Żuławski W Tragedie tatrzańskie


Wawrzyniec Żuławski

"Tragedie tatrzańskie"

Opracowanie - Tomek Furmankiewicz
DROGA KU ŚMIERCI
Zmarznięte palce z coraz większym wysiłkiem zaciskają się na niewielkich
występach skalnych. Muszą utrzymać ciężar całego ciała, zwisającego luźno nad
przepaścią. Czyż długo można wytrzymać taką męczarnię? Wrócić. Za wszelką cenę
wrócić na opuszczoną tylko co małą, trawiastą platforemkę. Wydawała się tak
ciasna i niewygodna, wydawało się, że jedyne wyjście to próbować schodzić w dół,
w kierunku piargów doliny, a teraz... Człowiek wiszący na rękach rozumie już, że
popełnił straszliwy błąd. Dałby wszystko, aby znaleźć się tam z powrotem, poczuć
grunt pod nogami, czekać, aż przyjdzie ratunek. Platforemka znajduje się
zaledwie o centymetry ponad głową nieszczęśliwego. Aby na nią wrócić, musiałby
jednak znaleźć choć chwilowe oparcie dla nóg wydźwignięcie się na samych rękach
jest już fizyczną niemożliwością. Tymczasem stopy, obute w gumowe trampki,
bezradnie ślizgają się po stromej, mokrej płycie skalnej. Człowiek walczący o
życie jest u kresu sił. Jego ciało wykonuje jakieś dziwaczne, nieskoordynowane
ruchy, przez głowę przelatują bezładne myśli, palce rąk, zaciśnięte kurczowo,
poczynają się stopniowo rozginać. Błysk przeraźliwego strachu przywraca
przytomność. Ręce wpijają się znów w skałę. Prawa noga staje na jakiejś
mikroskopijnej kępce trawy, rosnącej w szczelinie płyty. Podźwignięcie się
ostatkiem sił i wyrzut ręki w kierunku chwytu na wysokości zbawczej
platforemki... Wątła trawka nie wytrzymała ciężaru. Noga znów ześliznęła się po
płycie. Na ułamek sekundy człowiek zawisł na jednej ręce. Palce rozluźniły się
od gwałtownego szarpnięcia. Krótki rozpaczliwy krzyk - i człowiek runął w
przepaść... *
Jakże beztrosko zapowiadał się dzień, kiedy - jeszcze kilka godzin temu - młody
turysta kończył spokojnie śniadanie w schronisku na Hali Gąsienicowej i zbierał
się do wymarszu. "Pogoda cudowna - myślał - wyjdę na Granaty i Orlą Percią
przejdę na Krzyżne. Kierownik schroniska wspominał wprawdzie, że na tym odcinku
znaki są dawno nie odmalowywane i niektóre już się prawie zatarły, ale cóż z
tego? Dam sobie radę. Byłem już przecie na Giewoncie, Czerwonych Wierchach, a
nawet - co prawda z przewodnikiem - na Zawracie i Kozim Wierchu! Zatarte znaki?
Ależ musi tam być chyba jakaś wydeptana ścieżka, a w taką pogodę będzie ją widać
z daleka". ((1)) Przy wyjściu ze schroniska moment zastanowienia: ktoś tam
kiedyś mówił, że ciepły sweter i wiatrówkę trzeba ze sobą zabierać nawet w
najpiękniejszą pogodę. Nonsens! Zawracanie głowy. W każdym razie nie w t a k ą
pogodę - w słoneczny, upalny dzień bez jednej chmurki. Szorty, koszulka z
krótkimi rękawami i trampki na nogach wystarczą w zupełności. No - dziesiąta
godzina! Czas iść w drogę. Na wierzchołku Granatów długo wygrzewał się w słońcu,
zadowolony z wycieczki i z samego siebie. Straszono go trudnościami drogi -
tymczasem przebył ją z łatwością, bez żadnego wysiłku. Kilka klamer - cóż to za
przeszkoda dla dobrze wygimnastykowanego młodzieńca? Dalszy szlak z pewnością
nie będzie trudniejszy. Gdzieś na horyzoncie pojawiły się chmury. Głupstwo takie
sobie niewinne, białe chmurki. Zdziwił się trochę, gdy usłyszał, że jeden z
odpoczywających na szczycie turystów nakłaniał swych towarzyszy, by już
rozpocząć zejście do schroniska. Przecież jest zaledwie pierwsza - do wieczora
jeszcze tyle czasu. Przypomniał sobie czyjeś tam wywody, że na wycieczki należy
wyruszać wcześnie i wcześnie wracać do schroniska, bo rano pogoda najpewniejsza,
a w południe często się psuje. Skrzywił się pogardliwie. Taka "murowana" pogoda
nie może się zepsuć! Zejście na Granacką Przełęcz i trawers w poprzek Orlej
Baszty i Buczynowych Czub nie sprawiły mu również trudności. Był zręczny,
niewrażliwy na przepaście, posuwał się więc lekko i dość szybko. Klamry i
łańcuchy wyznaczały drogę. Znaki gdzieniegdzie były wyraźne, w niektórych
miejscach rzeczywiście zatarte. Ani zauważył, gdy z południowego zachodu
nadciągnęły ciężkie burzowe chmury. Gdy perć wywiodła go z powrotem na krawędź
grani, był zaskoczony, znalazłszy się w gęstej, nieprzeniknionej mgle. Wśród
coraz silniejszych grzmotów i pierwszych kropel deszczu szedł dalej, widząc
przed sobą tylko kilkanaście najbliższych metrów ścieżki. Burza rozpoczęła się
na dobre. Z nieba lały się teraz całe strugi deszczu. Huk piorunów przewalał się
po pustych kotłach górskich - zanim przebrzmiało echo jednego, już następny
wybuchał z nową gwałtownością. Doszczętnie zmoknięty turysta schronił się pod
nieco nachylony okap głazu. Dygotał febrycznie, szczękał zębami, wstydząc się
przed. samym sobą przyznać, ile by teraz dał za ciepły wełniany sweter i
wiatrówkę, które leżały bezużytecznie w jego plecaku na Hali Gąsienicowej.
Prowizoryczne schronienie kiepsko zabezpieczało przed deszczem, a już wcale
przed wiatrem i zimnem. Burza jednak długo trwać nie może. Postanowił
przeczekać. Istotnie burza po jakimś czasie minęła, ale pozostała mgła i
przenikliwie zimny, drobny deszczyk. Próbował doczekać się rozjaśnienia. Na
próżno. Było już po czwartej - prawie ostatnia chwila, by zdążyć do schroniska -
a sytuacja nie ulegała zmianie. Wyruszył w dalszą drogę, już choćby dlatego, by
się trochę rozgrzać. Jakże inaczej przedstawiał się obecnie jego pochód.
Sztywne, zmarznięte ciało straciło dotychczasową zwinność, poruszało się
opornie, niezgrabnie. Gumowe podeszwy trampek ślizgały się po ociekającej wodą
skale. W przejściach, w których musiał sobie pomagać rękami, czynił to z
najwyższym trudem, czując, że traci władzę nad marznącymi palcami. Turysta
począł również coraz silniej odczuwać głód. Jedzenia ze sobą nie wziął, a
śniadanie na Hali i kilka cukierków na szczycie Granatów dawno już poszło w
zapomnienie. Za głodem i zimnem przyszło zmęczenie - coraz częściej poczynało
brakować mu oddechu. W pewnej chwili spostrzegł, że nie znajduje się na
właściwym szlaku. Niewyraźna ścieżyna; którą szedł dotąd, okazała się kozią
percią gubiącą się powyżej w stromych skałach. Nie widniały na nich ani malowane
olejną farbą znaki, ani łańcuchy czy klamry. Rozejrzał się. W poprzek
trawiastego stoku biegło kilka smug, przypominających we mgle ścieżki. Schodził
ku nim, próbował się posuwać, wracał z powrotem w górę - za każdym razem
przekonywał się o swej omyłce. Znajdował się prawdopodobnie w pobliżu Przełęczy
Nowickiego lub na stokach Wielkiej Buczynowej Turni, opadających ku Dolinie
Buczynowej, ale ani o tym wiedział, ani go interesowało, gdzie jest. Wiedział
tylko, że musi odnaleźć Orlą Perć, dojść nią na Krzyżne i zejść przez Dolinę
Pańszczycką na Halę Gąsienicową. Odnaleźć Orlą Perć, którą nie wiedzieć kiedy
zgubił? O to właśnie chodziło! Turystę poczyna ogarniać niepokój, a potem
paniczny lęk. Kręci się już dość długo na tej samej niewielkiej przestrzeni, a
ścieżki ani śladu. I znowu przypomina mu się czyjaś rada, że w podobnej sytuacji
należy powrócić do miejsca, w którym po raz ostatni widziało się wyraźny znak, i
stamtąd spokojnie poszukać następnego znaku. Dobra rada. Gdzie to on widział
ostatni znak? Wysoko, jeszcze na grani, blisko pół godziny temu. Wracać w górę
taki kawał i zaczynać od nowa? Nie miałby już chyba sił. Całą energię
koncentruje po to, by iść naprzód, być coraz bliżej schroniska. A zresztą czy
uda się trafić z powrotem w tej przeklętej mgle? Trzeba iść w kierunku Krzyżnego
- gdzieś tam znajdzie się przecież ścieżkę. Albo też może próbować zejść wprost
w dół? Trawersuje jakieś żleby, kominki, majaczące we mgle skalne żebra.
Przemarznięcie, zmęczenie i głód wywołuje w nim jakby odrętwienie i
zobojętnienie na sytuację. W mózgu zjawia się myśl: a może zostać tu i krzyczeć
o pomoc? Ale cóż - do zmroku już tylko godzina lub dwie. Nikogo w górach o tej
porze i w taką pogodę nie ma. Trzeba teraz zaczekać do rana, a jutro albo pogoda
się poprawi, albo ktoś wezwie Tatrzańskie Pogotowie - choćby kierownik
schroniska, zaniepokojony tym, że turysta nie powrócił na noc. Na myśl o biwaku
przypływa znów fala panicznego strachu. Siedzieć tu całą noc - zmoknięty, bez
jedzenia i ciepłego ubrania? Za nic! To byłoby nie do wytrzymania. Iść!
Gdziekolwiek, w górę lub w dół. Ogarnięty lękiem umysł nie funkcjonuje już
sprawnie, nie ocenia trafnie sytuacji, nie wyciąga z niej trzeźwych, spokojnych
wniosków. Iść choćby całą noc, byle wyrwać się z tej pułapki! Żeby tylko mgła
rozstąpiła się choć na chwilę. Mgła, jak gdyby spełniając to życzenie, poczęła
kłębić się, odsłaniając coraz dalsze żleby i grzędy. Kilka silniejszych
podmuchów wiatru na chwilę rozpędziło chmury i w dole zamajaczyły piargi Doliny
Buczynowej. Turyście wyrwał się mimo woli okrzyk radości. Stał na trawiastym
stoku, który pozornie zbiegał na sam dół. Wydało mu się, że pół godziny, może
godzina zejścia sprowadzi go na dno doliny, w której prędzej czy później
musiałby trafić na ścieżkę do schroniska. Niedoświadczony, zaślepiony strachem
nie zdawał sobie sprawy, że widzi tylko górną, łagodną część stoku, który ku
piargom obrywa się stumetrowym pionowym urwiskiem. Nie uświadamiał sobie
również, że dotychczasowa jego sytuacja nie była w gruncie rzeczy tak groźna,
jak sądził. Miał przecież do wyboru: wrócić na grań do ostatniego widzianego
znaku i uważnie poszukać następnego lub - powrócić przez Granaty do schroniska.
W najgorszym razie mógł wyszukać wygodne, osłonięte od wiatru miejsce i
przetrwać jakoś do rana, a następnego dnia doczekałby się z pewnością pomocy.
Dopiero teraz właśnie, zstępując trawiastym zboczem, szedł w nieuchronny
potrzask, zbliżał się ku własnej śmierci jak ćma pędząca do światła. Nie
zastanawia go, że ten "łagodny stok" jest stromy, coraz stromszy, że chwilami
musi sobie pomagać rękami. Zatrzymuje go jakaś niewysoka ścianka. To nic. Widać,
że dalej są możliwości zejścia. Ześliznął się kilka metrów. Znów jakiś czas
teren był łatwy i znów jakieś ścianki, żleby, rynny, kominki. Ale chyba dno
doliny jest niedaleko. Przecież schodzi tak długo. O! Te trawy poniżej to pewnie
już w dolinie. Nie, to wielka trawiasta platforma, a poniżej?... Urywa się jakoś
bardzo pionowo. Nie wiadomo, jak tam głęboko, bo mgła znowu wszystko zakrywa.
Nie przyszło mu na myśl rzucić kamień, by przekonać się, jak długo leci. Z
pewnością to znów jakiś niewysoki próg. Kilka metrów niżej widać małą trawiastą
platforemkę... Jakoś strasznie tu stromo i krucho. Turysta już kilkakrotnie
obsunął się dość niebezpiecznie. To noga mu się ześliznęła, to chwyt się oberwał
- za każdym razem jednak zdołał się utrzymać i oto już stoi na owej maleńkiej
platforemce. Ale co dalej? Wygląda bardzo groźnie, choć niewiele widać w tej
mgle... Więc wracać? - Oznaczałoby to powrót do poprzedniej sytuacji pełnej
niepewności i lęku. A zresztą, czy będzie w stanie pokonać w górę dopiero co
przebyte trudności? Czekać, wołać o pomoc? Ależ tu zaledwie da się ustać czy
usiąść, tak ciasno i stromo. Zostaje tylko droga w dół. Ta ścianka nie będzie
miała więcej niż poprzednie. Nawet jeśli się z niej zsunie - nic mu nie będzie.
Dolina musi być całkiem blisko - to już z pewnością ostatnia przeszkoda. Tu
trochę niżej platforemki są dobre chwyty, na nogi też się tam pewnie znajdzie
jakiś stopień. Zakończenie znamy... - Gdy zawisł na chwytach nad próżnią, której
głębię raczej odczuwał, niż umiał ocenić - zrozumiał, że opuszczając platforemkę
utracił ostatnią szansę życia, że jest zgubiony bez ratunku...
*
Historia, którą tu opisałem, nie zdarzyła się w rzeczywistości nigdzie, ale
mogła się zdarzyć i na pewno zdarza się niejednokrotnie, gdyż nie ma sezonu w
Tatrach, by takiego lub niemal identycznego wypadku nie zanotowały kroniki
Pogotowia. Nie zawsze kończą się one śmiertelnie: czasem ciężkim potłuczeniem,
czasem - gdy turysta posiada więcej rozsądku i opanowania, wyprawa ratunkowa
sprowadza go zdrowo i cało do schroniska. Istnieją wszakże i inne przyczyny,
które sprawiają, iż zdradliwe ściany i żleby tatrzańskie pochłonęły i
pochłaniają nadal wiele ofiar. Wystarczy stromy, twardy płat śniegu, na który
niedoświadczony turysta wkroczy bez odpowiedniego obuwia i czekana lub ciupagi,
by za chwilę w śmiertelnym pędzie zsuwać się ku sterczącym w dole głazom.
Wystarczy zmiana pogody, mgła, a nawet nie dość wyraźnie namalowany znak przy
szerokiej ścieżce, by zgubił drogę. Wystarczą mokre urwiste trawki, a nawet to,
że w dole ujrzał schronisko lub staw, do którego postanowił zejść "najkrótszą"
drogą. Pułapki, które uważny, doświadczony turysta omija z daleka, sytuacje, w
których znakomicie daje sobie radę, stają się grobem dla dziesiątków
nieopatrznych, lekkomyślnych nowicjuszy. Nie należy jednak sądzić, że tylko
szlaki turystyczne są terenem śmiertelnych wypadków. Skaliste urwiska
tatrzańskie prawie co roku są niemymi świadkami katastrof, których ofiarą padają
taternicy, i to nieraz najwybitniejsi spośród nich. Przyczyną nie są tu już
proste błędy w rodzaju tych, które opisaliśmy na wstępie. Zazwyczaj powodem
katastrof jest ukruszenie chwytu, odpadnięcie z jakiejś arcytrudnej przewieszki,
czasem zaskoczenie w środku urwiska przez burzę lub śnieżycę. Trudności
terenowe, stromość ścian tatrzańskich sprawiają, że każdy taki wypadek jest
groźny dla życia wspinaczy. Ale też i przygotowanie ludzi szturmujących ściany,
i ich ekwipunek (lina, haki, specjalne obuwie itp.) są inne niż turysty
wyruszającego na Zawrat czy Orlą Perć. Gdy zastanawiamy się głębiej - w każdym
niemal wypadku taternickim spostrzegamy jakiś błąd: błąd w asekuracji liną,
niedbałe, zbyt słabe wbicie haka, nieumiejętność znalezienia w ścianie
właściwego szlaku, czyli - jak mówią taternicy - "drogi", lekkomyślna brawura i
nieostrożność, przecenienie swych sił, zbyt mała odporność fizyczna i psychiczna
na ciężkie warunki atmosferyczne... Błędy takie i inne popełniają nieraz bardzo
rutynowani taternicy, częściej jeszcze młodzi i bardzo sprawni, ale nie dość
doświadczeni wspinacze. Toteż rokrocznie, latem i zimą, Tatrzańskie Ochotnicze
Pogotowie Ratunkowe interweniuje w licznych wypadkach turystycznych i
taternickich, ratując dziesiątki i setki nieszczęśliwych, powiększając swój
piękny rejestr zasług w służbie człowieka. Gdy sięgnąć do starych, pożółkłych
ksiąg Pogotowia, można w nich znaleźć karty wypełnione przykładami prawdziwego
bohaterstwa, przykładami najpiękniejszego poświęcenia. Można znaleźć również
pełne grozy i napięcia tragedie, rozgrywające się w mrocznych ścianach
tatrzańskich. Wydobędziemy niektóre z nich nie tylko dlatego, że stanowią
pasjonujący temat opowieści. Analiza wypadków górskich, choćby przeprowadzona
mimochodem, przy opisywaniu zdarzeń, pozwoli czytelnikowi wyciągnąć wnioski co
do przyczyn poszczególnych katastrof tatrzańskich. Wnioski, które doprowadzą do
stwierdzenia, że przy odpowiednim stopniu zaawansowania turystycznego względnie
taternickiego, przy zachowaniu pełnej ostrożności, śmiertelne wypadki w Tatrach
są całkowicie do uniknięcia. Stwierdzenie ważne, szczególnie dziś, gdy pełen
rozmachu rozwój turystyki wymaga czujności, aby zwiększający się stale napływ
ludzi w Tatry nie powiększał jednocześnie liczb w statystykach Pogotowia.
Cofnijmy się teraz do dawnych lat, do dramatycznych dni roku 1910, do owego
mżystego popołudnia 5 sierpnia, gdy stary przewodnik Klimek Bachleda siedział
jeszcze spokojnie przed swoją chałupą, rozmyślając, czy też pogoda poprawi się
na tyle, by pojutrze mógł z "gościem" pójść na Kozi Wierch. O tej samej porze, w
dalekiej, pustej Dolinie Jaworowej, młody taternik, Jan Jarzyna, ze ściśniętym
sercem spiesznie schodził w dół, a za nim echo niosło poprzez mgły żałosne
wołanie ciężko rannego towarzysza, którego pozostawił wysoko - w ponurej,
oślizłej od deszczu ścianie Małego Jaworowego Szczytu. W ŚCIANIE MAŁEGO
JAWOROWEGO
Wołanie o pomoc, które rozlegało się w pustce górskiej, dobiegało z północnej
zerwy Małego Jaworowego Szczytu, ze skalnej platformy pokrytej wielkimi głazami.
Tego dnia - 5 sierpnia 1910 roku - młody, ale już świetnie zapowiadający się
taternik, Stanisław Szulakiewicz, wraz ze swym towarzyszem, Janem Jarzyną,
wyruszyli z zamiarem dokonania pierwszego przejścia tej ściany. Owa ściana,
licząca przeszło trzysta metrów wysokości, odstraszała kruchością zwietrzałych
skał i gładką, niedostępną partią szczytową. Nikt jeszcze nie przeszedł ani
nawet nie próbował przejść tych groźnych urwisk, toteż zadanie, które sobie
postawili młodzi zdobywcy, było niezwykle poważne. Początkowo prowadził
Szulakiewicz. Dość szybko przebyto pierwsze przeszkody ściany: wąską, płytową
rynnę skalną. Wyżej, w środkowych partiach, teren stał się łatwiejszy, mniej
stromy, bardziej rozczłonkowany. Stroma półka, ciągnąca się skośnie w prawo,
zaprowadziła wspinaczy do piarżystego wgłębienia. Skały spiętrzały się nad nim
pionowo, ale jeszcze nieco dalej w prawo trawiasto-skaliste żebro pozwalało bez
większych trudności pokonać dalszy odcinek. Pionowy uskok żebra udało się
okrążyć dalekim łukiem od lewej strony. Już sto metrów, już sto pięćdziesiąt,
już więcej niż połowa ściany została zdobyta. Rosła przepaść pod stopami, coraz
głębiej i głębiej w dole widać piargi i śniegi doliny. Od połowy ściany pierwszy
szedł Jarzyna. Żebro, którym się wspinał, stawało się coraz bardziej strome. Do
szczytu zostało już tylko jakieś sto dwadzieścia metrów, ale teraz zagrodziły
drogę gładkie, żółto zabarwione płyty górnych partii ściany. Daremnie młodzi
taternicy szukali jakiejś luki w przewieszonych zerwach. Wąskim, poziomym
gzymsem skalnym posuwają się jakiś czas w prawo, w poprzek ściany, natrafiając
na obszerną platformę zasypaną piargiem i kamiennymi blokami. Trudno nam dziś
odtworzyć ściśle szlak ich dalszej wspinaczki. Ściana nad platformą wykazuje
niewielkie możliwości przejścia. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że do dziś
jeszcze nie została pokonana. W rok po próbie Szulakiewicza i Jarzyny cofnęli
się z tego miejsca dwaj najznakomitsi ówcześni taternicy węgierscy: bracia Gyula
i Roman Komarniccy. Zdobyli oni wprawdzie północną ścianę Małego Jaworowego, ale
ominęli jej górne partie dalekim trawersem w prawo. Jarzyna rusza znowu naprzód.
Śmiało atakuje pionowe płyty skalne. Wyszukuje małe, prawie niewidoczne chwyty i
stopnie. Z najwyższym wysiłkiem wspinacze posuwają się powoli metr po metrze.
Szulakiewicz asekuruje towarzysza z uwagą i skupieniem, ale - bądźmy szczerzy -
cóż warta była asekuracja w czasach, gdy wbicie haka w skały zdarzało się tylko
wyjątkowo, a normalnie stosowanym ubezpieczeniem była lina trzymana przez
asekurującego po prostu... w ręku? A właśnie w tej chwili asekuracja przy pomocy
haków i karabinków miałaby wartość nieocenioną. Jarzyna znajduje się bowiem
jakieś piętnaście metrów nad towarzyszem w sytuacji nadzwyczaj niebezpiecznej.
Stoi na maleńkich stopniach w przewieszonej ścianie, ręce zaciśnięte na skalnych
chwytach drżą mu ze zmęczenia. Odczuwa teraz skutki nadmiernego wysiłku wielu
godzin wytężonej wspinaczki. Usiłuje wyciągnąć się na rękach w górę, na
dogodniejsze miejsce, i wtedy utrudzone mięśnie odmawiają posłuszeństwa,
nastąpił skurcz, zgięta w łokciu ręka zesztywniała, stała się nagle jakaś obca,
jakby nie własna, palce wyprostowały się wbrew woli, wypuściły chwyt. Zanim
wspinacz zrozumiał, co się właściwie stało - już leciał w powietrzu głową w dół.
Gwałtowne szarpnięcie liny wyrwało błyskawicznie Szulakiewicza ze stanowiska
asekuracyjnego. Po ułamku sekundy lecieli już obaj. Przerzuciło ich przez
platformę, z której niedawno wyszli, ale łącząca ich lina zaczepiła się o jeden
z bloków skalnych, jakimś cudownym wprost przypadkiem nie zerwała się i obaj
zawiśli potłuczeni, lecz żywi. Z trudem udało im się wygramolić z powrotem na
platformę. Dziwna rzecz: Jarzyna, którego upadek wynosił niemal pięćdziesiąt
metrów, wyszedł z niego prawie bez szwanku. Natomiast Szulakiewicz, który spadał
"zaledwie" dwadzieścia metrów, odniósł poważniejsze, choć prawdopodobnie
niegroźne dla życia obrażenia i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach.
Początkowo sądzili, że dłuższy odpoczynek na platformie wystarczy, by przywrócić
Szulakiewiczowi możność choćby najpowolniejszego schodzenia z pomocą liny. Gdy
po dwóch godzinach stan nie uległ zmianie, zdecydowali, by Jarzyna spróbował
zejść sam i sprowadzić pomoc. Była to jedyna decyzja, jaką w tych
okolicznościach mogli powziąć. Oczekiwanie pomocy w ścianie, przywoływanie jej
krzykiem w pustej, nie uczęszczanej wówczas Dolinie Jaworowej było zupełnie
bezcelowe. W pogodny dzień wołanie mogliby może usłyszeć nieliczni turyści
przechodzący niekiedy szlakiem przez Lodową Przełęcz. Tego dnia jednakże pogoda
była wybitnie niepewna. O, właśnie z mgieł wałęsających się nisko nad doliną
poczyna padać drobny, tatrzański kapuśniaczek. Trzeba się spieszyć, zanim skała
nie stanie się mokra i śliska. Ciężka to decyzja dla każdego prawdziwego
człowieka gór opuścić rannego towarzysza, nawet gdy się wie, że to dla niego
jedyny ratunek. Tym cięższa, gdy się ma ze sobą marny kawałek liny, pod sobą
blisko dwieście metrów trudnej i kruchej ściany, a wie się dobrze, iż od
powodzenia wyprawy, od jednego fałszywego kroku zależy życie lub śmierć kolegi i
przyjaciela. Jan Jarzyna bez wahania wziął na siebie to brzemię
odpowiedzialności. Późniejsze kroniki taternickie nie notują już więcej jego
nazwiska. Nie wiemy, jakie były dalsze losy tego młodzieńca o zadatkach na
alpinistę wielkiego kalibru. Przypuszczać należy, że po straszliwych
zdarzeniach, o których tu piszemy, Jarzyna porzucił taternictwo na zawsze.
Jednakże nawet dziś, po tylu latach, czujemy podziw i szacunek dla hartu woli
człowieka, który potrafił dokonać niezwykłego czynu: mimo potłuczeń, mimo
niewątpliwego wstrząsu po wypadku, mimo coraz to pogarszającej się pogody zejść
samotnie, bez asekuracji, poprzez urwisko Małego Jaworowego i w niezwykle
szybkim tempie odbyć wielogodzinny, wytężony marsz do dalekiego schroniska przy
Morskim Oku. Do schroniska tego dotarł o godzinie dziesiątej wieczór.
Natychmiastowy telefon do zakopiańskiego Pogotowia, krótki (jakże krótki!)
moment odpoczynku, i Jarzyna wraz z dwoma przebywającymi w Morskim Oku turystami
i trzema przewodnikami pomaszerował w ciemność deszczowej nocy z powrotem pod
ścianę, w której zostawił oczekującego pomocy Szulakiewicza. Alarm o wypadku na
Małym Jaworowym postawił na nogi całe Tatrzańskie Pogotowie. Mimo późnej
wieczornej pory, mimo fatalnej pogody, ulewy i wichru kierownik Mariusz Zaruski
zmobilizował wszystkich obecnych w Zakopanem przewodników i taterników. O
północy tego samego fatalnego dnia 5 sierpnia ekspedycja wyruszyła na góralskich
furkach przez Łysą Polanę do Jaworzyny, a stamtąd - już pieszo - do Doliny
Jaworowej. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że szanse uratowania Szulakiewicza są
niewielkie i że natychmiastowa pomoc jest konieczna. W miarę wznoszenia się w
górę deszcz zmieniał się w mokry śnieg, pomieszany z gradem. Było oczywiste, że
nieszczęśliwy wspinacz, ciężko potłuczony, leżący samotnie na skalnej platformie
w ścianie, nie wytrzyma długo, że może nawet nie dożyć do rana. Z drugiej zaś
strony, czy uda się w tak wyjątkowych warunkach wedrzeć wysoko w groźną,
niedostępną ścianę, której dopiero wczoraj po raz pierwszy dotknęła stopa
człowieka? Czy uda się następnie opuścić na linach w dół ciało rannego? Pytania
te zadawał sobie Zaruski, odpowiedzialny za życie tego w ścianie i życie tych
wszystkich, którzy z nim razem szli na tak wielkie niebezpieczeństwa - nurtowały
także towarzyszących mu taterników: zdobywcę południowej ściany Zamarłej Turni,
Stanisława Zdyba, świetnych wspinaczy, Romana Kordysa i Aleksandra Znamięckiego.
Nurtowały chyba najbardziej Klimka Bachledę, który mimo swych sześćdziesięciu
jeden lat wciąż jeszcze dzierżył berło "króla tatrzańskich przewodników". Klimek
może najlepiej zdawał sobie sprawę, że zadanie, jakie ich czekało, niemal ..
przekracza siły ludzkie. Wiedział o tym, gdyż trzydzieści lat wędrówek po
górskich szlakach dało mu doświadczenie, którym nikt nie mógł się z nim równać.
Ale Klimek się nie cofnie. Miałby się wahać on, który jeszcze jako młody chłopak
w roku 1873 niósł ratunek ginącym w czasie wielkiej zarazy w Zakopanem, on,
którego całe życie było ciągłym narażaniem się w górach za innych? Ten stary
bohater bez skazy myślał tylko o jednym, o tym, że gdzieś wysoko w skałach żywy
człowiek czeka ratunku. Jeszcze przed świtem, w sobotę 6 sierpnia, w gęstej
mgle, deszczu i śnieżycy wyprawa Pogotowia dotarła pod ścianę. Niestrudzony
Jarzyna czekał już wraz grupą, którą przyprowadził z Morskiego Oka. Udzielił
Zaruskiemu szczegółowych informacji o wypadku i określił możliwie najdokładniej
miejsce, w którym zostawił Szulakiewicza. Dziś, po tylu latach, gdy nie żyje już
bodaj nikt z członków owej pierwszej grupy ratowniczej, nie sposób ustalić,
dlaczego Zaruski nie wziął Jarzyny ze sobą w ścianę. Przypuszczać należy, że
powód był bardzo prosty: wytrzymałość ludzka ma przecież swoje granice. Jarzyna,
który od dwudziestu czterech godzin był bez przerwy w akcji, który przebył trudy
przejścia ścianą i o wiele cięższe trudy zejścia, przeżył pięćdziesięciometrowy
upadek, wstrząs nerwowy i szaleńczy wyścig z Jaworowej do Morskiego i z powrotem
- zapewne nie był już w stanie wspinać się, choćby przy najwydatniejszej pomocy
liny i towarzyszy. A jednak, tylko Jarzyna - który tę drogę poznał na wylot, w
pogodę i niepogodę on jeden miał szanse nieomylnego zaprowadzenia ekspedycji do
miejsca wypadku mimo mgły. Lodowata ulewa objęła Tatry. Szumiały wezbrane
potoki, w żlebach grzmiały wodospady, ściany górskie pobłyskiwały przez mgłę
siecią białych, spienionych siklaw. Pioruny rozświetlały co chwila szarość
zamieci, grad i deszcz siekły ciała wspinających się ratowników, oślepiał ich
śnieg niesiony wichrem. Tylko ten, co zna Tatry o każdej porze roku, o każdej
porze dnia i nocy, w każdą pogodę, może sobie zdać sprawę, czym są takie
godziny, gdy sprzymierzone ze sobą żywioły atakują drobną kruszynę ludzką,
tkwiącą gdzieś w urwisku. Rozproszeni po ścianie ratownicy metr po metrze
wdzierali się w górę. Wciągali się na rękach, podpierali łokciami, kolanami;
pełzali po nachylonych, oślizłych płytach skalnych. Woda wlewała im się przez
rękawy, za kołnierze, wyciekała nogawkami spodni. Przemoknięci, sztywni,
zgrabiałymi palcami szukali chwytów. Rozsądek nakazywał odwrót, któż by o tym
jednak myślał; gdy od czasu do czasu poprzez szum wodospadu i ryk burzy
przebijał z góry głos ludzki: słabe, żałosne wołanie Szulakiewicza! Słyszał je
Zaruski, słyszał je także Klimek, gdy szedł na przedzie grupy ratunkowej. Minęło
wiele takich godzin. Wysoko w ścianie - wytrwały już tylko dwie partie
wspinaczy: związani wspólną liną Klimek, Zaruski i Zdyb, a tuż za nimi - Kordys
i Znamięcki. Przyszedł wreszcie moment, że wszyscy byli u kresu sił. Ciała
dygotały febrycznie, zęby szczękały, z ust zamiast słów wydobywał się jakiś
dziki bełkot, gorączka stawiała przed oczyma zwidzenia i majaki... Dzień miał
się ku końcowi, głos Szulakiewicza od dawna już ucichł, a oni poczęli sobie
zdawać sprawę, że jeśli natychmiast nie rozpoczną odwrotu - podzielą jego los.
Jeden tylko Klimek, głuchy na wszelkie perswazje, parł dalej naprzód. Posuwali
się za nim, pokonując z najwyższym wysiłkiem rosnący bezwład ciał. W pewnej
chwili lina łącząca Klimka z Zaruskim zacięła się o głaz. Gdy szarpnięcia nie
pomagały, Klimek odwiązał się, puścił luźno koniec i poszedł dalej samotnie, bez
asekuracji. - Wracajcie, Klimku! - krzyknął Zaruski, rozumiejąc szaleńcze ryzyko
sytuacji, w której znalazł się stary przewodnik. Machnął lekceważąco ręką. On,
wspinacz nad wspinacze, suchy, drobny, lekki, poruszał się w ścianie z taką
swobodą jak po wygodnej ścieżce. Deszcz, śnieżyca, kurniawa? - znał to wszystko
dobrze. Żelazna wytrzymałość fizyczna i psychiczna sprawiła, że czuł się dużo
lepiej niż jego towarzysze. Miał prawo wierzyć, że da sobie radę nawet w takiej
ścianie, nawet w takich warunkach. A zresztą, czy nie ślubował w Pogotowiu, że
we dnie i w nocy, w deszcz i pogodę, bez względu na trudy i niebezpieczeństwa
ratować będzie do ostatka tych, co giną w górach? Zaruski i Zdyb widzieli, jak
zawrócił w prawa, ku czerniejącej we mgle grzędzie skalnej. Posuwali się jakiś
czas za nim, potem skręcili w lewo do rynny. Byli - nie wiedząc o tym, bo mgła
przesłaniała wszystko - kilkadziesiąt metrów poniżej miejsca, w którym leżał być
może jeszcze żywy Szulakiewicz. Ale tu był kres ich odporności. Ci dwaj ludzie -
obaj o stalowych nerwach, mięśniach i woli - tracili co chwila przytomność.
Zwidzenia prześladowały ich coraz natrętniej. W przebłysku świadomości powzięli
decyzję odwrotu. Z rynny dotarł z powrotem na żebro i tam, drżąc z zimna,
chwiejąc się na nogach czekali na Klimka. I wtedy właśnie po raz ostatni
zamajaczyła im we mgle jego postać. Stał o kilkadziesiąt metrów od nich, ręką
wsparty o skałę, na owej grzędzie, która z prawej strony ograniczała ścianę. -
Klimku! Wra-caj-cie! - zawołał znowu Zaruski.
W wyciu wiatru, w szumie ulewy nie słyszano jego odpowiedzi. Zamachał dwa razy
ramieniem i ręką wskazał w kierunku grani pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiadującą
z nim turnią. Czy chciał jeszcze przeszukać żleb, leżący za grzędą, czy wydało
mu się, że słyszy wołanie Szulakiewicza, czy też widząc stromą, wąską półkę
skalną, która zaczyna się na grzędzie i biegnie w prawo, sądził że szybciej
wydostanie się nią na grań i zejdzie bezpiecznie na południową stronę? - nie
dowiemy się tego nigdy. Zginął im z oczu za skalną krawędzią. Pozostali na
miejscu pełni niepokoju pomimo odrętwienia i zmęczenia. - Wracajcie, Klimku! -
krzyknął jeszcze raz Zaruski.
Donośny hurkot lawiny kamiennej w żlebie, gdzieś w tej stronie, gdzie zniknął
Klimek Bachleda, był jedyną odpowiedzią... Najwyższym wysiłkiem woli udało się
Zaruskiemu, Zdybowi i innym wrócić już po ciemku z północnej ściany Małego
Jaworowego. Zostawili zawieszone na skałach liny, w nadziei, że ułatwią one
Klimkowi ewentualny powrót. Noc spędzona podczas ulewy w lesie, przy ciągle
gasnącym ognisku, nie mogła przynieść wypoczynku zmordowanym do ostatka
ratownikom. Rano, w niedzielę 7 sierpnia, gdy nie przyszło zbawcze słońce,
wszyscy byli w takim stanie, że podjęcie dalszej akcji stało się niemożliwością.
Na szczęście z dołu przyszły posiłki. Wieść o katastrofie na Małym Jaworowym i
dramatycznych zmaganiach ekip Pogotowia poruszyła wszystkich ludzi gór po obu
stronach Tatr. Przybywali do doliny Jaworowej coraz to nowi przewodnicy i
taternicy, wspinacze polscy i ich wypróbowani przyjaciele - wspinacze węgierscy.
((2)) Zaruski odesłał w dół najbardziej wyczerpanych, a sam z nowymi ochotnikami
- mimo spóźnionej już pory - ruszył znów w ścianę. O Klimka na razie nikt się
nie martwił. Po prostu nie wierzono, by mogło mu się wydarzyć jakieś
nieszczęście. Bać się o Klimka to przecież tak, jakby się miało bać o skalnego
orła lub o śmigłą kozicę górską. Z pewnością przenocował gdzieś w Dolinie
Staroleśnej albo Rówienek. W tej chwili już chyba jest na dale, po węgierskiej
stronie. Wysuszy się przy piecu, zdrzemnie trochę i kto wie? - może jeszcze dziś
lub jutro zjawi się z powrotem w Jaworowej pomóc swym starszym towarzyszom. Tak
rozpoczęły się wielodniowe boje najpierw o życie, potem już tylko o ciało
Szulakiewicza, a jeszcze później - gdy już było wiadomo, że Klimek nie pojawił
się ani po polskiej, ani po węgierskiej stronie Tatr - walka o zwłoki drogiego
wszystkim kolegi i przyjaciela. "Członkowie Pogotowia i ochotnicy padali już ze
zmęczenia, do dalszej pracy niezdolni - pisał później jeden z uczestników tych
wypraw, poeta, Jerzy Żuławski. - Zastępowano ich wtedy nowymi siłami; od
pierwszej chwili do ostatka wytrwał tylko jeden człowiek, iście żelazny, Mariusz
Zaruski, malarz, poeta, były marynarz, założyciel i bezinteresowny kierownik
Pogotowia". Niedzielne poszukiwania z powodu mgły i dalszej niepogody okazały
się znów bezskuteczne. W poniedziałek, 8 sierpnia o szóstej rano, czterech
przewodników i pięciu taterników pod wodzą Zaruskiego weszło po raz trzeci w
ścianę. O godzinie pół do drugiej dotarli do platformy, na której leżał
Szulakiewicz. W milczeniu stanęli ratownicy nad zwłokami młodego wspinacza,
którego życie przez długie samotne godziny konania wsiąkało z wolna w skały
urwiska wraz z kroplami lodowatego deszczu. Rozpoczęto spuszczanie ciała na
długich linach. Dzień uciekał szybko i zanim przebyto połowę drogi, poczęło się
ściemniać. Zaruski kazał złożyć zwłoki Szulakiewicza na obszernej płasience i
zjeżdżać szybko w dół, by uciec ze ściany przed nocą. Pierwszej partii udało się
osiągnąć piargi. Zaruski i czterej przewodnicy: Jasiek Pęksa, Wojciech Tylka
oraz żyjący do dzisiaj Jędrzej Marusarz i Józef Wawrytko, idąc na końcu, musieli
ściągać mokre, ustawicznie zacinające się liny zjazdowe, co zabierało mnóstwo
czasu. Zapadły ciemności. W żlebie, na pochyłej platformie wystawionej na
spadające lawiny kamienne, pięciu ratowników spę dziło zimną,
deszczową noc, wpatrując się w pełgające nad Żabim Stawkiem ognisko ich
towarzyszy i licząc wlokące się w nieskończoność godziny. Wtorek musiano
przeznaczyć na odpoczynek oraz wysuszenie sprzętu i ubrań. Nie było się zresztą
po co spieszyć. Wciąż jeszcze nie wierzono w wypadek Klimka Bachledy. Łudzono
się, że żyje. Wreszcie, w środę 10 sierpnia, pomimo dalszej niepogody udało się
znieść do doliny zwłoki Szulakiewicza i przetransportować do Zakopanego.
Natychmiast po pogrzebie nieszczęsnej ofiary Małego Jaworowego, w piątek 12
sierpnia, nowa osiemnastoosobowa ekspedycja z niezmordowanym Zaruskim na czele
wyruszyła do Doliny Jaworowej - tym razem już jedynie po to, aby odszukać ciało
Klimka. Nikt bowiem nie mógł już mieć wątpliwości co do losu bohaterskiego
ratownika. W sobotę wczesnym rankiem Pogotowie znów przystąpiło do akcji.
Zaruski podzielił wyprawę na cztery grupy. Dwa oddziały poszły przeszukiwać na
nowo, różnymi drogami, fatalne urwisko Małego Jaworowego. Jednakże nadal nie
mieściło się ratownikom w głowach, że Klimek mógł - tak po prostu - odpaść od
skały. Raczej przypuszczano, że gdzieś na grani lub w zejściu padł zwalczony
wyczerpaniem. Dlatego większą wagę przykładano do zadania trzeciego z wysłanych
oddziałów, który miał przeszukać stoki od strony Doliny Staroleśnej i Rówienek,
a zwłaszcza do poszukiwań czwartego oddziału, w skład którego wchodził sam
Zaruski, Żuławski oraz Wawrytko i paru innych przewodników. Oddział ten miał
udać się na przełęcz pod szczytem Zielonym i stamtąd iść ku wschodowi poszarpaną
granią aż po szczerbinę pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiadującą z nim od zachodu
Zadnią Jaworową Turnią ((3)). Dalej z pomocą lin ratownicy mieli się opuścić w
dół, przeszukując żleby, nad którymi Klimek musiał przechodzić, jeśli próbował
wydostać się na grań. Zanim jednak grupa Zaruskiego osiągnęła Zadnią Jaworową
Turnię z dołu, z widocznej stąd doskonale czarnej, ponurej przepaści północnej
ściany Małego Jaworowego rozległ się okrzyk i poczęto dawać umówione sygnały.
Idący właśnie na przedzie Wawrytko odwrócił się do swych towarzyszy: - Klimek
znajdziony!
To jeden z oddziałów, przeszukujących urwisko, dostrzegł z wysoka Klimkowe
zwłoki leżące w żlebie pomiędzy Małym Jaworowym a Zadnią Jaworową Turnią. Można
było teraz stosunkowo dokładnie odtworzyć przebieg tragedii. Klimek, w momencie
gdy po raz ostatni pojawił się na krawędzi grzędy oczom Zaruskiego i Zdyba,
istotnie był na początku owej wąskiej, stromej półeczki, biegnącej w prawo pod
przewieszonymi skałami. Nieomylny instynkt doświadczonego człowieka gór
powiedział mu, że jest to najsłabszy punkt nie zdobytej twierdzy górnych partii
ściany Małego Jaworowego ((4)). Poprzednio, przeszukując samotnie rozległą, nie
znaną sobie ścianę, musiał Klimek wyjść prawdopodobnie popod górne zerwy, nie
natrafiając, niestety, we mgle na Szulakiewicza, który już zapewne nie dawał
wtedy oznak życia ((5)). Klimek słusznie - przynajmniej jak na ówczesny stan
techniki taternickiej - uznał owe zerwy za niedostępne. Począł wobec tego
szukać, gdzie by powinni się skierować dwaj młodzi wspinacze i gdzie wobec tego
może leżeć Szulakiewicz. Zszedłszy nieco w dół i przetrawersowawszy w prawo na
krawędź ściany, Klimek odkrył skośną półeczkę. Sądził, że tam gdzieś może być
owa platforma z oczekującym pomocy taternikiem i że stamtąd będzie można
stosunkowo łatwo wydostać się na grań. Na swoje nieszczęście nie wiedział, że
półeczka nie doprowadza do samej grani. Urywa się nagle, a dopiero ponad nią
rozpoczynają się największe trudności drogi. Klimek nie namyślał się długo.
Kiwnął towarzyszom ręką na pożegnanie, a trochę dla uspokojenia ich, i ruszył
półeczką. Stawała się ona coraz węższa, trzeba się było przeczołgiwać pod
przewieszonymi skałami w zupełnej ekspozycji. Po kilkudziesięciu krokach
widniała w niej kilkumetrowa przerwa. Dalej półka ciągnęła się jeszcze, aż
zagradzało ją majaczące poprzez mgłę żebro skalne. "Trzeba zajrzeć poza to żebro
- pomyślał zapewne Klimek - może za nim jest platforma z Szulakiewiczem, może
półeczka ciągnie się dalej, a może - któż to zgadnie w tej ćmie? może to już nie
żebro, a grań?" - Klimek pragnąłby tego bardzo... Mimo żelaznej woli jego ciało
ogarnia coraz silniejsze znużenie. Po gładkiej, mocno nachylonej ku przepaści
płycie stara się Klimek prześliznąć na brzuchu, trzymając się rękami wątłej
trawki, rosnącej w szczelinie skalnej. Rozmiękła od deszczu darń nie wytrzymała
ciężaru i Klimek zsunął się w dół. Na wystającym cyplu skalnym pozostały
zaczepione jego serdak i bluza, on sam wyśliznąwszy się w pędzie z odzienia,
runął w przepaść z dwustumetrowej wysokości... Grzmot kamiennej lawiny, który
słyszeli towarzysze, obwieścił koniec życia tego chłopskiego bohatera. Smutny
był biwak wyprawy ratunkowej w lesie Doliny Jaworowej. Jeśli ktokolwiek miał
jeszcze złudzenia co do losów Klimka - dzień 13 sierpnia rozwiał je całkowicie.
Krótkotrwały okres rozpogodzenia minął. Deszcz zaczął padać znowu. W żlebie, w
którym leżał Klimek, bielił się spieniony wodospad. Cały dzień 14 sierpnia
przeszedł w oczekiwaniu na pogodę. Dopiero w poniedziałek, 15 sierpnia, można
było ruszyć do szturmu. Kuba Wawrytko, Jędrzej Marusarz i Wojciech Tylka przy
pomocy haków, lin i skleconej z gałęzi drabinki pokonali pierwszy,
czterdziestometrowy, przewieszony próg żlebu. Dalej czekały ich nie mniejsze
trudności. W strugach wody, czepiając się czarnych, oślizłych skał, wdzierali
się powoli, nieustępliwie. Około godziny czwartej stanęli przy zwłokach
towarzysza. Z pomocą pozostałych spuścili zaszyte w płótno ciało Klimka Bachledy
i ponieśli na barkach w dolinę. W czterdzieści pięć lat później, w sierpniu 1955
roku, ten sam żleb pomiędzy Małym Jaworowym a Zadnią Jaworową Turnią, niekiedy
zwany również Klimkowym Żlebem, był widownią nowego wypadku, przypominającego
nieco katastrofę Szulakiewicza i Jarzyny. W czasie forsowania, górnej
przewieszonej części żlebu, przy pomocy haków i pętli (tzw. "techniką hakową"),
przez dwójkę polskich wspinaczy młodego pokolenia, St. Biela i Cz. Momatiuka,
idący jako pierwszy Biel odpadł na skutek wyrwania się haka i przeleciawszy
kilkadziesiąt metrów zatrzymał się na platformie - ciężko potłuczony, ale żywy i
co dziwniejsze - bez żadnych poważniejszych uszkodzeń. Momatiukowi, który nie
odniósł szwanku, udało się zejść bez asekuracji do Biela, a potem w dół poprzez
całą ścianę do Doliny Jaworowej. Nie musiał biec po pomoc aż do Morskiego Oka
czy Jaworzyny. W dolinie znajdowały się w namiotach dwa obozy wysokogórskie:
polski i słowacki. Jeszcze tego samego dnia Momatiuk z grupą wspinaczy,
lekarzem, śpiworami, jedzeniem Był z powrotem przy Bielu i nocował z nim. Na
drugi dzień przybyła ekipa ratunkowa słowackiej Horskiej Slużby. Pogoda popsuła
się w prawdzie i tym razem, ale nie do tego stopnia, by uniemożliwić akcję.
Nowoczesny sprzęt (cienkie stalowe liny, bloki, specjalne krzesełko do
transportowania rannych) pozwolił stosunkowo szybko ściągnąć wspinacza ze
ściany, oszczędzając mu przy tym zbędnych cierpień Po dwóch tygodniach Biel
zdrów i cały opuścił szpital. Porównanie tych dwóch akcji ratunkowych - z 1910 i
1955 roku - mówi wiele o stopniu współczesnego opanowania Tatr. Silny ruch
turystyczny i taternicki, nowoczesny, lepiej przystosowany do terenu górskiego
sprzęt asekuracyjny i ratowniczy stwarza o wiele lepsze warunki bezpieczeństwa
niż kiedyś. Stwierdzenie tego nie umniejsza w niczym - przeciwnie, podkreśla
jeszcze silniej wyjątkową ofiarność i bohaterstwo uczestników owej wielkiej,
tragicznej epopei Małego Jaworowego. ZDRADZIECKA PUŁAPKA GRANATÓW
Każdy, kto zna trochę Tatry Polskie, kto choćby przyglądał się im z Zakopanego,
musiał zwrócić uwagę na wyniosły, trójwierzchołkowy szczyt, leżący na lewo od
Kościelca i Koziego Wierchu. Ten szczyt - to Granaty, jeden z
najpopularniejszych celów wycieczek turystycznych. Od strony Czarnego Stawu
Gąsienicowego przedstawia się on najbardziej okazale. Widać wszystkie trzy jego
wierzchołki: kopulastą czubę Skrajnego Granatu, za nią turnię Granatu
Pośredniego i cofnięty w głąb najmniej widoczny a najwyższy Zadni Granat (2239
m). Łagodne w górze, częściowo porośnięte trawą północno-zachodnie stoki
Granatów obrywają się niżej pionowymi urwiskami, zbiegającymi niemal nad Czarny
Staw. Ten z Czytelników, który przeszedł wierzchołki Granatów, zapewne nie
znalazł tam dla siebie zbyt wielkich trudności. Wygodna ścieżka, gęsto usiana
znakami, namalowanymi żółtą olejną farbą na białym tle, zaprowadziła go od
Czarnego Stawu do stóp skalistej grzędy. Kilka żelaznych klamer ułatwiło
przejście stromej ścianki, a dalej znów ścieżka - węższa niż dotąd, ale wciąż
wygodna - wywiodła go wkrótce na szczyt Skrajnego Granatu. Orlą Percią, za
czerwonymi znakami, w niespełna pół godziny zawędrował bez trudności poprzez
Pośredni na Zadni Granat. W zejściu miał jeszcze łatwiejsze zadanie: zielono
znaczona ścieżka szybko sprowadziła go przez łagodne piarżyste zbocze na dno
Koziej Dolinki. Owemu Czytelnikowi nie przyszło prawdopodobnie nawet do głowy,
że ten łatwy i bezpieczny szlak mógł pochłonąć niejedno już życie ludzkie. A
jednak - jeśli szedł tym szlakiem w odwrotnym kierunku, od strony Zadniego
Granatu, i stanął na przełączce pomiędzy Pośrednim a Skrajnym - tam gdzie
ścieżka gubi się nieco w usypistym drobnym szutrze - być może zawahał się
chwilę, szukając dalszej drogi. Zanim ujrzał czerwone znaki, prowadzące w górę
na wierzchołek, wzrok jego musiał spocząć na szerokim trawiastym żlebie
spadającym w lewo, ku zachodowi. Żleb ten wprost zaprasza do zejścia. Widać, jak
na przestrzeni kilkuset metrów zbiega łagodnie w dół, a gdzieś niżej, gdzie żleb
się kończy - błyszczy tafla Czarnego Stawu. Biada jednak turyście, który by
zaufał tej drodze i począł nią schodzić. Początkowo istotnie nie napotka żadnych
trudności, potem już nieco gorzej, ale wciąż jeszcze będzie mu się dobrze
schodziło poprzez niewielkie progi skalne, oddzielające od siebie połogie części
trawiasto-piarżystego żlebu. Wreszcie żleb zaczyna się robić bardzo stromy, a na
koniec urywa się olbrzymim, przewieszonym kominem. Sto osiemdziesiąt metrów
niżej widnieją piargi doliny, a dalej - tak bliski; a jednocześnie tak daleki -
Czarny Staw. Jeśli turysta zdecyduje się nierozsądnie zapuścić w stromą część
żlebu - oznacza to, że dostał się w pułapkę. Zsunąwszy się raz i drugi,
wylądowawszy na tej lub następnej platformie w żlebie - jeszcze zdrowy, choć
mocno podrapany - ma teraz odciętą drogę odwrotu, gdyż ostatnie odcinki, przez
które ześliznął się, są już zbyt trudne, by potrafił je pokonać w górę. Komin,
który się pod nim rozwiera, jest niemożliwy do zejścia bez długich zjazdów na
linie ((6)). Turysta musi więc teraz wołać o pomoc i czekać cierpliwie, aż
Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe wybawi go z tej matni. Próby dalszego
schodzenia pionowym urwiskiem mogą przynieść tylko jeden wynik: zmasakrowane
zwłoki, leżące na piargu u stóp ściany... Nie mówię tego gołosłownie. Dnia 23
sierpnia 1911 roku Jan Drege, młody student uniwersytetu w Moskwie, wraz z
dwiema siostrami odbywał wycieczkę na Granaty. Idąc od strony Zadniego Granatu
na przełączce pomiędzy Pośrednim i Skrajnym zgubił szlak w wieczornym zmroku i
począł schodzić owym żlebem w kierunku Czarnego Stawu. W miejscu, w którym żleb
stawał się stromy i trudny, Drege polecił siostrom zaczekać, sam zaś udał się na
poszukiwanie dalszej drogi zejściowej. Po chwili zniknął im z oczu, próbując,
mimo ciemności, sforsować dalszą część żlebu. Gdy żleb zmienił się w pionowy
komin, Drege ześliznął się najpierw kilka metrów, potem kilkanaście. Być może
udało mu się w ten sposób dotrzeć aż na platformę ponad wielką przewieszką w
kominie. Stamtąd lub jeszcze wcześniej nastąpił stumetrowy upadek. Siostry nie
doczekały się powrotu Drege'a... Przenocowały tam, gdzie je zostawił. Były na
tyle rozsądne, że rano - mimo niepokoju o los brata (o jego śmierci jeszcze
wtedy nie wiedziały) nie próbowały schodzić, tylko powróciły żlebem na przełęcz
i odnalazłszy znaczoną ścieżkę zeszły do Zakopanego po pomoc. Mariusz Zaruski na
czele ośmiu ratowników wyruszył natychmiast. Znalazł już tylko zwłoki Drege'a u
wylotu komina, który od tego czasu nazwano jego imieniem. Była to pierwsza
śmiertelna ofiara Granatów i owego fatalnego żlebu. Pierwsza, ale nie ostatnia.
Złowrogi przypadek zrządził, że już w trzy lata później, w identycznych niemal
okolicznościach, rozegrała się tam jedna z najbardziej ponurych tragedii
tatrzańskich. 23 lipca 1914 roku trójka turystów podążała Orlą Percią z Koziego
Wierchu na Granaty. I znów - jak wtedy, w 1911 roku był to mężczyzna i dwie
kobiety: rodzeństwo, Maria i Bronisław Bandrowscy, oraz ich towarzyszka, Anna
Hackbeilówna. I znowu - gdy minęli główny wierzchołek Granatów - na przełęczy
pomiędzy Pośrednim a Skrajnym Granatem zgubili ścieżkę i dali się skusić
pozornej przystępności górnych partii "żlebu Drege'a". Rzecz charakterystyczna:
Bandrowski znał Tatry i był na wielu szczytach, jednakże chodził tylko dobrze
udostępnionymi i znakowanymi szlakami. Z chwilą gdy wszedł w nie znany sobie
teren, ze świadomością, że zgubił drogę, natychmiast stracił głowę, wszelką
zdolność orientacji, a nawet zdolność wyciągania najprostszych wniosków z
sytuacji, w której się znalazł. Powinni się nad tym zastanowić ci, którzy
przeszedłszy Zawrat, Orlą Perć i kilka innych ubezpieczonych szlaków
tatrzańskich sądzą, że już są samodzielnymi turystami. Tymczasem - wystarczy
mgła, niepogoda czy inne nieprzewidziane okoliczności... i samodzielny w swoim
mniemaniu turysta staje się zupełnie bezradny. Losy Bandrowskiego i jego
towarzyszek były początkowo identyczne jak grupy Drege'a. Tak samo schodzili
żlebem, dopóki był łatwy, ześlizgując się przez niewysokie skalne progi. Gdy
doszli do miejsca, w którym rozpoczynają się trudności żlebu, wykazali nieco
więcej rozsądku. Postanowili mianowicie przepędzić noc na wygodnej trawiastej
platformie, tuż ponad pionowym obrywem komina, a na drugi dzień wzywać pomocy.
Minął ranek 24 lipca, minęło południe, turyści zdążający od Czarnego Stawu
ścieżką w kierunku Zawratu słyszeli krzyki, ale nie rozumieli ich treści, nie
domyślili się, że są to wołania o pomoc. Odpowiadali beztroskim pokrzykiwaniem i
szli dalej swoją drogą. Nad życiem nieszczęsnej trójki fatalnie zaciążył brak
dyscypliny i znajomości podstawowych zasad górskich, tak często spotykany wśród
ludzi chodzących po ścieżkach i szlakach tatrzańskich. W górach bowiem
obowiązuje zachowanie ciszy, unikanie wszelkich niepotrzebnych hałasów. Gdy
słyszy się wołanie - powinno się mieć pewność, że może to być tylko wezwanie na
ratunek. Tymczasem w Tatrach, zwłaszcza w pogodny dzień, krzyki i wrzaski
niekulturalnych "zvviedzaczy" szczytów i dolin rozlegają się niemal bez przerwy
z wszystkich możliwych stron. Skutkiem tego tylko wprawne ucho ratownika, ucho
doświadczonego człowieka gór, może w ogólnej wrzawie wyłowić akcent przerażenia
i rozpaczy, jaki cechuje głos wzywający pomocy. Gdy Bandrowski i j ego
towarzyszki upewnili się, że na próżno oczekują ratunku - Hackbeilówna
zdecydowała się sama szukać drogi zejściowej i sprowadzić Pogotowie.
Zadziwiający jest fakt, że tym trojgu ludziom nie przyszło do głowy wrócić
żlebem w górę na przełęcz i spokojnie odnaleźć zgubioną ścieżkę. Koleje losu
Hackbeilówny są niezupełnie nam znane. Wiemy tylko, że już w sąsiednim żlebie,
do którego dostała się próbując przetrawersować ku północy, w kierunku Żółtej
Turni - nastąpiła katastrofa. Sto, a może nieco więcej metrów upadku - i ciało
turystki legło martwe u stóp ściany Granatów. Dwoje pozostałych - brat i siostra
- na próżno oczekiwali pomocy. Tak przeszła druga noc, spędzona w tym samym
miejscu. Rozpoczął się trzeci dzień powolnego konania. Stopniowo przestawali
liczyć na ratunek. Niepewna pogoda, a jeszcze bardziej panika wojenna, która w
międzyczasie wybuchła (było to na parę dni przed pierwszą wojną światową),
sprawiły, że góry stały się nagle puste. Pozostawało wierzyć, że Hackbeilównie
udało się dotrzeć do Zakopanego i zaalarmować Pogotowie. Od jej odejścia minęła
już jednak cała doba i więcej - a ekspedycja ratunkowa nie nadchodziła.
Bandrowskiega nurtował coraz większy niepokój, coraz bardziej nabierał
przekonania, że stało się nieszczęście. Prześladowała go myśl, że to on jest
odpowiedzialny za sytuację, w której się znaleźli, że on jest także sprawcą
śmierci Hackbeilówny. Począł się głośno obwiniać, tracił resztki panowania nad
sobą, trawiła go gorączka, był chory, moralnie zdruzgotany. Wreszcie - wśród
majaczeń zjawiła się uporczywa myśl o samobójstwie. Tak minęła trzecia noc,
czwarty dzień i znów jeszcze jedna noc. Trudno sobie odtworzyć ogrom cierpień
tych dwojga ludzi. Uwięzieni na trawiastej platformie pod skalnym załomem,
pozbawieni już od dawna skromnych, wycieczkowych zapasów żywności, pozbawieni
cieplejszego ubrania, dręczeni deszczem pomieszanym ze śniegiem, dręczeni
nocnymi przymrozkami trwali przez nieskończenie długie godziny i dni bez żadnej
nadziei ratunku. O wydostaniu się ze śmiertelnej pułapki nawet już nie myśleli;,
choć nie nasuwający większych trudności terenowych powrót w górę do ścieżki był
- mimo wyczerpania sił - jeszcze i teraz możliwy. W tych warunkach budzi głęboki
szacunek postawa Marii Bandrowskiej, która - jedyna z całej trójki - do końca
zachowała spokój i opanowanie. Pocieszała brata, jak tylko się dało, odwodziła
go nieustannie od samobójczych myśli, chwilami - gdy majacząc chciał się rzucić
w przepaść - musiała z nim walczyć i siłą powstrzymywać go od spełnienia tego
strasznego zamiaru. Piątego dnia rano, już prawie nieprzytomni, powzięli
desperacką decyzję: z rzemiennych pasków i plecaków sporządzili coś w rodzaju
liny i poczęli schodzić w dół... W kominie parokrotnie spadali jedno na drugie,
po kilka i więcej metrów. Szczęśliwym trafem nie zginęli oboje - za każdym razem
udawało im się jakoś zatrzymać. Tak doszli do platformy ponad wielką przewieszką
w kominie. Pułapka zamknęła się definitywnie. Pod nimi rozwierała się stumetrowa
głębia, nad nimi wznosiły się przewieszone skały, z których przed chwilą zsunęli
się. Było to 27 lipca 1914 roku o godzinie siódmej rano. Leżąc na mokrej,
ciasnej, silnie nachylonej ku przepaści platformie - być może tej samej, z
której spadł Drege - brat i siostra wiedzieli, że są to ostatnie godziny ich
życia. O pierwszej po południu Bandrowski rzucił się w przepaść, nie mogąc
dłużej wytrzymać tych tortur fizycznych i moralnych. Maria Bandrowska pozostała
sama. O siódmej wieczór - gdy począł zapadać zmrok - zrozumiała, że nocy, która
nadchodzi, nie będzie już w stanie przetrzymać. Postanowiła pójść za bratem.
Uniosła się z lekka do pozycji siedzącej, zaparła ręką o ścianę komina i
wahadłowym ruchem w tył i naprzód poczęła się zsuwać po nachylonej płycie
platformy.
*
Gdy nieobecność rodzeństwa Bandrowskich i Hackbeilówny przedłużała się, zwrócono
na to wreszcie - p o c z t e r e c h d n i a c h - uwagę w Zakopanem, w
pensjonacie, w którym mieszkali, i dano znać do Pogotowia. Cóż, kiedy
kierownictwo pensjonatu nie umiało powiedzieć nic więcej, prócz tego, że owi
turyści wyszli w góry 23 lipca na j e d n o d n i o w ą wycieczkę i dotychczas
jeszcze nie wrócili. Zdumiewająca doprawdy obojętność i bezmyślność!
Doświadczony ratownik, jakim był Zaruski nie mógł mieć żadnych wątpliwości, że
tylko jakiś poważny wypadek spowodował tak długą nieobecność ludzi, których
ekwipunek i zapasy obliczone były na kilkunastogodzinną zaledwie wycieczkę.
Gdzież jednak miał skierować wyprawę ratunkową, nie mając żadnych danych. co do
trasy obranej przez grupę Bandrowskiego? Widać z tego, jak ważną sprawą jest
pozostawienie w pensjonacie i w schroniskach dokładnych informacji o
projektowanym szlaku wycieczki turystycznej czy taternickiej. Gdyby ów pensjonat
podniósł alarm: we właściwym czasie - tj. już na drugi dzień po wyjściu
Bandrowskich - jest więcej niż prawdopodobne, że udałoby się ocalić całą trójkę.
Od wczesnego ranka 27 lipca ekipa ratunkowa była przygotowana do wymarszu.
Zaruski próbował tymczasem natrafić na jakiś ślad zaginionych, wypytując
turystów, którzy w ostatnich dniach byli w górach, telefonując do schronisk po
polskiej i słowackiej (ówczesnej węgierskiej) stronie. Wreszcie w godzinach
popołudniowych - a więc w momencie gdy Bandrowski już nie żył - udało się
Zaruskiemu ustalić, że poszukiwani turyści mieli zamiar wyjść na Granaty i
wrócić tego samego dnia do Zakopanego. Masyw Granatów jest rozległy, rozłożysty,
wiele w nim możliwości zabłądzenia, wiele stromych ścian i podciętych żlebów.
Jednakże pierwszą myślą Zaruskiego był "komin Drege'a", miejsce, które bardziej
niż jakiekolwiek inne tworzy naturalną pułapkę górską dla niedoświadczonych.
Było już blisko siódmej wieczór, gdy wyprawa Pogotowia dotarła do Czarnego Stawu
Gąsienicowego. Tam, w miejscu skąd najlepiej widać ściany Granatów, zatrzymano
się i poszły w ruch lornetki. Długi czas lornetowanie nie dawało wyniku. Choć
słońce oświetlało jeszcze szczyty, w niższych partiach panował już mrok. Kominy
i żleby tonęły w wieczornym zmierzchu. Trudno w takim oświetleniu odróżnić od
skalistego i trawiastego otoczenia drobny, nieruchomy punkcik, jaki tworzy ciało
człowieka w ścianie. Już ekspedycja miała ruszyć dalej, gdy przewodnik Staszek
Gąsienica-Byrcyn dostrzegł postać ludzką na platformie w połowie wysokości
"komina Drege'a". Po chwili zobaczył ją Zaruski i inni. W pozycji półsiedzącej,
z nogami wiszącymi w powietrzu, jedną ręką wspierała się o ściankę komina,
wykonując niezrozumiałe dla ratowników ruchy w tył i naprzód. Wiemy już, że te
wahadłowe ruchy ułatwiały Marii Bandrowskiej - bo ona to była - ześlizgiwanie
się po płycie skalnej ku przepaści. Po pięciu dniach daremnego wyczekiwania
pomocy, po utracie towarzyszki, po dokonanym na jej oczach samobójstwie brata -
znajdowała się u kresu odporności nerwowej. Otchłań, w której leżały potrzaskane
zwłoki, ciągnęła ku sobie z niezwalczoną siłą. Teraz już połową ciała zawisła
nad przepaścią. Jeszcze ułamki sekund i ściany Granatów pochłoną nową ofiarę...
Zaruski przyłożył do ust trąbkę sygnałową ((7)), zatrąbił kilkakrotnie, a potem
krzyknął wolno i dobitnie: - Czekać spokojnie! Idziemy!
Wahadłowe ruchy ustały. Bandrowska usłyszała sygnały, zrozumiała je. Pomoc
nadchodzi. Opadła bezwładnie na płytę platformy. W zapadającym zmroku wyprawa
ruszyła w górę ścieżką na Granaty. Rozpoczęła się walka o życie oczekującej
ratunku turystki. Walka trudna, prawie beznadziejna. Akcja w nie zdobytym
podówczas "kominie Drege'a" była niebezpieczna nawet w dzień. W ciemności akcja
taka stawała się prawie szaleństwem. Na wysokości górnej krawędzi urwisk
Granatów, tam gdzie ściana traci już na stromości, ratownicy opuścili ścieżkę i
poczęli trawersować w prawo. Wkrótce znaleźli się na trawiastej platformie tuż
ponad obrywem "komina Drege'a", w miejscu, w którym Bandrowscy spędzili kilka
dni oczekiwania i skąd rozpoczęli swą ostatnią drogę. Gdy uczestnicy wyprawy
stanęli na platformie było już zupełnie ciemno. Jak tyle razy przedtem i tyle
razy później, Tatrzańskie Pogotowie wykazało bezgraniczną ofiarność i
poświęcenie. Podziwiać dziś należy desperacką niemal śmiałość decyzji
przeprowadzenia działań ratunkowych w ciemnościach nocy. Ratownicy zdawali sobie
jednak sprawę, że czekanie świtu byłoby dla Bandrowskiej równoznaczne z wyrokiem
śmierci. Gdy uczestnicy wyprawy zeszli dnem komina nad skraj przepaści, część z
nich pozostała, by asekurować towarzyszy, a Zaruski i przewodnik Jędrzej
Marusarz z latarkami w zębach poczęli zjeżdżać na linach w głąb czarnej pustki.
Zejście trwało długo. Trzeba było dowiązywać po drodze zapasowe liny, trzeba
było ostrożnymi ruchami wyszukiwać po ciemku chwyty i stopnie, trzeba było
wytężyć wszystkie siły mięśni i woli, by schodzić w dół, i to schodzić ze
świadomością, że jednym nieostrożnym ruchem rzucony kamień może śmiertelnie
ugodzić leżącą poniżej turystkę. Wstrząsające wrażenie wywarł na Zaruskim
moment, gdy dojechał wreszcie do platformy w kominie i zobaczył Bandrowską.
Lażała na samej krawędzi, nieomal zwisając nad otchłanią. Gdy stanął przy niej
na skraju platformy, usłyszał szept: - Ostrożnie, tam przepaść.
Zaruski zjechał jeszcze nieco niżej, by własnym ciałem odgrodzić nieszczęśliwą
od przepaści. Końcem zapasowej liny obwiązał ją wpół. Była uratowana...
*
Dzieje złowrogiego żlebu nie skończyły się na tym. Jego ściany oglądały w
późniejszych czasach jeszcze nieraz ratowników Pogotowia poszukujących
zaginionych turystów - żywych lub umarłych. Niedawno "żleb Drege'a" znów
przypomniał o swym istnieniu. 8 sierpnia 1954 roku młoda, osiemnastoletnia
studentka, Joanna Stencówna, wybrała się samotnie z Zakopanego na Zawrat i Orlą
Percią poprzez Kozi Wierch - na Granaty. Zaufała widać dostępności dobrze
ubezpieczonej ścieżki, zaufała szybkości swych młodych nóg, bo wybrała się na
wycieczkę bardzo późno. Dopiero o czwartej po południu spotkano ją na Małym
Kozim Wierchu. Nie przejmując się tym, że już za jakieś trzy godziny zapadną
ciemności, postanowiła zamierzoną wycieczkę doprowadzić do końca. Rezultat był z
góry do przewidzenia. Tak jak Drege'owie i Bandrowscy znalazłszy się na
przełęczy pomiędzy Pośrednim i Skrajnym Granatem zgubiła po ciemku ścieżkę i
poczęła schodzić zdradliwym żlebem w dół. Gdyby znalazła się tam nieco wcześniej
- godzinę, pół godziny - spotkałaby się z partią taterników, którzy tego dnia
wspinali się w górę "kominem Drege'a" i dość późno ukończywszy trudną część
drogi dopiero o zmierzchu znaleźli się w górnych partiach żlebu. Wtedy jednakże,
gdy lekkomyślna studentka rozpoczęła swą drogę ku śmierci, było już w górach
pusto i cicho, nie znalazł się nikt, kto by ją mógł przestrzec, powstrzymać...
Następnego dnia, zanim jeszcze Pogotowie rozpoczęło poszukiwania, grupa
taterników wspinających się północno-zachodnią ścianą Granatów dostrzegła u
wylotu komina jej ciało - zmiażdżone, roztrzaskane o skały. ZAMARŁA TURNIA
Wymarły, opustoszały kocioł skalny, zasłany rumowiskiem głazów. Zewsząd otaczają
go strome ściany. Dolina pusta nie na darmo nosi swą nazwę. Ani śladu w niej
bujnej roślinności, kosówek, kwietnych łąk, ani śladu stawu, który by niebieską
lub szmaragdową barwą wód łagodził dzikość tego zakątka. Nic, tylko szarość
stwardniałych płatów śnieżnych, czerń skał i piargi - beznadziejne pola piargów,
to ruchliwych, usypistych, świeżo spadłych ze ścian i żlebów, to znów - na dnie
doliny - ogromnych, nieruchomych, pokrytych szorstkim porostem, granitowych
bloków. Jeśli kiedykolwiek, poznawszy już uroki Zawratu, zapragniesz,
Czytelniku, powrócić z Pięciu Stawów na Halę Gąsienicową odmienną drogą -
ścieżką przez Kozią Przełęcz - wtedy przystaniesz na chwilę wśród złomisk Pustej
Dolinki i ujrzysz widok, który nieprędko uleci z Twej pamięci. Na prawo zwieszać
się będą nad Tobą ściany Koziego, na lewo krzesanice Zmarzłych Czub, zaś
wprost... Wprost od północy zagrodzą Ci drogę płyty urwiska, pionowo opadające
na piargi doliny. Bije od nich niedostępność, surowa potęga i groza. Bije
zuchwała pewność swej mocy. Któż by się poważył atakować ten nieprzebyty mur?
Jakiż śmiałek powierzyłby swe życie tym odstraszająco gładkim zerwom? Południowa
ściana Zamarłej Turni pozostanie chyba na zawsze symbolem tego, co dla człowieka
jest nieosiągalne... Jednakże cierpliwa, wytrwała wola ludzka nie zna przeszkód
nie do przezwyciężenia. Ściana Zamarłej została pokonana już czterdzieści pięć
lat temu. Musiała ugiąć się przed zdobywczym rozmachem człowieka. Została nie
tylko pokonana, ale i ujarzmiona: niewielką stosunkowo jej powierzchnię pokrywa
dziś gęsta sieć ośmiu oddzielnych dróg, nie mówiąc już o licznych wariantach. Na
drogach tych młodzi taternicy wypróbowują swe umiejętności wspinaczkowe. Zbadano
niemal każdy fragment ściany każdą półkę, rysę czy kominek obfotografowano,
opisano, pedantycznie skatalogowano w drukowanym przewodniku po Tatrach
Wysokich. Zanim to jednak nastąpiło, Zamarła Turnia broniła się uparcie i walka
o nią trwała jeszcze długo po jej zdobyciu. Ściana to niezbyt wielka, liczy
ledwie sto pięćdziesiąt metrów wysokości. Ani jej się mierzyć z potęgą
północnych urwisk Mięguszowieckiego czy Niżnich Rysów. Żadna jednak z tych ścian
i może żadna w ogóle ze ścian tatrzańskich nie posiada historii tak bogatej, tak
obfitującej w tragiczne epizody jak południowa Zamarłej. Wokół żadnej też nie
powstał taki mit nieprzystępności, mit śmiertelnego ryzyka. Krążyły legendy
sprawiające, że nawet najodważniejszy, najsprawniejszy wspinacz, wstępując w
skały Zamarłej, odczuwał gniotący ciężar psychicznego ucisku, niepokój, lęk,
grozę... Wielkie, sześciuset- czy ośmiusetmetrowe ściany mają to do siebie, że
ich powierzchnia urzeźbiona jest potężnymi żlebami, kominami, filarami,
grzędami. Stwarza to możliwość lawirowania wśród tych formacji skalnych,
wyszukania drogi nieco przystępniejszej, ukrycia się bodaj na pewien czas w
głębokim wnętrzu jakiejś rysy czy komina przed widokiem stale rosnącej pod
stopami przepaści. Gdy tymczasem południowa ściana Zamarłej gładki monolit
litych, jakby polerowanych płyt o nachyleniu przekraczającym często
osiemdziesiąt i więcej stopni, pozbawiony jakichś większych wgłębień, platform,
pólek - odstraszała już samym wyglądem, a zapewne trochę i ponurą nazwą turni. W
czasach gdy główne wysiłki wspinaczy szły w kierunku zdobywania urwisk
najwyższych i najwybitniejszych szczytów tatrzańskich, ściana Zamarłej Turni
pozostawała jakby nie zauważona. Jednakże już w roku 1909 dostrzegli ją i
zaatakowali świetni taternicy węgierscy, bracia Gyula i Roman Komarniccy. 4
sierpnia tego roku pierwsi wkroczyli w nie dotknięte stopą ludzką skały
południowej ściany. Obrali od razu drogę najwłaściwszą i najlogiczniejszą:
wprost w linii spadku wierzchołka, szlakiem, którym później rzeczywiście zdobyto
ścianę. Jednakże Komarniccy, napotkawszy pierwsze poważne trudności, uznali, że
wyżej teren jest niedostępny. Postanowili zejść i jeszcze tego samego dnia
popróbować w innym miejscu. Tym razem zaatakowali wybitne zacięcie wiodące
środkiem płytowej ściany, a na lewo od zamierzonej poprzednio drogi w linii
spadku wierzchołka. Wśród dużych trudności - bardzo powoli, ale nieustępliwie -
posuwali się wspinacze owym zacięciem (noszącym dziś nazwę Zacięcia
Komarnickich), aż wyprowadziło ich ono na sporą trawiastą platformę. Tymczasem
począł się zbliżać wieczór - taternicy postanowili na razie zrezygnować z
dalszych usiłowań i zejść na noc do schroniska. Następnego dnia, znaną już sobie
drogą, dość szybko osiągnęli wczorajszą platformę. Gładką pionową ścianką udało
im się jeszcze wydostać kilka metrów w górę na oryginalną wąziutką półeczkę,
ciągnącą się w poprzek całej ściany Zamarłej, od Zmarzłej Przełęczy aż po Kozią
Przełęcz. Wyżej jednak, nad półeczką, piętrzyły się dachówkowato uwarstwione
przewieszki bez chwytów i stopni, bez jakichkolwiek możliwości wspinania się.
Stary wyga górski, Gyula Komarnicki, nie rezygnuje jeszcze. Postanawia
trawersować półeczkę w prawo. A nuż dalej otworzy się przed ni n jakaś
niewidoczna stąd rysa lub kominek. Roman Komarnicki wklinowuje się za sterczący
z półeczki blok, uważnie asekuruje brata liną, a Gyula rozpoczyna trawers. Skały
wystające ponad półeczką odpychają. Gyula posuwa się z najwyższą trudnością,
czołgając się pod przewieszkami. Po chwili musi iść całkiem na zewnątrz - na
samych rękach, dla których wyszukuje jakie takie chwyty, natomiast nogi zwisają
mu luźno w powietrzu, nie znajdując oparcia na pionowej płycie. Wtem, jakiś
pozornie mocny chwyt wyrwał się spod ręki, zmęczona druga ręka nie utrzymała
ciężaru ciała i wspinacz runął w dół. Asekurujący czujnie Roman nie stracił
głowy. Błyskawicznie ściągnął ile się dało liny, zaparł się jeszcze mocniej za
blokiem i wytrzymał potężne szarpnięcie. Gyulą zrobił w powietrzu wahadło o
promieniu ośmiu metrów, tj. tyle, o ile odległy był od brata - i zawisł nie
ponosząc żadnej szkody, poza lekkimi potłuczeniami. Obaj wspinacze cali i zdrowi
zeszli w dół na piargi. Rutyna wysokogórska, fachowość, rozwaga i zimna krew
wzięły górę nad zawziętością groźnej turni. Jednakże ściana pozostała nie
zdobyta. Próby braci Komarnickich narobiły wiele hałasu w małym ówczesnym
światku taternickim. Najlepsi polscy wspinacze ruszyli do szturmu. Aleksander
Schiele i przewodnik Jędrzej Marusarz byli o krok od zdobycia ściany, atakowali
ją również Władysław Kulczyński i Mieczysław Świerz. Próby szły ciągle szlakiem
rozpoczętym przez Komarnickich. Wreszcie 16 lipca 1910 roku pod ścianą zjawiają
się czterej młodzi wspinacze i narciarze zakopiańscy: Henryk Bednarski, Józef
Lesiecki, Leon Loria i Stanisław Zdyb. Szturmują ścianę inaczej: rysą nieco na
prawo od Zacięcia Komarnickich. I ta próba kończy się odwrotem, ale pozwala
wejrzeć dokładnie w ścianę i uczynić doniosłe spostrzeżenie. Mianowicie
t eren jeszcze bardziej na prawo, w linii spadku wierzchołka, a więc w
miejscu, od którego Komarniccy poprzednio rozpoczęli próbę wejścia, daje więcej
szans na przejście niż ich zacięcie. Nie można tyko forsować przewieszek wprost
w górę, lecz trzeba spod nich przetrawersować w lewo, do rysy, która otwiera
możliwości dalszej wspinaczki. W tydzień później, 23 lipca, ściana została
pokonana. Wielki talent skalny Bednarskiego oraz znakomity instynkt terenowy
Lesieckiego skruszyły opór Zamarłej. Spod przewieszek, które odstraszyły i
zniechęciły Komarnickich, czterej wspinacze przeszli poziomym trawersem przez
niezwykle strome płyty do początku rysy. Trawers (jest to tzw. Dolny Trawers)
wyglądał na niemożliwy do przejścia, ale bystre oczy wypatrzyły na nim chwyty i
stopieńki - i w rezultacie kluczowy odcinek okazał się wcale nie taki trudny.
Rysa, w środku której tkwił oryginalny odpęknięty blok skalny w kształcie
graniastosłupa, otwierała rzeczywiście dalszą drogę. TyIe, że powyżej
graniastosłupa zdobywcy Zamarłej napotkali ogromne trudności. Przepaść pod
stopami stale się zwiększała, a ta gładka, niezwykle stroma ściana ma to do
siebie, że niemal bezustannie widzi się pomiędzy nogami piargi doliny. Rysa
doprowadziła do obszernego wgłębienia, z którego trzeba było znów, tym razem
dużo trudniej, przetrawersować w lewo (tzw. Górny Trawers) do podnóża krótkiego,
zupełnie poderwanego kominka. Kominek ten nastręczał trudności największe, ale i
ostatnie. Dalej ściana stała otworem i nietrudny, skalisto-trawiasty teren
zaprowadził wkrótce uszczęśliwionych wspinaczy na wierzchołek Zamarłej Turni.
Sukces był ogromny. Wprawdzie zdobywcy ocenili go dość skromnie, określając swą
drogę zaledwie jako "bardzo trudną", jednakże następne przejście, podjęte w roku
1911 przez bodaj najsprawniejszych ówczesnych wspinaczy: Kulczyńskiego i prof.
Ignacego Króla (drugie przejście), oraz Mariusza Zaruskiego i Aleksandra
Znamięckiego (trzecie przejście) przysparzają drodze sławy najtrudniejszej w
Tatrach. Opinię tę umacnia w roku 1912 czwarte przejście Zamarłej (Stanisław
Porębski z towarzyszem). Wszyscy ci świetni taternicy, zdobywcy wielu ścian i
wielu dróg, są zgodni, że zdobycie Zamarłej jest punktem zwrotnym w historii
taternictwa. Przyszłość ten sąd potwierdziła: południowa ściana Zamarłej była
rekordem polskiego taternictwa sprzed pierwszej wojny światowej, rekordem, który
blisko dwadzieścia lat czekał na pobicie. Co więcej - ściana ta stała się
miernikiem nowego stopnia skali trudności taternickich, określano mianem
"nadzwyczaj trudne". Wszystkie dotychczasowe drogi sięgały najwyżej stopnia
"bardzo trudnego". O Zamarłej mówiło się wiele i pisało w prasie jako o
przejściu szalonym, stojącym na granicy ludzkich możliwości, igraniu ze
śmiercią. Liczne próby następnych przejść, nieudane bądź wskutek niepogody, bądź
najczęściej dlatego, że podjęte były przez wspinaczy, nie dorosłych do zadania -
ugruntowują ten mit. Rozgłos ściany rośnie z dnia na dzień. Człowieka idącego na
Zamarłą opinia publiczna poczyna uważać za mieszaninę szaleńca, bohatera i
samobójcy. Zwycięzców, którym udało się przejść ścianę, wieńczy uznaniem niby
greckich olimpijczyków. Młodzi taternicy nocami śnią o Zamarłej. Są tacy,
których całe taternictwo sprowadza się do jednego tylko celu: przejść Zamarłą.
Jeden Bednarski, zakopiański rzemieślnik, człowiek prosty, dobroduszny i
trzeźwy, nie przejmował się tą całą mocno histeryczną atmosferą. Nie dbał o
hołdy, nie dał się zasugerować mitom. Ścianę znał - zdobył ją przecież -
wiedział, co o niej sądzić. Poszedł na Zamarłą jeszcze raz (piąte przejście) i
zabrał za towarzysza - kobietę. Na owe czasy czyn wydawał się wprost szaleńczy.
Słabe ręce kobiece nie mogły mu przecież zapewnić dobrej asekuracji i w razie
odpadnięcia... Ale Bednarski był siebie pewien, czuł, że zdolny jest do
przejścia bez oglądania się na ubezpieczenie. Owa kobieta - pierwsza kobieta na
Zamarłej - należała do czołowych taterniczek i z pewnością, jak na ówczesny
poziom taternictwa kobiecego, wspinała się dobrze. Było to jednak zbyt mało, by
samodzielnie pokonać tak poważną, rekordową drogę, i w rezultacie, po szeregu
tragikomicznych przygód, została przez Bednarskiego po prostu wyciągnięta na
linie. Złośliwi współcześni twierdzą, że w pustce i ciszy doliny rozlegało się
co chwila płaczliwe wołanie: - Ciągnij pan, panie Henryku! Ciągnij mocno!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tragedie, które wstrząsnęły sportowym światem
TRAGEDIA MAKBETA The Tragedy of Macbeth 1971 cz 2
Tragedia Żydów Wschodnich i Oszustwa Żydowskiego Ruchu Roszczeniowego
2) Arystoteles istota naśladowania, definicja tragedii
Tragedia antyczna
Bajki tatrzańskie
2612?rniowka tatrzanska
! Odrodzenie Renesans odprawa poslow greckich zwiazek z tragedia antyczna
Teatr narodził się w Grecji… Kompozycja tragedii antycznej
02 wyjaśnij pojęcie konfliktu tragicznego na podstawie tragedii antycznej

więcej podobnych podstron