wywołał. Za doniesieniem o tem naczelnemu wodzowi, przydany został za świadka podpułkownik Mycielski. Sam wstęp rozmowy przekonał, że Witt od Krukowieckiego został wyzwany — chociaż ten twierdził przeciwnie. Sama rozmowa ukończyła się na niczem, lecz dała powód do rozmaitych w Warszawie domysłów. Czynność Krukowieckiego nie była jasną zupełnie — i naganioną została, choć ten obstawał przy swojem, że nie on Witta powołał. Tak zeszło trzy dni bezczynnie, bo Dybicz potrzebował posiłków, a położenie wojsk jego zdało się być zanadto mocne do przedsięwzięcia ze strony polskiej natarcia. Lecz gdy nadbiegły wieści, że od Pułtuska znaczne wojsko rosyjskie nadciąga i że mu oddzielny od głównego wojska korpus rękę poza Radzyminem podaje, ruch części

wojska polskiego kazał się zaraz blizkich wojennych wypadków spodziewać.

Tymczasem mężny Dwernicki dopełniał z chwałą powołania swojego. Zbiwszy Geismara, powziął wiadomość, że Kreutz już przebył Wisłę i że się do Radomia posunął. Stawa natychmiast na lewym brzegu tej rzeki, łączy się z słabym oddziałem jenerała Sierawskiego, odciąga nieprzyjaciela od Radomia, dościga go pod Ryczywołem, i w nowem, chociaż mniej świetnem zwycięstwie znowu trzy działa i niemało niewolnika zdobywa. Nie byłby uszedł nieprzyjacielski dowódca od klęski — wyratował go przypadek. Już chciał Dwernicki iść w jego tropy, pobić lub w Wiśle zanurzyć, gdy wieść fałszywa od Góry nadeszła, że Rosyanie chcą wyżej Wilanowa przebywać Wisłę. Dwernicki miał swem działaniem osłaniać od wschodu Warszawę. Sądząc, że jej niebezpieczeństwo zagraża, musiał się do Mniszewa powrócić. Wyjaśniła się płonność puszczonej pogłoski, ale już Kreutza na lewym brzegu Wisły nie było. Bitwa pod Ryczywołem na dniu lutego, to jest w dniu bitwy pod Wawrem przypadła. Wspomnieć należy, że w tym dniu także sejm się nieustającym ogłosił, że zastrzegł dla siebie komplet zmniejszony do liczby członków za dostateczny; wszelkie obrady, choćby na obcej ziemi, za ważne, te tylko naznaczając piętnem nicości, któreby były odbyte pod wpływem moskiewskim i w miejscach przez wojsko cesarza Mikołaja zajętych. Postanowienie takowe kładło hamulec na nieprawne działania i podawało

możność przeniesienia obrad gdzieindziej, gdyby takowe odbywać się nie mogły w stolicy.

Ledwie minęło południe lutego, a już słyszała stolica huk dział i ręcznej broni od strony zachodniopółnocnej. Dowiedziano się niedługo, że wysłane ku rozpoznaniu nieprzyjaciela oddziały od Białołęki przewyższającą siłą parte są ku Pradze. Tam walczył jenerał Kazimierz Małachowski, weteran wojska polskiego, a zbliżający się ku wałom Pragi ogień ostrzegał, że bój ten jest tylko przepowiednią ważniejszych wypadków. Jakoż nazajutrz wraz ze dniem wstrzęsły się od huku armat mury Warszawy. Książę Szachowski, ostatnie wsparcie Dybicza, od Pułtuska przyciągnął. Gdyby nie własne zeznanie moskiewskiego dowódcy, mógłby kto mniemać, że pierwiastkowe tego korpusu natarcie na Krukowieckiego dywizyę było skutkiem układu. Poznano później, że było dziełem przypadku. Bój rozpoczęty o ej z rana już się przechylał na lewem skrzydle na stronę Polaków. Odpierał dzielnie Krukowiecki wszelkie natarcia, i po ej szedł wstępnym bojem za swoim przeciwnikiem, wziął mu działa i niewolnika niemało. Gdy się to działo na lewem skrzydle Polaków, Dybicz, uznawszy niebezpieczeństwo Szachowskiego położenia, rozpoczął około ej atak na prawe skrzydło i na środek Polaków. W niedługim czasie bitwa stała się powszechną — dział grzmiało z obojej strony. Walczono bardziej niż kiedy zacięcie. Lasek olszowy, który przed kilku dniami był widownią tylu dzieł bohaterskich i tylu zgo

nów, ściągnął znów całą wodzów uwagę. Bronił go od początku jenerał Żymirski, i miał go bronić aż do ostateczności. Na jego posiadaniu zawisło było zwycięstwo. W samo południe, czy znużenie, czy strata ludzi, zniewalała Żymirskiego do doniesienia, że punkt ten musi opuścić. Sprzeczne rozkazy jeszcze go na tym punkcie wstrzymały. Wkrótce kula działowa pozbawia go ręki i życia, a las olszowy zajęty zostaje przez natarczywe roty moskiewskie. Wtedy Skrzynecki na czele swoich oddziałów wydziera im połowę lasu, a sam jenerał Chłopicki, walcząc jak żołnierz, drugą połowę zdobywa. Wzmaga się walka zacięta — traci dwa konie pod sobą mężny Chłopicki. Widzą Polacy, że przepędzony za Białołękę korpus Szachowskiego zjawiać się począł na linii boju i Krukowieckiego zewsząd do współdziałania napróżno wzywają. Ginie koń trzeci pod jenerałem Chłopickim, ranny w obydwie nogi odłamkami granatu. Gdy go unoszą z pola zapasów, zastępuje go chwilowo Skrzynecki. Lecz Krukowiecki zawsze od swoich daleko. Wzmogła się bitwa, a zawsze o las olszowy. Zwątlone tak długim bojem polskie zastępy musiały z niego ustąpić. Kształci się za nim silna kolumna rosyjskiej jazdy do stanowczego natarcia. Niema spójności w działaniu Polaków, bo Chłopickiego zabrakło. Dwa pułki ciężkiej konnicy rosyjskiej pędzą przez drogę bitą ku Pradze. Składa Skrzynecki silną kolumnę z swojej i z Szembeka dywizyi. Polska konnica przecina drogę nacierającym bez wielkiego skutku; bo tam, dokąd oni dą

żyli, nie było wojska, lecz same ciury. Ci, widząc niebezpieczeństwo z tak blizka, pierzchają i popłochem napełniają Warszawę. Godzina cia z południa zdaje się szalę zwycięztwa na stronę Rosyan przeważać. Radziwiłł ustępuje ku Pradze. Lecz mężne pułki ułanów gi i ty zniweczają dzielnem natarciem rosyjskie zapędy. Legły olbrzymy, z których pułk kirasyerów księcia Alberta pruskiego złożony. Skrzynecki odparł skutecznie wszelkie natarcie. Nadeszła chwila zbyt ważna, gdyby z niej umiano korzystać. Przypada Skrzynecki do Radziwiłła, by mu powszechne doradzić natarcie. Polska konnica stała dotychmiast bez zaczepnego działania. Rosyjskie wojsko już wszystkie swe siły wywarło. Stały zbyt liczne działa bez przyzwoitej zasłony, i mogły być snadno zabrane. Ale wódz polski, wyzuty z Chłopickiego porady, nie śmie korzystać z myśli młodego dowódcy. Odpór skuteczny zdał się dla niego tryumfem — pogardza radą śmiałą, a raczej nie chce na swoją odpowiedzialność wszystkich jej skutków zaciągać. Zgromieni Rosyanie szykują się poza licznemi działami; huk armat, przerwany nieco wstępnem działaniem, znowu srożeje ze stron obu, a dzień ten krwawy kończy się wreszcie bez skutku. Wtedy dopiero dywizyę Krukowieckiego ujrzano. Dwie godziny wprzódy, a jej zjawienie byłoby dla Polaków hasłem świetnego zwycięstwa. Przed nocą polska konnica zajęła stanowiska w Warszawie. Cała piechota obozowała pod wałami Pragi. Tak się skończyła olbrzymia bitwa, w której . Polaków

walczyło z całą rosyjską potęgą. Gdyby nie rana, którą otrzymał Chłopicki, gdyby Radziwiłł usłuchał rady Skrzyneckiego, lub gdyby Krukowiecki, odparłszy Szachowskiego, lepiej był pojął przeznaczenie swoje, lub nie upierał się przy długim pod Białołęką spoczynku, pewnie los wojny, a może nawet i kraju zawisłby od kilku godzin dobrze użytych w tym boju, a wielka sława Polaków pewnieby dla nich żywsze współczucie zjednała. Strata z obu stron była znaczna i dolegliwa. Sam Dybicz przyznał, że mu . ludzi zabrakło, co podług stopy wiarogodności rosyjskich doniesień snadno do . posunąć. Ilość wystrzałów rosyjskich wszelkie pojęcie przechodzi. Dlatego łatwy jest domysł, że im ładunków zabrakło. Obiedwie strony żadnych nie zyskały trofeów. Strata ze strony polskiej doszła do . . Strata ogromna w miarę sił wzajemnych, a tem dotkliwsza, że w liczbie rannych znajdował się Chłopicki i że stąd wynikł kłopot, komu poruczyć naczelne dowództwo. Lecz gdzież jest to szumne zwycięstwo, którem rosyjskie i pruskie pisma zabrzmiały? Kilkaset łokci zyskanej ziemi pod Pragą dowiodło tylko bezsilności rosyjskich natarć i spełzłych laurów zabałkańskiego rycerza. Skutki późniejsze lepiej wykażą płonność zbytecznych przechwałek.

Ale Polacy z swej strony nie mogli dowieść zdziwionej ich męstwem Europie, że są powołanymi do pokonania północnego olbrzyma, nie mogli wskazać swoim współziomkom oznak spodziewanego zwycięstwa, a ich stolica, zamiast jeńców

i dział zdobytych, zadrżała zrazu, gdy się los boju na stronę rosyjską przechylał; później tuliła na swojem łonie mnóstwo bolesnych ofiar najświętszej sprawy, od której jednak odwróciła się pomyślność. Ileż powodów bohaterstwa nie wyliczano po krwawym boju? Ileż łez rzewnych wylano w domach, świątyniach i w tych przytułkach, które nie mogły objąć wielkiej ilości ranionych! Do księgi dziejów spisać należy te świetne czyny przez najdrobniejsze szczegóły, których przegadać nie można! Prócz wymienionych w ciągu opisu Grochowskiej bitwy, któż ciebie zdoła pominąć, szlachetny a dzielny Mycielski, ojcze pięciorga dziatek, coś tyle ran prawie odniósłszy, nie wprzódy odszedł z miejsca tych krwawych zapasów, póki cię kula działowa do niego na zawsze nie przykuła! Jak rozrzewniający widok tylu kalek, którzy zbryzgani krwią własną ciągnęli wesoło przez ulice Warszawy, śpiewając przed zgonem: "Jeszcze Polska nie zginęła!" Innego czasu, innego pióra potrzeba, by skreślić wszystkie poświęceń dowody, i wszystkie czyny nadludzkiej odwagi.

Już noc rozpostarła kir swój posępny i na te pola hojną krwią zalane, i na ponurą stolicę, i na cofnięte pod lasy obozy mniemanych zwycięzców. Gęste ogniska obłyskiwały warownie Pragi, dalej za niemi leżą niepogrzebane a liczne trupy i konające bez opatrzenia ofiary dumy, a nawet swobód ojczystych szlachetni obrońcy. Krzepi Warszawa swoich wybawców po dziennych trudach, przyjmują lasy licznych najeźdźców tej polskiej ziemi,

która już od nich tak liczne ciosy poniosła, tyle klęsk wytrzymała i jeszcze wytrzymać gotowa. W świątyni obrad, w gmachach rządowych, gorliwi Polacy radzą o dobru ojczyzny. Schodzą się polscy wodzowie, już obliczyli na prędce bolesne straty, zmierzyli siły, któremi mogą w przyszłości rozrządzać. Jeszcze myśl śmiała radzi nazajutrz wraz ze dniem natarcie, bo dosyć liczna konnica mało działała na polach Grochowa. I nocny napad powyżej Wisły, którą nie trudno przebyć po lodzie, ma kilka głosów za sobą. Ale ten, który urząd dowódcy piastował, waha się, daje rozkazy i cofa. Postanowiono nakoniec ściągnąć za Wisłę całą piechotę. Nie chciał Radziwiłł użyć tej władzy, która go sama opuszczała widocznie.

Nazajutrz z rana złożył ją w obliczu Rządu. Ten, idąc za zdaniem rady wojennej, wezwawszy tymczasowo do naczelnego dowództwa jenerała brygady Skrzyneckiego, przełożył sejmowi potrzebę mianowania go na tę dostojność. Przystali wszy scjr bez najmniejszego oporu, bo trudne rzeczy nie podłechtują do władzy. Niech tylko wódz nowy świetne odniesie zwycięstwo, a wnet ujrzymy wzbudzoną zawiść, do której wkrótce potwarz się nawet przyłączy. Ale po bitwie Grochowskiej dowodzić wojskiem, które zwyciężyć nie mogło, na to potrzeba było więcej odwagi, niźli jej miano wśród bitwy.

(Franciszek Wężyk, Powstanie Królestwa Polskiego w roku — , str. — ).

GROBLA TYKOCIŃSKA.

Świetnie pomyślana, lecz najnieszczęśliwiej wykonana, wyprawa na gwardye rosyjskie, których nadejścia przed dwoma miesiącami wyczekiwaliśmy na tem samem miejscu, była powodem do wyruszenia naszego pułku w otwarte pole.

Nie należeliśmy już do komendy gen. Umińskiego, którego korpus z odwołaniem go nad Liwiec ukończył swoje posłannictwo, został rozwiązanym, a on sam objął dowództwo Igo korpusu jazdy.

Wskutek powtórnej reorganizacyi armii, a właściwie ułożenia odmiennego ordre de bałaille, pułk mój przydzielony został do szej dywizyi piechoty, dowodzonej przez mego dawnego podpułk. Rybińskiego. Z dwoma batalionami pułku go nowej formacja tworzyliśmy w tej dywizyi drugą brygadę, z początku zostającą pod rozkazami gen. Młokosiewicza, słynnego z obrony zamku Fuengiroli

przed napadem Anglików, a następnie pułk. Jerzego Langermanna, adjutanta gen. Lamarque, świeżo przybyłego z Francyi.

Szczerby, powstałe w szeregach od kul i cholery nad Liwcem, wypełnił transport rekrutów z Sochaczewa; i w tej epoce czasu dawny adjutant Chłopickiego i oficer naszego pułku, podpułk. Feliks Breański, wyręczył Noffoka w dowództwie pułku, a Jutrzenka, któremu ten zaszczyt się należał, odszedł na dowódcę "Braci Krakowiaków" za tym pułkiem strzelców "Dzieci Warszawskich", tworzących ty pułk strzelców pieszych. Bobiński został majorem, a kapitan Ksawery Stępkowski objął komendę mojego batalionu, przez pojmanie Chlewskiego opróżnioną. Wielu oficerów posunęło się na wyższe stopnie według porządku kolei, a sierżanci: Eug. Stępniewski, Walery Breański, Franciszek Milewski i dawny oficer Gustaw Conrad, otrzymali podporucznikowskie szlify.

Równocześnie otwarto listy zaciągu i przygotowywano wyprawę ochotników i instruktorów na Litwę, mających wesprzeć i wojskowo uorganizować powstanie. Z naszego pułku zgłosiło się kilku oficerów i wielu ochotników, pochodzących z Litwy lub mówiących po litewsku, a pomiędzy innymi kapitan Macewicz, co się odznaczył pod Wawrem, i podpor. Szymon Konarski. Pierwszy dowodził na Litwie batalionem go pułku liniowego, drugi kompanią powstańców.

Po opuszczeniu Rożana, idąc w przedniej straży armii głównej i wspomagając pułk szy ułanów,

zaczepiony w d. tym maja pod Przetyczą, przestrzeliwaliśmy nasze karabiny, od miesiąca rdzewiejące, i ścigali gen. Poleszkę do Długosiodła, gdzie został zraniony nasz porucznik Kamil Mochnacki i gdzie stracił nogę, a z nią i życie, powszechnie żałowany, do pułku naszego zaliczający się kapitan Paulin Łączyński, jeden z głównych przywódców sprzysiężenia wojskowego przed rokiem . Strzelcy Finlandzcy gwardyi, sami Niemcy i Szwedzi, ustępowali nam powoli z drogi; przy każdym domku, krzaku lub płocie wszczynali walkę i ze swych sztućców dużo szkody wyrządzali. Porucznik Ekielski, który z plutonem artyleryi konnej maszerował obok naszych szeregów, co chwila odpinał działa i kartaczami oczyszczał drogę. Z takim trudem wlókł się nasz pochód przez dzień cały i zakończył dość gorącą rozprawą mojego pułku pod wsią Plewkami.

Batalion jegrów nie chciał nam zejść z drogi i bronił uporczywie przystępu do lasu, wiodącego do wsi Borek. Rybiński, jak niegdyś Szembek pod Wawrem, sformował pułk nasz w kolumny do ataku. Major Dunin ze swoim batalionem poszedł środkiem drogi, dwa inne bataliony po jego bokach, a czwarty pozostał w rezerwie. Batalion Dunina rzucił się pierwszy z bagnetem w ręku i z wielką werwą na Finlandczyków. Żołnierze Stanisław Nawroriski i Piotr Lewartowski zaraz na wstępie opadli, jak wściekli, ich pułkownika, zerwali z konia i zakłuli bagnetami; a miał być jakimś znacznym familiantem i dygnitarzem nazwiskiem Ramsay. Czworobok

Finlandczyków w mgnieniu oka został rozbitym i przy naszej pomocy do lasu wrzuconym, a las opanowanym. Trzy inne bataliony rosyjskie nadbiegły na pomoc i chciały nam las odebrać, lecz ich zamysły spełzły na niczem. Była wówczas już godzina dziewiąta, a ciemność nocy nie dozwoliła nam wyzyskać zwycięstwa i dlatego niewiele trupów i nie więcej jak ciu jeńców pozostało w naszych rękach. Straty nasze nie były również dotkliwe, gdyż zranienie mojego kapitana Straszewskiego żołnierze uważali za łaskę Opatrzności, a jedynie śmierć porucz. Stanisława Wolskiego, synowca generała, a adjutanta Rybińskiego, ciężkie zranienie naszego dzielnego majora Dunina i ubytek około tu naszych żołnierzy z szeregów zasmuciły zwycięstwo.

Nazajutrz po tej przygodzie i noclegu w lesie wysunął się z naszego obozu gen. Chłapowski z szym pułkiem ułanów i z instruktorami na Litwę, zabrawszy z sobą na wozach jedną kompanię naszego pułku, dowodzoną przez Aleksandra Stryjeńskiego, która rozrosła się później w powstańczy batalion. My zaś posunęli się do Jakaci i tam w chwili, gdy wszystko nakazywało pośpiech i zaczepne działanie, przez dwa dni następne, t. j. ty i ty maja, piekliśmy spokojnie ziemniaki i odmawiali pacierze za powodzenie przeprawy Chłapowskiego i natchnięcie Skrzyneckiego duchem energiczniejszego działania.

Dobrowolne i nieustające usuwanie się z naszych oczów korpusu gwardyi zachęciło wreszcie naszych

wodzów do dalszego pościgu, który raniutko w d. tym maja rozpoczęty został. Po noclegu w Mężeninie, nazajutrz w sobotę, gnaliśmy oddziały gen. Biströma, uchodzące do Tykocina, zabierali po drodze dosyć maruderów, lecz głównego korpusu nie wstrzymali, gdyż przeprawiał się na gwałt za Narew, psując mosty na grobli tykocińskiej.

O godzinie tej z południa byliśmy pod Tykocinem, i tę dawną warownię Czarnieckiego udało nam się dosyć łatwo odebrać nieprzyjacielowi, gdyż wtargnęliśmy do miasta wraz z oddziałem gwardyi, przez nas ściganym, tak nagle i niespodziewanie, iż przed nami zatarasować się nie zdołano.

Nowy dowódca pułku, Feliks Breański, popisując się przed nami, pierwszy wpadł z tyralierami na rynek, a jak świeża miotła, wymiatając na czysto, o włos nie przypłacił życiem swojej gorliwości. Strzelec finlandzki, zaczajony za węgłem domu, wysunął się wprost na niego i sztuciec przyłożył niemal do samych piersi. Kapitan Skrodzki, który jako adjutant pułkowy towarzyszył na koniu Breańskiemu, rzucił się na Finlandczyka i cięciem pałasza w głowę uprzedził wystrzał. Nasi żołnierze zakłuli do reszty śmiałka i wielu innych żołnierzy, co nie zdążyli wydostać się na czas z miasta przez groblę za Narew.

Gorsza sprawa była z groblą i z mostami na Narwi, które po zdobyciu wąwozu i miasta opanować kazano.

Jak Liwiec pod Liwem, tak Narew pod Tykocinem rozlewa się wśród brzegów bagnistych, two

rzy kępy i płynie dwoma głównemi korytami. Z tego powodu droga od miasta za Narew prowadzi po długiej a wązkiej grobli, przystrojonej dziewięciu mostami i mostkami. Dwa pułki gwardyjskich strzelców i armat, w wachlarz rozłożonych, wzbraniały nam przejścia po grobli i po mostach na brzeg przeciwległy.

szy batalion naszego pułku był nieczynnym, lecz za to wszystkie inne bataliony użyte zostaty do sforsowania przeprawy. Langermann, żywy i wesoły, jak każdy Francuz, straciwszy konia, pieszo z dobytym pałaszem w ręku, na czele żołnierzy z kompanii Olędzkiego i Machwitza, zachęcając okrzykiem "Vive ojcisna!", zdobywał most po moście. My pchaliśmy się za nim, krzyczeli z całego gardła "hura!" lub śpiewali "Jeszcze Polska nie zginęła", usiłując tym śpiewem i krzykiem zagłuszyć trzask granatów, rozwalających mosty, i jęk rannych, spychanych na prędce z grobli dla uratowania od śmierci stratowania.

Krótką, lecz okropną była chwila rozprawy na grobli tykocińskiej i na prawym moście przez Narew, którego dwa przęsła przez uciekających wśród walki zerwane zostały. Strzelcy nasi okazali się tam na szczycie wielkości i poświęcenia, gdy pomimo roju kul karabinowych i roztwierających się na ich mundurach puszek kartaczy, po gołych belkach uszkodzonych mostów przedzierali się na drugą stronę rzeki.

Zapal żołnierzy był niewysłowiony, męstwo nie znało granicy. Duch rywalizacyi, zazdroszczący

Czwartakom zwycięstwa pod WielkiemDębem, ożywiał pułk cały. Literalnie ubiegano się i ścigano

o śmierć lub rany. Skaleczeni nie ustępowali z szeregów, a młody ochotnik z Galicyi, Ignacy Kikiewicz, z roztrzaskaną nogą staczając się z pochyłości grobli, jeszcze wołał na żołnierzy: "Naprzód, bracia, pomścijcie krew moją!" Szwadron krakusów, co podjechał pod groblę, krzyczał w niebogłosy:

— Śpieszcie się, strzelcy, bo was z grobli strącimy i na most pójdziemy.

bez tej zachęty bataliony nasze rwały się naprzód i wpadały jak w otwartą czeluść piekła, niebaczne i nieświadome, iż opanowanie ostatniego mostu nie było zawisłem od woli i mocy ludzkiej.

Porucznik Wiktor Kuczewski, podpór. Karpiński

i tu podoficerów i żołnierzy z naszego pułku na miejscu wyzionęli ducha. Kapitanowie Stępkowski i Mańko, porucznik Czerwiński, podpór. Szamota i Szeliski, jak nie mniej żołnierzy z naszych trzech batalionów ciężko zranionych zostało.

Porucznika Jana Czerwińskiego, któremu skorupa od granata zdjęła czub z głowy i mózg odkryła, odniosłem z żołnierzami do kościoła Bernardynów, w którym składano rannych i przedsiębrano chirurgiczne operacye.

Jakiż wzruszający obraz nędzy i cierpień ludzkich przedstawiał wówczas przybytek Pański! Gdym uchodził z niego co prędzej, wzrok mój zatrzymał się pomimo woli na skrwawionej beczce z cukru, spojrzałem w nią i ujrzałem zarzuconą odciętemi nogami i rękami żołnierzy...

Wielu żołnierzy i oficerów, jak major Pawłowicz, dowodzący drugim batalionem, było lekko rannych i nie opuściło szeregów, przed którymi wieczorem odczytano pochwałę męstwa dla podoficerów: Dominika Rzeszotarskiego, Kazimierza Kaczora i Antoniego Białowiejskiego, oraz żołnierzy: Antoniego Chodorowskiego i Walentego Cieszkowskiego, których następnie udekorowano krzyżami "Virtuti militari". Sierżant Sawicz i szeregowcy Kalinowski i Agaciński również odznaczyli się znakomicie, lecz pierwszy otrzymał zaraz rangę podporucznika, a ostatni podobno nie dożył zasłużonej nagrody.

Nazajutrz, w niedzielę, na rynku w Tykocinie, pod starym posągiem hetmana Czarnieckiego, urządzono ołtarz i odprawiono nabożeństwo wojskowe za poległych, których równocześnie grzebano. Oddział saperów naprawiał śpiesznie most główny, gdyż Rosyanie jeszcze w nocy opuścili dobrowolnie prawy brzeg Narwi i otwarli wrota do Litwy. Radość z tego powodu była serdeczna, lecz zmieniła się wkrótce w głęboki smutek, gdy w południe wydano rozkaz do odwrotu po tej samej drodze dalekiej, którą przyszliśmy.

Daremną była więc ofiara z krwi naszej i trudy kilkudniowej wyprawy. Gwardye były uratowane, a my, zwycięzcy, jak zwyciężeni, uciekaliśmy napowrót przed niemi wciąż i bez ustanku aż do Ostrołęki.

Zmarniały zdobyte zapasy żywności i rynsztunków wojennych w Tykocinie, a jedynie naszych

rannych z sobą zabrać i do Warszawy odesłać zdołaliśmy. Poszedłem odszukać i pożegnać Czerwińskiego. Nie miał przytomności, lecz w Warszawie postawiono go na nogi, czaszkę załatano srebrną blaszką, głowę przykryto peruką, i po skończonej kampanii przez lat kilka pełnił jeszcze obowiązki adjutanta przy milicyi Rzeczypospolitej Krakowskiej.

Już późnym wieczorem go maja weszliśmy do Ostrołęki, zapchanej wojskiem, przeszli przez most na prawy brzeg Narwi i rozłożyli się obozem pod lasem myszynieckim.

Po wschodzie słońca nic nie zapowiadało zbliżania się wojsk nieprzyjacielskich, i dlatego, rozsypani po lesie i kępach Lachy, wyciągaliśmy długimi marszami strudzone członki, gotowali wodę na spodziewaną żywność, której od ch godzin nie mieliśmy, kąpali brudne ciało, prali bieliznę i kłócili się z markietanami, którzy z wygłodzonej Ostrołęki nic do zjedzenia wycisnąć nie umieli.

Pomruk dział za lasami lewego brzegu Narwi, około godziny tej z rana, nie zmieszał naszego spokoju; dopiero wzmagająca się coraz bardziej wojenna wrzawa, zwiastująca odwrót korpusu gen. Łubieriskiego, powołała nas do szeregów. Wkrótce zaciemnił się widnokrąg tumanami kurzu i dymów artyleryjskich, z pośrodka których trysnęły jasne płomienie gorejącej Ostrołęki.

Do godziny szej z południa staliśmy na małym pagórku obok zarośli, odległym o dwie wiorsty od pola walki, nietknięci, nieświadomi tego, co się dzieje i dlaczego dzieje.

Rozkaz, przysłany Langermannowi, ażeby z naszą brygadą posunął się naprzód, oczyścił szosę, do Pułtuska wiodącą, i odbił mosty na Narwi, przez Rosyan zdobyte, przedstawił nam zaraz plastycznie rzeczywistość położenia. Ochoczo i żwawo, jak niegdyś pod Wawrem, sformowały się wszystkie cztery bataliony mojego pułku w kolumny do ataku i za głosem rogów puściły ku owej nieszczęśliwej szosie i za nią położonym mostom.

Pusta i naga równina piaszczysta, pełna rowów, błot i tam poprzecznych, oddzielająca nas od szosy, zawalona setkami trupów i rannych z poprzednich a nieudanych ataków brygad gen. Bogusławskiego i Węgierskiego, okropny przedstawiała widok. Pomimo licznych zawad dotarliśmy do punktu, ostrzeliwanego krzyżówym ogniem, Bóg wie, ilu bateryi rosyjskich. Przebycie tej strefy śmierci, którą strzegł z drugiej strony las bagnetów piechoty rosyjskiej w zbitych kolumnach batalionowych, było oczy wistem szaleństwem. Dowódca go batalionu, major Pawłowicz, jeszcze nie wyleczony z tykocińskiej rany, zwalił się zaraz z konia z rozbitą nogą od granata. Tuż za nim spadający na głowy żołnierzy drugi granat straszną dziurę wyrwał w batalionie. Kule karabinowe i szrapnele jak grad sypały się w to miejsce. Langermann, jakkolwiek nieustraszony, odgadł niepodobieństwo dalszej przeprawy i wbrew rozkazom rozbił nasze bataliony w chmury tyralierów, a tak rozsypani, pojedyńczo lub garstkami, choć nie bez straty, przebyliśmy ów czyściec na ziemi, i dorwali się do ży

wego mięsa naszych nieprzyjaciół. Nie mając nad głowami tych przeklętych kartaczy i pękających granatów, co tylu naszych oficerów i żołnierzy zakopały na tej małej przestrzeni pomiędzy Łachą i nową szosą, już śmielej zbiegaliśmy się w kupki i uderzali na Rosyan. Szczęście służyło nam o tyle, iż tysiącami strzałów przerzedziliśmy trochę gąszcz batalionów Martinowa, pędzili je przed sobą, omietli nieco szosę i ujrzeć zdołali z obydwóch stron mostu płaskie brzegi Narwi, o ile bagniska i moczary dozwalały. Langermann, ujrzawszy przystęp do mostu nieco ułatwionym, uznał chwilę za stosowną do wykonania ataku i z naszą półbrygadą, którą przy sobie zatrzymał, to jest z dwoma batalionami go pułku piechoty, puścił się biegiem do mostu po oczyszczonej szosie. Daremne zabiegi!... Artylerja rosyjska z przeciwległego brzegu panowała z dwóch stron nad szosą i swym ogniem dośrodkowym rozszarpała wkrótce na szmaty naszą siostrzycę brygadną.

Langermann stracił dwa konie i pieszo z pałaszem, zdruzgotanym od kartacza, zaledwie szczątki z go pułku za łańcuch naszych tyralierów poukrywać zdołał.

Po Langermannie, o godzinie giej z południa, reszta naszej dywizyi, t. j. pułki gi i ty liniowe pod dowództwem gen. Muchowskiego, usiłowały również, choć bezskutecznie, dostać się do mostu i wstrzymać napływ walących się przez most coraz liczniejszych kolumn nieprzyjacielskich, które jedynie ogień tyralierski mojego pułku, roz

sypanego na wielkiej przestrzeni od wielkiej kępy za rów dawnej szosy, w karbach umiarkowania wstrzymywał.Śmiało rzec można, iż w danych okolicznościach pułk nasz jeszcze najlepsze świadczył usługi. Choć rozproszony, siedział przecież wciąż na karku piechocie rosyjskiej, i to go osłaniało od ognia artyleryjskiego; a ile razy świeże kolumny naszej piechoty lub jazdy, przekroczywszy piekielną obręcz pękających granatów, szły do ataku, zwijaliśmy się w kłębki i wciskali pomiędzy walczących. Ciasnota miejsca około mostu była tak wielka, iż nabijanie broni, strzelanie lub kłucie bagnetem należało do rzędu czynności niemożliwych. Obydwie strony walczące, zderzywszy się piersiami o siebie, przedstawiały jedną wielką zbitą masę ludu, która nie krzycząc, lecz wyjąc, biła się pięściami i kolbami, kopała nogami i drapała' po twarzy, pchając się z całej siły naprzód lub zsuwała na tył.

Naszem dążeniem było strącenie Rosyan do Narwi, ich pragnieniem wrzucenie nas w ów pas ziemi, ostrzeliwany przez artyleryę. Podczas tego spychania się tam i nazad, przypominającego kalwaryjski odpust lub studenckie gniecenie sera, pluliśmy sobie z Rosjanami w oczy, szarpali za rzemienie, chwytali pod gardła lub za łby wodzili; a śmiało utrzymywać mogę, iż złoty krzyż zasługi wojskowej, jaki otrzymałem za Ostrołękę, z włosów nieprzyjaciół mojej Ojczyzny wytargałem sobie.

Podobne atletyczne zapasy po krótkiej chwili kończyły się zwykle zepchnięciem naszych osłabio

nych oddziałów pod ogień dział rosyjskich. A wtedy rozsypywaliśmy się na nowo i wracali do pierwotnej roli tyralierskiej, pozostawiając oczywiście rannych w ręku zwycięzców. W ten sposób nasz kapitan Antoni Olędzki, ciężko ranny, dostał się do niewoli. Krzewiny wielkiej kępy, "Lachą" zwanej, i nasyp starej szosy służyły nam naprzemian za jedyne schronisko od kul karabinowych, i dlatego broniliśmy ich strzałami, o ile mogli. Strzelanina ta z liczną i rozwielmożnioną piechotą rosyjską była dla nas niemniej bolesną i kosztowną. Porucznik Pstrokoński, na wylot przeszyty kulą karabinową, nie ziewnąwszy, skonał. Pułk. Breański również od kuli karabinowej w kość goleniową potężnie oberwał. Kapitanowie: Machwitz i Białowiejski, porucznicy: Jabłonowski i Bądkowski, podporucznicy: Różański, Maurycy Mochnacki, Gustaw Conrad, Walery Breański i przydzielony do naszego pułku ze sztabu głównego podpor. Ludwik Nabielak mniej więcej ciężko zranieni zostali. Wogóle pułk nasz stracił w ostrołęckiej potrzebie: podoficerów i żołnierzy poległych na miejscu i rannych, których z placu boju unieść zdołaliśmy.

Na nic nie przydała się lwia odwaga kapitanów Skrodzkiego, Mejsnera i Piaskowskiego, cyrkowa brawura majora Bobińskiego i dobosza Hertmana, — daremnie łamali karki podoficerowie: Łazarek, Solecki, Dąbrowski, Pieńkowski, Gratkowski, Zuliniec, Przeździecki i Krzyszka, krwiożerczy żołnierze: Krawiec, Leszczyc i Janicki, gdyż i z tyralierskiej

pozycyi ostatecznie wyparci zostaliśmy, po części nawet i przez własnych ułanów, cofających się w nieładzie z nieudanej szarży.

Wówczas poległ w naszych oczach gen. Kicki, powszechnie polskim Ajaksem zwany, a znany nam z owej drastycznej rozmowy z Szembekiem w Błoniu; dowodził on gim i tym pułkiem ułanów i przemykał się właśnie z dwoma młodziutkimi adjutantami: podpor. Marcelim Żółtowskim i Ewarystem Radwańskim z prawego skrzydła na lewe przez roje tyralierów naszego pułku, gdy kula sześciofuntowa uderzyła go w bok i z konia zwaliła. Adjutanci odbiegli rannego, śpiesząc do szwadronów poznańskich o pomoc i lekarza; a żołnierze mojego batalionu podnieśli z ziemi rozerwane ciało generała, zanieśli do najbliższej chaty włościańskiej, za którą składano rannych dla opatrzenia, i w ogródku warzywnym odrazu zagrzebali.

Wśród zamieszania odwrotu z grobli starej drogi uratowałem życie jednemu z moich żołnierzy, przez wdzierających się tyralierów nieprzyjacielskich powalonego na ziemię i już zagrożonego pchnięciem bagneta w piersi. Byłem dość daleko, lecz że krwawe zapasy o most na Narwi odbywałem z karabinem poległego żołnierza, a strzelało się czasem w lot jaskółkę, więc też posłałem napastnikowi ołowiane upomnienie, które odwiodło go na zawsze od zamiaru przebicia żołnierza. Urzędownie policzono mi ten chrześcijański obowiązek za zasługę, przeznaczoną do nagrody, którą wówczas i podpor. Petrulewicz, Marecki, Czaj

kowski, Antoni Proszkowski, bracia Mochnaccy i Walery Breański otrzymali.

Dzień miał się ku schyłkowi, a po wulkanicznym wybuchu siłą błyskawicy pędzącej do mostu bateryi artyleryi konnej Bema bój omdlewać począł około godziny ej wieczorem i zamarł na całej linii. Cała nasza piechota była w rozsypce, a pułk mój, ustępujący z boju w formacyi tyralierskiej, tem łatwiej poszedł za jej przykładem, gdy miał za plecami lasek i w nim z powodu zmęczenia zgubić się pragnął. Energia Langermanna zapobiegła w części złemu, skupiła pułk na nowo i odwrót z pod Ostrołęki w lepszym porządku od innych pułków jeszcze przed północą przez nas rozpoczętym został.

Droga odwrotu, choć w części ciemnością nocy zakryta, przedstawiała przerażający widok. Przy pierwszej karczmie na drzwiach, z zawias zdjętych, leżał prześliczny mężczyzna, Jan Kowalski, major go pułku ułanów, z roztrzaskaną nogą konający pod nożem lekarzy. Opodal porucznik artyleryi konnej Ekielski zaprzęgał swoje konie wierzchowe do pustego jaszczyka i ładował w niego, co zmieścić się dało, rannych kanonierów z bateryi, która świetną szarżą zakończyła bój ostrołęcki. Wszędzie obok drogi leżeli umarli lub z ran umierający, wozy przewrócone lub konie, ze znużenia padłe. Jazda i artylerya pchały się naprzód, strącały wszystko z drogi, a pułki piesze, zmieszane do niepoznania, w bezładnych kupach ciągnęły po bokach drogi.

Szczęście, iż nas nikt nie ścigał, bo najmniejszy strumień lub zawada na drodze byłyby dla nas drugą Berezyną.

Nad rankiem zatrzymał się pułk na chwilę w Kołakach dla ułatwienia przejścia tłumom rozbitków, szukających właściwych pułków i batalionów, które po drodze na nowo zawiązywać się poczęły.

Po dziennym marszu, mijając Rożan, zapchany parkiem artyleryi, ambulansów, wozów i tysiącami żołnierzy, strącani co chwila z drogi przez kłusującą jazdę, wśród skwaru i tumanów kurzu, z wielkim mozołem dostaliśmy się na noc do Pułtuska, wypoczęli chwilkę i odgotowali żywność. Leżąc w rowie z głową, opartą na kupce kamieni, nigdy w życiu nie miałem wygodniejszego posłania, któreby mi użyczyło przyjemniejszego snu i spoczynku.

Przejście Narwi pod Zegrzem ułatwiło uporządkowanie armii i skrystalizowanie rozbitków we właściwe kompanie i bataliony. Pułk nasz, choć potężnie wyludniony, uzupełniał się co chwila zapodzianymi żołnierzami, przyszedł za armią na Pragę i od strony Wawra rozłożył się obozem.

(Patelski Józef, " Wspomnienia wojskowe", str. — ).

BITWA POD OSTROŁĘKĄ.

Ostrołęka, położona na dość wysokim brzegu Narwi i lewej stronie jej biegu, od strony wschodniej nie przedstawiała żadnego punktu obrony, prócz ogrodów, opłotków i budowli przedmieścia. Wojska, broniące miasta, tu jedynie mogły szukać dla siebie osłony, a w takim razie poświęcić musiały miasto na spalenie.

Wojska znowu, których zadaniem byłoby nie dopuścić nieprzyjaciela na prawy brzeg Narwi, w razie wzięcia rzuconego przez nią mostu pozostałyby na płaszczyźnie zupełnie odkryte. Most szeroki łączył oba brzegi; do miasta od wschodu dobiegała szosa z Łomży, tuż za mostem skręcała się na lewo, idąc przez Pułtusk, Serock do Warszawy. A przeto w tem położeniu, w jakiem było wojsko polskie, należało most na Narwi koniecznie spalić, bo gdyby go Rosyanie zdobyć potrafili, opano

waliby szosę, do Pułtuska prowadzącą, i odcięliby nasz odwrót do stolicy, wpędzając w lasy. Tego nie przewidział Skrzynecki — miał małe przed sobą szanse powodzenia, wiele z tych przeciw sobie.

Przed mostem, na płaszczyźnie na strzał działowy, rozciągał się łęg Narwi, przecięty starem korytem rzeki; na prawo, patrząc od miasta, było znaczne wzgórze, na którem stał wiatrak; na lewo, u ujścia rzeczki Omulew do Narwi, w kotlinie — młyn wodny. Wprost mostu kończyły łęg pomieniony małe, nieregularne wzgórza piaszczyste, rozciągające się czołem do Narwi, tuż za niemi młody las sosnowy, a dalej w głębi gęsty starodrzew bez żadnej drogi. Nareszcie za młynem wodnym spora i długa górzystość. W ogólności miejsce do stoczenia bitwy ciasne i, jak powiedziałem, zupełnie odkryte, bo nad niem położenie Ostrołęki panowało. Opisałem je zaś dokładnie, jak ten skazany, co się w ostatniej minucie życia rusztowaniu przypatruje. Ocalałem w tym dniu krwawym, ale ten łęg stał się fatalnem rusztowaniem dla wojska naszego.

Była godzina rano, dzień jasny, pogodny, zanosiło się na upał. Jazda nasza przechodziła ulice Ostrołęki; mieszkańcy pootwierali okna i nam się przypatrywali. Przeszliśmy most, skierowaliśmy się na lewo i połączyliśmy z kawaleryą głównej naszej armii, która z dywizyami piechoty, wyżej wymienionemi, artyleryą i furgonami amunicyjnymi wcześniej się przeprawiła. Za miastem, za rzeką w ogrodach, zostawiono mężny pułk liniowy i ba

talion weteranów czynnych o wyborowym i starym żołnierzu. Wojska te na samym końcu miały przejść miasto i Narew, most za sobą spalić lub zniszczyć zupełnie.

Stanęliśmy niedaleko młynka wodnego, zakryci wyniosłą górą; kazano paść konie; tak upłynęła mała godzina, a podczas tej nastąpiła zupełna przeprawa wojsk generała Łubieńskiego, idącego od Nuru.

Nagle, około tej rano, gęsty ogień karabinowy dał się słyszeć. Wybiegamy na wzgórze: już nie za miastem, ale w jego ulicach zacięty bój się toczy. Byli to Rosyanie korpusu grenadyerów, którzy, wyparowawszy naszych siłą z ogrodów, wpędzili ich do miasta. Straż mostu już go nie podpala, bo jakżeby nasi go przebyli, ale sapery rzucają się z toporami, rąbią pokład, bale, ile się dało, rzucają w rzekę, a te płyną z jej biegiem; zostają na palach prawie same belki. Broni się mężnie generał Bogusławski w ulicach i po domach, ale, walcząc jeden przeciwko ośmiu, traci wiele żołnierza i cofa się do mostu; tu jeszcze silny stawia opór, lecz ulega przewadze. Na tym pozostałym szkielecie mostu jeszcze idzie zacięta bitwa bagnetami i kolbą, spychają jedni drugich w rzekę. Na końcu Moskwa przeprawę zdobywa i tłumem przechodzi na drugą stronę, zabiera nam dwa działa pozycyjne, mostu strzegące, i rozsypuje się po bokach w tyraliery. Siły te co chwila przejściem nowego żołnierza zwiększają się. Ośmnaście tysięcy grenadyerów już jest na drugiej stronie. Teraz ze

rwała się nasza piechota do boju, całe pułki rozsypują się przeciw grenadyerom, a artylerya nasza obsypuje ich pociskami. Lecz wkrótce też odezwały się działa rosyjskie, cały brzeg lewy Narwi, wysoki, jak powiedziałem, zajęła rosyjska artylerya; postawiła tam do stu armat ciężkich, te ponad głowami grenadyerów obalają nasze szeregi.

W chwili wzięcia mostu siadamy na koń i z im pułkiem ułanów, tym walecznym pułkiem, co w bitwie lutego pod Grochowem wytępił kirasyerów księcia Alberta, ruszamy na dalekie nasze lewe skrzydło, nieopodal od wzgórza i wiatraka na nim stojącego, bo tam jazdy nie było; dowodzi nami generał Kicki. Tu i z tego miejsca, ukośnym rzutem oka, widziałem cały ten nieszczęsny plac bitwy, nieomal aż do prawego jej skrzydła, gdzie się biła. dywizya generała Kamińskiego; piechota Rybiriskiego, zdaje się, była w środku, Małachowski nieopodal od nas.Żaden opis nie jest w możności przedstawić obrazu tej bitwy, stoczonej i przyjętej przez nas w najgorzej obranej pozycyi, bo zupełnie odkrytej. Dla ciasnoty placu ani rozwinąć się nie było możnością, ani manewrować, by z boku wpaść na nieprzyjaciela. Stały murem kolumny naszej piechoty, a kula działowa, jeśli je trafiła, przechodziła na wylot, kładąc trupem naraz po kilku i więcej żołnierzy. Nasze tyraliery ucierały się z grenadyerami na pół strzału karabinowego odległości, tuż kolumny rezerwowe, obok nich my. Od tego wściekłego boju byliśmy tak blizko, że kule ręcz

nej broni przeciwników co chwila nam żołnierzy we froncie zabijały i konie kaleczyły; świst ich był nieprzestanny. Bój ten trwał już od kilku godzin, słońce dopiekało; przejeżdża koło mnie generał Jagmin, a widząc manierkę przez plecy u mnie przewieszoną, pyta, czy nie mam co pić. Było w niej trochę wina z wodą. Zdejmuję ją natychmiast z siebie, faworyt generała i ordynans jego za nim jadący, żołnierz Juszczyk, bierze mi z ręki manierkę — wtem kula karabinowa trafia go w samo serce... Spadł z konia biedny i ani jęknął. Jagmin łzę po wąsach płynącą otarł.

Gęsto też dochodziły nas kule armatnie. Uważałem, że konie istotnie we froncie wzdychały, a co szczególna, jeśli się zwalił z konia jeździec zabity lub ranny, ten umykał, żeby go nikt nie dogonił. Przeciwnie ranny koń, lub mocno pokaleczony, pchał się do szeregu, jakby ratunku szukał; nie mogąc go odpędzić, trzeba mu było w łeb strzelić.

Rzeź ta, zdawało się, że końca mieć nie będzie. Skrzynecki, który — jak powiadam — sądził, że grenadyerów przepuściwszy na tę stronę Narwi, będzie mógł zupełnie wytępić, stracił zupełnie głowę. Zamiast pójść na nich całemi siłami swej piechoty, nawet liczbą nieprzyjaciela przewyższającej, bo rezerw nie było potrzeby zostawiać, wysyłał pojedyńczo brygady i pułki, które wprawdzie dochodziły grenadyerów, ale wystrzelane, cofając się, siały za sobą zabitych i rannych. Stary generał Kamiński, bijący się na prawem naszem skrzydle, widząc jak nieszczęśliwie bitwa jest prowadzona,

zsiadł z konia, poszedł pieszo na pierwszy łańcuch swoich tyralierów, założył ręce na piersiach i tak stał, nie dając się uprowadzić, aż przyszła kula działowa i na wpół go rozdarła.

Historya mówi, że w końcu bitwy pod Waterloo sam pozostał Napoleon za uciekającymi bez otoczenia.

Tak też w owej pamiętnej godzinie Skrzynecki bez żadnego adjutanta przy boku przyjechał przed nasz pułk. "Zielonka! — mówi do pułkownika — idźmy umrzeć!" Ruszył pułk z miejsca z im pułkiem ułanów pełnym galopem, ale cóż!... zatrzymać musieliśmy się nad owem głębokiem, acz suchem korytem starej Narwi, a o kroków pięćdziesiąt, z drugiej strony, tysiące strzałów karabinowych sypie na nas grad ołowiu.

Brzęczą i świszczą kule w powietrzu, jak jakiś rój niesłychany, a Skrzynecki stoi przede mną na ośm kroków, blady jak trup, z źrenicą oczu otwartą. Puścił cugle koniowi, który się rozparł, tuląc uszy, i tak czekał swej kuli. Ale dopadł Zielonka, porwał za munsztuk jego konia, krzyknął na pułk: "Trzema na prawo w tył zajdź!" i wyszliśmy z tego piekła, straciwszy w tych kilkunastu minutach do trzystu żołnierzy i koni.

Znów stawamy na owych wzgórkach piaszczystych, jakby na celu Moskali, aż tu niosą kogoś na płaszczach ułani... Pytamy: "kto zginął?" "Kicki, generał" — odpowiadają. — Serce mi się ścisnęło, uczułem ból w piersiach niesłychany, bo Kicki był naszym ulubieńcem. W powyższym ataku kula

działowa wyrwała mu cały kłąb prawy ciała i wywlekła wnętrzności. Znów kogoś niosą... to majora Ołtarzewskiego, okropnie rozerwanego. Obu na tyłach, w płaszcze obwiniętych, w wykopany dół piaskowy złożono i zasypano a żołnierze z gałązek choiny uwity krzyżyk w tę mogiłę wetknęli. Taka to śmierć żołnierza... taki jego obrzęd pogrzebowy!...

Kicki parę miesięcy przed tym chwalebnym zgonem ożenił się z panną Biszping, znamienitego rodu na Litwie, sławnej z urody. Co do Ołtarzewskiego, miał mieć, jak opowiadano, w trzosie trzysta dukatów; po ustąpieniu wojsk rosyjskich żona jego kazała go odkopać, pieniądze wzięła, a szczątki męża obrzędowo w Ostrołęce pochowała.

Nasza piechota tem nierozsądnem sił jej i męstwa zmarnowaniem do szczętu się zdemoralizowała. Nie było już komu ją zachęcać ani naprzód prowadzić, tylu oficerów straciła. Cofnęła się zupełnie w lasy. Na linii została tylko nasza jazda i artylerya, szeroko się rozpościerając. Generał Rybiński, uprowadziwszy resztki swej dywizyi, stanął na szosie, by nam odwrót ułatwić i zasłonić. Dzień się kończyć nie chciał — była dopiero ta godzina po południu. Szła bitwa jeszcze, ale tylko na armaty. Rosyjskie grenadyery ściągali za nogi swych poległych, układali z nich kupy i zasłony, i za te się chowając, strzelali. To na własne widziałem oczy.

Ale należała nam się zemsta i jakiś godny pamięci odwet. O powyższej godzinie, od naszej

prawej strony pędzi szeroka linia, cokolwiek ukośnie od naszego frontu. To generał Bem z dwunastu działami ciężkiego kalibru naszej konnej artyleryi gwardyi mając po prawej i lewej asekuracyę karabinów pod dowództwem Sznejdego.

Rozwija się ta bateryą w galopie, staje na pięćset kroków, biorąc ukośnie grenadyerów Szachowskiego; w jednej chwili działa odprzodkowane sypią kartaczami. Trzeba było widzieć skutki tych strasznych strzałów, jakby wachlarzem posyłanych. Każdy z nich w ściśnionych szeregach grenadyerów, jakby całe ulice wycinał. Spieszą się dzielne kanoniery, idą nieprzestannie strzały jedne po drugich. Grenadyery już nie strzelają: jedni kładą się na ziemi, drudzy uciekają bezładnie, a śmierć ich dogania... Ale odezwały się naraz wszystkie działa rosyjskie z za rzeki; lecą armatnie pociski tak gęsto, jak z frontu batalionu piechoty. W kilka minut robi się ciemno od prochowego dymu na całej płaszczyźnie, bo wiatr, acz słaby, powiewał od miasta. Nie słychać już pojedyńczych strzałów, ale ciągły jeden huk i grzmot. Trwało to z pół godziny. Dzielny Bem ustąpił, straciwszy jedynie kanonierów i porucznika Sachnowskiego; karabiniery zostawili także na placu ze trzydziestu ludzi i tyleż koni. Pomysł tego natarcia nie wyszedł z rozkazu Skrzyneckiego: wykonał go Bem bezpośrednio.

Historya nowoczesnych wojen nie przedstawia przykładu tak zadziwiającego ataku artyleryi, a mam przekonanie, że ten energiczny atak, który zasłał

trupami grenadyerów całe pole przed nami, wstrzymał ostateczne ich natarcie, pod którem jużbyśmy zapewne placu nie dotrzymali. Upartą też wytrwałość naszej jazdy, która do późnego słońca zachodu dała się zabijać, utrzymując linię bojową i wycofanie się w lasy piechoty, Rosyanie uważali być rozmyślnem, żeby ich wyciągnąć w głąb pola bitwy i z pod ostrzeliwającej ich z za rzeki artyleryi, tę zaś przez most, pozbawiony pokładu, przeprowadzić na prawy brzeg Narwi nie mogli.

Już zaszło słońce — jeszcze ogień armatni nie ustawał, dopiero z zupełną ciemnością wszystko ucichło. Po godzinie ej zaczęliśmy opuszczać plac bitwy nieprzegranej, bo nas z niego nie spędzono, ale ponieśliśmy ogromne straty. Prócz generałów Kickiego i Kamińskiego, polegli: pułkownicy Gajewski, Kikiernicki; majorowie: Ołtarzewski, Czachomski, Koszucki i około oficerów; poległ również dzielny major Szpotański, broniący mostu, i może nie byłby on wzięty, gdyby go nie ubito. Dowód to nadzwyczajnego męstwa oficerów, bo też szli na czele, przodując swym oddziałom. Generałowie Pac, Węgierski, Bogusławski, pułkownik Breański, major Pawłowicz i inni odnieśli ciężkie rany. Pułkownik Krasicki wzięty w niewolę. Żołnierzy zabitych i rannych, których na placu zostawić musieliśmy, było przeszło ; korpus też grenadyerów rosyjskich do połowy wystrzelany został.

Pułk nasz tak dalece ucierpiał, że, nie dawszy ani jednego cięcia pałaszem, stracił przeszło ludzi

i koni. Z oficerów, Miłosz stracił nogę, Kęszycki również ranny.

Schodziłem z pola bitwy ostatni, ile sądzić mogę, o tej w nocy, zostawując za sobą jęki tysięcy rannych; prowadziłem z półszwadronem aryergardę, rozmarzony tem, com widział, w jakimś niezrozumiałym stanie umysłu; głodu nawet nie czułem, choć nic nie jadłem od godzin.

Postępowaliśmy nadzwyczaj wolno, bo z boków rozbitki nadciągały; Rosyanie nas nie naciskali. Dopiero o wschodzie słońca, gdy most ułożyli, dognała nas chmura kozaków i kilka szwadronów regularnej jazdy.

Z pułkiem tym strzelców konnych musieliśmy się rozwinąć i ustępować eszelonami — flankiery ciągle się ucierały. Tak doszliśmy pod Rożan mil trzy, a mianowicie na silną pozycyą przed lasem, trakt żwirowy przecinającym, z obu zaś stron drogi były znaczne gruntu wyniosłości, a te już osaczyła nasza ciężka artylerya Rzepeckiego i dywizyą Rybińskiego. Zwinął się nasz pułk, wszedł w las, a nacierająca jazda rosyjska, przyjęta ogniem działowym, zupełnie odstąpiła i już się nie pokazała.

(Napoleon Skrawski "Patniętnik", str. — ).

BITWA POD UCHANIAMI.

(OPOWIADANIE SEWERYNA OSTASZEWSKIEGO).

Już nie pamiętam którego to dnia w maju roku, kiedy pod wodzą pułkownika Karola Różyckiego przechodząc ku okolicom Łucka, miasta powiatowego na Wołyniu, schwyciliśmy kuryera, wiozącego depeszę z Żytomierza do kwatery komendanta korpusnego, jenerała Rydigera w Kongresówce.

Depesza pochodziła od gubernatora wojennego, Lewaszewa, i zawierała zawiadomienie jenerała, że oddział miatieżników pod dowództwem Karola Różyckiego, liczący koni, zdąża do Królestwa; a w końcu słowa: "wzywam więc pana jenerała, abyś przedsięwziął środki schwytania onych, okucia w kajdany i przystawienia do guberskiego miasta Żytomierza".

Z pewnością więc sądzić można było, że jenerał Rydigier i na innej drodze o tem zawiadomionym

zostanie i nie zaniedba poustawiać ze swojej komendy oddziały wojska w przeważnej sile, by nas rozbić i zabrać do niewoli. Do tego został nasz pułkownik przez szpiegów zawiadomiony, że już znaczne oddziały z okolic Łucka nad rzekę Bug wysłane zostały, w celu bronienia nam przeprawy. Dowiedział się również przez tych samych szpiegów, że w Łucku znajdują się pełne magazyny zapasów wojennych, a skutkiem wysłania wojsk moskiewskich nad Bug prawie zupełnie bez asekuracyi zostały.

Położenie więc nasze wtenczas, kiedyśmy w okolicę Łucka maszerowali, nie było świetne; i kto wie, jakby się było skończyło, gdyby nie geniusz i troskliwość naszego pułkownika o swój oddział, który obmyślił zręczny sposób przeprowadzenia nas niepostrzeżenie przez tę rzekę. Cóż tedy robi?... Oto wzywa liweranta Żyda, mówi mu w sekrecie, że jest w przedniej straży wojska ośmiotysięcznego, które za parę dni zdąży pod Łuck; bo wie z pewnością, że Moskale tam wielkie zapasy wojenne mają; żąda od Żyda, by kupił owsa i siana dla koni, pożywienia dla wojska, i daje mu na zakupno tego rubli srebrem, przewidując, że ów liwerant korzystać z tego będzie, pieniądze schowa, i Moskalom konsystującym w Łucku; da wiedzieć o zbliżających się miatieżnikach w sile ludzi, którzy mają zamiar magazyny wojenne w Łucku zniszczyć. Przewidział to dobrze Różycki, że wskutek tego żydowskiego zawiadomienia Moskale ściągną swoje siły z nad Bugu do Łucka, by odeprzeć

napad i obronić magazyny, a przez to nam zostawią wolną przeprawę przez Bug, który, chcąc się do Królestwa dostać, przejść musieliśmy. I tak się stało!

Moskale w Łucku, po odebraniu tej wieści od Żyda, ściągnęli swoje oddziały od Bugu, a my o tem zawiadomieni, nagłym marszem śpieszymy i przechodzimy bez przeszkody rzekę, a przeprawiwszy się, wchodzimy do lasów, w których dwie doby tak cicho obozowaliśmy, że Moskale zupełnie nie wiedzieli, gdzie się obracamy.

Jenerał Rydigier, stojący wówczas główną kwaterą w Krasnymstawie, zawiadomiony był z Łucka, że zamierzamy przedrzeć się do Królestwa i zdążamy do Zamościa; wskutek tego porozstawiał swoje komendy w kilku punktach na traktach, by nas od Zamościa odciąć a potem ująć. Jedna z tych komend była pod Uchaniem, w sile dwóch szwadronów dragonów pod samem miastem, pułk kozaków trochę dalej w Grabowcu i dywizyą huzarów, a właśnie ten punkt pod Uchaniem obrał Różycki do przebijania się.

Po owych dwóch dobach, cicho w lesie przepędzonych, w nocy, obwiązawszy pałasze trawą dla zapobieżenia brzęku o strzemiona, ruszyliśmy z przewodnikiem gajowym, który oddany był pod baczne oko mego brata stryjecznego, Grzegorza. Szedł on obok konia piechotą i miał sobie powiedziane, że jeżeli zdradzi, lub jeśliby uciec zamierzał, kulą w łeb dostanie; a w dowód tego oświadczenia brat mój kurek odciągnął.

Noc była pochmurna a w lesie taka ciemność panowała, że, jadąc ścieśnionemi rotami, jeździec swego poprzednika dojrzeć nie mógł.

Przewodnik, korzystając z ciemności, po godzinie może marszu uciekł; a mój brat był do tyla nieprzezorny, że go na sznur nie wziął. Pułkownik, o tem zawiadomiony, trochę niespokojny, nie tak z powodu, że nie było komu dalej prowadzić, jak z obawy, by hultaj Moskalom znać nie dał, zatrzymuje nas na chwilkę, odkomenderowuje swego adjutanta, Antoniego Szaszkiewicza, z ciu ludźmi, z poleceniem, by jechał we wskazanym mu kierunku jak najciszej i starał się koniecznie schwycić, widetę moskiewską tak, żeby sygnału obozowi dać nie mogła. Szaszkiewicz, jak właśnie sam opowiedział, zamiast widetę, podjechał placówkę z ciu koni się składającą, nie dał jej wprawdzie strzału niezrobić, ale i nie miał czasu zawiadomić o tem pułkownika.

Niedługo czekaliśmy na to zawiadomienie. Ruszyliśmy więc już bez przewodnika w kierunku zresztą dobrze znanym pułkownikowi, a wyjechawszy po niejakim czasie z lasu, stanęliśmy w życie.

Choć to noc bardzo ciemna była, jednak obóz moskiewski przez szmer i kilka słabo tlejących ognisk zdradzał się, w którym kierunku go szukać mamy.

Tu zatrzymał się nasz cały oddział, składający się z trzech szwadronów, których komendantami byli: major Dunin, kapitan Przeborowski i kapitan Grudziński.

Kapitan Tadeusz Przeborowski, odkomenderowany ze swoim szwadronem, został w miejscu, a sam Różycki nie tracąc czasu, na czele dwóch szwadronów, pierwszego i drugiego, z początku stępo, potem kłusem a w końcu galopem, na obóz moskiewski szarżował.

Szarża ta, choć milczkiem odbyta, sprawiła już przy kłusie tętent i szum tak głośny, że gdyśmy na strzał karabinowy się zbliżyli, już się poruszył obóz, a pułkownik od dragonów, Bogdanow, już siedział na koniu, i komenderował: "Sadiś na łoszad'! Strojsia!" () Ale nie było już czasu! "Sława Bohu" zagrzmiała wiara nasza i w momencie byliśmy im na karku. Topczyński nasz, sławny myśliwy, dał pierwszy strzał z dubeltówki i tym powalił pułkownika Bogdanowa, drugim strzałem ranił jego konia ().

Napad nasz nagły i niespodziewany zrobił między nimi popłoch nie do opisania. Konie jednego szwadronu, które stały w pogotowiu, posiodłane, ale bez jeźdźców, zmieszały się z nieposiodłanymi drugiego szwadronu, uwiązanymi do sznur

() Jeden szwadron dragonów zastaliśmy w pogotowiu. Konie posiodłane i zamunsztuczone, a ludzie tego szwadronu, zamiast stać przy koniach, Ieźeli po największej części w budach na prędce zrobionych i słomą pokrytych; drugiego szwadronu konie były rozsiodłane i upięte.

() Pamiętam, koń pułkownika Bogdanowa był tej miary, kasztan anglezowany, śliczny. Później wykurowanego darował Bogdanow w Zamościu jenerałowi Krysińskiemu, komendantowi fortecy.

wachów; — słowem, tłum ludzi i koni razem, bez ładu i w najwyższej trwodze. Żołnierze obu szwadronów moskiewskich, nie widząc żadnego ratunku dla siebie, skryli się po budach i z onych strzelali do nas; nasi też, nie namyślając się długo nad sposobami, jak ich z tej nory wypędzić, zajeżdżają z tyłu bud, trzymając oburącz lance, przez słomę uderzają grotami i zmuszają ich tym sposobem do wystąpienia na plac.

Wśród tego chaosu i słabniejącej już wrzawy bojowej uczułem, że mi gorty na siodle sfolgowały, i dla podciągnięcia usunąłem się trochę na stronę, i gdy, zeskoczywszy z konia, poprawianiem siodła zajęty byłem, czuję, że mię ktoś za płaszcz mocno szarpnął. Oglądam się i widzę mego pułkownika. "A palże w łeb! mówi, oto temu, co przed tobą stoi na koniu". — To nasz! — odpowiadam. "Ale nie nasz! nie tłumacz się, tylko pal!"

Wskakuję na konia, podjeżdżam z pistoletem w ręku, przypatruję się, żeby do swego nie strzelić (bo to przy dogorywających budach ciemno było), i spostrzegam, że to kozak uralski, przysłany zapewne od swoich na zwiady, trzyma janczarkę wpoprzek konia. Zajeżdżam bliżej z przodu i mimowolnie zapytuję po rosyjsku: "A ty czto zdieś diełajesz?" Ten hultaj, zamiast odpowiedzi, pochwycił janczarkę do twarzy, ale nim się złożył, strzał mój z pistoletu powalił go z konia na ziemię ().

() Popatrzałem jeszcze na nieboraka. Krew mu kawałkami z ust płynęła a on wzywał mię po swojemu: "Radi

Pułkownik nasz, troskliwy o swoją garstkę, przejeżdżał się po obozie, oceniał doniosłość bitwy i rozsyłał na wsze strony rozkazy, stosowne do potrzeb. Nie zapomniał on o pułku kozaków, za Grabowcem obozujących, i o dywizyi huzarów, którzy dalej stali. Naprzeciwko huzarów miał szwadron Przeborowskiego w życie zostawiony, ale przeciwko kozakom nie mógł jeszcze swoich dwóch szwadronów użyć, bo te były dotąd bitwą z dragonami zaangażowane.

Takiemi myślami zapewne zajęty, po zabiciu owego kozaka przeze mnie, który prawdopodobnie był wysłany od pułku swego, kazał mi Różycki wziąć z sobą kilku tęgich chłopów z nabitymi pistoletami i postępować cichutko za nim. Wybrałem jeszcze czterech na dzielnych koniach, więc pięciu nas prowadził Różycki, jak się później pokazało do odparcia całego pułku kozaków w Grabowcu, którędy oni przechodzić musieli. W Grabowcu rozstawił nas wpoprzek ulicy, mówiąc po cichu: "Jak będziemy atakować, razem dać ognia, i śmiało uderzyć". Dnieć już zaczynało, ale mgła poranna pokrywała ziemię, tak, że jeszcze ciemno było w ulicach.

Niedługo czekaliśmy, bo w parę minut może pułk kozaków maszerował ulicą prosto na nas, i w nie

Hospoda! Zatiahni mienia ku reczkie! Wody, pomiłuj mienia! Wazmi u mienia diengi i wsio, czto na łoszadi w siedle! tolko podwałaczi mienia ku rieczkie!" I byłbym mu chętnie tę chrześcijańską przysługę uczynił, ale nie było czasu rzeczki szukać.

wielkiem oddaleniu usłyszeliśmy komendę ich pułkownika: "Czetwiortyj uralskij połk napierod! marsz!" — a w tej chwili, gdy tamta komenda przebrzmiała, nasz pułkownik zakomenderował: "Pułk ułanów, naprzód! dyrekcya na prawo! Marsz! Marsz!" — a po cichu dodał: — "Pal!"

Puszczając koniom cugle, strzeliliśmy razem, ale nie było za kim pędzić, bo z odgłosem strzałów usłyszeliśmy tylko łomot płotów, które kozackie konie, uciekając bezładnie, łamały; ulica bowiem była wązka i ledwie szóstkami porządnie maszerujące wojsko mieścić mogła. A tak pułk kozaków, zamiast atakować, uciekł haniebnie tam, skąd przyszedł.

Po odpędzeniu kozaków, polecił pułkownik dwom zostać i obserwować ich, a sam z pozostałymi trzema, między którymi i ja byłem, galopem poleciał na pobojowisko. Kazał na prędce zbierać się, zabierać zdobyte konie, broń i jeńców, i stawać do szeregów. Rannemu pułkownikowi Bogdanowowi, którego pod moją straż oddał, polecił wezwać natychmiast wszystkich swoich ludzi do siebie, żeby jako jeńce razem zabrani zostali, inaczej w rozsypce zginąćby im przyszło może.

Przy pułkowniku Bogdanowie stał podoficer od dragonów; temu on polecił, ażeby zbierał swoich ludzi. Na gromką komendę podoficera "Sbirajsia wo front!" rozsypani zdrowi lub lekko ranni dragoni z różnych ukryć schodzili się i frontem stawali przed Bogdanowem, który zapytał swego podoficera: "Szczytaj, bratiec! skolko ludiej ostałoś?"

Podoficer, przechodząc przez sformowany szereg i licząc, powtarzał wciąż: "Swod" a żołnierz, na którego to słowo "Swod", wypadło, podnosił rękę; i dalej "Swod", a w końcu, po obliczeniu, przyszedł do pułkownika, wyprostowawszy się jak struna i salutując, powiedział: " ludiej, wasze wysokobłahorodje!"

Pułkownikowi Bogdanowowi krew płynęła z rany w udzie. Ja, czekając dalszych rozkazów, obwiązywałem mu sam ranę szmatą umaczaną w wodzie, litując się nad nim. Podczas tego mego zajęcia widzę zdala prowadzonych ośmiu oficerów moskiewskich, a opodal za nimi, pamiętam jak dziś, jechał Szaszkiewicz, adjutant nasz, i obok niego szedł dziewiąty oficer od dragonów, i kiedy powolnym krokiem przesuwają się przez plac bitwy" gdzie mnóstwo szabel leżało na ziemi obok swych właścicieli poległych, — oficer ten, Daszkow, schyla się nieznacznie, chwyta pałasz z ziemi, podnosi, i kiedy go w głowę ciąć zamierza, Szaszkiewicz ten ruch, zdawało się, spostrzega, ale dość późno, aby w sekundzie z koniem odskoczyć, klacz tylko raptem wspina się, a Daszkow, zamiast w głowę, tnie go wzdłuż uda aż do kości (). Daszkow ginie zaraz na miejscu, a wiara nasza, widząc tę scenę, oburzona zdradą, leci rozwścieklona na

() Z boku patrząc, tak mi się przedstawiło; tymczasem klacz, nie pod naciskiem jeźdźca, tylko trafiona kulą, skoczyła w tej chwili, kiedy Daszkow cięcie na głowę prowadził.

prowadzonych ośmiu oficerów i morduje ich w jednej chwili; potem zwracają się ku nam, aby i z pułkownikiem Bogdanowem tak postąpić. Nieborak, patrząc na poprzednią scenę, był pewny, że i jego ostatnia godzina życia wybiła, i odzywa się do mnie: "Pamiłujtie! ja wasz plenny; sud'ba wojenna odnaka; ja was mogu zaszczytit w słuczaje na was takowo nieszczastia". Zaspokajam go, że mu włos z głowy nie spadnie. Wyjeżdżam przeciw swoim, którzy w istocie biegli z zamiarem zabicia go, i krzyczę: "Mam rozkaz dowódzcy, abym pułkownika do Zamościa zawiózł. Mnie on oddany, i ja mam to polecenie pod odpowiedzialnością wykonać. Nie pozwolę więc mu najmniejszej krzywdy zrobić! Ustąpcie! a jeżeliby to było niedostateczne, zabiję pierwszego, który się zbliży tylko!" Taka argumentacya podziałała na nich, dali pokój, a w tej chwili komenda "do szeregu!" odwołała ich na swoje miejsca.

Pułkownik Różycki nadjechał, pochwalił mię za to, i kazał za frontem prowadzić jeńców z rannym pułkownikiem.

Bogdanów miał swój furgon, skórą doskonale na jucht wyprawioną pokryty, trzema dzielnymi końmi zaprzężony, naładowany rozmaitymi trunkami i wiktuałami. Wiktuały zostawił Różycki Bogdanowowi do użytku, a furgon z końmi wziął później, jako zdobycz na własność swoją. Na tym furgonie kazałem posłanie przyrządzić i umieściłem na nim rannego Bogdanowa i jechałem tuż przy nim; przez wdzięczność za ocalenie, pyta mię w drodze: "Nie izwolili by wy charoszawo rumu napit'sia?" Charaszo, od

powiadam. Kazał więc żołnierzowi go dostać; a był to doskonały rum od Rauszera z Berdyczowa. Zmęczony i głodny, pociągnąłem za jednym razem przynajmniej trzecią część butelki. Pokrzepiłem się więc nieco, bo dał mi jeszcze sera szwajcarskiego i bułki; a po wygłodzeniu się tak mi to smakowało, że i panującym nie zazdrościłem ich specyałów. W marszu, gdzie tylko woda była, maczałem w niej bandaże i przewiązywałem ranę jego. Nieborak, ażeby okazać swoją wdzięczność za moją felczerską usługę, pyta mię znowu: "A nie izwolili by wy francuskawo wina? charoszeje imieju". —"Pożałujtie, gospodin pałkownik, poprobujem!" odpowiadam. Więc piło się i to nieźle.

Pomału mój ranny ochłonął z przerażenia, — zaczął szeregi nasze przezierać, a nakoniec mówi: "Jeslib ja żył, a wy mnie eti dwa eskadrowa starych sałdat, czto nie w adnom srażenii atliczalisia, razbili: — korpusny skazałby mnie: stydno wam, gospodin pałkownik, czto was eta polska szlachta w puch rozorała! a to, czto sud'ba wieleła, da i stanietsia!"

Za wsią Grabowcem prowadzi droga wąwozem w górę, którym my maszerować musieli, lecz dwie sotnie kozaków z janczarkami zastępują nam drogę w szyi. Nasz pułkownik, spostrzegłszy to, umawia się wprzódy z dowódzcą pierwszego szwadronu, majorem Stanisławem Duninem, dawnym wojskowym, a potem zbliża się do konwoju naszego i mówi do pułkownika Bogdanowa: "Poślij, panie pułkowniku, wachmistrza swego jako parlamenta

rza do waszych kozaków, aby im zakazał strzelać w wąwozie; bo jak będą strzelać, to ja ciebie z twymi żołnierzami wystawię pierwszych na ten ogień, kładąc na czele mego oddziału". Bogdanow wyprawia wachmistrza z tem poleceniem, a dla odznaki parlamentarza dano mu naszą lancę z przywiązaną białą chustką do grotu. My się zatrzymali, oczekując rezultatu tego parlamentarstwa.

Nasz dowódzca wątpił, ażeby takiego rozkazu, choć pułkownika, ale jeńca, kozacy usłuchali; z drugiej strony był pewnym, że jak wachmistrz posłany wyjedzie tylko na górę, zbiegną się wszyscy do niego, by słuchać, co ma im powiedzieć, i dlatego wprzódy z majorem Dumnem umówił się, co ma wtenczas zrobić. I tak się stało. Kozacy zbiegli się do wachmistrza, a Dunin ze swoim szwadronem galopem poleciał na górę i rozpędził tę hałastrę. Pamiętam, przy tej aferze, strzelił zblizka kozak do Dunina i przestrzelił mu kulą pelerynę, a flejtuch tlejący uwisł na tej pelerynie i kurzył się. Jeden z żołnierzy naszych pyta się, czy nie ranny pan major, bo kurzy się z płaszcza; a dzielny major mówi: "Nie patrz, synu, na płaszcz (miał bowiem zwyczaj każdemu "synu" mówić), ale patrz na tych huncwotów!"

Tak maszerowaliśmy ku fortecy Zamościa, odpierając ciągle nacierających kozaków, którzy dali znać dywizyi huzarów i co chwila przybycia ich się spodziewali. Ale i Różycki zawiadomił o naszem zbliżaniu się jenerała Chrzanowskiego, stojącego wówczas ze swoją armią pod fortecą.

Nadspodziewanie szybko wysłał Chrzanowski znaczny oddział wojska swego; wysłał bowiem piąty pułk ułanów i pierwszy pułk piechoty liniowej z całym pakunkiem i w paradnych mundurach. A i konać będę, a nie zapomnę tej chwili wrażenia miłego i szczęścia, bo po raz pierwszy widziałem nasze wojsko polskie, z komendą w polskim języku! Przedtem nie widziałem wojska polskiego, gdyż do nas, do zabranych prowincyi, nigdy go nie wysyłano, tylko, od czasu do czasu przybył Reimontier na jarmark dla kupna koni i tyle tylko wszystkiego widzieliśmy; a tu w masie, ubrani w białe pantalony, mundury z rabatami, a postawa, aż spojrzeć miło! Pragnąłem, prawdziwie, umrzeć wówczas, bym w zachwycie szczęścia już nic więcej piękniejszego nie widział na świecie i gdyby się był wówczas nieprzyjaciel okazał, byłbym sam jeden na szwadron uderzył, żeby zginąć z rozkoszą! Uważałem, że cały oddział nasz popadł podobnemu wrażeniu, bo przy krótkim odpoczynku, po zmieszaniu się, nie do opisania radość ogólna malowała się na twarzach wszystkich. Ale bo trzeba było widzieć to wojsko; podobnego mu nie było i nie będzie na świecie!

Niedługo trwał odpoczynek. Raźno zbliżamy się do fortecy; a tam pojazdów, bryczek, panów i pań wiele z wieńcami. Radość więc znowu powszechna! Dzisiaj jeszcze z rozkoszą przypominam sobie to uniesienie. A jak zaczną wynosić z owych bryczek: pełne kosze przysmaków, wina, wódki, porteru, mięsiwa i jak rzucą się nasi Wołyńce na to,

to także widok był nielada! W godzinę kosze i butelki były próżne, a u Wołyńców czapki na bakier; a tu i muzyka wojskowa z fortecy przyszła ze śpiewakami. Gdy więc śpiew nasz narodowy "Jeszcze Polska nie zginęła" zabrzmiał w powietrzu, to już szczyt marzeń! Tu już spotęgowało się szczęście z rzewnością, bo niejednemu łza radości w oku zabłysła.

Pułkownik Różycki kazał mi jeńców z pułkownikiem Bogdanowem odprowadzić do fortecy i oddać do rozporządzenia komendantowi twierdzy, jenerałowi Krysińskiemu, ten zaś polecił mi pułkownika Bogdanowa rannego odprowadzić do szpitala i tam oddać lekarzowi. Bogdanow, rozstając się ze mną, najczulej mię żegnał, dziękując, żem go przy życiu zachował. Zapewniał przytem, że mi tego do śmierci nie zapomni; a odwdzięczając moją troskliwość w drodze, mówi mi, że chciałby jakąś pamiątkę zostawić mi, ale nie śmie, chce mi swoje srebra darować. "Ja was praszu! mówi, wazmitie wy moi sierebra, mnie etich nie nada!" a kiedym nie chciał przyjąć, bo i mnie na nic się nie zdały, on usilnie prosił i błagał: "Zdiełajłie odołżenje, wazmitie!" Więc i przyjąć musiałem te srebra, które żołnierz jego w dekę wysypał i mnie oddał.

Nie namyślałem się długo co z tem zrobić. A było dość tego; myślę, że było około dwudziestu funtów razem wagi.

Jadę z tem do fortecy, w której miał cukiernię Włoch jakiś, pokazuję mu te srebra i mówię, że zamienię je na poncz, byle dobry. Pyta mię, ile

szklanek żądam. Chciałem , a nakoniec zgodziłem się na szklanek.

Odchodząc, poleciłem, aby poncz przygotował, a sam poszedłem i zaprosiłem prawie wszystkich oficerów z garnizonu i naszych. Przed północą jeszcze przy muzyce wypiliśmy co do jednej szklanki, bo restancyi jak dziś tak i pierwej nie lubiłem żadnej.

Następnego dnia oficer, trzymający straż przy kazamatach więziennych, oprowadzał nas po więzieniach szpiegów, a w szczególności do jednego, bo ich było dziewięciu, których Rząd Narodowy po rewolucyi listopada do fortecy przysłał i pod sąd oddał. Do tego więzienia, oprócz oficera, prowadził nas także podoficer z zapaloną latarnią korytarzem w wałach i, doprowadziwszy do celi więzienia, otworzył ją. Najprzód ujrzeliśmy słomę, na której już szpieg kilka miesięcy przeleżał. Widok był przerażający, bo nie umiem wyrazić, do czego owa słoma była podobna. Odzienie, jakie miał ów Żyd, popękało na nim; bez jarmułki, słowem obraz nędzy, która na nas takie wrażenie zrobiła, żeśmy już innych szpiegów oglądać nie chcieli. Owi szpiedzy, wkrótce dekretowani na śmierć, zginęli w połowie czerwca na szubienicy.

Zaraz tenże oficer poprowadził nas do więzień dla politycznych przestępców, które zbudować kazał umyślnie Wielki książę Konstanty, i sam je oglądał, chwaląc inżyniera, że według jego myśli taką turturę zbudował!... Od strony trzęsawisk wyłamany mur forteczny ciągnął się w półkole,

a na płaskim dachu stały wycelowane armaty. Wewnątrz było siedem cel; każda miała cztery łokcie długości i tyleż szerokości; okienko w górze z grubego chropowatego zielonego szkła, umyślnie w hucie do więzień sporządzonego i na biało zalakierowanego; oprócz tego na tem gęsta druciana siatka. Więzienie to miało korytarz murowany na dwa łokcie szeroki i również zamknięty, gdzie żołnierz na warcie chodził i przez okienka malutkie co chwila do numeru, gdzie więzień się znajdował, zaglądał. Oficer garnizonu opowiadał nam, że za Konstantego pięć takich cel było zajętych przez więźniów politycznych. Jeden z nich, oficer, którego nazwisko zapomniałem, przesiedziawszy w niem lat , kiedy po rewolucyi wypuszczony został wraz z innemi na wolność, nie mógł już z niej nieszczęśliwy korzystać, bo w strasznych tych kazamatach zmysły postradał. Dziś jeszcze po latach tylu, kiedy o tem wspomnę, dreszcz zgrozy mię przejmuje.

(E. Berzeviczy, "Wieczory starego żołnierza").

NA LITWIE.

Naczelny wódz, korzystając z rozerwania sił rosyjskich i chcąc raz już przenieść wojnę regularną do Litwy, podać rękę powstaniu tamecznemu, co, zwłaszcza w gubernii wileńskiej i na Żmudzi od kilku już miesięcy skonfederowane, z rozmaitem szczęściem rozpaczliwie walczyło o własnych siłach, i posiłków z Korony z utęsknieniem wyglądało: poruczył jenerałowi Chłapowskiemu, który acz był szwagrem W. Ks. Konstantego (bo miał za sobą Grudzińską także), aby z pomiędzy starych pułków jazdy i piechoty wybrał sobie i urządził stosowny oddział partyzancki, z którym, unikając walnych bitew, chciał przerżnąć się cichaczem do Litwy, i wśród pochodu rozrzuconych po kraju powstańców zbierać i w pułki formować, w robieniu bronią, z pomocą starych żołnierzy i podoficerów przeznaczonych na oficerów i instruktorów, ćwiczyć, powsta

nie po kraju rozszerzać, z garnizonów nieprzyjaciela rugować, komory i magazyny zabierać lub niszczyć, a wreszcie, jeżeli się da, stolicę Litwy, Wilno, zająć. Na tę niebezpieczną i pełną trudów wyprawę wybrał jenerał Chłapowski nasz szy pułk ułanów, jedną kompanię z go pułku strzelców pieszych, dwa lekkokonne działa pod wodzą porucznika ks. Janusza Czetwertyńskiego, oraz z każdego niemal pułku piechoty po jednym żołnierzu i podoficerze, których wsadzono na konie dla prędszego marszu. Dowodził nami niewielkich zdolności podpułkownik Borkowski.

Jakoś więc około go maja, właśnie na parę dni przed krwawą Ostrołęcką bitwą, cichaczem ruszyliśmy w pochód. Granicę przeszliśmy bez żadnej przeszkody; na wstępie w gubernię Białostocką witał nas lud tamtejszy oznakami radości. Po drodze mnóstwo do nas łączyło się młodzieży z bronią, jaką kto miał, pieszo i konno, i w ten sposób najspokojniej podstąpiliśmy aż pod miasto powiatowe Bilsk. Dochodząc tam, dano nam znać, że garnizon, złożony z blizko Rosyan, do różnych pułków piechoty należących, ma ochotę bronić nam wstępu. Jakoż przed samą rogatką ujrzeliśmy mały ten oddział stojący na trakcie, w kolumnę uszykowany. Bez najmniejszej zmiany w pochodzie, bez wzięcia ani za broń ani do ataku, niby nic przed sobą nie widząc, śpiewając, fajki paląc i wesoło gwarząc, szliśmy sobie naprzód; gdy szpica nasza była już na kilkanaście tylko kroków od nich, a dowódca ich, kapitan, waha się widocznie, co ma

z sobą zrobić, naraz muzyka nasza zagrała "Dąbrowskiego", adjutant pułkowy poskoczył naprzód i krzyknął: "na prawo i lewo razstupisia!" Oni, odurzeni, jakby elektryczną siłą pchnięci, rozstąpili się na dwie strony, a my tym szpalerem spokojniuteńko przeszedłszy, weszliśmy do miasta. Aryergarda nasza odebrała im broń i zabrała z sobą. Komora cała, a w niej mnóstwo płócien, sukna, obuwia, nieco broni i patronów — zasiliło niemało nasz korpusik. Jeńców zabraliśmy z sobą. Z tych kilkunastu wstąpiło w nasze szeregi. Uszczęśliwieni obywatele Bilska, stojących wśród rynku, do północy blizko raczyli nas hojnie, czem tylko mogli, ale szczególniej porterem krajowej fabryki potężnie nas spoili.

O milę stamtąd zatrzymaliśmy się obozem na noc, w ciągu której patrol nasz pochwycił powóz pułkownika huzarów rosyjskich, który w blizkości stojąc z pułkiem, dowiedziawszy się o nas i o tem, co zaszło w Bilsku, nie czekając dłużej, cofnął się z pułkiem, powóz zaś jego, opóźniwszy się nieco, dostał się w nasze ręce.

Przybywszy blizko powiatowego miasteczka Lidy, niegdy osobnej dzielnicy książąt litewskich, gdy sobie przy odgłosie śpiewaków i muzyki wesoło maszerujemy, naraz przypada do jenerała jakiś na koniku wieśniak, donosząc, że tu za lasem we wsi kozaki, dowiedziawszy się o nas, chcą spalić most na rzece, że popodkładali mnóstwo słomy, beczek smolnych i t. p. materyałów, ale że wieśniacy tameczni bronią im tego dotąd, lecz że pewno nie da

dzą rady, bo w Lidzie ma ich być znaczna siła. Po takiej wiadomości jenerał odkomenderował natychmiast dwa działa naprzód, nam kazano zsiąść z koni, poprawić tylko kulbak, zaraz znowu "na koń"! i cwałem przez las pognaliśmy ku wskazanemu miejscu. Ale kozaków nie zastaliśmy już, tylko, jak wieśniak doniósł, most przygotowany do spalenia; że zaś noc nadchodziła, umaszerowawszy parę wiorst, zeszliśmy dobrze z traktu w bok i w największej czujności bez ognia poczęliśmy obozować.

Równo ze dniem odkomenderowany został drugi szwadron naszego pułku z trzema działami na Lidę, reszta korpusu pozostała w miejscu. Przebiegliśmy opróżnione już miasto kłusem, ale tuż za miastem ujrzeliśmy długą kolumnę piechoty, cofającej się traktem, którą zasłaniały postępujące w tyle dwa działa.

Jeden nasz pluton rozsypał się zaraz na flankiery, do którego dano parę razy ognia z dział, ale bez skutku. Skoro wpadliśmy na trakt, jenerał tak nas rozkomenderował: z plutonem, który prowadził porucznik Koszucki, sam uderzyć miał na działa, flankierski pozostał w odwodzie, zaś dwa plutony, jeden prowadzony przeze mnie w zastępstwie komendanta, a drugi przez porucznika Puzynę, odebrały rozkaz rzucić się w bok z traktu przez fosę na pole i z czoła zabiedz drogę ustępującej piechocie, której było dwie kompanie, t.j. ludzi. Nas było przeszło koni. Każdy więc, kto to rozumie, pojmie, że było to dla nas, acz bardzo zaszczytne, ale z drugiej strony niesmaczne zadanie. Bo zadzierać jeź

dzie z piechotą, to nie przelewki — z piechotą, co mogła się w każdej chwili jeżeli nie w karę, to w kupki sformować i zgruchotać nas na miazgę. To też, gdyśmy się rzucali z traktu, w bok i w największym pędzie zabiegać im zaczęliśmy, gdyśmy ujrzeli te luf karabinowych na cel wziętych, kierujących się za nami jak za kaczkami, to przyznam się, że jakoś czapki niewiadomo dlaczego popodnosiły się na głowach, mróz przeszedł każdego od stóp do głów, i mimo woli, a może mimo myśli, niejedne usta zaszeptały cichą, krótką, ale serdeczną modlitwę. O! bo ktoby utrzymywać śmiał, że tam nie zadrżał, ten albo łgarz, lub był tchórzem!... Idziemy tedy, a raczej pędzimy tak, że tchu w piersiach ustawało, a szliśmy plutonami. Wtem, gdy już znaleźliśmy się w prostej dyrekcyi, czyli naprzeciw piechoty rosyjskiej, odlegli może na jakie kroków , naraz sypnął się na nas grad kul taki, że zdało się, jakby nas roje pszczół opadły: taki to przeraźliwy był świst, taki brzęk złowrogi w uszach nam zagrał!

Więc obejrzę się poza siebie, azali tam siedzi co wiary jeszcze na koniach. Alić koń w konia i ułan w ułana trzymają się co do jednego krzepko, a sadzą w ścisłym porządku, aż się dyabli śmieją! Ha! wola Boża! pomyślałem sobie, dotąd idzie to jakoś, ale to niedługo podobno tak będzie, bo kule po staremu jak gwiżdżą, tak gwiżdżą. Ale za to człek kulą strzela a Bóg ją niesie, jak mówili starzy, więc też i tu Pan Bóg je łaskawie gdzieś tam het światami poniósł, a prócz tych, co nasze czapki,

płaszcze i mantelzaki podziurawiły, jakimś osobliwym cudem ani nas, ani koni nie czepiła się żadna. Dopieroż to, gdyśmy wpadli na czoło Rosyan, pomimo że teraz rzucili broń, ale że to nasza wiara rozdrażniona była tą gorącą łaźnią, z której wyszła, więc kiedy nie pocznie kłuć, rąbać ryczałtowo, co się pod rękę nawinęło, to zgroza nawet pomyśleć o tem dzisiaj. W chwili jednej, mimo próśb, łez, zaklinań i przysiąg na kolanach, mimo nawet że oficerowie usilnie powstrzymywali tę dzikość, takie jatki się zrobiły na tym fatalnym placu bitwy, że ze stu dwudziestu poległych trupów krew spłynęła prawie strugą, reszta ocalała jakoś cudownie, lubo mało który wyszedł stamtąd bez szwanku.

Może być, że więcejby ich tam było ocalało, gdyby nie to, że gdyśmy wpadli na nich, to zrazu porzucali broń, a więc nasze ułany jakoś bezbronnych kłuć nie mieli serca. Ale naraz, gdy kilka strzałów padło z tyłu na nowo — i za tymi, cośmy im dopiero co życie darowali: wówczas jak się nasi poprawili, jak wzięli na nowo za lance, tak też mało co już przy życiu zostawili. Z naszej strony nikt nie zginął, tylko żołnierz jeden z mego plutonu od kuli działowej, ale podpalonej ręką naszych, a to takim sposobem: gdy jenerał Chłapowski z plutonem ułanów wpadł na działa rosyjskie w tyle idące, zabrał je odrazu i, natychmiast odwróciwszy od nieprzyjaciela, kazał dać ognia; w tej właśnie chwili

i my wpadliśmy na czoło, a kula naszego ugodziła. Nazajutrz z rana w dalszy udaliśmy się marsz

i szliśmy tak dni kilka bez ważnego wypadku; aż

gdyśmy dochodzili do miasteczka, nie pomnę nazwy, ale już w prawdziwej Litwie, spotkał nas znaczny oddział porządnie zorganizowany powstańców, pod wodzą podpułkownika Matuszewicza, którym on długo już przed naszem przybyciem potężnie gromił podjazdami nieprzyjaciela.

Szczególnym postrachem stał się kozaków i żydów, bo jednym, zwłaszcza z tych, co miasto Oszmianę wyrżnęli, gdy ich do rąk dostał, pasy na rękach i nogach obdzierał, a drugich, z początku przekonanych tylko o szpiegostwo, ale potem każdego niemal przydybanego żyda bez sądu i miłosierdzia wieszał. Miał on z sobą parę szwadronów jazdy, z samej prawie szlachty. Byli oni nieźle ubrani i uzbrojeni, i na dobrych siedzieli koniach. Miał nieco także piechoty, między którą najwięcej było celnych strzelców. Sam okazałej postawy, na dzielnym żmudzkim koniu, w burkę odziany, prawdziwie imponująco wyglądał. Wkrótce atoli odłączył się od nas, udając się pod Troki, gdzie się Rosyanie okopali, mając oraz strzedz drogi do Wilna, dokąd, jak głoszono, zmierzał Sakin tysięcznym korpusem.

W kilka dni potem zatrzymaliśmy się w majętności marszałka Kozakowskiego, gdzie nadciągnęły nowe oddziały powstańców, a między innymi i znaczny hufiec akademików wileńskich.

Nad wszystkimi główną miał komendę sędziwy książę Ogiński, z którym przybyli także ks. Giedroic, dwóch hrabiów Platerów i panna Emila Pla

terówna, jako ochotnik amazonka, na koniu i uzbrojona; adjutantowała zaś przy niej panna Raszanowiczówna.

Co do panny Platerównej, ta nie odznaczała się szczególnymi wdziękami; mała, podsadkowata, blondyna, cery śniadej, strój męski bynajmniej urody jej nie podnosił. Nie dowodziła ona żadnym osobnym oddziałem, jak to późniejsze o niej legendy głosiły, lecz wraz z panną Raszanowiczówna była z początku powstania na Litwie przy boku swego stryja Platera, a później jeździły obie przy sztabie jenerała Chłapowskiego.

Cały korpusik ten dobrze uzbrojony, a nawet i wyrobiony już nieco, wszedł w porządku z rozwiniętymi sztandarami na dziedziniec pałacowy, gdzie jenerał Chłapowski na czele sztabu swego już go czekał.

Po przedefilowaniu sformowali się, a nasz Wincenty Pol, podówczas profesor w uniwersytecie wileńskim, dzierżąc białą chorągiew w ręku, na której jaśniał napis: "Łączmy się, bracia!", treściwą przemową, która wszystkich do łez prawie rozczuliła, przywitał imieniem Litwy braci z Korony, przyczem oddawał się wraz ze swoimi pod rozkazy jenerała, prosząc go, aby im przewodniczył i poprowadził tam, gdzie tylko dobro wspólnej ojczyzny powoła.

Jenerał odpowiedział, dziękując im za ufność w jego osobie położoną, przyczem zachęcał do stałości, zgody i wytrwałości, nie tając trudów i niebezpieczeństw, jakich spodziewać się należało, lecz ufa

jąc, że przy stałości i męstwie wszystko się przezwycięży.

Wszyscy okrzyk jego powtórzyli z zapałem, nowo zaś przybyli przy odgłosie muzyki zanucili hymn do Boga, i na tem się skończył ten uroczysty, pełen najświetniejszych nadziei obrzęd.

Jakoś na drugi dzień po tem połączeniu się powstańców litewskich z nami doszła nas wiadomość, że jenerał Giełgud z tysięcznym blizko korpusem i dwudziestoma działami, odcięty w Augustowskiem od głównej armii, przerżnął się także na Litwę i ku Wilnu pośpiesznymi marszami zdążał.

Wieść ta tem mocniej podniosła ducha tak w naszym starym żołnierzu, jako też i w skonfederowanej Litwie, tem więcej, gdy po obliczeniu sił obecnie na Litwie i Żmudzi rozrzuconych, pod wodzą jenerała Chłapowskiego, Szymanowskiego, Rolanda, Dembińskiego i Giełguda, oraz podpułkownika Matuszewicza, wypadek okazał dość już poważną liczbę, bo dochodzącą do trzydziestu kilku przeszło tysięcy, — a mimo że połowa może tego składała się z żołnierza młodego, niedoświadczonego i nie najlepiej uzbrojonego, wszelako co im nie dostawało z tej strony, to na zapał, poświęcenie i przykład starego wojska, zresztą i na patryotyzm mieszkańców licząc, byliśmy aż nadto pewni, że z podobnemi siłami śmiało już spotykać się będziemy mogli z nieprzyjacielem, chociażby co do liczby i o wiele od nas przeważniejszym.

Nie tracąc zatem czasu, zwinęliśmy obóz i pociągnęli ku Wilnu.

Po kilku dniach marszu podsunęliśmy się bez przeszkody na odległość półtorej mili. od Wilna, ale z przerażeniem i smutkiem niemałym, nietylko nigdzie korpusu jenerała Giełguda nie spotkaliśmy, lecz nadto po stratowanych zbożach i dokoła poniszczonej okolicy domyśliliśmy się z łatwością, że tędy świeżo Rosyanie przeszli. I w samej rzeczy Sakin z kilkunastotysięcznym korpusem, korzystając z czasu, który jenerał Giełgud na wyprawianiu swych imienin w rodzinnem swem gnieździe Giełgudyszkach dla próżnej chełpliwości trwonił marnie, ubiegł tymczasem Wilno, dotąd szczupły tylko garnizon mające, a którego mieszkańcy z utęsknieniem wyglądali ukazania się tylko jakiegobądź oddziału regularnego polskiego żołnierza, aby mu bramy miasta otworzyć.

Stanęliśmy obozem pod wsią Malowanką, tak blizko nieprzyjaciela, żeśmy każdego ranka i wieczora, po rosie, dobrze słyszeli bębny i świstania fajfrów rosyjskich w Wilnie.

Dlaczego Sakin którejbądź nocy nie uderzył na nas i nie rozgromił zupełnie, co byłoby, mu z łatwością przyszło, tego nikt z nas ani nie pojmował wówczas, choć co dnia byliśmy na to przygotowani, ani ja dotąd pojąć nie mogę. A że nas w spokoju zostawił, więc tymczasem ćwiczyliśmy po całych dniach młodego żołnierza, sposobiąc go do blizkiego boju.

Litwin, dzisiejszy zwłaszcza włościanin, odrodzony od swych przodków, co to za Olgierdów i Giedyminów postrachem bywał Lachów, Rusinów i Krzy

żaków, dziś spowolniały i skupiony jakoś na wewnątrz, do ascetyzmu niezmiernie przytem skłonny, tępo pojmował mustrę i mało okazywał ducha, co nas starych instruktorów niecierpliwiło niezmiernie, a prócz tego i to, że miasto tego życia gwarnego, wojackojunackiego, miasto owych wesołych śpiewek, konceptów i tej nieustannej gawędy ogniskowej, w czem nasz polski wiarus jest niezrównanym, — gdyś zaszedł do baraku Litwinów, toś ich zastał albo leżących pokotem w głębokiej zadumie, albo skrzętnie ale milcząco warzących sobie jadło, lub wreszcie, co najczęściej, siedzących kupkami z różańcami w ręku i śpiewających po litewsku grobowoponurym głosem jakąś pieśń pobożną albo litanię.

Przez czas obozowania w pobliżu Wilna miałem sposobność, będąc kilka razy odkomenderowanym za furażowaniem i nie raz jeden patrolując w różnych kierunkach, poznać okolicę, oraz przypatrzyć się bliżej domowemu życiu obywatela i wieśniaka litewskiego.

Litwa, wogóle prawie kraj zapadły i lesisty, pełen jezior i wód, na pierwszy rzut oka dla obcego jakąś tajemniczą, ale niedość wdzięczną przedstawia fizyognomię. Gdy się jednak zbliżasz, czy to do Wilna, czy w kierunku żmudzkiej granicy ku Kiejdanom roztacza się przed tobą coraz obszerniej pyszny, uroczy krajobraz, ze swemi zielonemi, kwiecistemi dolinami i wybrzeżami Niemna, Wilii, Wilejki i Świętej rzeki, skrapianemi srebrnymi tych rzek nurtami, a ponad niemi, nito szkielety, ster

czą omszone sędziwą starością owe sławne mury lub ułomki baszt, nieme świadki dawnej potęgi władców na Trokach, Krewiu, Birżach i Starem Kownie.

Lud tu z pozoru dziko wygląda w pochylonych, dymnych chatach, często wśród lasu położonych, zamieszkały; rzadko bardzo poza granicą swego sioła znający świat boży, stąd obcego, zwłaszcza z klasy wyższej, którego mowy całkiem nie rozumie, lęka się, nie ufa mu i troskliwie wszelkiego zetknięcia z jakimbądź przybyszem unika.

Co się tyczy szlachty, obyczaje tej, wyjąwszy rodziny magnackie, które w całym świecie jeden stopień kosmopolitycznej formy już przyjęły, zachowały się do dziś niby skamieniałe w owej staropolskiej poczciwości i w tych patryarchalnych cnotach, których przed wprowadzeniem do nas cywilizacyi Zachodu tak święcie przestrzegali przodkowie nasi.

Przywlókł się wreszcie Giełgud, lecz z rozerwanemi już siłami, bo Dembiński poszedł zająć stanowisko od przeciwnej strony Wilna, Szymanowski pociągnął ku Żmudzi, Matusiewicz został pod Trokami, więc tylko sam z brygadą jenerała Rolanda, z siłami znacznie zmniejszonemi i przez pośpieszny od Giełgudyszek marsz strudzonymi ludźmi i końmi na nasze nieszczęście połączył się z nami. A po kilku jeszcze dniach wypoczynku oznaczono wreszcie fatalny dzień szturmu na Wilno. Oprócz tego, że, jak wspomniałem, samą koniecznością, wynikającą z obliczenia niby strategicznego, rozerwane siły nasze o wiele nas osłabiły, ale nadto Giełgud,

objąwszy zaraz naczelne dowództwo nad wszystkimi tu połączonymi oddziałami, usunął od udziału w mającej nastąpić bitwie wszystkie prawie nowozaciężne i poformowane przez nas pułki, dając za przyczynę, że to są ludzie nie nawykli jeszcze do boju i niedość wyrobieni, więc ze starym tylko żołnierzem jego i Cłapowskiego korpusikiem postanowił wziąć Wilno.

Cały niemal front Wilna, położonego zupełnie niby w kotle, maskuje z tej strony pasmo amfiteatralne nieco piętrzących się, lecz mimo to niezmiernie miejscami stromych i krzakami obrosłych gór, Ponary zwanych, które środkiem jedyny, dość wązki przecina gościniec. Nieprzyjaciel poniżej szczytów samych ustawił na pozycyi dział, sam zaś szczyt i poniżej znowu dział obsadził liczną piechotą. Co do nas, rozwinęliśmy się na płaszczyźnie, i bez rozsądnego obliczenia skutków doniosłości, bez opatrzenia naprzód dogodnego miejsca, niby to na pozycyi także — pozostawiliśmy dział. Nasz pułk stanął eszelonami w asekuracyi dział. Piechota poszła naprzód na linię boju; było to go czerwca, o godzinie ej z rana.

Zaczęła się bitwa od ognia tyralierskiego, ale niebawem z obu stron rykty i działa. Po półgodzinnym ogniu nieprzyjaciel począł ze stanowiska ustępować i cofać się wyżej. Widząc to, nasi wydali okrzyk radości, cała nasza pierwsza linia posunęła się naprzód, ale był to złudny z ich strony tylko manewr, na którym Giełgud się nie poznał. Zamiarem bowiem nieprzyjaciela było zwabić piechotę

naszą na góry, działa nasze tyra sposobem zmusić do nieczynności, rozciągnąć naszą linię operacyjną do tyla, aby pułki wzajemnie wspierać się niemogące rozdzielić, obrócić i pojedyńczo pobić. I w samej rzeczy, zamiar ten w większej części udał się im doskonale.

Strzelcy nasi z bagnetem w ręku, z okrzykiem hura!! śmiało rzucili się naprzód, a że zaraz od podnóża Ponary stromą poczynają się ścianą, więc chwytając się za krzaki jedną, a drugą dzierżąc karabin, drapią się jak koty w górę! Rosyanie spokojnie ich na platformie oczekują, aż dopiero przypuszczonych jak najbliżej pod wierzchołek kolbami uderzają całą siłą i masami strącają w przepaście. Tymczasem gdy ich dział miota wciąż strasznym na nas ogniem, z naszej strony tylko słabo się odstrzeliwają, reszta musiała stać nieczynnie, bo tam nasi rozpaczliwie walczą na przodzie. Nasz pułk stał już od rana samego w asekuracyi dział lekkokonnych, pod straszliwym ogniem całej działobitni nieprzyjacielskiej. Dowódca, chcąc nas niejako uchylić, zmienił pozycyę i podsunął nas pod las, u stóp Ponar rozciągający się, ale to nam nic nie pomogło. Nieprzyjaciel bowiem, ujrzawszy to nasze poruszenie, rozdzielił swoje baterye, i połową na działa, a drugą połową na nas przez elewacyę strzelając, zarówno poza tą osłoną, jak i pierwej nas okropnie dziesiątkował; zatem wróciliśmy na nasze dawne stanowisko, a jenerał Chłapowski zasłonił teraz kolumnę naszą owym pułkiem kosynierów li

tewskich, aby i ich do ognia wprawić i żeby jakoś zamaskować nim obroty naszego pułku.

Wtem — a była już może godzina druga z południa, na przodzie bój wrzał wciąż zacięcie i bez żadnej dla obu stron szansy, upał był niesłychany, a pragnienie i głód dokuczał nieznośnie — naraz długim wężem z pomiędzy Ponar poczęły się traktem wysuwać kolumny jazdy rosyjskiej. Były to pułki; z tych jeden ułanów konnopolskich, szy ułańskotatarski i pułk lejbgwardyi kozaków regularnych. Zamiarem ich było zabrać nasze działa. Staliśmy, jak się rzekło, w asekuracyi, w kolumnie niezmiernie rozwlekłej. Niebawem jazda ta całą masą uderza na nasz szy szwadron, który, chcąc zasłonić działa, wysunął się naprzód i łamie go. Szwadron pierzchnął, lecz że w tej właśnie chwili nadbiegł nasz drugi, więc się zawrócił, sformował i razem uderzamy. Lecz, znowu razem złamani, cofamy się, aż, poparci następnie przez ci szwadron, raz jeszcze się zwracamy i wpadamy rozpaczliwie w środek tej nawały, kłując i rąbiąc na wszystkie strony, co się jeno nawinęło pod rękę. A byłoż tam co rąbać i kłuć! Bo to choć już w rozsypce, tak się zrobiło gęsto i ciasno, a od piasku pod tylu kopytami wzniesionej kurzawy tak ciemno, żeś na trzy kroki nie rozeznał swego od wroga, więc uderzałeś wciąż, aleś nie zgadł, komu się co dostało!...

A w tej ciemności i ciasnocie takiej, żeś ręki do cięcia lub pchnięcia dobrze przed siebie wyciągnąć z orężem nie zdołał, borykaliśmy się na ślepo z jakie minut, dopiero gdyśmy się szerzej rozsypali

i kurzawa opadać nieco poczęła, przedstawił się w całej okropności oczom naszym obraz zniszczenia i zgrozy, jakie ta nierówna walka w tak krótkiej zrządziła chwili. Pole zasiane było trupami i konającymi z obu stron; więcej atoli nierównie padło Rosyan, raz że byli liczniejsi, a powtóre, że pułk ich gi tatarskoułański, mając takiż sam prawie uniform, jak nasz szy ułanów, t. j. granat z amarantem, na co się jednak w takiej ciemności i ciasnocie nie dawało baczności, — więc chociaż z naszej strony często gęsto chlasnęło się po swoim, to za to i oni między sobą mordowali się srodze, a że liczniejsi więc się też i razili gęściej.

Gdzieś się jeno obejrzał, dokoła rozrzucony na piasku leżał gęstym pokotem trup wojowników stron obu, lub też ciężko pasował się ze śmiercią ranny, wzywając ratunku, albo dla ukrócenia męki przez litość dobicia. Gdzieindziej koń z urwaną nogą na trzech goni, rżąc żałośnie za swoim mijającym go szeregiem, i pcha się koniecznie w znaną mu lukę. A tam żołnierz, pozbawiony swego wiernego towarzysza, pieszo ucieka przed tuż, tuż doganiającym go wrogiem, aż któryś z kolegów znienacka podał mu konia, wskoczył lekko i zniknął w kurzawie; a dokoła gonitwa wśród ciągłych strzałów, i niby huraganu głucha' wrzawa i pojedyńcze uporczywe walki toczą się wciąż zażarcie, bo tamci nas wytępić chcą co do nogi, a my każdą stopę ziemi z niesłychaną, nadludzką bronimy zaciętością i każde życie drogo, bardzo sprzedajemy drogo.

I ja tam przy innych o włos tylko com głową

nie nałożył i cudem tylko jakimś, z honorem, choć nie cało, wyszedłem z fatalnej przygody. A było to tak.

Gdy po pierwszym serdecznym uścisku puściliśmy się i wolniejszy jakoś dokoła rum zrobiliśmy, na rękę tylko pojedynkiem, to się ścinając, to się koląc, to strzelając jak kto umiał, mógł i miał ku temu sposobność, wtedy ja się zwracam z koniem to w tę, to w ową stronę, dokoła opędzając się szablą, bo dokoła dopiero stąd, jużcić zowąd, nowy napastnik w oczy ci zaglądał, błysnął pod nos żelazem, i poszedł dalej. Pojrzę naraz, a tu z pod opadającego ku ziemi tumanu sadzi na mnie pochylony na koniu, stary, wąsaty,

o kilku na rękawie szewronach ułan, i puszcza mi wprost piersi lancę; sparowałem pchnięcie z góry na dół, i grot lekko tylko zranił mi lewą rękę, trzymającą cugle, on zaś zwrócił konia na lewo w tyłi lekkim galopkiem zniknął mi z oczu, a ja kontent, żem się myłym kosztem zbył napastnika, gdy chcę biedz w pomoc jednemu z naszych, co go w pobliżu mnie dwóch Rosyan obracało, ten zaś bronił im się zacięcie, naraz zabiega mi na przełaj znowu ten sam stary drogę i, krzycząc: "Nie ujdiosz, Lach! nie ujdiosz!", w największym pędzie rzuca się na mnie i znów puszcza mi lancę w piersi.

Szczęściem, nie tracąc przytomności, znowu paruję z góry, ale tym razem lancy nie wstrzymałem w biegu, odwróciłem tylko jej kierunek, bo miasto w piersi utkwiła mi w brzuchu, i gdyby nie pendent, na którym nieco z impetu straciła, byłby mnie na wskroś przebił. Wtedy podsunąłem się z koniem pod niego, podrzuciłem silnem odbiciem lancę w górę, i wraz

na odlew tak dobrze zamalowałem napastnika po skroni i twarzy, że mu najprzód czapka, bo mu łuszczki przeciąłem, spadła, a potem sam zachwiał się i runął na ziemię z konia. W tej samej chwili uczułem jakieś silne niby kijem uderzenie przez łydkę prawą. Mniemałem zrazu, że mnie ktoś drążkiem od lancy ugodził, ale wnet jakieś uczucie niemiłego ciepła w obuwiu z początku zwróciło tylko moją uwagę, później jednak mdlić mnie poczęło; pojrzę po sobie: krew, cały czaprak z przodu czerwony; pojrzę po nodze: przez rajtuzy bryzga takoż krew i obok jednego drugi szeroki lampas sobie rysuje. "Źle!" — pomyślałem sobie, w piersiach coraz mi ciaśniej i przed oczyma niby iskry, niby jakieś płaty czarne majaczą, więc aby nie zlecieć nagle z konia, ująłem się grzywy mego bieguna i zawróciłem w tył, gdziem zastał ambulanse już napełnione rannymi, a prócz tych na ziemi porozciąganych, doktorowie i felczerzy interymalnie opatrywali innych wielu, lub ryczałtowo nogi i ręce obcinali. Na ten dopiero widok osłabłem tak, że mnie z konia zdjęto. Po bolesnem wysondowaniu tych trzech ran, które od początku kampanii po raz pierwszy i to w jednej chwili miałem honor otrzymać, z flegmą nasz pułkowjr podlekarz Steinig zadecydował, że rana w ręce tyle znaczy co nic, za parę dni się zagoi; w brzuchu, że szczęściem błona nie przebita, więc dziś nie jest śmiertelna jeszcze; wszakże nie ręczy, czy wśród jazdy na wozie lub w ambulansie, gdy z porządku przyjdzie zapalenie, nie przejdzie także w gangrenę; łydka, że przestrzelona z pistoletu na wylot i kulka się nie została, więc rana

także nie zagraża niebezpieczeństwem utraty nogi, chyba gdyby krew i humory we mnie były złe. Tak mnie pocieszywszy, opatrzywszy i obandażowawszy, że w ambulansie miejsca nie było już, więc na wozy, co z pod furażów pozostały w obozie, pokładli nas po trzech na każdy i odwieźli w tył po za linię boju, do dalszego rozkazu.

Tam ujrzałem jednego z podoficerów naszych, Żłowockiego, zda mi się, bez nogi już. Ów, gdy z rana stanęliśmy w asekuracyi, w samym prawie początku dostał strzał od kuli sześciofuntowej, która mu nogę poniżej kolana tak urwała, że tylko na skórce się trzymała. Gdy to ujrzał, cofnął konia w tył i z najzimniejszą krwią, z uśmiechem nawet rzekł: "Bywajcie zdrowi, koledzy! ja już podobno na nic wam się tu nie zdam" — a przyłożywszy pozostałą lewą łydkę koniowi, małym z prawej nogi galopkiem odjechał sobie do ambulansów, gdzie nogę mu zaraz odjęto. Gdyśmy do Prus weszli, on już na szczudle chodził, zdrów całkiem.

Około godziny tej wieczorem nasi na całej linii cofać się poczęli, nieprzyjaciel nacierał zewsząd; pułk nasz byłby się trzymał jeszcze mimo tak przeważnych sił, gdyby nie porucznik Przyłuski, brat owego dzielnego Augusta, co zginął pod Liwem, który krzyknął naraz: "Uciekaj, kto może, bo nas oskrzydlają!" Wtedy popłoch stał się nie do opisania; każdy już, myśląc tylko o własnem ocaleniu, głuchy na wszelkie prośby i zaklinania, jak szedł zrazu śmiało i natarczywie, tak teraz bez rozwagi, z paniczną trwogą wszystko po drodze roztrącał, obalał; i w szalonym biegu deptał, nie broniąc się

już nawet otaczającemu go coraz ciaśniej nieprzyjacielowi, i zapewne z rozgromu tego ani jeden człowiek nie byłby wyszedł, gdyby był nasz pułk my piechoty liniowej nie nadbiegł nagle i nie sformował kary, i naszych zasłaniając dobrze wymierzonym ogniem, owej masy jazdy nacierającej nie powstrzymał.

Pod tą więc zasłoną cofnął się pułk nasz aż poza rezerwy, a mianowicie poza ów ty pułk strzelców konnych, który przez cały ciąg bitwy ani razu na plac boju nie wystąpił, lecz spokojnie się na naszą porażkę patrzył, tłómacząc się tem, że nie miał rozkazu. Gdyśmy się tu obliczyli, brakło nam ludzi, w pułku zaś każdy niemal mniej więcej był rannym. Jeden młody podoficer z akademików warszawskich otrzymał aż pchnięć lancą, najwięcej w twarz, a przecież wygoił się szczęśliwie.

Słońce skłoniło się ku zachodowi, gdy opamiętam wreszcie jakoś, porządniej już cofając się, stanęliśmy znowu na tem samem miejscu, skądeśmy z rana wyszli, to jest pod Malowanką. Ale nie bawiliśmy się tam, tylko tyle, ile było potrzeba na wypoczynek i posilenie się po całodziennym poście i ciężkiej pracy, oraz na zwinięcie obozu i porządne pomieszczenie rannych, których pod mocną zasłoną wysłano naprzód drogą ku Kownu; korpus zaś niebawem ruszył także za nami. Ale Sakin w też tropy za nami, zrazu zdala tylko obserwując, a później coraz natarczywiej posuwać się zaczął.

(Wojciech Goczałkowski: "Wspomnienia lat ubiegłych").

ARESZTOWANIA I EGZEKUCYE.

Wódz naczelny, wróciwszy znowuż prawdziwą ucieczką z wycieczki łysobyckiej do Warszawy, wrócił znowuż do wszystkich zwyczajów swojego pokojowego życia, jak gdyby wcale nie wiedział o chmurach, ściągających się ponad nasze głowy, a z których wnet miał wylecieć śmiertelny na nas piorun; i owszem, więcej niż kiedy, stronił teraz od wojennych zatrudnień, a baczny, ażeby znów czem nowem zająć uwagę powszechną, zajął się festynami i uroczystościami. Bywały u niego codziennie proszone obiady, a nawet i wielka biesiada w dawnej bibliotece króla Stanisława, którą przytykała do jego mieszkania pod Blachą, gdzie się wciąż znajdowała główna kwatera, co więcej, zajął się urządzeniem wielkiej biesiady w Saskim ogrodzie, którą to niby gwardya narodowa wojsku wyprawiała, i sam z ks. Czartoryskim, z wielu

członkami rządu i posłami zasiadł tam do stołu, pod gołem niebem zastawionego, w dniu tym czerwca (). Mówił on, że to wszystko było dla podniesienia ducha, że naśladuje Napoleona, za którego gwardya narodowa paryska fetowała podobnie gwardye jego na Polach Elizejskich, gdy wracała ze swoich wypraw. Zachodziła tylko ta mała różnica, że owe fety paryskie miały tylko miejsce po ukończeniu szczęśliwie wojny, a nikt tam o nich nie myślał po powrocie z pod Lipska, z pod Waterloo; jenerał zaś Skrzynecki wyprawiał biesiady salonowe i fety popularne po samych klęskach — po Ostrołęce, gdy Giełgud dogorywał, i po świeżej, prawdziwej klęsce łysobyckiej. Wojsko tymczasem próżnowało w obozie przed Pragą. Za przykładem głównej kwatery, bawiącej w Warszawie, wszyscy niemal oficerowie mieli lub tworzyli sobie interesa w Warszawie; bardzo wielu ciągnęło tam dla samego przerwania nudów próżniackiego życia w obozie. To nieustające zetknięcie się wojskowych, a mianowicie młodszych ofice

() Na tym to festynie miał Niemcewicz wnieść toast za zdrowie Jana Czwartego, którego już i Kicińśki wierszami był opiewał; łatwo sobie wystawić, jak podobne odznaki musiały podsycać dumę człowieka, najpróżniejszego w świecie i przywiązywać go do godności, mające] go doprowadzić do takiego celu. Wiersze Kicińskiego czytałem drukowane, ale manifestacyi Niemcewicza nie byłem obecny; takie bowiem manifestacye w takich okolicznościach były dla mnie obmierzłe, stroniłem od nich.

rów z warszawską hałastrą, z tymi, co się mienili patryotami, a cały swój patryotyzm po ulicach, kawiarniach, w Honoratce i Towarzystwie patryotycznem wynurzali, zarażała coraz bardziej wojsko duchem niekarności i rozprzężenia, które niezadługo pod Bolimowem w całej swojej okropności wyjawić się miały i tak gorzkie wydać owoce. Tymczasem to przebywanie starszyzny w Warszawie rozprzęgało coraz bardziej ogniwa porządku i służby w obozie. Warszawa stawała się dla wojska polskiego prawdziwą Kapuą.

Wśród tych opłakanych zabaw uwaga powszechna została nagle zwróconą całkiem na niespodziewany wypadek. Jenerał Umiński, popychany teraz nie tylko umysłem swoim niespokojnym, wichrzącym, ale i gorącą zemstą, uczęszczał na miejsca publiczne, krytykując wszędzie postępowanie jenerała Skrzyneckiego, co zresztą bardzo łatwem było. Dwudziestego dziewiątego czerwca był on w teatrze. Tam oświadcza publicznie, że pomimo swojego niesprawiedliwego odsunienia od wszystkiego, on przecież, on jeden, nie przestaje czuwać nad zbawieniem ojczyzny, że odkrył i Rząd już zawiadomił o spisku, knowanym przez jenerałów Jankowskiego i Bukowskiego na zrobienie kontrrewolucyi i zwrócenie kraju pod władzę Mikołaja. Publiczność, zebrana w parterze, uraczyła Umińskiego oklaskami. Tymczasem Wódz naczelny, zawiadomiony o scenie, jaka w teatrze zaszła, o denuncyacyi, zrobionej przez niego Rządowi, i sam podobno odebrawszy ze swojej strony inną denun

cyacyę, rozkazuje, ażeby tejże nocy i w dniu następującym aresztowano nie tylko jenerałów Jankowskiego i Bukowskiego, ale jeszcze i jenerała Hurtiga, byłego komendanta Zamościa, jenerała inżynierów Sałackiego, cukiernika Lessla, szambelana Fencz (), rosyjską damę Bazanową, a nawet i teraźniejszego komendanta Zamościa, jen. Krysińskiego, i panią Krasnodębską, przyjaciółkę Hurtiga. Nie znałem nigdy dokładnie wszystkich sprężyn tej ciemnej machinacyi. W Spazierze, którego komplikacya z wielką ostrożnością i niedowierzaniem używać należy, takie znajduje się względem niej podanie: "Wkrótce po wyprawie przeciwko Rudigerowi przybyli do Warszawy obywatele z Podola i Ukrainy; do najpierwszych z pomiędzy nich należał Amancyusz Żarczyński (), były członek komitetu centralnego w Kamieńcu Podolskim. Nim wyjechał ze Lwowa, mówiono mu w różnych miejscach, ażeby, skoro do Warszawy przybędzie, nie omieszkał rządowi narodowemu donieść, że jen. Hurtig, kreatura W. księcia i dawniej komendant Zamościa, koresponduje przez jednego z polskich oficerów z rosyjskim pułkownikiem Brendel, który we Lwowie ustanowił tajną policyę tak, jak zbiegły Lubowidzki w Wrocławiu, i że pomiędzy jego papierami będzie można znaleźć dowody spisku, do którego także jen. Jankowski, Krukowiecki i inni należą, że spiskowi

() Pisze się Fanshawe (p. w.).

() Wedle Barzykowskiego nazywał się Ziarczyński (p. w.)

mają zamiar zrobić w Warszawie zaburzenia i wydać stolicę w ręce rosyjskie za pomocą jeńców rosyjskich, w Częstochowie będących, których także miano uwolnić. Żarczyński przybył tego samego dnia do Warszawy, kiedy gazety obwieściły skutek wyprawy, przeciwko Kiidigerowi przedsięwziętej. Sposób, w jaki sobie Jankowski w tej wyprawie postąpił, tem bardziej go w tem utwierdził, że wiadomość, którą we Lwowie usłyszał, jest prawdziwa. Wincenty Tyszkiewicz, który krótko przed nim przybył, dowiedziawszy się o tak niebezpiecznym spisku, uwiadomił o nim Skrzyneckiego. To spowodowało ministra spraw zagranicznych, Horodyskiego, do protokolarnego przesłuchania Zarczyńskiego. Skrzynecki, już w wieczór dnia go o wszystkiem zainformowany, chciał dać na drugi dzień stolicy publicznie dowód swojej czynności... "

Tymczasem cały ten spisek był istnem urojeniem i należał do owych tysiącznych bajek, biegających w czasach tak powszechnego a wielkiego wzburzenia. Ażeby się o tem przekonać, dosyć było zwrócić uwagę na niepraktyczność tego całego mniemanego spisku i na osobistość osób, dobrze nam znanych, które jako jego hersztów podawano.

Jankowski odbył swój zawód wojenny bardzo zaszczytnie w pułku szwoleżerów gwardyi Napoleona. Zatrzymany w Paryżu dla interesów pułkowych, doczekał się tam powrotu Napoleona. Zapytany przez tego, czyliby nie zechciał wstąpić napowrót do jego służby, oznajmił mu, iż zbyt moc

ne węzły wiążą go do kraju polskiego, że już przyjął nowe obowiązki u cesarza Aleksandra, do którego wracać zamyśla. Na to miał mu Napoleon odpowiedzieć: "A zatem pójdziesz zapewne na Wiedeń" — i miał mu powierzyć list do swojej żony, Maryi Ludwiki, i podobno nawet do teścia swojego, Franciszka. Mówiono dalej, że Jankowski, przybywszy do Wiednia, korespondencyę tę złożył w ręce Aleksandra. Aleksander, jakby się zdawało, nadzwyczajnie dobrze przyjął okazaną sobie wierność przez Jankowskiego, dla której umiał się oprzeć urokowi, otaczającemu Napoleona. Tak mówiono w powszechności i opinia, zawsze sympatyzująca z Napoleonem, miała stąd wyraźny żal do Jankowskiego. Tymczasem czy to była prawda, czy nie, Jankowski przyjechał do Warszawy z rozkazem, ażeby mu oddać dowództwo pierwszego pułku jazdy mającego się reorganizować wojska polskiego. Tak został dowódcą go pułku strzelców konnych i był nim aż do wybuchu powstania Dawniejsza ku niemu niechęć oddawna się była zatarła. Poświęcił się on wyłącznie służbie i administracyi swojego pułku; był dosyć lubiony w wojsku, a ktokolwiek go znał, był przekonany, że z niego nie byłby konspirator ani za ani przeciwko rządowi rosyjskiemu. Był on bardzo dobrym Polakiem i wojnę tę odbywał daleko ochotniej, niż znaczna część jenerałów polskich. Na nieszczęście dla niego i dla sprawy polskiej Skrzynecki wyniósł go nad zdolności, a polubił go dlatego, że był przystojny i bezambitny; miał więc przekonanie,

że w żadnym przypadku hetmaństwo jego żadnemu niebezpieczeństwu nie ulegnie. Bukowski, szwagier jego i którego dla tej właśnie przyczyny wspólnikiem jego uczyniono, był człowiek pospolity, niezdolny ani wznieść się wielkimi czynami ani się spodlić zbrodnią.

Karol Lessel, potomek w prostej linii owego Lessla, który z pierwszym Sasem do Warszawy jako cukiernik nadworny przybył i, w Saskim ogrodzie osiadłszy, był założycielem owej familii, która przez kilka pokoleń na całą Polskę sławną została, dostarczając jej swoje wyroby cukrowe, których mając niemal monopolium, po kilkakroć majątek robili, na wysokich spekulacyach tracili i znowu cukrem dźwigali. Familia ta stała się całkiem warszawską, prawie polską, zachowała jednak w swojem wewnętrznem pożyciu wiele obyczaju niemieckiego. Była to rodzina, żyjąca patryarchalnie. Karol Lessel nie był ani patryotą polskim, a tem mniej stronnikiem rosyjskim, był wyłącznie w całem znaczeniu tego słowa Warszawianinem, oddanym zupełnie swoim wyrobom i uczciwemu przysparzaniu dość znacznej fortuny. Nieboszczyk jen. Hauke, Hurtig i Lessel byli szwagrowie i dla tej jedynie przyczyny Lessel konspiratorem zrobiony.

Jenerał Sałacki, inżynier bardzo mierny z czasów kościuszkowskich jeszcze, bardzo godny jako obywatel, jako mąż i ojciec familii, mieszkał ciągle w Warszawie, zastępując szefa korpusu, jen. Malletskiego. Jak tylko nastały czasy Konstantego, uległ dwom chorobom, które opanowały wszystkie

zdolności jego umysłu. Naprzód zachciało mu się namiętnie orderu na szyję, co zmiarkowawszy W. książę swoją przenikliwością, nigdy mu go nawet jako jenerałowi nie udzielił, co nieboraka chorobą do najwyższego paroksyzmu podnosiło. Drugą jego ułomnością były dobre obiady. Otóż żadna klasa mieszkańców tak wytwornie nie żyła w owych czasach, jak ci wszyscy Rosyanie, bądź to wojskowi, bądź cywilni urzędnicy rosyjscy, co W. księcia otaczali, ponieważ nikt tyle, jak oni, nie miał sposobności do łupieży grosza skarbowego lub W. księcia (), a co łatwo przychodziło, jeszcze łatwiej się rozchodziło.

Wiadomo, jak Rosyanie skłonni są do rozrzutności; są oni także dobroduszni i chętnie się wiążą z wszystkimi, coby z nimi hulać chcieli. W Warszawie więc uprzejme robili awanse oficerom polskim i mieszkańcom miasta. Przecież niezłomny mur przegradzał tę rosyjszczyznę z duchem polskim. Bardzo mało kto wiązał się z nimi. Sałacki z rodziną swoją zupełnie się rzucił w ich towarzystwo w myśli zyskania przecie za ich pomocą

() Byli oni kilkakrotnie wyżej płatni, niż Rosyanie w imperyum, i kilkakrotnie wyżej płacono im wszelkie przedmioty żywności i oporządzenia wojska, niż wojsku polskiemu. Był to związek wierutnych łotrów, co W. księcia otaczali, a Konstanty okrywał ich całą swoją protekcyą, która nigdy żadnego oporu nie doznała. Intratę z pułku jen. Knorringa, dowódcy pułku kirysyerów Podolskich, i jen. Albrechta, dowódcy ułanów W. księcia, ceniono każdego na . rs. rocznie.

upragnionego orderu i używania tymczasowo doskonałych obiadów. Jednego nigdy nie uzyskał, pocieszał się, tymczasem zjadając codziennie drugie. Miał on córkę, pannę płochą, która, umknąwszy z matką do Krakowa za wybuchnięciem rewolucyi, mogła łatwo skompromitować ojca korespondencya nierozważną. Ale w starym Sałackim była zawsze żyłka Polaka, która dostateczną była, ażeby go wstrzymać od jakiegobądź kroku, mogącego szkodzić ojczyźnie, a sama już potężna jego lękliwość trzymała go zawsze (z daleka) od wszelkiego kroku, mogącego w czemkolwiek skompromitować. Jedyna rzecz, co mu zarzucić było można, były te nieszczęśliwe związki z Rosyanami; podejrzenie zaś, ale podejrzenie tylko, wzniecały owe listy córki, przy aresztowaniu u niego znalezione.

Słupecki, który po starszeństwie wzniósł się od prostego żołnierza, nie był zdolny do jakiegokolwiek znaczenia ani w wojsku ani w obywatelstwie ani nawet w spisku. Dorobiwszy się na pułku pięknego majątku pod Warszawą, pragnął już jedynie używać go w spokojności. Jedyny przeciwko niemu zarzut, że był szwagrem zamordowanego Haukego.

Hurtig, za Księstwa Warszawskiego znakomity pułkownik artyleryi, był za czasów W. księcia na własne nieszczęście i wielu innych komendantem Zamościa, owego rosyjskiego Spielberga w owych czasach. Hurtig został w opinii znienawidzony przez to, że ze zbytnią gorliwością, z gustem prawie, wykonywał szatańskie polecenia W. księcia względem więźniów politycznych. Drugi był jego

grzech, że także był szwagrem Haukego. Całem jego pragnieniem w czasie rewolucja było doczekać się jakiegokolwiek końca w jak największej spokojności i oczekiwał go w Warszawie.

Fenczów było w Warszawie dwóch braci. Pochodzenie ich było z kraju angielskiego, ale sami rodzili się już w Rosyi i sami spędzili już życie w rosyjskiej służbie. Jeden wojskowy, zawsze w sztabie W. księcia, był wyszedł na jenerała. Był człowiek pod wszelkimi względami zły i niebezpieczny. Należał do policyi tajnych i do owych łupieży na wielką skalę, pod tarczą W. księcia odbywających się. Ten pociągnął był z Konstantym. Zupełnie był co innego brat jego, szambelan Fencz. Ten, przybyły także z W. księciem, już od dawnego czasu opuścił służbę cywilną, okupił się w Warszawie i, przywiązawszy się do niej serdecznie, był sercem i duszą Warszawianinem. Miał żonę Francuzkę, a dzieci jego, porodziwszy się w Warszawie, już były rzeczywiście Polakami. Ten człowiek żył spokojnie w gronie swojej familii i przyjaciół, nikomu w drogę nie wszedł, był znany z miłego charakteru i z uczynności. Gdy rewolucya wybuchła, zdaje się, że Fencz sprzyjał jej. Co mogło na niego rzucić podejrzenie, trudno się domyślić, chyba tylko tytuł jego szambelański ().

() W ciągu zimy z roku go na ci, będąc pewnego wieczoru u jenerała D'Auvray, spotkałem tam wdowę po Szambelanie Fenczu, która przybyła do Petersburga, ażeby pozyskać wsparcie jakie dla swoich dzieci, ponieważ

Tacy ludzie nie byli doprawdy stworzeni na konspiratorów. To też spiskowi temu uwierzył tylko

jej mąż bardzo szczupłą puściznę po sobie zostawił. Bardzo niechętnie od władz rządowych przyjęta, doznawała wielkiej trudności; szukała więc u D'Auvray'a protekcyi. Już sam widok tej kobiety w grubej żałobie sprawił na mnie wrażenie. Ale gdy przyszło z jej strony do opowiadania katastrofy jej męża, jakaż okropność wszystkich nas obecnych opanowała. Fencz w dniu ym sierpnia zyskał swoje uwolnienie, żona z dziećmi były u niego przed wieczorem, chcąc go do domu zabrać; ale on czuł się cokolwiek słabym; już był rozebrany, więc tedy prosił familii, ażeby się bez niego do domu wrócili i pozwolili mu położyć się, zaręczając, że napiwszy się herbaty i wywczasowawszy się, wróci do nich jutro zupełnie zdrów i raźny, a jutro miała być właśnie u nich jakaś uroczystość familijna, której radość on powrotem swoim powiększyć chciał. Stało się, jak chciał. Ale zaledwo familia nieszczęśliwego Fencza do domu swojego na Królewskiej ulicy powróciła, powstaje zgiełk w mieście. Straszna obawa ogarnia Fenczową. Sama jedna wybiega z domu i pędzi do Zamku. Przybiega tam — ażeby być naocznym świadkiem okrutnego zamordowania ukochanego męża, a jej rozpacz, krzyki i uniesienia giną wpośród zgiełku. To opowiadała pani Fenczowa, łzami zalana, przy mnie, przy mojej żonie. Opowiedziawszy tę katastrofę, której słuchaliśmy w religijnem milczeniu, porywa się nagle, obraca się do mnie, w którym w tej chwili widzi uosobioną całą rewolucyę polską, i z wyrazem prawdziwej wściekłości rzuca mi ten okropny zarzut: "Monsieur, que vous avonsnous fait pour massacrer de la sorte mon mari, le pe`re de mes enfants?" (Mój panie, cóżeśmy wam przewinili, abyście tak okropnie zamordowali mego rnęża, ojca moich dzieci?) Och, okropna była to dla mnie chwila! Byłem przymuszony spuścić oczy i pierwszy raz w życiu byłem przywiedziony zarumienić się przed obcym za sprawę Polski.

gmin i zagorzałe fanatyki z krótkiem widzeniem, ale nikt cokolwiek rozsądniejszy. Czy uwierzył mu gen. Skrzynecki, który aresztowania nakazał, całą tę sprawę roztoczył, a zatem i odpowiedzialność moralną za nią przyjął? Ja przekonany jestem, że i on spiskowi nie wierzył. Ale potrzebował zbić wyskok Umińskiego teatralny w teatrze, potrzebował odwrócić uwagę powszechną od sprawy łysobyckiej, za którą w powszechności, w towarzystwach, w dziennikach zaczynały się wznosić oskarżenia przeciwko Wodzowi naczelnemu, potrzebował złożyć jawny dowód swojego własnego patryotyzmu i czujności nad sprawą powszechną — słowem, sprawa ta służyła mu za narzędzie, którego zręcznie użył dla osobistych widoków własnej ambicyi. Zdaje mi się, iż ta moja opinia jest dostatecznie udowodnioną przez to, gdy aresztowania i całej sprawy wytoczenie w imieniu Wodza naczelnego uskutecznić kazał i własnych adjutantów, adjutantów Wodza naczelnego, poniżał do służby żandarmów i urzędników policyi. Gdyby nie szczególne powody, Wódz naczelny nie powinien brudzić swojego nazwiska i tych, co go z blizka otaczają, mieszając ich do tak obmierzłej sprawy. Do tego są gubernator i władze policyjne.

Gen. Jankowski, jako najwyżej stojący ze wszystkich uwięzionych, popadł nowemu nieszczęściu być uważanym za herszta tego urojonego spisku i nadania mu tego urojonego nazwiska. Zwaliły się więc na niego razem dwie ciężkie sprawy: jedna polityczna, druga militarna, a każda z nich śmier

cią groziła. Za Łysobyki byłby powinien Jankowski zostać pod sąd wojskowy oddany przez samego Wodza naczelnego, bo to była sprawa czysto wojskowa, a w interesie wojska i całej wojny wyrok powinien był zapaść i być wykonanym w dwudziestu czterech godzinach. Przecież o tem nie było ani mowy. Jankowski pozostawał przy swojem dowództwie, przeszedł Wisłę z całym swoim korpusem; przyszedłszy pod Warszawę, pod Mokotowskiemi rogatkami obozem się rozłożył, składał codziennie raporta, codziennie odbierał nowe rozkazy, jak gdyby nic zgoła nie było zaszło.

Bo też gen. Skrzynecki nie widział nic szczególnego w zdarzeniu pod Łysobykami. W jego oczach była to prosta wycieczka, co się nie powiodła; pocieszał się tem, że się przyszła wycieczka lepiej uda. A zachowanie się Jankowskiego nadto było podobne do jego prowadzenia wojny, wypuszczenie Rüdigera było nadto podobne do wypuszczenia gwardyi z pod Śniadowa, ażeby Wódz miał je brać za złe namiestnikowi swojemu, który wiernie go naśladował. Zresztą trudnoć było gen. Skrzyneckiemu pociągać Jankowskiego do odpowiedzialności za wypadek, do którego on sam najpierwszym był powodem, a który rozmazując, mógł łatwo wyprowadzić na jaw jego uchybienia. Skrzynecki pragnął raczej, ażeby ta cała rzecz jak najprędzej w niepamięć poszła. Dopiero, gdy okoliczności tej prawdziwej klęski zaczęły być w powszechności cokolwiek lepiej znane, dopiero, gdy powstała o to wrzawa, sięgająca samego Wodza naczelnego, gdy

Skrzynecki spostrzegł, jakiem niebezpieczeństwem jemu samemu groziła, zastawił się zręcznie Jankowskim, spychając na niego całą winę. Drugą więc przeciwko niemu wytoczył sprawę za Łysobyki. Ale to się stało dopiero razem z wytoczeniem owej sprawy o spisek. W dniu więc ym czerwca, to jest dopiero w dziewięć dni po katastrofie łysobyckiej, odebrane Jankowskiemu dowództwo, aresztowany i obydwie sprawy przeciwko niemu wytoczone. A publiczność dała poklask Wodzowi naczelnemu, że przecie występuje sprężysto przeciwko miękkości generałów i knowaniu zdrajców. Skrzynecki dopiął swojego celu: tym obrotem zachował w swoich ręku dostojeństwo i godności — na pięć tygodni jeszcze.

Ja, wyszedłszy z domu, z ulicznego dopiero gwaru dowiedziałem się o aresztowaniach nocnych i tych, co się jeszcze działy. Niespokojny, co się to dzieje, ciekawy także, udałem się pod Blachę i wchodzę do salonu Wodza naczelnego, gdzie oficerowi wnijść było można bez meldunku. Tam zastaję ks. Czartoryskiego i Kołaczkowskiego. Książę opowiada, jakie Wódz naczelny w skutku odkrytego spisku przedsięwziął kroki, że także i gen. Krysińskiemu ma być odebrane dowództwo w Zamościu, że ma być aresztowany i do Warszawy ściągniony.

Wtem wszedł także i Wódz naczelny. Ja zdumiewałem nad tem, co słyszałem; mówiono mi, że denuncyacya ściągała się tylko do Jankowskiego i Hurtiga. "Dlaczegoż więc — pytam — aresztowany Lessel?" — "Jakto — odpowiada sam Wódz —

przecież on szwagier Hurtiga". — "A Sałacki?" — "A jego związki z Moskalami? W tak ważnej sprawie — mówi wciąż Wódz — nie można być dosyć ostrożnym". — "Ha, kiedy tak — mówię dalej — tedy proszę mię także aresztować i pod tenże sąd oddać, bo ja tych panów doskonale znam, żyłem z nimi, z Krysińskim zaś dotąd jestem w przyjaźni i związkach, on z mojej ręki został komendantem Zamościa, więc tedy moralnie odpowiedzialny być winienem za jego postępowanie, a dosyć znam tych panów, ażeby być przekonanym, że całe oskarżenie jest wierutną baśnią". Tu znowu zdumieli Prezes rządu narodowego i Wódz naczelny. Zapytują mię, czyli za Krysińskiego zaręczam? Odpowiadam, że własnej uczciwości nie ufam więcej, jak Krysińskiego, ale że mi się zdaje, że moje zaręczenie nic znaczyć nie może w sprawie o zbrodnię stanu; tylko widząc, jakie powody są dostateczne do aresztowania poczciwych ludzi, sądzę i powtarzam mój wniosek, że i ja aresztowanym być winienem. Dano więc pokój Krysińskiemu, a gdy nalegałem, że i inni są równie niewinni spisku i że ten cały pasztet jak najniepotrzebniej wywołany, odpowiedział Wódz, że wybuch już zrobiony, że się cofnąć nie można i że sprawiedliwość bieg swój mieć musi. Wtedy już powziąłem przekonanie, że Skrzynecki wcale nie miał intencyi przytłumienia tej sprawy, że ją i owszem z namysłem wywołał, postawa zaś ks. Czartoryskiego w obliczu Wodza zachowanie się jego w tej sprawie nowym były

dla mnie dowodem nicości Rządu narodowego i jego własnego fałszywego stanowiska.

Wychodząc z pod Blachy, spotkałem przed Zamkiem ów tłum pospólstwa, co to był Hurtiga, do więzienia do Zamku przyprowadzonego, znieważał i odzież z niego zdzierał. Widziałem wpośród tego tłumu ks. Czartoryskiego, który był właśnie z pod Blachy wyjeżdżał, perorującego z kocza swego jak z katedry, a pospólstwo odpowiadało mu okrzykami: "Niech żyje Książę!" Nie smakowałem ja nigdy w scenach popularnych, śpiesznie więc oddaliłem się i poszedłem na obiad do Wąsowicza, do pałacu jego żony na Krakowskiem Przedmieściu. Zaledwo Siedliśmy do stołu, zawołał ktoś od okna: Oto Romana Sołtyka prowadzą wieszać na latarni". Runęliśmy wszyscy do okien. Rzeczywiście przechodził Sołtyk na czele kupy, ale to on ją prowadził uczcić starego ojca jego, kasztelana, kolegę mojego u Karmelitów.

Sprawa Jankowskiego, czysto militarna, za postępowanie jego pod Łysobykami, utonęła w sprawie urojonej o spisek, ponieważ, jak się prezes sądu nadzwyczajnego, gen. Węgierski, tłómaczył publicznie dla zaspokojenia opinii, w przypadku, gdy się na jedną osobę łączą dwa zaskarżenia, sąd winien zająć się wprzódy tą sprawą, która cięższe obejmuje przewinienie, że tutaj największą winę stanowiłaby zbrodnia stanu, jeżeli udowodnioną zostanie, a że w obecnym przypadku tak jest skomplikowaną, tyle papierów przeglądać, tyle osób przesłuchiwać, że sąd pomimo ciągłej niezmordo

wanej pracy nie może jej ukończyć tak prędko, jakby chciał. Rzeczywiście trudno było znaleźć wątek, który nie istniał. Przytem powziąłem przekonanie, że Wódz naczelny miał w tem osobisty interes, ażeby się sprawa o spisek nie prędko skończyła, a sprawa Jankowskiego o niesubordynacyę ażeby w niepamięć poszła. Kary za tę ostatnią nie mógł w żaden sposób dopuścić. Zakończenie zaś sprawy spiskowej przyznaniem, że cały spisek był. urojony, byłoby musiało wielce skompromitować Wodza, który, wywołując ją pod własnem imieniem, przyjął za nią moralną odpowiedzialność.

Tymczasem sami sędziowie byli już przekonani, że całe urojenie na czczych pogłoskach spoczywa; ale nie mając dosyć odwagi, ażeby ją zakończyć stanowczym wyrokiem, przestawali na wypuszczaniu potrosze pojedyńczych obwinionych. Mnie się udało silnymi zabiegami zyskać odłączenie sprawy pułkownika Słupeckiego i Lessla i na przyśpieszenie dla nich wyroku uwalniającego. Wyszli więc z więzienia na kilka dni przed nocą go sierpnia. Lessla wywiozłem sam z więzienia i oddałem w domu zebranej jego całej licznej familii. Miałem ja w sercu żale do zamordowanego generała Haukego z czasów mojego uwięzienia: zdawało mi się pięknie wyświadczać przysługi w tych ważnych chwilach szwagrom jego, mieć na pieczy synów jego i okazywać współczucie pozostałej po nim wdowie, która była wtedy najnieszczęśliwszą kobietą.

("Pamiętniki generała Prądzyńskiego"', tom III).

WZIĘCIE WOLI.

Dnia września o godzinie ej z wieczora spostrzeżono z wieży luterańskiego kościoła ogólny ruch armii rosyjskiej ku jej lewemu skrzydłu. Ruch ten był odpowiedzią na wyniosłe z naszej strony warunki. Jenerał Krukowiecki uprzedzony o tem został niezwłocznie, lecz nie dał innego rozkazu tylko ten, aby wojsko nasze równo z dniem stanęło pod bronią. Jenerał Umiński, z którym tego samego wieczora rozmawiałem, powiedział mi, te ma wiadomość o wielkim ruchu nieprzyjaciela, lecz o dyspozycyach odpowiednich z naszej strony nie wspomniał.

Dnia września o godzinie ej z rana nieprzyiaciel pokazał wielkie masy naprzeciw szańców No i . Były to korpusy jenerała Kreutza Pahlena. Poprzedzała je liczna artylerya, która ogień swój na pół strzału armatniego od tych szań

ców rozpoczęła. Słaba ich artylerya wkrótce przytłumioną została, działa wszystkie zdemontowano. dział nieprzyjacielskich przynajmniej, z tych wiele półpudowych jednorogów, wymierzone były przeciw No . O ej godzinie spotkałem przy rogatkach Wolskich jenerała Prądzyńskiego, wracającego z Czystego do miasta, który powiedział, że No długo się trzymać nie może, że Bem z artyleryą rezerwową nie pokazuje się i znaleźć go nie można. On sam pośpieszył na wieżę luterską, aby stąd obserwować ruchy nieprzyjaciela. Spiąłem konia ostrogami i przybyłem do Czystego. Tu znalazłem bataliony go pułku strzelców pieszych (Dzieci warsz.), pod komendą jenerała Młokosiewicza szukające zasłony za szańcami No , , lecz żadnej innej dyspozycyi nie spostrzegłem, któraby zmierzała do uratowania szańca No . Na prawo szosy stał Bogusławski z batalionami go i go pułku piechoty, równie nieczynny. Jenerała Młokosiewicza starałem się nakłonić do ruchu w stronę No ; lecz ten, wskazawszy mi ręką gęste kolumny nieprzyjacielskie: Mamże — odpowiedział — z ma batalionami iść przeciwko całej armii bez żadnego odwodu za sobą? Wreszcie mam rozkaz wyraźny bronić tej pozycyi, na której stoję! W tej samej chwili nieprzyjaciel przypuścił atak do reduty No z prawego boku i obszedł ją od strony szyi. Załoga nasza pułku pierwszego strzelców pieszych, zamiast dać ognia w chwili gdy nieprzyjaciel zawikłany był wilczymi dołami, nie pokazała się na ławkach ani na przedpiersiu, zdawała się jakby spa

raliżowana. W okamgnieniu ochotniki rosyjskie, na czele kolumn maszerujący, spuścili się do rowu, przestąpili palisady, i bez najmniejszej przeszkody wdrapali się po spadkach i ukazali się na przedpiersiu. Ani jednego granatu ręcznego nie rzuciła załoga, ani bagnetów, ani kos nie użyła do odparcia szturmujących. Od tej chwili ustał zupełnie opór. Oficer artyleryi, dowodzący działami, zabity został na samym początku; kolumna piechoty rosyjskiej wyłamała baryerę i weszła do reduty, zabijając wszystkich, których tylko spotykała, bagnetem. W tym momencie, przypadkiem dotąd niedocieczonem, wyleciał w powietrze magazynik prochowy napełniony amunicyą, zwycięzców i zwyciężonych bez różnicy okropnie rażąc. Przeszło Rosyan poległo, między nimi jeden pułkownik; więcej ranionych zebrano, lecz i reszta polskiej załogi przy tem wybuchu zginęła, małą tylko liczbę ocalili oficerowie rosyjscy.

Wrażenie, jakie ten wybuch niespodziewany na nieprzyjacielu zrobił, musiał być bardzo wielki, przypisywali go bowiem naszej rozpaczy.

Tym to sposobem, na co własnemi oczyma patrzałem, dokonane zostało zdobycie No .

Ani jeden batalion nie posunął się, ażeby przeszkodzić szturmowi, ani jeden strzał z polowych dział naszych nie odezwał się. Można powiedzieć, że armia nasza "w ramię broń" asystowała temu pierwszemu aktowi. Nieprzyjaciel dość długo strzelał do bateryi No w przekonaniu, że jest obsadzoną. Skoro tylko stał się panem No , zaraz

w nim zrobił wchód od swojej strony, zasypał bramę z naszej strony i wprowadził kilka dział, z których rozpoczął ogień przeciwko No i . Prócz tych dział rozwinął kilka pozycyjnych bateryi przeciwko Czystemu, pod którem okrywał nasze bataliony, i przeciwko Woli.

W tym samym prawie czasie korpus jenerała Pahlena przypuszczał atak do No przed Wolą. Po kanonadzie godzinnej dział przeciwko czterem naszym, gdy ogień ostatnich zupełnie umilkł, poruszyły się szturmowe kolumny najprzód ku prawemu bokowi, starając się obejść dzieło z tyłu; lecz przyjęte ogniem armatnim od Woli i ogniem karabinowym z poza palisad szyi, powróciły, z przeciwnej strony nie odważywszy się na szturm. Postanowił natenczas jenerał Pahlen atak przypuścić z przodu. Tym razem kolumny rosyjskie śmielej poszły i, wszelkie przeszkody usunąwszy, dostały się na przedpiersie. Tu się rozpoczęła walka najchwalebniejszą piechoty polskiej przeciwko kilku tysiącom nieprzyjaciół. Żołnierze, zapaleni przykładem oficerów swoich, z kosami i bagnetami w ręku bronili się na przedpiersiu. Wyparci stamtąd, ścisnęli się w kupkę w jednym z narożników i drogo okupili życie. Gdy kilku z nich zawołało pardon, właśni oficerowie szpadami ich przebili i sami potem polegli. Schmidt w swojej historyi (tom III karta ) twierdzi, że naszych wzięto do niewoli; inne podania o czterech tylko mówią.

Jakkolwiekbądź, obrona dzielna tej garstki walecznych zatrzymała korpus Pahlena przez dwie

godziny i zaimponowała nieprzyjacielowi. Załoga. Woli, sama się czując za słabą, nie zrobiła żadnego ruchu dla wsparcia No , tylko ogniem swoich dział starała się spóźnić stanowczą chwilę szturmu. Dodać i to trzeba, że sama rażona była najgwałtowniejszym ogniem kilkudziesięciu dział nieprzyjacielskich.

Po wzięciu No pojechałem do korpusu jenerała Umińskiego w zamiarze przedstawienia mu stanu rzeczy koło Woli i potrzeby śpiesznego sukursu z jego strony. Spotkałem tu prezesa rządu, jenerała Krukowieckiego. Objeżdżał w tej chwili wolnym krokiem linie piechoty jenerała Umińskiego od lewej ku prawej. Wielkie zadziwienie okazał, gdy mu doniosłem o stracie No , o czem się mógł naocznie przekonać.

Nieprzyjaciel pod Rakowcem ustawił około dział i kilka batalionów piechoty i stąd wypuszczał kule na nasze szańce i na linie piechoty Umińskiego. Nasza artylerya polowa i wałowa z No żywo odpowiadała; zdawało się jenerałowi Umiriskiemu, iż ma przed sobą cały korpus nieprzyjacielski i przygotowania robił do odparcia szturmu. Lecz to był tylko atak fałszywy dla odwrócenia naszej uwagi od Woli.

W tej chwili batalionów naszych i szwadronów odstrzeliwało się batalionom i szwadronom nieprzyjacielskim, kiedy dywizyą Bogusławskiego, z batalionów złożona, z szwadronami Dłuskiego, stawiać musiała czoło całej nie

przyjacielskiej armii, z czterech korpusów i przeszło dział złożonej.Żadna odmiana w szyku naszym nie nastąpiła; żaden nowy rozkaz nie był wydany. Jenerał Krukowiecki poza ogrodem Czystego wyjechał na wzgórze, na którem stał No . Stąd widać było jak najlepiej całą równinę około Woli. Nieprzyjaciel przygotowania robił do szturmu. Była godzina ta. Jenerał Bem około dział wystawił w lewo szosy, obok No , ażeby zatrzymać nieprzyjaciela. Szwadrony Dłuskiego z działami artyleryi konnej manewrowały na równinie pod ogniem artyleryi nieprzyjacielskiej. Za No stały cztery bataliony brygady Węgierskiego z naczelnym wodzem Małachowskim; w lewo szosy cztery bataliony pułku strzelców pieszych Młokosiewicza i jeden batalion pułku. I to była cała siła nasza. Ogień artyleryi bardzo żywy szedł z obu stron. Dawno nie pamiętam tak gęstego gradu kul, a jednak bataliony nasze niewiele cierpiały od niego, a kanoniery nasze z najzimniejszą krwią za kul oddawali jedną, lecz zwykle trafną. W tej chwili z jenerałem Bontemps i z kapitanem inżynierów Szymańskim posunąłem się przed linią szańców No ku Woli, zsiadłem z konia i perspektywę obróciłem na Wolę. Kolumny rosyjskie już dochodziły na strzał karabinowy od stoków. Posłałem kapitana Szymańskiego do jenerała Krukowieckiego z wiadomością o tem, co sam widziałem, i kazałem się zapytać, czy to nie była chwila ruszyć ku Woli z batalionami, które miał pod ręką. Na mój ra

port odpowiedział: Wola stracona, nie poświęcą napróżno wojska. i zwrócił konia. W naszych oczach wtedy kolumny Pahlena obróciły się ku prawemu bokowi No (Wola), a to chcąc uniknąć frontowego ognia; a ponieważ ta część słabo była obsadzona wojskiem i artyleryi nie było na flankach, przebyły rów bez przeszkody i okazały się na przedpiersiu. Batalion go pułku piechoty pod komendą majora Wysockiego (Piotra), skoro spostrzegł nieprzyjacielską piechotę na brzegu przeciwskarpy, bez wystrzału opuścił stanowisko i tył podał sromotnie. Nie mogli oficerowie zwrócić tej młodej piechoty napowrót na nieprzyjaciela!

Rosyjska piechota, dostawszy się w środek, w pień wycinała wszystkich, których spotykała. Lecz nie spodziewała się nowego oporu w ogrodzie. Tu z za szpalerów zastanowił ją żywy ogień ręcznej broni. Z przekopu odezwały się jednocześnie liczne strzały naszej rezerwy. Widziano w tej chwili piechotę rosyjską uciekającą, wielu żołnierzy tłumnie wpadało napowrót w rowy. Szybki ruch kilku batalionów w tej chwili mógł jeszcze wiele naprawić. Lecz nikt rozkazu nie wydał, świeże kolumny rosyjskie nadeszły. Te podwojonemi siłami od strony szosy szturm przypuściły i dostały się w środek schronu.

Waleczny jenerał Sowiński, pamiętny swojej obietnicy Krukowieckiemu, że Wolę z życiem tylko odda, z garstką piechoty zamknął się w kościele i z karabinem w ręku stanął naprzeciwko wchodu. Nieprzyjacielska piechota wybiła drzwi i tłumnie wpa

dła do kościoła. Pierwszych zastanowiła poważna postać Sowińskiego. Zdajcie się, wasze błahorodje! zawołało kilku. Sowiński odpowiedział wystrzałem. Natenczas rzucili się na niego i bagnetami waleczne piersi przeszyli. Tak zginął ten dzielny starzec, w życiu poważany i kochany od wszystkich, w śmierci jeszcze groźny. Taką waleczność, takie poświęcenie uczuł sam nieprzyjaciel! Pamięć twoją, zacny Sowiński, podadzą do potomności żal współtowarzyszów broni i pieśni wdzięcznego ludu.

Tym heroicznym zgonem zakończyła się obrona Woli.

Piotr Wysocki mniej szczęśliwy, ranny w nogę, dostał się w ręce nieprzyjaciela. . oficerów i ludzi złożyło broń; około naszych tylko zginęło lub raczej pomarło. Wnosić stąd można, jak słaba była obrona. Marszałek użył do zdobycia tego szańca przeszło armat i batalionów piechoty, a pomimo tak słabej obrony załogi, stracił w tej akcyi przeszło ludzi. Armia nasza asystowała iemu wzięciu, podobnież jak stracie No . Tylko batalion go pułku liniowego, wysłany w czasie szturmu dla wzmocnienia garnizonu, wrócił w rozprzężeniu zupełnem, zostawiwszy swego dowódzcę rannego w szańcu.

Zaledwie Wola dostała się w ręce nieprzyjaciela, a zaraz skutki tej straty uczuć się dały. Marszałek zbliżył swoje masy piechoty i artyleryę do Woli, oparł pierwszą linię o No i , kazał poprzerzynać strzelnice w froncie ku nam zwróco

nym, obsadził go artyleryą i żywy ogień kazał rozpocząć przeciwko No , i . Przeszło dział z jego strony zagrzmiało. Widziano masy piechoty formujące się przed laskiem w prawo szosy; na prawej stronie Woli zbliżały się inne kolumny i liczne baterye artyleryi, lecz ogień nieprzygaszony dotąd No znacznie przeszkadzał rozwijaniu się tych sił.

W tej chwili wyższy oficer pułku go piechoty, przyjaciel ścisły Wysockiego, dowiaduje się, że Wysocki jest w ręku Rosyan; przybywa pomieszany do naczelnego wodza Małachowskiego i prosi o pozwolenie iść z drugim batalionem tegoż pułku na pomoc Wysockiemu.

Jenerał Małachowski, tak wielkim dowodem przyjaźni rozczulony, odpowiada mu: Bardzo pięknie z twojej strony, panie majorze; idź pan ratować przyjaciela! Te były słowa Małachowskiego!! Oficer kazał zaraz wystąpić batalionowi i poprowadził go w prawo szosy w nieładzie ku laskowi, pod którym formowały się masy rosyjskie. Jenerał Bogusławski, widząc, że się tym ruchem kompromituje, wysyła za nim z rezerwy parę batalionów go pułku dla wsparcia; bataliony go pułku strzelców pieszych za tym przykładem idą także naprzód ku Woli, po lewej stronie szosy. Artyleryą zerwowa nasza, dział, staje po prawej stronie piechoty i ogień żywy rozpoczyna na pół strzału armatniego.

Na ten widok nieprzyjaciel posuwa swą piechotę, Zacięta walka się rozpoczyna, nie przychodzi jed

nak do starcia między masami; wszystko się kończy na okrzykach hura! zdaleka z obydwóch stron, którym wtóruje potężny ogień armatni. Po godzinie takiej walki piechota nasza cofa się na stanowisko swoje pod Czystem. Ruch ten, zupełnie niepotrzebny teraz, przed dwoma godzinami byłby ocalił Wole.. Kosztował nas kilkaset ludzi...

Był moment, w którym się obawiano, aby nieprzyjaciel po wzięciu Woli (godzina z rana) nie posunął się z świeżemi kolumnami do ataku Czystego. Dyspozycye piechoty i artyleryi jego do tego zmierzały. Nie wątpię nawet, że atak silnie wykonany byłby się zatrzymał dopiero na rogatkach Wolskich. Tak wielkie nastąpiło zwątpienie w naszych szeregach po wzięciu Woli! Zdaje się jednak, jakoby rozwinięcie naszej artyleryi i atak piechoty po szosie wrażenie na nieprzyjacielu zrobiły, bo zatrzymał się i poprzestał na silnej kanonadzie, bez wielkiej dla nas szkody; dział z strony rosyjskiej grzmiało przeciwko działom naszym wałowym, moździerzowi i zaprzężonym działom Bema. Żaden szaniec nie był uszkodzony, żadne działo zdemontowane.

(" Wspomnienia jenerała Klemensa Kołaczkowskiego", księga V, str. — ).

UPADEK WARSZAWY.

O tej z rana, stosownie do układów z Prądzyńskim, Krukowiecki przybył do oberży, między Wolą a rogatkami położonej. Rozmowa rozpoczęła się w sposobie, mało rokującym dojście do ugody, gdyż Krukowiecki żądał układów, a feldmarszałek nie przypuszczał innych, jak poddanie się miasta, narodu i wojska, lecz w dalszym ciągu rozmowy Krukowiecki przywiódł, że wszystkie układy, jakieby zawarł, muszą być potwierdzone przez sejm, że dotąd nie ma upoważnienia od sejmu, ażeby bez tego zawarowania prowadził układy. Zakończyło się więc to widzenie Krukowieckiego z feldmarszałkiem tem, iż Krukowiecki żądał, ażeby mógł otrzymać od sejmu stosowne upoważnienie. Feldmarszałek zezwolił na tę propozycyę i obiecał zawiesić dalszy szturm do ej godziny po południu. Zaledwo wrócił do stolicy, Krukowiecki zwołał

radę ministrów, zaprosiwszy do niej prezydującego w senacie i marszałka Izby poselskiej. Przedstawił, iż po stratach, jakie wojsko poniosło w dniu tym września, nie odbierając żadnych wiadomości o Ramorinie, który w najszczęśliwszym wypadku może przybyć do Warszawy dopiero go, nie widzi podobieństwa oprzeć się Rosyanom. Konkluzyi jednak żadnej nie uczynił i w istocie i rada nad tym przedmiotem dyskusyi nie prowadziła, bo czuli wszyscy, że decyzyą nie od rządu, lecz od Izb połączonych zawisła. Rada więc zakończyła się bez żadnego skutku innego, jak ten, iż po jej salwowaniu niektórzy z ministrów podali prośbę o udzielenie im dymisyi. Ja jeszczem był tej prośby nie podał, lecz, wychodząc z pałacu namiestników, spotkałem na dziedzińcu generała Umińskiego. Ten mię zapytał, nad czem radziliśmy, a kiedym mu odpowiedział, jakie jest położenie rzeczy, objaśniając, Umiński odrzekł: "Warszawa z tą siłą, którą posiadamy, może się jeszcze bronić trzy dni, boć liczyć należy, że Rosyanie już wielkie ponieśli straty. Nim zdobędą resztę bateryi, jeszcze bardziej się osłabią. Prawda, że połowa miasta będzie w gruzach, lecz i to jest niewątpliwem, iż opanowanie tych gruzów wiele ich kosztować będzie. Dembowski, porzuć ten rząd, który oczywiście dąży do zhańbienia całej sprawy!.. Może to uczyni wrażenie na Krukowieckim, którego wszyscy opuszczają, i natchnie go innem zapatrywaniem się na stan sprawy". Wróciłem więc do sali rządowej

napisałem prośbę o dymisyę i już więcej w obradach nie brałem udziału.

Krukowiecki, gdy Izby połączone zgromadziły się koło godziny tej, posłał Prądzyńskiego, ażeby ten uwiadomił sejm o stanie, w jakim się znajduje obrona stolicy, o rozpoczętych układach, o ich konieczności, a zatem i o upoważnienie bez ograniczeń dla Krukowieckiego do zawarcia stosownej umowy. Prądzyński, przybywszy, w dosyć długiej przemowie, której treść umieścił w swojem sprawozdaniu o działaniach swych, datowanem go września a adresowanem do generała Małachowskiego, wystawił, że wojsko rosyjskie, posiadające kilkaset dział, w najlepszym porządku uszykowanych, widział z rana dnia tego, że wojsko polskie jest zbyt słabe, ażeby mogło bronić tak rozległych fortyfikacyi, jak są te, które jeszcze pozostają w naszem posiadaniu, że chociaż wojsko to jest gotowe do zupełnego poświęcenia się, brakuje mu przekonania o możliwości zwycięstwa. Uprzedza, że o szej rozpocznie się szturm a do wieczora będzie nieprzyjaciel panem okopów. Postanowienie sejmu wskaże, czy wojsko ma przedłużać walkę w ulicach i zagrzebać się w ich gruzach. Wojsko gotowe jest do tego poświęcenia się. Od tej decyzyi zawisło, czy wojsko ma być ocalonem, czyli też razem z Warszawą ma zginąć. Ostrzega, że do wieczora okopy będą opanowane, a w nocy miasto zajętem zostanie. Jaki będzie los mieszkańców, łatwo wyobrazić sobie przy wściekłości, zwykle szturmom towarzyszącej. Przedsta

wiał, że z upadkiem Warszawy i jej garnizonu upaść może sprawa. Pojedyńcze korpusy w kraju rozrzucone są zbyt słabe, aby mogły oprzeć się. Wszystkie te klęski wstrzymać może jedynie układ przed rozpoczęciem szturmu zawarty. Układ ten mógłby zachować istnienie Królestwa i zupełną amnestyę dla braci w guberniach zachodnich. Radzi, ażeby się Izby zalimitowały, zostawiając prezesowi rządu przedsięwzięcie środków, jakie uzna za najstosowniejsze. Po tej przemowie rozpoczęły się dyskusye, rozmaite objawiające zdania. W końcu, kiedy już zbliżała się godzina Isza i zaczęły się odzywać strzały działowe, postanowiły Izby połączone zalimitowanie sejmu i upoważnienie prezesa do przedsięwzięcia środków, jakie uzna za potrzebne, lecz dla braku czasu, ażeby stosowną uchwałę spisać i jej odpis wygotować, polecono Prądzyńskiemu, ażeby o tej decyzja zawiadomił Krukowieckiego. Krukowiecki polecił natychmiast Prądzyńskiemu, ażeby się udał do feldmarszałka z doniesieniem o zalimitowaniu się sejmu i o otrzymaniu upoważnienia do układów.

Kiedy to się działo w Warszawie, szturm o godzinie szej rozpoczęty został, o czem niżej wzmianka będzie. Prądzyński, przebywszy pod ogniem stron walczących obie linie, nie został dopuszczony do feldmarszałka. Nie powiedziano mu powodu, lecz w istocie dlatego, iż on, otrzymawszy kontuzyę, opatrywanym był przez lekarzy i zdał na Wielkiego księcia Michała prowadzenie

układów a dowództwo szturmu generałowi Tollowi. W. książę zapytał się, jaką Prądzyński dać może rękojmię o rzeczywistości tego, co mówi, gdyż feldmarszałek nie wierzy wszystkim zapewnieniom Polaków, przekonany, że chcą tylko zyskać czas do przybycia spodziewanych posiłków. Po niejakich wahaniach się przybył od feldmarszałka generał z oświadczeniem, iż szturmu nie wstrzyma, aż dopóki nie będzie zawarty układ na piśmie. Dla zdziałania zaś tego układu przeznaczono generała Berga, który wspólnie z Prądzyńskim udał się do Warszawy. Prądzyński twierdzi, iż uzyskał od W. księcia przyrzeczenie, iż szturmu zaprzestanie, skoro zdobyte będą wały, otaczające miasto. Wspólnie więc z generałem Bergiem przybyli do Warszawy. Przez ten czas niebytności Prądzyńskiego pozachodziły rozmaite wypadki. Już w dyskusyi w przytomności Prądzyńskiego odzywały się nader różne zdania. Worcel proponował, ażeby sejm się rozszedł. Przeciszewski odrzucał wszelkie układy, popierał jego zdanie Zwierkowski. Bonawentura Niemojowski żądał wysłania deputacyi do wojska, któraby za zaufaniem generałów wybrała naczelnego wodza, mającego zaufanie w utrzymaniu sprawy. Antoni Ostrowski radził, ażeby cała ludność Warszawy wystąpiła na obronę miasta. Szaniecki i Ziemęcki popierali zdanie Worcela. Świdziriski chciał, ażeby za pośrednictwem delegacyi przekonać się o duchu wojska. Klimontowicz życzył układów, Nakwaski, ażeby cesarza obrać królem polskim. Zakończono dyskusye gło

sem Lelewela, który radził, ażeby nic nie postanawiać i czekać dalszych wypadków. Mówili jeszcze Wołowski, Kochanowski, Krysiński, Barzykowski, Jełowicki, Szaniecki, poczem na godzinę tą postanowiono zebrać się do dalszych narad. W tem wszystkiem nie widzimy, ażeby była zapadła uchwała, bądź limitująca sejm, bądź upoważniająca Krukowieckiego do prowadzenia układów. Zdaje się, iż głos Lelewela, za którym Izba się oświadczyła, to jest, ażeby nic nie przedsiębrać, wyczekując wypadków, poczytał Prądzyński za owo upoważnienie. Kiedy więc wrócił Prądzyński z generałem Bergiem a ten ostatni zażądał, ażeby mu okazano owo upoważnienie sejmu, którego Krukowiecki do owej chwili nie odebrał, Krukowiecki polecił radcy stanu Ignacemu Szymanowskiemu, ażeby wręczył sejmowi jego dymisyę, gdyż postanowił podać się do dymisyi, lecz gdy żadnej na to nie otrzymał odpowiedzi a tymczasem generał Berg żądał rozpoczęcia układów, postanowił Krukowiecki rozpocząć te negocyacye, mimo że się do dymisyi był podał.

Zebrały się powtórnie Izby o godzinie tej. Polecił Krukowiecki Prądzyńskiemu, ażeby powtórnie udał się do Izb połączonych dla przyśpieszenia obiecanego z rana upoważnienia. Izby zebrały się o godzinie tej, marszałek wniósł kwestyę o przesłanej do łaski dymisyi Krukowieckiego, która zawierała następujące wyrazy: "Ponieważ się przekonywam, że w obecnej chwili, w której jedność tak bardzo jest potrzebną, znajdują się osoby, któ

re, rozsiewając ducha niezgody, sprawie publicznej szkodzą i przez to ułatwić chcą nieprzyjacielowi wkroczenie do miasta, poczytuję za powinność moją złożyć powierzoną mi godność". Miały się rozpoczynać debaty w tym przedmiocie, kiedy przybył posłaniec od Krukowieckiego z doniesieniem, iż przybył rosyjski generał do zawarcia umowy. Zapytuje się więc, czyli może z nim wchodzić w układy. Rozpoczęły się powtórnie dyskusye, w których brali udział niektórzy posłowie i senatorowie. Przybył także przysłany przez Krukowieckiego Szymanowski dla odebrania napowrót podanej dymisyi, a wkrótce po nim przybywa Prądzyński. Lecz i marszałek i część Izby Prądzyńskiemu nie dozwoliła zabierać głosu, z powodu, iż wedle organizacyi w Izbie tylko radcy stanu i ministrowie mają prawo żądać głosu. Prądzyński więc tym razem mógł tylko rozmawiać z niektórymi posłami. Marszałek zabrał głos, w którym powtórzył to, co już raz przed południem Prądzyński oświadczył, to jest, że siły Rosyan są przeważne, i że w przeciągu dwóch godzin mogą zdobyć Warszawę. Rozpoczęto więc dyskusye nad tem, czy zatrzymać przy urzędzie Krukowieckiego. czy go upoważnić do układów, czy sejm zalimitować. Godebski i Świdziński oświadczyli, że należy sejm przewieźć w inne miejsce, Wielopolski i Starzyński żądali zalimitowania, Niemojowski sprzeciwiał się temu zdaniu. Wołowski radził, ażeby w ogólnych wyrazach oświadczyć na piśmie, że prezes ma prawo zawierać układy, że taka ogólna redak

cya będzie dostateczną do zrobienia układu, który sejm wedle woli swej albo potwierdzi, albo odrzuci, poczem większość zgodziła się na utrzymanie Krukowieckiego przy władzy i danie mu na piśmie upoważnienia w następującej treści: "Na zapytanie prezesa rządu, jakby rozumieć artykuł ty uchwały sejmowej z dnia go sierpnia r. b., oświadczamy, że prezes rządu, stosownie do myśli dawniejszych praw w związku z postanowieniem dopiero wspomnianem, ma prawo zawierać traktaty, dotyczące się zakończenia wojny". Lecz to oświadczenie nie było zredagowane, jako uchwała Izby, ale jako odezwa prezydujących w Izbach, poczem postanowiono zebrać się na posiedzenie wieczorne o godzinie tej. Z tą odpowiedzią wysłano trzech delegowanych, to jest posłów: Małachowskiego, Libiszewskiego i jeszcze jednego, którego nazwiska nie pamiętam. Wtenczas generał Krukowiecki wspólnie z generałem Bergiem ułożyli punkta umowy, a Krukowiecki napisał list do Naj. Pana w następujących słowach:

"Sire. Chargé dans ce moment me^me du pouvoir de parler a Vre Majesté au non de la Nation Polonaise je m'adresse par S. E. M. le Mai Cte Paskiewicz d'Erivan a` Votre coeur paternel. En nous soumettant sans aucune condition a` Votre Majesté notre Roi, la Nation Polonaise sait qu'elle seule est a` me^me de faire oublier le passé et de gue^rir les plaies profondes qui ont lacéré ma patrie. — Septembre a` heures du soir".

Punkta zaś, nad którymi debatowano z Bergiem,

zawierały: w art. szym, że naród i wojsko polskie poddają się swemu prawemu monarsze i od tej chwili zaprzestają kroków wojennych; w art. gim, że naród i wojsko polskie wykonają przysięgę wierności, w art. cim, że wojsko polskie odda rogatki warszawskie, most na Wiśle i szańce Pragi, zaraz po podpisaniu tej umowy. Rogatki warszawskie i te fortyfikacye będą wydane zaraz dzisiaj, z działami i amunicyą. Art. ty: Wojsko polskie cofnie się do Modlina i rozłoży w Płockiem od Narwi aż do granic pruskich. Art. ty: Naród polski może zaraz posłać deputacyę do cesarza. Art. ty: Więźniowie rosyjscy zaraz wydani zostaną. Art. my: Fortece otrzymają rozkaz oddania się pod władzę feldmarszałka. Art. my: W razie gdyby wojsko polskie doznało niedostatku żywności, uda się do feldmarszałka, który rozkaże zaopatrzyć je w żywność. Art. ty: Feldmarszałek przedsięweźmie środki dla instalacyi rządu tymczasowego. Art. ty: Hrabiowie Toll i Krukowiecki wykonają ten układ i porozumieją się co do szczegółów, które poddadzą pod zatwierdzenie feldmarszałka.

Względem tych punktów Krukowiecki czynił niektóre uwagi, mianowicie co do niewolników polskich bądź przy szturmie, bądź poprzednio wziętych. Równie zastrzegał amnestyę, lecz ponieważ układy te nie otrzymały skutku, w istocie cała ta negocyacya spełzła.

Zawiesimy obecnie dalsze relacye działań sejmu i rządu, ażeby się zająć opowiadaniem dalszego szturmu Warszawy.

Feldmarszałek dotrzymał słowa i oczekiwał do godziny ej w bezczynności, lecz gdy o tej porze żadna ostateczna odpowiedź nie nadeszła, rozpoczęto atak. Tym razem opuszczono wszelkie działanie tak od strony Mokotowa, jak od strony Marymontu. Rosyanie skierowali wszystkie swoje siły ku rogatkom Wolskim i Jerozolimskim. Kiedy feldmarszałek wsiadł na konia i udawał się szosą kaliską z swojej głównej kwatery ku korpusowi Pahlena, spotkał pułkownika Breańskiego, przysłanego przez Krukowieckiego z prośbą, ażeby wstrzymał jeszcze atak do godziny ej. Zapewniał on, że sejm już układa upoważnienie dla Krukowieckiego, a zatem, skoro tylko je otrzyma, natychmiast układ zawartym zostanie. Feldmarszałek odpowiedział, że nie może tracić czasu, i że atak rozpocznie się. Generał Okuniew mówi, iż powodem do tego postanowienia szczególnie była obawa, ażeby, tracąc czas, nie doczekać się przybycia korpusu Ramoriny. Powiedział tylko Breańskiemu, ażeby, skoro tylko Krukowiecki będzie już gotów do układów, przysłał parlamentarza, który ma się udać w stronę lewą ataku, to jest od Marymontu. Rozkazał także Breańskiemu, ażeby dla bezpieczeństwa tąż drogą wracał do miasta. Wojsko rosyjskie zajmowało też same pozycye, co dnia poprzedniego, wojsko polskie ukryte było w domach przed Wolą, ogrodach na Czystem i za wałami, tak, że Rosyanie nie mogli wiedzieć, ani gdzie się znajduje, ani w jakich siłach. Pierwszy i drugi korpusy uformowały się w cztery kolumny, któremi ko

menderowali generałowie Brygen (Brüggen?), Nabokow, pułkownik Liprandi i generał Sulima. Pierwsza kolumna zajmowała prawą stronę szosy kaliskiej, druga na prawo pierwszej, trzecia za redutą Nr , a czwarta przed bateryą Nr . Nadto generał Murawiew zajmował Rakowiec, a cztery brygady grenadyerów i gwardye ustawiono w rezerwie na prawo i na lewo szosy kaliskiej. Jazda uszykowała się za redutami Nr , i , mając w rezerwie pułki kirasyerów. Nadto IIIcia dywizya kirasyerów zajęła szosę krakowską, a oddział Nostitza Wyględów. O wpół do drugiej rozpoczęto ogień, feldmarszałek zbliżył się ku bateryi pod Czystem i tam od kuli działowej dostał kontuzyę. Zdał więc komendę generałowi Tollowi. Po opatrzeniu wsiadł do pojazdu i uważał postępy ataku z szosy kaliskiej o sążni za Wolą. Książę Gorczakow ustawił bateryę ze dział, które ostrzeliwały reduty Nr i , i ogrody Czystego. Bem zebrał także dział, z któremi posunął się przez rogatki Jerozolimskie w linii prostopadłej na bok bateryi ks. Gorczakowa. To zmusiło Tolla, iż rozkazał oddziałowi Murawiewa, ażeby z Rakowca uderzył na te Bema baterye. Murawiew na czele grenadyerów żmudzkich i łuckich pod wodzą pułkownika Łukasza i przy pomocy jazdy Nostitza, złożonej z kirasyerów i huzarów, posunęli się dla zdobycia bateryi No , lecz Umiński, dostrzegłszy ten zamiar, przeznaczył XIIIty pułk liniowy i batalion grenadyerów do obrony tej bateryi. Zaledwie pułki żmudzki i łucki zaczęły

wdzierać się na bateryę, kiedy, zastawszy w niej tak znaczne siły, zostały z niezmiernemi stratami odparci. Powtórnie zebrawszy się, przypuścili drugi raz szturm z większem powodzeniem. Po uporczywej obronie Polacy cofnęli się ku rogatkom Jerozolimskim. Osłabione dwa pułki szturmujące otrzymały posiłek dwóch pułków strzelców gwardyi finlandzkich z działami. Jazda ze swej strony, to jest brygada kirasyerów posunęła się ku karczmie przed rogatką będącej. Nieprzezorny ten atak stal się powodem wielkich strat, doznanych od ognia kartaczowego. Pułk nowogrodzki kirasyerów stracił tu jedną trzecią część swoich ludzi. Jazda musiała się cofnąć. Tymczasem piechoty ucierały się uporczywie o posiadanie owej karczmy, pod którą, jak to zwykle bywa, rozmaitemi kolejami szczęściło się. Po długich usiłowaniach opuścili Polacy tę karczmę i cofnęli się na drugą linię swych fortyfikacyi. Cokolwiek dalej pułki nieświeski i praski przypuściły szturm do reduty Nr , lecz kiedy pułk nieświeski zbliżał się do tej reduty, uderzyła na niego jazda polska, wprawiła ten pułk w nieporządek i puściła się za nim w pogoń. Widząc to, hr. Nostitz posłał w pomoc piechocie pułk dragonów gwardyi, lecz jazda polska, wytrzymawszy pierwsze uderzenie, odkryła bateryę, za nią znajdującą się. Tu nastąpiła najprzód mordercza dla jazdy rosyjskiej bitwa, lecz kiedy Rosyanie zdołali zdobyć te dwie armaty, kiedy z drugiej strony w pomoc dragonom przybyła brygada huzarów gwardyi, spotkanie jazdy rosyjskiej z pol

ską było zawzięte. Wprawdzie przebili Rosyanie linię polską, a nawet, minąwszy reduty drugiej linii, posunęli się aż do wałów, lecz tu przyjęci ogniem działowym, nie mogąc wrócić, bo mieli za sobą i fortyfikacye i jazdę polską, musieli szukać ocalenia, posuwając się wzdłuż wałów aż do Mokotowskich rogatek. Straty, jakie poniosły te pułki, były niezmierne i można twierdzić, że prawie zniszczonymi zostały. Generał Okuniew twierdzi, że te pułki straciły w tej bitwie wogóle ludzi. Ja wiem tylko tyle, że te pułki przy wejściu do Warszawy wysłano bocznemi ulicami, ażeby ich szczupłej liczby mieszkańcy nie widzieli, a później codziennie z lazaretów mnóstwo pogrzebów oficerów z tych pułków miało miejsce. Cóżkolwiekbadź, czy twierdzenie Umińskiego, że te dwa pułki zostały zniszczone, czy Okuniewa, że wiele ucierpiały, są bliższe prawdy, zawsze niezaprzeczonem jest, iż ten epizod szturmu obydwom jazdom, tak polskiej jak rosyjskiej, wiele zaszczytu przynosi. Ten napad jazdy, zająwszy uwagę dział polskich, dopomógł do zdobycia reduty Nr . Od strony Czystego i Woli ciągle dotąd trwał ten piekielny ze dział ogień. Dopiero koło godziny tej uformowały się kolumny szturmowe. Oddziały Sulimy i Liprandi'ego zaatakowały bateryę Nr i . Garnizon polski ustąpił z bateryi Nr . Szturmem zaś zdobyto redutę N° . Generał Dębiński, który w tej stronie dowodził, nie poszedł za przykładem Umińskiego, nie posiłkował pojedyńczych redut, które Rosyanie zdobywali. Druga kolumna, posu

wająca się szosą kaliską, przypuściła szturm do reduty Nr , a po zdobyciu jej zdobyła także i bateryę Nr . Ta ostatnia uporczywie była bronioną. Tu zginął dowódzca kolumny, generał Bruggen. Opór Polaków był tak mężny, że dopiero przybycie oddziału ks. Chiłkowa ułatwiło zajęcie wspomnianej bateryi. W tej stronie wszystkie tedy reduty IIIej i IIej linii zostały opanowanemi. Wówczas wojska nasze zajęły ogrody na Czystem i liczne domy, które przed rogatkami Wolskiemi istniały. Posiadały nadto małe baterye w liczbie ciu, oznaczone numerami od IIgo do go. Rosyanie uformowali dwie kolumny. Jedna składała się z pułków żmudzkiego, łuckiego i regimentu strzelców gwardyi finlandzkich; druga zawierała pułk nieświeski, praski i strzelców gwardyi. Pierwszym dowodził generał Paleszko, drugim pułkownik Łukasz. Równocześnie korpus Pahlena uderzył na Czyste. Tym sposobem oddział generała Nabokowa pierwszy wkroczył na przedmieście Wolskie. Tu domy były poobsadzane piechotą i utrudniały niezmiernie posuwanie się Rosyanom. To skłoniło ks. Szachowskiego, iż posłał w pomoc trzy pułki grenadyerów: cesarza austryackiego, króla pruskiego i ks. Meklemburskiego. Zaczęto więc zdobywać dom po domu. Tu zginął pułkownik Zimmermann, dowódzca pułku meklemburskiego. Te przemagające siły ku wieczorowi zdobyły nakoniec wał, otaczający miasto, i dalsze działania w tym punkcie wstrzymane zostały. Równocześnie oddziały Liprandi'ego, Malinowskiego i "Otroczenski"

atakowały Czyste. Polacy bronili tutaj każdej piędzi ziemi i tu także po najzaciętszym oporze opuścili Polacy ogrody i cofnęli się za wały, a i ta część szturmujących zatrzymała się przy wałach. Wówczas ks. Gorczakow postanowił zdobyć rogatkę Jerozolimską. Aby to ułatwić, szturmowano najprzód do bateryi Nr . Tu zginął generał Efimowicz, który prowadził kolumnę. Jednocześnie atakowano bateryę Nr , którą zdobyto, lecz wówczas generał Andrychiewicz, który opuścił Królikarnię, w tej stronie ukazał się na czele grenadyerów. Rozpoczęła się więc mordercza walka, zakończona jednakże cofnięciem wojska polskiego, przyczem dobrowolnie opuszczono bateryę Nr . Takim sposobem cała przestrzeń od rogatki Wolskiej aż do rogatki Jerozolimskiej zajętą została korpusami ks. Szachowskiego, Pahlena, Kreutza i Murawiewa, kiedy ks. Chiłkow zbliżył się do rogatek Powązkowskich, a Strandtmann zajął Królikarnię. Kiedy się już ściemniło, Polacy kilka razy ponawiali ataki na pozycye IIgo i VIgo korpusu, strzały zaś pojedyńczych oddziałów przedłużyły się aż do nocy. Rosyanie tymczasem porobili w wale otwory i ustawili w nich kilkadziesiąt dział dla wspierania dalszego szturmu nazajutrz. Na tem skończyły się wojenne czyny dnia go września. W istocie Rosyanie opanowali wszystkie fortyfikacye, które znajdowały się i zakrywały trakty kaliski i krakowski. Pozostały zaś w posiadaniu wojska polskiego wszystkie fortyfikacye od rogatek Jerozolimskich aż do Wisły i od rogatek Po

wązkowskich także aż do Wisły. Straty z obu stron były ogromne. Rosyanie zdobyli działa po największej części żelazne, któremi baterye były uzbrojone, i ujęli do niewoli do . ludzi, między którymi oficerów. Liczba zabitych i rannych wojska polskiego dokładnie nie była wiadomą, zdaje się jednak, że wynosiła do . . Ze strony Rosyan zginęło generałów, dowódzców pułku, oficerów i . ludzi, zostało zaś rannych: feldmarszałek ks. Gorczakow, generałów, dowódzców pułku, oficerów, a . żołnierzy. Główny atak zakończył się koło godziny tej w nocy.

O tej porze przybył generał Małachowski do pałacu Namiestników, ze swej strony o tej porze Marszałek zwołał Izby dla dalszego naradzania się. Tu postanowiono zająć się zmianą rządu; dlatego przybył Ostrowski do Krukowieckiego, który oczekiwał na powrót Prądzyńskiego i generała Berga, poprzednio wysłanych z listem i artykułami umowy, o których wspominałem. Ostrowski oświadczył Krukowieckiemu, iż Izby żądają, ażeby ukazał umowę, jaką z generałem Bergiem ułożył. Krukowiecki oświadczył, iż oryginał tej umowy wziął z sobą generał Berg, kopii zaś dla braku czasu nie przepisano. Z tem doniesieniem odszedł marszałek, lecz wrócił w kwadrans potem, oświadczając, iż Izby nie mają zamiaru wchodzić w jakiebądź układy, i że radzi Krukowieckiemu, ażeby się podał do dymisyi. Krukowiecki nie czynił żadnych trudności i podał tęż samą prośbę o dymisyę,

którą z rana był zredagował. Sesya ta Izb połączonych w istocie nie miała żadnej cechy urzędowej narady. Nader mała liczba członków obu Izb była przytomną, wątpliwą nawet jest rzeczą czyli był komplet. Wielka część posłów i niektórzy senatorowie, przewidując, że jeszcze tej nocy wypadnie opuścić Warszawę, czynili przygotowania do podróży, której końca przewidywać nie można było. Gdy marszałek wrócił do Izb, zamianowano w miejsce Krukowieckiego prezesem rządu B. Niemojowskiego. W miejsce jego — pułkownika Zielińskiego wiceprezesem. Czy Niemojowski tegoż wieczora mianował innych ministrów, nie wiadomo mi. Do mnie przysłał nominacyę a zarazem oddzielny rozkaz, ażeby natychmiast wydać rozporządzenia do zapakowania, celem wywiezienia z Warszawy, tak rozmaitych kas rządowych, jako i funduszów Banku polskiego. Odpisałem Niemojowskiemu, iż z powodu, że mój ojciec jest umierającym, podjąć się obowiązków, które mi powierza, nie moge, wydałem zaś rozkazy co do uwiezienia pieniędzy, przesyłając je tak dyrektorowi K. R. skarbu, jako i prezesowi banku.

Krukowiecki po oddaniu swojej dymisyi wsiadł na konia i pojechał na Pragę. Tymczasem marszałek zainstalował Niemojowskiego, a tego pierwszem działaniem było Wydanie rozkazu, ażeby naczelne władze przygotowały się do opuszczenia stolicy. Generał Małachowski, nie czekając na powrót Prądzyńskiego z generałem Bergiem, wydał rozkazy koło godziny tej w nocy, ażeby wojsko

opuściło zajmowane stanowisko i udało się na Pragę. O północy przybył generał Berg z Prądzyńskim i zastali zupełną zmianę — najprzód rządu a następnie i chęci zawierania układów. Rozpoczęły się wówczas sceny, które w tak groźnych chwilach nie były przyzwoitemi. W obecności generała Berga czyniono sobie wzajemne ostre wyrzuty, lecz kiedy generał Berg oświadczył, że rozpocząwszy negocyacye z Krukowieckim, nie jest w stanie z nikim kończyć traktowania, tylko z nim, posłano wówczas po generałów Dębińskiego i Rybińskiego; przybyli także Lewiński, Tomicki i Suchorzewski. Ci generałowie uprosili generała Berga, ażeby się zatrzymał do przybycia Krukowieckiego, po którego pojechał Lewiński. Ten zaledwo wynalazł Krukowieckiego na Pradze o godzinie ej. Przybywszy do pałacu rządowego, zastał tam, prócz rosyjskiego parlamentarza, wyżej wymienionych generałów, Prądzyńskiego i Zielińskiego wiceprezesa rządu i zapytał, czyli wzięta od niego przed kilku godzinami dymisya będzie mu zwrócona i czy władza, jaką przed kilku godzinami posiadał, przez sejm jest uznana. Kiedy na to przecząco mu odpowiedziano, oświadczył, iż prosi generała Berga, ażeby jego imieniem upraszał W. księcia Michała, by wziął pod swoją opiekę tak miasto Warszawę, jak jego mieszkańców. Wtenczas, po wielkich jeszcze wzajemnych wymówkach między marszałkiem a Krukowieckim, obydwaj się oddalili. Krukowieckiego z rozkazu Umińskiego warta nie puściła na most, wrócił więc do swojego mieszka

nia w Warszawie. Zaczynało już dnieć. Generał Berg odgrażał się, iż atak równo ze wschodem słońca rozpoczętym zostanie. W takiem położeniu rzeczy zaproponowano, ażeby zawrzeć umowę wojskową z generałem Bergiem, dotyczącą jedynie ustąpienia wojsk polskich z Warszawy i Pragi. Główne warunki tej umowy zasadzały się na tem, że wojsko polskie w ciągu godzin opuści Warszawę i Pragę, że nadto drugie godziny, czyli wogóle godzin, zostawione będą do wywiezienia wszelkich efektów wojskowych, tudzież ten przeciąg czasu był oznaczony do wolnego każdemu z mieszkańców opuszczenia stolicy. Wojsko opuściło Warszawę w nocy, ostatnie oddziały koło tej w dniu września. Generałowi Dziekońskiemu polecono wytransportowanie efektów, między którymi było . nabojów działowych, . płaszczów i tyleż par butów. go września o południu armia polska, wynosząca jeszcze . ludzi, wyruszyła z Pragi do Jabłonny. Towarzyszyli jej: rząd, niektórzy członkowie sejmu, redaktorowie gazet, najgorliwsi członkowie Towarzystwa patryotycznego. Niemojowski mianował Lelewela ministrem oświecenia, Szanieckiego ministrem sprawiedliwości. Obydwaj ministrowie, nie mógłszy dostać ekwipażów, pieszo tę podróż przedsiębrali. Prądzyński, który był słowem honoru poręczył W. księciu Michałowi, iż w razie niedojścia konwencyi odda się do wolnego rozporządzenia W. księcia, wrócił z generałem Bergiem do obozu rosyjskiego. Dnia go z rana generał Berg

i Neidthardt przybyli znowu do Warszawy, proponując Małachowskiemu zawarcie pokoju; Małachowski oświadczył, iż nie ma żadnego w tej mierze upoważnienia. Umówiono się tylko, iż negocyacye o ostateczny układ zwykłą drogą i za wiadomością sejmu dalej prowadzone będą.

(Leon Dembowski, "Moje wspomnienia", łom II, str. — ).

SPIS RZECZY.

str.[wg. oryginału]

Przedmowa przez A. Oppmana ...

Maurycy Mochnacki.

Noc go Listopada ...

Ignacy Humnicki.

Pierwsze dni rewolucyi. ...

Napoleon Sierawski.

Utarczka ...

Franciszek Wężyk.

Bitwa pod Grochowem ...

Józef Patelski.

Grobla Tykocińska. ... .

Napoleon Sierawski.

Bitwa pod Ostrołęką ...

Seweryn Ostaszewski.

Bitwa pod Uchaniami ...

Wojciech Goczałkowski.

Na Litwie ...

Ignacy Prądzyński.

Aresztowania i egzekucye ...

Klemens Kotaczkowski.

Wzięcie Woli ...

Leon Dembowski.

Upadek Warszawy ...

W "Biblioteczce Pamiątek narodowych"

GEBETHNERA I WOLFFA

wyszły:

"TRZECI MAJ" z dodatkiem KATECHIZMU NARODOWEGO (), z przedmową H. Mościckiego, ( arkuszy druku) Kop. .

"WIELKI TYDZIEŃ POLAKÓW" czyli Opis pa

miętnych wypadków. w Warszawie od dnia Listopada do Grudnia r., ( ark. druku). Kop. .

"MANIFESTACYE WARSZAWSKIE w r, "

z dodatkiem "ŚPIEWÓW NABOŻNYCH" Pamiątka narodowa, uzupełniona współczesnemi illustracyami,. ( arkuszy druku). Kop. .

"ROK " Obrazy i wspomnienia. — J. K. Ożegalskiego, B. Anca. Wł. Zapałowskiego, Jordana, L. Źychlińskiego, A. Świetorzeckiego, Nowińskiego, J. Ancowej, L. Meżyńskiego, M. Dubieckiego, Z. L. S. ( ark. druku). Kop. .

"CYTADELA WARSZAWSKA" Obrazy i wspomnienia. — K Wolickiego, J Gordona, Jasieńczyka, W. Daniłowskiego, Jordana, Zapałowskiego, ( ark. druku). Kop. .

"ETAPAMI NA SYBERYĘ" Obrazy i wspomnienia. K. Wolickiego, A Gillera, L. Mężyńskiego, L. Jastrzębca Zielonki, K. Zielonki, A. Świętorzeckiego, W. Zapałowskiego ( ark druku) Kop. .

"SYBIR" Obrazy i wspomnienia — J. Kopcia, K. Weltekiego, J. Rucińskiego, E. Feliriskiej, R. Piotrowskiego, L Mężyńskiego, A. Swiętorzeckiego. B. Dybowskiego. ( ark. druku) Kop. .

Każda z książek niniejszych poprzedzona jest przedmową Artura Oppmana (OrOta).

"PROMIENIŚCI", Filomaci — Filareci. Obrazy i wspomnienia Ign Domeyki, T. Zana, J. Chodźki, A. E. Odyńca, A. Mickiewicza, T. Massalskieąro, J. Lelewela. Zebrał i objaśnił H. Mościcki. ( ark. druku) Kop. .



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
V rok, Moje dokumenty, Moje obrazy, Moje dokumenty.lnk
Powstanie listopadowe (1830 1831)
Powstanie listopadowe (1830 1831)
Obrazy wzrokowe w mózgu i umyśle, V rok, Neurologia
James Patrick Cannon – Pamięci Staruszka (wspomnienie o Trockim) (1940 rok)
D19210164 Ustawa z dnia 18 marca 1921 r w przedmiocie nadzwyczajnego dodatku do stałej pensji dla w
zbiorowa Na San Domingo Obrazy i wspomnienia
Ebook Wspomnienia Z Powstania 1831 Netpress Digital
SEMINARIUM V ROK
Dojrzewanie IV rok
Lekcja kliniczna 2 VI rok WL
Inwolucja połogowa i opieka poporodowa studenci V rok wam 5
download Prawo PrawoAW Prawo A W sem I rok akadem 2008 2009 Prezentacja prawo europejskie, A W ppt
download Finanse międzynarodowe FINANSE MIĘDZYNARODOWE WSZiM ROK III SPEC ZF
V rok seminariumt ppt
w 13 III rok VI sem
Ćwiczenia i seminarium 1 IV rok 2014 15 druk
Radioterapia VI rok (nowa wersja2)

więcej podobnych podstron