Klątwa K 19 Śmierć w kolorach tęczy


Klątwa K-19. Śmierć w kolorach tęczy

Kiedy temperatura sięgnęła kilkuset stopni, kapitan K-19 musiał wysłać kilku swoich ludzi, by sami naprawili zepsute chłodzenie. Umarli potem w straszliwych męczarniach. Wcześniej doszło do kilku "cudów", ale wszystko pogrzebała klątwa "ojca chrzestnego".

Incydent przydarzył się 50 lat temu na pokładzie najnowocześniejszego wówczas radzieckiego okrętu podwodnego. Aż do okresu gorbaczowowskiej głasnosti niewielu ludzi wiedziało o tym wydarzeniu.

K-19 był jedną z pierwszych jednostek o napędzie atomowym, zdolnych także do przenoszenia pocisków nuklearnych. "Eksplozja na pokładzie mogła być wiele razy potężniejsza od tej, do której doszło w Czarnobylu. Mogła też być odebrana jako radziecka prowokacja, której Stany Zjednoczone i NATO nie pozostawiłyby bez odpowiedzi" - pisał Michaił Gorbaczow, który przed pięcioma laty postulował nominowanie załogi okrętu do Pokojowej Nagrody Nobla.

"Zrobili wszystko, co w ich mocy, by uratować pokój na świecie" - twierdził ostatni przywódca ZSRR. Tymczasem Kreml ukrywał historię okrętu i heroicznego poświęcenia jego załogi przez prawie trzy dekady. Nie bez powodu. Dramat K-19 nie wynikł, jak twierdziła Moskwa, z nieszczęśliwego wypadku. To był produkt systemu sowieckiego, polityczno-wojskowego kolosa na glinianych nogach. Za potiomkinowską fasadą "prężenia muskułów" kryły się zaniechania, błędy i zwykły bałagan.

Co właściwie zaszło na wodach Morza Norweskiego przed 50 laty? I równie ważne pytanie: dlaczego mogło do tego dojść?

Temperatura reaktora poza skalą

4 lipca 1961 r. nad ranem kapitan K-19 Nikołaj Zatiejew dostaje meldunek: "w prawym reaktorze ciśnienie spadło do zera". System chłodzenia został przerwany - przestała w nim krążyć woda. Wskazówka temperatury reaktora wykracza poza skalę, rozgrzewa się on teraz poza jakąkolwiek kontrolą.

Na wszystkich szkoleniach ostrzegano załogę przed takim scenariuszem. Przegrzanie rdzenia i jego roztopienie mogło doprowadzić do wybuchu termicznego. Nie jest to eksplozja o tak niszczycielskim wymiarze jak po prostu wybuch jądrowy, ale dla środowiska skutki nie są wcale mniej dotkliwe.

Ewentualność skażenia oceanu blednie jednak wobec innych zagrożeń. To szczyt zimnej wojny. Rrosną napięcia wokół sytuacji w Berlinie, USA i ZSRR są gotowe do wojny na lądzie, na morzu i w powietrzu. Tymczasem do awarii K-19 dochodzi stosunkowo niedaleko od stacji radiowej NATO na wyspie Jan Mayen. Obawa, że Pakt odbierze ewentualny incydent nuklearny jak akt prowokacji albo wręcz agresji, jest całkiem zasadna.

Reaktor musi zostać schłodzony. Zatiejew wynurza okręt i próbuje zameldować dowództwu o awarii, ale bez skutku - popsuła się antena dalekiego zasięgu. Kapitan K-19 musi na własną rękę podjąć dramatyczną decyzję.

Najlepszy nawigator kontra rozgildziajstwo

Kilka dni wcześniej marynarze uczcili urodziny Zatiejewa podwójną porcją wina. Skończył 35 lat - połowę z tego poświęcił marynarce wojennej. Cieszył się onegdaj reputacją najlepszego nawigatora Floty Czarnomorskiej. W latach 50. był zastępcą dowódcy nowoczesnej łodzi podwodnej S-61, kolejną dowodził już samodzielnie.

Jesienią 1957 r. zaproponowano mu przeniesienie do Floty Północnej i służbę na zupełnie nowym typie jednostki. Chodziło o klasę 658 (w kodzie NATO: Hotel) - pierwszą generację atomowych okrętów podwodnych uzbrojonych w pociski nuklearne. K-19 miał być jednym z jej pierwszych przedstawicieli, dumą radzieckiej marynarki wojennej.

Mocarstwowy wizerunek radzieckiej floty nijak miał się jednak do jej obrazu, który wyłania się ze wspomnień Zatiejewa. Podczas służby na Morzu Czarnym późniejszy dowódca K-19 zobaczył na wielu przykładach, jak wygląda rozgildziajstwo - "rosyjski stan ducha, który jest mieszaniną niechlujstwa, obojętności, lenistwa i głupoty". Zatiejew na każdym kroku widział brakoróbstwo stoczni, niechlujstwo załóg oraz niekompetencję dowódców.

Skutki nie raz odczuwał na własnej skórze - ledwie np. uszedł z życiem z poważnego wypadku na jednym ze swych poprzednich okrętów. Podczas wodowania S-61 ktoś nie dopilnował prawidłowego zalania zbiorników balastowych i jednostka niemal zatonęła, zanim w ogóle opuściła dok.

Zatiejew był też świadkiem skandalicznie prowadzonej akcji ratowniczej po tajemniczym wybuchu na niszczycielu "Noworosyjsk" (zginęło ok. 750 osób). Warto odnotować, że niektóre szczegóły jego relacji z tych zdarzeń są niezwykle podobne do tego, co wiemy dziś np. o zatonięciu "Kurska".

Nuklearna armada na łapu-capu

Kiedy podczas feralnego rejsu reaktor K-19 zaczyna się przegrzewać, okazuje się, że… nie ma żadnego zapasowego systemu chłodzenia! Po prostu go nie zainstalowano - to konstrukcyjne zaniechanie wzięło się z pośpiechu.

Zatiejew pamiętał, że kiedy jego okręt czekał jeszcze w doku na próby morskie, flota wodowała trzy nowe jednostki o napędzie nuklearnym - naprędce, niemal bez testów podstawowych systemów: reaktora i jego zabezpieczeń, uzbrojenia czy łączności. Nie wykańczano nawet pomieszczeń dla załogi.

Skąd to łapu-capu radzieckiej floty? Oczywiście - z chęci dogonienia Amerykanów. Nuklearny wyścig w głębinach rozpoczął się w połowie lat 50. i US Navy ciągle była w nim o krok do przodu. Pod koniec dekady Amerykanie wprowadzili do służby okręty nowego typu: George Washington. Mogły one wystrzeliwać pociski nuklearne, pozostając w zanurzeniu. Taka jednostka mogła niepostrzeżenie podpłynąć np. na Morze Norweskie i stamtąd uderzyć np. na Moskwę.

Na taki argument Kreml nie miał strategicznej odpowiedzi. Poszukiwał jej nerwowo. W morze zaczęły więc wychodzić okręty na pozór nowoczesne, lecz ich stan techniczny i gotowość bojowa pozostawały wielką niewiadomą nawet dla dobrze wyszkolonych załóg. Jednym z tych okrętów był K-19.

Klątwa ojca chrzestnego

Mogło się zresztą wydawać, że fatum wisiało nad K-19, odkąd tylko w październiku 1958 r. położono stępkę pod jego budowę. Zaczęło się od szeregu tragicznych wypadków jeszcze w stoczni: sześć kobiet zatruło się od trujących oparów, dwóch robotników zginęło w pożarze, a pokrywa luku rakietowego zmiażdżyła elektryka.

Na domiar złego "mistrzem ceremonii" chrztu okrętu zostaje wydelegowany oficer, nie zaś kobieta - jak nakazywałaby tradycja. W kulminacyjnym momencie uroczystości butelka szampana, zamiast z impetem roztrzaskać się o kadłub K-19, ześlizguje się po rufie. Marynarze wstrzymują oddech - trudno o gorszy omen.

Zanim K-19 otrzyma dziewicze zadanie bojowe, ta klątwa kilka razy o sobie przypomni. W kwietniu 1960 r. na okręcie po raz pierwszy psuje się reaktor. Trzy miesiące później podczas ćwiczeń na głębokości 300 m puszcza uszczelka (znów niechlujstwo wykonania!) i woda zaczyna się wdzierać do jednego z przedziałów - cudem udaje się awaryjne wynurzenie. W kwietniu 1961 r. K-19 prawie zderza się z amerykańskim okrętem podwodnym.

W czerwcu wypływa w miesięczny rejs na Atlantyk. Ma tam wziąć udział w "grze wojennej" - zagrać rolę amerykańskiej jednostki w ćwiczeniach symulujących prawdziwy konflikt. Zadanie: wypłynąć na ocean niepostrzeżenie dla sił NATO, a następnie przebić się pod lodem Cieśniną Duńską na Morze Barentsa i stamtąd odpalić w kierunku radzieckiego terytorium próbną głowicę. Wszystko przebiega zgodnie z planem - aż do awarii reaktora.

Śmierć w kolorach tęczy

Na okręcie rośnie promieniowanie. Pojawia się pomysł zaimprowizowanego systemu chłodzenia, ale jego realizacja wymaga poświęcenia ostatecznego: kilku marynarzy musi po prostu wejść do "gorącego" od promieniowania przedziału i przyspawać do reaktora rurę doprowadzającą wodę.

To było posłanie ludzi na pewną śmierć i wiedzieli o tym zarówno oni, jak i dowódca. Marynarze wchodzili do komory reaktora w skafandrach przeciwchemicznych i maskach gazowych, choć nie mogły one dać im przed radiacją żadnej ochrony. Innej odzieży ochronnej na okręcie nie było.

Nikt nigdy nie zbliżał się w taki sposób do rdzenia i nie widział z tak bliska błękitnej poświaty tzw. promieniowania Czerenkowa. Kiedy marynarze spawali instalację, nad stosem atomowym pojawił się jeszcze niebiesko-fioletowy ogień (zdołano go ugasić) - czegoś takiego również nikt dotąd nie widział. Nuklearna śmierć, która stała nad pracującymi marynarzami, miała kolory tęczy.

Wychodzili z komory reaktora puchnący, poparzeni, trudni do rozpoznania. Z ich ust sączyła się żółć, pocili się krwią. Wyli z bólu, ale pozostawali przytomni. Tak wyglądała choroba popromienna w najostrzejszej z postaci. Ośmiu marynarzy z K-19, którzy własnymi rękami naprawiali uszkodzone chłodzenie, miało umrzeć w mękach po tygodniu, góra kilkunastu dniach.

Jak Ojczyzna "wita" bohaterów

Odległość do bazy Zapadnaja Lica wynosiła ponad 2,5 tys. km. Gdyby Zatiejew rozkazał powrót tą trasą, skazałby na śmierć resztę załogi - na podwyższoną dawkę promieniowania (cały czas rozprzestrzeniającego się na okręcie) narażone były wszystkie osoby na pokładzie, w sumie ponad 130 osób.

Dowódca wybrał więc rejs na południe, w nadziei napotkania radzieckiej floty. Natknął się wkrótce na dieslowski okręt podwodny S-270, na który ewakuowano ponad połowę załogi; resztę zabrała wkrótce inna jednostka. Niecałą dobę po awarii K-19 był opuszczony. Członkowie załogi zostali przebadani i poddani zabiegom dezaktywacyjnym - czyli dosłownie zmywano z nich skażenie. Po powrocie na ląd rozdzielono ich, w zależności od stopnia napromieniowania, pomiędzy wojskowe instytuty, szpitale i sanatoria.

Gdy w szpitalnych łóżkach umierali kolejni podwładni Zatiejewa, on zmagał się z kolejnymi szykanami i upokorzeniami. Jeden z kontradmirałów za wszelką cenę próbował go oskarżyć o porzucenie okrętu. Inny z dowódców floty - szczególnie cięty na Zatiejewa - rozkazał niedługo później zniszczyć pomnik, który rezerwowa załoga K-19 wzniosła na cześć swych poległych kolegów na jednym z portowych nabrzeży.

Odznaczeni, upokorzeni, chorzy psychicznie

Ale z samego kapitana nie sposób było zrobić kozła ofiarnego. On i jego załoga nie mogli się w kryzysowej sytuacji zachować lepiej. Śledztwo ujawniło za to konstrukcyjne i instalacyjne niedoróbki reaktora, które doprowadziły do awarii. Np. podczas prac w stoczni lekkomyślni spawacze nie zabezpieczyli należycie rur systemu chłodzenia - podczas spawania padały na nie krople roztopionego metalu i stąd późniejsze pęknięcia…

Wyniki dochodzenia potraktowano jednak iście "po sowiecku". Utajniono je na lata, najpewniej po to, żeby nie przestraszyć kandydatów do służby na okrętach nuklearnych. Dowódców innych okrętów atomowych również nie poinformowano, co i dlaczego stało się na pokładzie K-19. Przyczyną katastrofy ogłoszono oficjalnie nieszczęśliwy wypadek - tak, by odpowiedzialność nie spoczywała ani na stoczni, ani na twórcach reaktora...

Marynarzom z K-19 przyznano w końcu państwowe odznaczenia. Wręczający je admirał Iwan Bajkow powiedział przy tej okazji marynarzom: "Sądzicie, że jesteście bohaterami? U nas w Leningradzie katastrofy też się zdarzają, choćby tramwajowe".

Komisje lekarskie, które potem badały marynarzy, zostawiły im już na zawsze skazę w aktach służby. Wpisano do nich, że wszyscy badani cierpią na "zespół asteno-wegetatywny" (dolegliwości na tle psychicznym). W państwie, którym rządziła obsesja tajności, nie można było po prostu przyznać, że marynarzy z K-19 toczy choroba popromienna. Tymczasem w ciągu następnych dwóch lat miało z jej powodu umrzeć jeszcze 14 członków załogi. Ci, którzy przeżyli, mieli "tylko" cierpieć na mniej lub bardziej poważne dolegliwości, związane oczywiście z napromieniowaniem.

Pływająca Hiroszima zbiera żniwo

Zatiejew nigdy już nie wrócił na mostek okrętu podwodnego jako kapitan. Awansował natomiast w sztabie - został zastępcą dowódcy dywizjonu atomowych okrętów podwodnych Floty Północnej. Zmarł w 1998 r. po ciężkiej chorobie płuc. W latach 90. załoga K-19 doczekała się wreszcie pomnika - stanął na Cmentarzu Kuźmińskim w Moskwie, gdzie wśród swych poległych marynarzy spoczął również Zatiejew.

K-19 po incydencie został odholowany do bazy Murmańsk-Polarny. Okręt dosłownie "świecił" - skażał wszystko w promieniu 700 m. Ale we flocie uznano, że bardziej opłaca się odkażanie niż złomowanie jednostki. Przez trzy kolejne lata przygotowywano ją do powrotu do służby, m.in. całkowicie wymieniając reaktor.

Ale pech nie opuszczał marynarzy kolejnych załóg K-19. Osiem lat po incydencie na Atlantyku okręt zderzył się z amerykańską łodzią podwodną "Gato". Uszkodzenia nie były tym razem znaczące. Za to w 1972 r., ok. tysiąca km od nowofundlandzkiego wybrzeża, miał miejsca incydent znacznie poważniejszy. Zapalił się olej hydrauliczny i na pokładzie zanurzonego okrętu wybuchł pożar, w którym zginęło 28 marynarzy…



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Twoja przyszłość w kolorach tęczy
Klątwa Niosąca Śmierć
Twoja przyszłość w kolorach tęczy
Z okazji przyjęcia kolejnej wiosny na kark wszystkiego tego co jest naj świata w kolorach tęczy niec
Paznokcie w kolorach tęczy
02B Z dziećmi o śmierci 19 04-2008, KSW Kędzierzyn spotkania, Spotkania i sprawozadnia K-K KSW
Antologia Złota podkowa 19 Banasiowa Teodora Towarzysz śmierci
2012 06 19 Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła wczoraj śledztwo w sprawie śmierci gen Sławomir
Postman Zabawić się na śmierć str 19 53
Rosjanie wyznaczyli ścieżkę śmierci Nasz Dziennik, 2011 01 19
19 Mikroinżynieria przestrzenna procesy technologiczne,
ŚMIERĆ I JEJ OZNAKI
Prezentacja1 19
Wola śmierci a obowiązek ratowania życia 3
19 183 Samobójstwo Grupa EE1 Pedagogikaid 18250 ppt
19 Teorie porównanie
Sys Inf 03 Manning w 19
Pedagogika smierci
WdK 19 21

więcej podobnych podstron