Okładkę projektował:
WŁADYSŁAW SZYSZKO
© Copyright by Oficyna Filmowa „Galicja”, Kraków 1991
ISBN 83-85251-08-1
OF „Galicja”, Kraków, ul. Rakowicka 11
Wydanie I.
Rzeszowskie Zakłady Graficzne
Rzeszów, ul, płk. Lisa-Kuli 19.
Zam.: 424/91
Rozdział I
ŁÓDŹ NA WZBURZONYM OCEANIE
Złotowłosa dziewczyna usiadła na głazie i zapatrzyła się w dal bez kresu.
Tam, u jej stóp szumiał ocean. Rozbijały się potężne fale o ostre zręby przybrzeżnych skał. A poza tymi rafami, które czyniły zator spienionym odmętom, wznosiła się prostopadle olbrzymia ściana pasma górskiego. Z niesłychaną zawziętością pędziły zielonkawe wały wody do szturmu na kamienne zapory. Biała piana wściekłości posrebrzała ich szerokie grzbiety, na sam widok nie zdobytej przeszkody. Rykiem nieustannym dodawały sobie otuchy, że przecież musi nadejść dzień, w którym resztki raf nadbrzeżnych zostaną starte na miał, a uparta ściana skalna runie z łoskotem w wodę. Tak!... Taki dzień nadejść musi, lecz kiedy? Wszystko jedno, kiedy. Morze zawsze ma czas. Dziesięć tysięcy lat później, czy dziesięć tysięcy lat wcześniej, to fraszka dla starego olbrzyma...
Złotowłosa dziewczyna westchnęła.
Tęskne spojrzenia jej fiołkowych oczu błądziły po niezmierzonej przestrzeni wód, szukając czegoś cierpliwie, wytrwale.
Lecz nadaremnie błądziły... szukały... Żaden dymek nie zaczerniał na widnokręgu, żaden żagiel nie zajaśniał w oddali. Tylko fale spienione przewalały się po wzburzonym łonie morza, tylko ołowiane, ciężkie chmury kłębiły się na ponurym nieboskłonie... Więc pociemniały fiołkowe oczy dziewczęcia, zawiedzione po raz setny, czy tysięczny. Pociemniały i zaczęły z smutną rezygnacją spoglądać w dół, tam, gdzie u stóp ściany skalnej huczał straszliwy wir.
Złotowłosa dziewczyna drgnęła silnie.
Mimo szumu wiatru, pomimo nieustannej pogwarki oceanu, pochwyciła podejrzany szmer. Ktoś skradał się od tyłu, przedzierał się przez gęstwę niskich krzaków, których szeroki pas rósł niedaleko, poza plecami siedzącej. Wprawne ucho odróżniało dokładnie szelest liści szarpanych wiatrem, od szmeru, jaki wywoływało ostrożne prześlizgiwanie się człowieka, czy dużego zwierzęcia.
Jakoż po chwili wypełznął spomiędzy krzewów mężczyzna i stanąwszy prosto, wlepił błyszczące oczy w zadumaną dziewczynę... Był to człowiek starszy, krępy, bardzo niskiego wzrostu, odziany w szkarłatny płaszcz cudacznego kroju. Na głowie miał czapkę szpiczastą, a w ręku dzierżył skrzywiony kij. Brzydką twarz szpecił jeszcze bardziej olbrzymi sępi nos, a zwichrzona, czarna jak heban broda i oczy obłąkańczo spoglądające, nadawały obliczu wyraz dzikości, uporu.
Złotowłosa obejrzała się nagle.
Zerwała się z krzykiem przerażenia i stanęła oko w oko z przybyszem.
‒ Skacz w przepaść! ‒ wrzasnął mąż w szkarłatnym płaszczu i postąpił kilka kroków w stronę pobladłej dziewczyny.
Rozejrzała się trwożnie dokoła. W mgnieniu oka ogarnęła grozę swego położenia. Po obu bokach miejsca, gdzie stała, wznosiły się poszarpane wierchy pasma górskiego, a z tyłu była głęboka przepaść, na dnie której, wśród raf przybrzeżnych kotłował się wir morski. Jedyną drogę ucieczki przeciął ten szaleniec. Znikąd pomocy.
Żadnej broni w słabej ręce.
Widząc, że straszny napastnik podchodzi coraz bliżej, krzyknęła rozpaczliwie:
‒ Precz, Hanno!... Jak śmiesz?... Powiem arcykapłanowi!
Przybysz wybuchnął zjadliwym śmiechem:
‒ Arcykapłanowi? ‒ zawołał z szyderczym rechotem. ‒ He, he, he, he... Powiesz mu, jeżeli cię stąd wypuszczę... He, he, he, he! Ale nie po to cię śledzę od dawna, nie po to wlokłem stare nogi na te szczyty, bym cię miał teraz żywą wypuszczać... Skacz w przepaść natychmiast... albo zepchnę!
Głos jego charczał wściekłością.
Widmo okrutnej śmierci zajrzało w oczy dziewczynie. Nie miała żadnej wątpliwości, że napastnik strąci ją ze skały, jeżeli natychmiast nie wykona jego szalonego rozkazu. Instynkt samozachowawczy podszepnął jej sposób ratunku... Schyliła się i błyskawicznym ruchem porwała kamień w rękę. Potrząsając zdobytą bronią, zawołała groźnie:
‒ Precz ode mnie... lub głowę roztrzaskam!... Ani kroku dalej!...
Napastnik stanął jak wryty, lecz jego zdumienie trwało krótko. Błyskawice gniewu i oburzenia zamigotały w żółtych źrenicach. Odrzucił krzywą laskę, a pochwycił oburącz potężny głaz i wzniósł go wysoko nad głowę. Piana wystąpiła mu na usta, kiedy ryknął:
‒ Ty śmiesz grozić?... Ty przybłędo, mnie, kapłanowi?!
Wzmagający się wicher igrał z połami szkarłatnego płaszcza, z kosmykami kruczych włosów, które wymykały się spod szpiczastej czapki szaleńca. Z olbrzymim kamieniem, nad głową się kołyszącym, z krwawymi rumieńcami gniewu na wychudłych policzkach, wyglądał jak jakiś straszliwy upiór, jak złe bóstwo gór.
Złotowłosa nie śmiała cisnąć kamieniem na wroga. Widziała i wiedziała, że zbliża się nieuchronna zguba. Każdy krok tamtego przysuwał chwilę śmierci. Strach, smutek, żal młodego życia, wspomnienia chwil szczęśliwych, utworzyły w myślach splątany chaos. Przymknęła oczy, oczekując straszliwego ciosu. Jeszcze dojrzała przez szparki powiek, że napastnik przegiął się w tył dla większego zamachu, że muskuły jego rąk napięły się w olbrzymim wysiłku. Jeszcze usłyszała słowo okrutnego wyroku. Nie słowo, lecz ryk:
‒ Giń!
I nagle gwizdnęło coś żałośnie.
Pierzasta strzała rozpruła powietrze. Utkwiła w jednym z wzniesionych w górę ramion. Zachwiał się napastnik, runął na wznak, jęcząc boleśnie. Kamień wypuszczony z rąk potoczył się po pochyłości, aż trafił na rząd krzaków i stanął.
Z gęstwiny wyskoczył zwinny młodzieniec, uzbrojony w łuk oraz dzidę. Szybko przebiegł niewielką przestrzeń i dopadł słaniającej się dziewczyny.
‒ Przybyłem na czas ‒ zawołał, a potem mocnym ramieniem opasał wpół złotowłosą... Był od niej niższy o dwie głowy prawie, więc pochyliła się nad nim, dziękując gorącymi słowy za niespodziewaną pomoc.
A tymczasem powalony napastnik zaczął się dźwigać z
ziemi. Postękiwał, lecz usiadł wreszcie. Zdrową ręką wyrwał strzałę, która tkwiła w ramieniu; połą płaszcza obwiązał ranę broczącą silnie. Wzrok pełen nienawiści posłał dziewczynie, a wzgardliwe spojrzenie jej nieoczekiwanemu wybawcy. Dłuższą chwilę mełł jakieś przekleństwa, aż w końcu warknął głośno:
‒ Głupi młokosie! Przeszkodziłeś mi, lecz to jej nie pomoże. Ona musi zginąć!
‒ Bacz, byś sam pierwej z mej ręki nie zginął ‒ krzyknął oburzony młodzieniec. ‒ Wara ci do niej! Drugim razem w serce ci strzałę poślę, nie w rękę.
‒ Drugim razem będę ostrożniejszy, a gdy wyspę od niej uwolnię, możesz tysiące strzał świętokradzkich utopić w mym sercu.
Taki fanatyzm błyszczał w żółtych oczach rannego napastnika, że oboje młodzi wzdrygnęli się mimowolnie.
Nie uszło to oka kapłana, więc ciągnął dalej:
‒ Głupi jesteś Hamilkarze, synu Egota. Po trzykroć głupi, że dałeś się omotać tej obcej dziewczynie. Czy myślisz, że ona cię miłuje?
‒ Miłuje mnie ‒ odparł Hamilkar z głębokim przekonaniem.
Skaleczony strzałą mężczyzna zarechotał zjadliwym śmiechem:
‒ Jeżeli cię naprawdę miłuje, to czemu stroni od ciebie? Czemu błądzi po górskich wertepach i szuka samotności? Czemu tęsknie na morze spoziera?... Milczysz?... Tedy ja cię odpowiem... Obcą jest dla niej nasza wyspa, nasz lud i religia nasza... Obcym ty dla niej jesteś młokosie... Gardzi w duszy takim karłem ona, córka obcego plemienia Olbrzymów. Oto co dnia prawie ją widzę, jak śpieszy na szczyty i wypatruje, czy nie pojawi się gdzieś w dali zabłąkany okręt. Ona czeka
wybawienia... Jej jedynym pragnieniem jest opuścić jak najprędzej nasz kraj, który przed laty jej rodzicowi gościny użyczył. Jej zacnemu rodzicowi... Tak... Spytaj jej sam, czyli słuszność nie po mojej jest stronie...
Przygnębienie malowało się w rysach młodego, kiedy zapytał dziewczynę:
‒ Prawda li to, co mówi Hanno? Powiedz najdroższa...
Złotowłosa zawahała się przez chwilkę:
‒ Jestem do, ciebie bardzo... przywiązana, mój dobry Milkarze ‒ odparła wymijająco ‒ lecz czy jest w tym coś zdrożnego, jeśli tęsknota za krajem ojczystym spać mi nie daje, jeżeli lubię czasem w samotności podumać?
‒ Dobrze mówisz, Eli! ‒ przyznał jej z radością, a potem zmarszczywszy brew groźnie, zwrócił się do poskromionego napastnika. ‒ Przeniknąłem cię, kapłanie! Chciałbyś mnie z nią poróżnić. Zazdrość cię gnębi, że ja, syn najbogatszego obywatela w kraju mam ją zaślubić, a nie twą córkę, zielonooką Sofo... Na wylot cię przeniknąłem, Hannonie... I dla osiągnięcia swych niecnych zamiarów nie cofnąłeś się nawet przed skrytobójstwem, któremu na czas przeszkodziłem... Słusznie was lud prosty nienawidzi, kapłani... Podli jesteście!...
‒ Milcz, młokosie!...
‒ Sam milcz, stary kuternogo!
‒ Ha, przeklęty!... Z kalectwa się mego naigrywasz? Oby cię bogini trądem ukarała. A za ranę dzisiejszą drogo mi jeszcze zapłacisz.
‒ Precz stąd, żebraku! Umykaj, albo cię zrzucę w przepaść.
‒ Idę już... Idę... Powiem arcykapłanowi, żeś do mnie strzelał z łuku. Złoto ojcowskie nie uchroni cię przed karą.
‒ Możesz gadać, lecz nie zapomnij sam dodać, że ty, kapłan, usiłowałeś zamordować kobietę, która jest pod opieką bogini. Nie zapomnij o tym.
‒ Miałem prawo... W księgach napisano, że wyspiarz, który by się ośmielił wejść na te szczyty i na morze spozierać, śmierć poniesie.
‒ Lecz ona nie jest urodzoną wyspiarką, a zresztą, jeżeli nawet zawiniła, to powinieneś był odprowadzić ją do najwyższego sędziego, nie zaś sam wymierzać sprawiedliwość.
Zmiarkował zapalczywy Hanno, że młody przeciwnik nie jest w ciemię bity, że zna prawa spisane w księgach kapłańskich i może mu odpłacić pięknym za nadobne. Więc podpierając się podniesionym z ziemi kijem, ruszył w stronę krzaków, a na odchodnym rzekł dość pojednawczo:
‒ Sam ci kiedyś, młokosie, karę tym kijem wymierzę. Nie chcę trudzić arcykapłana opowiadaniem o dzisiejszym zajściu. Chyba... że ty pierwszy zaczniesz miotać oszczerstwa.
Hamilkar pojął natychmiast, że kapłan proponuje mu tymi słowy zawieszenie broni i rozejm. Ucieszył go taki obrót sprawy, ze względu na Eli.
‒ Ja także nie myślę wywłóczyć twoich sprawek ‒ krzyknął wesoło za oddalającym się. ‒ Wystarczająco cię ukarałem, a nad nią sam czuwać będę.
Kulejący kapłan przystanął raz jeszcze i odwrócił się twarzą do dwojga młodych. Potrząsając kijem wysoko, zawołał silnym głosem:
‒ Pomnij jeszcze, Hamilkarze, co napisano w proroctwach Athasa, trzydziestego arcykapłana Tyru: „Obca niewiasta sprowadzi klęski największe na kraj mój umiłowany. Przypłynie z północy lud Olbrzymów, uzbrojony w błyskawice i
pioruny, ujarzmi dzieci bogini, znieważy świątynię Aszery. Żony zdradzą mężów i ojczyznę, łącząc się z wrogami. Białogłowa będzie dzierżyła berło arcykapłańskie. I wówczas nadejdzie dzień straszny, dzień gniewu bogini”. ...Pomnij o tych słowach, synu Egota!
Raz jeszcze pogroził Hanno krzywym kijem, potem z wolna zaczął zstępować do olbrzymiej kotliny, którą góry nadbrzeżne wieńcem opasywały dokoła.
Młody Hamilkar zadumał się. Nie obce mu były proroctwa, z których jedno kulawy kapłan zacytował właśnie... Już wówczas przed laty, kiedy rybacy wyłowili nieszczęsnego rozbitka z jego ośmioletnią córeczką, zastanawiano się w Radzie, czy znana przepowiednia nie odnosi się do tej ślicznej, złotowłosej dzieweczki. Ale większość dostojnych radców rozstrzygnęła, że uratowana jest dzieckiem, a proroctwo mówi o niewieście, która ma przypłynąć z ludem uzbrojonych Olbrzymów. Dzięki temu więc, udzielono dziewczynce i jej wysokiemu rodzicowi gościny. Dzięki temu Eli wyrosła na przepiękną dziewicę i miała niebawem zostać małżonką Hamilkara.
Teraz wystąpił Hanno.
Hanno spodziewał się, że syn Egota zaślubi jego córę, kruczowłosą Sofo, a dzięki stosunkom oraz bogactwu Egota, on sam będzie się mógł wybić wyżej, na członka Rady, może nawet kiedyś sięgnąć po berło arcykapłańskie. Stało się inaczej. Złotowłosa Eli zwyciężyła rywalkę w sercu młodzieńca. Wtedy ambitny kapłan, srodze w swych nadziejach zawiedziony, całą nienawiść zwrócił przeciwko „przybłędzie”. Począł głosić wśród ciemnego ludu, że proroctwa zawarte w księgach arcykapłańskich odnoszą się do złotowłosej dziewicy, która bez wątpienia należy do rodu Olbrzymów. Czyż nie wyrosła jak palma? Czyż nie przewyższa wszystkich obywateli o jakieś dwie głowy? Czyż ojciec jej nie jest prawdziwym
kolosem wśród niskiego wzrostem ludu bogini? Czyż „przybłęda” nie wykrada się na szczyty gór, na brzeg morski i nie czeka na kogoś niecierpliwie? Oczekiwała zapewne swych braci, którzy mieli przypłynąć zbrojni w błyskawice i gromy, którzy spokojnej krainie przynieść mieli zagładę...
Hanno pozyskał sobie licznych zwolenników po wioskach oraz pośród ciemnego motłochu miasta, lecz większość zbywała poczynania fanatyka wzgardliwym milczeniem. Zbyt wiele znaczył ród możnego Egota, zbyt lubiano i szanowano ojca złotowłosej dziewczyny, który leczył umiejętnie wszelkie choroby.
Potem wdał się w sprawę sam stary arcykapłan. Surowo zgromił Hannona, a Eli napomniał, by nigdy się na szczyty górskie nie wspinała... Przycichli oboje, lecz tylko pozornie. Gnana niewytłumaczoną tęsknotą, wykradała się Eli na miejsca zakazane. Dysząc nienawiścią, prowadził Hanno nadal swą akcję, lecz ostrożniej, przezorniej. Jak robak toczący drzewo nurtował wśród pospólstwa, siejąc zatrute ziarno niechęci do „przybłędy”.
I w serce Hamilkara padło takie ziarno zatrute. Nie zdołał w nim jednak Hanno wzbudzić niechęci. Zbyt gorąco kochał młodzieniec swą narzeczoną. Ale słowa fanatyka rzuciły mu na duszę zimny cień obaw, lęku, podejrzeń. Gładkie czoło pokryło się rządkami zmarszczek, które wyorała troska...
Złotowłosa Eli odgadła widocznie przyczynę smutku młodzieńca, bo pochyliła się nad nim i jęła gładzić jego gęstą czuprynę. Jej białe, długie paluszki błądziły wśród hebanowych włosów, odgarniały niesforny lęk ze zmarszczonego czoła.
Pod wpływem tej niewinnej pieszczoty, rozchmurzył się natychmiast. Objął silnie wpół dziewczynę i wysunął spragnione wargi do pocałunku. Lecz sięgał jej głową zaledwie do
stromych piersi. Nadaremnie wspinał się na palce, na próżno wyciągał szyję. Ponętne usta były bardzo wysoko. Fiołkowe oczy nie widziały niemej prośby jego źrenic, bo znów zapatrzyły się tęsknie w nieskończoną dal morza.
‒ Usiądźmy ‒ poprosił... Usłuchała dość niechętnie, za to on był uszczęśliwiony nad miarę. W pozycji siedzącej przykra różnica wzrostu obojga wyrównała się dość znośnie. Hamilkar mógł teraz muskać wargami twarz i szyję ukochanej. Pozostała bierna, zimna, obojętna jak zawsze. A kiedy ją chciał obalić na wznak, zerwała się na równe nogi.
‒ Nie!... Nie chcę! ‒ krzyknęła ostro.
Mały wyspiarz przytulił głowę do jej smukłych nóg. Skomlał pokornie:
‒ Dlaczego, Eli?... Za jedne odmianę miesiąca będziesz mi przecież małżonką.
‒ Ale teraz nią jeszcze nie jestem.
‒ Jednakże wedle naszych zwyczajów...
‒ Nie proś daremnie. Wciąż to samo powtarzasz ‒ przerwała mu gwałtownie.
Więc umilkł i tylko całował jej nagie nogi, z których wiatr odwijał powłóczystą szatę... A fiołkowe oczy znowu patrzyły w dal...
Tak przeszło dużo... dużo czasu.
Wicher wzmógł się; zimno poczynało dokuczać. Właśnie chciał powstać z ziemi młody syn Egota, aby odprowadzić narzeczoną w stronę domu, kiedy zakrzyknęła przeraźliwie. Zerwał się więc na równe nogi, pochwycił łuk i stanął u boku ukochanej, pytając o powód krzyku...
Eli nieprędko zdołała wydobyć głos z piersi. Stała blada jak trup. Drżącą rękę wyciągnęła przed siebie. Spoglądała gdzieś daleko z wyrazem wielkiego natężenia...
‒ Patrz!... Tam!... ‒ wykrztusiła wreszcie.
Hamilkar spojrzał we wskazanym kierunku.
Hen, na krańcach widnokręgu czerniał jakiś punkt. Chwilami znikał, przysłonięty potężnym bałwanem, chwilami zdawał się wznosić wysoko w górę, a czasem zajaśniało coś ponad nim, niby strzęp białego płótna...
Czarna plama rosła powoli, lecz stale. Drgała, przeskakiwała z grzbietu na grzbiet fali... kołysała się w zawrotnym tańcu.
Duży szmat nieba zakrytego chmurami, słońce musiało przejść, zanim bystre oczy Hamilkara zdołały rozpoznać kontury ciemnego przedmiotu.
‒ To łódka... Widzę ludzi... ‒ obwieścił głośno.
‒ Widzisz ludzi?...
Znów przeszły chwile oczekiwania.
‒ Czekaj... spróbuję policzyć... Trzech... pięciu...
‒ Teraz i ja już widzę... Siedzą parami...
‒ Siedmiu, dziewięciu, jedenastu ‒ liczył dalej młodzieniec.
‒ Piętnastu ich jest... A to białe, to żagiel. Resztki poszarpanego żagla.
‒ Biedacy ‒ westchnęła Eli ‒ ocean taki wzburzony. Walczą z nim zapewne od dawna... O, Hamilkarze... ty nie masz pojęcia co to znaczy kołysać się w maleńkiej łupince wśród wichrów. Dzieckiem wtedy byłam, a pamiętam jak dzisiaj. Dałby Bóg, aby do nas szczęśliwie dopłynęli.
‒ Do nas? Oni?... Roztrzaskają się na rafach i zatoną.
Wir ich pochłonie... zobaczysz...
‒ Wskażemy im miejsce, gdzie powinni lądować.
‒ Eli!...
‒ Co, Hamilkarze? Ach, rozumiem! Myślisz o tym barbarzyńskim prawie, które wam wzbrania przyjmować obcych na wyspę... Milkarze drogi! Pomyśl, że to prawo przestarzałe,
nieludzkie... Przecież to są ludzie, rozbitkowie. Kto wie, od kiedy błądzą po bezmiarze wód. Nie zubożejecie, jeżeli im udzielicie trochę słodkiej wody, jadła oraz kilkudniowego przytułku. Gdy wichry ustaną, oni odjadą, błogosławiąc gościnnych wyspiarzy...
‒ I przywiodą wojska, które nas wymordują.
‒ Milkarze jedyny! Widzę, że słowa złego Hannona zakiełkowały w twej duszy. Więc obawiasz się kilkunastu rozbitków? Was jest przecież dziesiątki tysięcy... Ha, ha, ha... Hamilkar, syn Egota, setnik łuczników obawia się garstki ludzi wygłodzonych, znękanych...
‒ Nie obawiam się nikogo, lecz nasze prawa są święte. Nikomu nie udzielamy gościny, gdyż wcale nie pragniemy łączności z innymi narodami.
‒ Nieprawda!
‒ Jak to, nieprawda?
‒ A ja? A mój ojciec? Gdybyście nie byli nam udzielili przytułku, nie byłabym dzisiaj tu z tobą. Nie zaznałbyś słodyczy moich ust...
Słodkie wspomnienie niedawnych pocałunków, lepiej usposobiło syna Egota. Opasał ramieniem kibić narzeczonej i rzekł głośno, gdyż wzmogła się wichura i głuszyła słowa wyrzeczone:
‒ Dobre masz serce, Eli, skoro się litujesz nad dolą nieszczęśliwych żeglarzy, lecz nie wolno nam samym nic przedsiębrać bez zgody Rady.
‒ A tymczasem tamci zatoną.
‒ Nie zatoną.
‒ Patrz, jak się borykają z falami.
‒ Widzę... Wytrawni to żeglarze. Skoro tyle przestrzeni przebyli, to i dalej ujadą, popłyną bez szwanku.
‒ A rafy? Sam mówiłeś, że się na nich łódź musi roztrzaskać.
Hamilkar umilkł, nie znajdując żadnej odpowiedzi na poczekaniu. Tymczasem łódź zbliżyła się o tyle, że oboje mogli dokładnie policzyć załogę... Oprócz sternika i czternastu marynarzy przy wiosłach, widać było trzy bezwładne ciała, leżące w samym środku szalupy, u stóp złamanego masztu... Widok lądu potroił snadź siły wyczerpanych marynarzy, bo mały stateczek pomykał żywo przez wzburzone odmęty... Złotowłosa dziewczyna podzieliła się tym spostrzeżeniem ze swym towarzyszem:
‒ Sam widzisz, Hamilkarze, że zanim dobiegniemy do miasta, oni dopłyną do tych raf przeklętych. A ile czasu potrzeba, aby się zebrali członkowie Rady, aby coś postanowili, uchwalili?... Hamilkarze, ratuj moich braci. Niewolnicą ci będę... nie żoną.
Zdumiał się wielce syn Egota. Nigdy jeszcze nie widział takiego podniecenia u swej pięknej wybranej. Gorączkowe rumieńce okrasiły jej lica, a oczy rzucały błyskawice zapału, lub na przemian skomlały pokornie o wysłuchanie prośby... Cudne fiołkowe oczy... Któżby się oparł tym oczętom? Chyba Hanno, wróg śmiertelny dziewczęcia, ale nigdy Hamilkar, zakochany młodzieniec...
Rzekł więc po dłuższym namyśle:
‒ Wskażę im drogę tylko do miejsca, gdzie wylądują bezpiecznie; niechaj potem Rada rozstrzyga, czy się ich przyjmie na wyspę, czy też pozostawi na pastwę losu... Więcej uczynić nie mogę...
‒ I za to ci dziękuję, najdroższy ‒ odparła Eli, obsypując mu twarz szybkimi pocałunkami.
Znękani żeglarze dostrzegli dwoje ludzi, stojących na szczycie górskiego wzniesienia. Dostrzegli także dawane znaki i zrozumieli je. Zamiast dążyć wprost ku wybrzeżom, skręcili na lewo i wielkim łukiem poczęli okrążać siedlisko zdradliwych raf. Po dwugodzinnej walce z żywiołem, płynąc
wciąż za wskazówkami Hamilkara, zbliżyli się do maleńkiej zatoki, która wrzynała się dość głęboko w wyspę, a dla płynących na pełnym morzu, była z daleka zupełnie niewidoczną.
Ale gdy szalupa dotarła do skalistego brzegu, w miejscu wskazanym przez młodego tubylca, żaden z marynarzy nie mógł dźwignąć się z ławki. Upadli bezwładnie na wiosła i z zupełną apatią spoglądali dokoła.
Hamilkar zastanowił się. Jego dobre serce skłoniło się ku prośbom narzeczonej, by zstąpić na dół, by dopomóc biednym rozbitkom, ale rozum odradzał stanowczo. Schodząc musiałby im zdradzić drogę, którą można się było dostać na szczyty pasma górskiego, a tym samym w głąb kraju...
Na szczęście nie wszyscy żeglarze zachowali się biernie w dalszym ciągu. Brodaty sternik oraz rosły młodzieniec znaleźli jeszcze na tyle siły, by wyskoczyć na brzeg i przycumować szalupę. Następnie zaczęli wynosić na ląd omdlałych, przemokniętych kolegów. Obaj razem chwytali każdego za bary i wlekli w bezpieczne miejsce. Układali rzędem bezwładne ciała, u stóp skalnej ściany. Kiedy ostatni legł na twardych głazach, sternik chwycił się nagle za piersi i runął tuż obok towarzyszy. Zmęczenie pozbawiło go resztki sił.
Ów rosły młodzieniec pracował dalej. Raz po raz wracał do uwięzionej łodzi. Wynosił stamtąd jakieś wąskie, długie przedmioty, których przeznaczenia Hamilkar nie był w stanie odgadnąć... Wreszcie ukończył robotę. Dobył z kieszeni jakąś świecącą puszkę, przytknął ją do ust, a głowę silnie do tyłu przechylił. Pił bardzo długo. Potem raz jeszcze rzucił podejrzliwe spojrzenie w stronę dwojga ludzi, którzy stali w górze, nie kwapiąc się bynajmniej z bardziej doraźną pomocą dla nieszczęśliwych bliźnich...
W końcu położył się w pobliżu swych kolegów i zaraz zasnął.
Wtedy Hamilkar pochwycił dłoń narzeczonej:
‒ Teraz spieszmy do miasta. Niech Rada Najwyższa rozstrzyga, co zrobić z przybyszami. Ja swoje zrobiłem... Dla ciebie, Eli, to uczyniłem... I obym tego nie żałował ‒ dodał po chwili, jak gdyby tknięty wieszczym przeczuciem.
Rozdział II
PRZEBUDZENIE
Eli podskoczyła z radości, kiedy gość na dobre otworzył oczy. Wzięła w rękę szklankę mleka i zapytała go wzrokiem, czy nie zechce się napić... Skinął głową potakująco. Pił chciwie, aż do samego dna. Potem zaczął się ciekawie rozglądać po dużej, jasnej izbie. Szybko przebiegł spojrzeniami prymitywnie wyciosane meble, skromne urządzenie pokoju i znowu skierował oczy na smukłą sylwetkę dziewczęcia. Wreszcie przemówił w jakimś języku kilka słów. Eli potrząsnęła głową przecząco.
‒ I do not understand ‒ rzekła.
Gość ucieszył się widocznie. Dość długo już nie miał sposobności mówić po angielsku, ale znał ten język dobrze. Tylko czasami zastanawiał się na krótko, jakby szukając w pamięci zapomnianych słów. Po zamienieniu pierwszych zdań, zapytał:
‒ Gdzie jestem właściwie?
‒ W bezpiecznym miejscu, u dobrych ludzi. Bliższych szczegółów dowie się pan później.
‒ Pani jest Angielką?
‒ Tak. A pan?
‒ Ja? ‒ zawahał się. ‒ Ja jestem Polakiem. Służę przy flocie niemieckiej z musu, jako poborowy.
‒ Aha. Więc pan jest wojskowym... to znaczy marynarzem.
‒ Jestem z zawodu kupcem, ale podczas wojny...
‒ Wojny? Jakiej wojny?
‒ Czy pani żartuje?
‒ Nie rozumiem, w czym pan upatruje żarty.
‒ Zapytała pani: „w jakiej wojnie”.
‒ No tak. Pytałam, o jakiej wojnie pan mówi.
‒ Nie!... To niesłychane!... Przepraszam za niedyskretne pytanie. Ile pani sobie liczy wiosenek?
‒ Dziewiętnaście.
‒ I w tym wieku nie czytuje pani dzienników?
‒ Dziennik to niby gazeta.
‒ Gazeta.
‒ Przypominam sobie, jak to wygląda. W Londynie widziałam nieraz sprzedających takie duże płachty papieru. Ojciec nazywał je gazetami. Ale to było dawno temu... Bardzo dawno.
Młody marynarz mruknął cichuteńko po polsku. ‒ Kpi sobie urocza smarkula. Poczekaj, kozo!... Ja sobie także później zakpię. ‒ Głośno zaś rzekł:
‒ Skoro pani nie interesuje się dziennikami, to przecież z rozmów osób starszych musiała pani coś o wojnie posłyszeć.
‒ Yes. Ojciec mój brał udział w wojnie z Burami. Opowiadał mi nieraz zajmujące historie o bitwach, oblężeniach...
‒ To stare dzieje, lecz o wielkiej wojnie pani nic nie słyszała?
‒ Naprawdę nie. Skąd zresztą miałam słyszeć? Tu żaden statek nie zawija.
‒ Wierzyć mi się nie chce, ale oczy pani patrzą tak szczerze, tak dziecinnie szczerze... Więc istotnie wy tutaj jeszcze nic nie wiecie o wielkiej wojnie światowej? ‒ zakrzyknął tak głośno, że przez uchylone drzwi wszedł mężczyzna, którego włosy posrebrzył już dobrze szron siwizny. Rysy jego były ostre, nieco kanciaste, ale na ogół przypominały rysy słodkiej twarzyczki dziewczęcia...
Z wrodzoną żywością podbiegła Eli ku wchodzącemu.
‒ Ojczulku, pan mówi nieźle po angielsku ‒ zaszczebiotała. ‒ Wprawdzie miesza „those” i „these”, ale z resztą idzie wcale udatnie.
Obaj mężczyźni roześmiali się wesoło, a przybyły przygarnął córkę do piersi serdecznie.
‒ Cicho, trzpiocie kochany... ‒ napomniał ją łagodnie. ‒ Co ty wygadujesz! ‒ Potem pospieszył z wyciągniętą dłonią w stronę łoża.
‒ Witam pana serdecznie pod moim skromnym dachem. Proszę wybaczyć mej córce, że taka z niej dzikuska...
‒ Ale nie ma o czym mówić. Jestem szczerze zachwycony jej prawdomównością. Nie spotyka się już takich panien w Europie.
‒ W Europie!... Mój Boże kochany!... Cóż słychać teraz w starej, poczciwej Europie? Niech pan pomyśli tylko. Od roku 1905 zerwał się mój kontakt ze światem... Jedenaście lat z górą... Jedenaście lat!...
Marynarz patrzał zdumiony.
‒ Jak to? Czy żaden okręt tu nigdy nie zawinął?... Niemożliwe!...
‒ A jednak tak jest, drogi panie. Poszarpane pasma gór okalają zewsząd tę tajemniczą wyspę. Niejeden okręt przepływał
tędy zapewne w ciągu stuleci, ale nikomu na myśl nie przyszło, że za urwistymi szczytami gór wulkanicznych, mieszkają ludzie... Dziwni ludzie! Yes... Zresztą niewtajemniczony nie potrafi znaleźć przejścia przez góry. Tak więc odcięty od świata, spędziłem tu z moją córką pełnych jedenaście lat.
‒ Sami we dwoje? Och, straszny los!
‒ Nie sami... Wyspa liczy przeszło sto trzydzieści tysięcy mieszkańców.
‒ Ach tak... Murzyni?
‒ Ani jednego Murzyna, ani jednego Europejczyka...
‒ Nie rozumiem pana... Więc kto tu mieszka?
‒ Zadziwi cię, drogi gościu moja odpowiedź. Oto mieszka tutaj lud bardzo stary, osiadły od wieków dwudziestu kilku. Przybyła ich garstka, rozmnożyli się i dzisiaj są tysiące...
‒ Ale kto są ci ludzie? Jakiej rasy?...
‒ Bez wątpienia semickiej.
‒ Arabowie?
‒ Nie.
‒ Żydzi?
‒ Nie... Są to po prostu potomkowie dawnych Fenicjan... Punijczycy. Jedna z przelicznych kolonii potężnej, starożytnej Kartaginy. Jedyna kolonia, która przetrwała wieki i pozostała w takim samym stanie, jak za dni walk z wodzami nienawistnej Romy.
Spode łba spojrzał marynarz na swego gospodarza.
Przecież jego opowiadanie zakrawało na niedwuznaczne kpiny. Pomyślał sobie nagle, że może długa samotność na wyspie przyprawiła Anglika o lekkie pomieszanie rozumu.
A ojciec Eli domyślił się widać podejrzeń gościa, bo rzekł z uśmiechem:
‒ Bierze mnie pan za wariata... Nie dziwię się wcale. Ja bym sobie to samo pomyślał na pańskim miejscu... Ale niebawem przekona się pan osobiście o prawdziwości moich słów... Zobaczy pan naocznie świątynię bogini i szkarłatne płaszcze kapłanów Baala.
Marynarz po raz dziesiąty zapewne obrzucił wzrokiem dziwaczną odzież gospodarza oraz jego pięknej córki... przyjrzał się ich sandałom, spojrzał na grubą robotę mebli i znowu wlepił swe czarne jak węgiel oczy w spokojną twarz opowiadającego. Anglik usiadł tymczasem obok łoża.
‒ Dziwne to zaiste ‒ ciągnął dalej. ‒ Nie ma prawie zakątka ziemi, który by nie był dokładnie zbadany. Ani lody biegunów, ani szczyty Himalajów czy Kordylierów, ani piaski Sahary nie odstraszyły śmiałego podróżnika. Przemierzono wszystkie morza, wszystkie lądy poznano, a tutaj nie dotarł nikt, oprócz nas... Nikt nie wie, że pośród odmętów burzliwego Oceanu Indyjskiego sterczy wyspa rozległa i żyzna, że od wieków z górą dwudziestu mieszka na niej lud, którego wiary ani obyczajów nie skaziły wpływy naszej cywilizacji... Nikt nie przypuszcza, że stoi tutaj białe, prastare miasto, rozłożone dokoła świątyni, opiekunki kraju... Aszery.
‒ Aszery?
‒ Aszery lub jeśli pan woli Astoreth, czy Astarte. Tak, drogi gościu. Jesteśmy na wyspie nieznanej... Nieznanej geografom, mapom, atlasom. Wiedziałem, że nasz statek rozbił się ongiś z dala od północno-wschodnich brzegów Madagaskaru. Początkowo sądziłem, że znajduję się w pobliżu brytyjskich Amirantów. Na to wskazywała flora i fauna dżungli, które zajmują połowę wyspy. Jednakże klimat jest za łagodny, jak na taką bliskość równika. W każdym razie jesteśmy na południowej półkuli, jak to sam z układu gwiazd poznasz,
gościu... Jesteśmy w tej krainie jedynymi intruzami, którzy doznali gościnnego przyjęcia.
‒ To znaczy, że czcigodni potomkowie Fenicjan z zasady mordują żeglarzy, którzy zawitają do ich wyspy... Miłe towarzystwo!...
‒ Myli się pan... Nie zamordowali nikogo, lecz nie wychylają się nigdy poza trudne do przebycia grzbiety górskie i pozostawiają rozbitków ich smutnemu losowi.
‒ Więc pan był pierwszym szczęśliwym wyjątkiem?
‒ Znaleźli mnie tutejsi rybacy, a rozczulił ich widok małej wówczas Elizy. Kiedy łódka roztrzaskała się na rafach i towarzysze niedoli potonęli, płynąłem dużym łukiem dokoła skał, trzymając dziecko na plecach. Wyczerpany dostałem się na brzeg. Tam zemdlałem. Eli obejmowała mnie za szyję i zziębnięta, płakała głośno. Rybacy zabrali nas do chaty, a za zgodą Rady Najwyższej zamieszkałem wśród nich, poznałem miejscowy język, zaaklimatyzowałem się, jest mi dobrze, jak nigdzie... Czuję się bardzo szczęśliwy i nie pragnę dziś powrotu do dawnej ojczyzny...
‒ A panna Eli?
‒ Ona także ‒ potwierdził Anglik skwapliwie.
Marynarz rzucił badawcze spojrzenie na złotowłosą dziewczynę... Zauważył, że oczy miała chmurne i wbite w ziemię. A kiedy spostrzegła, iż obcy przybysz patrzy na nią uporczywie, że intuicją przenika jej myśli, zarumieniła się gwałtownie i zmarszczyła:
‒ Przejdę się trochę ‒ rzuciła, wychodząc z pokoju...
Dwaj mężczyźni pozostali sami...
Po chwili milczenia, marynarz zagadnął Anglika obcesowo: . ‒ I pan sądzi, że panna Eli jest zadowolona z pomysłu
dożywotniej niewoli na jakiejś zakazanej wyspie? Hm... Ja bardzo wątpię...
Cień niezadowolenia przemknął po spokojnej twarzy gospodarza. Odrzekł sucho, jak gdyby zamykając dyskusję na ten temat:
‒ Myli się pan. Eli miała czas przyzwyczaić się do tutejszych warunków życia... Zresztą ma obecnie narzeczonego...
‒ Takiego wyspiarza, Punijczyka? ‒ Ironia zadrgała w głosie młodego marynarza... Gospodarz powtórzył rozdrażnionym tonem:
‒ Takiego wyspiarza, Punijczyka!...
‒ Proszę mi darować, że mieszam się w nie swoje sprawy, ale jestem człowiekiem szczerym i co mam na sercu, to na języku...
‒ Szczerość jest zazwyczaj zaletą... choć bywa inaczej.
‒ Więc powiem panu ‒ ciągnął tamten nie zrażony ‒ że bardzo wątpię w szczęśliwość takiego małżeńskiego stadła.
‒ Ciekawym, dlaczego?
‒ ...Dlaczego? Czy pan sądzi, że różnica religii, rasy, narodowości, kultury, etyki, inteligencji itd., że to wszystko nic nie znaczy? Nie wiem poza tym, jak wygląda rozwój fizyczny tych fenickich jegomościów, ale wyobrażam sobie, że przez odcięcie od świata i przez ustawiczne krzyżowanie się w maleńkim gronie, w ciągu dwudziestu wieków, musieli się zdegenerować... To jasne przecież...
Anglik wspomniał sobie karłowaty wzrost wyspiarzy, ich erotomanię i różne wady, które go dawniej zatrważały... Dawniej, bo potem przywykł. Wspomniał sobie dawne obawy... o los dziecka, o przyszłość Eli, która po jego śmierci pozostanie sama jak palec wśród tylu karłów...
Lecz z drugiej strony uwagi gościa zadrasnęły jego miłość własną. Ten obcy młokos ośmielał się dawać mu nauki. Zarzucał niedwuznacznie egoizm wobec córki.
Więc zmarszczył się i najeżył dostojnie.
‒ Może pana rozmowa męczy? ‒ wycedził z lodowatą uprzejmością.
‒ Bynajmniej! ‒ odparł zapytany z szczerym uśmiechem. ‒ Bynajmniej. Czuję się zdrów i silny jak nigdy. Sen mnie pokrzepił. Możemy rozmawiać dalej.
‒ Ha! Skoro pan uważa, że możemy dalej rozmawiać, to zmienimy temat miłej pogawędki.
Młodzieniec spojrzał na niego uważnie. ‒ Obraził się yankee ‒ pomyślał: ‒ Staje się dziwnie ironiczny... Dobrze!... Nie zaszkodzi wiedzieć, gdzie jest jego achillesowa pięta...
Tymczasem gospodarz poprawił się na krześle, długie nogi wyciągnął przed siebie i mówił dalej:
‒ Pomówmy teraz o panu, o pańskich towarzyszach... Eli i jej narzeczony, ujrzeli was na morzu, wskazali wam drogę, inaczej roztrzaskalibyście się na rafach...
‒ Więc pannie Eli zawdzięczamy ocalenie?
‒ Jej... Wyczerpani, wygłodzeni leżeliście na skałach w zatoce północnej... Wówczas odbyło się posiedzenie Rady Najwyższej.
‒ Rada, to niby parlament lilipuciego państewka. Czy tak?
‒ Rada, to silny rząd w tej republice oligarchicznej. Mam także zaszczyt być członkiem Rady. Mianowano mnie za zasługi lekarskie podczas szalejącej przed kilku laty, febry. Jestem tedy, jak rzekłem... członkiem Rady.
‒ A... nie wiedziałem! ‒ rzucił młody takim tonem, że nie można było wymiarkować, czy to ironia, czy zdziwienie, lub szacunek...
‒ Dzięki moim stronnikom postanowiono was przygarnąć i ugościć. Nie mówię tego, by się chwalić lub czekać słów podzięki... lecz dlatego jedynie, aby zaznaczyć, że tym samym zaręczyłem niejako swym słowem jako też autorytetem, za waszą lojalność wobec wyspiarzy, za wasze dobre zachowanie się w tej pięknej krainie.
Słowa te zaakcentował bardzo silnie, a odpocząwszy trochę, ciągnął dalej:
‒ Na wasze szczęście cała prawie opozycja była w mieście nieobecna i wniosek przeszedł. Możecie się tutaj osiedlić...
‒ Osiedlić?... Uprzejmie dziękuję za tę wątpliwą przyjemność. Poczekamy czas jakiś, wypoczniemy i odpłyniemy najbliższym statkiem...
‒ Najbliższym statkiem? To pewno nieprędko nastąpi, bo jak jedenaście lat mieszkam w Tyrze, jeszcze okrętu nie widziałem.
Młodzieniec zagryzł wargi. Milczał jakiś czas.
‒ Tyr, to miano wyspy? ‒ spytał po chwili.
‒ Nie. Miasto tak nazwano na pamiątkę starożytnego Tyru w Fenicji.
‒ Aha.
‒ A zatem dżentelmeni pozostają z nami, wybudują sobie domki, pożenią się z tutejszemi dziewczętami, wyhodują dzieci, wnuki, prawnuki, a uszlachetniwszy miejscową rasę, pomrą jako stateczni obywatele Nowego Tyru.
‒ Ładna perspektywa! ‒ bąknął marynarz.
‒ W każdym razie ładniejsza, niż zginąć z głodu czy pragnienia w nędznej szalupie, miotanej falami Oceanu Indyjskiego... Pozostają jeszcze do załatwienia pewne formalności...
‒ Mianowicie?
‒ Mianowicie, skoro pańscy towarzysze wyzdrowieją, zaprzysięgniecie wierność Radzie Najwyższej, a wtedy zostaniecie zaliczeni w poczet obywateli. Tylko z myślą o powrocie do świata, do dawnej ojczyzny, musicie się raz na zawsze pożegnać.
‒ A jeśli się z tą myślą nie pożegnamy?
‒ Natenczas dosięgną was surowe prawa wyspiarzy.
‒ O!... bardzo surowe?
‒ Młody człowieku! Ani ochoty, ani czasu do żartów nie mam!... ‒ huknął Anglik, a zreflektowawszy się, dokończył już spokojnie. ‒ To, że pan mówi po angielsku, ułatwia mi ogromnie zadanie. Będzie pan tłumaczem i łącznikiem pomiędzy rozbitkami, a mną, jako wyrazicielem woli Rady Najwyższej. Dwóch pańskich towarzyszy odzyskało już przytomność, niestety nie mogłem się z nimi porozumieć... Nie umiem po niemiecku.
Teraz dopiero zatroskał się marynarz o losy kolegów. Zasypał gospodarza pytaniami...
‒ Pańscy towarzysze przychodzą powoli do siebie, chociaż nie wszyscy. Dwóch zastaliśmy martwych na skale. Pozostało was szesnastu; a z tej liczby jeden jeszcze walczy ze śmiercią. Będę dumny, jeżeli mi się uda ocalić go ‒ brzmiała odpowiedź.
‒ Gdzież oni?
‒ Porozdzielano ich pojedynczo po domach możniejszych obywateli. Mnie przypadła przyjemność ugoszczenia pana.
‒ O, słaba przyjemność! Raczej kłopot.
‒ Przesada, kochany panie.
‒ Szczerze mówię, co myślę... Nawet jak mi się zdaje, okupowałem pańskie łoże.
‒ Nic nie szkodzi. Pora deszczów minęła, więc sypiam chętnie na świeżym powietrzu.
‒ Ale ja nie mogę zezwolić.
Ojciec złotowłosej wzruszył ramionami.
A młody marynarz czuł, że zdrowie i siły wracają mu z każdą minutą, był więc w doskonałym humorze. Nowa sytuacja nie wydawała mu się wcale tak tragiczną, czy beznadziejną. Uważał całą historię za ciekawy epizod barwnego marynarskiego żywota. Żartował więc wesoło, usiłował rozruszać poważnego gospodarza, ale nie było to łatwym zadaniem... Siwowłosy mężczyzna pozostał nadal surowy, choć uprzejmy. Chcąc przerwać potok dowcipów beztroskiego gościa, skierował rozmowę na inne tory.
‒ Czy nie zechciałby mi pan teraz opowiedzieć, co słychać w starej Europie... w całym świecie w ogóle? ‒ zapytał.
‒ Ależ z przyjemnością.
‒ Bo ja jedenaście lat z górą, jak to już panu mówiłem...
‒ Wiem ‒ przerwał młody. ‒ Może by jednak lepiej było nie pytać, co się dzieje teraz w świecie szerokim...
Lepiej nie pytać...
‒ Dlaczego? Dlaczego? ‒ zaniepokoił się Anglik.
‒ Dlaczego? Oto dlatego, że rozpętała się wojna, jakiej ludzkość nie pamięta. Wojna straszliwa, bezlitosna, barbarzyńska. Tysiące kilometrów liczą fronty bojowe. Miliony żołnierzy mordują się wzajemnie. Miliony! drogi panie. Z jednej strony Niemcy, Austria, Turcja i Bułgaria, z drugiej świat cały nieomal... Już z górą dwa lata trwają krwawe zapasy, a końca im ani za pięć lat pewnie nie będzie.
Z szeroko otwartymi oczyma słuchał srebrnowłosy Anglik, a w miarę jak młodzieniec sypał straszliwymi liczbami i wymieniał owe bomby z gazami trującymi, rzucane na bezbronne miasta, owe miotacze płomieni czy min, tanki, aeroplany,
kulomioty... w miarę jak malował obraz zniszczenia spowodowanego zdobyczami techniki wojennej i „cywilizacji”... zasępiała się spokojna jak marmur twarz gospodarza... W uchylonych drzwiach stanęła złotowłosa Eli... zasłuchana... i zapatrzona w czarne niby węgiel oczy marynarza...
Rozdział III
PODZWROTNIKOWA NOC
Noc była jasna, księżycowa...
Łuki kamiennego akweduktu rzucały wydłużone cienie na ziemię. Długi szereg wysokich filarów biegł od szczytu pasma górskiego, co wieńcem opasało wyspę, aż do ogromnego zbiornika, zbudowanego w połowie zbocza, a stamtąd, aż do białego miasta, leżącego w głębi, poniżej. Silne filary podtrzymywały szeroką rynnę, z obrobionych głazów spojoną. W rynnie szumiał lekko i monotonnie strumień zimnej, źródlanej wody. Wartki strumyk, w karby ujęty, gnał po pochyłości, mknął szybko wygodnym łożyskiem, aby utonąć w kamiennym zbiorniku.
Noc była cicha, spokojna...
Żaden, gwar nie dobiegał od śnieżnobiałych domów Nowego Tyru, od pól uprawnych, od łąk kwiecistych ni pastwisk. Żaden śpiew nie dochodził od strony wielkiej świątyni Aszery. Dumnie wznosił się ponad inne budowie potężny chram bogini-opiekunki miasta. Skąpany w srebrzystej poświacie miesiąca, rzucał na przyległy plac publiczny czarną plamę cienia... Żaden szum nie dolatywał od dżungli, opodal za murami
ostatnich domów rozpoczynającej się, ani od jeziora, które długim jęzorem wżerało się w lesistą puszczę... Żaden szelest nie przypłynął od stromych szczytów górskich, ani od oceanu, który zewsząd wyspę oblewał...
Noc była parna, upojna.
Więc tu i ówdzie wałęsały się pary młodych wyspiarzy. Czasem głośny całus przerwał ciszę na krótko, czasem zaszeleściły leciuteńko fałdy zsuwającej się szaty niewieściej...
A w dżungli prężyły się straszliwe muskuły łap lwicy, oczekującej niecierpliwie nadejścia wspaniałego kochanka. Potem zachrzęściły gałęzie, zaszemrały zduszone liście i otrząsając grzywę z brylantów rosy, wyszedł na leśną polanę król zwierząt, król puszczy.
Noc była słodka... pachnąca...
Czarowne wonie dolatywały od kwiatów, które rosły u stóp filarów długiego akweduktu, od łąki bujną trawą pokrytej, od różowego kwiecia, jakim obsypały się drzewa, na zboczu górskim rosnące.
Rajsko pachniały złote włosy dziewczyny, siedzącej na głazie, pachniało upojnie jej młode ciało, prawie widoczne poprzez cienką tunikę.
Naprzeciw głazu, na trawie leżał młody marynarz. Błyszczącymi, czarnymi oczyma wpatrywał się długo, uparcie w delikatny profil zadumanej dziewczyny... Potem spytał półgłosem:
‒ Czy w taką noc cudną nie odczuwa pani tęsknoty za krajem?
Ciche westchnienie było jedyną odpowiedzią.
Młodzieniec ciągnął dalej, głosem lekko drżącym, stłumionym:
‒ Czy pani pogodziła się z myślą, żeby tu na zawsze pozostać?
‒ Czyż tu nie pięknie? ‒ odparła, aby coś rzec...
‒ Nawet bardzo pięknie. Czarująca jest ta wyspa. Można na niej przebyć kilkumiesięczne wakacje, bez obawy zanudzenia się na śmierć. Można na niej od biedy rok cały przemieszkać... Ale zamykać się tutaj na całe życie? Zasklepiać się w ciasnym widnokręgu tych karłów?... Nie, Miss Moore! To nie dla pani życie... Czy pani świat szeroki nie ciągnie... nie woła?
‒ Świat dla nas zamknięty na zawsze. Stąd nie ma wyjścia.
‒ Bajki. Nie uwierzę nigdy, aby tędy nie przepływały statki rybackie, czy handlowe. Oczywiście, że dotychczas nikt nie wiedział, iż wyspa jest zamieszkała... Każdy okręt stronił z daleka od niegościnnych skalistych brzegów, od raf zdradzieckich, ale wystarczy zatknąć na tamtych szczytach chorągiew, a w nocy rozpalać ognisko; wystarczy naznaczać dyżurnego wartownika, a prędzej czy później zobaczą sygnały jacyś ludzie i uwolnią nas wszystkich Europejczyków. Wyswobodzą nas z niewoli tych potworków...
‒ A pan sądzi, że wyspiarze pozwolą rozpalać ognie na szczytach lub flagi wywieszać?... O, to pan nie zna surowych praw tego kraju! Śmiałka, który by usiłował nawiązać kontakt ze światem, spotka śmierć. Tortury i śmierć... Och, oni potrafią być okrutni!... Ja sama omal nie zginęłam z ręki fanatyka, chociaż byłam na szczytach tylko po to, by spojrzeć na morze...
‒ Ha! To będziemy próbowali szczęścia bez wiedzy tych „przyjemnych” gospodarzy... Ja już coś obmyślę...
‒ Nie... Nie chcę!
‒ Pani nie chce?
‒ Nie chcę, aby się pan narażał.
Głos jej miał tony tak ciepłe, że marynarz mile zdziwiony uniósł się na łokciu i zapytał:
‒ Czy pani zależy na moim życiu?
Sądził, że ona odpowie żartem lub czczym frazesem, albo też zarumieni się i zamilknie. Tak by postąpiła panna wychowana w Europie, czy w innej części świata. Lecz Eli wyrosła na wyspie zapomnianej, wśród dziwnych ludzi, którzy gdzie indziej wymarli już doszczętnie... Eli nie potrafiła mówić inaczej, jak czuła... Odparła więc z dziecinną szczerością:
‒ Zależy mi, ponieważ jest pan Europejczykiem... i...
‒ I?
‒ I polubiłam pana bardzo przez ten krótki czas.
Młody marynarz przyklęknął, wziął jej wąskie dłonie w obie ręce i przycisnął gorące wargi do aksamitnej skóry... Jakieś dreszcze niewysłowione przebiegły ciało dziewczyny. Tak rozkosznego uczucia nie doznała jeszcze nigdy, nawet wtedy, gdy pozwalała Hamilkarowi całować swe usta.
Potem zaczęła mówić cicho... prawie szeptem:
‒ A gdyby nawet się wam powiodło przywołać jakiś okręt, ojciec nie pozwoli mi stąd odpłynąć.
‒ Mr. Tobias Moore pojedzie wtedy z nami.
‒ Nie... On postanowił pozostać tutaj na zawsze.
‒ Ale jest zbyt rozsądny i dobry, aby miał łamać życie swemu jedynemu dziecku... Po namyśle pozwoli pani odpłynąć...
‒ Nie... nie...
‒ Chyba, że pani sama nie zechce.
‒ Chcę! O, jak bardzo pragnę stąd odejść...
‒ Więc nie widzę przeszkód...
‒ A ojciec?
‒ Kręcimy się w kółko, droga Miss Moore... Ojcu pani powie, że...
‒ Nie... Ja się nigdy nie ośmielę...
‒ Zatem ja to uczynię...
‒ Niech pan tego nie robi... błagam pana!...
Wzruszył ramionami niecierpliwie i podnosząc głos, zaczął mówić bardzo szybko... z wyraźnym zdenerwowaniem:
‒ W takim razie nie ma rzeczywiście żadnego wyjścia. Pozostanie pani tutaj, zaślubi tego... tego... oj, zawsze zapomnę, jak się ów mały dżentelmen nazywa... Będzie pani z nim miała pół tuzina dzieci, wrzeszczących od świtu do nocy, potem doczeka się pani trzech tuzinów wnuków, prawnuków, aż wreszcie umrze pani w białym Tyrze, nie ujrzawszy nigdy swej pięknej ojczyzny... ani krajów czarownych, olbrzymich miast kipiących gorączkowym życiem, okrętów wielkich jak miasteczka... ani teatrów, oper, kabaretów, cyrków... słowem nic... Tego wszystkiego nie zobaczy pani nigdy. Zdziczeje pani w tym odludziu, krótko mówiąc... do samej śmierci będzie pani sobie wyrzucała, że odtrąciła dobrą radę życzliwego... przyjaciela.
Eli nachmurzyła się trochę. Uraził ją szorstki ton jego głosu, dotknęły słowa, a nade wszystko zabolała aluzja do Hamilkara. Nie uszła jej uwagi wyraźna ironia, z jaką mówił o „małym dżentelmenie”. A przedtem nazwał wyspiarzy potworkami, karłami... Miał na myśli Hamilkara... Tak, jego z pewnością... Tego, który był jej narzeczonym, którego miała z woli ojca niebawem poślubić...
Lecz natychmiast żal zajął miejsce urazy... Żal za światem...
Teatr!... Padło magiczne słowo... Jako mała dziewczynka była kilkakrotnie w ogromnym, rzęsiście oświetlonym domu, który zwał się teatrem. Jedenaście lat pobytu na dzikiej wyspie, nie było w stanie zatrzeć wrażeń pięknych, niezapomnianych, które wżarły się ongiś głęboko w umysł i serce małej
dziewczynki... Albo cyrk... Ogromny plac, nakryty płóciennym dachem. Tłumy ludzi-widzów. A na kolistej arenie tresowane zwierzęta, linoskoczki, atleci, żonglerzy, klowni, z których się do łez zaśmiewała... Wreszcie konie... Bardzo wiele mądrych, wyuczonych koni... Jakie to było cudowne!...
Przybysz mówił jeszcze o kabaretach i operach... Tego nigdy nie widziała co prawda, ale musiało to być z pewnością coś równie pięknego, jak teatr czy cyrk...
I tych wszystkich cudów ona już nigdy nie ujrzy, jeżeli ojciec nie pozwoli odjechać, jeżeli każe jej poślubić Hamilkara... A piękny marynarz, który umiejętnie rozdmuchiwał jej tlejącą tęsknotę, pogniewał się zapewne, skoro tak przykre słowa mówił tonem silnie wzburzonym...
Usteczka dziewczyny zadrgały nagle, jak u dziecka skarconego niesłusznie. Z fiołkowych oczu zaczęły spływać po policzkach wielkie, słone łzy.
‒ Co takiego zrobiłam, że się pan na mnie gniewa? Że mi pan taką przykrość wyrządza?... Czemu?... Czemu?... ‒ wyszeptała z ciężkim westchnieniem.
Marynarz zerwał się z ziemi. Zapatrzony od chwili w odległe budowle dzikiego miasta, nie widział, że ona płacze. Teraz spostrzegł dopiero. Serce stajało mu jak wosk w jednej chwili. Usiadł na głazie obok płaczącej, objął ją wpół, przytulił do siebie. Zaczął mówić prędko słowa dobre, słowa przyjazne, słowa serdeczne, przyciskając dziewczynę mimowoli coraz mocniej, coraz bliżej. Nie opierała się wcale, nawet gdy poczuła jego drżące wargi na swym białym czole, na złotych nitkach puszystych włosów. Przejęta swoim zmartwieniem łaknęła współczucia, nie dbając o formę, w jakiej się objawiało.
Ośmielony jej biernością, pochylił się jeszcze niżej.
Ujrzała tuż nad swoją twarzą jego czarne oczy, jego usta. Usta zbliżały się szybko. Zamarła ze wzruszenia i obawy. Wspomniała surową twarz ojca, kiedy jej dłonie wciskał w ręce Hamilkara, kiedy ją tamtemu uroczyście przyrzekał. Wspomniała słowa formułki zaręczynowej, wzmiankę o wierności dozgonnej... Chciała się wyrwać, lecz brakło sił. Słodka, przemożna niemoc obezwładniła smukłe nogi i kształtne ramiona, rozchyliła jej usteczka w oczekiwaniu grzesznego, wzbronionego pocałunku... a oczy, gęstą firanką rzęs szczelnie kazała nakryć.
Gdzieś całkiem blisko zaszczekał pies raz... drugi... trzeci... Głowy pocałunkiem złączone odskoczyły od siebie jak piłki... Dalekie kroki zachrzęściły pośród zarośli.
Marynarz zerwał się z kamienia i stanął o kilka kroków dalej. Wytężył wzrok i słuch w kierunku źródła szelestu. Jakaś niska postać wychyliła się z cienia krzaków. Przystanęła, oświetlona, blaskami miesiąca i rozglądała się przez dłuższą chwilę, a potem ręce złożyła w trąbkę, jak do wołania:
‒ Eli!... Eli!... Eli!...
Drgnęła... Poznała głos Hamilkara... W milczeniu podała rękę marynarzowi, uścisnęła mu dłoń mocno, długo, wreszcie rzekła głosem drżącym, ciepłym, serdecznym:
‒ Dobranoc, panie Henryku.
‒ Pani już odchodzi? ‒ szepnął.
‒ Muszę... Szukają mnie...
‒ Aha, narzeczony... Ten maleńki dżentelmen, o dziwnym nazwisku. Nie przeszkadzam, ani zatrzymuję w takim razie... Dobranoc, Miss Moore ‒ pochylił głowę w przesadnie niskim ukłonie.
Z oczyma wbitymi w ziemię, szła Eli krokiem ciężkim, niechętnym, naprzeciw zaniepokojonego Hamilkara.
Marynarz pozostał sam. Podszedł ku najbliższemu filarowi i oparł się o niego plecami. Patrzał za odchodzącą długo... długo. W mlecznym świetle księżyca widział dokładnie jej wysmukłą sylwetkę. Widział, że trzyma głowę nisko zwieszoną... Serce ścisnęło mu się żalem i współczuciem dla losu tej pięknej dziewczyny, którą wola ojca przeznaczała na żonę wyspiarzowi... A przy tym był wściekły na siebie samego. ‒ Jak mogłem! Jak mogłem ją tak pożegnać. Pierwszy raz nazwała mnie po imieniu, pierwszy raz całowałem jej oczy i usta, a z wdzięczności za to, zatrułem jej chwile rozstania... Głupia popędliwość temu winna... czy zazdrość... Moja ty śliczna Eli!... ‒ szeptał.
Potem cała złość zwróciła się przeciw Hamilkarowi... Zaklął pod adresem wyspiarza i mełł w zaciśniętych wargach.
‒ Ten wstrętny karzeł wszystkiemu winien, a nie moja popędliwość. Przez niego!... Przez niego zepsuł się piękny nastrój... Nieprędko znajdę teraz okazję do pomówienia z nią na osobności... Pech!... Istny pech! Nieszczęście, że w takiej właśnie chwili diabli tutaj przynieśli... tego liliputa!... ‒ Ujrzał jeszcze, że Eli przystanęła i obejrzała się poza siebie. Potem usłyszał odgłos jej rozmowy z małym wyspiarzem. Odgłos ten oddalił się i cichł... Wówczas ogarnęło Henryka przeogromne rozczulenie... jakaś bezmierna tkliwość... Więc obejrzała się... Za nim się obejrzała... a skoro tak, to darowała mu widać słowa przykre... złośliwe...
Sylwetka złotowłosej dziewczyny zatarła się, rozpłynęła w oddali. Pod wpływem silnej fali świeżych wspomnień, młody marynarz odwrócił głowę w stronę głazu, na którym przed chwilą siedziała ona... Odwrócił głowę i osłupiał... Oparta o ów blok kamienny, stała jakaś niewieścia postać...
Długi czas trwał bez ruchu, zanim zdecydował się postąpić kilka kroków naprzód... Poznał wreszcie tajemnicze zjawisko... Była to urocza Sofonizba, jedyna córka kulawego kapłana Hannona, największego wroga przybyszów:..
Nie mógł tylko zrozumieć, w jaki sposób potrafiła ta mała podejść niepostrzeżenie aż tak blisko... w jaki sposób zdołała niezauważona przez niego przebyć przestrzeń jasno oświeconą księżycem... Chyba, że się skradała wzdłuż rzędu filarów, od słupa do słupa, gdyż do najbliższej kępy krzaków było z pięćdziesiąt kroków lub więcej,..
Córka Hannona spostrzegła snadź zdumienie marynarza, bo wybuchła kaskadą srebrzystego śmiechu.
‒ Sofo! ‒ zawołał, chwytając ramię dziewczyny.
A Sofo przyłożyła dłonie do ust i wydała głos łudząco naśladujący szczekanie psa. Powtórzyła ten eksperyment kilka razy i znowu zaczęła się śmiać. Teraz dopiero zrozumiał, że to ona przed niewidoma minutami ostrzegła go o zbliżaniu się Hamilkara. Roześmiał się także i pogroził jej żartobliwie:
‒ Ty urwisie... W porę nas ostrzegłaś...
Sofo wciąż chichotała, rozchylając wiśniowe usteczka, w których błyskały dwa równe rzędy drapieżnych ząbków. Nie rozumiała obcej mowy przybysza, ale pojęła znaczenie gestu i z miny marynarza poznała, że jej żart znalazł uznanie, że się podobał...
Henryk nachmurzył się nagle. Przyszło mu na myśl, że mała kobietka szpiegowała go, że podpatrywała jego spotkanie z Eli. Wspomniał sobie Hamilkara, który nadszedł w chwili najbardziej niestosownej i ogarnęło go uczucie wielkiej niechęci do całego rodu wyspiarzy. Zbudziło się w nim podejrzenie, że Sofo jest zazdrosna o Eli, że chciałaby może zająć jej miejsce. Dlatego zapewne przyszła tutaj o spóźnionej porze,
dlatego wyszczerzała śnieżne ząbki w zalotnym uśmiechu, dlatego oczy jej błyszczały tak dziwnie... Ogarnęła go chęć odwetu...
I czar nocy księżycowej sprawił, że zemsta objawiła się w formie zgoła nieoczekiwanej, oryginalnej.
Błyskawicznym ruchem porwał Henryk wpół małą dziewczynę i zaczął ją szybko całować po twarzy. Pocałunki jego były gwałtowne, dzikie, bolesne... Rozgniatał jej usta aż do zębów, potem dopadł wargami nagiego ramienia. Ugryzł...
Sofo nie wydała krzyku, lecz odepchnęła napastnika tak silnie, że się zatoczył daleko w tył. Wówczas lekko niby ptak sfrunęła z głazu i szybko pobiegła w dół, ku kępom krzaków...
Henryk usłyszał, że w pewnej chwili ustał tętent chyżych nóg, że ustało dzwonienie łańcuszka, który kostki stóp dziewic tyreńskich spajał, a rozległo się natomiast dobrze udane szczekanie psa i śmiech... Przepiękny, dzwoniący gamami srebrzystych tonów śmiech młodego dziewczęcia... Długo brzmiał w tę noc księżycową ów śmiech perlisty... długo wabił i nęcił i przyzywał i prosił i groził.
Drżała w nim jakaś tęsknota, pragnienie potężne, żądza, rozkaz... słodkie obietnice. Lecz młody marynarz pozostał u stóp arkad kamiennych akweduktu, nieczuły na wszelkie pokusy wyspiarki... Jego myśli pobiegły ku... tamtej...
Rozdział IV
POLANA NA SKRAJU DŻUNGLI
Cisza zupełna panowała na małej polanie. Tylko niekiedy słaby podmuch wiatru zaszeleścił poszyciem listowia. Niekiedy tylko mała papuga o upierzeniu tęczowej barwy, wychynęła
spomiędzy gęstwy, przepłynęła bezszelestnie na konar odległego drzewa i zaskrzeczała krótko, przenikliwie. Potem leniwa cisza ogarniała wszystko...
Drzemały gałęzie drzew i liście, i trawa polany. Drzemało ptactwo krzykliwe zazwyczaj, a jeden czy drugi drapieżnik dżungli przeciągał się i zmrużył oczy niedbale, spostrzegłszy, że słońce jeszcze bardzo wysoko, że pora nocnych łowów odległa... daleka.
Olbrzymie podzwrotnikowe paprocie rzucały krótkie, fantastycznie postrzępione cienie na spaloną trawę polany, na rozwinięte kielichy kwiatów.
I kiedy cała przyroda drzemała skutkiem upału, spał także człowiek. Nieświadom niebezpieczeństw puszczy, lub nie dbając o nie, spał u stóp rozłożystego baobabu, wyciągnięty wygodnie na boku. Prawą rękę, zgiętą w łokciu podłożył sobie pod policzek, a lewą trzymał w kieszeni. Marynarska czapka o płaskim daszku i dwóch długich, granatowych wstążkach, zsunęła się z głowy śpiącego na ziemię. W trójkątnym wycięciu bluzy, widać było wytatuowany sinozielonkawą farbą znak małego okręciku. W miarę rytmicznego ruchu płuc marynarza poruszał się stateczek, ożywiał się niejako i wysuwał ostry dziób, krajem wełnianej materii zakryty...
A wśród trawy pełzał powoli wąż. Wymijał cicho twarde, zeschnięte źdźbła, które przy poruszeniu mogły wydać ostrzegawczy szmer. Prześlizgiwał się zręcznie wśród łodyg kwiatów, lękając się spłoszyć głośno brzęczące owady, które tkwiły zapewne między barwnymi płatkami kielichów kwietnych.
Mieniły się w słońcu błyszczące łuski, kurczyły się i rozprężały gibkie sploty straszliwego gada, a głowa, ozdobiona parą widocznych z daleka okularów, unosiła się niekiedy w górę, by zbadać odległość od cienistego baobabu... i znowu sunęła bezszelestnie, nisko przy ziemi...
Wreszcie ujrzał okularnik śpiącego człowieka. Zawahał się na chwilę, wstrzymał pochód ku drzewu. Zaskoczyła go widocznie obecność największego z wrogów, lecz wspaniały instynkt zwierzęcy podszepnął natychmiast, że nieprzyjaciel jest bezbronny i śpi w dodatku. Więc sprężyły się giętkie muskuły i wstrętne cielsko poczołgało się dalej...
Nagle zaszeleściły wielkie łopaty paproci. Krokiem cichym, ostrożnym, wysunęła się z gęstwiny sylwetka dziewczęca. Ciekawe oczy przybyłej, spojrzały w stronę śpiącego mężczyzny, lecz natychmiast pociemniały od grozy. Nad samą prawie głową leżącego, kołysał się wolno, rytmicznie, ohydny łeb kobry. Bystre ślepia gada zoczyły w jednej chwili nowego intruza i sypnęły skrami wściekłości. Rozwarła się złowroga paszcza, zabłysły rzędy jadowitych kłów, a szpiczasty jęzor wysunął się daleko na zewnątrz, mierząc w przybysza. Przeciągłe syczenie zdawało się mówić i ostrzegać, że ten łup już został przysądzony pierwszemu zdobywcy, a śmiałka, który by się odważył przeszkadzać, spotka śmierć nieuchronna...
Dziewczyna nie ulękła się groźby. Szybkim jak myśl ruchem, wydobyła z fałdów swej szaty krótką, trzcinową piszczałkę. Przyłożyła do ust ten prymitywny instrument muzyczny i silnie wydęła paliczki... Popłynęły dziwne tony... Tony ciche, smutne, żałosne... lub na przemian przeraźliwe, dzikie, namiętne...
Straszliwy gad zasłuchał się, coraz ciszej syczał, coraz wolniej kołysał głową, tylko coraz mocniej wlepiał wzrok w oczy grającej dziewczyny, tylko tym silniej prężył oślizgły tułów...
Niezwykła melodia przerwała sen marynarza. Otworzył powieki szeroko i zmartwiał z przerażenia. Tuż ponad sobą
ujrzał wznoszącą się paszczę węża. Po charakterystycznych obwódkach poznał okularnika. Pojął błyskawicznie straszne niebezpieczeństwo, lecz zamarł w bezruchu, wiedząc, że najlżejszy ruch oznacza niechybną śmierć...
Kobra drgnęła nagle, ruszyła w stronę dziewczęcia, porzucając łatwą zdobycz. Wówczas marynarz dźwignął się ostrożnie na łokciu, spostrzegł grającą, poznał piękną Sofo i ujrzał, że gad pełza w jej kierunku... Przeraził się o życie swej młodej wybawicielki... Pokazał jej na migi, że ma uciekać czym prędzej... Zauważyła jego znaki, odpowiedziała wdzięcznym uśmiechem, lecz nie ruszyła się z miejsca... A gdy chciał się zerwać na równe nogi, przyłożyła palec do warg. Nakazawszy mu w ten sposób zachować spokój, grała dalej dziwną melodię.
Coś śliskiego otarło się o rękę marynarza. Rzucił okiem w tę stronę i znów zamarł ze strachu. Mały, młodziutki okularnik sunął szybko w kierunku źródła czarodziejskich tonów...
Nie robiąc żadnego szelestu, marynarz przewrócił się na bok. Klęknął. Przetarł oczy ze zdumienia... Zdawało mu się, że śni chyba. Bo czy nie na senne widzenie zakrawała scena, której był świadkiem?... Prawie na środku polany stała kruczowłosa Sofonizba i grała. Trzy kroki przed nią prężył się w górę wielki okularnik. Urzeczony tonami piszczałki, kołysał się lekko, bardzo lekko, w takt melodii.
A po chwili wychyliła się tuż koło niego głowa drugiego węża, znacznie mniejszego rozmiarami. Potem wynurzył się trzeci łeb i czwarty, i piąty, i szósty. Zahipnotyzowane czarodziejskimi dźwiękami węże, prostowały się przed grającą, jakby na jakiejś paradzie...
Gdzieś blisko trzasnęły suche gałązki. Spomiędzy szmaragdowej gęstwy paproci wyszedł niski mężczyzna w stroju
sługi kapłańskiego. Błyskawicznym rzutem oka ogarnął sytuację. Wydobył piszczałkę i grając, zbliżył się do córki swego pana i sobą odgrodził ją od wężów... Wówczas Sofonizba, nie odejmując od ust trzcinowego instrumentu, wycofała się z dotychczasowego stanowiska. Kiedy stanęła opodal, odetchnęła ciężko i rzuciła przybyłemu rozkaz półgłosem:
‒ Odprowadź węże do miasta... Ja cię dopędzę po drodze...
Zdumiony marynarz patrzał teraz na drugi akt niezwykłego widowiska! Krok za krokiem cofał się ów niski mężczyzna a gady sunęły w jego tropy, trzymając się wciąż w tej samej odległości. Dziwaczny pochód dotarł aż do wylotu ścieżki wydeptanej pośród leśnej gęstwiny i znikł niebawem. Tylko żałosne, jękliwe tony dobiegały poprzez zbity mur listowia i z wolna mętniały... cichły...
Mała czarodziejka skokami antylopy przypadła do klęczącego wciąż jeszcze marynarza. Z wielką uwagą obejrzała jego głowę, szyję, ręce, jak gdyby szukając śladów ukąszenia... Młodzieniec potrząsnął głową przecząco. Wtedy Sofo wybuchła śmiechem szczerej radości... Marynarz powstał, obawiając się wizyty dalszych węży. Gestami wytłumaczył swe obawy. Zrozumiała. Zaczęła prędko paplać w swej charczącej mowie, wskazując przy tym często na ścieżkę, którą oddalił się sługa. Nie znając języka wyspiarzy, pojął Henryk przecież sens przemówienia. Pojął, że cała okolica polany jest oczyszczona gruntownie z węży i żadne z tej strony niebezpieczeństwo nie zagraża. Więc pozostał, a stosując się do jej życzenia ukląkł powtórnie.
Dzięki tej pozycji jego twarz znajdowała się prawie w równej wysokości z kształtną główką dziewczyny, stojącej tuż przed nim. Szybkim spojrzeniem obrzucił i ocenił maleńkie
wiśniowe usta, zielonkawe oczy, szyję lekko opaloną i pierś, wychylającą się spod fałdy szaty. Bez namysłu pochwycił zwisające wzdłuż bioder dłonie dziewczyny i pociągnął ją silnie ku sobie...
‒ Sofo! ‒ rzekł stłumionym głosem, w którym podziw dla urody i odwagi wyspiarki walczył o lepsze z nutą wdzięczności za ocalenie mu życia...
Dziewczyna rozejrzała się podejrzliwie na wszystkie strony, potem przywarła chciwie usteczkami do warg młodzieńca. Oplotła mu szyję rękami, wpiła się w wargi, wgryzła, wtuliła mocno, bez pamięci. Luźna tunika obsunęła się sama, obnażając ją do pasa. Niezrównany cud kobiecego ciała oszołomił Henryka zupełnie. Odurzył go posmak słodkich usteczek wiśniowych i woń upojna hebanowych włosów. Upadł na ziemię, pociągając za sobą małą kobietkę... Usłyszeli jeszcze oboje dźwięk łańcuszka, który jako odznaka dziewictwa spajał nogi młodych dziewcząt tyreńskich... Rozerwane ogniwa zadzwoniły metalicznie...
Z oddali przypłynęły słabe dźwięki tęsknej melodii, za którą pociągnęły węże. Wiatr przyniósł owe tony odległe, palący, suchy wiatr, który przerwał swą drzemkę poobiednią i zamieniał krew ludzi na płynny ołów... na war kipiący... Szumiały trawy polany, kołysane ciepłym powiewem, chrzęściły gałęzie rozłożystych baobabów, szemrały liście paproci. Goździki dziko rosnące, storczyki, maki, jaśminy, polne róże i inne kwiaty przeliczne chyliły za podmuchem wiatru swe stubarwne główki, siejąc dokoła upojną woń. Czerwonopióra papuga przepłynęła chyżo gdzieś w górze i zapadła w szmaragdową gęstwinę pnączy, lian, powietrznych korzeni... Uciekała niby trwożliwie przed kochankiem, który skrzydła miał barwy ciemnych jaspisów, a na grzbiecie łaty szkarłatne i szafirowe,
lecz uciekając, wabiła go zalotnie w urocze ustronie...
Stare niebotyczne drzewa, które wiele w życiu widziały, nie dziwiły się wcale igraszkom wesołych ptaków, ani miłości dwojga młodych ludzi na pięknej polanie... Stare drzewa-olbrzymy chwiały rozłożystymi koronami poważnie... lecz wyrozumiale... A hen, wysoko rozpościerał się niepokalany żadną chmurką, spokojny lazur nieba, niby baldachim wspaniały nad tronem królowej przyrody...
Marynarz rzucił zdziwione spojrzenie na swą towarzyszkę, na jej dziecinną twarzyczkę... Sofo leżała na wznak, z oczyma utkwionymi tępo w błękitną kopułę niebios. Rozchylone, nabrzmiałe od pocałunków usteczka, ukazywały przepyszne, drapieżne ząbki. Obnażone piersi podnosiły się i opadały w nierównym, przyspieszonym oddechu...
A czarne źrenice marynarza wyrażały bezbrzeżne zdumienie i zdawały się pytać: Jak to być może, aby ta mała dzieweczka potrafiła się w jednej chwili przedzierzgnąć w wyrafinowaną, ponętną kochankę? Przecież to dziecko nieledwie... Ha!... Na tej czarodziejskiej wyspie, wszystko snadź jest dziwne i niezrozumiałe...
Z oddali doleciał głośny chrzęst gałęzi, a potem gwar kilku grubych głosów. Jacyś mężczyźni nadchodzili w stronę polany...
Jednym susem stanęła dziewczyna na nogach. Jednym ruchem ręki poprawiła fałdy zsuniętej, zmiętej szaty... Potem zbliżyła usta do twarzy mężczyzny i, wskazując nań drobnym paluszkiem, rzekła poważnie:
‒ Ty już mój...
Na tyle zdołał Henryk poznać język wyspiarzy, aby zrozumieć to krótkie zdanie. Pogładził tedy zwichrzone, czarne włosy dziewczęcia.
‒ Twój maleńka... twój ‒ odparł z dobrotliwym, zgodnym uśmiechem.
Obserwowała go przez chwilę badawczo. Wreszcie powiedziała bardzo serio, z dziwnie stanowczym błyskiem oczu:
‒ Gdybyś szukał innych dziewcząt, zginiesz od węży lub trądu. Ja ciebie uratowałam, więc mój jesteś... Wyłącznie mój!
Nie wszystko zrozumiał z tej przemowy, ale z wyrazu jej oczu, z intonacji głosu domyślił się, że mała kobietka grozi mu piekielnymi karami, na wypadek wiarołomstwa i zdrady. Rozśmieszył go szczerze przejaw zazdrości u tego półdziecka...
A głosy męskie zbliżały się z każdą sekundą. Więc Sofo musnęła przelotnie usta kochanka, raz jeszcze powtórzyła swą groźbę i pędem pobiegła w stronę ścieżki. Zadźwięczały tylko u jej nóg dwa końce przerwanego łańcuszka, zakołysały się gwałtownie potrącone przez biegnącą gałęzie krzewów i znów cisza zapanowała na leśnej polanie...
Nagle usłyszał Henryk rubaszny śmiech i pieprzne dowcipy swych kolegów. Powietrze przedarł przeraźliwy krzyk Sofonizby, a potem głośne klątwy jednego z majtków i wesołe głosy innych marynarzy...
Chwilę później wkroczyło na polanę siedmiu rosłych, barczystych mężczyzn. Idący przodem brodacz ujrzał natychmiast samotnego kolegę. Ryknął salwą takiego śmiechu, że aż się rozległo wśród puszczy:
‒ He, he, he, he!... Tuś mi bratku? Więc tobie przerwaliśmy sielankę z tą małą? No, no... Niezły gust... Zresztą one tu wszystkie są apetyczne... Hm...
‒ Gdzie tam wszystkie ‒ dorzucił drugi majtek. ‒ Widziałem kilka starych wiedźm tak brzydkich, że się przyśnić mogą...
‒ O starych się nie mówi ‒ dodał trzeci. ‒ Wilhelm ma rację, że prawie wszystkie grzechu warte, a już ta zielonooka specjalnie...
‒ Chyba, żółtooka...
‒ Nie!... Zielone ma oczy, jak szmaragd... Zajrzałem jej z bliska...
‒ A ja ci mówię, że żółte...
‒ Tak, tak ‒ potwierdził przystojny marynarz, którego pociągłą twarz szpeciły nieliczne zresztą piegi. ‒ Wilhelm ma rację. Ty wszystko widzisz na zielono... Nic dziwnego... Kto ma zielono w głowie, ten potem wszystko w szmaragdowych kolorach widzi.
Majtkowie zarechotali głośnym, hałaśliwym śmiechem i legli na trawie, obok Henryka... Kiedy pierwsza wesołość minęła, zabrał głos powtórnie ów blondyn, lekko piegowaty:
‒ Co się zresztą macie spierać o barwę jej oczu. Dość, że ładna szelma, a dzika jak pantera. Wiesz Henryku, co zrobiła?... Eryk ją chwycił w przelocie za ramię i podniósł w górę, a ona go poczęstowała zębami. Pokaż, Eryku rękę... Krwawi jeszcze?
Olbrzymi, rudy drab wysunął ku towarzyszowi dłoń zabandażowaną naprędce jakąś brudną szmatą. Mruknął przy tym przez zaciśnięte zęby:
‒ Sam zobacz... Już ja tej bestii przeklętej za to zapłacę. Popamięta mnie długo...
Odbyto krótkie konsylium nad skaleczeniem kolegi, a potem rozmowa potoczyła się na nowo. Zaczął znów piegowaty, który był najinteligentniejszy spośród kolegów. Jeden Henryk dorównywał mu wykształceniem, ale nie dorównywał sprytem i chytrością:
‒ Jeżeli wam już koniecznie chodzi o barwę jej oczu, to spytajcie Henryka. Miał chyba okazję przyjrzeć się jej dokładnie... Spójrzcie, jak trawa wydeptana dokoła...
Zaczepiony poczerwieniał, lecz wyparł się w żywe oczy:
‒ Głupie gadanie!... Trawa wydeptana, bo spałem kilka godzin. Żadnej dziewczyny tutaj nie było, ani żadnej nie widziałem...
‒ Nie było, powiadasz?... A te czarne włosy to z drzewa na ciebie spadły... Prawda?
Piegowaty pochylił się ku towarzyszowi i szybkim ruchem zerwał kilka lśniących, długich i czarnych jak skrzydło kruka włosów, które owinęły się dokoła guzika bluzy Henryka.
Zebrani ryknęli ponowną salwą śmiechu: Marynarz zdemaskowany w ten sposób obrócił się plecami do kompanii, ale ten afront koleżeński wywołał tylko nowe objawy wesołości. Wreszcie dorwał się do głosu najstarszy wiekiem sternik Wilhelm:
‒ Hola przyjaciele!... Dość żartów! ‒ zawołał. ‒ Ważniejsze rzeczy mamy do omówienia... Potośmy się przecież zebrali dzisiaj, aby uradzić co począć dalej.
‒ Wilhelm dobrze gada... Musimy się naradzić ‒ zapiszczał falsetem młodziutki marynarz...
‒ Ja... ja... jawohl ‒ zgodzili się wszyscy.
‒ Więc zaczynam. Pierwsze pytanie: Gdzie jesteśmy właściwie. Drugie: Jak się nazywa ta cudaczna wyspa... Trzecie: Do kogo należy...
Głuche milczenie było jedyną odpowiedzią... Ponury Eryk warknął po chwili:
‒ Henryk musi coś wiedzieć. On jeden mieszka w domu Europejczyka.
‒ Słusznie... He, he, he... Eryk rzadko się odezwie, ale zawsze dobrze.
‒ Tylko do dziewcząt ma nieszczególne szczęście. Gryzą go...
‒ Hans, dajże spokój... Henryku, powiedz nam, coś zdołał
wyciągnąć ze swego gospodarza. Musiałeś się przecież czegoś dowiedzieć...
Zapytany odwrócił się na łokciu...
‒ Przyszła koza do woza ‒ odparł niechętnie. Przedtem pokpiwaliście ze mnie, a teraz nic, tylko: „Henryku, Henryku”... Niechże wam mądry Hans odpowie...
‒ Nu, Kamerad... Tak nie można. Żart żartem, a nasze wspólne dobro, to rzecz obowiązku ‒ przekładał brodaty sternik.
Henryk dał się wreszcie udobruchać; w krótkich słowach opowiedział kolegom to wszystko, co słyszał od Anglika czy od jego pięknej córki... Zapanowała niemała konsternacja...
‒ Ładna historia! ‒ mruknął brodacz, a piskliwy falset powtórzył natychmiast jak echo:
‒ Rzeczywiście, ładna historia...
Zaczęły się gorączkowe narady. Zdania krzyżowały się w powietrzu, jak szable szermierzy. W końcu przemówił piegowaty Hans:
‒ Koledzy!... Nie dajmy się nabrać na lichy kawał. Przyznaję, że cała ta wyspa wygląda cudacznie razem z jej karłowatymi mieszkańcami, ale nie uwierzę w to nigdy, aby tutaj żaden okręt nie zawijał. Wykluczone!... Musi być jakaś przystań...
‒ Nie ma żadnej! ‒ rzekł krótko Henryk.
Skąd wiesz?
‒ Anglik mi pokazywał mapę, przez siebie zrobioną.
‒ Anglik? Jaki Anglik?!
‒ Mój gospodarz...
‒ To jest Anglik?... Uj, to znacznie gorzej...
‒ Gott strafe England! ‒ bąknął Eryk z głębokim przekonaniem...
‒ Panowie, to jest sprawa poważna... Jeżeli on jest Anglik,
to ściągnie nam tu na kark brytyjskie torpedowce. A wiecie chyba co nas czeka za sprawki „Emdena”... Trzeba koniecznie zerwać z czapek naszywki ‒ mówił nerwowo inny majtek, który dotychczas prawie nie brał udziału w solowych występach oratorskich... Lecz brodacz żachnął się:
‒ Ty Müller, jesteś tchórzem podszyty. Dobrze ci Hans powiedział, że masz w głowie zielono. Jeżeli wyspa jest rzeczywiście górami od morza odcięta, jeżeli się na niej mogły uchować takie cudaki, jak nasi gospodarze, to możemy gwizdać na angielskie torpedowce. Posiedzimy tu cicho, aż do końca wojny, a potem wypłyniemy spokojnie.
‒ Czym wypłyniemy? ‒ spytał Henryk.
‒ Jak to czym. A nasza szalupa?
‒ Znikła.
‒ Znikła? Nie może być!... Skąd wiesz o tym?
‒ Właśnie od mego gospodarza.
‒ Hm... To znaczy, że ją ukryli lub zatopili.
‒ Jednym słowem kiepsko ‒ rzekł pesymista Müller.
‒ A gdzie nasze karabiny? ‒ spytał Hans nagle...
‒ Racja!... Gdzie nasze karabiny? ‒ darł się właściciel falsetowego głosu, który cierpiąc na zupełny brak polotu myśli, powtarzał z reguły pytanie lub ostatnie zdanie, swego przedmówcy...
‒ Nasze karabiny zniknęły również tajemniczo, a z nimi barometr, lunety, mitralieza, w ogóle wszystko... Gospodarz mi mówił, że tylko nas samych znaleziono na skałach.
‒ To łgarstwo! ‒ wrzasnął brodacz. ‒ Wierutne łgarstwo! Te wymoczki pomdlały wtedy do jednego, ale ty przecież, Henryku, trzymałeś się dzielnie na nogach do samego końca. Razem wynosiliśmy wszystkich i wszystko na brzeg... Pamiętasz?
‒ Doskonale pamiętam...
‒ Więc?
‒ Więc nic. Nasi gospodarze musieli broń ukryć lub wrzucić w morze. Innego rozwiązania zagadki nie widzę...
‒ Do stu diabłów! ‒ zaklął sternik...
‒ Mam jeden pomysł, przyjaciele ‒ rzekł zadumany Hans.
‒ Jaki to pomysł?
‒ Słuchajcie, słuchajcie!... Hans ma głos ‒ wołali równocześnie trzej marynarze. Hans odchrząknął solidnie, jak na mówcę przystało i tak zaczął:
‒ Towarzysze!... Z tego wszystkiego, co Henryk mówił i co sami zaobserwowaliśmy, wynika jasno, że:
po pierwsze, panem wyspy jest ów chytry yankee, a ja twierdzę ponadto, że on ukrył broń, bojąc się nas porządnie,
po drugie, wyspiarze radzi by nas zatrzymać, abyśmy im służyli naszą wiedzą i pracą, której owoce znów zagarnie Anglik,
po trzecie, wyspa jest rzeczywiście nieznana i od świata odcięta, a zatem Anglik nic o wojnie nie wie, ani nie przypuszcza, iż jesteśmy jego śmiertelnymi wrogami,
po czwarte, chcą nas wziąć w karby; dlatego porozmieszczali nas w różnych częściach miasta, dlatego także chcą nas zaprzysiąc na wierność jakiemuś tam ich rządowi,
po piąte, pozwalając się nam osiedlić i pożenić z tutejszymi dziewczętami, chcą odświeżyć, odrestaurować (że tak powiem) swoją skarlałą rasę, przeciwko czemu ja osobiście nie wnoszę protestu.
Ostatnie słowa powitał wybuch wesołości... Lecz rozsądny zawsze brodacz zapytał natychmiast:
‒ A jaką na to wszystko masz radę. Mówiłeś wszakże o pewnym pomyśle... Więc gadaj teraz. Co doradzasz...
‒ Radzę uszy położyć po sobie, ogon podwinąć, siłę zebrać, a potem złapać wszystko za kark twardą, niemiecką ręką...
‒ Gadaj jaśniej...
‒ Musimy się pogodzić z myślą, że przyjdzie nam tu spędzić rok lub więcej nawet... Przede wszystkim trzeba poznać dobrze ich charczący język... Nie jest zbyt trudny... Ja sam nauczyłem się już kilkunastu wyrazów przez ten krótki czas... Potem należy odszukać karabiny... Gdy będziemy je mieć w ręku, to wyspa nasza.
‒ Mądryś... Ale jak znaleźć nasze mauserki?
‒ Przez kobiety...
‒ Jak to?
‒ Tutejsze niewiasty mają krew bardzo gorącą. Wierzcie mi, że ja mogę już o tym coś powiedzieć, a Henryk także... He, he, he... Nic dziwnego. Przerastamy tutejszych mężczyzn o dwie lub trzy głowy... Eryk pewnie o cztery. He, he, he... Chłopy z nas potężne, barczyste. Nic dziwnego tedy, że wyspiarki lgną do nas niczym niedźwiedź do miodu. Dobrze powiedziane, co? He?... Ja mam zawsze trafne porównania... Gdy zaprzyjaźnimy się bliżej z kobietami, to posiądziemy także wiadomość, gdzie ukryto nasze karabiny. Już tam baby wydobędą potrzebne informacje od swych skarlałych mężów czy kochanków... Towarzysze!... Możemy im złożyć przysięgę, jaką tylko chcą... Gdy im później przystawimy do łbów lufy strzelb, zwolnią nas natychmiast z wszelkich przysiąg i czyste pozostanie nasze sumienie. He, he, he... Weźmiemy bratków za łeb, a po skończonej wojnie oddamy naszej ojczyźnie karną, dobrze zagospodarowaną kolonię...
Przyszłość przedstawiona w tak różowych kolorach, wznieciła niesłychany zapał marynarzy... Głośnym wiwatom
na cześć Vaterlandu i chytrego Hansa, nie było kresu.
Rozochocony Müller zawołał:
‒ Anglika weźmiemy do niewoli... Będzie musiał drzewo rąbać...
‒ Ja tam na jeńca wojennego wolałbym jego córkę ‒ zachichotał piegowaty...
Jeden Henryk milczał uparcie. Lęk mu padł na serce, że czarną niewdzięcznością odpłacą jego towarzysze gościnnym wyspiarzom, za przytułek i ocalenie życia, że burze zawisną nad spokojnym dotychczas miasteczkiem... nad złotowłosą Eli... Postanowił więc ostudzić zapał kolegów...
‒ Wszystko to piękne ‒ rzekł drwiąco ‒ lecz Anglik nie pozwoli się wam zaskoczyć, gdyż wie już o toczącej się wojnie...
‒ Jak to wie? Przecież sam mówiłeś, że od 11 lat żaden okręt tu...
‒ Mówiłem, to prawda ‒ przerwał Henryk ‒ jednakże Anglik o wojnie światowej wie...
‒ Skąd?
‒ Ja sam mu powiedziałem...
‒ Ty? Hm... To ciekawe ‒ zasyczał Hans, świdrując towarzysza złymi spojrzeniami. Henryk zaś usprawiedliwiał się ze swego czynu:
‒ Po prostu wygadałem się bezwiednie. Prosił mnie, bym opowiedział, co przez te ostatnie lata zaszło w świecie ważniejszego. Od słowa do słowa, rozpędziłem się i powiedziałem wszystko... Za późno się spostrzegłem...
‒ Toś palnął kapitalne głupstwo... Co byłoby z nami, gdyby tu stała gdzieś w pobliżu brytyjska załoga? Anglik dałby znać i już teraz... eh! szkoda gadać pod wieczór o takich rzeczach... To karygodna lekkomyślność!...
Brodacz strofował Henryka z szczerym wyrzutem w głosie.
‒ Z pewnością nie byłbym powiedział ani słowa, gdybym nie był wiedział, że wyspa jest odciętą i szlakom żeglarskim nieznana, że żaden okręt tu nigdy nie zawinął, że prócz mego gospodarza, ani jednego Anglika w okolicy nie ma... Więc gadałem bez obawy ‒ bronił się Henryk, a falset pisnął natychmiast pojednawczo:
‒ Słusznie!... Mógł gadać bez obawy...
‒ Cicho siedź, głupcze, który tylko potrafisz powtarzać trzy ostatnie wyrazy, jak papuga! ‒ huknął Hans gniewnie ‒ a zwracając się do Polaka, rzekł z naciskiem. ‒ Byłeś bardzo nieostrożny, Henryku, bo twój Anglik mógł zmyślać, że wyspa jest niezamieszkała przez Europejczyków... Nie miałeś wówczas żadnych dowodów na to, iż jest inaczej...
Nastała przerwa przykrej, ciążącej wszystkim ciszy...
Potem gdzieś z oddali doleciało słabe echo śpiewających głosów niewieścich. Echo stawało się coraz donośniejsze, potem cichło i znów potężniało.
Marynarze nadsłuchiwali zaciekawieni...
Nagle Müller rzucił nową myśl:
‒ Hej towarzysze!... Co się mamy kłopotać... Gorsza sytuacja była wówczas, kiedyśmy się przekradali nocą wśród angielskich torpedowców, lub wtedy, gdy zginął nasz porucznik... Precz z troskami!... Zaśpiewajmy razem „Die Wacht am Rein...” Niech usłyszą karły naszą pieśń potężną...
‒ Brawo Müller!... Pierwszy raz w życiu powiedziałeś coś mądrego ‒ pochwalił któryś z towarzyszy.
I wnet zahuczała pieśń aż pod niebo... Osiem męskich gardzieli wyrzucało zgodne tony narodowej pieśni. Niski bas Eryka rozlegał się tak potężnie, że drżały listki złotolitej
mimozy i płatki kwiatów, a skryte w poszyciu listowia papugi, skuliły się trwożnie.
Zamilkł chór niewieści...
Urodziwe niezwykle, lecz małe wzrostem kobietki białego Tyru słuchały śpiewu przybyszów-Olbrzymów z podziwem i z drżeniem smukłych łydek...
Müller dumny z swego pierwszego pomysłu, rzucił nowy projekt:
‒ Teraz naprzód towarzysze!... Pójdziemy naprzeciw dziewcząt. Trzeba nawiązać „przyjazne” stosunki z wyspiarzami...
‒ Z wyspiarkami ‒ poprawił Hans rozweselony...
‒ Racja... Z wyspiarkami...
‒ Koledzy, nie rozchodźmy się jeszcze!... Za tydzień ma być uroczyste zaprzysiężenie nas... Wielkie święto narodowe w Nowym Tyrze... Musimy się przecież naradzić ‒ oponował jeszcze brodacz, lecz zakrzyczano go bezzwłocznie.
Marynarze powstali z ziemi. Uformowali pochód dwójkami. W pierwszą parę szedł Eryk, najwyższy wzrostem oraz Müller, dzisiejszy bohater. Za nimi podążył Henryk z młokosem o piskliwym głosie, potem dwóch małomównych marynarzy: Grollmann i Wolff. Piegowaty Hans manewrował w ten sposób, aby się znaleźć razem ze sternikiem na samym końcu orszaku... A gdy tamtych sześciu weszło na ścieżkę leśną i zaczęło się przedzierać wąskim wydeptanym gankiem, wyciętym pośród gęstych zarośli, przytrzymał Hans towarzysza za rękaw.
‒ Słuchaj, Wilhelm ‒ szepnął. ‒ Nie podoba mi się cała historia... Wiesz co sądzę?
‒ No? ‒ spytał tamten zaintrygowany...
‒ Henryk się zwąchał z Anglikiem i razem broń schowali.
‒ Mensch!
‒ Wątpisz?
‒ Nie... Nie wątpię, ale zaczyna mi świtać w głowie...
‒ Zauważyłeś coś podejrzanego?
‒ Przypomniałem sobie pewien szczegół: Otóż, kiedyśmy przybili do brzegu, a wy leżeliście jak porznięte barany, tylko Henryk trzymał się razem ze mną na nogach.
‒ To już słyszałem!
‒ Ja także osłabłem później z wyczerpania. Runąłem na skałę, a on sam przytomny pozostał...
‒ Więc?
‒ Wysoko nad naszymi głowami stał jeden z tych karłów i dużo od niego wyższa dziewczyna. Pamiętam dokładnie... Ta dziewczyna, to córka Anglika... Rozumiesz teraz?
‒ Niezupełnie...
‒ On jeden mówi po angielsku... Oczywiście! Wszystko jest jasne. Opowiedział Jankesowi o wojnie, a obawiając się nas, razem ukryli broń. Pewnie mu Anglik obiecał połowę zysków z naszej sprawy, a może córkę w dodatku. Czy cię to nie uderza, że właśnie Henryka wziął do siebie na kwaterę? Dlaczego nie kogoś z nas?... Tak, bracie... Henryk to chytry Polaczek...
Hans namyślał się chwilę, potem zacisnął pięści i wybuchnął:
‒ To możliwe... Ha, łotr!... Poczekaj Wilhelm. Już ja szepnę Erykowi kilka słów i weźmiemy ptaszka na oko... Pogadamy z nim jeszcze...
W tym momencie, któryś z marynarzy zawołał na ociągającą się dwójkę. Pospieszyli w ślady kolegów... Parę sekund później cicho znów było na leśnej polanie. Tylko z dala dobiegały odgłosy śpiewu: „Ich hatt' einen Kameraden...” i cichły, cichły, aż umilkły zupełnie...
Z gęstwy zieleni wychynęły cztery niewielkie małpki i, rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony, pobiegły w to miejsce, gdzie przed chwilą siedzieli olbrzymi przybysze, naśladując pociesznie ich chód i ruchy...
Rozdział V
ŚWIĘTO ZGODY
Ogromne tłumy zaległy „Plac Dwustu Kolumn”.
Odświętnie przystrojone pospólstwo tłoczyło się w zbitej masie, by ujrzeć lepiej niecodzienne widowisko. Kordony halabardników, procarzy, łuczników, naciskane od tyłu przez ciżbę ludzki), z trudem utrzymywały porządek i wzbraniały dostępu do szerokich stopni, które wiodły do przedsionka świątyni...
Nagle szept jakiś i gwar przebiegł zebrane tłumy.
Jak kiedy wicher ocknie się wśród pola dojrzałego zboża i pełne, ciężkie kłosy słaniają się ku sobie, by szepnąć jedne drugim wielką nowinę, że burza nadchodzi, tak pochylały się ku sobie głowy czekających na „Placu Dwustu Kolumn”. Od ust do ust biegły elektryzujące słowa:
‒ Idą już! Idą!
W ciszę upalnego dnia padł odgłos miarowego tupotu ciężkich, żołnierskich kroków. Odgłos zbliżał się, stawał się coraz silniejszy, coraz bliższy...
Potem spoza rogu „Ulicy Palm” wysunęła się sylwetka maszerującego przodem marynarza, a za nią w pewnym odstępie pierwsza para majtków, druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma...
Krokiem paradnym, waląc z całej siły podeszwami o gładkie płyty kamienne, rozpoczęło piętnastu marynarzy defiladę, środkiem żywej ulicy, wyciętej pośród tłoczących się widzów...
Piętnastu Olbrzymów szło dumnie, prosto, majestatycznie, między mrowiem zagapionych, pstro odzianych karzełków. Jednakowo wszyscy ubrani w granatowe bluzy, szerokie spodnie i płaskie czapki, wszyscy na jeden takt nogami przebierający, wyglądali z daleka, jak jakiś robak niebieski, który żywo sunie przez szare ziarenka piasku, od wiatru drgające.
Piegowaty Hans dowodził oddziałem z woli wyboru kolegów.
W pierwszą parę szli najwyżsi, a więc olbrzymi Eryk i smukły Henryk, za nimi zaś reszta, uszeregowana według wzrostu.
Doszedłszy do najniższego stopnia szerokich, białych schodów, rzucił dowódca krótką komendę:
‒ Stój!
Oddział stanął jak jeden mąż. Żaden z maszerujących nie drgnął, nie zakołysał się na włos od nabranego rozpędu... Potem na dany znak uczynili zwrot w lewo, a zatoczywszy łuk ustawili się w ten sposób, że siedmiu lewych z każdej pary stanęło w jednym szeregu przed pierwszym stopniem, a sześciu prawych uformowało drugi rząd, za plecami tamtych.
Szmer podziwu przebiegł zebranych gapiów. Takiej sprawności nie widziano jeszcze w Nowym Tyrze. Toteż posypały się obficie docinki i żarty pod adresem miejscowych halabardników, którzy mogliby się jeszcze bardzo wiele nauczyć od olbrzymich przybyszów. I łucznikom się też oberwało, i gwardii...
A Olbrzymy stali nieruchomo, sztywni jak posągi. Stali
długo... bardzo długo nawet, aż Hans się zaczął niecierpliwić. Dał więc rozkaz: „Spocznij”.
‒ Lilipuci areopag daje na siebie czekać ‒ mruknął półgłosem. ‒ Chcą w ten sposób podkreślić swój autorytet wobec tego stada stłoczonych baranów na placu.
‒ Nie szkodzi ‒ warknął Eryk ‒ mamy czas. Tylko nie zapomnij ich przy końcu zapytać, dlaczego ukryli naszą własność.
‒ Karabiny... ‒ Müller wolał być ścisły w określeniach.
‒ Pamiętam o tym ‒ zapewnił przywódca.
‒ A dobrze im wygarnij... Jakże to... Więc nam każą składać przysięgę, że będziemy uczciwi, a oni sami zaczynają od kradzieży?... To perfidia!...
‒ Bądźcie spokojni... Już ja im przemówię do serca...
Henryk przysłuchujący się dotychczas w milczeniu, nie omieszkał dorzucić swojej uwagi:
‒ Może by to lepiej odłożyć na później. Twoja interpelacja, Hans, nie była przewidziana w ceremoniale i może wywołać jak najgorsze wrażenie...
Hans porozumiał się wzrokiem z Wilhelmem.
‒ Dziwię się bardzo, Henryku ‒ zaczął z przekąsem ‒ że teraz wysuwasz jakieś wątpliwości, skoro wszystko zostało wspólnie, drobiazgowo omówione... Bądź łaskaw zaniechać zbytecznych uwag. Twoim obowiązkiem jest tylko tłumaczyć wiernie to, co oni nam powiedzą oraz to, co ja gadać będę. Wiernie tłumaczyć, powiadam, a nic więcej!
Zgromiony umilkł, ale z wyrazu twarzy łatwo można było wyczytać, że bynajmniej nie solidaryzuje się z postanowieniami kolegów...
Nagle ruch powstał na górze.
Z dziewięciu bram wyniosłej świątyni wyszło dziewięciu
zielono odzianych heroldów. Dziewięć trąb posrebrzanych i ubranych zielonymi wstęgami dało znać, że orszak się zbliża...
Jakoż niebawem z dwóch bram zewnętrznych zaczęli się wolno wysuwać w zbroje zakuci gwardziści, postępujący gęsiego. Jedna i druga kolumna liczyła dwudziestu pięciu ludzi. Jedna i druga ustawiła się w ten sposób, że czołowy żołnierz zajął miejsce na najniższym stopniu, ostatni na najwyższym, a środkowi, na każdym co piątym stopniu.
Zaraz potem ożyła brama druga i ósma. Wyszło z nich po dwudziestu pięciu kapłanów Baala, w szkarłatnych togach, w szpiczastych okryciach głowy. Ustawili się oni w ten sam sposób, co gwardziści...
Później w bramie trzeciej i siódmej ukazały się zielone szaty kapłanek Aszery. Migotały w słońcu drogocenne zapinki sandałów, błyszczały złocone łańcuszki, które kostki nóg świętych dziewic-heter łączyły. Bo tylko służebnice bogini miały ten wielki przywilej, że mogły nosić zawsze odznaki dziewictwa, chociaż z wieczora, każdemu, którego wybrały, oddawały się, czyniąc w ten sposób zadość kultowi dla bogini miłości.
W szmaragdowe tuniki odziane kapłanki, ustawiły się podobnie jak kapłani i zbrojni gwardziści, lecz nie potrafiły zachować sztywnej, czy napuszonej powagi mężczyzn. Poczęły rozmawiać z sobą szeptem, pokazywać sobie wzrokiem rosłych przybyszów, z którymi już zdołały zawrzeć bliższą znajomość. Potrząsały przy tym główkami przystrojonymi w kołpaki w kształcie mitry, gęsto nabijane małymi brylantami i poprawiały sobie zalotnie zwisające aż do pasa sznury bezcennych pereł.
W powodzi światła złotego słońca, bogate ich stroje błyszczały tak silnie, takie snopy iskier siały wokoło, że poprzez
tłumy przebiegł szept podziwu, a oczy marynarzy zamigotały chciwie, złowrogo...
Srebrne trąby heroldów zabrzmiały po raz wtóry...
Przez bramę czwartą i szóstą weszli krokiem poważnym, dostojnym, członkowie Rady Najwyższej. Ci nie schodzili już na dół, nie ustawiali się na stopniach, lecz pozostali u stóp olbrzymich kolumn świątyni...
Nastała dłuższa przerwa... Wykorzystało ją pospólstwo stłoczone na placu, aby się wzajemnie podzielić wrażeniami...
‒ Oho, ho! Wszyscy radcy się dzisiaj zebrali. Żadnego nie brak ‒ rzekł obywatel z „Ulicy Szewców”.
‒ Dobrze mówisz... Ja także ich dziesięciu naliczyłem ‒ przytwierdził drugi...
‒ Bo dziesięć masz palców przy rękach. Gdyby członków Rady było więcej, musiałbyś chyba sandały odpasać i pożyczyć paków z nóg ‒ zadrwił jakiś młody elegant...
Stojące w pobliżu dziewczęta zaczęły chichotać wesoło i głośno, zarażając śmiechem całą grupę stłoczonych ludzi, wśród których połowa na pewno nie słyszała dowcipu...
Jakiś zgarbiony staruszek zgromił rozbawione towarzystwo:
‒ Nieprzystojne żarty czynicie w obliczu najwyższych dostojników.
Rybacy, którzy przybyli z odległych wiosek, nie znali nazwisk radców, więc dopytywali się ciekawie. Majster szewski podjął się chętnie udzielenia bliższych informacji...
‒ Tamten w stroju błyszczącym od drogich kamieni, to Egot. Najbogatszy obywatel w kraju... Dobry pan! Dla całego domu obuwie u mnie zamawia.
‒ Ach, dlatego dobry ‒ rzucił znów elegancik.
Mistrz fachu szewskiego puścił aluzję mimo uszu i ciągnął dalej:
‒ Ów wysoki, co z Egotem rozmawia, to Tobiasz, lekarz... Także należy do rodu Olbrzymów i także przybył z dala na naszą wyspę, ale dawno temu...
‒ Znamy, znamy ‒ odparli chórem rybacy. ‒ Myśmy go przecież wyłowili z wody razem z jego dzieckiem... Był ci on u nas również czasu wielkiej choroby i leczył... Dobry człowiek. Mądry człowiek... Bodaj i ci przybysze tacy sami byli...
‒ Będą... będą ‒ zapewniały dziewczęta więcej skwapliwie, niż należało... lecz mistrz szewski wnet piskliwe głosy niewieście zagłuszył basem.
‒ Tamten chudy, to Syfax, brat arcykapłana. Wodzem jest najwyższym.
‒ Aha, Syfax.
‒ Ma najładniejszą żonę. Wszyscy setnicy się w niej kochają ‒ dodał niepoprawny młokos, mrużąc oko filuternie...
‒ Ów drugi ‒ ciągnął szewc dalej ‒ to Hazdrubal Starszy, który skarbem zawiaduje.
‒ Aha... Ten ci jest Hazdrubal!...
Rybacy obserwowali wskazanego dygnitarza bardzo uważnie, do niego bowiem należało naznaczanie danin w rybach, paszy, zwierzynie, ryżu, owocu, perłach i bryłkach złota... Lecz zanim zdołali się napatrzeć groźnemu szafarzowi podatków, wymowny szewc wymienił następnego dostojnika:
‒ Na samym skraju stoi sędzia najwyższy, Magon, zwany Sprawiedliwym.
‒ Aha, Magon.
‒ A jego żona, Dido, ma przydomek „Śmieszka” ‒ rzucił dandys.
‒ Po drugiej stronie bramy środkowej, oparty o kolumnę stoi Hanno Kulawy, najmłodszy członek Rady.
‒ Nie wygląda na najmłodszego ‒ zauważył jakiś naiwny rybołówca.
‒ Ale najmłodszy jest w Radzie. Łańcuch na szyję dostał dopiero przed siedmioma dniami. A złoty łańcuch oznacza godność członka Rady.
‒ Aha.
Młody elegant, kpiarz niepoprawny, nie omieszkał dodać swej uwagi:
‒ Dali mu tę godność, aby nie gardłował przeciw przybyszom. Ho, ho! Egot wie co robi! Jego to był pomysł. Przedtem Hanno nie mógł znieść jednego Tobiasza i jego córy, a teraz kilkunastu „przybłędów” lekko strawił.
Rybacy jeszcze nie wyczerpali swych pytań. Jeden z nich rzekł bowiem:
‒ Objaśnijcie nas, ludzi prostych, dlaczego tamtych pięciu ma białą szatę błękitnym szlakiem obwiedzioną, a ta piątka, purpurowym?
‒ Bo ci drudzy, to kapłani.
‒ Kapłani?
‒ Tak. Najwyższa Rada ma dziesięciu członków. Pięciu świeckich, to ci, których wymieniłem... a pięciu kapłanów. Pierwszy z nich stoi Hanno, dalej drugi...
Nie dokończył mistrz kopyta, bo trąby heroldów zabrzmiały po raz trzeci... Przed świątynią uczynił się ruch znaczny. Gwardziści, kapłani, kapłanki, wszyscy jednocześnie zwrócili się twarzami ku środkowi. Członkowie Rady uformowali dwa małe półkola, po obu stronach głównej bramy. A przez tę bramę wyszło dwudziestu czterech gwardzistów, niosących na ramionach pozłacane drążki ogromnej lektyki. Lektyka miała kształt tronu, przysłoniętego purpurowym baldachimem... Na tronie siedział siwiuteńki jak gołąb, staruszek...
Zahuczały kotły halabardników, rogi procarzy i łuczników, srebrne trąby heroldów... Hans zakomenderował głośno:
‒ Baczność! ‒ Marynarze wyprężyli się jak struny...
‒ Pstry tłum na placu pochylił głowy w kornym ukłonie, przed najwyższym dostojnikiem państwa. Umieszczone na płaskim dachu świątyni chóry chłopiąt i dziewczątek niewinnych, rozpoczęły śpiew...
Gwardziści ustawili przenośny tron pośrodku koliska, uczynionego przez dostojnych radców, a sami zeszli do połowy schodów i wyciągnęli się w jeden szereg, tworząc w ten sposób żywy mur przed arcykapłanem i świtą.
Siwowłosy staruszek wręczył jeden zwój papirusu Hannonowi, a drugi Anglikowi. Obaj skłonili się nisko. Potem idąc obok siebie, zaczęli zstępować na dół. Zatrzymali się dopiero poniżej szeregu gwardzistów, a na dziesiątym stopniu, licząc od dołu. Stanęli twarzą w twarz, z wyciągniętymi jak na paradzie wojskowej marynarzami...
Hanno Kulawy dał znać ręką aby było milczenie. Skoro przycichły szepty i szmery, odchrząknął i zaczął czytać głosem chrapliwym, jakby drżącym:
„Przybysze z dalekiej krainy, witajcie!...
Pozdrawiam was, ja, arcykapłan mego ludu, najwyższy kapłan Aszery, miasta opiekunki miłościwej. Pozdrawiam was imieniem Rady Najwyższej, z mężów doskonałych złożonej. Pozdrawiam imieniem stanu kapłańskiego, imieniem wojska, imieniem pracującego ludu. Przybysze z odległej krainy, witajcie!”
Zdanie po zdaniu przekładał Tobiasz na język angielski.
Słowo po słowie tłumaczył Henryk z angielskiego na język niemiecki. Skutkiem tego podwójnego przekładu i skomplikowanej procedury, wygłaszanie orędzia arcykapłańskiego musiało trwać długo...
Hanno czytał dalej głosem coraz pewniejszym... donośniejszym:
„Skoro losy rzuciły was na wyspę naszą przepiękną, skoro spodobało się Radzie Najwyższej gościny wam tutaj użyczyć, godzi się przyjąć was w poczet obywateli kraju. A z obywatelstwa, prawa i obowiązki wynikają... Jakież to prawa? Prawo życia na wyspie. Wolno wam tutaj pozostać, oddać się zajęciom przez siebie obranym, zbudować dom swój i rodzinę założyć...
Długo wymieniał Hanno prawa i przywileje, jakie miały przysługiwać olbrzymim przybyszom. Orędzie było ułożone nader szczegółowo, nie pomijało milczeniem nawet takiej drobnostki, jak prawo używania wody i ognia. Drobiazgowo określono prawa obywatelskie, jak udział w wyborach kolegium sędziowskiego, dozorców wodociągu, stróży porządku publicznego podczas jarmarków, uroczystości itd., itd. A po tej litanii korzyści przyszła nie mniej długa litania obowiązków:
„Uszanować prawa krajowe!... Słuchać rozkazów Rady Najwyższej i tych ludzi, których się Radzie nad wami postawić spodoba...
Pracować w miarę sił i zwrócić obywatelom koszty, jakie ponieśli przez dotychczasowe, utrzymywanie was... Płacić daniny naznaczone ochoczo i uczciwie... Zapomnieć na zawsze o krainie, z której przybyliście, nigdy jej nie wspominać, nigdy do niej powrotu nie próbować, nie szukać łączności z waszymi braćmi, którzy krążą po Oceanie, nie wspinać się na szczyty gór nadbrzeżnych...”
Ostatnie słowa zaakcentował Hanno tak silnie, że zwróciło to powszechną uwagę. Zaczęto tu i ówdzie szeptać, a marynarze porozumieli się wzrokiem.
Kulawy kapłan przeszył tłum groźnym spojrzeniem i czytał dalej:
„Więc nie krzywdzimy was, o przybysze z dalekiej krainy. Dajemy wam wiele, mało w zamian biorąc... Czy przyrzekacie tedy wypełniać obowiązki wymienione w piśmie moim?”
Treść orędzia była majtkom znana uprzednio. Przy układaniu tekstu byli obecni Tobiasz, Hanno, Hans i Henryk, a zatwierdził akt ostatecznie arcykapłan wraz z Radą... Więc stosownie do miejscowego zwyczaju wznieśli marynarze w górę lewą rękę (która bliższa jest sercu) i huknęli gromko:
‒ Przyrzekamy!
‒ Zaprzysięgacie? ‒ pytał arcykapłan ustami Hannona...
‒ Zaprzysięgamy!
‒ Dotrzymacie?
‒ Dotrzymamy!
‒ A jeśliby się znalazł pomiędzy wami krzywoprzysiężca, tedy niechaj karę ognia poniesie!...
‒ Niech poniesie karę ognia!...
‒ Niech go trąd stoczy!...
‒ Niech go stoczy!
‒ I niechaj go pożrą robaki!...
‒ I niechaj go pożrą robaki!
Ironiczne uśmieszki błądziły na wargach majtków, kiedy musieli niczym tresowane papugi powtarzać naiwne formułki dziwacznej przysięgi.
Z trudem powstrzymywali drgania muskułów twarzy, taka ich chęć śmiechu ogarniała.
Lecz kulawy Hanno dużo miał jeszcze do czytania:
‒ Iżeście przysięgę świętą złożyli, policzeni jesteście w poczet obywateli Nowego Tyru oraz może...
Przerażone okrzyki pospólstwa przerwały czytanie kapłanowi. Zdumiony niezwykłem zuchwalstwem, oderwał oczy
od trzymanego w dłoniach papirusu i rzucił z wysokości schodów błyskawice gniewnych spojrzeń. Ujrzał wtedy, że głowy gapiów są zadarte ku niebu, a ręce na znak grozy załamane, splecione kurczowo.
Podniósł więc także oczy, wiedziony złym przeczuciem i zamarł w oczekiwaniu nieszczęścia...
Na tle lazurowej kopuły niebios krążyły ponad placem i świątynią, śnieżnopióre gołębie, poświęcone Aszerze, miasta opiekunce miłościwej. A ku ziemi zbliżał się z wielką szybkością biały punkt. Rósł w oczach, stał się wielki jak pięść i większy... I niebawem runął na marmurowe schody świątyni nieżywy ptak...
Spadł w sam środek wolnej przestrzeni, jaka oddzielała Hannona od szeregu wyprostowanych marynarzy...
Spadł i leżał martwy, z rozpostartymi skrzydłami biały gołąb, święty ptak Astoreth.
Na ten widok zakołysały się tłumy, a Hanno, blady jak chusta zawołał donośnie... przejmująco:
‒ Zły znak!... ‒ Znak gniewu bogini!...
Jęk przerażenia i smutku, dreszcz przeczuć złowrogich, przebiegł tłoczących się widzów... Niewiasty zaczęły szlochać...
Kulawy kapłan ciągnął dalej, jak gdyby do siebie, ale tak głośno, że najbliżej stojący obywatele słyszeć musieli:
‒ Od czasu jak Nowy Tyr zbudowano... przez przeciąg dwudziestu dwu stuleci, raz tylko spadł martwy, święty ptak Aszery na te oto schody. Wówczas straszna zaraza nawiedziła wyspę... Połowa ludności wymarła wtedy... Tak... To było przed pięciu wiekami, jak księgi nasze podają... A dziś, po raz wtóry runął poświęcony gołąb na stopnie świątyni... Biada nam!... Biada!... Zgrzeszyliśmy... i dzień gniewu bogini jest bliski...
Z ust do ust podawano sobie słowa kapłana i szloch rwącego płaczu wstrząsał piersiami pospólstwa... Tylko dorośli mężowie nie dawali folgi łzom. Rozdarli szaty na piersiach na znak wielkiego smutku i stali nachmurzeni, z oczyma utkwionymi w kamienne płyty placu...
Marynarze patrzeli w zdumieniu. Nie rozumieli powodów nagłej żałoby. Poszeptali z sobą... Wreszcie Hans rzucił rozkaz tłumaczowi:
‒ Spytaj, Henryku Anglika, czego te barany tak beczą żałośnie...
Ojciec Elizy wyjaśnił w krótkich słowach przyczyny smutku zebranego ludu... Piegowaty wódz majtków z trudem powstrzymał wybuch wesołości. Zawołał do towarzyszy:
‒ Nie śmiejcież się u diabła, bo awantura wybuchnie!... Zróbcie miny współczujące głęboko i zapłaczcie nad tym zdechłym gołębiem... Nie możecie płakać? Ja też nie mogę... Musimy szukać środków, które łzy wywołują... O!... już mam... Spójrzcie tylko na tę kulawą małpę. Robi takie grobowe miny, jak gdyby mu cała familia na galopujący świerzb wymarła... Müller! bałwanie skończony, nie parskaj śmiechem... Pomyśl o czymś smutnym i rozczul się!... Prędzej, bo patrzą na nas... Och, dajcie mi kawałek cebuli, aby łzy popłynęły!
Marynarze przygryźli wargi, resztkami sił zachowując powagę...
Tymczasem u stóp kolumn świątyni wszczęło się pewne zamieszanie. Arcykapłan opuścił swój tron. W otoczeniu członków Rady Najwyższej począł zstępować po schodach aż do miejsca, gdzie leżał nieżywy ptak. Magon, zwany Sprawiedliwym, podał arcykapłanowi przyniesioną co dopiero szczerozłotą tacę... Drżącymi ze wzruszenia rękoma podniósł najwyższy dostojnik państwa, białego gołębia i złożył go na tacy, szepcząc przy tym rytualne zaklęcia...
Potem cały areopag zaczął powoli wstępować w górę, minął opuszczony tron i znikł w środkowej bramie wielkiego chramu Aszery...
A tłum wciąż płakał...
‒ Ładne stosunki! ‒ wybuchnął piegowaty Hans. ‒ Ładne stosunki! Nie ma co mówić... Ten siwy dziad nie raczył dla nas nawet zleźć z swojej ambony, ale dla ścierwa głupiego ptaka, aż tutaj się pofatygował... Hej, towarzysze!... nie pozwolimy z siebie robić durni... Jeżeli to dla nich zły znak, to dla nas wróżba pomyślna. Widać niezadługo poczują naszą mocną pięść... A teraz zaśpiewamy im coś na dowidzenia i wracamy do domów...
‒ Hans, nie rób tego!... Uroczystość jeszcze nie skończona...
‒ Skoro arcykapłan i panowie rajcy się wynieśli, my także nie mamy potrzeby sterczeć tutaj jako widowisko dla gawiedzi...
‒ A zapytanie w sprawie karabinów? ‒ przypomniał Müller...
‒ Mnie to już zostawcie. Dziś oni i tak nie będą usposobieni do rozmów na drażliwe tematy... Muszą przecież pogrzeb sprawić ptakowi... He, he.
‒ Jednakże ‒ zaczął znów Henryk...
‒ Nie ma żadnego: jednakże... Przysięgę złożyliśmy, w poczet obywateli sławetnego Tyru zostaliśmy zaliczeni, zatem wszystko skończone. Na błazeństwa czasu nie mamy... Teraz Henryk, marsz do szeregu!... Tak... Chłopcy, uwaga! Zaczynamy śpiew: Raz... dwa... trzy... cztery!...
Hans, przywódca oddziałku przedzierzgnął się w dyrygenta chóru i potężny hymn Niemców: „Deutschland, Deutschland
über alles, über alies in der Welt”... rozległ się u stóp świątyni Aszery...
Słuchały zdumione rzesze nowej pieśni Olbrzymów... Ustały szlochy i płacze... A kilka minut później piętnastu marynarzy z śpiewem na ustach pomaszerowało środkiem rzeki ludzkiej, trzaskając mocno podeszwami o bruk i skierowało się w stronę „Ulicy Palm Kokosowych”...
Piegowaty Hans zauważył, że jeden Henryk nie śpiewa... Zauważył i dobrze to sobie w pamięci zanotował...
W środkowej bramie chramu pojawił się Tobiasz-Anglik. Ze zmarszczonym czołem spoglądał za oddalającym się szybko oddziałkiem...
Rozdział VI
SKAZAŃCY
Upał był straszliwy.
Rozgrzane skały kamieniołomu rzucały oślepiające refleksy. Skrawki ziemi zeschniętej i spieczonej, wyglądały jak wysepki szarego popiołu, który wysypano na śnieg. Jak śnieg bowiem błyszczały białe głazy, które już odłupano od skalistej opoki. Od gorąca i duszności zamarł nawet wiatr zachodni, co tego ranka harce wyprawiał. Zamarł, zaszył się gdzieś wśród gór i nie chłodził znużonych członków robotników, nie poruszał wielkimi wachlarzami palm, rosnących poniżej w oddali, nie wznosił tumanów białego kurzu z drożyny, która wijąc się jak wąż długi nieskończenie, wiodła z kamieniołomów ku dość odległemu miastu.
A mimo morderczego skwaru, pomimo tropikalnego upału,
krzątało się kilkuset ludzi pośród rozpalonych skał. Podzieleni na grupy rąbali oskardami twardą opokę, staczali oderwane głazy ku pochyłości, obciosywali je umiejętnie, gładzili, szlifowali i ładowali obrobione bloki, na wozy drewniane. Chociaż byli nadzy zupełnie, pot spływał im strugami z ogolonych głów, z grzbietów kościstych i z rąk zniekształconych od znojnej nad wyraz pracy.
Grupę trzystu więźniów, na ciężkie roboty skazanych, otaczało dwudziestu łuczników, rozstawionych daleko jeden od drugiego. Oprócz tej straży, kręciło się pośrodku kilkunastu dozorców z długimi batami w rękach. Łucznicy pilnowali, by któryś ze skazańców nie umknął w dżunglę. Dozorcy znów dawali baczenie, by żaden z przymusowych robotników nie lenił... się w pracy. Toteż ilekroć jakiś więzień zmęczony zapasami z upartą skałą, lub znużony upałem, przystanął na chwilę dla otarcia potu z czoła, natychmiast bat cerbera zakreślał zygzak w powietrzu i cienki pasek skórzany rzeźbił krwawą pręgę na ciele opieszałego. Skarcony wydawał wtedy jęk boleści, zbierał resztki sił i zaraz do pracy powracał...
Aż kiedy słońce stanęło całkiem prostopadle nad kamieniołomem, kiedy znikał wszelki ślad cienia, jaki rzucały stojące postacie, nadchodziła chwila upragniona, chwila odpoczynku i posiłku południowego.
Tak było i tym razem.
Kiedy główny dozorca dał znak rogiem, że pora nadeszła, wielki ruch wszczął się wśród więźniów. Najbardziej zmęczeni padli na ziemię w tym miejscu, gdzie pracowali do tej chwili, inni spieszyli w stronę kępy palm, a jeszcze inni szukali cienia w grotach, których bardzo wiele było w tej stronie gór.
Łucznicy poschodzili się po trzech, czterech razem, osłaniając się płóciennymi parasolami przed żarem słońca. Dozorcy
mieli wielki, wspólny namiot, rozpięty tuż poniżej wierzchołka wzniesienia...
Najwięcej skazańców zebrało się w jaskini, z której wypływała cienka nitka strumyczka. Ugasiwszy pierwsze pragnienie, porozkładali się wzdłuż chłodnych ścian pieczary i zabrali się do spożycia wysuszonych placków, które otrzymali wychodząc o świcie do roboty...
Niebawem zaczęły się rozmowy:
‒ Hej bracie! zaczął starszy, zarośnięty więzień do towarzysza, który z wyraźnym obrzydzeniem oglądał swój placek i nie jadł... ‒ Hej, bracie! Nie smakuje ci jeszcze nasza strawa. Przywykniesz. Szybko przywykniesz. Najgorzej z początku. I ja to przechodziłem, i inni... No, no, nie martw się zbytnio. Lepiej opowiedz nam, co słychać w mieście. Dawno nam nikt stamtąd nie przybył. Ostatnio mieliśmy wiadomość od jednego skazanego rybaka, że jakieś Olbrzymy wylądowały na naszej wyspie. Prawda to, czy też łgał ów poławiacz ryb morskich.
‒ Prawda, bracie.
‒ Podobno święty ptak bogini spadł w owym dniu, gdy przybyli.
‒ Nie. To miało miejsce znacznie później, w czasie Święta zgody.
‒ Kapłani wykładali podobno, że nieszczęścia stąd spadną na miasto.
‒ Kapłani łżą zawsze! ‒ zawołał gwałtownie nowy skazaniec.
Wszyscy osłupieli z przerażenia. Odezwanie się więźnia było niesłychanie zuchwałe. Nienawidzono powszechnie kapłanów, jako zdzierców, chciwców, kłamców i okrutników, lecz nikt nie śmiał tego sądu publicznie wyrażać. Co najwyżej, w gronie najbliższej rodziny można było narzekać, pomstować.
Kiedy pierwsze wrażenie minęło, przysunęli się skazańcy do nowicjusza, nadsłuchując ciekawie dalszych nowin. A nieustraszony śmiałek prawił dalej:
‒ Kapłani boją się Olbrzymów. Czują dobrze, że kres nadchodzi ich władzy, ich potęgi, panowania. Jestem pewien, że naumyślnie rzucili zdechłego gołębia, aby głupich straszyć.
‒ Czy to możliwe? ‒ powątpiewał ktoś z słuchaczy.
‒ Bardzo możliwe, mój bracie. Mógł ktoś z zauszników kapłańskich rzucić nieżywego ptaka z dachu świątyni, gdzie przedtem stały chóry chłopiąt.
‒ Zresztą, uważcie sami. Kiedy gołąb spadł na marmurowe schody, prorokował Hanno Kulawy, że przez tych Olbrzymów rychło nieszczęścia straszne na kraj spadną. Hanno krakał tak co dnia, a inni kapłani mu wtórowali. I co?... Nic! Cztery miesiące siedzą tu już owi przybysze, a żadna klęska na miasto nie przyszła. Owszem, zbiory zapowiadają się obfite. Z pracy przybyszów lud wielkie korzyści czerpie.
‒ Korzyści czerpie?
‒ Jako żywo! Ulepszyli nasze rzemiosła, naprawili wodociąg, a kiedy groźny pożar w mieście wybuchł, tak sprawnie ludźmi kierowali, że ledwie cztery domy spłonęły.
‒ Dziwy nam mówisz, bracie.
‒ Nie dziwy, lecz szczerą prawdę.
‒ Wierzymy, wierzymy... ‒ zapewniały liczne głosy.
‒ Niejedno wam jeszcze opowiem.
‒ A cóż kapłani?
‒ Ano wściekają się, że lud przestaje wierzyć ich baśniom. Ci przybysze, to dobrzy ludzie. Powiadają, że w ich kraju równość panuje, a kapłanom nic do rządów. Powiadają, że za długi nikt nie powinien iść do więzienia, jak to się mnie samemu przytrafiło.
‒ Więc za długi cię skazano?
‒ Za długi.
‒ Opowiedz nam swoją historię.
‒ Chętnie ‒ rzekł nowy więzień i w krótkich słowach opowiedział towarzyszom niedoli, jak doszło do tego, że skazano go na pięć lat więzienia. Jego wierzycielem, któremu nie mógł uiścić swego zobowiązania, był oczywiście kapłan, zachłanny na dobro bliźniego, a inni kapłani wpływem swoim, uzyskali wyrok niesprawiedliwy i krzywdzący...
Toteż gdy skończył, posypały się słowa współczucia dla jego doli, a głośne klątwy na kapłanów. Jeden skazaniec przez drugiego wspominał jakieś zadawnione urazy do chciwych sług Baala. Ośmieleni zuchwałym występem nowego kolegi, nie taili dłużej niechęci, lecz dali głośny upust nienawiści ku stanowi kapłańskiemu. Po klątwach przyszła kolej na pogróżki. I znów nowicjusz rej wodził:
‒ Chwila odwetu bliska. Przyjdzie niebawem taki dzień, że zapłacimy im za wszystko.
Trwożliwsi poczęli się niespokojnie rozglądać, czy jakiś dozorca nie podsłuchuje, lecz znaczną większość ogarnął zapał. Ktoś zapytał gorączkowo:
‒ Odmienia się nasze losy? Mów, bracie, co wiesz. Wypuszczą nas może na wolność?
‒ Kto? Kapłani?... Ha, ha, ha, ha, ha!...
‒ Czemu się śmiejesz?
‒ Z waszej głupoty.
‒ Przecież sam mówiłeś...
‒ Mówiłem, że przyjdzie dzień odwetu. Tak. Ale do tego potrzeba czynów. Rozumiesz jeden z drugim?
‒ Hm. Ja nic nie rozumiem ‒ huknął ktoś bardziej szczery.
‒ Boś tępy. Wolności nam kapłani nie zwrócą, zanim nie odsiedzimy naznaczonej kary, gdyż straciliby najtańszego robotnika. Gdyby nie nasza praca, musieliby najmować drogich rzemieślników, którzy by im pałace budowali. A tak? Kilka placków, trochę zepsutych owoców i powstają ich gmachy z naszego znoju, krwawicy. Głupi byliby kapłani, gdyby nam wolność zwrócili. Lecz oni nie są głupi... Pozostaniemy tu bracia mili... jeżeli...
‒ Jeżeli?
‒ Jeżeli sobie sami drogi do wolności nie otworzymy.
Grobowa cisza nastała w jaskini. Takich słów skazańcy nigdy nie słyszeli. Odwaga kolegi przeraziła ich, odjęła im zdolność myślenia. Jakiś starzec powiedział nawet głośno:
‒ Śmiałe są twoje słowa, bracie. Bardzo śmiałe!
Skazaniec wybuchnął szyderczym śmiechem. Nikt przecież z tych ludzi nie mógł wiedzieć, że on był jednym z agentów piegowatego Olbrzyma. Umyślnie popełnił jakąś kradzież i pobił kilku halabardników, aby się dostać do kamieniołomów, aby tu przygotować teren do wybuchu powstania. Czekały go za tę pracę zaszczyty i bogactwa, po zwycięstwie. Tak mu zaprzysiągł uroczyście przywódca Olbrzymów. Historia o niesprawiedliwym wyroku, który spowodowali kapłani, należała do rzędu bajek, jakich wiele krążyło od miesiąca po wsiach wyspy...
Więc skazaniec, czując potężne oparcie w olbrzymich przybyszach, mógł sobie pozwolić na słowa tak śmiałe.
Najmłodsi z więźniów i najbardziej pochopni do czynu, zaczęli wypytywać zuchowatego kolegę, jak należy rozumieć „wybicie sobie drogi do wolności”. Zapytany nie poskąpił odpowiedzi:
‒ Ilu was pracuje w kamieniołomach?
‒ Z górą trzy setki.
‒ A łuczników naliczyłem dwudziestu. I wy pytacie jeszcze, którędy droga? O, głupcy! Bojaźliwi głupcy!
W głowach sterroryzowanych więźniów zaczęło nagle świtać. Przygasłe oczy zamigotały blaskiem zapału. Zmęczone muskuły sprężyły się na myśl o chwili, o której dotychczas zaledwie śnić śmieli. Obolałe od ciężkiej pracy palce zacisnęły się w pięści, kułaki.
W wejściu do jaskini stanęło dwóch dozorców.
‒ Ha, psy przeklęte! Nie słyszeliście rogu?! Jeszcze tu siedzicie? ‒ ryknął jeden z nich.
Rzemień zatoczył w powietrzu kolisko i spadł na obnażone grzbiety zbitych w gromadę skazańców. Posypały się dalsze bolesne razy. Jeden za drugim. Jeden za drugim. Siepacze nie żałowali batów, nie zwykli liczyć uderzeń...
Tłocząc się i popychając wzajemnie, wychodzili więźniowie pod gradem ciosów. Nikt dziś nie jęknął, nie zaskomlał. Dzika zawziętość ścisnęła szczęki w jakimś bolesnym skurczu. Tylko oczy złowrogo błyskały.
Ziarna buntu, rzucone przez wysłannika Olbrzymów, trafiły na urodzajną glebę.
Kiedy słońce zaczęło się chylić ku dżungli, przyszła kolej na pracę najcięższą. Ociosane, gotowe na budulec bloki skalne, ułożono na drewnianych wozach. Skazańców zaprzęgnięto do ciągnięcia, zamiast koni, których pasza więcej kosztuje, niż nędzne placki czy zgniłe na pół owoce... Tak co dnia musieli zawlec aż do murów miasta to, co od świtu przygotowywali w znojnym trudzie.
Po trzydziestu ludzi ciągnęło jeden wóz obładowany, skrzypiący...
Orszak uformował się szybko i sprawnie. Przodem szło pięciu łuczników, potem toczyły się wehikuły z blokami. Na każdym wozie siedział jeden dozorca i z pomocą bardzo długiego bata, wykrzesywał nowe siły w omdlewających ze zmęczenia skazańcach. Każdy wóz eskortowało po bokach dwóch łuczników, a pięciu zamykało pochód...
Dozorcy stęsknieni za domem i żoną dbali troskliwie, aby podróż nie trwała zbyt długo. Baty świstały ustawicznie, toteż mimo lichej drogi, mimo, iż nienasmarowane koła obracały się ciężko, transport bloków posuwał się niezwykle szybko...
Właśnie ostatnie krwawe płomienie słońca zamigotały nad szczytami czarnej puszczy, kiedy pierwszy wóz dotarł do murów miasta. Tu, obok dziesięciu próżnych wozów, czekających na jutrzejszy ładunek, ustawiono pełne wehikuły w rząd jeden, nie troszcząc się o ich wyładowanie. Ta praca należała do drugiego oddziału więźniów, skazanych za lżejsze przewinienia. Oni to przyciągali pełne wozy na miejsce wskazane i pod wodzą majstrów wznosili nowe budowle.
Dwie grupy skazańców, powitawszy się wzajemnie okrzykami, wyruszyły razem w stronę więzienia, które znajdowało się dość daleko od bram miasta. W tym samym czasie zaczęły się zbliżać od strony lasu pojazdy bogaczy. Niewielkie kucyki ciągnęły rączo wspaniałe rydwany. To najbogatsi kupcy, najprzedniejsi dostojnicy kraju, powracali z popołudniowej przejażdżki z swymi małżonkami czy kochanicami. Jechali strojni, syci, roześmiani naprzeciw gromady nagich, głodnych nędzarzy.
Nienawistny wzrok wpili więźniowie w tamtych szczęśliwców. Pogardliwe spojrzenia otrzymali w zamian. A wysłannik Hansa rzekł dość głośno:
‒ Na to, żeby tych wyzyskiwaczy na schadzki miłosne wozić, nie brak koni w mieście, ale skały my sami ciągnąć musimy. My niewinnie skazani, my spracowani, zmęczeni, nieszczęśliwi.
Wówczas odezwał się jakiś młokos z drugiej grupy:
‒ Hej, bracia! Przyjdzie nasz dzień niebawem. Potem my będziemy się bawili wesoło, a ich do roboty zaprzęgniemy. Hej!
Robotnicy z kamieniołomów zdumieli się. ‒ Jak to! ‒ myśleli. ‒ Więc i tam się gotują do zemsty? Więc nie jesteśmy osamotnieni. Mamy sprzymierzeńców.
I otucha wstąpiła w ich serce...
Potem usłyszeli śpiew.
Dziarskim krokiem żołnierskim szedł oddziałek Olbrzymów...
Przystanęli ci z kamieniołomów. Pierwszy raz widzieli obcych przybyszów. Pierwszy raz marynarze szli tędy, wracając od pracy nad jeziorem, gdzie stawiali tamę...
Spostrzegłszy grupę skazańców, zaczęli wydobywać z kieszeni całe garście przygotowanych umyślnie na ten cel owoców i ciskali je pomiędzy zgłodniałych. Tylko jeden z dozorców poważył się zaprotestować. Nie śmiał wprawdzie zaczepić marynarzy, ale zdzielił przez głowę schylającego się aresztanta... Potem jął innych okładać...
Tygrysim susem dopadł go piegowaty Hans. Chwycił karła za kark, uniósł wysoko w górę, by wszyscy widzieć mogli i biczyskiem wyrwanym mu z ręki wygrzmocił go po zwisających nogach, po pośladkach, po plecach. Wreszcie zamachnął się silnie i rzucił draba do pobliskiej przykopy...
Szmer podziwu i radości przebiegł długą falangę więźniów. Wielkoludy brały ich stronę. Rzuciły przecież owoce, pozdrowiły
po ludzku, a ich wódz ukarał przykładnie okrutnego dozorcę. W razie czegoś, można więc było liczyć na pomoc potężną z tej strony.
Ponura brama więzienia wyłoniła się spoza zakrętu. Po raz pierwszy przekraczali ją skazańcy bez przygnębienia i smutku.
Ziarna nadziei zdążyły zapuścić korzenie w sercach, spragnionych wolności i odwetu...
Rozdział VII
NOC BOGINI MIŁOŚCI
Przeliczne ogniska płonęły nad brzegiem jeziora.
Krwawe języki światła migotały na ciemnym tle, łamały się i wydłużały w dwójnasób, trójnasób, czwórnasób. Łodzie kwieciem przystrojone sunęły po gładkiej tafli wody, roznosząc wszędzie głosy śpiewających i granie, i śmiechy. Płynęły przez czyste powietrze, rzewne dźwięki fletni, cytr, piszczałek.
W jednym miejscu jezioro wrzynało się głęboko w las, pocięty licznymi polanami. Tu stał ołtarz Astoreth, umyślnie na uroczystość dzisiejszą wzniesiony, a przed nim pląsały kapłanki. Tu rozpięto okazałe namioty, w których zasiadła starszyzna kraju i przez otwory podniesionych płócien, spoglądała na harce młodzieży. Tu gwar i ciżba były największe, gdyż stąd najlepiej można było oglądać igrzyska...
Las pochodni otaczał ołtarz bogini. Wstęgi wonnego dymu przysłaniały co chwila alabastrowy posąg Aszery „miłość rozdającej”, a poderwane leciuteńkim powiewem wiatru rozpływały się, wznosiły ku górze, wieńcząc szpiczastą mitrę
„miasta opiekunki”. Wówczas widać było wyraźnie strome piersi rzeźby i łono wiecznie płodne, wiecznie dziewicze. Wówczas błyszczały fosforyzującym światłem podłużne oczy Aszery, z drogich kamieni uczynione.
A podczas gdy półnagie kapłanki szalały w pląsie zawrotnym, igrzyska młodzieży odbywały się swoim trybem.
Dużo laurów zebrali przybysze. Olbrzymi Eryk rzucił ciężki kamień dwa razy dalej, niż najmocniejszy z wyspiarzy. W pływaniu odznaczył się Henryk oraz Müller. Hans, przywódca Olbrzymów, skakał najwyżej i najdalej. Wilhelm sterował czółnem nieporównanie. Za to Hamilkar, syn Egota, zwyciężył w strzelaniu z łuku, a inni wyspiarze w rzucie oszczepem dziwnego kształtu oraz w rzucaniu płaskim kawałkiem drzewa, który zatoczywszy łuk olbrzymi, powracał do ręki, która go wypuściła. Hans nazwał to, bumerangiem. Również w jeździe konnej szczęście sprzyjało tubylcom, głównie z tego powodu, że małe rumaki nie były oswojone z wielkim ciężarem ciała marynarzy.
Potem nastąpiły z kolei zawody pływackie niewiast. Daleko w głąb jeziora wypłynęło kilkanaście łodzi, wioząc nagie współzawodniczki. Łodzie te, ustawiły się w rząd prosty, równolegle do odległego brzegu. Kilkadziesiąt mniejszych czółen, rozstawionych dość daleko jedno od drugiego, uformowało ulicę, którą miały się posuwać pływaczki. Na czółnach tych płonęły liczne pochodnie, aby rozwidniać drogę i umożliwiać kontrolę, czy ambitne niewiasty nie będą sobie wzajemnie przeszkadzać.
Na dany znak z lodzi stojących w głębi jeziora, rzuciło się równocześnie pięćdziesiąt pływaczek. Pięćdziesiąt fontann wystrzeliło w górę milionem kropel brylantów i pięćdziesiąt
młodych, gibkich ciał poczęło pruć niskie fale jeziora. Sto dłoni rozcinało wodę, odgarniało ją na boki, całą siłą natężonych mus kuło w. Równa początkowo linia zaczęła się łamać, wyginać, aż zamieniła się w węża, którego głowę stanowiły cztery zawodniczki najwprawniejsze, najwytrwalsze. Z czółna do czółna podawano sobie wiadomość kto płynie na przedzie, a kto w tyle pozostał...
I niebawem dotarła do brzegu wieść, że na czoło płynących wysunęła się Othe, młoda małżonka Syfaxa, który był wodzem najwyższym. Othe z powodu swej dumy nie cieszyła się sympatią wśród dostojnych gości, za to wojskowi zaczęli wznosić głośne na jej cześć okrzyki. W ten sposób oddawali hołd niepospolitej urodzie młodej mężatki, a przy tej okazji ujmowali za serce, rozkochanego w niej małżonka, naczelnego wodza armii tyreńskiej.
Tuż poza płomiennowłosą Othe, płynęła Dido, żona najwyższego sędziego. Piętnaście kroków dalej, sunęły zielonooka Sofonizba, córa Hannona, a nieco dalej Eli, córka Tobiasza lekarza...
Ponieważ meta leżała na samym końcu zatoki, która długim językiem wciskała się w lasy, więc z obu brzegów poznawali widzowie płynące, po barwie włosów i okrzykami zaczęli je podniecać do najwyższego wysiłku. Widać było że popielata główka Dido i węzeł płomiennych włosów Othe, posuwają się w jednej równej linii, natomiast czarny łepek Sofo i złote loki Eli doganiają powoli, lecz stale dwie pierwsze zawodniczki...
Henryk zwrócił się do stojącego w pobliżu Anglika:
‒ Panna Eli zarezerwowała sobie siły na finisz ‒ rzekł z uśmiechem. ‒ Jestem pewien, że wygra.
‒ I think; Eli jest w dobrej formie. Córka Hannona też
nieźle ciągnie. Ostateczna walka między tymi dwiema się rozegra.
‒ Tak. Obie dotychczasowe pierwsze są „skończone”...
Jakoż w tej chwili Eli i Sofo, płynąc w równej zupełnie linii, minęły swe rywalki, pomimo ich rozpaczliwych wysiłków i obrony.
Zawrzało na brzegu. Jednak gwar ogólny zagłuszyły pojedyncze czy chóralne okrzyki:
‒ Nie daj się, Dido!
‒ Othe! Othe! Othe! ‒ skandowali setnicy, dziesiętnicy i wojsko.
‒ Brawo Sofo ‒ krzyczeli inni.
‒ Dido! ‒ Trzymaj się, Dido!
‒ Sofo! Sofo!
‒ Othe! Othe! Othe!
Na cześć Eli nikt nie wiwatował, oprócz Hamilkara, syna Egota, i Henryka. Inni marynarze przez niechęć do jej angielskiej ojczyzny, a wyspiarze przez wzgląd na ambicję narodową wołali: ‒ Sofo, Dido lub Othe.
Toteż dwa głosy zakochanych w Angielce młodzieńców, zginęły w głośnym rozgwarze.
Eli odczuwała doskonale nieprzyjazny dla siebie nastrój większości widzów. Tym bardziej zapragnęła zwycięstwa Dzięki większej sile, dłuższym nogom i rękom wysunęła się na samo czoło. Sofo została o trzy długości w tyle, ale oszałamiającą szybkością ruchów, zaczęła tę różnicę wyrównywać. Dido i Othe nie miały już szans. Meta była zbyt blisko. Więc wszystkie głosy patrzących padły na córkę Hannona. Okrzyki: „Sofo! Sofo!” ‒ rozbrzmiewały bez końca. A kiedy zauważono, że czarnowłosa rodaczka przybliżyła się do swej rywalki, uczynił się ryk przeraźliwy...
Eli podniosła oczy w górę, przed siebie. Ujrzała ciżbę stłoczoną, rozgorączkowane twarze, błyszczące źrenice, otwarte do krzyku usta. Nieco powyżej wznosił się namiot arcykapłana, z podwiniętymi zasłonami. Tam stali członkowie Rady Najwyższej, a między nimi ojciec i przyszły teść Egot. Rozmawiali z sobą lub odpowiadali na pytania sędziwego arcykapłana... Tuż koło siebie ujrzała rękę upartej rywalki, na cześć której wykrzykiwano bez przerwy...
Ogarnęła ją nagła apatia, zniechęcenie oraz wrażenie osamotnienia. Zdawało jej się, że musi ulec. Wtem spotkała oczy Henryka. Młody Polak patrzył tak życzliwie, tak serdecznie, że słabnąca już dziewczyna uczuła przypływ nowych sił. Targnęła się rozpaczliwym wysiłkiem. Znikło jej wszystko sprzed oczu. Uderzała wodę krągłymi ramionami, pruła ją dłońmi, odpychała stopami.
Nagle usłyszała potężny okrzyk. Ogłuszona stanęła na mecie. Słaniając się, weszła po schodkach drewnianych na brzeg. Ujrzała Henryka i Hamilkara. Obaj wyciągali dłonie. Podała prawą rękę narzeczonemu, lewą marynarzowi. Szpalerem uczynionym wśród ciżby, wiedli ją do namiotu arcykapłana.
‒ Więc ja? Ja zwyciężyłam? ‒ spytała po angielsku głosem zdyszanym od zmęczenia.
‒ Tak, Eli. Pani rywalka została o dwie długości w tyle. Serdecznie gratuluję.
Teraz dopiero uprzytomniła sobie, że stoi prawie naga wśród tych tłumów mężczyzn. Tylko wąska opaska obciskała jej biodra. Cudne, dziewicze piersi, były odkryte zupełnie. Wznosiły się szybko i opadały, przykuwając swą pięknością chciwe spojrzenia marynarzy.
Spłonęła szkarłatnym rumieńcem. Wyrwała dłonie z rąk prowadzących ją młodzieńców i nakryła nimi różowe pączki piersi.
‒ Niech mi pan poda mój płaszcz ‒ rzuciła szeptem. ‒ Ojciec go trzyma.
Marynarz szybko spełnił polecenie.
Siwy arcykapłan wręczył zwycięskiej pływaczce wieniec uwity z róż cielistych, bezkolczastych, mówiąc te słowa:
‒ Rzetelnie nań zasłużyłaś...
Potem zbliżyły się kolejno, druga zawodniczka Sofo, milcząca, ponura, zazdrosna, trzecia Othe dumna, wyniosła, czwarta Dido, roześmiana, piąta młodziutka Lorrissa. Pięć tylko, spomiędzy pięćdziesięciu otrzymało nagrody...
Hamilkar usunął się na bok, chmurny jak burzliwa noc jesienna. Niechęć do Henryka wzrastała w nim coraz potężniej. Już od trzech miesięcy powinna była Eli dzielić z nim łoże małżeńskie, tymczasem do dzisiaj nie była mu poślubioną i stale odsuwała dzień godów weselnych.
Dwukrotnie wymówiła się chorobą. Leżała nawet w łóżku, a oczy miała czerwone i podkrążone ilekroć ją odwiedził. Lecz gdy tylko przyszedł ów przeklęty rozbitek, natychmiast rozchmurzała się jej dziecinna twarzyczka, a fiołkowe oczy błyszczały wesołością, jak za dawnych, szczęśliwych czasów. Więc upewniał się syn Egota, że narzeczona zmyśla chorobę, aby odwlec dzień wesela. Tylko ów marynarz, przybłęda, musiał być przyczyną nagłej zmiany spokojnego dotychczas usposobienia złotowłosej Eli.
Jednego dnia spytał ją Hamilkar, po wyjściu Henryka:
‒ Powiedz mi Eli, o czym wy tyle rozmawiacie we dwoje?
Zapewniła go wtedy, że tylko o krajach dalekich, zamorskich, o miastach olbrzymich, o okrętach-kolosach, którymi się tysiące osób przewozi i o rozlicznych ludach, które tamte, nieznane wyspiarzom ziemie zamieszkują...
Hamilkar dostrzegał jednak czasem, że podczas rozmowy z Eli, czarne oczy marynarza błyszczą jakoś dziwnie, a na policzki dziewczyny rumieńce wzruszenia czy zawstydzenia wypełzają. Wówczas wątpił syn Egota, by tematem rozmowy prowadzonej w obcym języku, mogły być tylko kraje, okręty czy miasta. Wówczas niepokój wkradał się w jego serce i niejasne, trwożne podejrzenia opadały go niczym chmara zjadliwych komarów...
Wreszcie uległa Eli naleganiom ojca, narzeczonego i przyszłego teścia. Sama naznaczyła dzień ślubu. Miał się odbyć w osiem dni po święcie Aszery „miłość rozdającej”. Osiem dni dzieliło Hamilkara od najszczęśliwszej dlań chwili w życiu, od celu snów młodzieńczych. Osiem dni to bardzo niewiele. Hamilkar mógł być spokojny. Mógł liczyć, że zajęta ostatecznymi przygotowaniami dziewczyna, nie znajdzie chwili wolnej na pogawędki z marynarzem, a po weselisku wszystko się na dobre odmieni...
Zresztą postanowił sobie, dobrze przez ten krótki czas rywala pilnować. Pomimo to wszystko, przejmowała go obawa, na myśl o dzisiejszej nocy. Noc poświęcona bogini miłości miała specjalne na wyspie przywileje. W tę noc mogły wszystkie mężatki obcować bezkarnie z każdym mężczyzną. W tę noc mogły poswawolić nawet cztery kapłanki Baala, które rok cały z zamknięciu spędzały, a wszystkie kapłanki Astoreth, rozdające .swe uściski co dnia o zachodzie słońca wybranym przez siebie kochankom, musiały się w tę noc oddawać każdemu, który tego zapragnął, jak niewolnice w czasach zamierzchłych. O dziewicach milczało prawo i księgi kapłanów, lecz w taką noc mogło zajść zmian wielkich, wiele...
Tak więc usprawiedliwione obawy dręczyły serce Hamilkara. Nawet rodzicowi zwierzył się z swoich niedobrych
przeczuć, ale rubaszny Egot wyśmiał go, mówiąc:
‒ W świętą noc bogini, wszystko jest kobietom dozwolone. Nic na to nie poradzisz, synu.
‒ Ależ ona dziewicą jest, a nie kobietą.
‒ Ha! Jeżeli przez tak długi czas narzeczeństwa pozostawiłeś ją jeszcze dziewicą, to pilnuj jej teraz, aby się kto mądrzejszy od ciebie nie znalazł.
W ten sposób przez rodzonego ojca „pocieszony”, drżał młodzian, aby święto Aszery nie przyniosło mu przykrych niespodzianek i postanowił czuwać nad narzeczoną... A źle się dlań wielkie święto narodowe rozpoczęło. Wyszedłszy z wody, po odniesieniu zwycięstwa, podała Eli lewą rękę marynarzowi. Lewa ręka bliższa jest serca, niż prawa, a podanie jej, oznacza skłonność serca. Pierwsze słowa wypowiedziała w obcym języku i do obcego. Jemu też szatę od ojca przynieść kazała. Dlaczego w ogóle brała szatę na siebie, dlaczego płynęła w opasce, skoro wszystkie współzawodniczki zarówno w wodzie, jak i na brzegu nagie zupełnie pozostały, stosownie do zwyczaju? W poprzednie lata Eli również opaski nie używała, ani nie zakrywała się płaszczem przy odbieraniu nagrody...
Te wszystkie drobne na pozór szczegóły, nie uszły uwagi bacznego na wszystko młodzieńca. Zabobonny z natury, wysnuwał z tych znaków wróżby niepomyślne i chmurzył się coraz bardziej...
Hejnał trąb, huk kotłów i krzyk tysięcy gardzieli przerwał jego smętne dumania. Spoza rąbka dużej chmury, wychylił się blady księżyc i mlecznym światłem zalał całą okolicę...
Był to znak, że chwila zupełnej swobody nadeszła. Więzy małżeńskie, śluby kapłańskie, przestały obowiązywać na tę jedną piękną, ciepłą noc księżycową.
Za wyjątkiem podstarzałych dostojników, wszystko co żyło, puściło się w szalony tan. Pląsały pary samotne, pląsały długie szeregi ludzi, złączonych łańcuchem rąk. Krzyki i śmiechy rozbrzmiewały wśród krzaków leśnej gęstwiny, dobiegały z polan trawą porosłych, z łąk kwietnym kobiercem okrytych, z namiotów, których zasłony opadały pospiesznie, z czółen, które pomykały szybko na pełne wody jeziora.
Hamilkar przedzierał się z wściekłością przez tłumy, w stronę miejsca, gdzie przed chwilą widział Eli, rozmawiającą ze swym rodzicem i z owym przeklętym przybłędą. Lecz Eli zniknęła, a Henryk także. Anglik opędzał się z biedą trzem kapłankom, które go gwałtem w zarośla ciągnęły...
‒ Eli!... Eli!... ‒ wołał zrozpaczony młodzieniec.
Poznano Hamilkara natychmiast, zrozumiano jego ciężkie strapienie i odpowiedziano mu śmiechem powszechnym. Za obie ręce pochwyciły go jakieś miękkie dłonie kobiece i pociągnęły w zwariowany pląs. Nadaremnie się zżymał i wydzierał. Młode żony starych mężów, z dawna zagięły parol na przystojnego młodzieńca i niecierpliwie czekały na świętą noc. Nie myślały więc puszczać swego łupu, a wytańczywszy się z nim nad brzegiem jeziora, powlekły go w zwycięskim pochodzie na jakąś pobliską polanę...
W świetle miesiąca poznał oblężony płomienne włosy dumnej Othe i popielatą czuprynę wiecznie roześmianej Dido, małżonki Magona-sędziego. Przejęty obawą o Eli, rozglądał się na wszystkie strony, wyczekując na okazję do sromotnej ucieczki przed niewiastami. Szamocząc się z pięknymi napastniczkami upadł na chłodną murawę i pociągnął je obie za sobą.
Wtem zaszeleściły krzaki. Na polanę wypadł Hans, przywódca marynarzy i Müller. W paru skokach znaleźli się przy
Hamilkarze. Müller szybszy, zręczniejszy, pochwycił z tyłu pod pachy młodą Dido, uniósł ją w górę i trzymając porwaną wysoko, pobiegł z nią w pobliskie zarośla.
Hans stanął oko w oko z wyspiarzem. Śmiałym, zdobywczym ruchem, ujął dłoń płomiennowłosej, przyciągając przestraszoną kobietę ku sobie. Hamilkar błysnął w stronę napastnika białkami oczu, ale wnet się opamiętał. Ten Olbrzym był mu przecież sprzymierzeńcem. Uwalniał go od obowiązku zabawiania Othe i dawał doskonałą okazję do wymknięcia się oraz szukania narzeczonej. Więc zerwał się z ziemi i uwolniwszy rękę z uścisku, pognał jak szalony w kierunku ścieżki.
Ledwie ubiegł z pięćdziesiąt kroków, zderzył się z samotnie idącą dziewczyną. Poznał natychmiast córę Hannona. Zląkł się niezmiernie, że z jednego niebezpieczeństwa wpadł w drugie. Jakoż Sofo pochwyciła go za rękę:
‒ Dokąd pędzisz Hamilkarze? ‒ zapytała, a gdy umknął odpowiedzi, powiedziała głosem bardzo smutnym:
‒ Wiem. Szukasz jego. W złym śpieszysz kierunku. Ja cię zaprowadzę.
‒ O kim myślisz, Sofo?
‒ O nim! O tym, który ci twoją dziewczynę uwodzi! Śledziłam ich. Są nad „Potokiem Antylop”. Zawiodę cię aż do takiego miejsca, skąd będziesz mógł wszystko widzieć dokładnie. Potem zawrócę.
Trzymając się za ręce, pobiegli razem w głąb lasu, zbliżeni wspólną niedolą. On drżał z obawy o narzeczoną i na myśl o rywalu zaciskał zęby. Ją gnała zazdrość, że złotowłosa dziewczyna, która jej wydarła laur pierwszeństwa podczas pływackich zawodów, odbiera jej także kochanka.
Othe spoglądała z przestrachem na Olbrzyma. Stała przy nim w milczeniu, nie mogąc się zdobyć na odwagę, by spróbować wyswobodzić swą dłoń. Lęk i słodka niemoc ją ogarnęły, przygwoździły maleńkie stopy do ziemi porosłej trawą. Nie myślała o daremnej ucieczce, nie pragnęła o tym myśleć w ogóle.
Nagle drgnęła. Olbrzymi przybysz ujął jej drugą dłoń także.
‒ Nie lękaj się piękna królowo ‒ rzekł półgłosem.
Othe nie rozumiała znaczenia tego komplementu, ale z intonacji głosu mężczyzny, z jego spojrzeń pełnych szczerego zachwytu, wymiarkowała łatwo, że podoba się bardzo, że wywarła duże wrażenie na Olbrzymie. Więc natychmiast wróciła jej zwykła pewność siebie. Przegięła główkę kokieteryjnie i spytała:
‒ Cóż to jest królowa? Małżonek mój opowiadał mi, że ongiś, bardzo dawno temu, byli w Tyrze króle i królowe, że prowadzili walkę nieustanną z kapłanami, lecz ulegli. Nie miałam jednak sposobności zapytać kim byli oni właściwie, jaką władzę sprawowali, jakie mieli godności. Zechciej mnie tedy objaśnić, przybyszu, jeśli potrafisz...
‒ Chętnie spełnię twój rozkaz, o piękna ‒ odparł Hans, a puściwszy dłonie kobiety, przyklęknął przed nią na jedno kolano i głowę pochylił w przesadnie niskim ukłonie. ‒ W takiej postawie przemawia się do królowej ‒ rzekł, widząc zdziwienie w jej oczach. ‒ A teraz pójdź... Usiądziemy w cieniu drzew. Opowiem ci o królach, królowych, o księżniczkach, jakie w naszych krajach panują i wytłumaczę ci dlaczego ty właśnie powinnaś być królową wśród twego ludu.
Othe słuchała tych słów, jak najpiękniejszej muzyki. Pełne
obłudnego szacunku zachowanie się marynarza imponowało jej niesłychanie. Oto wódz potężnych Olbrzymów uległ tak szybko jej urokowi i klęczał pokornie u jej stóp.
‒ Wstań ‒ rzekła kapryśnym głosikiem. ‒ Wstań i zanieś mnie tam... w cień drzew. Chcę słuchać twej opowieści...
Uśmiech zadowolenia przebiegł twarz Hansa.
‒ Słucham cię, piękna królowo ‒ odparł, wstał, wziął ją na ręce, jak piórko i nie spiesząc się wcale, obrócił swe kroki w tę stronę, gdzie olbrzymi cedr rzucał czarną plamę cienia na polanę, skąpaną w srebrzystej poświacie miesiąca. W mlecznym świetle księżyca pojaśniały płomienne włosy uroczej małżonki Syfaxa (który był wodzem najwyższym), a ciało jej białe, wyglądało jak alabastrowy posąg. Toczone, krągłe ramiona zwisały bezwładnie ku ziemi i kołysały się lekko, za każdym stąpnięciem mężczyzny. Małe, lecz pełne usteczka rozchyliły się i były jak pęknięty owoc granatu. Przez szparki niedomkniętych powiek, poprzez rzęs czarnych firankę misterną, patrzały cudne, niebieskie oczęta. Patrzały w twarz mężczyzny pytająco, nieco lękliwie, lecz i ciekawie zarazem.
Nagle ogarnęły ich ciemności. Stanęli w cieniu cedrów, gdzie nie dochodziły srebrne promienie miesiąca. Hans posadził Othe na maleńkim pagórku, porośniętym gęstwą storczyków i begonii. Sam usiadł u jej stóp.
I głosem przyciszonym zaczął snuć swą opowieść. Mówił o urządzeniach społecznych dawnych, absolutnych monarchii, o przepychu koronacyjnych uroczystości, o świetności dworów królewskich, o magicznym uroku jaki osoba władcy czy władczyni wywiera na tłumy prostego ludu. Wymownymi słowy malował przed swą czarującą słuchaczką barwne obrazy, roztaczał wielkie plany i kusił ponętnymi obietnicami.
Othe słuchała uważnie. Upojne słowa: tron, korona, złote berło, wdzierały jej się do mózgu, do serca, budziły jakieś nieznane dotychczas pragnienia. Ale przysłowiowa kartagińska nieufność ujawniła się w ostrożnym pytaniu:
‒ Dlaczego ja właśnie powinnam być królową?
‒ Wymień mi choć jedną, która mogłaby być godna tego zaszczytu ‒ odparł Hans i nie czekając odpowiedzi, ciągnął szybko dalej: ‒ Eli należy do rodu obcych, Dido za głupia, Sofonizba pochodzi z szarego tłumu, Lorissa dziecko. Nie, Othe. Ty nie masz tutaj rywalki. Należysz do szlachetnego rodu patrycjuszy, jesteś dumna jak na władczynię przystało, jesteś mądra, bystra, przezorna. Jesteś przede wszystkim najpiękniejsza wśród tysięcy kobiet. Bądź pewna, że zanim się poważyłem na dzisiejszą rozmowę, rozpytywałem dobrze i obserwowałem was wszystkie uważnie. Ty jedna możesz być królową, jak dziś urodą królujesz.
Othe przymknęła oczy, by wrażenia wzrokowe nie pochłaniały ani cząstki uwagi. Upajała się brzmieniem magicznych słów, słuchała ich z lubością, z dziwnym wzruszeniem, z biciem serca. Wreszcie pochyliła się w stronę marynarza:
‒ Powiedz mi teraz ‒ rzuciła gorączkowym szeptem. ‒ Powiedz, co czynić wypada, by stało się tak, jak mówisz.
Hans pomyślał w duchu, że ryba chwyciła haczyk. Przyczołgał się całkiem blisko, ujął obie dłonie kobiety i przyciągając ją do siebie ruchem zwycięzcy:
‒ Bardzo niewiele wymagam ‒ odparł. ‒ Musisz być moją sojuszniczką, nic więcej. Tylko posłuszną być musisz, dopóki nie włożę złotego berła w twoje małe, śliczne paluszki. Potem ty już będziesz panią, a ja twym niewolnikiem i sługą, twym
rycerzem, paziem, kochankiem... Więc przyrzekasz?...
‒ Tak ‒ odparła bez wahania...
Nieskończenie długi pocałunek przypieczętował zawarcie przymierza pomiędzy wodzem Olbrzymów i ambitną patrycjuszką Tyru.
Słysząc nadchodzących, Sofo szybko wcisnęła się między dwa rosłe krzewy paproci. Osłonięta wielkimi łopatami liści, mogła widzieć dokładnie każdego, który by szedł ścieżką leśną, mogła podsłuchać rozmowę idących. Jakoż niebawem poznała głos Hamilkara i podchwyciła jego słowa. Młody wyspiarz mówił właśnie z cierpką goryczą:
‒ Wybacz mi, Eli, że ci przerwałem miłe sam na sam z tym przeklętym przybłędą, lecz twój rodzic polecił cię odszukać i sprowadzić nad brzeg jeziora. Więc jeszcze raz proszę, wybacz.
Sofo usłyszała wyraźnie jakieś westchnienie, a potem głos złotowłosej rywalki:
‒ Silisz się, Hamilkarze, by mi dokuczyć. Niby mnie kochasz, a nie dbasz, że słowa twoje przykrość mi wyrządzają.
‒ Twoje postępowanie znacznie większą przykrość mnie sprawiło.
‒ Moje postępowanie?
‒ On cię całował. Widziałem.
‒ Szpiegowałeś!
‒ Czuwałem nad tobą, Eli najdroższa.
‒ Więc choćby mnie całował. To święta noc bogini, wolno mi było przyzwolić nawet więcej.
‒ Eli! jak możesz!...
Przez szparę xieleni ujrzała Sofo przechodzących. Mijali
właśnie jej kryjówkę. Córa Hannona spostrzegła, że rysy twarzy Hamilkara zdradzają wielkie cierpienie i smutek. Natomiast czoło złotowłosej pokryło się leciutkimi fałdami niezadowolenia, niechęci. Po ostatnim, pełnym serdecznego wyrzutu wykrzykniku Hamilkara, oboje narzeczeni zamilkli i szli spiesznie w stronę krwawej łuny, wiszącej nad brzegiem jeziora. Kroki ich cichły, oddalały się, aż umilkły zupełnie. Wówczas Sofo szybko opuściła swą kryjówkę, wskoczyła na ścieżkę i pobiegła w kierunku maleńkiej łączki, na której pozostał Henryk.
Młody marynarz siedział na zwalonym przez dawną burzę pniu drzewnym. Zamyślił się nad czymś tak głęboko, że nie usłyszał chrzęstu złamanej gałązki, ani szmeru liści, ani nadejścia swej zapomnianej kochanki. Zasłuchany w jednostajny szum strumienia, nie słyszał, nie widział niczego. Dopiero, gdy Sofo oparła mu rękę na ramieniu, ocknął się z zadumy. Podniósł głowę, a ujrzawszy przybyłą...
‒ Ach... to ty!... ‒ rzekł z wyraźną niechęcią.
‒ Niezbyt się ucieszyłeś, że to ja... Prawda?... ‒ zapytała głosem bardzo smutnym. Łudziła się nadzieją, że chociaż z grzeczności zaprzeczy, że da jakąś miłą odpowiedź, choć nieszczerą. Lecz Henryk milczał. Potwierdzał milczeniem, że wcale się nie ucieszył przybyciem kochanki, że tym samym jej obecność jest mu niemiła, przykra, uciążliwa.
Nie zrażona jeszcze takim przyjęciem, wyszeptała pokorną prośbę:
‒ Spójrz choć na mnie. Spójrz tak, jak to dawniej czyniłeś.
Henryk podniósł głowę od niechcenia, obrzucił postać młodej wyspiarki wzrokiem zupełnie obojętnym, znudzonym. Ziewnął od ucha do ucha.
Gdyby Sofo przyszła doń w innej chwili, zapewne zachowałby się całkiem inaczej. Jeszcze zbyt świeże były wspomnienia pieszczot przeżytych z tą małą dzikuską, jeszcze działał czar rozsnuty przez nią. Ale Sofo trafiła jak najgorzej tej nocy. Nadeszła w chwili, kiedy on był pod wrażeniem smutnej rozmowy z Elizą, kiedy we dwoje obmyślali fortele do dalszego odwleczenia terminu wesela, do którego już rozpoczęto olbrzymie przygotowania w domu Egota i kiedy niespodzianie zjawił się Hamilkar, odwołując narzeczoną do ojca. Nic więc dziwnego, że Henryk był usposobiony jak najgorzej i dawał wyraźnie do poznania, że chce pozostać sam z swymi myślami, że Sofo w dumaniach mu przeszkadza...
Sofo nie mogła znać nastroju duszy kochanka. Widziała tylko zewnętrzne objawy jego zachowania i w mgnieniu oka gniew zajął miejsce smutku.
‒ Ziewasz! ‒ zawołała. ‒ Znudziłam ci się?... Wolisz Eli? Tak!... Oczywiście, do czasu, bo potem ją rzucisz tak samo, jak mnie... Odpowiedz, że wolisz Eli. Mów!
Małymi rączkami pochwyciła go za marynarską bluzę i zaczęła wstrząsać gwałtownie. Głos jej, ten miły głosik dziecinny stał się syczący, nieprzyjemny, a oczy błyszczały złowrogo. I znów, gdyby to było innym razem, jej wybuch zazdrości wywołałby jego wesołość, zadowolenie, a skończyłoby się wszystko obopólną zgodą. Tym razem rozgniewał się Henryk. Obie małe rączki uwięził w swych mocnych dłoniach i ścisnął je boleśnie.
‒ Pewnie, że ją wolę od ciebie! ‒ odparł. ‒ Eli jest spokojną, zrównoważoną dziewczyną, nie taką dzikuską jak ty. Nie mam dzisiaj ochoty do rozmowy, ani sprzeczek. Pozostaw mnie w spokoju! Idź sobie! ‒ puścił jej ręce i odwrócił się bokiem lekceważąco...
Wyczerpała się cierpliwość małej wyspiarki. Oto on sam wyraźnie potwierdził, że woli od niej tamtą, złotowłosą. Kazał jej odejść i pozostawić go w spokoju.
‒ Poczekaj! Zapłacisz mi za to! ‒ krzyknęła i jak szalona popędziła w kierunku ścieżki. W rozżalonej główce kłębiły się splątane myśli i wspomnienia. Czuła się skrzywdzoną, zdradzoną, opuszczoną. Oto ona tego przybysza ocaliła od niechybnej śmierci. Czarownymi tonami fletni odciągnęła olbrzymiego okularnika, który już się kołysał nad swą ofiarą... Potem oddała się Henrykowi i nieraz później kochanką mu była najtkliwszą... Ileż to razy słuchała zapewnień o jego gorącej miłości. Ileż to nocy spędziła z nim w słodkim upojeniu...
A potem zauważyła pewne zobojętnienie, chłód i jakby nudę. Zrozumiała, że ktoś ich rozdzielił i bez większego trudu odgadła, kto jest tą szczęśliwą rywalką. Wtedy zaczęła się męka serdeczna dziewczyny. Cicha męka, lecz tym cięższa. Pokochała marynarza pierwszą miłością, największą. Pokochała go sercem gorącym, dzikim... i mściwym. Przylgnęła doń swą pierwotną naturą, zdolną do zwierzęcego przywiązania i do zwierzęcej mściwej nienawiści, w razie zdrady. On, ten wielki przybysz z obcej krainy miał ją pierwszy, miał ją jedyny. Do nikogo poza tym nie należała. I dziś, w świętą noc miłości, prześlizgnęła się zręcznie wśród gęstwy wyciągniętych rąk spragnionych mężczyzn. Nie wybrała żadnego, choć ją wszyscy pożądali. Wszyscy?... Nie!... Ten jeden, kochanek niewierny, wolał Eli, szczęśliwą rywalkę w zawodach pływackich.
Sam to powiedział przed chwilą. Sam jej odejść kazał, przenosząc ponad jej obecność samotność, rozpamiętywanie wspomnień i dumanie o tamtej.
Więc szloch straszny, chociaż cichy, wstrząsał piersiami opuszczonej dziewczyny. Nie z żalu czy smutku. Nie! Takie
uczucia były dla Sofo prawie obce lub bardzo krótko trwające. Wstrząsał nią szloch bezsilnego gniewu, obrażonej dumy i chęci zemsty, krwawej, okrutnej zemsty, na tamtych obojgu...
W rozgorączkowanej główce kłębiły się myśli, szukając nerwowo najstraszniejszej formy odwetu. Podniecona fantazja stwarzała na poczekaniu obrazy przerażające.
Więc sztylet! Ostry, cieniuteńki jak szpilka sztylet, wbity po rzeźbioną rękojeść w sercu niewiernego kochanka.
Lub strzała! Zatruta strzała, tkwi w karku Henryka, a wietrzyk igra z jej lotkami.
Albo wąż! Ogromne okularniki opasują oślizgłymi splotami białe ciało złotowłosej rywalki. Przerażony Henryk biegnie z pomocą i ukąszony także, pada obok tamtej.
Szybki bieg ochłodził nieco dziewczynę. Jedna czy druga gałąź, potrącona w locie, uderzyła ją w twarz lub ramię i sprowadziła ją z obłoków na ziemię.
Zwolniła kroku. Pomimo zamyślenia, mimo przejęcia się żądzą zemsty, usłyszała jakiś podejrzany szmer. Przystanęła, lecz było już za późno. Uczuła się nagle pochwyconą przez ramiona silniejsze od splotów wielkiego węża dusiciela. Nim zdążyła zebrać przerażone myśli, została powalona na wznak, przygnieciona bezmiernym ciężarem. Nie golony zarost męskiej twarzy, twarz jej zaczął drapać, a do uszu dobiegły przyciszone słowa:
‒ Nareszcie wpadłaś mi w ręce, dzika kocico! Poznajesz mnie?...
Teraz dopiero poznała napastnika i wszczęła rozpaczliwą obronę. Ale stalowe łapy Eryka trzymały zdobycz pewnie.
Olbrzym rechotał głośno:
‒ Bronisz się dzikusie? O, nic z tego! Dziś wszystko wolno. Noc miłości przecie.
Sofo czując nieuchronną klęskę wrzasnęła ze wszystkich sił:
‒ Na pomoc!... Mordują! Mordują mnie!...
Eryk zdołał w ciągu czterech miesięcy poznać z grubsza język wyspiarzy. Toteż okrzyk Sofonizby wywołał u niego żywiołową wesołość.
‒ Któż by zaraz mordował ‒ mówił, krztusząc się od śmiechu. ‒ Ja cię chcę tylko popieścić, moja maleńka. A wrzeszcz sobie, jeżeli ci to ulgę przynosi! ‒ żartował dalej, widząc, że napadnięta nie przestaje krzyczeć wniebogłosy. Zresztą był już tak bliski słodkiego zwycięstwa, że nic go nie mogło wytrącić z równowagi.
‒ Ratunku! Na pomoc!... ‒ wołała Sofo rozpaczliwie.
I w chwili, gdy udało się Erykowi rozedrzeć zaplecione kurczowo, nagie nogi dziewczyny, nadeszła niespodziewana pomoc.
Zamroczyło nagle olbrzymiego majtka. Poczuł silne uderzenie w głowę. Natychmiast padł drugi cios na jego plecy...
Z rykiem wściekłości zerwał się Eryk... Stanął oko w oko z przeciwnikiem. Ujrzał przed sobą maleńkiego człowieka, w szpiczastej czapce kapłańskiej. Karzeł trzymał wzniesiony kij, gotowy do trzeciego uderzenia...
Krwawe płaty i koła płomienne zamigotały w oczach rozwścieczonego samca-Olbrzyma. Postąpił krok naprzód. Wyciągnięta przed siebie ręka otrzymała nowy cios dotkliwy, ale schwyciła kij i złamała go niby zeschły patyk. Szpony-palce dopadły błyskawicznie gardzieli małego kapłana i zdusiły dech płuc, stłumiły kruche życie człowiecze...
Nieprędko spostrzegł Eryk, że trupa trzyma w swych mocarnych łapach. Wtedy lęk go opadł przeogromny. Niejedną setkę ludzi zgubił, wypuszczając zabójczą torpedę na statki
pasażerskie czy handlowe okręty, ale pierwszy raz w życiu udusił człowieka własnoręcznie. Pierwszy raz zamordował.
Posłyszał chrzęst łamanych gałęzi i zmieszane głosy nadlatujących ludzi. Rzucił obłąkanym wzrokiem dokoła. Ujrzał Sofo, jedynego świadka swej zbrodni. Tygrysim skokiem runął w jej stronę, ale zwinna dziewczyna nie czekała. Uskoczyła w bok i pomknęła chyżej niż strzała z łuku puszczona. Strach śmiertelny dał jej skrzydła gołębi, umykających przed napaścią jastrzębia.
Eryk pojął natychmiast, że wyspiarki nie dopędzi, że przede wszystkim sam musi stąd uciec jak najprędzej. Nie namyślając się więc dłużej, skoczył w największą gęstwę zarośli i znikł szybko...
Henryk biegł co sił w nogach, chcąc nieść pomoc mordowanej kobiecie. Nie poznał głosu Sofonizby, ale przyszło mu na myśl, że napastnikiem może być któryś z kolegów. Pragnął więc przeszkodzić zbrodni, która mogła zniweczyć dobre stosunki z wyspiarzami.
Pędząc tak na złamanie karku, potknął się nagle o coś i przewrócił. Zmartwiał z przerażenia, ujrzawszy trupa.
Przykląkł czym prędzej i zaczął badać tętno serca, które od chwili bić przestało...
‒ Przybyłem za późno! ‒ westchnął szczerze zmartwiony...
W tej samej chwili rozchyliły się kiście krzaków i na ścieżce stanęło kilku krajowców. Ujrzawszy marynarza pochylającego się nad martwym ciałem, zamierzyli się odważnie kijami, sądząc, że on jest mordercą. Zaprzeczył żywo i w krótkich słowach opowiedział jak posłyszawszy rozpaczliwe krzyki
jakiejś kobiety, biegł z pomocą, lecz przybył niestety za późno...
Zaroiło się w międzyczasie na wąskiej, leśnej ścieżynie. Coraz więcej ludzi przybywało. Kręcili się, gestykulowali, biadali, zadeptując ślady jakie pozostawiły ogromne buty Eryka. Nadszedł wreszcie ktoś rozsądniejszy. Polecił zwłoki kapłana ułożyć na skleconych naprędce noszach. Usłuchano go i cały orszak, otaczając zwartym pierścieniem młodego marynarza, ruszył w stronę brzegu jeziora, gdzie wznosił się namiot sędziwego arcykapłana...
Kiedy stanęli u celu i kiedy zaczęły się pierwsze przesłuchania, zrozumiał Henryk natychmiast, że jego właśnie pomawiają o zbrodnię ohydną. Krzywdzące podejrzenia oburzyły młodzieńca do głębi. Podniesionym głosem raz jeszcze opowiedział przebieg całego zajścia. Potem zeznawali ci, którzy go klęczącego nad uduszonym kapłanem zastali.
Magon, zwany Sprawiedliwym, sędziego obowiązki sprawujący, potrząsnął głową i rzekł:
‒ Mówisz więc młodzieńcze, żeś krzyk słyszał niewieści. Niechże więc wystąpi białogłowa, która pomocy wzywała. Niech wskaże prawdziwego mordercę. Niechaj da świadectwo prawdzie.
Henryk rozejrzał się bezradnie dokoła. Tliła w nim nadzieja, że owa kobieta wystąpi. Ale zwarty krąg ciekawych widzów milczał nieprzyjaźnie. Ujrzał złośliwie uśmiechniętą twarz Hansa, który rudowłosą Othe trzymał wpół objętą. Ujrzał bladą jak śnieg Elizę, wspierającą się ciężko na ramieniu niskiego Hamilkara, rozradowanego nie wiedzieć z jakiego powodu. (Może cieszył się syn Egota z odnalezienia narzeczonej, a może y, położenia, rywala). Dostrzegł jeszcze zmarszczone surowo czoło Anglika, smutne rysy arcykapłana, a
potem dostrzegł Sofo. Mała wyspiarka miała usta dziwnie brzydko skrzywione, a w oczach złowrogie jakieś ogniki... Nie przeszło przez myśl Henrykowi, że ona jedna mogłaby dać świadectwo prawdzie i że tego umyślnie uczynić nie chce, gdyż w ten sposób może wykorzystać splot wrogich wypadków dla własnych celów, dla zemsty.
Hans szepnął któremuś z krajowców, że Henryk jest zdolny do wszystkiego i bardzo możliwe, iż on właśnie kapłana uśmiercił z najbardziej błahego powodu. Puściwszy taką plotkę, skierował się z powrotem w zarośla, pociągając płomiennowłosą Othe za sobą...
Słowa Hansa biegły od usi do ust, przekręcane, przesadzone dziesięciokrotnie, aż wreszcie dotarły do samego Magona. Zmarszczył się srodze najwyższy sędzia:
‒ Nikczemny zbrodniarzu! ‒ zawołał. ‒ Tak się nam wywdzięczasz za gościnę? Za uratowanie od śmierci w burzliwych nurtach oceanu?
‒ Jakim prawem zwiesz mnie zbrodniarzem, nie udowodniwszy mi winy?
‒ Twój kolega cię wydał, łotrze.
‒ Który?... Niech mi to powie do oczu...
Magon zwrócił się do tłumu gapiów:
‒ Niechaj wystąpi ten, który widział jak zabito kapłana Emnocha.
Cisza dzwoniąca w uszach zapanowała wśród zebranych. Nikt ust nie otworzył, nikt nie wystąpił ze zwartych szeregów. Odszukano po długich mozołach źródło plotki i na sam środek koła wypchnięto wyspiarza, który z Hansem rozmawiał. Mały człowieczek, jąkając się ze strachu, mówił urywanym głosem:
‒ Stał przy mnie jeden z przybyszów...
‒ Który? ‒ powtórzył Henryk swe pytanie...
‒ Nie wiem... Nie znam... On poszedł do lasu z kobietą...
‒ Gadaj, co mówił, a nie gdzie poszedł! ‒ wrzasnął Magon, niezadowolony, że wartość nowego świadectwa staje się aż tak iluzoryczną...
‒ Olbrzym mówił, że ten jego kolega byłby zdolny do popełnienia każdej zbrodni i że on to z pewnością morderstwa dokonał.
‒ Dość!... To mi wystarcza na razie. Powtórzysz te słowa przed sądem. Hej, straż! Brać tego człowieka i zamknąć w ciemnicy dla świętokradców.
Henryk rzucił szybkie spojrzenie dokoła. Miał wielką ochotę pochwycić wojowniczego sędziego, wrzucić go do jeziora, a potem rozepchnąć karłów i zniknąć w lesie.
To była myśl pierwsza, lecz natychmiast przyszły refleksje. Takim gwałtem utwierdziłby wszystkich w przekonaniu, że nikt inny, tylko on właśnie zbrodnię popełnił. Do tego znów dopuścić nie chciał ze względu na Eli. Był pewien, że oczyści się z zarzutów, że zjawi się przecież kobieta, której krzyk go w tak przykre wstawił położenie. Owa niewiasta mogła do tej pory przebywać w lesie i zupełnie nie wiedzieć, że jej szukają, aby wskazała winowajcę. Skoro jednak sprawa stanie się głośna i powszechnie znana, zainteresowana białogłowa stawi się niewątpliwie, by ratować niewinnego...
To była jedna z przyczyn, dla których Henryk postanowił nie próbować ucieczki. Drugim powodem były względy ostrożności. Tuż koło namiotu arcykapłana stała setka łuczników, którzy strzelali wspaniale, jak to można było zaobserwować w czasie niedawnych igrzysk... W lesie wytropiono by zbiega po wschodzie słońca, a fakt ucieczki pogorszyłby tylko sytuację...
Więc z głową dumnie wzniesioną ruszył Henryk w kierunku białego Tyru, otoczony zewsząd szeregami żołdaków i tłumami gapiów...
Rozdział VIII
CZARNE CHMURY NAD BIAŁYM MIASTEM
Północna i zachodnia część nieba była jeszcze ciemnogranatowa, ale strona wschodnia zaczęła się mienić żywszymi kolorami. Więc bursztynowy łuk, przechodził w pas topazów, w odcień masy perłowej, a dalej jak gdyby w seledyn. Więc skutkiem takich refleksów bujna zieleń podzwrotnikowa nie miała jeszcze naturalnej barwy szmaragdów, lecz przybrała tony ciemnych, nieprzeźroczystych jaspisów...
Słońce miało wzejść za dobrą chwilę. Tylko różanopalca jutrzenka zwiastowała niedaleki wjazd złocistego rydwanu i wielki pomarańczowy wachlarz wykwitł poniżej łuku topazów i bursztynów. Tylko świergot ptaków obwieszczał bliski początek pogodnego dnia...
Mimo tak wczesnej pory, liczne grono wyspiarzy zgromadziło się na rozległym tarasie, płaskiego dachu pałacu. Wszyscy bez wyjątku członkowie Rady Najwyższej przybyli na uroczystość zaślubin Hamilkara, syna bogatego Egota ze złotowłosą Eli, jedynaczką Tobiasza-przybysza. Sam dostojny arcykapłan, staruszek siwowłosy przewodniczył uroczystemu obrzędowi. Otoczony gronem kapłanów i kapłanek, mając przy boku najwyższych dygnitarzy państwa, stał w samym środku tarasu, oczekując cierpliwie na moment wschodu słońca. Wtedy dopiero miała się I rozpocząć właściwa ceremonia zaślubin. Tak żądał rytuał, uświęcony wiekową tradycją...
Z dala od orszaku dostojników świeckich i duchownych i po obu jego bokach, czekały dwie grupy ludzi. Jedną tworzyło sto dziewic i mężatek, otaczających pannę młodą, drugą formowało stu wybranych młodzieńców, asystujących oblubieńcowi. Obie grupy stały w milczeniu, czekając na wielką chwilę, kiedy złota kula słońca wynurzy się spoza szczytów drzew lasu i rzuci pierwszy snop rubinowych promieni, kiedy zagra milionem brylantów na kroplach rosy porannej.
A u stóp pałacu bogacza Egota, kołysały się tysiączne tłumy, ciekawe niecodziennego widowiska, zadzierając głowy w górę, w stronę dachu, gdzie przebywali wybrani goście weselni...
Doświadczone oczy arcykapłana oceniły od razu, że wschód nie nastąpi wcześniej jak za taką chwilę, jakiej potrzebuje mąż dojrzały, by przebyć krokiem statecznym przestrzeń pięciu strzałów z łuku. Więc skorzystały z wolnego czasu, aby zlustrować zebranych, by w oczach ich duszę wyczytać. I ujrzały, że twarz Hamilkara promienieje szczerą radością, a w przeciwieństwie do tego rysy dziecinnej twarzyczki Elizy zdradzają smutek i rezygnację. Również Tobiasz, rodzic panny młodej, lekarz najznakomitszy na wyspie, miał chmurę troski na wysokim czole. Przeciwnie znów Egot, ojciec Hamilkara, uśmiechał się wesoło, niefrasobliwie...
Potem ujrzał arcykapłan stojącego w bezpośredniej bliskości brata swojego Syfaxa, który wojskami i ładem w kraju zawiadował. Ze zdumieniem zauważył, że brat ma obcą ponurość w obliczu, a oczy w płyty tarasu nieruchomo wlepione. Mądry sternik nawy państwowej pomyślał od razu, że zapewne młoda i piękna bratowa jest powodem ciężkiego smutku Syfaxa. Znanym powszechnie było kapryśne usposobienie
płomiennowłosej Othe. Więc przysunął się nieco bliżej i spytał szeptem o nią.
‒ Othe wolała pozostać w domu. Użalała się na wielkie boleści.
‒ Nic mi nie mówiłeś, że zachorowała ‒ odparł, rozważając w myśli, czyli następstwa święta Aszery „miłość rozdającej” nie wywołały czasem niedyspozycji pięknej bratowej. Lecz Syfax zaprzeczył:
‒ Gdzież ona tam chora! Zwykłe grymasy!...
‒ Cóż cię tedy dręczy, bracie kochany? Co czoło zasępia?
‒ Długa to sprawa. Czasu by teraz zabrakło. Tyle ci powiem na razie, że żałuję, iż dotychczas przeciwko Hannonowi głosowałem. Miał on rozum i słuszność, gdy przestrzegał przed obcymi...
‒ A teraz nakłoniłeś uszy na jego mowy złowróżbne?
‒ Nie przekonały mnie jego mowy, ni słowa. Czyny tych Olbrzymów widzę i czynów ich się lękam...
‒ Masz jakieś wieści?
Nie zdołał Syfax bratu dostojnemu odpowiedzi udzielić, gdyż nagle rozległ się donośny krzyk tłumów. Niektórzy goście weselni pobiegli aż do kamiennej balustrady i ciekawie spojrzeli w dół.
‒ Co tam za wrzawa? ‒ krzyknął Egot.
Jakiś przechylony młodzieniec zaczął się głośno dzielić swymi spostrzeżeniami.
‒ Jeździec pędzi na spienionym koniu... Siwy koń ocieka krwią... Widzę szkarłatne łaty posoki... Och!... Jeździec się słania... Zsadzają go z siodła... prowadzą... niosą... To dziesiętnik!... widzę jego odznaki... O bogini!... On także krwią broczy!...
Chwilę potem na taras wpada sługa bogacza Egota, donosząc
o przybyciu rannego dziesiętnika, który ważne wieści przywozi i pragnie być natychmiast dopuszczony przed oblicze dostojnego Syfaxa.
Egot skrzywił się niemiłosiernie:
‒ Słońce już prawie wschodzi ‒ bąknął... ‒ może by odłożyć te nowiny na potem. Z pewnością jakieś głupstwo.
Lecz sprzeciwił się temu energiczny Syfax.
‒ Nie zabierze on nam zbyt wiele czasu, a może sprawa nie cierpi zwłoki. Wprowadzić dziesiętnika ‒ rozkazał.
A kiedy ukazał się na tarasie człek skrwawiony i kurzem okryty, kiedy podtrzymywany przez dwóch sługusów bogacza pod ramiona, zbliżał się wolno w stronę grona dostojników, złe przeczucia ścisnęły serca wszystkich zebranych. Zrozumieli, odgadli wszyscy, że idzie zwiastun wieści złowrogiej, strasznej. Lodowaty podmuch lęku powiał nagle przez rozległy taras.
Ranny dziesiętnik wlepił zbolałe oczy w twarz Syfaxa i z jękiem obsunął się na kolana.
‒ Panie!... ‒ zawołał...
‒ Mów!... ‒ padł krótki rozkaz...
‒ Panie!... Więźniowie z kamieniołomów pobili straże i...
‒ I uciekli?...
‒ I ciągną zbrojnie na miasto...
Głowa dziesiętnika zwisła ku ziemi bezwładnie. Gdyby nie silne ramiona dwóch służących, byłaby zadzwoniła o płyty tarasu. Ranny żołnierz zemdlał lub skonał...
Śmiertelna cisza zapanowała wśród zebranych. Stali jak w ziemię wryci, słuchając głośnego bicia swoich serc.
Pierwszy oprzytomniał Syfax, na którego w tej chwili przechodziła najwyższa władza w państwie. Podszedł natychmiast
do szczerze zmartwionego Egota, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
‒ Wiem co masz na myśli. I ja widzę, że słońce wschodzi, lecz nie wolno nam teraz myśleć o radości. Do jutra zaślubiny syna twojego odłożymy. Dziś należy chwycić za oręż. Dziś karzącą ręką musimy stłumić rozruchy. Zbądźcie obaw! Niech każdy do swych zajęć, do swych domów powróci. Dla zgniecenia buntowników wystarczy mi wojsko i młodzież. Przyrzekam ci, arcykapłanie, oraz wam, goście weselni, że zanim to słońce przebiegnie swą dzienną drogę, rozruchy będą stłumione w krwi zuchwalców.
Błyskawice gniewu ciskały oczy najwyższego wodza. Wszyscy spoglądali nań w milczeniu, lecz z wielką ufnością. Już miano zawołać: „Niech żyje Syfax, wódz naczelny, zwycięski”, kiedy nagle odezwał się kulawy Hanno:
‒ Rozruchy będą stłumione, o ile Olbrzymy nie staną po stronie skazańców.
‒ Nawet gdyby tak było ‒ odparł Syfax, tupiąc nogą w płytę kamienną.
‒ Boję się, że nie podołasz w takim razie. ‒ Hanno chciał tymi słowy podrażnić ambicję przywódcy wojsk.
‒ Sam się więc przekonasz kapłanie, że znajdę sposób i na Olbrzymów. Teraz, na swoje stanowiska! Wy wszyscy do domów. Wy zaś, młodzieży, za mną!
Niedługo potem pusto było na wielkim tarasie pałacu Egota. Tylko rubinowe promienie wschodzącego słońca igrały na nim, tylko wiatr harce wyprawiał. Wiatr zachodni, który zerwał się nagle i czarne chmury nad białe miasto przypędzał. Niebo zapowiadające się przedtem tak pogodnie, zawlokło się niebawem gęstym szalem obłoków...
‒ A teraz zaprowadź mnie do podziemi ‒ rzekł Hans, odwijając rude warkocze włosów, które mu Othe zaplotła dokoła szyi. Mała kobietka przywarła nagim ciałem do szerokiego torsu kochanka.
‒ Zostańmy jeszcze ‒ szepnęła sennym głosem.
‒ Nie, Othe. Czas biegnie i każda sekunda jest droga. Po zwycięstwie będziesz moją na zawsze.
‒ I będę królową.
‒ Będziesz.
‒ Nie zwodzisz mnie?
‒ Othe, cudny kwiecie wyspy czarodziejskiej, nie trać czasu na powtarzanie tych samych pytań! Mówiłem ci i przysiągłem, że zostaniesz królową tego ludu.
‒ I Nowego Tyru.
‒ To będzie twoja stolica.
‒ A ty?...
‒ Ja będę twoim kochankiem, niewolnikiem, sługą. Czym zechcesz.
‒ Jeszcze raz przysięgnij, że się tak stanie.
‒ Przysięgam. Uroczyście przysięgam.
‒ Gdy zwyciężycie, oszczędź Syfaxa. Niechaj żyje. Dobry był dla mnie.
‒ Stanie się, jak rozkazałaś królowo.
Hans wyrzekł to głosem tak poważnym, że Othe wątpić przestała. Zerwała się szybko z pościeli i wyprostowawszy się dumnie, poczęła chodzić po obszernej, lecz dość niskiej komnacie. Usiłowała przy tym przybrać pozę jak najbardziej majestatyczną i dostojną...
Przywódca marynarzy przeciągnął się raz, drugi, trzeci, usiadł na łożu i jął się pospiesznie ubierać, nie spuszczając z oka uroczej kochanki.
Krótko potem zstępował po wewnętrznych schodach pałacu Syfaxa, prowadzony za rękę przez niewierną małżonkę dzielnego wodza. Ciemności panowały tu wszędzie, lecz pomimo to Othe orientowała się świetnie. Śmiało mijała labirynt krużganków i komnat, odnajdywała tajemnicze zasuwy, za poruszeniem których rozwierały się przed idącymi drzwi zamaskowane w murze, niczym zaczarowane sezamy...
Po długiej wędrówce stanęli oboje w jakiejś dużej sali, bardzo skąpo wyposażonej w sprzęty. Najważniejszym meblem była wielka skrzynia, stojąca samotnie pod ścianą.
‒ Dźwignij wieko ‒ rzekła Othe, podprowadziwszy kochanka aż do owej paki.
Hans szybko spełnił polecenie i uczuł chłodny powiew.
Woń piwnicznego powietrza uderzyła go w nozdrza. Kiedy skrzesał ognia, ujrzał schody biegnące w dół. Na pierwszych stopniach leżał duży pęk pochodni. Othe zapaliła jedną z nich i zaczęła pierwsza zstępować w głąb piwnicy.
Hans opuścił wieko skrzyni za sobą, wziął w rękę wiązkę zapasowych pochodni i puścił się w tropy odważnej przewodniczki. Naliczył czterdzieści stopni, zanim stanął w jakimś ponurym ganku...
‒ Jesteśmy w podziemnym krużganku. ‒ Głos jej brzmiał jakby drżąco.
‒ Daleko jeszcze do świątyni?...
‒ Ho, ho. I jak jeszcze daleko! ‒ odparła.
Szybko ruszyli w drogę.
Blask pochodni rozjaśniał mroki, ale rozjaśniał tylko przestrzeń najbliższą. Czy z przodu, czy z tyłu, poza sferą światła czaiła się czarna, niesamowita bezdenna czeluść. A na lewej ścianie, blaskiem smolnego łuczywa oświetlonej, płynęły szybko dwie czarne plamy, dwa cienie. Przodem sunął mały cień, szczupły, smukły... to Othe. Nieco dalej kołysał się wielki cień Olbrzyma Hansa.
Z zachwytem spoglądał marynarz na swą przewodniczkę. W świetle pochodni, rude jej włosy wyglądały jak iskrzący się snop płomieni. Blade zazwyczaj policzki okrasiły szkarłatne rumieńce. Może wywołało je wzruszenie, a może były tylko wynikiem świetlnych refleksów, lecz barwiły dziecinną jeszcze twarzyczkę tak ślicznie, że Othe brnąca przez mroki z płonącym łuczywem we wzniesionej dłoni, zdawała się być zjawiskiem nierealnym, jakąś wieszczką, boginką uroczą wyśnioną z bajki królewną. Hans tak dalece dał się podbić temu wrażeniu, że szedł jak w śnie i zupełnie nie odczuwał, jak długo już idzie.
Dopiero, gdy pochodnia niesiona przez kobietę zaczęła przygasać i trzeba było zapalić drugą, ocknął się z zadumy.
‒ Daleko jeszcze?...
‒ Dochodzimy do podziemia świątyni.
‒ Więc dalej w drogę! ‒ zawołał. Lecz Othe pochwyciła jego dłoń i przeszywając go wzrokiem, rzekła bardzo uroczyście:
‒ Pamiętaj, że przyrzekłeś mi, iż zostanę królową, taką samą, jakie są w waszych krajach. Pamiętaj, że przysiągłeś.
‒ Przysiągłem i słowa dotrzymam. Ciekawym, ile razy jeszcze powrócimy do tego tematu. Przecież, gdybym nie chciał uczynić cię władczynią, nie byłbym ci nawet opowiadał o ustrojach w naszych krajach...
‒ Tak. Opowiadałeś mi prześliczne rzeczy. Więc ja także będę miała na głowie koronę, a w ręku berło?
‒ Ależ tak, Othe. Nie traćmy czasu. Tam już Müller wyruszył zapewne z kamieniołomów. Jeżeli chcesz koniecznie rozmawiać, to owszem! Ale nie zatrzymujmy się w pochodzie. A zatem naprzód, moja śliczna królowo! Trzeba sobie wywalczyć drogę do tronu.
Hans wyrzekł te słowa z patosem i pociągnął towarzyszkę za rękę. Ruszyli w dalszą drogę, rozmawiając.
Zdanie Olbrzyma, że trzeba sobie drogę do tronu wywalczyć, zatroskało wyspiarkę.
‒ Jak to, wywalczyć? ‒ spytała lękliwie. ‒ Mówiłeś, że gdy tylko będziesz miał te żelazne rury w rękach, wszyscy się zgodzą na wszelkie twoje życzenia i okrzykną mnie królową. Wspominałeś, że co najwyżej z kapłanami przyjdzie stoczyć walkę.
‒ Tak przypuszczam, jednakże bardzo możliwe, że kapłani pociągną za sobą jakąś część wojska. Jeżeli ich zdołamy zaskoczyć, wszystko będzie dobrze i prawdopodobnie obejdzie się bez rozlewu krwi.
‒ Och, to dobrze! Nie chciałabym, aby ktokolwiek przeze mnie zginął.
‒ Więc przyspieszmy kroku.
Po chwili stanęli w labiryncie podziemnych ganków. Dotychczasowy korytarz rozdwajał się i zamiast jednej, dwie czeluści ziejące mrokami ukazały się przed oczyma idących. Othe przystanęła. Wskazując wyciągniętą rączką lewy krużganek, wyszeptała:
‒ Tam są cele dla świętokradców.
‒ Tam?
‒ Tak...
‒ Dużo ich tutaj siedzi?
‒ Tylko jeden, ten wasz towarzysz, który zabił kapłana.
‒ Ach, Henryk! W zaufaniu mogę ci powiedzieć, że to nie on udusił tę szpiczastą czapkę, ale kto inny.
‒ Więc cierpi niewinnie. Jak mogłeś do tego dopuścić?!
‒ Chodźmy dalej. Prowadź, Othe. Nie mamy czasu na roztkliwianie się.
Othe szła teraz znacznie wolniej. Tej części podziemi nie znała. Nie była tu jeszcze nigdy. Więc z kolei Hans szedł pierwszy, rozglądając się na wszystkie strony, czy nie zobaczy gdzieś upragnionych mauserów. Lecz labirynt ganków był tak splątany, tyle miał rozmaitych rozgałęzień, że ku swemu zdumieniu i przerażeniu zarazem, spostrzegł Niemiec, po dłuższym czasie, że ponownie zaszli w stronę cel więziennych.
Nie był w stanie zorientować się, czy przeszła już jedna godzina, czy dwie, trzy lub więcej, lecz zmęczenie w nogach i wyczerpywanie się zapasu pochodni wskazywało na to, iż sporo już czasu ubiegło i słońce musiało wzejść od dobrej chwili... Wtedy błysła mu nowa myśl. Podejrzewając Henryka o zmowę z Anglikiem i wyspiarzami, przypuszczał, że młody Polak zna kryjówkę, w której schowano karabiny. Skoro zaś zna, to za cenę odzyskania wolności wskaże ją z pewnością. Innego wyjścia z sytuacji nie było. Udając się na dzisiejszą wyprawę w podziemia, nie przypuszczał Hans, że zastanie tutaj taką skomplikowaną gmatwaninę ganków, w której można błądzić całymi dniami, podczas, gdy tam na powierzchni ziemi miały się niebawem rozstrzygnąć losy wyspy. Toteż zdecydowawszy się raz na uwolnienie towarzysza, polecił Othe, aby go zaprowadziła pod drzwi celi więźnia.
‒ Nie wiem w której celi siedzi. Zawołaj, to się odezwie.
‒ Ba, a jeśli posłyszy jakiś strażnik?
‒ Tu nie ma nikogo. Tylko raz dziennie schodzą wartownicy, przynosząc jedzenie.
‒ Ha, to miłe więzienie. Nie zazdroszczę Henrykowi ‒ mruknął z uśmiechem i począł głośno wykrzykiwać imię kolegi. Po jakimś czasie rozległo się gwałtowne kołatanie w drewniane drzwi.
‒ Henryku! Henryku! Gdzie ty siedzisz? ‒ wołał Hans, idąc w kierunku źródła odgłosów.
‒ Hallo! Tu jestem. Hans! Poznaję twój głos. No, nareszcie pomyśleliście o mnie ‒ doszedł głos z bliska.
‒ Jakże ci tam w nowym mieszkaniu?
‒ Nie kpij sobie ze mnie. Otwórz drzwi, niech już raz wyjdę z tej przeklętej dziury.
‒ Dobrze dobrze, przyjacielu. Wypuszczę cię, ale musisz się wpierw uroczyście zdeklarować!
‒ Zdeklarować?
‒ Tak, braciszku. Musisz mi złożyć przysięgę, że będziesz bezwzględnie posłuszny, że wypełnisz każdy mój rozkaz.
Nastała chwila ciszy. Widać Henryk zastanawiał się nad znaczeniem zagadkowych słów kolegi. Wreszcie z lufcika celi wybiegł głos stłumiony, niespokojny:
‒ Co zamierzasz uczynić? Na co ci potrzebna moja przysięga?
‒ E, głupstwo. Robimy maleńki zamach stanu. Uważasz?
‒ Hans! Ty zamyślasz coś okropnego.
‒ Słuchaj, ckliwy liryku słowiański. Nie mam czasu na pogawędki. Chcesz wyjść na wolność i dzielić z nami zwycięstwo, czy wolisz gnić nędznie? Wiem od Anglika, że pozostaniesz tutaj aż do śmierci. Tak postanowiono.
‒ Jak to?! Bez sądu, śmieli by mnie skazać?!
‒ Sąd?... ha, ha, ha. Sąd, adwokat, apelacja, rewizja wyroku etc., etc. to dobre w Europie, ale nie u tych dzikusów. Jesteś jeszcze bardzo naiwny mój kochany...
‒ I Anglik ci to mówił?
‒ Anglik.
Ciężkie westchnienie dało się słyszeć w ganku. Othe zaczęła się niecierpliwić długą rozmową, prowadzoną w obcym
dla niej języku. W tej samej chwili więzień zapytał nieśmiało:
‒ A co porabia ...ona.
‒ Myślisz niby o córce Anglika?
‒ Tak, Hans.
‒ Panna Eli wychodzi za mąż w dniu dzisiejszym. Za godzinę ma się rozpocząć ceremonia ślubna.
‒ Kłamiesz!
‒ Klnę się na honor.
Głuchy jęk dobiegł z celi. A Hans kusił dalej:
‒ Godzina to dużo czasu. Za godzinę my będziemy panami miasta, a Eli w twoich ramionach. W zamian za to, żądam od ciebie drobnostki, posłuszeństwa. Wiem, że masz ckliwe polskie sumienie. Nie bój się. Nikogo nie skrzywdzimy. Przeciwnie, ulżymy ludowi. Zamiast zgrai kapłanów, wyzyskiwaczy, damy im śliczną królową, która będzie tu rządzić i pozwoli nam w zamian za pomoc w uzyskaniu władzy, zbudować sobie okręt. Potem odpłyniemy do ojczyzny. Ty zabierzesz swą Eli i wszystko zakończy się ślicznie. Zechciej przyjąć do wiadomości, że każdy drobiazg jest już przygotowany, omówiony. O tej porze Müller już musiał dawno wyruszyć z kamieniołomów, prowadząc trzy setki wyspiarzy. Drugie dwie setki zrobią rewoltę w więzieniu, pod murami miasta. Więc wybieraj, towarzyszu. Albo zgnić w tej norze, albo dostać złotowłosą dziewczynę i mieć szanse powrotu do ojczyzny. Liczę do trzech, po czym odchodzę.
Henryk zastanawiał się jeszcze. Zrozumiał natychmiast, że jest Hansowi potrzebny, bardzo potrzebny nawet. Inaczej nie byłby tyle czasu tracił dla niego, nie byłby w ogóle o nim pomyślał. Skoro zwycięstwo było tak pewne, to po cóż przyszedł tutaj do podziemi, wdawać się z bezbronnym więźniem w pertraktacje.
‒ Raz! ‒ zabrzmiał głos Hansa.
Słowa kolegi kryły niewątpliwie jakąś zagadkę, której rozwiązać nie był w stanie. Ale mniejsza o zagadki. Ośmiodniowy pobyt w ciemnicy tak go rozstroił, że chciał jak najprędzej ujrzeć światło słońca. Wiadomość o zaślubinach Eli zaważyła na szali.
‒ Dwa! ‒ ryknął Hans groźnie.
‒ Stój! Zgadzam się. Przysięgam ci wierność, z zastrzeżeniem, że nie użyjesz mnie do spełnienia żadnego morderstwa, ani innej zbrodni.
‒ Ale w walce udział weźmiesz.
‒ W walce?
‒ A cóż ty myślisz, że kapłani wypuszczą z rąk władzę dobrowolnie?
‒ Hm. Walka to nie morderstwo. Zgadzam się.
‒ Przecież zmądrzałeś. Powtarzaj teraz za mną słowa przysięgi.
Kiedy Henryk ukończył powtarzanie skleconej naprędce formułki, wyłamał Hans bez większego wysiłku drewnianą zasuwę, zapierającą drzwi celi od zewnątrz. Koledzy uściskali sobie dłonie. Henryk rzucił potem wzrok pytający na Othe, która dzierżąc w rączce pochodnię, obserwowała uważnie całą scenę. Piegowaty wódz pospieszył objaśnić podwładnego, odzywając się w dalszym ciągu po niemiecku:
‒ Oto kandydatka do korony i nasz dobry sprzymierzeniec. Pozdrów ją w ich języku jako królową, a pęknie baba z radości.
Uśmiechając się niedowierzająco, rzekł Henryk w mowie wyspiarzy:
‒ Witaj, piękna królowo!
Othe pokraśniała na twarzy z zadowolenia, ale zachowała sztywną powagę. Wyciągnęła do więźnia swą wąską rączkę,
którą Henryk, stosownie do rady towarzysza, ucałował, mówiąc jakiś komplement. Mała wyspiarka doskonale się snadź czuła w nowej roli, bo rzekła z czarującym uśmiechem:
‒ Cieszę się, że rozpoczynam me panowanie od uwolnienia niewinnie oskarżonego. Jest to dla mnie dobrą wróżbą na przyszłość.
Hans omal nie parsknął wesołym śmiechem.
‒ A co? ‒ zawołał po niemiecku. ‒ Pojętna sztuka! Wyspiarze powinni mi pomnik wystawić, że im tak pierwszą królową wykształciłem.
‒ No, do dzieła! Prowadź nas Henryku do tego miejsca, gdzie ukryliście z Anglikiem karabiny.
Zaświtało w głowie Henrykowi. Teraz dopiero zrozumiał, na co był Hansowi potrzebny. Widząc jego badawcze spojrzenie, odparł szczerze:
‒ Daję ci słowo, że nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie są karabiny i czy są w ogóle na wyspie. Ze słów Anglika przypuszczam raczej, że krajowcy wrzucili je w morze.
‒ Henryku, przysięgłeś!
‒ Zaprzysięgłem ci posłuszeństwo.
‒ I nie słuchasz pierwszego rozkazu, jaki daję. Rozkazuję ci, byś nas zaprowadził do kryjówki, gdzie są mausery i kulomiot. Zrozum człowieku, że gołymi pięściami tysięcy wyspiarzy nie zmusimy do uległości. Broń jest tutaj w podziemiach. Tyle zdołała się Othe dowiedzieć od męża.
‒ Więc pójdźmy razem szukać. Przykro mi bardzo, że nie wierzysz memu zapewnieniu, lecz jestem gotów się zakląć na pamięć matki, iż nie mam pojęcia, gdzie ukryto naszą broń.
Hans chciał jeszcze coś odpowiedzieć, gdy płomiennowłosa nagłym ruchem zniżyła pochodnię i nakazała milczenie.
‒ Co? ‒ spytali szeptem obaj marynarze.
‒ Słyszę jakieś szmery.
Szybko zgaszono łuczywo. Gęste mroki ogarnęły trójkę spiskowców. Było tak ciemno, że nie widzieli się wzajemnie. Hans doradził, aby się złączyć łańcuchem rąk. Potem zaczęli nadsłuchiwać.
Rzeczywiście, świetne ucho wyspiarki nie zawiodło. Słychać było oddalone kroki, odgłos rozmowy swobodnie prowadzonej, a na skrzyżowaniu korytarzy zajaśniała delikatna smuga dalekiego jeszcze światła. Hans podsunął się śmiało, aż do zakrętu krużganka, aby lepiej słyszeć. W kamiennym ganeczku głos rozbrzmiewał wyraźnie. Skulona i przyczajona trójka rozpoznała niebawem głos Anglika.
Ojciec złotowłosej Elizy mówił właśnie w języku wyspiarzy.
‒ Hanno się myli. Przybysze z pewnością nie maczali rąk w tej sprawie. Po prostu dozorcy musieli się znęcać nad więźniami i stąd ten odruch.
‒ Jednakże bunt skazańców nie wydarzył się nigdy na wyspie. Nic o tym księgi kapłańskie nie wspominają. Zresztą ich solidarność, zuchwałość, dowodzą, że mają przyrzeczone silne poparcie. Jeszcze byłbym sobie w stanie wszystko wytłumaczyć, gdyby się skończyło na ucieczce w lasy, ale sam słyszałeś, co mówił ranny dziesiętnik.
‒ Tak, słyszałem. Podobno ciągną na miasto. Chcą zapewne prosić o złagodzenie ich ciężkiej doli.
‒ Nie, drogi Tobiaszu. Skoro wymordowali straże, wiedzą dobrze, co ich czeka. Nie zapominaj też, że ciągną na miasto zbrojnie, z orężem w ręku.
‒ Mogło się dziesiętnikowi przywidzieć. Majaczył po prostu.
‒ Nie, nie. Ja mam przeczucie, że to wszystko sprawka
Olbrzymów. Dochodziły mnie już słuchy o różnych ich postępkach. Czy wiesz o tym, że oni więźniom od jakiegoś czasu dawali owoce, witali ich serdecznie, a nawet pobili dozorcę, który chciał skarcić nieposłusznego skazańca? Widzisz więc. Ale buntowników spotka zasłużona kara. Przygotowałem już obronę, a jazda, którą wysłałem północną bramą, zajdzie im tyły, aby żaden naszej ręki nie uszedł. Ja zgniotę te rozruchy, utopię we krwi!
Płomiennowłosa Othe przytuliła się z całej siły do Hansa. Szczękając zębami ze strachu, wyszeptała:
‒ To głos mego męża.
Piegowaty mężczyzna ścisnął jej ramię brutalnie. Nakazał milczenie. Wyzyskując znakomite warunki akustyczne podziemnego ganku, pragnął usłyszeć jak najwięcej nowin, które mogły mu się przydać niebawem. Nie rozumiał tylko w jaki sposób wyspiarze wiedzą o buncie więźniów, a z drugiej strony nic jeszcze nie słyszeli o tym, że skazańcami dowodzi Müller, że tym samym wystąpienie Olbrzymów nie powinno już być tajemnicą...
Anglik mówił znowu:
‒ Po cóż żądasz, abym wydobył broń przybyszów, skoro jesteś tak pewien zwycięstwa. Straszliwa to broń, Syfaxie. Straszliwa i mordercza.
Hans wpił palce dłoni w ramię kochanki. Dialog dwóch członków Rady Najwyższej zaczynał być coraz bardziej interesujący.
Znów zabrzmiał głos Syfaxa:
‒ Może nie zajdzie potrzeba użycia tej broni, ale lepiej mieć ją pod ręką na wypadek, gdyby oni chcieli stanąć przeciwko nam.
‒ Nikt z was nie umie się z nią obchodzić ‒ przekładał jeszcze ojciec złotowłosej Elizy.
‒ Ty umiesz.
‒ Jedna strzelba, to mało. Gdyby choć trzy, chociaż dwie.
‒ A więzień?
‒ Jak to? Chciałbyś uwolnić mordercę?
‒ Przyrzeknę mu wolność, jeżeli nam dopomoże, a potem zamknie się go z powrotem i już na dobre.
Hans pochylił się do ucha skulonego towarzysza:
‒ Słyszysz Henryku? Miłe okazy! Co? A ty jeszcze masz skrupuły ‒ zasyczał.
Henryk nie odparł nic, ale słowa Syfaxa zdecydowały ostatecznie do jego pójścia za Hansem...
Tymczasem głosy, które zbliżały się przedtem, ścichły niespodzianie i zaczęły się szybko oddalać. Hans w lot zrozumiał przyczynę tego zjawiska.
‒ Aha ‒ mruknął pod nosem. ‒ Wleźli w boczny korytarz. Dalej za nimi.
‒ Dokąd?
‒ Za nimi, głupcze. Oni nas zaprowadzą nareszcie do tej przeklętej kryjówki, której szukałem nadaremnie tyle czasu. Teraz gęsiego i na palcach. Powinno się nam powieść. Musi się powieść, do stu diabłów!
Przylepieni do ściany, skradali się w ślad malejącego światełka. Wnet doszli do poprzecznego korytarza. W ogromnym oddaleniu spostrzegli płonącą głownię pochodni, kołyszącą się lekko w miarę chodu tamtych dwóch mężczyzn. Po jakiejś chwili światło skręciło znowu i znikło. Hans przynaglał, pouczając Henryka po drodze:
‒ Podejdziemy jak się tylko da najbliżej. Kiedy dam znak, skoczysz na tego karła i udusisz. Ja sią zajmę Anglikiem. Tak. Gdy ich zatłuczemy, z mauserami w ręku pójdziemy do zwycięstwa.
‒ Na co zabijać. Wystarczy ich uwięzić.
‒ Henryku, przysięgłeś.
‒ Tak, lecz zrozum, że to ojciec Eli.
W tej samej chwili dygocąca od lęku Othe, pochwyciła kurczowo rękę kochanka. Nie rozumiała ani słowa rozmowy, prowadzonej w obcym języku, ale wiedziona przeczuciem, odgadła co ma nastąpić. Więc szepnęła błagalnie:
‒ Przyrzekłeś oszczędzić Syfaxa.
Naciśnięty z dwóch stron, przystał Hans po chwili namysłu. Mruknął tylko niechętnie:
‒ To znacznie utrudnia sytuację. Trzeba ich związać i odstawić do cel więziennych. Duża strata czasu... Duża strata. Ha! Niechże będzie wreszcie, jak chcecie.
Jednakże niebawem wszyscy troje zrozumieli, że nie może być mowy o dalszym podkradaniu się. Za najbliższym zakrętem ukazała się jasna smuga światła. Hans, który się położył na ziemi, dojrzał, że Anglik manipuluje coś przy karabinie, a Syfax pochyla się nad jakimś większym przedmiotem leżącym na ziemi, prawdopodobnie nad kulomiotem. Skład broni mieścił się w dość obszernej, okrągłej pieczarze. Pochodnia małego wyspiarza oświetlała korytarz dokładnie. Gdyby dwaj majtkowie zapuścili się weń, gdyby się rzucili do ataku, uzbrojony Tobiasz zastrzeliłby ich, nim przebiegliby połowę drogi. Należało więc napad w innym miejscu wykonać.
Hans dał znak do odwrotu i idąc powoli, dawał nowe polecenia:
‒ Zaczaimy się na skrzyżowaniu ganków. Ty, Othe, pochwycisz pochodnię, którą trzyma twój zacny małżonek i będziesz nam świecić. Anglik wygląda mi silnie, ale ogłuszę go uderzeniem pięści. Ty, Henryku załatw Syfaxa.
Jednakże skrzyżowanie również nie nadawało się do urządzenia zasadzki i musieli się cofnąć jeszcze dalej. Znaleźli
wreszcie odpowiednią niszę w murze. Zagłębienie było tak niskie, że musieli uklęknąć. Othe przykucnęła pomiędzy oboma marynarzami. Przejęta troską o życie małżonka, którego zdradziła, odezwała się szeptem do Hansa:
‒ Pamiętaj oszczędzić Syfaxa. Królowa ci rozkazuje.
‒ Cicho siedź już raz! ‒ syknął piegowaty ze złością... ‒ Powtarzasz w kółko to samo jak papuga. Skoro raz przyrzekłem, nie masz już nic do gadania.
Othe zagryzła wargi. Więc tak do niej przemawia ten człowiek? Ten, dla którego zdradziła kraj i męża. Ten, który jej przyrzekł być sługą, niewolnikiem. Jeszcze nie posiadł władzy, a już nią pomiata. Co będzie potem?...
Henryk usłyszał ciężkie westchnienie pięknej wyspiarki. Przyciszonym głosem rzekł do kolegi po niemiecku:
‒ Nie zrażaj jej sobie przedwcześnie. Może nas zdradzić w ostatniej chwili. One są wszystkie impulsywne i mściwe ‒ ...a gdy spostrzegł, że Hans nie zamierza naprawić słów wyrzeczonych, dodał sam w języku wyspiarzy:
‒ Bądź spokojna, królowo. Żadna krzywda nie spotka Syfaxa.
Zranione serce młodej kobiety napełniła wdzięczność dla niedawnego więźnia.
Nagle uczuł Henryk gorące wargi na swym policzku. Zdumiony, odwrócił lekko głowę i natrafił ustami na usteczka rozchylone, pachnące, które się nie cofnęły...
Przyczajony obok piegowaty Hans, nie przypuszczał zupełnie, jaka scena odgrywa się tuż pod jego okiem. Zbyt wielkie panowały ciemności...
Potem znowu zabłysło dalekie światło. Hans wyciągnął się na ziemi. Wysunął głowę zza węgła. Ujrzał w oddali Anglika dźwigającego dwa karabiny i jakiś worek, zapewne z nabojami.
Trochę z tyłu, za Europejczykiem szedł mały wyspiarz, dzierżąc w dłoni pochodnię.
Hans cofnął się z powrotem. Raz jeszcze powtórzył rozkaz:
‒ Henryk Syfaxa, Othe pochodnię, ja Anglika. Gdy się uporasz z karłem, przyjdź mi z pomocą. On wydaje się być silny, a ja mogę chybić kułakiem.
Blask światła rósł z każdą sekundą. Wreszcie ukazały się cienie. Wydłużone cienie przybliżały się szybko.
‒ Hurrrra! ‒ ryknął Hans, wypadając z zasadzki.
Napastnicy runęli na idących z impetem orkanu. Uderzony pięścią w głowę, legł Anglik u stóp Hansa. Henryk wiązał paskiem ręce obalonego Syfaxa. Pod murem stała Othe, blada jak trup. Jedną ręką zakrywała sobie twarz, w drugiej trzymała pochodnię, która wypadła z dłoni napadniętego wodza wyspiarzy.
‒ Zwycięstwo! ‒ huknął Hans na całe gardło. ‒ Teraz musimy, zawlec jeńców do celi, w której ty Henryku siedziałeś, a potem na górę, do świątyni!
Zwyciężony, związany, leżał Syfax na wilgotnej posadzce podziemnego ganku. Poznał natychmiast więźnia, na którym ciążył zarzut zamordowania kapłana Emnocha, poznał Hansa, wodza Olbrzymów, ale jego oczy przykuł widok kobiety, która się zasłaniała połą płaszcza. Jakieś złe przeczucia ścisnęły serce pokonanego wyspiarza. Te płomienne włosy były mu tak znane...
W tej chwili kobieta poruszyła się nieco, chcąc poprawić niewygodną pozycję. W krwawych blaskach smolnego łuczywa zabłysnął snopami iskier wielki brylant pierścienia na białym palcu.
Przerażone, oszalałe oczy wpił Syfax w brylant. Jeden tylko tak wielki kamień był na całej wyspie. Należał on do bogatego Egota przez długie lata, będąc przedmiotem pożądania
pięknej małżonki najwyższego wodza. I chociaż przyniosło to znaczny uszczerbek w majątku, nabył Syfax ów drogi kamień i osadziwszy w misternym pierścieniu, podarował go żonie, którą kochał ponad życie. Więc przeraźliwe podejrzenie, myśl mordercza poczęła się wić niby wąż w skotłowanym mózgu starca.
‒ Othe!... To ty?! ‒ zakrzyknął chrapliwym, nieludzkim głosem.
Ugięły się pod nią nogi. Szloch wstrząsnął piersiami...
Lecz Hans wybuchnął zjadliwym śmiechem:
‒ Więc poznałeś, stary głupcze. Othe opuść kurtynę. Nie wiesz co to kurtyna?... No, ta poła płaszcza, którą sobie słodką buzię zakrywasz. Tak, genialny wodzu, który obiecujesz w jednym dniu bunt stłumić. Nie tak łatwo z nami! Ho, ho, ho. Przeliczyłeś się. No i nie przypuszczałeś zapewne, że twoja żona jest moją kochanką i pomaga nam do zwycięstwa. Pójdź tu, dzielna Othe. Nie myślałem, że jesteś taką „bohaterką”. Beczysz, jak małe dziecko. Trudno, moja droga. Nie po różach idzie się do tronu.
Mózg rozsadzał czaszkę sędziwego wodza wyspiarzy.
Uporczywa myśl wierciła serce niby sztylet cienki, a morderczy. Zbielałe usta szeptały cicho:
‒ Dopełniło się, co mówi święta wyrocznia! „Żony zdradzą mężów i ojczyznę, łącząc się z wrogami”. Oto moja małżonka dała przykład. Dopełniło się straszne proroctwo. Dzień gniewu bogini bliski. A ty, Othe, bądź przeklęta!
‒ Milcz, głupcze! Niech żyje Othe, pierwsza królowa Nowego Tyru! Krzycz Henryku: „niech żyje”...
‒ Niech żyje!... Niech żyje!...
Syfax nie słyszał już tych okrzyków, bo zemdlał. Gęste mroki otoczyły go zewsząd. Nie widział nic, nie słyszał nic...
Hans skrępował nogi Anglika i ręce, potem poprawił więzy wyspiarza.
‒ Teraz, naprzód ku schodom do świątyni! Nasi koledzy już tam czekają zapewne...
Wyrwał pochodnię z ręki słaniającej się kochanki i pobiegł przodem. Henryk widząc, że Othe nie może biec, wziął ją na ręce jak dziecko i pospieszył za towarzyszem...
Rozdział IX
WALKA W ŚWIĄTYNI
‒ Jakie nowiny? ‒ zapytał Egot syna, który odziany w błyszczącą zbroję wpadł do komnaty.
Nawet sam dostojny arcykapłan pochylił się ciekawie w głębokim krześle, aby lepiej słyszeć wiadomości, przywiezione przez dziarskiego młodzieńca. Kobiety stłoczone przy oknach, podeszły bliżej do stołu i otoczyły zewsząd przybyłego.
Hamilkar utrudzony drogą odsapnął nieco, zanim przemówił.
‒ Wszystko dobrze... ‒ zaczął urywanym od zmęczenia głosem: ‒ Skazańcy ustawili się opodal „Bramy Południowej”, lecz nie śmią atakować. Nie spodziewali się zapewne, że zastaną żelazne wrota zaparte i łuczników czekających na murach. Niestety, nie zdołaliśmy przeszkodzić ich połączeniu się z grupą więźniów, skazanych za lżejsze przewinienia, którzy znajdowali się jeszcze w budynku więziennym.
‒ Iluż ich tam będzie razem tych buntowników? ‒ zagadnął arcykapłan.
‒ Wszystkich razem jest pięć setek... Przed chwilą nadjechał jeździec od oddziału konnych, których wysłano przez „Bramę Północną”. Setnik przewodzący nimi doniósł, że przyczaił się w lesie i czeka rozkazów.. Tak, o najdostojniejszy. Wszyscy czekamy na rozkaz najwyższego wodza, aby runąć ze wszystkich stron na zbuntowanych więźniów i wytłuc ich do nogi.
Gromkie okrzyki nagrodziły młodzieńca za pomyślne wieści. Jeden stary patriarcha nie podzielał ogólnego entuzjazmu.
‒ Jak się zachowują przybysze? Po czyjej stronie stanęli? ‒ zapytał stłumionym głosem.
‒ Po niczyjej. Zgromadzili się na placu przed świątynią i siedzą na marmurowych schodach ‒ odparł Hamilkar, a Egot podniósł się z miejsca.
‒ W takim razie ‒ rzekł... ‒ będzie ich można widzieć z tego okna.
Wraz z gospodarzem ruszyła część gości weselnych do okien. Sędziwy arcykapłan pozostał na swym miejscu.
Zagadnął tylko wyglądających:
‒ Są?
‒ Są. Siedzą na stopniach, jak to syn mój mówił ‒ potwierdził Egot.
Wówczas troska osiadła na czole najwyższego dostojnika państwa:
‒ To źle! To źle ‒ powtarzał. ‒ Trzeba ich za wszelką cenę stamtąd usunąć. Przecież tą drogą pójdą Syfax z Tobiaszem, niosąc ową tajemniczą broń.
‒ Prawda... Prawda ‒ przypomnieli sobie teraz dopiero zebrani członkowie Rady Najwyższej.
Egot podał radę:
‒ Trzeba wezwać ich przywódcę.
‒ Jego tam nie ma.
‒ Nie ma?
‒ Kręciłem się koło nich kilkakrotnie. Jest ich tylko dwunastu.
‒ Więc czterech brakuje ‒ zauważył ktoś z gości.
‒ Jednego uwięziłem ‒ rzucił krótko Magon-sędzia.
‒ Jeden wciąż jeszcze choruje od czasu przybycia do naszego kraju i nie opuszcza prawie domu.
‒ Trzeci, to jest ów dowódca o centkowanej twarzy i czwarty ten, co śpiewa najgłośniej.
‒ Więc wszystko się zgadza. Trzeba teraz obmyślić, jak ich usunąć ze stopni świątyni.
Pomysłowy gospodarz wystąpił z nowym projektem:
‒ Najlepiej byłoby posłać kogoś z nas do świątyni, by ostrzegł Syfaxa i Tobiasza. Niechaj obiorą inną drogę. Dość przecież jest tajnych przejść w chramie Aszery.
Plan ten znalazł wielu zwolenników, lecz niespodzianie wystąpił naprzód Hanno Kulawy. Wznosząc obie ręce do góry na znak wielkiego oburzenia, zawołał:
‒ O, bogini! Co słyszę? Więc najwyższy wódz ma się ukrywać przed przybłędami? Tak nisko upadliśmy?
Arcykapłan wtrącił pojednawczo:
‒ Uważ, Hannonie, że powiedzieliśmy przybyszom, iż nic nie wiemy o ich broni, o którą się tak dopytują. Gdy ją ujrzą w rękach Syfaxa, to albo mu ją odbiorą, albo będą mieć do nas słuszny żal, że ich okłamaliśmy i daliśmy dowody nieufności.
‒ Aladre są twoje słowa, o najdostojniejszy. Lecz czy dlatego mamy okazywać słabość i kryć się przed Olbrzymami?
‒ Jaką dasz więc radę?
‒ Wysłać Hamilkara z setką halabardników. Ja tłum przywiodę. Wezwiemy przybyszów, by poszli do domu. Jeśli
nie posłuchają, zepchniemy ich siłą. My tu jesteśmy gospodarzami, nie oni. Posłuszeństwo nam przecież zaprzysięgli, więc słuchać muszą.
Większość zebranych opowiedziała się za projektem kulawego kapłana. Zawsze ostrożny Hazdrubal-starszy zauważył jednak:
‒ Tylko nie pomyślałeś o tym Hannonie, że zanim wojsko nadejdzie, Syfax i Tobiasz ukażą się w bramie świątyni i przybysze ujrzą swą upragnioną broń.
Hamilkar odważył się przerwać starcowi:
‒ Wojsko jest pod ręką. Przy końcu „Ulicy Palm Kokosowych” stoją dwie setki halabardników, jako posiłki zapasowe. W mig bym ich tu przyprowadził.
‒ Widzicie więc ‒ rzekł Hanno. ‒ Ja lecę po swoich ludzi. Ty, Hamilkarze sprowadź wojsko.
Wszyscy czekali na przyzwolenie arcykapłana. Widząc ich oblicza płonące zapałem, odezwał się sędziwy patriarcha:
‒ Niech się stanie jak chcesz, Hannonie. Idźcie obaj po ludzi. Lecz, żeś jest kapłanie, krwi gorącej, przydam ci spokojnego Magona. Ty, Magonie obejmij dowództwo. Staraj się, by wszystko zdziałać słowem, a nie orężem. Broń to argument ostatni.
Nagle ktoś ze stojących przy oknie krzyknął.
‒ Co? Co? ‒ posypały się pytania.
‒ Widzę wodza Olbrzymów. Stoi w bramie i ręką przyzywa towarzyszy. O lecą!... lecą!... Wstępują na stopnie... Wpadli do świątyni... zniknęli!
Hanno przyskoczył ku drzwiom. Raz jeszcze odwrócił się w stronę osłupiałych gości weselnych:
‒ A co? Nie mówiłem, że są w zmowie ze skazańcami? Hej, Hamilkarze! Biegnij czym prędzej po wojsko. Pokażemy
tym łotrom, jak należy uszanować prawa gospodarzy.
‒ Naprzód!... Naprzód! ‒ krzyczał syn Egota, biegnąc w stronę wyjścia...
Stary arcykapłan podniósł się ciężko z krzesła i wzniósł dłonie, jakby błogosławiąc wychodzących. Jego blade wargi wyrzekły z mocą:
‒ Idźcie! Niech was prowadzi Aszera, miasta opiekunka miłościwa.
Egot przeniósł krzesło patriarchy i umieścił je przy głównym oknie. Niewiasty oraz starcy stanęli przy innych oknach. Tylko Magon, zwany Sprawiedliwym, opuścił salę, idąc spełnić swój obowiązek. Tylko Sofo wyślizgnęła się bocznym wyjściem i pobiegła w ślady rodzica...
Hans wiódł swych towarzyszy wśród lasu kolumn mrocznej świątyni. W krótkich słowach objaśniał ich po drodze:
‒ Henryka uwolniłem. Pomógł mi obezwładnić Anglika oraz przywódcę naszych karzełków. Teraz pozostał wraz z Othe na dole, abym mógł znaleźć drogę w tych przeklętych labiryntach. Podsłuchałem rozmowę. Müller wyruszył ze skazańcami i musi już być pod murami. Zwycięstwo, chłopcy!
‒ Zwycięstwo! Hurra!
‒ Ty, Eryku, z szóstką ludzi ustawisz się w bramach. Będziesz pilnował, by nas karły nie zaskoczyły w piwnicy i nie odcięły nam powrotu na ziemię. Ja wezmę pięciu i przyniesiemy nasz kulomiot, mausery i amunicję.
‒ Górą Hans! Wiwat!
‒ Teraz baczność, koledzy. Stać!
Stanęli jak jeden mąż. Hans zakomenderował znowu:
‒ Eryk, wystąp. Wy tam, równać do stu diabłów! Pierwsza szóstka w lewo zwrot!... Tak. Ślicznie!... Weź ich teraz Eryku i marsz, pod bramę. Zdaję się na twoją głowę i pięść. Karły musiały już zauważyć, że Müller dowodzi więźniami. Będą zaniepokojeni, że tamci dwaj wysłani do podziemi nie wracają. Skoro zaś wiedzieli jeszcze, żeśmy wkroczyli do świątyni, pojmą niebezpieczeństwo i być może, będą na was napierać. Stać mi twardo! Niech poczują siłę naszych rąk, naszych twardych kułaków. Zresztą możecie ich najpierw zagadywać, jak najdłużej się da. Za jakieś pół godziny ja z moimi będę z powrotem i wówczas przemówi kulomiot. He, he, he, he, he... Będziemy mieć widowisko. No, bywajcie mi! Lecę...
Hans ze swą piątką marynarzy ruszył w głąb mrocznego chramu. Wkrótce znikł z oczu pozostałym, nad którymi Eryk objął z kolei komendę...
Przede wszystkim podbiegli do głównej bramy świątyni i zaczęli rozglądać się w sytuacji. Eryk, dobrawszy sobie do pomocy sternika Wilhelma, badał szczegółowo pozycję, której miał bronić na wypadek ataku wyspiarzy.
Rozpoczęli swą pracę od zamykania bram świątyni.
‒ Jednej łatwiej bronić, niż dziewięciu ‒ zauważył Wilhelm, a olbrzymi Eryk przyznał mu słuszność...
Właśnie zdążyli zawrzeć wspólnymi siłami pięć par ciężkich podwoi, kiedy u wylotu „Ulicy Palm Kokosowych”, ukazał się duży oddział żołnierzy. Maszerując pospiesznie, mijali właśnie wspaniały pałac Egota, który leżał naprzeciw świątyni Aszery miasta opiekunki. Tylko długość „Placu Dwunastu Kolumn”, dzieliła żołdaków od marmurowych stopni...
‒ Oho! Już zmiarkowali co się święci.
‒ Zamykać wrota! Prędzej!... ‒ ryczał Eryk...
Jeszcze dwie bramy zawrzeć zdołali, nim żołnierze przebiegli plac i zaczęli wstępować na schody...
‒ Baczność! Trzech stanie w tym przejściu. Wilhelm i wy dwaj, razem ze mną obsadzicie tamte szerokie wrota.
Szybko, sprawnie zajęli marynarze wskazane miejsca. Eryk wołał dalej:
‒ Wilhelm, ty z nimi gadaj. Lepiej znasz ich język przeklęty. Wy chłopcy, stać jak mur. Nie zaczepiać, aż dam znak, a wtedy walić, rąbać, dusić. Wyrwać im te dziecinne halabardy i młócić po łbach, aż będzie dudnić. Bijąc się, stać, stać w miejscu, inaczej zajdą nas od tyłu.
Halabardnicy zatrzymali się na najwyższym stopniu. Ledwie dwadzieścia kroków dzieliło ich od garstki Olbrzymów. Pośrodku owej pustej przestrzeni zjawił się Magon zwany Sprawiedliwym, mając przy boku Hamilkara oraz dwóch setników...
A pusty do niedawna plac zaczął się szybko zaludniać. Z ust do ust leciała wieść przekręcana, wyolbrzymiana. Zaciekawieni mieszczanie przystawali, pojedynczo lub grupkami, dziwiąc się pochodowi wojska na świątynię. Tu i ówdzie przebiegali kapłani, widoczni z daleka dzięki szpiczastym, stożkowatym kapeluszom, dzięki płaszczom szkarłatnym. Jak czerwone maki pośród łanu zboża jeszcze niedojrzałego, tak wyglądali kapłani Baala, pośród szarego pospólstwa, którego liczba rosła z każdą sekundą. Szkarłatne płaszcze przystawały przy każdej większej grupie i szeptały, szeptały. Ludzie słuchali ze zgrozą, wznosili ręce na znak świętego oburzenia, potem przesuwali się w stronę marmurowych stopni, zaciskając pięści złowrogo.
Nagłe z bocznej ulicy wychylił się tłum zbrojny, wiedziony przez kulawego kapłana. Potrząsając lada jakim, znalezionym na prędce orężem, spieszyli również w stronę świątyni...
Szybko znalazł się Hanno przy boku Magona, który właśnie wołał:
‒ Hej!... Jakim prawem wdarliście się do naszej świątyni?
‒ Alboż nam nie wolno? ‒ odparł Wilhelm. ‒ Przecież sami przyznaliście nam prawo uczęszczania do waszych świątyń.
‒ Lecz tylko w czasie uroczystych modłów.
‒ O tym nie było zupełnie mowy. Znamy dobrze treść złożonej przysięgi.
‒ Tak. Znamy dobrze ‒ przyświadczył Eryk, obrzucając niespokojnym spojrzeniem rosnące wciąż tłumy i ich wrogi nastrój.
‒ Dlaczego pozamykaliście wrota świątyni?
‒ Słyszeliśmy, że zbuntowali się wasi więźniowie. . Chcemy bronić tego przybytku przed spodziewanym napadem świętokradców ‒ odparł Wilhelm, a majtkowie z trudem powstrzymywali śmiech.
‒ Oni szydzą z ciebie ‒ szepnął Hanno najwyższemu sędziemu, gdy dojrzał wesołe, porozumiewawcze spojrzenia Olbrzymów. Magon zmarszczył się dostojnie:
‒ Z rozkazu arcykapłana, macie natychmiast powrócić do domów! ‒ zawołał.
Wilhelm wnet znalazł wykrętną odpowiedź:
‒ Zaczekajcie, aż nasz dowódca nadejdzie. Z nim pomówicie o rozkazie arcykapłana. On naszym wodzem, my żołnierze, więc słuchamy rozkazu. Kazał stać, to stoimy, każe pójść do domu, pójdziemy chętnie.
‒ Arcykapłan wzywa was przez moje usta, do opuszczenia świętego przybytku. Jeżeli nie posłuchacie, użyjemy siły.
‒ Ach tak? Przyszliście nas mordować? Dobrze, spróbujcie. Będziemy się bronić.
Hanno pochylił się znów do ucha Magona i jął mu coś szeptać gorączkowo. Najwyższy sędzia skinął głową potakująco:
‒ Nie mamy zamiaru nikogo mordować ‒ rzekł, zwracając się do Wilhelma ‒ tylko was wzywamy do odejścia stąd. Liczę do dziesięciu, a potem dam rozkaz wojsku, by was zepchnęło i odprowadziło do domów. Zaczynam: Raz!... Dwa!...
Eryk rzucił po niemiecku:
‒ Hej chłopcy! Rozkraczyć się mocno, stanąć pewnie na nogach. Splunąć w garście.
‒ Trzy!... Cztery!... Pięć!...
‒ Gdy się rzucą, wyrwać zaraz po jednej halabardzie i młócić. Zepchniemy ich na dół.
‒ Sześć!... Siedem!... Osiem!...
‒ Baczność wiara!
‒ Dziewięć!...
Magon zatrzymał się na chwilę, dając przeciwnikom ostatnie kilka sekund do namysłu. Lecz krewki Hamilkar zakrzyknął w tym momencie:
‒ Żołnierze! Oto ci, którzy zbeszcześcili świątynię, którzy podeptali nasze prawa. Brać ich!
Prawie równocześnie padło z ust Magona ostatnie słowo:
‒ Dziesięć!
‒ Naprzód!... Bogini nas wesprze! ‒ wołał Hanno.
‒ Naprzód! ‒ powtórzyło dwudziestu dziesiętników...
Falanga żołdaków runęła jak burza na szczupłą załogę dwóch bram świątyni...
‒ Gott mit uns! ‒ ryknął Eryk basem tak strasznym, że mały setnik, który się tuż przed nim znalazł, osłupiał i ogłuchł nieledwie. W tejże sekundzie olbrzymi marynarz pochwycił
karła obiema rękami, podniósł go w górę wysoko i cisnął tym pociskiem, w gęstwę największą. Zakotłowało w tłumie. Kilku żołnierzy upadło na wznak, lecz inni zajęli ich miejsca.
Rozgorzała zacięta walka. Pierwsze minuty należały do majtków. Górując wzrostem i siłą olbrzymią, wytłukli doszczętnie pierwszych kilkunastu napastników. Wyrwanymi halabardami kosili całe szeregi wyspiarzy.
Eryk srożył się najbardziej. I tak, jak za każdym ruchem kosy żniwiarza, pada podcięta garść dojrzałych kłosów, tak po każdym uderzeniu Olbrzyma znaczyła się wyrwa, w ścieśnionych szeregach żołdaków. Nadaremnie zasłaniali się tarczami, nadaremnie podstawiali swe halabardy, aby siłę uderzenia osłabić. Eryk trzymał w ręku żelazną włócznię setnika, która łamała z łatwością drewniane halabardy zwykłych żołnierzy. Więc przerażeni siłą tak wielką, chcieli się cofnąć i nie mogli. Dalsze szeregi darły się na schody i naciśnięte z tyłu przez tłumy pospólstwa, same wpychały nieszczęsnych towarzyszy pod mordercze razy Olbrzymów. Wreszcie żelazna włócznia, która takie spustoszenie czyniła, ugrzęzła w brzuchu jakiegoś żołdaka; zaplątała się w trzewiach. Przyczajony za kolumną Hanno, skorzystał z okazji. Zdradzieckim cięciem miecza, chlasnął Eryka przez rękę. Zwinął mu się oręż w dłoni, trafił tylko płazem, lecz i to wystarczyło.
Olbrzym wypuścił z ręki żelazną włócznię. Rycząc z bólu, cofnął się nieco w tył.
‒ Naprzód! Zwycięstwo! ‒ zawyli dziesiętnicy. Hamilkar sformował falangę napastników, którzy złączywszy razem tarcze, utworzyli jakby jeden mur. Dalsze szeregi wysunęły włócznie kawaleryjskie, które naprędce przyniesiono. Ten olbrzymi jeżozwierz, opancerzony ścianą tarcz, uzbrojony w las włóczni, runął z impetem na siedmiu obrońców.
‒ Zwycięstwo! ‒ krzyknął Egot, patrząc z okna pałacu, który leżał naprzeciw świątyni, po drugiej stronie „Placu Dwustu Kolumn”.
‒ Zwycięstwo! ‒ pisnęły wyspiarki, widząc, że tłumy wpadły do wnętrza świątyni.
Jedna tylko Eli stała w milczeniu, blada, smutna, zrezygnowana.
Ale daleko było jeszcze do zwycięstwa...
Wyparci z bram, cofnęli się marynarze, aż pod ołtarz bogini Aszery, oparli się plecami o marmurową płytę stołu ofiarnego i zaczęli się odgryzać napastnikom, jak garstka silnych psów podwórzowych leśniczego odgryza się hordzie zgłodniałych wilków.
U stóp olbrzymiego posągu „Opiekunki Miasta” toczył się zażarty bój. Nadaremnie krzyczał stary Magon, że buntowników żywcem brać należy. Mszcząc śmierć tylu towarzyszy, pokaleczeni, rozżarci bojem zaciekłym, oszołomieni widokiem i zapachem krwi, wdarli się halabardnicy na stopnie ołtarza, pragnąc mordować, wybić do nogi zuchwałych przybyszów, którzy się tak haniebnie za gościnę i ocalenie odpłacali. A siedmiu wielkoludów broniło się wciąż jeszcze skutecznie. Sterta trupów wyspiarzy rosła z każdą sekundą...
Nagle jeden z majtków jęknął, chwycił się za piersi, usiłując wyrwać grot lancy, tkwiącej głęboko w ciele. Ale natychmiast dziesięć rąk pochwyciło nasadę owej włóczni i pchnęło, rozdzierając zadaną ranę. Marynarz runął na wznak. Rozszerzone od trwogi przedśmiertnej źrenice ujrzały jeszcze w górze zagadkowe oblicze posągu bogini. Podłużne, wąskie oczy Aszery patrzały złowrogo i strasznie...
Ryk radości powitał pierwszy sukces halabardników. Ze zdwojoną zaciekłością rzucono się na sześciu pozostałych marynarzy. Na tyłach atakujących pojawili się łucznicy. Jęknęły żałośnie cięciwy; kilkanaście pierzastych strzał pobiegło nad głowami wyspiarzy, w stronę ołtarza, lecz skutkiem mroków, jakie w chramie panowały, tylko dwa groty osiągnęły cel. Stojący obok Wilhelma majtek, trafiony w oko, obsunął się na kolana, jęcząc boleśnie. Drugi pocisk trzcinowy utknął w lewym ramieniu Eryka. Olbrzym ryknął, jak raniony lew. Nie chcąc się narażać na łatwy cel strzelających, zeskoczył ze stopni w najgęstszą ciżbę. Chwyciwszy jakiegoś żołdaka za nogi, zaczął nim wywijać i walić nacierających halabardników. Czuł jednak, że słabnie, że ten lekki wyspiarz mu ciążyć zaczyna. Głośno klął opieszałość towarzyszy, którzy po broń palną pobiegli. Rozpaczliwymi spojrzeniami starał się ogarnąć niezliczone mrowie wrogów. Ale mrowie nie przerzedzało się bynajmniej. Przeciwnie, gęstniało, rosło. Coraz to nowi ludzie wbiegali przez dwie otwarte bramy i łączyli się z oddziałem napastników...
Hanno pociągnął Hamilkara za rękaw.
‒ Wycofajmy się ‒ rzekł.
‒ Jak to, teraz?... Po co?
‒ Ci tu, za chwilę legną. Trzeba poszukać tamtych, którzy zniknęli.
Wydostali się obaj na nieco wolniejsze miejsce. Kulawy kapłan znów zaczął mówić, pochylając się przy tym do ucha młodzieńca, bowiem gwar walki, jęki rannych i szczęk oręża, głuszyły słowa:
‒ Mam przeczucie, że oni się wdarli do podziemi i szukają swojej broni.
‒ Sądzisz?... Skąd by o tym mogli wiedzieć?
‒ Musiał ktoś zdradzić. Nigdy zdrajców nie brak. Dlaczegóż nam tak bronili wstępu do świątyni? Oto dlatego, by zasłonić tyły towarzyszom, którzy szukają broni.
‒ Więc idźmy tam ‒ zawołał porywczo syn Egota.
‒ Czekaj! Tam są ciemności. Musimy wziąć pochodnie.
‒ Oni przecież nie brodzą w mrokach i mają łuczywo. Wystarczy nam światła do walki.
‒ Gdy zobaczą, że się zbliżamy, pogaszą pochodnie i wykorzystując swą siłę w ciasnocie miejsca, zwyciężą nas.
‒ Więc co radzisz?
‒ Pobiegnij do pałacu ojca i przynieś pęki łuczywa.
‒ Niech kto inny idzie. Ja mam odchodzić, gdy wrze walka?
‒ Jaka tam walka. Zaraz będzie koniec. Zabierz z sobą garść ludzi, abyś mógł większą ilość pochodni przynieść...
‒ Dobrze zresztą. A ty, Hannonie, skrzyknij oddział i obsadź schody do podziemi, aby nas nie ubiegli.
‒ Nie bój się. Pójdę zasunąć wrota.
Kiedy Hamilkar, zebrawszy kilku mężczyzn z pospólstwa pobiegł do pałacu rodzica, Hanno począł skupiać koło siebie tych żołnierzy, którzy nie mogli się docisnąć pod ołtarz i stali z tyłu bezczynnie.
Wilhelm oparł się plecami o alabastrowe nogi posągu; oddychał ciężko. Przeciągająca się walka wyczerpała go zupełnie. Było mu to całkiem obojętne, że trzcinowe strzały bzykały co chwila koło uszu, niby rój pszczół, rozłoszczonych znieważeniem ula. Widział niżej, rozpalone twarze napastników, skrwawione ręce, wyciągnięte halabardy, piki, widział oczy błyszczące zapałem i bójką upojone. Spostrzegł, że już trzeci towarzysz zwalił się na marmurowe stopnie ołtarza. Czterech
ich pozostało z siódemki, a z tych czterech Eryk walczył resztką sił i więcej rykiem oraz wyglądem straszliwym, niż razami odpędzał atakujących od siebie. Przeklinał Wilhelm Hansa i siebie także. Czemuż nikomu nie przyszło na myśl, aby odebrać od Hansa karabin, z którym wybiegł naprzeciw towarzyszy, na stopnie świątyni. Ten jeden mauser, byłby zaważył na szali. Ale w podnieceniu wszyscy zapomnieli o tym i Hans najzupełniej niepotrzebnie zabrał karabin z powrotem do podziemi.
W tym momencie dostrzegł Wilhelm, jakiś podejrzany ruch na tyłach napastników. Pomimo mroków, rozpoznał czerwoną togę kulejącego kapłana, który sformowawszy dokoła siebie znaczny oddział, zmierzał szybkim krokiem w stronę lewego rzędu kolumn. Brodaty sternik w mgnieniu oka zrozumiał, dokąd zmierza wyprawa i ogarnęła go szalona apatia. Dotychczas liczył wciąż, że lada sekunda nadbiegnie Hans czy tamci koledzy, że przyniosą zbawcze mausery, które rozstrzygną o zwycięstwie. Z niewiadomej przyczyny opóźniało się ich nadejście, a tymczasem wyspiarze odgadli snadź, skąd im największe niebezpieczeństwo zagraża i wyruszyli naprzeciw odsieczy.
‒ Zaskoczą ich w ciemnościach lub zabarykadują przejście.
‒ Ha! Skoro na niczyją pomoc nie można liczyć, to zginę, ale jeszcze nie jednego karła na tamten świat wyprawię ‒ pomyślał Wilhelm. Z dziką zawziętością rzucił się w wir walki...
Wtem... huk!
Straszliwy huk zagłuszył wrzawę wojenną. Tysięcznym echem odpowiedziały ściany znieważonej świątyni...
Znowu huk. Strzał!...
Ręce do ciosów gotowe, powstrzymały się w pół zamachu.
Przerażone oczy wyspiarzy szukały źródła nieznanego głosu, który ich drżeniem napawał. Zdawało im się, że runęły chyba mury olbrzymiego chramu, że bogini okazała znak gniewu...
Znowu strzał pojedynczy, a zaraz potem salwa.
Wilhelm dojrzał jednego z majtków, który się skradał z karabinem. Ryknął więc ze wszystkich sił:
‒ Zwycięstwo koledzy! Odsiecz nadeszła!
‒ Hurra! ‒ huknęli razem Eryk, Wilhelm i dwaj słaniający się ze zmęczenia majtkowie. Z nowym zapałem, z świeżym zasobem siły, rzucili się na przerażonych wyspiarzy. A owych ogarnęła niesłychana panika. Z przeraźliwym wyciem rzucili się do ucieczki, w kierunku dwóch bram. Olbrzymia ciżba zatarasowała natychmiast jedyne dwa wyjścia świątyni. Nadbiegający marynarze mierzyli raz po raz w zbitą masę ludzką i jeden ładunek kul za drugim grzązł w ciałach, przeszywał je na wylot, zabijał głębiej stojących.
Henryk niosąc w rękach kilka mauserów, podbiegł do Eryka i Wilhelma.
‒ Dawać tu kulomiot! ‒ wołał Hans jak najgłośniej, aby zagłuszyć wrzawę oraz huk wystrzałów.
Tymczasem pospólstwo i halabardnicy zdołali się wydostać na zewnątrz. W dwóch szerokich bramach, u stóp filarów, leżały tylko ciała zastrzelonych w odwrocie i stratowanych w ścisku.
‒ Dawać mitraliezę, do kroćset piorunów! ‒ ryczał dowódca marynarzy.
W mig spełniono rozkaz.
Ustawiony w środkowej bramie świątyni karabin maszynowy przemówił. Gradem kul plunął w plecy uciekających panicznie żołdaków, kapłanów, pospólstwa. Białe płyty „Placu Dwustu Kolumn”, pokryły się w mgnieniu oka gęsto trupem. Białe płyty kamienne splamiła krew, rozlewająca się w małe kałuże.
Obłąkany strach poraził niedawnych zwycięzców. Nieprzyzwyczajone do huku uszy wyspiarzy, głuchły od salw ustawicznych i od złowrogiego szczekania mitraliezy. Rozszerzone od zgrozy oczy widziały fatalne następstwa strzałów. Niewidzialne pociski doganiały ich wszędzie, przebijały z łatwością skórzane tarcze, dziurawiły blaszane łuski zbroi, przebijały po kilka ciał równocześnie. Więc istny szał ogarnął pobitych. Rycząc ze strachu, uciekali, potykali się przez trupy rodaków, przewracali się, dźwigali powtórnie na nogi, ślizgali się w kałużach krwi, znów upadali. Byle uciec. Byle ujść śmierci, zadawanej nieznaną bronią. A niewidzialne pociski świszczały w uszach bezustannie, gwizdały, brzęczały, siały żniwo nieuchronnej śmierci...
Siwowłosy arcykapłan, bledszy niż alabastrowy posąg bogini, patrzał z okien pałacu Egota, na bezprzykładną klęskę swego ludu.
Widział w dole prawie opustoszały plac. Resztki uciekinierów znikały poza węgłami domów. Kanonada ustała. Natomiast pieśń gromka zabrzmiała u stóp kolumn chramu Aszery. Z karabinami o lewe ramię wspartymi, z piosenką na ustach zstępowali zwycięscy przybysze po stopniach marmurowych. Dwóch tylko pozostało przy kulomiocie, ustawionym pod jedną z zamkniętych bram...
„Przypłynie z północy lud Olbrzymów uzbrojonych w błyskawice i pioruny, ujarzmi dzieci bogini, świątynię Aszery znieważy”, rzekł bezdźwięcznym głosem stary arcykapłan i załzawione oczy wlepił w smutne pobojowisko.
Słońce przebiło grubą zasłonę chmur; rzuciło snop złotych promieni, oświecając jasno dzieło straszliwego zniszczenia. Pośród mnóstwa szarych opończy, jakie nosili ludzie niższych
stanów, leżały na białych płytach „Placu Dwustu Kolumn” białe chlamidy niewiast patrycjuszy, które ciekawość, właściwą swej płci, śmiercią przypłaciły. Tu i ówdzie, niby maki, rzadko po łące rozsiane, leżały zwłoki zastrzelonych kapłanów Baala. Dokoła ich płaszczy szkarłatnych potworzyły się bajorka krwi, która krzepła i znaczyła się z daleka ciemnymi plamami. Tu i ówdzie, niby bławatki ręką przyrody wśród zboża posiane, leżały ciała łuczników, odzianych w niebieskie opończe. Błyszczały w słońcu pogubione kaski halabardników, lśniły i migotały jak rosa łuski pancerzy ich zbroi. Nawet cztery zielone chlamidy kapłanek Aszery, naliczyły stroskane oczy sędziwego patriarchy, pośród mnóstwa trupów czy rannych, którzy zalegali plac...
A poprzez ciała pobitych, poprzez strugi stężałej krwi maszerowali zwycięscy przybysze. Równym krokiem żołnierskim szli w stronę „Ulicy Palm Kokosowych”, ciesząc się skutecznością swych strzałów. Wiódł ich ów piegowaty dowódca który podporą tronu arcykapłana być przyrzekał. Przeskakiwał teraz przez trupy, żartował wesoło, kopał nogą zwłoki, a ujrzawszy mnóstwo głów w oknach pałacu bogacza Egota, podniósł pięść w górę i pogroził...
Zachwiały się nogi pod dostojnym patriarchą. Oto przyszło mu dożyć tej przeklętej chwili, o której mówił natchniony prorok ludu, przed wiekami...
„Przyjdzie z północy lud... Ol... brzy... mów...” wyszeptał arcykapłan i jak drzewo siekierą drwala podcięte, zwalił się na posadzkę komnaty...
Cisza śmierci zaległa mroczny chram Aszery...
Czasem tylko jęknął ranny. Czasem, lecz bardzo rzadko, bo lekko rannych prawie nie było. Ci walczyli dopóki nie padli
lub też nie zdołali wybiec na plac przed świątynią, gdzie skosiły ich pociski kulomiotu...
I odgłos strzałów już tu nie dochodził. Snadź zwycięscy majtkowie posuwali się naprzód, ścigając pobitych...
Na posadzce rozległego budynku leżały sterty trupów. Na „Placu Dwustu Kolumn” trafiały kule uciekających pojedynczo, tu zmiatały podczas walki całe szeregi zbitej masy ludzkiej. Więc zwłoki leżały na zwłokach, a strugi krwi uczyniły jedno wielkie jezioro... Najstraszliwsze pobojowisko było u stóp ołtarza, gdzie siedmiu Olbrzymów dawało przez czas długi skuteczny opór falangom atakujących wyspiarzy. Ciała utworzyły tu wał, który oddzielał niedawno dwie walczące strony. Rozpłatane brzuchy, zmiażdżone czaszki, otwarte szeroko piersi znaczyły miejsce, gdzie szalał mocarny Eryk... Nawet posąg bogini ucierpiał wśród tych zapasów. Zbłąkana kula karabinowa rozłupała jedno kolano Aszery, a krople krwi i okruchy mózgu spryskały śnieżnobiałe nogi „Miasta Opiekunki”...
Aż ciszę przerwał jakiś szmer.
Coś się poruszyło pod ścianą...
Od smukłej kolumny oderwała się szczupła postać niewieścia i wolno, ostrożnie szła przez smutne pobojowisko. Przeskakiwała zwłoki, omijała rannych, poruszających spieczonymi wargami i białkami oczu, unikała zetknięcia się z gęsto rozrzuconymi częściami uzbrojenia, aby nie wywołać niepożądanego szelestu... Tylko strug krwi ominąć nie mogła. Więc niebawem jej jasnożółte sandały, stały się czerwone, purpurowe. Nawet nogi umazała lepka, krzepnąca posoka...
Postać westchnęła ciężko i rozpoczęła poszukiwania. Zwracała się tylko w tę stronę, gdzie leżały szkarłatne płaszcze kapłańskie. Szukała cierpliwie długo, aż... znalazła. Z rozdzierającym serce jękiem przypadła do leżącego ciała.
Zaczęła je obracać twarzą do góry, zaczęła obcierać połą swej chlamidy oblicze zalane krwią, całować je, tulić, pieścić.
‒ Ojcze! Ojcze! ‒ wołała głośno, nie bacząc, że może w ten sposób ściągnąć na siebie niebezpieczeństwo. Lada chwila mogli przecież powrócić ci, którzy rzeź taką urządzili.
Wolniuteńko podniosły się ciężkie jak ołów powieki rannego, przenikliwe oczy błysnęły na chwilę, aby zaraz potem zmętnieć powtórnie.
‒ Ojcze!... To ja. Twoja córka. Sofo.
‒ Sofo?... Och! ‒ jęknął leżący.
‒ Oni poszli, ojcze. Sami jesteśmy.
Słaby głos dobył się z przestrzelonych piersi: „Przyjdą... zbrojni... w... gromy... i błyskawice”.
Dziewczyna rozejrzała się rozpaczliwie dokoła. Widziała, że ojciec umiera. W przedśmiertnym majaczeniu szeptał słowa złowrogiego proroctwa, które się dzisiaj wypełniło co do joty.
‒ Świątynia bogini zbezczeszczona ‒ wyszeptał.
‒ Ojcze!... Ojcze mój!
‒ Sofo!... pchnij się nożem... Lepsza śmierć... niż hań... ba.
Dziewczyna zwiesiła głowę ponuro. Zasugerowana słowami konającego rodzica, wyciągnęła spod fałd szaty sztylet cienki, niby szpilka. Kulawy kapłan zebrał jeszcze siłę, by kilka słów dopowiedzieć:
‒ Nic... ci... nie... pozostało, nad... śmierć.
Oczy kruczowłosej, zamigotały złym błyskiem. Przez zaciśnięte zęby wyrzuciła gwałtownie:
‒ Pozostała jeszcze pomsta.
‒ Nie zdzierżysz... córo.
‒ Zdzierżę!... Przysięgam! ‒ rzekła z mocą i zwróciła głowę w stronę posągu.
‒ Wysłuchaj mnie, potężna bogini!... Wysłuchaj mej przysięgi. Oto na krew mego ojca drogiego... na krew braci pomordowanych klnę się, że nie spocznę, dopóki choć jeden z tych łotrów żywy na wyspie pozostanie. Zdradą nas pobili, lecz ja im stokroć gorszą zdradę obmyślę. A gdybym się miała zawahać lub cofnąć, to niechaj trąd... ‒ urwała nagle, bo Hanno jęknął strasznie. Fala krwi szkarłatnej wypłynęła z jego ust i położyła kres życiu...
Dzielny kapłan, który nadaremnie przestrzegał swój lud przed obcymi przybyszami, skonał. Skonał wielki prorok, wyśmiany, zlekceważony we własnym kraju. Skonał na łonie córki. Krew jego spłynęła na jej białą szatę i splamiła niepokalaną tkaninę, olbrzymią strugą szkarłatu.
Wówczas szał jakiś ogarnął dziewczynę. Jej zielonkawe oczy siały deszcze błyskawic, a pięknie wykrojone usteczka mełły klątwy straszliwe.
Dojrzała dźwigającego się na łokciu marynarza. Leżał na podwyższeniu ołtarza, tuż u stóp stołu ofiarnego. Depcąc po ciałach swych rodaków, pobiegła w tamtą stronę, dysząc chęcią zemsty. Stanęła na stopniach. Obrzuciła badawczym spojrzeniem wroga jęczącego z bólu. Ranny marynarz wyglądał strasznie. Twarz całą miał umazaną zakrzepłą krwią. Prawe oko zakrywał również płat stężałej krwi, a spośród tej szkarłatnej plamy sterczał złamany grot trzcinowej strzały. Drugie oko rozwarte szeroko, załzawione, patrzało błagalnie w zmrużone nieco źrenice nadchodzącej dziewczyny. Wargi wyszeptały pokorną prośbę:
‒ Wody!...
Sofo usiadła obok majtka. Lewą ręką objęła go wpół, i pociągnęła lekko ku sobie. Chciała widać wybadać jego siłę. Ale majtek osunął się bezwładnie, przytulił głowę do piersi dziewczyny, oczekując od niej ratunku, ulgi w przenikliwym bólu.
Mała wyspiarka pasła oczy słabością wroga. W prawej dłoni, w fałdach szaty ukryty, ściskała sztylet. Rozchyliła ząbki w uśmiechu i złożyła wargi jak do pocałunku, nachylając się równocześnie nad twarzą majtka. Potem ruchem szybkim jak błyskawica wbiła cienkie ostrze aż po rękojeść nieledwie, w zdrowe oko rannego. Ogromne ciało drgnęło, skurczyło się w sobie, wyprężyło. Tylko palce na kształt szponów zakrzywione, drapały paznokciami marmurowe stopnie, szukając zdradzieckiej mścicielki...
Sofo pospieszyła w stronę drugiego marynarza, lecz ten już nie żył. Ostrze włóczni rozpruło mu klatkę piersiową dokładnie, na wylot. Trzeci majtek rzęził bardzo słabo. Więc przyłożyła mu sztylet do szyi tuż pod brodą i całym ciężarem ciała wepchnęła ostrze w głąb, przecinając główną arterię umierającego.
Nagle zamarła z przerażenia. Ktoś wymówił jej imię szeptem. Obróciła szybko głowę i spostrzegła Magona.
Najwyższy sędzia siedział na ziemi, plecami wsparty o najbliższą kolumnę.
Podbiegła ku niemu:
‒ Jesteś ranny? ‒ spytała.
‒ Ręka... Och! boli.
Prawa ręka siedzącego zwisała bezwładnie, zakrwawiona, strzaskana w łokciu kulą mausera.
‒ Magonie! Musimy uciekać. Oni lada chwila nadejdą.
Te słowa dodały sił rannemu. Z pomocą córy Hannona zaczął się gramolić, dźwigać na nogi, pojękując często.
‒ Poprowadzę cię podziemnym gankiem. Wyjdziemy na światło dzienne daleko za murami miasta.
‒ Och!... Ręka...
‒ Mężczyzną jesteś, Magonie. Ja ojca straciłam, a nie szlocham.
Zawstydził się sędzia najwyższy. W milczeniu kroczył przy boku dzielnej dziewczyny. Doszli do bocznej ściany i zniknęli w tajemnym przejściu. Nie wiedzieli, nie przypuszczali nawet, że śledzi ich para oczu zalanych łzami...
Wsparta o płytę jednego z bocznych stołów ofiarnych, stała płomiennowłosa Othe, rzewnie szlochając. Widziała koniec morderczej walki. Patrzała na porażkę swych braci, których sama w ręce najeźdźców wydała, dla dogodzenia rozbudzonym przez kochanka ambicjom, dla osiągnięcia najwyższej godności.
Od niewierności małżeńskiej, od zdrady kraju i krwawej rzezi, zaczynała swe panowanie pierwsza królowa Nowego Tyru, a teraz widząc skutki swego kroku, roniła spóźnione łzy...
Patrzały na nią z końca mrocznego chramu, gniewne oczy obnażonej bogini. Wielkie, podłużne, jakby zmrużone oczy Aszery...
Rozdział X
NIEDOBITKI
‒ Odprowadzić ich na bok, abyśmy się mogli naradzić ‒ rzekł Hamilkar do stojącego w pobliżu dziesiętnika.
Natychmiast sześciu żołnierzy otoczyło trzech wysłanników Hansa i powiodło ich w głąb lasu.
Syn Egota usiadł na obalonym pniu drzewa i podparł dłońmi stroskaną głowę. Setnik, przywódcy konnego oddziału, który Syfax rankiem wysłał przez bramę północną, aby zaszli tyły zbuntowanym więźniom, zabrał głos pierwszy:
‒ Nie mamy wyjścia ‒ zaczął... ‒ Skoro Olbrzymy zwyciężyły, trzeba się z tym pogodzić. Przy nich siła. Zresztą przyrzekają nam, że nadal pozostaniemy przy swoich majątkach, przy swoich rangach, bylebyśmy wrócili dobrowolnie i zaprzysięgli wierność królowej.
‒ Królowej! ‒ rzekł z goryczą Hazdrubal starszy.
‒ Gdy zaś nie powrócimy dobrowolnie... ‒ ciągnął dalej dowódca jazdy... ‒ natenczas zwycięzcy obiecują nas wytępić orężem, zabrać nasze żony, nasze domostwa, słowem wszystko. Ja nie widzę wyboru.
‒ Dobrze mówił mądry Hanno. Nie wiecie co się z nim stało? ‒ zapytał któryś z kapłanów.
‒ Pewnie zginął w świątyni. Hamilkarze, ty coś musisz wiedzieć.
‒ Ja? ‒ Młodzieniec patrzał roztargniony dokoła.
Nie bardzo wiedział o co go pytają. Jego serce przenikała obawa o złotowłosą narzeczoną, która pozostała tam w mieście, zdana na łup przeklętych wrogów. Tam pozostał ojciec i daleki krewniak, siwowłosy arcykapłan.
Ktoś powtórzył pytanie. Hamilkar zebrał myśli nim odpowiedział:
‒ Hanno wysłał mnie po pochodnie do domu mego rodzica. Mieliśmy wyruszyć do podziemi i zaskoczyć Olbrzymów, szukających broni. A już, już zwyciężaliśmy. Ha! Nie było nam snadź dane. Hanno został w świątyni; zginął zapewne.
Setnik poruszył się niecierpliwie.
‒ Nie czas na żałobę teraz. Musimy pomyśleć o własnym losie ‒ rzekł cierpko.
‒ Tak ‒ dodał Hazdrubal. Ale konnica to nie halabardnicy, których się bierze spośród pospólstwa: Jazda, to obywatele, to synowie dostojników. Niechaj tedy sami stanowią o swym losie, aby nie narzekali.
‒ Słusznie! Słusznie! przytwierdzili zebrani...
Dano znać jeźdźcom, aby pozostawili konie i wzięli udział w naradzie. Przywiązali więc do drzew rumaki, od rana niecierpliwie pod lasem czekające i ustawili się w wielkie kolisko na łące. Już miano rozpocząć obrady, kiedy stojący na straży żołnierz doniósł, że zbliża się jakaś dziewczyna, od strony murów miasta.
‒ Dawać ją tutaj. Może się czegoś dowiemy.
‒ Iii, co ona nam powie? ‒ sarkał setnik, lecz już kopnęło się kilku naprzeciw nadchodzącej. Po chwili powrócili, prowadząc pod ramiona wyczerpaną niewiastę, która twarz połą płaszcza zakrywała.
‒ Ktoś ty? ‒ zagadnął znowu Hamilkar. Dziewczyna poznała widać znajomy głos, bo opuściła zasłonę.
‒ Sofo... córka Hannona! ‒ zdziwił się Hazdrubal.
Tymczasem zniecierpliwiony setnik, któremu pilno było do domu i młodej żony, objaśniał podniesionym głosem towarzyszy o przedmiocie narad. W różowych kolorach malował obietnice przywódcy Olbrzymów, nie szczędził barw jaskrawych, by przedstawić co grozi opornym. Przemowę swą zakończył tymi słowy:
‒ Macie więc do wyboru, albo przyjąć warunki zwycięzców, albo narazić się na nierówną z nimi walkę, narazić los naszych żon, matek, sióstr, naszych domów. Powtarzam wam wiernie to, co wysłannicy powiedzieli.
‒ Wysłannicy? ‒ zdziwiła się Sofo. ‒ Ja myślałam, że ty
jesteś wysłannikiem tych łotrów, gdyż tak za nimi gardłujesz.
Wściekłość odmalowała się w obliczu zgromionego. Lecz Sofo już zabrała głos. Już krzyczała z zapałem:
‒ Głupcy!... I wy im jeszcze chcecie zawierzyć? Małoż jednej złamanej przysięgi?... Przyrzekną wszystko, nie dotrzymają niczego. Gdyby się was nie obawiali, nie byliby wysłali tych ludzi. Oto ja, słaba dziewczyna, tym sztyletem zabiłam dwóch rannych Olbrzymów. Trzeci nie potrzebował mego ciosu, bo nie żył. Nie wierzycie? Spytajcie Magona, którego zostawiłam na ścieżce, bo osłabł z rany.
Przemówienie córki Hannona, uczyniło duże wrażenie. Jeźdźcy, czekając pod lasem, nie wzięli udziału w dzisiejszej walce, nie znali jeszcze działania broni palnej. Zresztą zaledwie garsteczka wśród nich miała żony i podzielała zdanie setnika. Olbrzymia większość składała się z młodzieńców, których zapał ponosić zaczynał. Toteż skoro przemówił Hamilkar i wskazał na własną dolę, gdy przypomniał, że oto w dzień zaślubin traci narzeczoną i ojca i pałac wspaniały, byle pomścić hańbę ojczyzny, zawrzało na łące wśród lasu.
Hazdrubal straszy odezwał się wreszcie głosem bardzo wzruszonym:
‒ Cześć ci, dzielna dziewczyno, żeś nas natchnęła odwagą. Imię twoje będzie wpisane do ksiąg kapłańskich, a potomni sławić je będą. Dobrze radzisz, Hamilkarze. Pójdziemy w górę, na sam kraniec wyspy i stamtąd rozpoczniemy walkę z najeźdźcą. Ty, setniku, któremu milszy jest dom i żona, wracaj do miasta. Zabierz z sobą tych kilku zwolenników, zabierz owych trzech wysłańców...
Powiedz krzywoprzysięzcom, niech się strzegą, albowiem przyjdzie nasz dzień.
Setnik podniósł się, spojrzał pytającym wzrokiem na podwładnych żołnierzy i pospieszył do miejsca, gdzie stały powiązane konie. Tylko pięciu starszych jeźdźców poszło w ślady tchórzliwego dowódcy. Inni pozostali...
A gdy scichły kroki oddalających się, Sofo zawołała:
‒ Nie możemy pozwolić, by odeszli. Wydadzą nas i wydadzą miejsce, gdzie mamy szukać schronienia... Kto nie z nami, ten nasz wróg! Śmierć go powinna dosięgnąć... Idźcie żołnierze i spełnijcie swój obowiązek!...
Z włosem rozpuszczonym, z ręką wzniesioną ku niebu, z ogniami świętego zapału w oczach, była tak piękna, że młodzi żołnierze, nie słuchając nawoływań poważnego Hazdrubala, pobiegli na wyścigi w ślady setnika...
Przeszła chwila ciszy... oczekiwania...
Nagle rozdarł powietrze przeraźliwy krzyk... odgłosy krótkiej walki, jęki dobijanej garstki zwolenników Hansa i zwycięskie okrzyki powstańców!...
CIĄG DALSZY W POWIEŚCI „MSCICIELKA”
SPIS ROZDZIAŁÓW
I. Łódź na wzburzonym oceanie 5
II. Przebudzenie 19
III. Podzwrotnikowa noc 30
IV. Polana na skraju dżungli 39
V. Święto zgody 57
VI. Skazańcy 70
VII. Noc bogini miłości 79
VIII. Czarne chmury nad białym miastem 102
IX. Walka w świątyni 123
X. Niedobitki 144