Antoni Marczyński
PRZYGODA W BIARRITZ
Spis treści
1. Niesamowita przygoda
2. Dwie niespodzianki
3. Ogromny pożar
4. Podejrzenia
5. Ważne odkrycie
6. Nowa zagadka
7. Nieboszczyk zwiał!
8. Nagły przestrach
9. Notatka nr 3
10. Hipoteza nader śmiała
11. To nekrofil!
12. Chusteczka
13. Straszna noc
14. Pocisk w zupie
15. Makabryczne zajęcie
16. Katastrofa
17. Pułapka
Tekst wg wydania z 1942 r.
Na okładce Hotel du Palais w Biarritz.
ROZDZIAŁ I
NIESAMOWITA PRZYGODA
Młodzi mężczyźni spoglądali na Michała z wzrastającą niechęcią. Dopiero co przyjechał
na urlop, a już oczarował wszystkie dziewczyny. Zmężniał w ciągu tych sześciu lat włóczęgi po
oceanach, wyprzystojniał, nauczył się grać na gitarze hawajskiej, ale chyba najwięcej podbijały
serca niewieście jego nadzwyczajne przygody w egzotycznych krajach, o których umiał
opowiadać mistrzowsko.
— Łże szelma, aż uszy mi puchną — warknął w pewnej chwili listonosz Filip, miejscowy
donżuan. Chcąc odwrócić uwagę obecnych od urodziwego marynarza zaproponował, by
wyruszyć gremialnie pod hotel Palais, gdzie dzisiejszej nocy, podczas balu ma się odbyć wybór
tegorocznej królowej piękności.
— Was tam przecież nie wpuszczą, to zabawa dla burżujów — wtrąciła szybko ciotka
Michała, właścicielka kawiarni i hoteliku Pod srebrną kotwicą. Przyjazdowi siostrzeńca
zawdzięczała to, że jej lokal stał się znowu najpopularniejszą knajpką na przedmieściu, czuwała
więc nad tym, by jak najdłużej korzystać z chwilowej koniunktury. — Michasiu, zagraj nam coś
murzyńskiego...
Michał wolał jednak opowiadać. Właśnie przyszła kolej na jakąś straszliwą historię z
duchami, które dzielny junak także rozgromił, ...jak twierdził.
— Znałem gościa równie odważnego — Filip uśmiechnął się wzgardliwie — też cuda
opowiadał, ale pod wieczór bał się przejść koło cmentarza.
Wyniknęła z tego sprzeczka, aż w końcu Michał, podrażniony docinkami Filipa,
oświadczył wszem wobec, że nie boi się niczego, i gotów jest każdej chwili pójść na cmentarz.
— Ano, to zróbmy próbę zaraz!... Ale jak udowodnisz, żeś był tam, a nie w jakiej innej
knajpie? Powinieneś stamtąd coś przynieść. Hm, tylko co...
Nad tym głowili się przez chwilę, wreszcie listonosz zaproponował, by Michał odciął
kawałek wstęgi z wieńca, jaki złożono na trumnę Teodora Bretona, który zmarł wczoraj. Nie
pochowano go więc jeszcze, leży na katafalku w kaplicy cmentarnej... Tu listonosz spojrzał
zwycięsko na marynarza.
— Tak, tak; wejść w nocy do tej kaplicy, to trudniejszy kawałek, co? Jeśli się boisz...
— Kto, ja?! — Michał wychylił duszkiem szklaneczkę koniaku i ruszył ku drzwiom. Na
próżno starsi perswadowali, na próżno błagały go dziewczęta. Przyjął na drogę tylko paczkę
papierosów oraz pudełko zapałek, i wyszedł. Ciotka Zuzanna zaczęła płakać i na przemian grozić
listonoszowi:
— Każę cię aresztować, jeżeli Michasiowi stanie się coś złego!
— Nic mu nie będzie — odburknął Filip — on tam nawet nie dojdzie.
Na to najwięcej liczono, gdyż Michał wlał dziś w siebie imponujące ilości alkoholu. Już
kiedy szedł ku drzwiom, zataczał się i rozpaczliwie balansował rękami, żeby utrzymać
równowagę. Cóż dopiero będzie na ulicy, gdy go świeże powietrze owionie i „rozmarzy”. A do
cmentarza stąd przeszło pół kilometra!
— Nie ujdzie ani stu kroków — twierdził Filip — i zwali się do rowu.
Wbrew tym przypuszczeniom, Michał dotarł do cmentarza, przelazł przez mur i usiadł na
jakimś niskim grobowcu, by trochę odpocząć, Różnie różni reagują na alkohol; jedni płaczą,
drudzy robią burdy, inni znów szybko zasypiają, i do tej kategorii należał Michał. Trzymał się
jako tako dopóki szedł, lecz teraz ogarnęła go od razu nieprzezwyciężona ociężałość. Położył się
na wznak na kamiennej płycie.
— Przecież nie zasnę, mowy nie ma! — wymamrotał. Po chwili zapomniał już, gdzie jest,
wydało mu się, że leży na pokładzie okrętu. Patrząc na niebo, po którym wiatr pędził stada
chmur, zastanawiał się, czy będzie sztorm tej nocy.
— Tu zostać nie mogę, fala by mnie zmyła za burtę. Trza zejść do kubrykuuuaaa —
ziewnął serdecznie i... zasnął.
Obudził się z okropnym kociokwikiem, zziębnięty, obolały i udręczony koszmarnymi
snami, których urywki jeszcze mu się plątały w pamięci. Postękując, usiadł i zaczął się rozglądać
ze zdumieniem; jak okiem sięgnąć ciągnęły się maleńkie domki umarłych i krzyże... krzyże...
krzyże.
— Cmentarz! Rany boskie, skąd ja się tu wziąłem?!
Kilka minut upłynęło, zanim znalazł odpowiedź na to pytanie, zanim rozpierzchłe myśli i
wspomnienia powiązały się w jeden łańcuch. Więc przypomniał sobie, co zaszło w kawiarni Pod
srebrną kotwicą, i potem... Teraz, gdy już z grubsza wytrzeźwiał, miał niekłamaną ochotę
drapnąć stąd co prędzej, ale obawa przed drwinami listonosza, przed, co gorsza, ośmieszeniem
się w oczach wszystkich dziewcząt przeważyła strach i skrupuły.
— Muszę przynieść to, czego Filip żądał — mruknął i bez zbytniego zapału poszedł
szukać kaplicy cmentarnej.
Wiodła do niej główna aleja, wysadzana różnymi odmianami cyprysów. Cienie tych
pięknych, a smutnych drzew chwiały się za każdym podmuchem wiatru, powiększając
niesamowitość nastroju w posępnym mieście umarłych.
— I ja tu mogłem zasnąć?! — Michał wzdrygnął się. — Musiałem być pijany jak
Holender z Borneo... Ale, nie ma złego, co by na dobre nie wyszło; teraz księżyc świeci aż miło,
a przedtem człek własnej ręki nie widział...
Wtem... przystanął. Jakiś człowiek siedział sztywno na progu kaplicy, oparty plecami o
jedno skrzydło jej drzwi, a lewym ramieniem o ich futrynę. Jego ręce zwisały bezwładnie, jego
nogi były prosto wyciągnięte przed siebie.
— Grabarz? — Michał zszedł w bok z alei i -zaczął się ostrożnie skradać od drzewa do
drzewa, z wzrokiem utkwionym w tamtego. Nagle.. zdrętwiał z przerażenia.
— Teodor Breton! — wyszeptał. Poznał go, chociaż widział go po raz ostatni sześć lat
temu, gdy stąd odjeżdżał. Tak, to był stary Breton, ten, który zmarł wczoraj. Z wieńca, jaki mu
złożono na trumnę miał Michał odciąć kawałek wstęgi, by udowodnić równie jak on sam
niedowarzonym młokosom, że był tej nocy na cmentarzu. I teraz, gdy stanął niemal u celu
pijackiej eskapady, spotykała go taka makabryczna niespodzianka, że nieboszczyk siedział na
progu kaplicy. Jak gdyby mu chciał bronić wstępu do niej. Jak gdyby go chciał przerazić i wbić
mu w pamięć, że wara zakłócać spokój tym, którzy odeszli na zawsze.
Jakiś zegar wieżowy zaczął wybijać godzinę. Michał naliczył dwanaście uderzeń.
— Północ. Godzina duchów! — przemknęło mu przez myśl, i w tej samej chwili z
niemiłym szczękiem ugięła się klamka drzwi kaplicy, po czym ich lewe skrzydło zaczęło się
powoli odchylać.
— O Boże! — Trwoga, obłędna trwoga przygwoździła Michała do miejsca, w którym
stanął przed minutą. A może przed godziną?... Z sercem ściśniętym kleszczami przerażenia
patrzał jak urzeczony, w rozszerzającą się powoli szparę drzwi.
— Boże, przebacz mi, bądź miłościw — szeptał, ściskając oburącz pień tui, gdyż nogi
ugięły się pod nim.
Wiatr zawył mocniej, zaczęło się szybko ściemniać. W chwili, gdy w otwartych już
drzwiach kaplicy cmentarnej stanęła jakaś wysoka postać, żeglujący w przestworzach obłok
zasłonił całkowicie srebrną latarnię niebios. Nieprzebite mroki spowiły ziemię.
Michał zaczerpnął w płuca potężny haust powietrza, starał się oddychać głęboko, powoli,
w równych od stęp ach. Chciał w ten sposób uspokoić oszalały rytm serca i przywrócić
bezwładnym nogom sprężystość potrzebną do ucieczki. Ale na razie jeszcze tkwił poza
rozłożystą tują, jeszcze nie miał siły, nie mógł oderwać stóp, które jakby przyrosły do ziemi.
Wtem.. poprzez wichru poświsty i denerwujące szmery zeszłorocznych liści, które wiatr
zamiatał... posłyszał odgłosy kroków. Ktoś szedł powoli w tę stronę.
— Dwóch? — Tak, dwóch, dwie pary nóg, ale czy ludzkich? Może jakiś czworonóg?
Nie, nie, skąd by się wziął na cmentarzu. A może jakaś apokaliptyczna bestia?!... Niesamowite,
niewidzialne w ciemnościach stworzenie stąpało ciężko niczym perszeron. Z donośnym sapaniem
minęło kryjówkę Michała, który ze strachu oddech wstrzymał na chwilę. A zaledwie ją minęło,
gdzieś w głębi cmentarza rozległ się przeraźliwy gwizd. Na ten znak potwór przystanął,
zabełkotał coś niewyraźnie i zaczął się oddalać biegiem.
Michał odetchnął z ulgą, sądząc, że na tym się skończyły jego dzisiejsze przygody. Kiedy
kroki umilkły, wysunął się spoza drzewa. Postanowił sobie już przed chwilą, że da za wygraną;
niech się Filip natrząsa z niego, ile chce, niech diabli wezmą aureolę nieustraszonego junactwa,
lepsze to po stokroć, niż jedna minuta takiej grozy, jaką on tu przeżywał, Bóg wie, jak długo.
— Za żadne skarby tam nie pójdę! — Tam, odnosiło się do kaplicy cmentarnej, na której
progu siedział Teodor Breton. Widział go przecież, dopóki cmentarz tonął w poświacie miesiąca.
Obejrzał się, spojrzał raz jeszcze w tym kierunku, ale obecnie nie zobaczył nawet
konturów kaplicy, od której dzieliło go najwyżej piętnaście kroków. Było zbyt ciemno, i nie
zanosiło się na to, żeby w ciągu najbliższych minut księżyc zdołał znów przedrzeć grubą płachtę
chmur. Było ciemno przeklęcie!
— Mam zapałki — przypomniał sobie, brnąc na oślep w mrokach i potykając się co krok.
Przystanął, wsunął dłoń do kieszeni, ale w tej samej chwili wiatr zadął silniej i cisnął mu w twarz
garść śmieci. A potem coś miękkiego przylgnęło mu do policzka. Wrzasnął z przestrachu,
instynktownie wyciągnął rękę i złapał skrawek delikatnej tkaniny, przepojonej odurzającymi
perfumami.
— Ki diabeł, damska chusteczka?!
Odgadł trafnie. To, co ściskał w dłoni było istotnie batystową chusteczką, obszytą
koronką. Schował ją do kieszeni, „na pamiątkę”, nie przeczuwając, że ta „pachnąca szmatka”
będzie niebawem... lecz po cóż uprzedzać wypadki.
Michał ruszył w dalszą drogę. Szedł pod wiatr i wyciągniętą ręką muskał gałązki
cyprysów, aby nie zboczyć z alei.
— Dzięki Bogu, że już po wszystkim — odsapnął — żeby tylko... — dalsze słowa
skonały mu w krtani, gdyż nagle huknęło coś za nim tak ogłuszająco, jak gdyby piorun uderzył w
kaplicę cmentarną.
ROZDZIAŁ II
DWIE NIESPODZIANKI
Rozbawiona publiczność uciszyła się wreszcie na tyle, że można było ogłosić wyniki
konkursu.
— Królową piękności została wybrana panna Blanka Ersing!
Wśród hucznych oklasków wstąpiła na podium orkiestry roześmiana blondynka.
— Tytuł wicekrólowej przypadł w udziale pani Marii Deplat, która otrzymała największą
ilość głosów po pannie Ersing! Tylko o sześć głosów mniej.
Dumną brunetkę powitały znacznie głośniejsze brawa, zapewne dlatego, że, oprócz jej
zwolenników, oklaskiwały ją wszystkie kobiety... „Pan z komitetu” powiedział do niej coś
szeptem. Maria Deplat skinęła głową, podeszła z wyciągniętą ręką do zwycięskiej rywalki i
złożyła jej gratulacje.
— Jestem zawstydzona — rzekła głośno Blanka Ersing, przytrzymując dłoń Marii — bo
pierwszeństwo należało się bezwarunkowo pani!
Burza oklasków nagrodziła ten gest „królowej”. Tym razem nawet kobiety wiwatowały
na cześć Blanki, która w dodatku ucałowała Marię serdecznie.
— Piętnaście minut przerwy — ryknęła tuba „pana z komitetu”.
Tłumy letników zaczęły odpływać z Sali balowej do przyległych salonów, do hallu i na
słynne terasy hotelu Palais. W tej ostatniej grupie osób znalazło się dwóch mało przystojnych, za
to mocno zarozumiałych mężczyzn, jeden bardzo otyły, łysy, drugi niski, szczupły. Mały
gardłował za brunetką.
— Ta platynowa blondynka ani się nie umyła do pani Marii Deplat — twierdził. Ja się
znam na kobietach, mój panie! Blanka Ersing miała szczęście, że mnie tu nie było w czasie
głosowania. Byłbym wszczął taką agitację za panią Deplat, że...
— Tere-fere... A czemuż to pan nie przybył wcześniej na bal?
— Och, proszę nie pytać! — Wzdrygnął się, westchnął. — Pracowałem...
— Do północy? Zapewne pisał pan jakiś artykuł, co?
— Gorzej, znacznie gorzej! — Zniżył głos. — Miałem dzisiaj zupełnie inne zajęcie...
Wstrętne! Makabryczne! Brr... — otrząsnął się. — Dla chleba, panie Wallon, dla chleba... Ale nie
mówmy już o tym, proszę...
Zaczęli rozmawiać znowu o dzisiejszym wyborze tegorocznej królowej piękności. W toku
ożywionej dyskusji na ten temat, grubas wygadał się, że zna osobiście panią Marię Deplat. Mały
gentleman rozpromienił się od razu.
— Ach, to świetnie, panie Wallon. Musi mnie pan jej przedstawić.
— Owszem, ale z góry mówię: szkoda zachodu! Nic pan nie wskóra.
— Zobaczymy! Mnie się dotychczas żadna kobieta nie oparła!
Henryk Wallon zmierzył mikrusa krytycznym wzrokiem, lecz grzecznie przemilczał
swoje wątpliwości.
— Nic pan nie wskóra z wielu powodów. Primo, ona kocha się wręcz kompromitująco we
własnym mężu. Secundo, Jan Deplat jest dobrym ojcem i...
— Ojcem?! Więc ona ma dzieci?!
— Jedno na razie. Córeczkę... Tertio, panie Kit... Kip... Kik...
— Kilurk. Ka, i, el, u, er, ka. Kilurk!
— Przepraszam. Zawsze zapomnę. Pan ma bardzo trudne nazwisko.
— Często z tego powodu robiłem wymówki swojemu ojcu... Ale wracam do pana Deplat.
Niech mi pan opowie wszystko, co pan wie o jego... żonie.
Grubas chętnie spełnił to życzenie. Że jednak był gadułą, więc też zużył dobre pół
godziny czasu na wyładowanie szczupłego zapasu swoich wiadomości i plotek o małżonkach
Deplat. Przez ten czas teras opróżnił się zupełnie, letnicy powrócili do salonów hotelu.
Wzmagający się wicher nie zachęcał dzisiaj do ulubionych spacerów nocnych nad brzegiem
oceanu.
— Może byśmy zeszli tam — zaproponował pan Kilurk, gładząc swą zwichrzoną
czuprynę, i wychylił się poza balustradę tarasu. Oho, jakaś parka!
— Krótko mówiąc — reasumował rozgadany Wallon — pani Maria to forteca nie do
zdobycia! Mówił bardzo głośno, by przekrzyczeć ryk fal.
— Ciszej, to właśnie ona! Poznaję ją po sukni...
Promenada, łącząca Plage Bernain z Wielką plażą Biarritz, u stóp wspaniałego Hotel du
Palais przechodzi w krótki tunel, a dalej w kamienny ganek, nieźle zasłonięty przed wiatrem, za
to mizernie oświetlony nielicznymi latarniami. Pod jedną z tych latarń przechadzająca się parka
przystanęła w pewnej chwili, i wówczas to Kilurk po oryginalnej sukni halowej poznał Marię
Deplat.
— Całują się, widzi pan? Nawet tutaj!
— A co, nie mówiłem? To najszczęśliwsze pod słońcem małżeństwo!
Jakiś zegar wieżowy zaczął wybijać godzinę. Potem inny zegar, potem trzeci, czwarty.
Echa dwóch dźwięcznych uderzeń płynęły na skrzydłach wiatru z różnych stron miasta, mijały
sekundy, może nawet minuty, a tamci dwoje stali wciąż w półmrocznym ganku, złączeni
namiętnym uściskiem, nieruchomi, jak posąg..
— Zbyt długo już trwa ta sielanka. Oczy bolą od patrzenia.
— To prawda, panie Wallon. Lecz z drugiej strony nabiera człek przekonania do
instytucji małżeństwa. Oto wzór żon! Nie dziwię się teraz, że takiej kobiety nie potrafił byle kto
zzzz.. tego, ...zbałamucić.
— Byle kto?! — obruszył się Wallon. — Wypraszam sobie! Ja nie jestem byle kto mój
panie.
— Takie buty! Więc to pan żywił wobec niej uwodzicielskie zamiary! A to się pan
wygadał, hi, hi, hi. hi...
— No cóż — Wallon był trochę zmieszany — nie potrzebuję się wstydzić tego, że...
— Panie, nie! Ale za to... — Na szczęście wiatr zagłuszył dalsze słowa; dzięki temu
Kilurk nie oberwał po buzi.
— Do licha! — Wallon zniecierpliwił się. — Czy oni nie skończą tych czułości?
Wreszcie! Łagodnym, lecz stanowczym ruchem pani Maria Deplat oswobodziła się z
zaborczych ramion mężczyzny. Światło latarni padło na jego twarz i wówczas Henryk Wallon
wpił wszystkie palce w ramię swojego towarzysza.
— A podła, podła! — wycharczał. — To nie jest jej mąż!!!
— To ci dopiero sensacja! — mruknął Kilurk, ochłonąwszy ze zdumienia. — I jak tu
człek ma nabrać przekonania do instytucji małżeństwa? Sodoma!... Panie Wallon, czy pan może
zna tego gacha?
— Znam, znam — odparł zapytany głosem zbolałym — to jest Polak. Nazywa się jakoś
dziwacznie.. zaraz, zaraz, ...bodaj, że Żisznoski.
— Żisznoski? Hm. — Pan Kilurk wychylił się mocniej poza balustradę tarasu, aby sobie
bliżej obejrzeć właściciela tak dziwnego nazwiska, lecz tamci dwoje właśnie znikali w wylocie
tunelu. Za to po chwili dostrzegł jakiegoś innego jegomościa, który z plaży wdarł się na ganek i
ruszył w ślady czułej parki, skradając się w cieniu. — U-hum! Mąż jest na tropie.
— Mąż? — Henryk Wallon zainteresował się nagle. — Niech ją złapie na gorącym
uczynku! Dobrze jej tak — mamrotał. — Gdzież on jest?
Kilurk wskazał mu ciemną sylwetkę, prawie niewidoczną w tej chwili. Lecz niebawem
ów osobnik śledzący Marię Deplat znalazł się w sferze światła najbliższej latarni, i Henryk
Wallon zaklął siarczyście.
— Co znowu?
— Tttto... to... — grubas dygotał ze wzburzenia — to również nie jest jej mąż!!!
ROZDZIAŁ III
OGROMNY POŻAR
W godzinę później, czyli po trzeciej nad ranem, panna Blanka Ersing opuściła Hotel du
Palais. Piękną tancerkę zawsze otaczał rój wielbicieli, lecz dzisiaj Blanka pobiła swoje
dotychczasowe rekordy. Pięciu młodych ludzi wpakowało się do jej samochodu, drugie tyle
stanęło na jego stopniach, a reszta „gwardii przybocznej” uplasowała się w czterech innych
autach. Młodzieniec, któremu udało się zdobyć miejsce tuż obok „królowej”, uzurpował sobie z
tej racji godność szefa „lejbgwardii”.
— Wierni pretorianie! Daję wam rozkaz, byście w czasie jazdy przez miasto wznosili
okrzyk: Niech żyje królowa!, dopóki nie zachrypniecie.
— Niech żyje królowaaa!... — ryknęli chórem.
— Ależ dajcie spokój — Blanka zanosiła się od śmiechu — inaczej policja będzie sądziła,
że monarchiści dokonali zamachu stanu.
— Dla pani jestem gotów zostać nawet monarchistą... Panie Ersing, jedziemy. A ostro!
Gustaw Ersing, siedzący przy kierownicy, odwrócił głowę.
— Blanko, czy już możemy jechać? — spytał, pragnąc w ten sposób zaznaczyć, że tylko
ona może mu wydawać polecenia, ale nikt inny.
— Tak, braciszku. Jedźmy. Jestem bardzo zmęczona.
— Braciszku? — zdziwił się jeden z najmłodszych wielbicieli uroczej tancerki. — Pan
Gustaw jest pani bratem?
— A pan sądził, że jestem jej ojcem? Czy wyglądam tak staro?
— Ach, nie! Tylko nie widzę między wami ani cienia podobieństwa. Pan jest typem
południowca, panna Blanka typem rasy północnej. Dalej, pańska siostra jest zawsze pogodna,
wesoła, wiecznie roześmiana, a pan...
— Nasza matka była Hiszpanką, nasz ojciec Szwedem, rozumie pan? — wtrącił Gustaw
Ersing i ruszył z miejsca tak ostro, że rozgadany młodzieniec omal nie spadł ze stopnia.
Samochód królowej piękności okrążył pędem olbrzymi klomb kwiatów, ale ugrzązł już w bramie
hotelowego dziedzińca; bowiem przez Avenue Edouard VII pędziły właśnie po wariacku dwa
auta straży ogniowej.
— Niech żyje królowaaa! Hej, dlaczego stanęliście? — wołano z tyłu.
— Pali się.. No, już możemy jechać dalej.
— Stop! Królowo, mam genialny pomysł. Jedźmy za strażą!
— A to po co, miły paziu?
— Łapeczki całuję za pazia... Po to warto by tam jechać, że po klimacie balu świetnie
nam zrobi dawka silniejszych wrażeń.
— Racja! Dobrze mówi... Królowo, on jest naprawdę inteligentniejszy, niż na to
wygląda... Jedźmy za strażą.. Do ognia, panowie!
— Jedźcie sobie sami. Ja jestem śpiąca i wracam do pensjonatu.
— Aaaa, w takim razie, my z panią... Aż do łóżeczka!
— Panowie! — W głosie Gustawa Ersinga zabrzmiała nuta gniewu graniczącego z
wściekłością. — Nawet w żartach należy zachować pewną granicę!
„Gwardziści” zrobili zdziwione miny; woleli udawać, że nie rozumieją, o co chodzi temu
złośnikowi. Karawana ruszyła w dalszą drogę, ale już obok Kasyna Miejskiego spotkała dalsze
trzy samochody strażackie, pędzące śladem tamtych.
— Pali się gdzieś wcale przyzwoicie.
— Aha, aha — Blanka potakiwała sennie — ciekawam, co się zapaliło.
— Stać! Proszę stanąć!
— Z powodu?... Dlaczego?... Po co?
— Królowa chce wiedzieć, co się pali. Pretorianie, naszym obowiązkiem jest zaspokoić
ciekawość najpiękniejszej monarchini!
— Słusznie! Słusznie!
Wódz „gwardii” wyskoczył z samochodu, pobiegł do Kasyna i połączył się telefonicznie
z koszarami straży pożarnej.
— Tu La Gazette de Biarritz, mówi redaktor naczelny — zełgał z dużym wdziękiem. —
Podobno macie jakiś pożar. Gdzie? Co się pali?
Za chwilę powrócił do samochodu.
— Królowo — zrobił błazeńsko żałosną minę — przykrość, zwana pospolicie pożarem,
spotkała twoją rywalkę.
— Kogo? — Blanka ściągnęła brwi. — Co pan chce przez to powiedzieć?
— Mam na myśli madame Deplat. Czyż nie była dziś twoją rywalką? Azali nie brakowało
jej tylko sześciu głosów, żeby została królową? Na szczęście myśmy czuwali! Albowiem ty jedna
godna jesteś berła król...
— Niechże pan będzie poważny choć przez chwilkę. Co się pali, pytam.
— Willa Marion w dzielnicy Chambre d’Amour, tak mi powiedziano... A, jeżeli się nie
mylę, willa Marion należy do Jana Deplata.
— Tak, tak — wtrącił inny „gwardzista” — to jego willa.
— Jan Deplat, czy to ten młody blondyn, który wciąż tańczył z panią Deplat?
— Nie, królowo. To był jakiś cudzoziemiec.
— Polak. Ja go znam. Mieszka w moim hotelu.
— Jana Deplata w ogóle nie widziałem na balu.
— Ani ja.
— Panowie, jeszcze nie skończyłem... Dyżurny, który miał zaszczyt rozmawiać z
naczelnym redaktorem Gazette de Biarritz, dodał, że...
— Z jakim redaktorem?
— No, ze mną, tępa głowo! — Przedstawiłem się za redaktora.. Otóż ów dyżurny
powiedział mi, że pożar jest ogromny, zagraża innym willom i...
— Że co? — pytali dalej stojący młodzieńcy.
— Że ogromny pożar. Ogromny!
Tak było naprawdę. Pożar spostrzeżono za późno, bo dopiero wtedy, gdy płomienie
buchały już ze wszystkich okien. Los willi Marion został przesądzony na długo przed
przybyciem straży ogniowej, która też ograniczyła swoje wysiłki do zabezpieczenia sąsiednich
will, dość gęsto rozsianych w tej części lasku. Przy dzisiejszym wichrze wszystko było możliwe.
Tak na przykład zajęła się szopa, służąca Janowi Deplatowi za garaż dla jego samochodu,
chociaż ten garażyk stał w odległości dobrych dwudziestu kroków od nieszczęsnej willi...
Wokół sikawek motorowych zgromadziło się już ze dwieście osób, a tłum gapiów rósł z
każdą chwilą ku utrapieniu strażaków. Aż wreszcie przybyła policja. Odepchnięta przez nią
gromada sąsiadów Jana Deplata, letników i przekupniów podążających na targ do Bayonne,
zaczęła wiecować na szosie. Rej tutaj wodził przysadkowaty mężczyzna w baskijskim berecie
zabawnie mu zwisającym na lewe ucho. Był to pan Emil Jalivet, sąsiad pogorzelców. On mówił
najgłośniej, najczęściej, najwięcej, on wszystko najlepiej wiedział.
— Ja pierwszy spostrzegłem ogień. Ja! Ja wezwałem telefonicznie straż pożarną! —
powtarzał raz po raz. Dorzucił też garść szczegółów, kiedy komisarz policji zaczął się przeciskać
w jego stronę. — Sypiam zawsze przy otwartym oknie. Otwartym, ale zasłoniętym grubą
portierą, która nie przepuszcza światła. Dlatego nie ujrzałem łuny, gdy obudził mnie... sam nie
wiem, czy dym, czy niezwykły, jak na nocną porę, upał. Wstałem, podszedłem do okna,
odsunąłem portierę, ujrzałem ten dom w ogniu i krzyknąłem...
— Z radości! — wtrącił ktoś z tłumu. Kilka osób parsknęło śmiechem, lecz większość
zaczęła się oburzać. Pomimo to tamten wołał dalej. — Hej, Jalivet, stary łotrze! Każde dziecko
wie, żeś przegrał proces z Janem Deplatem i nienawidziłeś go śmiertelnie! Więc też cieszysz się
z jego nieszczęścia!
Warczenie motorowej sikawki tłumiło te słowa, ale coś niecoś każdy dosłyszał. Emil
Jalivet także. Może i dlatego tak głośno witał się z komisarzem?
— Pan mieszka tu obok, prawda?
— Tak, panie komisarzu. Jestem najbliższym sąsiadem Deplatów.
— Zatem zna pan zwyczaje domowników. Czy ktoś z nich był w willi, gdy...
— Wszystko powiem, panie komisarzu... Państwo Deplatowie są w mieście. Mieli iść na
bal. Powtarzam, co słyszałem od ich służącej, Anny Boucher, która mieszka przy rodzicach w
Sainte Madelaine. Po skończonej robocie często wstępuje do nas...
— Na plotki! — huknął ukryty w tłumie nieprzyjaciel Jaliveta.
— Więc Anna Boucher mówiła panu wczoraj, że...
— Nie, ona mi to dawniej mówiła, że pójdą na bal. Wczoraj jej nie widziałem... Hm, tak,
ale szofer sypiał w willi!
— Pocieszam się, że dziś go tu nie było, gdyż auta nie znaleziono w garażu.
— Ano, to widać Karol Fech pojechał ze swoim państwem.
— Dzięki Bogu. Dzięki Bogu, że nikt nie zginął w płomieniach.
— Co najwyżej Pluto. Ale dziw, że nic nie szczekał!
— Może pan nie słyszał szczekania?
— O, ten pies mnie co noc budzi. A dziś nie było go słychać wcale.
— Boże! A mała Ludwisia?! — Żona Jaliveta załamała ręce. — Jej przecież nie wzięli na
bal! Takie śliczne dziecko, o Boże, Boże kochany!
— Tak, to możliwe, że mała zginęła w ogniu. To nawet pewne, niestety...
— Nie udawaj, że cię to smuci, ty draniu!
— Panie komisarzu, proszę wyśledzić tego łobuza. Ja go zaskarżę!
Lecz komisarz miał ważniejsze sprawy na głowie, niż śledzenie zawziętego prześladowcy
Emila Jaliveta. Już spieszył do strażaków, by im zakomunikować wiadomość, że w płonącej willi
pozostało dziecko.
W kilkanaście minut później usłyszano przeciągły ryk syreny samochodowej. Jakieś auto
pędziło tutaj od strony Biarritz, więc tłum zebrany na szosie zaczął szybko tworzyć szpaler.
Potem klakson zabeczał gdzieś blisko i z poza zakrętu wypadła mała, szara limuzynka.
— Ich samochód! — poznał z daleka Emil Jalivet
Limuzyna wpadła w szpaler, stanęła, jak wryta. Zanim tęgi szofer zdążył się wygramolić,
odemknęły się drzwiczki tylnego przedziału samochodu i na gościniec wyskoczyła młoda dama
w czarnej, srebrem wyszywanej sortie, ubranej na białą suknię balową.
— To ona! — Jalivet powiedział to szeptem. — To Maria Deplat!
ROZDZIAŁ IV
PODEJRZENIA
Henryk Wallon powiesił lusterko na gwoździku wbitym w futrynę okna, palcami lewej
ręki wywinął sobie powiekę i zbliżył do oka strzykawkę.
— Stop! Co pan robi?
Wallon wyjrzał na zewnątrz; na ulicy stał pan Kilurk.
— Dzień dobry... Co robię? To, co mi okulista zalecił.
— A czy pan już jadł śniadanie? Czy pan nie wie, lekkomyślny człowieku, że takich
zabiegów nie wolno robić na czczo? Że to grozi utratą wzroku?
Wallon, zawsze przesadnie dbający o swoje cenne zdrowie, uwierzył. Wyszedł
natychmiast z hotelu i razem z Kilurkiem udał się do najbliższej kawiarni.
— Za tę bezcenną przestrogę powinien mi pan zafundować solidny obiad, ale ze względu
na kryzys gospodarczy, zadowolę się skromnym śniadaniem. Nie chcę pana rujnować. —
Rzekłszy to, chytry pan Kilurk zamówił sobie kawę, pieczywo, masło, marmoladę, trzy jajka w
szklance i podwójną porcję szynki. — No i cóż, panie Wal on; jak się panu spało po balu?
— Kiepsko. Bardzo kiepsko.
— Rozumiem. Prześladuje pana jeszcze widok Marii Deplat...
— Niech mi pan nie wspomina tej kobiety! Nie chcę jej znać!
— A ja ją właśnie poznałem tej nocy. I odwiozłem ją do siebie!
— Do siebie? Nie rozumiem. Jak to do siebie?
— No, do hoteliku, w którym mieszkam... Tylko, panie Wallon, proszę bez niecnych
domysłów! Pani Maria Deplat zajęła wprawdzie pokój sąsiadujący z moim, lecz drzwi pomiędzy
nimi są zamknięte, i przez dłuższy czas zapewne zamknięte pozostaną — westchnął.
— Panie Kilurk, czy pan mnie uważa za idiotę?!
— To, co ja uważam, jest w danym przypadku bez znaczenia.. W każdym razie nigdy ust
moich nie splamiłem kłamstwem... na czczo! — Tu Kilurk obejrzał się tęsknie za kelnerem. — I
daję panu słowo honoru, że mogę przysiąc, iż pani Deplat śpi w tej chwili w hotelu Pod srebrną
kotwicą. Niech się udławię tym śniadaniem, na które tak długo... Hallo, garçon, no nareszcie!...
które już niosą, jeślim zełgał choćby...
— Lecz dlaczego tam zamieszkała? Czy się rozeszła z mężem?
— Można to i tak nazwać. Rozeszli się.. Kelner, to ma być śmietanka? Te krowy pasą się
chyba wciąż nad rzeką!... Rozeszli się, powtarzam, na amen. Biedna pani Maria. Kiedy
obserwowaliśmy ją na balu w Hotel du Palais, ani nam przez myśl nie przeszło, że patrzymy na
wdówkę, która...
— Na wdówkę?! — Wallon postawił szybko filiżankę, którą już niósł ku ustom. — Panie
Kilurk, pan zdaje się jeszcze nie wytrzeźwiał po...
— Jak to, pan na prawdę nic nie wie, co się stało?
— Nie. Co się stało? Mówże pan nareszcie!
— Stało się — Kilurk zrobił grobową minę — że Jan Deplat nie żyje.
— Umarł?! Kiedy? Pierwsze słyszę!... Wczoraj widziałem go na plaży!
— Zmarł w nocy, prawdopodobnie koło godziny trzeciej nad ranem.
Henryk Wal on chwiał głową ze zdumienia, co nie przeszkadzało, że równocześnie
smarował sobie masłem rożek i czynił to cechującą go zawsze pedantycznością.
— Taki porządny człowiek — powtarzał — taki solidny klient... Czy na serce? Czy może
nieszczęśliwy wypadek?
— Wypadek... tragicznie... straszna śmierć... — Kilurk miał pełne usta. Wreszcie
przełknął. — Biedak spalił się na popiół... wraz z swoją willą.
— Cooo?! — Wallon zerwał się tak gwałtownie, że omal stolika nie przewrócił. — Willa
Marion?...
— Spłonęła doszczętnie!
Wallon opadł ciężko na kanapkę i rozdygotanymi dłońmi zaczął sobie rozpinać
kołnierzyk; wyglądał, jak człowiek, który się dusi.
— Tchu... Powietrza... Ooooch...
— Co panu jest? — Kilurk pochwycił karafkę z wodą, lecz Wallon odepchnął
szorstko jego dłoń.
— Co mi jest?! — wybuchnął. — To mi jest, że willa Marion była ubezpieczona we
Franconii! Słyszy pan?! A Franconia to ja! Rozumie pan?!... I żegnam. — Dźwignął się
ociężale.
— Ależ, panie Wallon...
— Muszę tam jechać natychmiast!
— Pojedziemy razem, lecz za kilka minut. Śniadanie trzeba...
— Odechciało mi się jeść.
— Ha, to ja się poświęcę. — Kilurk przysunął sobie porcje swojego towarzysza, który
wreszcie dał się przekonać, że nie ma się do czego spieszyć. — Tylko garażyk ocalał i to nawet
częściowo, natomiast willa spłonęła doszczętnie, jak już mówiłem... No cóż, takich wypadków
miał pan chyba na kopy, można się było przyzwyczaić. Ale towarzystwa asekuracyjne
przyzwyczajają się najchętniej do ściągania słonych składek. Kiedy ubezpieczony płaci należną
składkę przez całe dziesiątki lat, to...
— Tak — westchnął grubas — jeżeli płaci przez dziesiątki lat, to można taki pożar
przeboleć. Lecz Jan Deplat ubezpieczył się u nas zaledwie kilka tygodni temu!
— Hm, to miał szczęście... przepraszam... to pan miał pecha, chciałem powiedzieć...
A na jaką kwotę ubezpieczył willę?
— Na ogromną! — Wallon zwiesił głowę. — Na siedemset pięćdziesiąt tysięcy
franków...
Kilurk aż gwizdnął ze zdumienia.
— Czy drewniana willa mogła przedstawiać tak wielką wartość?
— Niewątpliwie tak, skoro moi urzędnicy zdecydowali się przyjąć ubezpieczenie na tę
sumę. Mam pełne zaufanie do swoich ludzi.
— A do swoich klientów?... Kiedy dzisiejszej nocy rozmawialiśmy o Deplatach,
napomknął pan, pamiętam dokładnie, że Jan Deplat jest właściwie bankrutem. Chciałbym być
kiedyś takim bankrutem, co ma auto i willę wartości siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków,
nie licząc ogrodu przy wil i, z którego można wykroić kilka ładnych parcel budowlanych.
— W ten sposób sprawy stawiać nie można, panie Kilurk; pan jest dziennikarzem, czyli,
proszę mi darować szczerość.. czyli golcem już z racji swojego zawodu. Dla pana willa i auto to
szczyt marzeń...
— Szczyt, jak szczyt, moje ambicje sięgają znacznie dalej.
— Lecz Jan Deplat, dopóki go kryzys nie zrujnował, był bardzo zamożnym kupcem.
Liczyliśmy go w Paryżu na dziesięć milionów. Kiedy więc z całego majątku pozostała mu tylko
ta willa, w dodatku obdłużona, stał się, jak na człowieka ze swojej sfery bankrutem.
— A ponieważ bankrutów ogarniają często myśli samobójcze, więc...
Tych słów Henryk Wallon już nie posłyszał, gdyż ujrzawszy na ulicy kolportera, zerwał
się i wybiegł z kawiarni. Po chwili wrócił, niosąc cały plik gazet. Odsunąwszy pisma paryskie,
których lekturę odkładał sobie na później, oddał pierwszeństwo dziennikom miejscowym, jak Le
Progres de Biarritz, La Petite Gironde i Le Courrier de Biarritz, pragnąc dowiedzieć się
bliższych szczegółów o pożarze willi Marion.
— Niech pan czyta głośno, ja się przez ten czas uwinę z szynką.
Henryk Wallon zaczął czytać:
— Dzisiaj około godziny trzeciej rano w dzielnicy Chambre d’Amour wybuchnął groźny
pożar, który tylko dzięki wysiłkom naszej znakomitej…
— ...straży pożarnej nie objął całej... Francji. Niech pan opuści ten wodnisty wstęp.
Szkoda czasu na to.
— Tak więc spłonęła jedynie willa „Marion”, należąca do Jana Deplata, który znalazł
śmierć w płomieniach... Według relacji pani Marii Deplat oraz służby, szofera Karola Fecha i
kucharki Anny Boucher...
— ...sprawa przedstawia się następująco... Tu należało zacząć.
— Państwo Deplatowie zamierzali udać się na bal do „Hotel du Palais”. Nie chcąc
pozostawiać swojej córeczki w domu bez żadnej opieki, postanowili, że mała Ludwisia spędzi tę
noc u Anny Boucher, mieszkającej przy rodzicach w mieście... Dzięki temu dziecko nie podzieliło
smutnego losu swojego ojca i ocalało...
— Ciekawe, co? — wtrącił znów Kilurk. — Przeciętny śmiertelnik byłby kazał służącej
pozostać przez tę noc przy dziecku, w willi, i nawet nie przyszłoby mu do głowy, by maleństwo
skazywać na nocleg u ludzi obcych, u rodziny kucharki. Kucharki!... Pan Deplat musiał mieć
widać złe przeczucia.
— Koło godziny dziesiątej szofer Fech, jak mu polecono, wyciągnął auto z garażu i
zajechał przed bramę willi. Pani Deplat zawołała go przez okno. Udał się na piętro do gabinetu
swego chlebodawcy. Pan Deplat leżał na tapczanie, okryty pledem aż pod brodę. Skarżył się, że
dostał migreny, że ma dreszcze i polecił szoferowi, by przyniósł i dorzucił kilka szczap drewna do
ognia w kominku. Gdy pani Deplat chciała zrezygnować z balu, pan Deplat zapewnił ją, że skoro
tylko będzie się czuł lepiej, przybędzie do „Hotel du Palais”. Wobec tego pani Deplat
zdecydowała się pojechać sama, nadmieniła też, że samochód zaraz mężowi odeśle. Na to pan
Deplat nie chciał się zgodzić.
— To mi od razu podpadło.
— Jak to, od razu? Kiedy?
— Gdy szofer Fech składał zeznania przed komisarzem policji. Stałem tuż obok i
słyszałem każde słowo... Od razu mnie to uderzyło, że Jan Deplat absolutnie nie chciał się
zgodzić, by szofer po niego przyjechał. Jeździć taksówką, czy, broń Boże, tramwajem, kiedy się
posiada własny samochód?!... No, ale proszę czytać dalej.
— Pan Deplat polecił jeszcze przyprowadzić do siebie psa, którego zachowanie było
dziwne podobno. Wierne zwierzę zapewne przeczuwało swój bliski koniec i tragiczny zgon
swojego pana, i zagładę domu, którego strzegło...
— Ten reporter musi być członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
— Pani Deplat pojechała więc sama do „Hotel du Palais” i stąd około północy
zatelefonowała do domu, ale nikt się nie odezwał. Wywnioskowała z tego, że mąż już wyszedł i
lada chwila zjawi się na balu. Minęła jednak godzina, a pan Deplat do „Hotel du Palais” nie
przybył. Zaniepokojona tym, pani Deplat zadzwoniła do willi powtórnie. Musiała czekać dość
długo, lecz wreszcie mąż się odezwał...
— To również ważny szczegół. O północy Deplat nie odpowiedział wcale, czyli nie było
go w pobliżu telefonu, a w godzinę później znowu był.
— Pan Deplat, jak powiada jego małżonka, był wtedy w bardzo złym humorze. Gniewał
się na żonę, że go obudziła, oświadczył, iż nadal czuje się nieświetnie i wobec tego w ogóle na bal
już nie przyjdzie. Wyraził przy tym stanowczo życzenie, aby żona nie psuła sobie z tego powodu
zabawy, by pozostała w „Hotel du Palais”, jak długo zechce... Wówczas to biedna pani Maria
Deplat po raz ostatni słyszała głos swojego małżonka..
— Musiał jej przy tym powiedzieć coś bardzo przykrego, skoro wkrótce potem
widzieliśmy ją w ramionach tego młokosa. To zwykły odwet mężatek..
— Panie Kilurk! — Henryk Wallon odłożył gazetę. — Uwagi, jakie pan wtrącał w czasie,
gdy czytałem, były...
— Głupie? Ha, po bezsennej nocy i...
— Były zadziwiająco mądre, trafne i szczególnie cenne dla mnie! Pan mi otworzył oczy!
Potrafię to hojnie wynagrodzić, jeżeli pan zdobędzie jakieś rzeczowe dowody na poparcie
swoich... swoich domysłów.
— To już nie są domysły, panie Wallon, ale... — mały gentleman jął zacierać dłonie i
dziwne błyski strzeliły mu z oczu — ale uzasadnione podejrzenia!!!
ROZDZIAŁ V
WAŻNE ODKRYCIE
Komisarz wzruszył ramionami.
— Powierzyłem zemdloną jego opiece rzekł gdyż zapewnił mnie, że jest kuzynem Jana
Deplata.
— To zełgał! Mój chlebodawca pochodził z Kanady, i we Francji nie miał żadnych
krewnych… Szkoda, że pan komisarz nie wylegitymował tego „kuzyna”. Że pan go nie spytał
chociaż o adres tutejszy. Dziwię się...
— Wypraszam sobie wszelkie uwagi, panie Fech! Trzeba było czuwać nad panią Deplat,
a nie wałęsać się wśród gapiów; nie byłby jej pan teraz szukał po całym Biarritz.
— Proszę się nie gniewać, panie komisarzu, ale mnie już rozpacz ogarnia; od czterech
godzin jeżdżę od hotelu do hotelu i na próżno.
— A w mieszkaniu służącej... jakże jej to... Anna... Anna Boucher...
— Do licha! O tym nie pomyślałem..
W tej chwili zadźwięczał telefon. Komisarz podszedł do aparatu, zdjął słuchawkę i po
chwili uśmiechnął się porozumiewawczo do strapionego szofera Deplatów.
— Owszem, pozwalam — rzekł krótko do mikrofonu i zawiesił słuchawkę. Zwrócił się
do Karola Fecha. — Telefonował od sąsiada Deplatów posterunkowy, którego pozostawiłem
przy zgliszczach. Zapytał mnie, czy może wpuścić do ogrodu spalonej willi... kuzyna Jana
Deplata. Czyli może pan teraz...
— Już pędzę, panie komisarzu. I dziękuję panu.
Karol Fech zaniepokojony tajemniczym zniknięciem swojej pani popędził do dzielnicy
Chambre d’Amour pełnym gazem, niewiele troszcząc się o to, że w dwóch miejscach
posterunkowi zanotowali numer jego samochodu, i po kilku minutach kawalerskiej jazdy dotarł
do celu.
— Dokąd? Dokąd to? — Jakiś policjant zagrodził mu drogę. — Przed przybyciem
komisji sądowo-lekarskiej nie wolno mi nikogo tam wpuścić.
— Ależ ja jestem jednym z domowników.
— Wszystko jedno.
— I chcę się rozmówić z... z kuzynem państwa Deplatów, którego jednak pan wpuścił do
ogrodu willi.
— A pan skąd wie o tym?
— Byłem u pana komisarza w chwili, gdy pan telefonował... Czy teraz pozwoli mi pan
wejść?
— Hm, bez pozwolenia pana komisarza nie mogę. Ale mogę tu przywołać tego kuzyna...
Karol Fech, prawdziwy olbrzym spojrzał na małego gentlemana z góry, w dosłownym i
przenośnym znaczeniu tego słowa.
— Pan jest kuzynem pana Deplata? Od kiedy, czy wolno wiedzieć?!
— No, od urodzenia... Pytanie doprawdy dziwne!
— Dziwne doprawdy jest to, że ja pana nigdy tu nie widziałem!
— Gdyż przyjechałem do Biarritz dopiero wczoraj... A pan kim jest?
— Szoferem państwa Deplatów... I chciałbym się dowiedzieć, dokąd pan zawiózł moją
panią... Muszę tam natychmiast jechać i...
— Jechać? To znaczy, że ma pan tutaj ich samochód, czy tak? Świetnie się składa. Nie
mam ochoty do ponownego spaceru per pedes...
— Dobrze, podwiozę pana.
— Tak, ale muszę wpierw ukończyć tutaj swoją robotę. Za godzinę będę...
— Za godzinę?! Ani mi się śniło!... Proszę o jej adres.
— O, nie ma głupich! Jeśli powiem adres, pan zaraz odjedzie...
— Oczywiście!
— Aha, a ja mam wracać do miasta pieszo? Nieee! Ja już wolę wrócić samochodem —
odrzekł pan Kilurk i odszedł w głąb ogrodu, głuchy na okrzyki i zaklęcia szofera, którego
policjant nie wpuścił do ogrodu spalonej willi.
Pieniąc się w bezsilnej wściekłości, Karol Fech powrócił do szarej limuzynki. Wsiadł,
nacisnął starter, ale po namyśle znowu motor zamknął.
— Muszę na niego zaczekać — westchnął z rezygnacją. Nie miało sensu jeździć od domu
do domu i szukać pani Deplat w mieście, które posiada siedemdziesiąt sześć hoteli, drugie tyle
Pensions de Familie i kilkaset will, najmujących pokoje letnikom. — Jutro znalazłbym jej adres
w biurze meldunkowym, ale ja z nią muszę się rozmówić dzisiaj!... Tak, tak, trzeba już zaczekać
na tego upartego capa... Ciekawym tylko, czego on tam szuka...
Pan Kilurk, jak nie trudno się domyślić, szukał „rzeczowych dowodów” na poparcie
swoich „uzasadnionych podejrzeń”. Oczywiście na rachunek Henryka Wallona, który mu
przyrzekł honorarium w kwocie dziesięciu tysięcy franków, jeżeli zdoła dowieść, że willę
Marion podpalił jej właściciel. Bo w tym wypadku Towarzystwo Ubezpieczeń Franconia będzie,
rozumie się, zwolnione z obowiązku wypłacenia pani Marii Deplat sumy siedmiuset
pięćdziesięciu tysięcy franków, na którą opiewała polisa.
— Dziesięć tysięcy za taką ciężką robotę to jest ordynarny wyzysk proletariatu —
mruczał pan Kilurk, okrążając jeszcze dymiące zgliszcza. Jego hipoteza, że Jan Deplat, chcąc
zapewnić żonie i dziecku wypłatę sumy siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków, sam podpalił
willę, miała sporo cech prawdopodobieństwa. Jan Deplat był de facto bankrutem, nie miał szans
odegrania się, mógł więc żywić zamiary samobójcze. Dziwnie podejrzane było jego wczorajsze
zachowanie się, to wysłanie z willi wszystkich domowników, ta nagła migrena, te dreszcze,
mające snadź usprawiedliwić to, że w ciepłą, sierpniową noc rozpalił ogień w kominku. A
wreszcie clou wszystkiego, ubezpieczenie zaledwie przed miesiącem willi, która była jego
własnością od szeregu lat. Czemuż dawniej nie obawiał się, że willa Marion może paść ofiarą
jakiego pożaru?!
— Jestem głęboko przekonany, że to było samobójstwo, ale jak tu zdobyć dowody? —
rozmyślał Kilurk, wkraczając do małego garażu. Ten budyneczek udało się straży ogniowej
ocalić częściowo; spłonęła tylko połowa dachu, i przez to górne „okno” wdzierała się tu obecnie
szeroka struga promieni słonecznych. Pomimo tak korzystnego oświetlenia i bardzo sumiennych
poszukiwań Kilurk nie znalazł tutaj żadnych „dowodów rzeczowych”. Kopnął więc ze złością
pakuły, których spory kłębek leżał obok blaszanej beczki na benzynę i dzięki temu futbolowemu
wyczynowi dokonał bardzo ważnego odkrycia. Znalazł list! Zmięty, zatłuszczony, ukryty wśród
gałganków, którymi sobie szofer ręce obcierał. — Eee, co mnie obchodzą listy miłosne pana
szofera — mruknął, rzuciwszy okiem na pierwsze rządki pisma. Lecz zelektryzował go podpis.
Brzmiał: Twój Janek... Teraz zaczął czytać od początku bardzo uważnie.
Skarbie Mój Najdroższy!
Nie wyobrażasz Sobie, jaką przeogromną radość sprawił mi Twój wczorajszy liścik.
Odczytywałem go dziesiątki razy i całowałem każdą literką, dopóki się pismo nie zamazało...
Nie umiem, nie potrafię nigdy wyrazić Ci słowami, jak bardzo Cię kocham. I jaki jestem
szczęśliwy, że nasza rozłąka skończy się za kilka dni. Gdy o tym myślę, świat wydaje mi się
piękniejszy, a życie skarbem bezcennym! Przy Tobie, Ty Mój Cudzie! Bo życie bez Ciebie byłoby
dla mnie... nie, nie, nie! Po co dopuszczać do siebie taką myśl niedorzeczną.
Za parę dni będziemy znów razem. I już na zawsze! I nie rozłączymy się ani na chwilę,
prawda, Maleńka? Taką beznadziejną pustkę czuję wokół siebie i w sobie, kiedy jesteś daleko, że
chce mi się wyć z rozpaczy.
Parę dni. To niby krótko, to niewiele. Lecz godzin ile? Minut? Sekund? A każda minuta
bez Twojego widoku, bez uśmiechu Twojego... to wieczność! To ponura noc, w którą samotny
rozbitek czeka z utęsknieniem wschodu słońca... Ty jesteś moim Słońcem! Ty mi przywracasz
radość życia, stłumioną...
Na tym się kończyła pierwsza stronica listu, pisanego drobnym „maczkiem”.
— Moja hipoteza wzięła w łeb — myślał głośno pan Kilurk, rozczulony tą lekturą. —
Człowiek, który tak kochał, nie popełnił samobójstwa. Nonsens! On nie podpalił willi. Buda
zajęła się po prostu od ognia w kominku... Jan Deplat, gdy żona zatelefonowała do niego,
powiedział przecież, że zrezygnował z balu i kładzie się spać. Czyli pożar zaskoczył go w czasie
snu... Od razu przecież mówiłem, że nie odbierze sobie życia człowiek, mający tak czarującą
żonę, jak pani Maria. Toć pisze do niej: świat wydaje mi się piękniejszy, a życie skarbem
bezcennym, przy Tobie, Ty Mój Cudzie... Jak on ją musiał kochać! Każde słowo tego listu wprost
tchnie płomienną miłością do żony. Aż się nie chce wierzyć, że to pisał businessman... Ha. może
bankructwo przerabia kupców na poetów?...
Pan Kilurk odwrócił kartkę i czytał dalej:
...przez niepowodzenia finansowe, jakie mnie spotkały w Paryżu. Straciłem tam prawie
cały swój majątek, to fakt, ale czymże jest strata tych moich dziesięciu milionów wobec jednej
Twojej pieszczoty! Wobec jednego pocałunku Twoich usteczek!
Och, wybacz, muszę przerwać pisanie. Słyszę klakson mojego samochodu. Żona wraca z...
— Hę?! Żona wraca? Więc ten list nie był pisany do żony?! A to ci sensacja! — Pan
Kilurk był szczerze zdumiony. Na chwilę przestał bimbać krótkimi nóżkami, których pięty
uderzały raz po raz w pustą beczkę na benzynę, „wygrywając” na niej akompaniament do
sentymentalnego walczyka, jakiego sobie nucił przy czytaniu. Potem zaś, ochłonąwszy ze
zdziwienia, powrócił do przerwanej lektury z podwójnym zainteresowaniem. Ale spotkał go
zawód. Po słowach żona wraca z Ludwisią była już tylko krótka seria namiętnych czułości i
podpis Twój Janek. Daty ani śladu w liście. I nigdzie Jan Deplat nie nazywał swojej kochanki po
imieniu. — Nic nie szkodzi — sądził Kilurk, zsuwając się z beczki — gdy znajdę kopertę, będę
znał adres tej damy.
Niestety, koperty pan Kilurk nie znalazł w garażu pomimo najdokładniejszych
poszukiwań. Wyszedł więc i zaczął jej szukać w najbliższym sąsiedztwie tego budyneczku.
Krążąc dokoła niego w zamyśleniu, omal nie nadepnął na zwłoki Jana Deplata, przyniesione tu
przez strażaków, złożone na trawie i okryte jakąś szarą płachtą. Nieco dalej leżał prawie
zwęglony Pluto.
— Biedny kundlu, gdybyś żył, powiedziałbyś mi całą prawdę — przemówił doń pan
Kilurk, zapominając przez roztargnienie, że Pluto w żadnym wypadku nie powiedziałby mu ani
słowa; co najwyżej mógłby zaszczekać tym swoim basem, przez który pan Emil Jalivet budził się
tak często. — Ale to musiał być wspaniały wilczur! Jaka potężna paszcza! — Kilurk przyklęknął
obok nieżywego psa, wsunął mu jakiś patyk pomiędzy szczęki, rozchylił je i gwizdnął przeciągle,
co u niego oznaczało nadzwyczajne zdziwienie. Szybko wyjął z kieszeni scyzoryk, rozwarł
ponownie pysk wilczura, poczym zaczął coś dłubać przy jego dolnej szczęce.
— Więc jednak... — mruknął, powstając. Maleńki przedmiocik wyjęty psu z pyska
zawinął troskliwie w chusteczkę, wsunął ją do tylnej kieszeni spodni i zawrócił w stronę furtki,
wiodącej z ogrodu na szosę. Maszerował ostro, podśpiewując sobie z radości, bowiem ów list
znaleziony w garażu wydawał mu się teraz drobnostką wobec odkrycia, jakie uczynił przed
chwilą. Przy furtce przystanął, obejrzał się raz jeszcze i pożegnalnym spojrzeniem objął zgliszcza
spalonej willi. — Zagadka tego pożaru wyjaśniona! — pomyślał z dumą. — A klucz całej
tajemnicy spoczywa, można powiedzieć bez przesady, tutaj — i poklepał się po tej części
korpusu, do której przylegała tylna kieszeń spodni.
ROZDZIAŁ VI
NOWA ZAGADKA
— Nareszcie! Długo pan kazał czekać na siebie.
Mały gentleman wzruszył ramionami.
— A pan jeszcze nie nawrócił nawet — odparł, wskazując na szarą limuzynkę Deplatów,
która chłodnicą była zwrócona w stronę Bayonne.
— Prawda! — Karol Fech palnął się dłonią w czoło. — Zawsze nawracałem w naszym
ogrodzie, ale dziś pan posterunkowy nikogo tam nie wpuszcza, prócz... kuzynów... A tutaj tak
wąsko diabelnie.
— Sto kroków stąd — wmieszał się policjant — można nawrócić nawet ciężarowym
samochodem.
Karol Fech odjechał więc ku temu miejscu, a Kilurk wdał się w pogawędkę z policjantem.
Zaledwie jednak zamienili kilka słów, rozległ się piskliwy zgrzyt hamulców. Przezorny pan
Kilurk zeskoczył do rowu i dopiero tam się obejrzał. Na. drodze stał śliczny, zielony roadster, to
było jego pierwsze spostrzeżenie. Z kolei ujrzał młodego gentlemana, który w bezbrzeżnym
osłupieniu patrzał ze stopnia auta na ruiny willi Deplatów i swoją nieruchomością żywcem
przypominał woskowe figury z paryskiego Musée Grévin. Ocknął się z tej zadumy dopiero
wtedy, gdy Kilurk, wylazłszy z rowu, podszedł do samochodu i palcami zabębnił po błotniku.
— Co tu się stało?! — wybuchnął.
— Paliło się, jak wolno nam wnosić z tych śladów — odparł Kilurk kpiąco. Poznał już
przybyłego. To ten bubek, który panią Marię całował wczoraj tak bezczelnie — pomyślał z
zazdrością. — Są także ofiary w ludziach! — dorzucił głośno, z wyrafinowanym okrucieństwem,
ale wnet tego pożałował. Bowiem przybyły zbladł, jak kreda, przyskoczył doń susem pantery i,
zamierzając snadź wytrząść całą prawdę z przygodnego informatora, zaczął go tarmosić z
żywiołowym temperamentem.
— Kto zginął, mów pan, na Boga! Kto zginął?!
— Depdepdeplat Jajajan. — Właśnie owe wstrząsy sprawiły to, że odpowiedź małego
gentlemana wypadła trochę tremolando.
— A ona?! — Jeszcze nie wypuścił Kilurka z sportowego uścisku, ale przynajmniej
przestał nim potrząsać, jak śliwą.
— Ona, ocalona, ocucona, odwieziona, do łóżka wsadzona, śpi.
— Gdzie? W jakim hotelu? Pędzę tam natychmiast!
— Po co? Żeby ją zbudzić? Denerwować? I... dododobrze, już popowiem. — Pan Kilurk
wolał uniknąć nowych wstrząsów, przez wzgląd na obfite śniadanie, jakie spożył dzisiaj z
„fundacji” Henryka Wallona.
— No, jedziemy panie — zabrzmiał głos Karola Fecha, który już nawrócił samochodem i
stanął obok zielonego auta. — O, pan Żisznowski — rzekł tonem pozbawionym cienia
uprzejmości.
— Juchnowski — poprawił go przybyły młodzieniec. — Karolu, gdzie zamieszkała
wasza pani? — Nareszcie wypuścił z rąk Kilurka.
— Ba, żebym to wiedział. Może wyjechała z Biarritz. Nikt tego nie wie...
— Owszem, ja wiem! — oświadczył z dumą mały gentleman. — Pani Maria Deplat
zamieszkała w hotelu Pod srebrną kotwicą przy Avenue...
— Znam tę budę — huknął Juchnowski, pędząc do swego samochodu.
Pan Kilurk wsiadł do szarej limuzynki, ruszyli w stronę Biarritz.
— Czemu pan mu dał adres mojej pani — rzekł Karol Fech z wyraźną wymówką w
głosie — mrugałem przecież, a pan nic. Pani Deplat będzie bardzo niezadowolona. Ona nie znosi
tego Polaka.
— Jestem wręcz odmiennego zdania bąknął mały gentleman cichuteńko, lecz szofer miał
widać znakomity słuch; nie zwalniając biegu, odwrócił się i spojrzał na swojego pasażera
wzrokiem nieprzyjemnie przenikliwym.
— Zakręt! — wrzasnął Kilurk. — Patrz pan przed siebie, u licha!
Rzeczywiście niewiele brakowało do tego, by szara limuzynka wyrżnęła w mur jakiejś
willi, zbudowanej tuż przy zakręcie szosy. Karol Fech przestał się odwracać i rozmawiać. Za to
Kilurk obejrzał się wstecz, by stwierdzić, czy Juchnowski już nawrócił. I spostrzegł zielony
roadster na owym zakręcie.
— Gazu, Karolu! — krzyknął. — On nas dopędza.
— Nie dopędzi!
— Dopędzi, na pewno dopędzi. — Pan Kilurk był wielkim zwolennikiem kawalerskiej
jazdy, więc też drażnił, jak umiał najlepiej szoferską ambicję Karola Fecha. Dzięki temu
pomknęli pełnym gazem ku oburzeniu letników wracających z plaży ha obiad.
Ale już na początku długiej Avenue Edouard VII motor szarej limuzynki zaczął „kichać”,
prychać i w ogóle „strajkować”. Karol Fech zaklął głośno.
— Benzyny zabrakło — wyjaśnił Kilurkowi — pod górkę nie wyciągnie.
Zgrzytnął zębami, gdyż w tej chwili Juchnowski prześcignął ich i popędził jak szalony
dalej, nie przejmując się snadź wcale tym, że zbliżał się do centrum miasta w porze prawie
największego ruchu ulicznego.
— Śmiał się z nas, szelma!
— Rira bien qui rira le dernier — warknął Karol Fech, skręcając w pierwszą napotkaną
przecznicę. Z wielką biedą dotarli do stacji benzynowej, umieszczonej przed szerokimi wrotami
garażu, w którym aż się roiło od różnych packardów, rolls-royce’ów, aubura-cordów i tym
podobnych wozów. Z budki odźwiernego wyszedł jakiś Bask.
Przywitał się z Karolem jak z dobrym znajomym.
— Po oliwę? — spytał. Ujrzawszy, że Karol odkręca żelazny szpunt przy zbiorniku na
benzynę, wyraził swoje zdziwienie. — Oh, la, la! Tyle teraz jeździcie, że już wam gazolinki
zabrakło? Zaledwie onegdaj wziął pan dwieście litrów i...
— Ależ mamy, mamy jeszcze, tylko zapomniałem nalać. Pańska beczka stoi prawie
pełna...
— Lekka przesada — mruknął pod nosem pan Kilurk, przypomniawszy sobie swój pobyt
w garażyku Deplatów. Jedyna beczka, jaka tam stała, była zupełnie pusta; toć siedział na niej i
bębnił w nią nogami. — Onegdaj wzięli dwieście litrów! Nie dziwota, że willa paliła się tak
ślicznie — myślał teraz. — A ten idiota Karol jeszcze nie wie, że tamta baryłka jest próżna. I
trzymaj tu, człowieku, szofera!
Napełniwszy zbiornik, ruszyli w dalszą drogę i już bez wszelkich przygód dotarli do celu.
Przed hotelikiem Pod srebrną kotwicą stał zielony roadster. Czekała obok niego służąca
Deplatów, Anna Boucher, trzymając za rękę małą, najwyżej trzyletnią dziewczynkę. Dziecko
pierwsze spostrzegło zajeżdżającą szarą limuzynkę. Zaczęło podskakiwać z radości.
— Tatuś! Tatuś jedzie, Anno — powtarzało i zrobiło zawiedzioną minkę, kiedy z
limuzyny wysiadł pan Kilurk.
Tymczasem Anna podeszła do szofera.
— Dobrze, żeście przyjechali, Karolu. Zawieziecie mnie z małą do...
— Ja bym się chciał najpierw zameldować pani.
— Pani was teraz nie przyjmie, rozmawia z panem Żisznowskim.
Karol łypnął oczyma złowrogo na dźwięk tego nazwiska. Potem zaś, kiedy Anna
nadmieniła, że musi załatwić kilka pilnych sprawunków dla pani Deplat, której przecież spaliły
się wszystkie rzeczy, oprócz jednej sukni (w dodatku balowej) ...ustąpił. Ustąpił tym
skwapliwiej, że mała Ludwisia zapytała:
— Anno, czy nie pojedziemy z panem Żisznowskim?
— Nie, malutka! Ze mną pojedziecie!... Anno, czy masz pieniądze na te sprawunki? Bo
jeżeli nie, to ja służę najchętniej.
Przez chwilę spierali się oboje, które z nich użyczy swoich pieniędzy na owe wydatki.
Pan Kilurk był tym silnie wzruszony.
— Ci nie opuszczą swojej pani w nieszczęściu — myślał, spoglądając przez chwilę za
odjeżdżającą limuzynką. — Chciałbym mieć kiedyś tak oddaną służbę...
Przed drzwiami pokoju, w którym dzisiaj nad ranem umieścił żonę tragicznie zmarłego
Jana Deplata, przystanął, by się wysapać po szybkiej „wspinaczce” na trzecie piętro. I w tej
samej chwili usłyszał podniesiony głos pięknej wdówki:
— Nie chcę pana więcej widzieć na oczy, powtarzam!
— Ależ... proszę mi pozwolić... — To mówił Juchnowski, którego nazwisko wszyscy tu
wymawiali z francuska jako Żisznowski, z akcentem na ostatniej sylabie... — Pani krzywdzący
zarzut...
— Wiem, co mówię! — przerwała mu ostro. I żądam stanowczo, aby pan zapomniał, że
znaliśmy się kiedykolwiek!... Nienawidzę pana!
Zaintrygowany Kilurk uskoczył w bok, posłyszawszy odgłos szybkich kroków w pokoju.
Dzięki temu nie oberwał w twarz drzwiami, których skrzydło otworzyło się gwałtownie. Na
korytarz wypadł Juchnowski blady jak trup. Nie dostrzegł małego gentlemana, chociaż ów stał
tuż obok, udając, że z ogromnym zajęciem ogląda jakiś bohomaz na ścianie. Nie widział nic. Z
głową nisko zwieszoną na piersi powlókł się ku klatce schodowej…
— Zamroziła chłopaczka jak butelkę szampana — mruknął Kilurk, podchodząc znów
powoli ku drzwiom pokoju pani Deplat, niedomkniętym obecnie. I nagle usłyszał krótkie zdanie,
które mu zabiło porządnego klina do głowy.
— On! — zawołała pani Deplat. — On jest winien śmierci mego Janka!
ROZDZIAŁ VII
NIEBOSZCZYK ZWIAŁ!
Tegoż dnia po południu miał się odbyć pogrzeb Teodora Bretona. Był wyznaczony na
godzinę trzecią i na długo przed trzecią zaczęły się gromadzić na cmentarzu prawdziwe tłumy,
bowiem zmarły rybak cieszył się, dzięki swojemu kapitalnemu humorowi, wprost rekordową
popularnością na całym wybrzeżu. Wielu rybaków z dalszych miejscowości nie chciało
początkowo uwierzyć, że Teodor Breton umarł.
— Tere-fere! Rzucił kapelusz do wody i zaszył się w jakiej knajpie, a rodzina myśli, że
utonął — mówili. — Nie znacie to starego figlarza?! — Dopiero, gdy na kościołach ukazały się
klepsydry, uwierzyli w śmierć starego figlarza i przybyli tłumnie, by oddać mu ostatnią
przysługę.
Zwlekano z rozpoczęciem smutnego obrzędu przez prawie dwie godziny, wreszcie
proboszcz oświadczył rodzinie, że dłużej czekać nie może, gdyż za godzinę musi być na dworcu.
— Wyjeżdżam do Lourdes, zrozumcież to — tłumaczył. Rodzina zmarłego tłumaczyła
mu nawzajem, że Paweł Breton, jedyny syn Teodora przybędzie tu lada chwila; dostał urlop,
wyjechał w nocy z Paryża, dziwne doprawdy, że jeszcze nie przybiegł z dworca. Może pociąg
miał spóźnienie?... Pokazali proboszczowi depeszę i wytargowali jeszcze kilka minut zwłoki.
Przez ten czas przyjaciel nieboszczyka, drugi wiceburmistrz miasta, wygłosi mowę...
Wiceburmistrz wygłosił swoje kwieciste przemówienie, przeciągnął je umyślnie, upłynęło
więc znowu trochę czasu, a Paweł Breton nie przybył.
— Bardzo mi przykro, ale dłużej czekać nie mogę — powiedział proboszcz kategorycznie
i niebawem kondukt żałobny wyruszył z kaplicy cmentarnej do małego grobowca Bretonów.
Trumnę poniosło sześciu młodzieńców, będących dumą dzielnicy Beau-Rivage; dość powiedzieć,
że był wśród nich urodziwy Filip, największy donżuan wśród listonoszów, a zarazem jedyny
listonosz pośród donżuanów. Natomiast pominięto przy tym zaszczytnym wyróżnieniu Michała,
który okazał się tchórzliwym blagierem; bo niestworzone rzeczy opowiadał o swoich przygodach
w świecie, a kiedy miał złożyć tu, na miejscu dowody swej rzekomej odwagi, siedział gdzieś
przez caluśką noc i dopiero nad ranem powrócił do domu blady, roztrzęsiony, półprzytomny,
błagając, by go o nic nie pytano. Za karę nie należał do honorowej szóstki. Ośmieszony, witany
ironicznymi spojrzeniami młodzieńców i dziewcząt, które jeszcze wczoraj traciły dlań głowy,
kroczył z wzrokiem wbitym w ziemię pośród starszych...
Nadszedł ostatni moment żałobnego obrzędu. Grabarz wszedł do grobowca, by
przytrzymać trumnę w chwili opuszczania jej na żelazne legarki, ksiądz ujął w dłonie
symboliczną grudkę ziemi, rozległ się szloch kobiet i nagle...
— Stójcie! Stać!
Wszyscy odwrócili głowy, dalej stojący zaczęli się rozstępować pospiesznie, odsłaniając
widok na cyprysową aleję. Jej środkiem biegł w tę stronę młodziutki żołnierz.
— Pawełek! — matka poznała go już po głosie.
Duchowny zerknął na zegarek.
— Pawełku, dziecko moje najdroższe... ojciec... nie żyjeeee.
— Czemu tak późno? Żałuj, że nie słyszałeś mego przemówienia.
Paweł ściskał czyjeś dłonie na prawo i lewo, z jednych objęć wpadał w drugie, ale
pomimo to wszystko konsekwentnie przedzierał się ku księdzu.
— Chciałbym... proszę... ojca zobaczyć... bardzo proszę i...
— Teraz już niemożliwe — wtrącił grabarz. — za późno.
— Czemu to za późno. Wam się spieszy? Toć wieko nie przybite. Ino podnieść. Chłopiec
z tak daleka jedzie... — padały zewsząd okrzyki.
— Księże proboszczu. — Paweł przełknął łzy, stanął na baczność. — Kapral Breton
melduje posłusznie, że pociąg miał spóźnienie... Nie moja wina.
— Niechże mu ksiądz pozwoli — interweniował wiceburmistrz.
— Tylko spojrzę na ojca... Pół minutki... Toć go już nigdy nie ujrzę...
Proboszcz skinął głową przyzwalająco.
— Rozumiem cię, mój synu — rzekł łagodnie.
W mig postawiono trumnę na ziemi, sześciu wyróżnionych młodzieńców pochwyciło
wieko i, na komendę Filipa, podniosło je w górę.
— Jezuuu!!! — Tylko żona zmarłego wydała okrzyk i zemdlona osunęła się w ramiona
swoich córek. Wszyscy inni stali przez dłuższą chwilę, jak gromem rażeni. Wreszcie ksiądz
oprzytomniał. Surowy, przeszywający wzrok wpił w grabarza.
— Co to znaczy?! — krzyknął.
— Co to znaczy?! — zawtórował mu trupio blady Paweł i z zaciśniętymi pięściami
przyskoczył do grabarza. Ledwie go powstrzymano. Kobiety zaczęły spazmować. Ludzie dalej
stojący zmiarkowali, że stało się coś strasznego i przeciskali się w stronę grobowca,
powiększając ogólny zamęt. Bliżej stojący wydawali okrzyki zgrozy, oburzenia, aż ponad te
wszystkie głosy i ponad coraz głośniejszy płacz kobiet wybił się jęk wiceburmistrza:
— I ja... Ja, moją mowę pogrzebową wygłaszałem nad tym?!
— Co się stało? Kto zemdlał? Co się stało? — wołano w ostatnich szeregach tłumu.
— Ano, stało się — odparł głośno listonosz Filip... (czuł, że ośmieszył się również, i w
jego głosie drgała wściekłość) — stało się, że nieboszczyk zwiał!
Poniekąd miał prawo tak twierdzić, bowiem w trumnie zamiast zwłok Teodora Bretona
spoczywał podłużny worek, czymś nieźle wypchany.
— Piaskiem — stwierdzono niebawem... Poniekąd miał prawo twierdzić, że nieboszczyk
zwiał, bo Teodor uchodził za niepoprawnego figlarza... A jednak Filip się mylił...
ROZDZIAŁ VIII
NAGŁY PRZESTRACH
Po tym, co spotkało Juchnowskiego, pan Kilurk wkraczał do pokoju Mari Deplat bardzo
niepewnie, lękając się podobnego przyjęcia. Lecz wbrew tym obawom młoda wdowa przywitała
go, niczym najlepszego przyjaciela i dziękowała mu tak wylewnie, jakby jej jakieś nadzwyczajne
przysługi wyświadczył.
— Nie przesadzajmy, droga pani, nie przesadzajmy — bronił się, spuszczając skromnie
oczy. — Przywiozłem panią tutaj, powiedziałem Annie Boucher, gdzie panią znajdzie, to i
wszystko; każdy na moim miejscu byłby się był zachował tak samo... Ale à propos pani służącej,
którą spotkałem, wchodząc do hotelu przed chwilą, czy pani dała jej jakie zlecenia?
— Owszem, Anna ma mi załatwić kilka sprawunków toaletowych. Nie mogę wyjść na
miasto w balowej sukni, a przecież muszę wyjść jak najprędzej. Trzeba się zająć — podniosła
chusteczkę ku oczom — pogrzebem...
— Czy mógłbym pani służyć swoją pomocą?
— Tak, tak... Jaki pan dobry...
— Oto pięćset franków na razie — wyjął portfel. — Jutro w banku...
— Ależ nie to miałam na myśli. Pieniądze?!
— Pożyczka...
— Nie potrzebuję jej. Dziękuję panu za dobre chęci.
— To się tak mówi nie potrzebuję. Przecież pani została w jednej koszuli... A sprawienie
sobie czarnej sukni, kapelusza, pończoch, welonu? A koszty pogrzebu?... Czy pani posiada na to
pieniądze?
— W tej chwili nie, ale będę miała. Willa była ubezpieczona.
— Ach, pani na to liczy! No, to proszę spokojnie przyjąć te pięćset franków. Jutro
podejmę z banku jeszcze półtora tysiąca, by zaokrąglić tę pożyczkę.
— Nie rozumiemy się, widzę. — Błysk zniecierpliwienia zamigotał w podłużnych, jak
migdał, oczach Marii Deplat. — Powtarzam, willa Marion była ubezpieczona. Na siedemset
pięćdziesiąt tysięcy, jeśli dobrze pamiętam.
— Pięknie... Czyli, w najlepszym razie, za trzydzieści dni od daty spalenia się willi wolno
pani domagać się wypłaty tej sumy... Tak, za miesiąc!
— Dopiero za miesiąc?! — Była tym mocno zaskoczona.
— Tak przypuszczam. Towarzystwa asekuracyjne zastrzegają sobie zwykle termin
miesięczny. Wątpię, by dla kogoś zrobiono wyjątek..
— Dla mnie zrobią wyjątek! — Ożywiła się. Lekki rumieniec zabarwił przelotnie jej
śniade policzki. — Na moje szczęście bawi tutaj dyrektor towarzystwa Franconia, w której nasza
willa była ubezpieczona... pan Henryk Wallon.
— Wallon? — Kilurk udał, że pierwszy raz w życiu słyszy to nazwisko.
— Tak. On bywał u nas i... i jest mi bardzo życzliwy.
— Przypuśćmy. Ale życzliwość życzliwością, a wypłata takiej sumy...
— I tak ją będzie musiał wypłacić. Chodziłoby tylko o trochę wcześniejszy termin.
— Hm, to jeszcze kwestia, czy w ogóle wypłaci. Widzi pani, towarzystwa asekuracyjne
lubią się uciekać do różnych kruczków. Niekiedy szacują nadmiernie wysoko to, czego ogień nie
zdołał strawić, aby jak najwięcej móc urwać z premii. Albo...
— Cóż mogą strącić w tym wypadku? Willa spłonęła doszczętnie!
— Lecz nie ustalono dotychczas, co było przyczyną pożaru. Gdyby zachodził wypadek
rozmyślnego podpalenia, to hm...
— Cooo?! Pan twierdzi, że...
— Broń mnie Boże! — przerwał jej szybko. — Nie ja. Obawiam się jednak, że pan
Wallon będzie się starał dowieść, że pożaru nie spowodował przypadek. A jeśli tego dokaże,
natenczas pani nie otrzyma ani franka.
Maria Deplat załamała ręce, zwiesiła głowę tak nisko, że broda dotknęła nasady jej
pięknej, rasowej szyi.
— Wówczas — wyszeptała — znalazłabym się w skrajnej nędzy... I mniejsza o mnie, ale
moje dziecko, moja słodka Ludwisia... Nie! — energicznym ruchem podniosła głowę. —
Rozmyślne podpalenie?! Cóż za nonsens! A kto, zdaniem pańskim, jest tym zbrodniarzem?!
— Zdaniem pańskim, zdaniem pańskim — jął gderać — tu nie chodzi o moje zdanie.
Niech pani raczej powie, kogo pani by podejrzewała, gdyby ustalono, że pożar willi był dziełem
zbrodniczej ręki. Czy nie macie jakiego wroga?
— Hm, nie chciałabym na nikogo rzucać podejrzeń... Nie, nie to niemożliwe, aby to mógł
uczynić Emil Jalivet! Był złym sąsiadem, ale do tego...
— Jalivet? — Pan Kilurk zerknął do notesu. — A to ciekawe! Czy wie pani, kto pierwszy
zauważył ogień? Kto wezwał straż pożarną? Jalivet!
Na dłuższą chwilę zapadło głuche milczenie. Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać,
że tych dwoje powiedziało sobie już wszystko, co powiedzieć chciało... na razie, że co najwyżej
wymówią pożegnalne formułki i wizyta będzie skończona. Pan Kilurk wykonał kilka razy taki
ruch, jak gdyby chciał powstać z krzesła, pani Deplat przełożyła wymiętą chusteczkę do lewej
dłoni, by prawą móc podać gościowi do shake-handu. Lecz przy tym patrzyli sobie w oczy
nieprzerwanie i nieprzerwanie rozmawiali z sobą... spojrzeniami. Aż w pewnej chwili mały
gentleman uśmiechnął się kącikami ust.
— Nie, nie piękna pani — pomyślał z humorem — i tak nie odgadniesz, kim jestem w
rzeczywistości.
Ten dyskretny uśmieszek zaniepokoił Marię Deplat. Drgnęła.
— Ty coś wiesz — myślała równocześnie — ale co? Cooo?!
I jej to przeciągające się milczenie zaciążyło wcześniej.
— Panie Kilurk — przemówiła, starając się opanować lekkie drżenie głosu ja bardzo
proszę o szczerość; czy, według pana, ten pożar spowodował ktoś... rozmyślnie?
Mały gentleman podniósł się z krzesła.
— Powiedziałem już pani, że moje zdanie nie powinno w ogóle wchodzić w rachubę
odparł wymijająco. — Wszystko nam wyjaśni obdukcja.
— Co to jest obdukcja?
— Obdukcja jest to sądowo-lekarskie... — zaczął tonem wykutej na pamięć lekcji —
sądowo-lekarskie zbadanie zwłok, połączone z sekcją, celem stwierdzenia rodzaju śmierci jej
przyczyny i warunków, wśród jakich nastąpiła... Ponieważ pani małżonek zmarł śmiercią
nienaturalną, że tak powiem: gwałtowną, więc odbędzie się sekcja jego zwłok i...
— Nigdy! — krzyknęła przejmująco. Zerwała się z krzesła.
Kilurk od chwili gapił się bezmyślnie na chusteczkę, którą młoda wdowa nerwowo mięła
w palcach i tarmosiła. Podniósł głowę dopiero wtedy, gdy zabrzmiało to Nigdy!. Pani Maria
Deplat była niesamowicie blada, w jej pięknych oczach czaił się przestrach.
— Nigdy na to nie pozwolę! — powtórzyła tym samym tonem...
ROZDZIAŁ IX
NOTATKA NR 3
Dopiero po kolacji znalazł pan Kilurk trochę wolnego czasu na rozmyślania.
— Zacznijmy od niej — mruknął, wciągając piżamę — pomimo wszystko, jestem
skłonny uważać ją za niewinną. — Miał na myśli oczywiście nie piżamę, tylko panią Marię
Deplat. — Ale bezwzględnie niewinne jest dziecko. I ta maleńka, słodka Ludwisia zostanie
nędzarką, jeżeli Towarzystwo Asekuracyjne Franconia wykręci się od wypłaty owych siedmiuset
pięćdziesięciu tysięcy franków. A może się łatwo wykręcić! Wystarczy, bym Wallonowi
powiedział o tej beczce benzyny... Albo, żebym mu wręczył pigułkę, wyjętą z pyska wilczura
Deplatów...
Z tylnej kieszeni spodni, przewieszonych niedbale przez krzesło wyciągnął chusteczkę,
rozwinął ją ostrożnie i ujął w palce spłaszczoną kulkę.
— Kaliber 7.65, albo jestem gips — stwierdził. — Gdybym jeszcze mógł ustalić, kto
posiadał rewolwer tego kalibru, czy Jan Deplat, czy Emil Jalivet, tajemnica byłaby ostatecznie
wyświetlona. Boć sprawcą pożaru był chyba ten sam jegomość, który zastrzelił psa... Mały
gentleman wyciągnął się wygodnie na tapczanie i w dalszym ciągu snuł swoje rozważania.
— Sprawa skomplikowała się paskudnie westchnął.
Bowiem pierwotnie przyjmował tylko hipotezę samobójstwa. W tej wersji rzecz
przedstawiała mu się następująco: Po zbankrutowaniu Jan Deplat postanowił odebrać sobie życie.
Aby żony i dziecka nie pozostawić bez środków do życia, ubezpieczył swoją willę na wypadek
ognia na siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków, w tej myśli, że on sam ją podpali. Krytycznej
nocy wysłał wszystkich domowników z willi, napalił w kominku jeszcze zanim odeszli, by
władzom ułatwić ustalenie przyczyn pożaru, zastrzelił swojego psa, żeby swoim wyciem nie
zaalarmował sąsiadów, następnie rozlał po pokojach owe dwieście litrów benzyny, podpalił i
prawdopodobnie otruł się lub zastrzelił, by sobie mąk oszczędzić.
Tę najprostszą hipotezę podważyło mocno znalezienie w garażu listu Jana Deplata do
jego tajemniczej kochanki. Taka radość życia tryskała z każdego zdania owego listu, że Kilurk od
razu zwątp ił w to, b y Jan Deplat mógł się dobrowolnie życia pozbawić... Czyż więc przypadek
spowodował pożar?
— Ba, a benzyna? A zastrzelenie psa?
Pytanie skierowane dzisiaj w południe do Marii Deplat, czy jej mąż miał jakich wrogów,
wyłoniło nową koncepcję, że willę Marion podpalił z zemsty Emil Jaliret. On przegrał dość
kosztowny proces z Janem Deplat, on był jego zaciętym wrogiem, on pierwszy spostrzegł pożar,
on zaalarmował straż ogniową.
— Tak, ale to nie są nawet poszlaki. To tylko przypuszczenia. A gdzie dowody?...
Wróćmy raz jeszcze do pierwszej koncepcji. Jeżeli Jan Deplat przez swoje samobójstwo
chciał finansowo dopomóc rodzinie, to po kiego diabła pozbawiał ją dachu nad głową? Czyż nie
było daleko prostszym wyjściem, gdyby zamiast willi był ubezpieczył siebie?! I gdyby potem
skoczył z jakiej skały, czy utonął, czy gazem się otruł, upozorowawszy nieszczęśliwy
wypadek?!... Stop, aniołku! — Mały gentleman aż usiadł na tapczanie, tak go zelektryzowało
nowe przypuszczenie: — A może ten cwaniak ubezpieczył również i siebie?! Oczywiście już nie
we Franconii, ale na przykład w Prudentialu, czy w innym jakim Lloydzie...
Pan Kilurk sięgnął po notes i zapisał sobie dla pamięci:
1) Poprosić znienacka p. Marię, by pozwoliła obejrzeć polisy asekuracyjne. Użyć liczby
mnogiej: polisy!
Za jednym zamachem dopisał drugą notatkę:
2) Zapytać jakiego światowca, czy wypada zawieźć świeżą wdówkę do San Sebastian na
walki byków.
— Do trzech razy sztuka — mruknął po chwili i liczba zapisków w jego notesie wzrosła o
jeszcze jedną:
3) Wygłosić mówkę pogrzebową nad trumną Jana Deplata.
Uważał ten ostatni koncept za najlepszy. Był pewny, że w ten sposób ujmie sobie Marię
Deplat, która, co tu ukrywać, podobała mu się ogromnie.
— No, ja jej również zapadłem głęboko w serce — pochlebił sobie, jako że był
niepomiernie zarozumiały na tym punkcie. — Najlepszym tego dowodem jest to, że ze mną
rozmawiała tak długo, a Juchnowskiego wyrzuciła za drzwi. I ostatecznie nie ma się czemu
dziwić, iż z nas dwóch wybrała mnie. Kobietka ma dobry gust, ot co!... Juchnowski, Juchnowski
— powtórzył kilka razy, marszcząc przy tym czoło... Jakże to ona powiedziała głośno, zanim
wszedłem do jej pokoju?... Mam! — przypomniał sobie. — Zawołała: On jest winien śmierci
mego Janka!... Co to znaczy, u licha?!
Nie mógł sobie darować, że wprost nie zapytał o to pani Marii, i postanowił to uczynić
jutro rano.
— Czyżby to miało znaczyć, że on willę podpalił?!
Ożywił się na moment, a potem zaklął siarczyście, zorientowawszy się, że liczba
domniemanych podpalaczy znowu wzrosła; oprócz Jana Deplata i Emila Jaliveta, miał teraz
jeszcze trzeciego podejrzanego, Tadeusza Juchnowskiego.
— Coraz gorzej, coraz ciemniej — westchnął — a wszystkie te wątpliwości mogła była
rozstrzygnąć sekcja zwłok.
Z sekcji zwłok władze zrezygnowały na usilne prośby i zaklęcia Marii Deplat, która nie
chciała dopuścić do tego, by jej ukochanego Janka krajano nożami po śmierci. I musiała snadź
mieć potrzebną protekcję, skoro ograniczono się do powierzchownych oględzin zwęglonych
zwłok. Oczywiście takie oględziny nie dały wyniku, jakiego oczekiwał pan Kilurk, bowiem
stwierdzono tylko, że Jan Deplat zmarł skutkiem pożaru swojej willi.
— I bądź tu człeku teraz mądry — zżymał się. — Proszę wejść! — krzyknął,
posłyszawszy pukanie do drzwi.
Weszła Zuzanna Labrosse, właścicielka tego hoteliku, niebrzydka, ale zbyt pulchnawa
brunetka w „niebezpiecznym wieku”.
— Dobry wieczór panu.. Czy pan nie ma jakich życzeń?
— Ja, nie — pan Kilurk jął szybko zapinać guziki piżamy i przybrał skromniejszą pozę,
— ale pani na pewno.
— Zgadł pan — westchnęła. — Przychodzę do pana po dobrą radę. Chodzi o tę panią,
którą pan przywiózł dzisiaj nad ranem.
— O panią Deplat? — ożywił się od razu.
— Tak. Deplat... Powiedziała, że wyprowadzi się stąd jutro, jeżeli jej nie dam drugiego
pokoju dla córeczki i służącej, która ma spać z małą. A ja naprawdę nie mam nic wolnego.
— Jak to, jeszcze parę dni temu mówiła pani, że dwa pokoje są wolne.
— Co to za pamięć! Co za pamięć! — zachwycała się, idąc powoli w stronę tapczanu. —
I były wolne. Ale jeden zajął mój siostrzeniec, Michaś, ten marynarz, wie pan? A w drugim
umieściłam panią Deplat... Gdyby pan zechciał jej odstąpić swój pokój... choć na parę dni, aż się
coś opróżni...
— Czy przez te parę dni mam nocować na plaży?
— Boże uchowaj! Przez te parę dni mógłby pan spać u mnie, a ja bym nocowała obok, w
jadalni... No bo przecież w łazience pan by nie chciał?...
— W wannie?
— Nie. Skądże! Na wannie kładzie się trzy deski, na nich materac, i łóżko gotowe. Nieraz
już tak musieliśmy sobie radzić przy ścisku.. Ale pana redaktora nie śmiałabym na to namawiać.
Wolę panu oddać moje łóżko i...
— Nie, nie, ja już wolę w łazience. Nie chciałbym pani eksmitować z jej sypialni... No,
zatem pani Deplat nie musi się wyprowadzać. Pani życzenie spełnione, madame Susanne.
Pani Zuzanna nie śmiała zaprzeczyć, ale westchnęła smętnie.
— Taki miły, inteligentny, a taki niedomyślny — powiedziała mu wzrokiem. Potem
usiadła na skraju tapczanu i zaczęła się zachwycać piżamą pana redaktora.
— Jedwab... Jaki przyjemny w dotyku. — Jej dotyki były dość mocne i dziwnie gorące,
jej dłoń wprost parzyła Kilurka, który też podciągał nogi ku ścianie. Aż zniecierpliwił się w
końcu.
— Hands off! — syknął.
— To po niemiecku?
— Po angielsku, madame. Znaczy tyle, co: złóż rączki na piersiach, o Zuzanno, albowiem
tak ci najbardziej do twarzy... Ależ na swoich piersiach! Na swoich, madame Susanne! Taaak. I
w tej pozie proszę pozostać aż do odwołania.
— Dobrze. Wszystko zrobię, co pan każe. Wszystko.
Wobec tego spojrzał w stronę drzwi, ale madame Susanne oczywiście nie zauważyła tego,
czy nie zrozumiała, i nie wyszła. Zaczęła się żalić:
— Taka jestem osłabiona, taka bezwolna, bezsilna..
— Z gorąca. To pani przejdzie, proszę tylko wciąż mówić. Bez przerwy! No? Brak
tematu?... Hm. Czy są znów jakie sensacje lokalne?
— O, są, są! — odparła z nagłym ożywieniem. — Aresztowano grabarza!
— To się zdarza — ziewnął Kilurk.
— W ogóle na naszym cmentarzu dzieją się teraz straszne rzeczy. Mój siostrzeniec ledwie
żywy wrócił stamtąd. A Teodora Bretona coś przemieniło w wór piasku. Na własne oczy
widziałam! A Bretonowa zemdlała. A wiceburmistrz rozchorował się ciężko, gdy wygłosił mowę
pogrzebową...
— Jak?! Dlaczego się rozchorował?!
— Przez mowę pogrzebową.. Ledwie ją skończył, a już zasłabł i... Ale może ja panu
redaktorowi wszystko za porządkiem opowiem.
— Owszem, tylko wpierw... — przechylił się w stronę krzesła, znowu sięgnął po notes i
szybko przekreślił notatkę numer 3, która brzmiała: Wygłosić mówkę pogrzebową nad trumną
Jana Deplata. — Sicher ist sicher!
— To po angielsku?
— Dla odmiany po niemiecku, a znaczy dosłownie: Nie pchaj palca między drzwi, bo ci
go przyskrzynią. — Zgiętym palcem odpukał trzykrotnie w krzesło, oczywiście od spodu, i
jeszcze dodatkowo przekreślił w notesie cyfrę 3... Czyż mógł przeczuć, że ta groteskowa notatka
naprowadzi go niebawem na właściwą drogę w dżungli zagadek?!... — A teraz może pani sobie
ulżyć, madame Susanne; słucham z zapartym stolc... oddechem. — Spojrzał na zegarek. — Tylko
proszę się spieszyć!
— Pan jeszcze wychodzi?
— Muszę. Dla chleba. pani Zuzanno... Och, proszę mi wierzyć — wybuchnął — że,
gdyby nie nadzieja dużego zysku, nie poświęciłbym ani minuty na to moje zajęcie... nocne!...
ponure!... makabryczne!!!
ROZDZIAŁ X
HIPOTEZA NADER ŚMIAŁA
Nazajutrz zaczęło lać od samego rana. Ciężkie chmury barwy ołowiu przewalały się nisko
nad wzburzonym oceanem i nad ziemią, przytłaczając wszystko. Zwłaszcza humory, które
przecież najbardziej zależne są od pogody. Nic tedy dziwnego, że pan Kilurk wyglądał tego dnia
jak zredukowany urzędnik, którego małżonka właśnie powiła bliźnięta. I że pan Wallon miał
minę właściciela zakładu pogrzebowego, aresztowanego, jak na złość, w przeddzień większego
trzęsienia ziemi. I że dzisiejsze spotkanie tych dwóch gentlemanów było również w tym stylu.
— Oczekiwałem pana wczoraj wieczorem — zaczął Henryk Wallon, podając Kilurkowi
końce palców — ale pan nie raczył się stawić.
— Miałem pilną robotę.
— W związku z wiadomą sprawą?
— Ach, nie! — mały gentleman machnął ręką lekceważąco, co mocno ubodło właściciela
firmy Franconia.
— Więc pan sobie bagatelizuje sprawę, którą panu zleciłem!
— Pan mi coś zlecił? Pierwsze słyszę! Wiadomo mi tylko, że pan mnie prosił!... Tak,
panie Wallon!
— Bynajmniej, panie Kilurk! Nigdy pana o nic nie prosiłem. Ja panu tylko
proponowałem wiadomy interes... A inicjatywa wyszła właściwie od pana! Pan pierwszy
zwrócił uwagę na niezwykłe okoliczności, jakie poprzedziły wybuch pożaru willi Marion. Pan
pierwszy powziął pewne podejrzenia...
Kilurk potakiwał z roztargnieniem, gdyż od chwili omawiał z kelnerem „repertuar”
obfitego śniadania, oczywiście na rachunek Wallona. Z kolei kelner zwrócił się do
nachmurzonego grubasa.
— A pan co rozkaże?
— Nic! — warknął Henryk Wallon. — Jestem już po śniadaniu. Zresztą nie zabrałem dziś
z sobą pieniędzy!
— Taaak? — Kilurk skinął na kelnera. — Odwołuję zamówienie, straciłem nagle cały
apetyt... Proszę mi przynieść tylko szklankę mleka... — Był tak oburzony „nieludzkim”
postępowaniem Wallona, że... zamilkł! Nie od ezwał się an i słowem, on, który tak bardzo lubił
mówić! Zaciął się po prostu w upartym milczeniu, rozumując, że to będzie najsroższą karą dla
Wallona. Ów zaś gadał za dwóch:
— Tak, pan pierwszy powziął podejrzenie, że willę Marion podpalono rozmyślnie dla
zgarnięcia sumy asekuracyjnej. Pan!... Ale gdzie dowody?... Milczy pan teraz. Nie zdobył pan
dowodów, chociaż miał pan na to całą dobę czasu. Zajmował się pan zapewne czym innym.
Czym? Może znowu ta ponura, tajemnicza, makabryczna robota?
W odpowiedzi na to ironiczne zapytanie mały gentleman z najpoważniejszą miną skinął
głową potwierdzająco.
— Nie mnie na to nabierać, panie Kilurk! Nie żadna inna robota, tylko niedołęstwo!
Mały gentleman zacisnął kurczowo zęby, aby nie wypuścić poza ich palisadę jędrnej
odpowiedzi, jaka już już chciała mu wystartować z języka.
— Nie potrafił pan zdobyć potrzebnych dowodów, ot co! Nie dorósł pan... do wysokości
zadania!
Pan Kilurk zadygotał z oburzenia, gdy padły słowa nie dorósł pan. Uważał je za złośliwą
przymówkę do swojego niskiego wzrostu. A druga część zdania właściwie tylko pogorszyła
sytuację. — To godzi w moją inteligencję! — pomyślał. Pomyślał sobie również, że z
przyjemnością wypoliczkowałby pulchnego pana Wal ona, gdyby nie dość uzasadniona obawa, iż
znieważony sprawi mu jeszcze gorszy masaż twarzy; był przecież silniejszy!... Więc na wszelki
wypadek mały gentleman przysiadł sobie solidnie prawą dłoń. — Teraz mnie już nie
sprowokujesz do rękoczynów! — triumfował w duchu.
— I o to, że pan się tak haniebnie spisał, nie mam pretensji, nie mogę ich mieć — ciągnął
dalej Henryk Wallon, patrząc na milczącego Kilurka z nieukrywaną niechęcią — ale tego
przebaczyć nie mogę, że pan mi się wczoraj narzucił z swoją pomocą! Że przez pana straciłem
całą dobę cennego czasu! Że w ciągu tej doby wiele śladów mogło się zatrzeć!... Gdybym sobie
był wziął wczoraj jakiegoś detektywa, inaczej by sprawa dziś wyglądała... Tak, mogę go sobie
wziąć jeszcze teraz. Nic straconego ostatecznie... — Dźwignął się ciężko, spojrzał z góry na
Kilurka i parsknął szyderczym śmiechem. — Jakie szczęście, że nie dałem panu żadnej zaliczki,
he, he, he, he. Nie dałem się nabrać, co? He, he, he, he... No, do widzenia panu — wyciągnął rękę
niedbałym ruchem.
Pan Kilurk udał, że jej nie spostrzega, ale nareszcie przemówił:
— Żadne do widzenia, panie Wallon! Żadne do widzenia, tylko żegnam! Żegnam pana
ozięble!
Po wyjściu Wallona, mały gentleman otworzył tamy swego oburzenia:
— A łotr! Kanalia niewdzięczna! Jakie szczęście, że mu nie powiedziałem ani słowa o
swoich odkryciach... Czekaj, pijawko kapitalistyczna — pogroził pięścią w stronę drzwi
kawiarni, ku lekkiemu zdziwieniu kelnerów — to cię będzie kosztowało siedemset pięćdziesiąt
tysięcy franków! Które musisz wypłacić Marii Deplat, żebyś się nawet na głowie postawił. Ja w
tym! I żaden detektyw ci nic nie pomoże, bo ślady zatarte! Lub będą zatarte, ja w tym! Pan nie
dorósł do wysokości zadania, powiada kretyn. Już ci za to w ciemnej ulicy coś na chwilę
przyrośnie na wysokości oblicza. Ja w tym!...
Wysapawszy się z grubsza, Kilurk wyciągnął z kieszeni swój nieśmiertelny notesik. Na
czele licznych wczorajszych zapisków figurowała taka notatka:
Henryk Wallon przyrzekł 10.000 fr. za dostarczenie dowodów, że willę „Marion” podpalił
sam Jan Deplat. Załatwić, zainkasowane 10.000 inwestować w przedsiębiorstwo makabr.
Przekreślił tę notatkę, a po namyśle także i resztę gryzmołów aż do końca stronicy.
— Bo skoro mnie ta sprawa przestała w ogóle interesować...
Próbował to w siebie wmówić, ale bez powodzenia; sprawa pożaru willi Marion
bynajmniej nie przestała go interesować. Wręcz przeciwnie, pociągała go swoją tajemniczością.
Pytanie kto był podpalaczem, czy Jan Deplat, czy Tadeusz Juchnowski, czy Emil Jalivet, czy
wreszcie ktoś inny, nie dawało mu spokoju. A równie silnym wabikiem była tu urocza pani Maria
Deplat...
— Więc dobrze — postanowił — rozwiążę tę zagadkę dla własnej przyjemności. —
Zagłębił się w studiowaniu swoich wczorajszych zapisków i zaintrygowało go od razu, dlaczego
jedna z późniejszych notatek, oznaczona liczbą 3 jest przekreślona. — Widocznie to już
załatwiłem... Ale przeczytajmy: Wygłosić mówkę pogrzebową nad trumną Jana Deplata... Nie,
tego nie załatwiłem, pogrzeb Jana Deplata odbędzie się dopiero dzisiaj po południu. Sam zresztą
koncept idiotyczny! Mówka pogrzebowa? Ani mi on brat, ani swat, ani nawet wierzyciel... Lecz
kiedy ja to przekreśliłem?
Przypomniał sobie wreszcie swoją rozmowę z madame Susanne. Zuzanna Labrosse
opowiadała mu o tajemniczym zniknięciu zwłok rybaka Teodora Bretona, w którego trumnie
znaleziono podłużny worek wypchany piaskiem.
— Ona ma bardzo oryginalny sposób opowiadania — uśmiechnął się wyrozumiale na
wspomnienie tragikomicznych okrzyków zgrozy, jakimi pani Zuzanna przetykała swoją
opowieść. Nagle palnął się w czoło z takim temperamentem, że kelnerzy spojrzeli z przestrachem
po sobie. — Nie, nie... nie przesadzajmy! — Niby to usiłował się zbić z tropu, gdyż przeraziło go
trochę zuchwalstwo myśli, jaka mu tak niespodziewanie strzeliła do głowy. — Gdyby tak było,
natenczas... Jan Deplat... nie, nie, nonsens... a jednak... Maria wygląda na... Nie! Nie!... Hm, ten
marynarz, jak mu to, czy nie Michał?... Trzeba by z nim pogadać... — mamrotał w ogromnym
podnieceniu, bo wydało mu się, że dopiero teraz odnalazł klucz tajemnicy. Lecz z drugiej strony
znał dobrze swój wybujały optymizm, swoje roztargnienie i swojego... pecha. Dlatego wolał się
sam oblewać zimną wodą, niż żeby mu los taki prysznic urządził. — Hipoteza nader śmiała. To
wręcz nonsens! — powtarzał raz po raz. Nagle zerwał się od stolika. — Przecież w tę samą noc z
cmentarza... — zaczął zmienionym głosem, urwał w pół zdania i sięgnął po kapelusz. — Płacić!!!
— ryknął na kelnera...
ROZDZIAŁ XI
TO NEKROFIL!
Tym razem cmentarz zapełnił się inną publicznością, wytworniejszą niż wczoraj.
Wczorajszy pogrzeb Teodora Bretona ściągnął tutaj tłumy rybaków, wieśniaków, rzemieślników
i mniej zamożnych kupców biarritzkich, zwłaszcza z dzielnicy Beau-Rivage i z Ilbarritz. A Jana
Deplata odprowadzali na miejsce wiecznego spoczynku przedstawiciele miejscowej plutokracji,
przede wszystkim zaś tłumy letników. Niewielu z nich znało zmarłego, jeszcze mniej było takich,
którzy przybyli tutaj ze szczerą intencją oddania mu ostatniej przysługi. Olbrzymią większość
przywiodła tu ciekawość. No cóż, ludzie są ludźmi, lubią widowiska, zwłaszcza te na koszt
cudzego nieszczęścia. Dzisiejszy spektakl odbywał się kosztem pani Marii Deplat. Wszyscy już
znali jej tragedię, niemniej wszystkie języki obrabiały pracowicie ten smutny temat:
— Moja pani, moja pani, to jest ta wicekrólowa piękności?... Tak, to ona: i właśnie
wtedy, gdy ją wybierali, willa stanęła w płomieniach... Ona bawiła się, flirtowała, szalała, a w
tym samym czasie jej mąż smażył się żywcem... To dziecko, moja pani, wcale nie jest podobne
do jej męża.. Pani go znała?... Nie, ale znał go z widzenia szwagier narzeczonego najlepszej
przyjaciółki mojej siostrzenicy... Czy nie wiecie, kto to jest ten mały, który wdowę prowadzi pod
ramię?... Pewnie ktoś z najbliższej rodziny... Ej, chyba nie; bo słyszałam, jak mówiła do niego
per pan... Moja pani, może to jej amant?!
Pan Kilurk wyprężył pierś dumnie.
— O mnie mowa! — cieszył się w duchu.
— Amant, ten mikrus? Pokraka?!... Mogłaby mieć lepszy gust, taka piękna kobieta... Czy
nie uważacie, że on ma w sobie coś z kabotyna?...
Pan Kilurk zrobił wyniosłą minę. — Hołota! Bydełko! — myślał z pogardą trzeciego
stopnia. — Miał rację Horacy, gdy rzekł: Odi profanum vulgus et arceo... — Podniósł głowę,
chcąc wzrokiem zasztyletować oszczerców, ale ich nie znalazł; wszyscy spoglądali tak życzliwie,
tak współczująco, gdy się im patrzało prosto w oczy. Mignęły mu w tłumie twarze kilku
znajomych osób. Był wśród nich Henryk Wallon i Emil Jalivet, który ostentacyjnie obnosił swój
smutek z powodu śmierci sąsiada... najbardziej znienawidzonego, była piękna tancerka Blanka
Ersing oraz jej ponury brat, była wierna służąca Anna Boucher i szofer Karol, prawdziwy
olbrzym, przerastający cały tłum o głowę, był wreszcie i Tadeusz Juchnowski, blady, zmieniony,
trzymający się stale na uboczu...
— Co to mogą być za perfumy — zastanawiał się Kilurk, wciągając w nozdrza
odurzającą woń, której smugi pląsały wokół niego po każdym tchnieniu wiatru. — Zapaszek
diabelnie zmysłowy, bardzo odpowiedni do buduaru pięknej kobiety. Ale na pogrzebie?!
Skandal! — Udawał, że się gorszy, niemniej w dalszym ciągu rozkoszował się diabelnie
zmysłowym zapaszkiem, próbując odgadnąć, która z bliżej stojących dam tę woń rozsiewa. I
oczywiście nie odgadł; nazbyt wiele kobiet stało w pierwszym szeregu tłumu, otaczającego
świeżo wykopany grób, do którego orszak żałobny właśnie dotarł. — A cóż mnie to obchodzi,
która z nich tak się naperfumowała. Czyż nie mam ważniejszych problemów, niż to głupstwo?!
— skarcił się w myśli.. niesłusznie. Ale skąd mógł przewidzieć, że niebawem spotka się znów z
tymi perfumami i że będą one brakującym ogniwem w łańcuchu zawiłych zagadek?...
W powrotnej drodze z cmentarza Henryk Wallon zauważył, że nie ma rękawiczek.
Przeciętny śmiertelnik byłby nad tym faktem przeszedł do porządku dziennego, tym więcej, że
rękawiczki już się uczciwie „zamortyzowały”, lecz Wallon, jak większość ludzi bogatych,
odznaczał się niepomiernym skąpstwem. I jak nie mógł przeboleć, że wczoraj Kilurk naciągnął
go na śniadanie, tak i obecnie nie zrezygnował ze starych rękawiczek... Zawrócił. Nic to, że do
cmentarza miał już spory kawałek drogi, że deszcz znowu zaczął padać, że według wszelkiego
prawdopodobieństwa ktoś „zaopiekował się” zgubionymi rękawiczkami; milioner Wallon musiał
iść szukać „cennej” zguby, przedstawiającej wartość najwyżej kilkunastu franków...
Przy bramie cmentarnej zastał jakiegoś żebraka pocieszającego panią grabarzową w
związku z wczorajszym aresztowaniem jej męża. Tajemnicze zniknięcie zwłok Teodora Bretona
musiało ją znać nastroić na nutę najwyższej podejrzliwości, gdyż zmierzyła Wallona nieufnym
spojrzeniem i poddała go drobiazgowemu egzaminowi: — A kim jest, a czyją mogiłę pragnie
odwiedzić, a czemu tak późno, itd., itp.
— Brałem udział w pogrzebie Jana Deplata i zgubiłem swoje rękawiczki — wyjaśnił
zapytany, po czym dopiero wpuszczono go na cmentarz. Pusto tu było obecnie, cicho i dziwnie
nieprzyjemnie, ale cóż, rękawiczki! Pan Wallon szukał ich rozsądnie, czyli tylko w tych alejach,
którymi posuwał się przed godziną wraz z tłumem. Odrabiając w odwrotnym kierunku drogę
przebytą przedtem, dotarł do świeżego grobu, w którym złożono ciało Jana Deplata. Rozglądał
się wszędzie uważnie, ale rękawiczek nie znalazł. Skręcił więc w stronę kaplicy cmentarnej, skąd
kondukt żałobny wyruszył. — Tak, to możliwe, że wypadły mi już wtedy — przypuszczał.
Przyspieszył też kroku, gdyż zaczęło się ściemniać i padać coraz mocniej. Szedł z pochyloną
głową, przeszukując wzrokiem nawierzchnię alei w promieniu kilku metrów. Dopiero gdy
zahaczył rozpiętym parasolem o gałązki jakiejś tui, podniósł głowę. I stanął jak wryty!
— Złodziej!
Odrzucił to przypuszczenie po krótkim namyśle, chociaż spostrzeżony osobnik
najwyraźniej dobierał się do zamka ogromnych drzwi. Tak, tak, ale jakich łupów mógł się
spodziewać w kaplicy cmentarnej?
— To nie złodziej — orzekł Henryk Wallon i zadygotał ze zgrozy pod wpływem myśli,
jaka mu nagle przyszła do głowy. — To nekrofil!!!
Niemal w tej samej chwili podejrzany jegomość odwrócił głowę, Wallon poznał go od
razu i aż się zatoczył.
— Kilurk?! — Jeszcze nie wierzył swoim oczom, lecz wszelkie wątpliwości rozproszył
ukłon tamtego. — Więc jednak Kilurk. Ha, teraz rozumiem wszystko!
ROZDZIAŁ XII
CHUSTECZKA
W godzinę później Henryk Wallon znalazł się przy rue du Chateau, w komisariacie policji
przy merostwie.
— Czy panowie wyjaśnili już sprawę zniknięcia zwłok Teodora Bretona? — zaczął, i
dodał skwapliwie, że wie o tym zniknięciu z gazet.
— Hm, jesteśmy na tropie — odparł dyplomatycznie urzędnik policyjny, co przełożone
na język potoczny znaczy zawsze: Nie wiemy nawet, jak się zabrać do tego. — A dlaczego pan o
to pyta?
— Dlatego, że ja naprawdę jestem na tropie. — I tu pan Wallon opowiedział z wszelkimi
szczegółami historię swojego dzisiejszego spotkania na cmentarzu. — Gdy mnie spostrzegł,
zmieszał się niesłychanie, wykonał taki ruch, jak gdyby się chciał rzucić do ucieczki, ale pojął
snadź natychmiast, że go już poznałem, że taka ucieczka mogłaby we mnie obudzić jak najgorsze
podejrzenie. Ukłonił się więc, podszedł do mnie i zapytał z przesadną uprzejmością, czy ja
zostałem na cmentarzu umyślnie dlatego, by z nim pomówić bez świadków...
— Pytanie dość głupie.
— Słusznie, panie komisarzu... Odpowiedziałem mu, że szukam swoich rękawiczek,
które gdzieś tam musiały mi wypaść z kieszeni... Czy te... zapytał, wyjmując z palta moje
rękawiczki... O, właśnie te, panie komisarzu.. Dałem potwierdzającą odpowiedź, podziękowałem
mu i odszedłem.
— A nie zapytał go pan, co on tam porabia?
— Nnnnie. Nie składało się jakoś...
— Rozumiem. — Komisarz uśmiechnął się wyrozumiale.
— To nie wstyd, że się bałem... Pod wieczór... na cmentarzu.. sam na sam z takim
indywiduum!... A w dodatku on trzymał prawą dłoń w kieszeni!... Ja mam rodzinę, obowiązki,
nie mogę swojego życia narażać na...
— Tak, tak, całkiem słusznie... Więc Culourque? — Komisarz w ten sposób napisał to
nazwisko na bloczku papieru.
— Tak się wymawia podobno, ale pisze się: Kilurk.
— Niesłychane! A cóż to za narodowość?!
— Nie mam pojęcia. Zapytywałem go o to dwukrotnie, lecz zawsze się wykręcił od
odpowiedzi. On umie zagadywać mistrzowsko!
— A naszym językiem włada płynnie?
— Owszem, mówi po francusku bez błędu i z dobrym akcentem... Tylko sposób, w jaki
wymawia samogłoskę e i spółgłoskę r zdradza od razu, że to cudzoziemiec. Tak, jego e jest
okropne!
— W takim razie na pewno Słowianin... jak mu na imię?
— Nie wiem.
— Gdzie tutaj zamieszkał?
— W drugorzędnym hoteliku Pod srebrną kotwicą... podobno. Nigdy go nie odwiedzałem
oczywiście. Poznałem go mniej więcej przed tygodniem i początkowo darzyłem go pewną
sympatią, gdyż umie ogromnie zajmująco opowiadać o swoich podróżach i przygodach... Aż
wczorajszej nocy... To było w Hotel du Palais, w czasie wyboru królowej piękności Biarritz...
Umówiliśmy się tam na godzinę jedenastą, ale on przybył dopiero po pierwszej. Wyglądał na
zmęczonego i niezadowolonego, skarżył się, że do tej pory musiał pracować... Zapewne pisał pan
jakiś artykuł? zapytałem.
— Artykuł? Więc to jest dziennikarz?
— Tak przynajmniej mówił o sobie... Otóż kiedy mu zadałem to pytanie, wzdrygnął się
mimo woli i powiedział dosłownie: Miałem dzisiaj zupełnie inne zajęcie... Wstrętne! Ponure!
Makabryczne! ... Ja mam doskonałą pamięć, panie komisarzu.. Makabryczne zajęcie, jak się to
panu podoba?
— To mi się wcale nie podoba, panie... panie...
— Wallon. Henryk Wallon. Oto moja legitymacja.
— Ależ wierzę panu, wierzę... Hm, kiedy pan się z nim widział po raz ostatni?
— No, przed godziną. Właśnie tam na cmentarzu.. A przedtem w kawiarni. Dziś rano...
— No? Przypomniał pan sobie jakiś ważny szczegół?
— Pan komisarz jest doskonałym fizjognomistą... Istotnie, przypomniałem sobie pewien
szczegół z dzisiejszej mojej rozmowy w kawiarni. Gdy zapytałem Kilurka, dlaczego wczoraj
wieczorem nie przybył do mnie, odpowiedział, że nie mógł, gdyż był ogromnie zapracowany...
Pewnie miał pan znowu to swoje tajemnicze zajęcie, ponure, makabryczne? zażartowałem sobie,
nie przeczuwając jeszcze, że mam do czynienia z typem spod ciemnej gwiazdy. A wówczas on
całkiem poważnie dał mi twierdzącą odpowiedź i w oczach zapaliły mu się jakieś szatańskie
ognie!... To już wszystko, panie komisarzu...
Urzędnik policyjny skinął głową. Przysunąwszy sobie spis abonentów miejscowej linii
telefonicznej, odszukał numer hotelu Pod srebrną kotwicą i zażądał połączenia. Zgłosiła się sama
właścicielka hotelu, pani Zuzanna Labrosse.
— Zechce pani poprosić do telefonu pana Kilurka — rzekł.
— Kogo?
— Pana redaktora Kilurka.
— Kilurka? Pierwsze słyszę! A kto mówi?
— Tu jego przyjaciel. Chciałbym mu oddać pieniądze, jakie mi pożyczył swego czasu. —
Komisarz uśmiechnął się szelmowsko do Wallona, który kiwnął głową aprobująco i wyraził
przypuszczenie, że na takie dictum pan Kilurk przybiegnie do telefonu, jakby mu skrzydła
wyrosły.
— Ależ ja takiego pana nie znam — brzmiała odpowiedź Zuzanny Labrosse. — Nigdy w
moim hotelu nie mieszkał żaden pan Kilurk...
Komisarz zawiesił słuchawkę.
— Byłem tego pewny, że on tam nie mieszka — bąknął — i bardzo wątpię, czy Kilurk to
jego prawdziwe nazwisko. — Z kolei zadzwonił do biura meldunkowego, skąd mu
odpowiedziano, że ani wśród stałych mieszkańców Biarritz, ani wśród letników nie ma człowieka
nazwiskiem Kilurk. — Czyli, że ten ptaszek wabi się jakoś inaczej.
— Mogę panu go opisać najdokładniej.
— Ech, rysopis... — komisarz machnął ręką lekceważąco. — Musimy postąpić inaczej...
Pan go zapewne znów kiedyś spotka, co? Otóż skoro tylko go pan gdzieś zobaczy, proszę
natychmiast zatelefonować do mnie, pod numer 7-34. Powie mi pan, gdzie jesteście i wda się pan
z nim w rozmowę, aby nie zwiał przedwcześnie. I wówczas...
— Aresztuje go pan!
— No, nie od razu... Ale zaczniemy go śledzić...
Henryk Wallon zapisał sobie numer telefonu komisariatu i wyszedł na ulicę. Wieczór już
zapadł, wicher skręcał strugi ulewnego deszczu, ocean ryczał ogłuszająco, słowem zanosiło się
na ciemną, burzliwą noc.
— Wymarzona pora dla makabrycznej roboty Kilurka — mruknął pan Wallon,
rezygnując z zamiaru otworzenia parasola, który na pewno nie oparłby się wichurze. —
Ciekawym, co on robi w tej chwili. Pewno siedzi przy jakim nieboszczyku, i głaska go i... ohyda!
A pan Kilurk (abstrahując od tego, czy to było jego prawdziwe nazwisko, czy przybrane),
pan Kilurk w tej chwili rzeczywiście głaskał... ale tylko kota. Żywego kota, ulubieńca Zuzanny
Labrosse, i słuchał z uwagą sprawozdania jej siostrzeńca Michała, którego wreszcie zdołał
uprosić, aby mu jak najdokładniej odmalował swoje niesamowite przygody nocne na cmentarzu.
W trakcie tego kocur wyskoczył na stół, stamtąd na komodę, aż wreszcie uplasował się na szafie,
za plecami Kilurka...
— Wszystko to brzmi bardzo groźnie — rzekł mały gentleman z uśmiechem, gdy
marynarz skończył swoją opowieść — ale każde z tych rzekomo niesamowitych zjawisk można
sobie wytłumaczyć w sposób bardzo prosty... Huk, który pana tak przeraził, wywołało
niewątpliwie zatrzaśnięcie ciężkich drzwi kaplicy cmentarnej...
— Zatrzaśnięcie, przez kogo?
— Przez wiatr... Dalej ów gwizd, po którym wolno idący „potwór” nagle przyspieszył
kroku, to był sygnał alarmowy wspólnika przestępców, stojącego na straży prawdopodobnie na
gościńcu obok cmentarza.. Dalej sam „potwór”, którego na podstawie wrażeń słuchowych uznał
pan za czworonoga... to po prostu dwóch ludzi. Dlatego słyszał pan podwójny krok... A ciężko
stąpali dlatego, że nieśli coś ciężkiego... na przykład...
— Dobrze, dobrze, tylko jak mi pan wytłumaczy to, że nieboszczyk Teodor Breton
wylazł z trumny i siedział na stopniach kaplicy!
— Wierzę w to, że siedział, ale wyleźć sam nie wylazł, to pewne. Wyniesiono go po
prostu i posadzono w tym miejscu, gdzie go pan zobaczył.
— W jakim celu by go kto tam posadził, hę? Żeby mnie straszył?
— Nonsens. Im ani przez myśl nie przeszło, że tej nocy jakiś śmiałek wybierze się na
cmentarz. Dlatego zachowywali się tak swobodnie, dopóki ich nie spłoszył gwizd trzeciego
wspólnika... Zapytał mnie pan przed chwilą, dlaczego posadzili Teodora Bretona przed
drzwiami... Dlatego, bo mieli jeszcze coś do załatwienia w kaplicy. Na przykład chcieli ułożyć w
trumnie worek z piaskiem, albo uporządkować świece, kwiaty i wieńce przy katafalku, które
musieli poodstawiać przy ewakuacji nieboszczyka... Mogli oczywiście ułożyć Bretona w kaplicy
pod ścianą i potem go wynieść, ale najwidoczniej... krępowali się jego obecnością.. W ogóle
dużo szczegółów wskazuje na to, że to są debiutanci, albo, że w ich gronie jest jeden strachliwy
debiutant... Ale sprytu nie można im odmówić, o, nie!
— O kim pan mówi, redaktorze? — W oczach Michała odmalowała się trwoga. Nie
wypowiedział, rozumie się, głośno tego, co myślał, mianowicie, że ten mały pan opowiada o tych
straszliwych rzeczach z taką nonszalancją i z tak niezachwianą pewnością siebie, jakby... sam był
przy tym! — Co to byli za ludzie? Mordercy?!
— A, fe, młody człowieku! Któż widział rzucać takie podejrzenia pod adresem bliźnich,
którzy są na razie tylko oszustami. Oszustami ekstraklasy, należy dodać.. Pomysł zastąpienia
Bretona workiem piasku jest tak dowcipny i...
— Ja nic nie rozumiem! — wtrącił marynarz. — Z tego, co pan mówi wnoszę, że oni
wykradli zwłoki Bretona. A do czego im mógł być potrzebny nieboszczyk?
— Do tego, by on z kolei zastąpił żywego człowieka... Tak, młodzieńcze. — Kilurk
protekcjonalnie poklepał Michała. — Rozwiązałem definitywnie dwie zagadki i znam już
jednego ze sprawców. Ale ich było trzech! Co najmniej!... Jaka szkoda — westchnął — że w tę
noc nie ja poszedłem na cmentarz, tylko pan. Wielka szkoda. Byłbym ich nakrył in flagranti!
Michał spojrzał na małego pana z niekłamanym podziwem.
— I nie bałby się pan? Nie przestraszyłby się pan tego gwizdu, stąpania w ciemnościach,
sapania, huku, czy...
— Niczego! Nawet spotkania z diabłem!... Taką już mam naturę..
Kocurowi znudziło się snadź na szafie, bo przeciągnął się i z wdziękiem zeskoczył
stamtąd wprost na ramię małego gentlemana; dokładnie w chwili, gdy ów mówił z chwytającą za
serce skromnością: Taką już mam naturę.
— Co to?! Precz!!! — Kilurk wrzasnął nieludzko i zsunął się z krzesła na podłogę.
Sporo czasu upłynęło, zanim Michał opanował swój wybuch żywiołowego śmiechu.
— A widzi pan? — tryumfował. — Kota się pan przestraszył! Głupiego kota w jasno
oświetlonej izbie! I przy mnie!... A ja tam byłem zupełnie sam! W nocy! Na cmentarzu! I
widziałem, jak...
— Widział pan, o ile się to panu nie śniło! — wtrącił kwaśno Kilurk, zirytowany
zestawieniem swojego kociego incydentu ze straszliwymi przygodami marynarza. — Przyznał
pan przecież sam, że wypiliście wtedy imponujące ilości alkoholu, w następstwie czego usnął
pan, aż miło. Zasnął pan zaraz po przebyciu ogrodzenia, które pan uważa za mur cmentarny...
Ale skąd pewność, że wlazł pan na cmentarz, a nie do pierwszego lepszego ogrodu? I gdzie
jakikolwiek dowód, że wszystkie te „mrożące krew w żyłach” wydarzenia nie były tylko snem?!
— Mam dowód! — zawołał Michał. — Mam tę chusteczkę, która wówczas nadleciała z
ciemności i przylgnęła mi do twarzy. — Zerwał się z krzesła, podszedł do kuferka, wyjął stamtąd
małą chusteczkę damską i podsunął ją Kilurkowi pod nos. — Ładnie pachnie, co?
— Do licha! — Małego gentlemana aż podrzuciło w fotelu. — To jest ten sam diabelnie
zmysłowy zapaszek, który mnie dzisiaj tak prześladował! Ależ tak! — Przez dłuższą chwilę
obwąchiwał chusteczkę, a potem rozłożył ją na stole i nagle zmarszczył brwi. — Zupełnie
podobną widziałem dzisiaj u... — nie dokończył, ugryzł się w język. — Czy może mi pan to dać?
— Hm, chciałem sobie tę chusteczkę zachować na pamiątkę owych przygód... Do czego
ona panu potrzebna?
— Do ustalenia, czy w skład szajki genialnych oszustów wchodzi także pewna osoba,
którą dotychczas byłem skłonny uważać za niewinną...
ROZDZIAŁ XIII
STRASZNA NOC
Rozmawiali aż do północy, po czym mały gentleman odmaszerował na trzecie piętro.
Drzwi swojego pokoju zastał zamknięte, a klucz tkwił w zamku od wewnątrz, jak stwierdził,
zaświeciwszy zapałkę.
— Podejrzana historia — mruknął, zastanawiając się przez chwilę, co począć. Po namyśle
zapukał energicznie.
— Kto tam? — zabrzmiał zaspany głos niewieści. — Co to znaczy?
— Bezczelność!... To ja zapytuję kto tam i co to znaczy!
— Ach, to pan redaktor, poznaję po głosie. Ale czego pan chce?
— Jak to, czego; chcę spać! Przecież to mój pokój!
— To był pański pokój do wczoraj. A wczoraj odstąpił go pan pani Deplat dla jej
córeczki, z którą ja śpię razem.
— Ja, to znaczy kto?... Ufff, to wino poszło mi w nogi...
— Anna Boucher, służąca pani Deplat... Pan redaktor ma podobno nocować w łazience na
parterze.
— Prawda! — krzyknął Kilurk. — Proszę mi wybaczyć to roztargnienie... Anno, czy...
— Tsss! Ludwisia się budzi. Niechże pan już raz idzie — ofuknęła go, gdyż dziecko
zaczęło głośno płakać. — Jak można zapomnieć, gdzie się śpi!
— Słusznie, słusznie — potakiwał mały gentleman, schodząc powoli na parter — ale ja
zawsze zapominam o wszystkim, jeżeli zapomnę zajrzeć do notesu, gdzie, by nie zapomnieć,
notuję sobie każdą ważniejszą rzecz... Ba, a notes gdzie się zapodział? — mruczał, szukając po
wszystkich kieszeniach.
Nie znalazł go ani przy sobie, ani na swojej nowej kwaterze wśród rzeczy, jakie mu tutaj
zniesiono z pokoju, zajętego obecnie przez Annę Boucher. Lecz mały gentleman nie lubiał się
przejmować. — Musiałem go zgubić na cmentarzu — mruknął, nie przeczuwając, że w tej chwili
nad zapiskami jego notesu głowi się groźny przestępca.
— Więc to jest mój królewski apartament — pomyślał Kilurk z humorem, rozglądając się
po dość obszernej łazience, „przefasonowanej” na sypialnię... Osądziwszy, że gorąca kąpiel
dobrze mu zrobi przed spaniem, ściągnął leżący na wannie materac oraz podtrzymujące go trzy
deski, zapalił gaz, otworzył kurki i zaczął się rozbierać.. Po kąpieli nagrzał jeszcze trochę wody
na prysznic, ale o tym zaraz zapomniał. Był teraz straszliwie śpiący. Wyjął zatyczkę rury
odpływowej i nie czekając nawet, aż wanna się opróżni, nakrył ją owymi trzema deskami, na
nich ułożył materac z pościelą, odemknął okno, by wypuścić kłęby pary wodnej, zgasił światło,
wskoczył do swojego „łóżka” i zasnął błyskawicznie...
Ale spał niedługo. Obudził się z mocno bijącym sercem.
— Aha, palpitacje. Kąpiel była za gorąca. A mówiłem ci, mówiłem, chłopyszku —
zrzędził na siebie, licząc uderzenia pulsu.
Wtem... drgnął. Krzesło przewróciło się na kamienną posadzkę z łoskotem.
— Serce mi pękło! — przeraził się serio, gdyż był jeszcze na pół zamroczony po
dzisiejszej libacji z Michałem. Jednak przyłożywszy dłoń do lewej piersi stwierdził z radością, że
serce bije mu nadal. — Nie pękło, chwała Bogu! — mruknął i odwrócił się na drugi bok. — Jakiż
ze mnie idiota — przyznał lojalnie. — Przecież gdyby ono pękło, nie usłyszałbym już tej
eksplozji, albowiem byłbym zimnym trupem... Letnim, powiedzmy... No tak, ale w takim razie
co spowodowało ten łoskot? Krzesło? Hm, stało daleko stąd...
Z ciekawości odemknął jedno oko i zdrętwiał z przerażenia, ujrzawszy jakąś rosłą postać
na środku łazienki.
— Kto tu jest?! — wrzasnął przeraźliwie. Zerwał się, usiadł, lecz zanim zdążył
wyciągnąć dłoń do kontaktu światła, jakaś łapa schwyciła go pod gardło. — Duch!!! —
przemknęło mu przez głowę i niesamowity strach zjeżył mu wszystkie włosy. Jego dłonie
wysunięte naprzód w samoobronnym odruchu natknęły się w ciemnościach na przegub
muskularnej ręki, wymacały rękaw wełnianego swetra, spinkę mankietu koszuli i jakąś
łańcuszkową bransoletkę. — Hm, duchy na ogół tak się nie ubierają. Więc... bandyta?!
Tajemniczy napastnik ukląkł na wierzgających nogach małego gentlemana i zaczął go
powoli, lecz nieuchronnie przechylać w tył. Nieszczęsnemu Kilurkowi przyszło na myśl, że
tamten chce go obalić na wznak w tym celu, aby go móc zasztyletować „jak należy”; jego druga
łapa, nie biorąca dotychczas udziału w zapasach, była zapewne uzbrojona w jakieś mordercze
narzędzie, w nóż, sztylet, kastet, siekierę, maczugę, dżagan, tasak, czy coś w tym guście. (Cały
arsenał takich instrumentów zawirował w bujnej wyobraźni napadniętego.)
— Puść! Tchuuuuuu... — zacharczał, dziwiąc się w duchu, że tamten tak zwleka z
zadaniem śmiertelnego ciosu. Bo Kilurkowi wydało się, iż ta walka trwa już kilka godzin, jeśli
nie wieki, choć w rzeczywistości od chwili, gdy ujrzał tajemniczą postać, upłynęło zaledwie parę
sekund. Przeczuwał też, że jego los dopełni się nieodwołalnie w momencie, kiedy napastnik
zdoła go przygwoździć do posłania. Aby więc nie dopuścić do tego, opierał się z całej mocy.
Równocześnie jego prawa dłoń zaczęła szukać na ścianie jakiegoś punktu oparcia. I znalazła.
Znalazła małe, metalowe kółeczko, mocno przytwierdzone do wmurowanej rury. — Teraz mnie
nie obalisz! — pomyślał mały gentleman, zaciskając palce wokół swego „punktu oparcia”. A
jednocześnie wytężał wzrok, by wreszcie dojrzeć w ciemnościach drugą dłoń przeciwnika. —
Może to jest jednoręki?! No, w takim razie nie dam się inwalidzie. Mowy nie ma!
Szarpnął się, chcąc zeskoczyć z posłania, lecz na próżno. Co gorsza, tamten przestał
„żartować”; zacisnął palce swojej muskularnej łapy tak, że Kilurkowi oczy na wierzch wyszły i
wreszcie obalił go na wznak.
— Zginąłem! — pomyślał zwyciężony. Jego słabnąca dłoń zaczęła się zsuwać z
metalowego kółeczka i przekręciła je bezwiednie. Zaszumiało coś i tajemniczy napastnik ryknął z
bólu, gdyż struga prawie gorącej wody lunęła mu na kark i na głowę. — Acha, prysznic! —
Kilurk odgadł w lot, co zaszło. Ostatnim wysiłkiem przekręcił kurek jeszcze raz. — Teraz ci dam
bobu, bandycki inwalido! — pomyślał, czując, że uścisk przeklętej łapy nagle osłabł i że znikł
potężny ciężar gniotący mu nogi... Ale nieoczekiwanie „znalazła się” nareszcie i druga ręka
rzekomego inwalidy. Znalazła się i palnęła małego gentlemana tak, że od razu stracił czucie.
Ocknął się ze straszliwym bólem głowy, mokry i zziębnięty do kości.
— Deszcz? — przez chwilę wsłuchiwał się w szum domniemanego deszczu, wyciągnął
rękę i stwierdził, że naprawdę pada. — Co „pada”. Leje! Leje, jak wół do karety!... Nie, to
przysłowie brzmi jakoś inaczej — zreflektował się, ale nie zdołał sobie przypomnieć właściwego
tekstu przysłowia. — Zresztą, cóż mi to pomoże? Faktem jest, że leje, a ja... nędzarz bezdomny
muszę nocować pod gołym niebem. — Rozczulił się nad swoją niedolą, omal płakać nie zaczął,
aż w końcu przypomniał sobie, że posiada parasol. Znalazł go po długim balansowaniu rękami w
ciemnościach, otworzył, wsunął ręce pod kołdrę i zasnął niebawem, ukołysany jednostajnym
szmerem „deszczu”, przed którym był już teraz dostatecznie zabezpieczony...
Zapukano do drzwi.
— Kto tam? — warknął pan Kilurk, nie odmykając oczu.
— Madame Susanne... Niosę panu śniadanie.
— Ach... proszę wejść.
Kochliwa właścicielka hoteliku uchyliła drzwi i wydała okrzyk zgrozy; cud prawdziwy,
że nie wypuściła z rąk tacy. Bowiem mały gentleman spał pod rozpiętym parasolem, prysznic był
na pół otwarty, a cała posadzka łazienki zalana wodą.
— Co się pani stało? — Pan Kilurk zdecydował się podnieść powieki. — Parasol?! — W
jego głosie zadźwięczała nuta szczerego zdziwienia. Potem zaklął. — Co to za głupie żarty?!
Zuzanna Labrosse odstawiła przyniesione śniadanie na stolik, podbiegła, zakręciła kurek,
odebrała parasol i zaczęła biadać, że pościel przemoczona...
— Czy mnie pani posądza?! — oburzył się.
— A któżby odkręcił kurek? Pan to musiał zrobić... przez sen, oczywiście.. Zapewne śniło
się panu coś... bo ja wiem co? Czy pan nie pamięta?
— Czy nie pamiętam? — powtórzył, jak echo i zmarszczył czoło.
— O, Boże! Kto panu nabił takiego guza? — krzyknęła. — I ta pręga na szyi?!...
— To od ciasnego kołnierzyka — odparł skwapliwie. Potem zaś, wyekspediowawszy za
drzwi panią Zuzannę, podbiegł do okna. Wychodziło na maleńki ogródek należący do hoteliku i
znajdowało się tak nisko nad ziemią, że wtargnięcie tą drogą, do łazienki było właściwie
drobnostką... A na parapecie okna niedawno snadź pociągniętym lakierem widniał ślad ogromnej
stopy. — Acha, w skarpetkach tu właził — poznał mały gentleman i wzdrygnął się na
wspomnienie swoich dzisiejszych przygód. — To była straszna noc! — wyszeptał, dotykając
dłonią obolałej szyi.
ROZDZIAŁ XIV
POCISK W ZUPIE
— Tak, to moja chusteczka — przyznała bez wahania Maria Deplat. Sięgnęła po torebkę i
wyjęła z niej zupełnie taką samą chusteczkę, również obszytą koronką. — Nie zgubiłam jej? —
zdziwiła się. — A skąd ta druga?
— Miała ich pani chyba więcej, niż jedną — odparł Kilurk z uśmiechem.
— Miałam ich tuzin, lecz na bal w Hotel du Palais wzięłam z sobą tylko jedną, to
pamiętam dokładnie. Wszystkie inne wraz z całą moją bielizną spaliły się w willi... Dziwne...
Gdzie pan znalazł tę drugą?
— W pani samochodzie — zełgał z gracją mały gentleman.
— Ach, więc widocznie zgubiłam ją tam kiedyś dawniej.. Właściwie nie ma o czym
mówić.. W każdym razie dziękuję panu; przyda mi się bardzo, bo na razie nie mogłabym sobie
pozwolić na taki zbytek. — Bezwiednie podniosła przyniesioną przez Kilurka chusteczkę ku
nozdrzom, skrzywiła się. — A któż ją naperfumował tak okropnie!
— Zapewne pani sama. Bo któżby?
Potrząsnęła głową przecząco.
— Nigdy w życiu takich perfum nie używałam.
— A mąż pani?
— Janek w ogóle żadnych perfum nie używał — westchnęła, zamyśliła się.
— Ale bardzo lubił, gdy pani się perfumowała, prawda?
— O, tak. Bardzo lubił... dawniej — westchnęła znowu.
— Dawniej! To znaczy później... było mu to... obojętne?
Raptownie podniosła głowę, zmierzyła małego gentlemana karcącym wzrokiem.
— Pańska ciekawość — wycedziła, — jest zdumiewająco... nietaktowna!
— A jednak muszę być ciekawy... w interesie pani i jej córeczki! Proszę nie zapominać,
że... — obejrzał się w stronę drzwi i zniżył głos, — że cała przyszłość pani dziecka zależy od
owych siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków, których Towarzystwo Ubezpieczeń może... nie
wypłacić!... Dlatego też, droga pani Mario... — uderzył w ton serdeczny — proszę o trochę
zaufania i szczerości, chociażby niektóre moje pytania były dla pani... krępujące. Czy tedy...
— Proszę pytać — wtrąciła, — słucham.
— Dobrze... Czy pani na pewno nigdy nie spotkała się z tymi perfumami?
Maria Deplat ujęła w swe rasowe, smukłe palce znalezioną chusteczkę i ponownie
podniosła ją ku nozdrzom. Wąchała ją znacznie dłużej tym razem.
— Dziwne... Ten zapach nie jest mi obcy — odparła po namyśle — ale nie mogę sobie
przypomnieć, gdzie go już spotkałam.
— Cóż począć. Muszę przeskoczyć do całkiem odmiennego pytania. Mianowicie, czy w
zachowaniu męża pani nie zaszła ostatnio... jakaś zmiana?...
— Był więcej zdenerwowany, niż kiedykolwiek. Interesy, wie pan...
— Wiem. Ale chodzi mi o jego stosunek do pani. Czy nie oziębił się?
Wzruszyła ramionami.
— Nie pojmuję doprawdy, co to ma wspólnego z wiadomą sprawą!
— Ma bardzo wiele! Uchodziliście państwo powszechnie za najprzykładniejsze stadło
małżeńskie pod słońcem. Kochaliście się podobno, jak...
— Nie podobno, lecz naprawdę!
— Hm, hm, hm. I jak tu z tym pogodzić epizodzik, jaki się rozegrał podczas balu w Hotel
du Palais na promenadzie u stóp tarasu tegoż hotelu o godzinie drugiej w nocy, pomiędzy panią a
panem Juchnowskim...
Bawiąc się ołówkiem, pan Kilurk obserwował spod oka piękną wdówkę; na jej wyrazistej
twarzyczce odbijały się jak w zwierciadle przeżywane uczucia, więc najpierw przestrach, potem
zdumienie, wreszcie święte oburzenie.
— Pan Żisznowski uważał za stosowne powiedzieć to panu?!
— Broń Boże! Tylko tak się zdarzyło — pan Kilurk westchnął smętnie — że
przypadkowo byłem sam świadkiem owej czułej sceny... I na tej podstawie muszę panią prosić o
odpowiedź, czy on był pani... kochankiem?
— Nigdy! — zaprzeczyła gwałtownie. — Ani on, ani nikt inny! Nigdy nie złamałam
wiary mojemu mężowi, przysięgam na życie mego dziecka!... A ten przeklęty epizod, którego
sobie do końca życia nie daruję, był wynikiem chwilowego nastroju. Pan rozumie... muzyka,
tańce, emocjonujące wybory królowej piękności, zaszczytne wyróżnienie, jakie mnie spotkało,
komplementy, oklaski, hołdy tyłu mężczyzn, zazdrosne spojrzenia kobiet, szampan, woń tysiąca
perfum i kwiatów, słowem cała ta podniecająca atmosfera, ten klimat wielkiego balu.. oszałamia!
Byłam wówczas w takim nastroju, że byłabym padła w ramiona każdemu mężczyźnie...
Przypadkowo nawinął się Żisznowski...
— Oooch! — jęknął mały gentleman, żałując w duchu, że to nie on się nawinął, tylko
szelma Juchnowski. — Rozumiem i usprawiedliwiam panią...
— Ale ja siebie nie usprawiedliwiam! — odrzekła twardo. — Pozwalałam się całować
Żisznowskiemu, a w tej samej chwili nasz dom płonął! I w nim umierał w mękach mój mąż! Mój
najlepszy Jaaaanek! — wybuchnęła spazmatycznym płaczem, powtarzając przez łzy raz po raz,
że do śmierci nie wybaczy sobie tego...
Poczciwy pan Kilurk był niezmiernie wrażliwy na łzy niewieście w ogólności, a cóż
dopiero na łzy kobiety, która zajęła miejsce w jego sercu... nawiasem mówiąc, obszernym jak
tramwaj z przyczepką. Uspokajał więc szlochającą panią Marię zwykłymi słowami pocieszenia,
nieśmiało muskał dłonią jej schyloną głowę, a równocześnie bił się z myślami, czy odkryć jej
całą prawdę, czy nie. — Ba, lecz czy ja sam znam całą prawdę? — zreflektował się w porę.
Uciekł się więc do innej metody:
— Pani sumienie jest doprawdy nadwrażliwe — zaczął. — Cóż w tym złego, że pani
trochę flirtowała wówczas, że się pani pozwoliła wycałować temu szczęściarz... tego... chciałem
rzec, temu bubkowi... Każdy mężczyzna, każdy mąż, nawet najbardziej kochający swoją żonę,
udziela sobie często dyspensy na takie pozamałżeńskie czułości i ani mu przez myśl nie
przejdzie, by...
— Każdy, ale nie mój Janek! — przerwała mu stanowczo.
— Pozwalam sobie w to wątpić, droga pani — roześmiał się głupawo.
— Jak pan śmie! — Podniosła głowę, z jej pięknych, podłużnych oczu strzeliły
błyskawice gniewu. — Zabraniam panu ubliżać pamięci Janka!
— Ależ w tym nie ma nic ubliżającego, że pan Jan miał… mógł mieć — poprawił się z
niedźwiedzią zręcznością... — tego... mieć jakąś sympatię i...
Urwał, spuścił wzrok pod ogniem jej przenikliwych, przeszywających aż d o bólu
spojrzeń. — Niechcący wsypałem go — pomyślał — jak Bozię kocham, że niechcący.
— Proszę dokończyć! — rzekła ostro. — Jan miał kochankę, tak?!
— Nnnie twierdziłem tego, proszę pani.
— Ale powiedział pan miał jakąś sympatię. Jej nazwisko?!
— Och, Boże, czego pani już nie wymaga! Skąd ja mogę znać jej nazwisko. Jeśli
wspomniałem o tym flirciku, to tylko dlatego, by wykazać, że pani...
— Że mam nadwrażliwe sumienie. Słyszałam... A teraz, mój panie, albo pan w niezbity
sposób udowodni, że Jan miał jakąś sympatię, albo nazwę pana podłym oszczercą i nie znam
pana więcej!
Drożył się jeszcze przez dłuższą chwilę, aż w końcu uległ. Wyciągnął z kieszeni ów list
Jana Deplat, jaki znalazł w garażu obok spalonej willi.
— Może to jest pismo waszego szofera — wybąkał.
— Nie — zaprzeczyła — to jest pismo mojego męża. Proszę o ten list...
Obserwował ją spode łba, gdy czytała, gdy pochłaniała fatalny list nienaturalnie
rozszerzonymi oczyma. Panowała nad sobą mistrzowsko, tylko dłonie jej drżały, gdy po
przeczytaniu składała we czworo arkusik listu.
— Czy pan wie, do kogo to było pisane? — spytała zmienionym głosem.
Gdy zaklął się na wszystkie świętości, że nie wie, powiedziała krótko: nie szkodzi, i
powstała.
— Pani chce teraz pozostać sama — domyślił się. — Dobrze, odchodzę. Lecz błagam o
szczerą odpowiedź: czy pani nie żywi do mnie urazy, że...
— O, przeciwnie! Z pewnych względów jestem panu nawet... wdzięczna!
Wyszedł z jej pokoju. Na parterze Zuzanna Labrosse zapytała go, czy zje obiad na
mieście, czy też wraz z nią i jej siostrzeńcem.
— W swoim pokoju — odparł. Po chwili oznajmiła mu Zuzanna; że zupę już mu odesłała
do jego pokoju, że wystygnie, itd... — Idę, idę — odburknął.
Z rozmachem wkroczył do swego „apartamentu” i przystanął zdziwiony. Niewątpliwie
świeży obrus był upstrzony czerwonymi plamami, nie lepiej wyglądała serwetka, nawet na
poręczy krzesła widniały krople wiśniowej zupy. A talerz...
— Cóż, u diaska! Czy tu piorun wyrżnął w moją zupę?!
Wspomniawszy sobie nocną przygodę, spojrzał przede wszystkim w stronę okna. Było
otwarte na oścież, na jego parapecie suszyła się pościel po sławetnym prysznicu, jaki Kilurk
zaaplikował zagadkowemu napastnikowi.
— Ktoś stamtąd chciał coś rzucić na stół i trafił w pełny talerz — odgadł bez trudu, — a
zatem pocisk tkwi w zupie. W mej ulubionej zupce!
Zaklął, wziął łyżkę i z zachowaniem wszelkich ostrożności zanurzył ją w
nieprzeźroczystym płynie. Od razu natrafił na przeszkodę. Drgnął. Delikatnie podsunął łyżkę pod
ów tajemniczy pocisk, podważył go i „wywindował” z zupy...
— Notes! — krzyknął zdumiony. — Mój mały notesik! — Obmył go, osuszył serwetką,
otworzył i zaraz na pierwszej stronicy znalazł taką sentencję:
NIE WTRĄCAJ SIĘ W CUDZE SPRAWY, JEŻELI CI ŻYCIE MIŁE!!!
ROZDZIAŁ XV
MAKABRYCZNE ZAJĘCIE
Przez cały dzień Henryk Wallon polował na pana Kilurka, ale bez skutku. Nie znalazł go
na żadnej plaży, chociaż wypogodziło się znów, a mały gentleman był wielkim zwolennikiem
morskich kąpieli. Nie spotkał go ani w restauracji, gdzie dotychczas razem jadali, ani na
promenadzie przed Miejskim Kasynem, gdzie wszyscy letnicy spotykają się dziesięć razy
dziennie, aż do znudzenia.
— Zwietrzył, co się święci, i umknął z Biarritz — orzekł w końcu pan Wallon. Po kolacji,
jak zawsze, odbył dłuższą przechadzkę. Oczywiście na Skałę Dziewicy, bo tam błądzi najwięcej
gruchających parek, których widok wywołuje bardzo przyjemne sny... u starszych panów. Czyż
mógł pan Wallon przewidzieć, że dzisiejszej nocy spotka w tym romantycznym ustroniu swojego
„nekrofila”?! A co najfatalniejsze, wziął go w ciemnościach za kobietę!
— Piękna samotniczko, czy mogę pani dotrzymać towarzystwa? — rzekł, przysiadając się
bez ceremonii. Zachęcony milczącą zgodą, objął kibić rzekomej niewiasty, gdy wtem...
— Stary zbereźniku! — zabrzmiał znajomy głos. — Czego ci się zachciewa?
W tej samej chwili wędrujące światło latarni morskiej musnęło ich twarze i panu
Wallonowi cygaro wypadło z ust.
— Kikikilurk! — wyjąkał. — Co pan tu robi? — spytał, aby coś rzec.
— Kondensuję się i skupiam przed swoją ponurą robotą..
Wallon zadrżał, odsunął się instynktownie.
— Już muszę iść — wybąkał, rozmyślając równocześnie, skąd by tu zatelefonować do
komisarza policji, że odnalazł podejrzanego osobnika.
— Dzisiaj pójdzie pan ze inną!
— Dokąd?
— Na cmentarz... — Mały gentleman mówił jeszcze coś dalej, lecz ryk fali, która właśnie
uderzyła w Skałę Dziewicy, zagłuszył resztę słów.
Kilurk powstał, pociągnął swego towarzysza. Wal on jeszcze nie stawiał oporu, na razie
czuł się bezpieczny. Bowiem co krok spotykali całujące się parki, zwłaszcza w grocie-tunelu.
Obleciał go strach dopiero na eterycznym mostku, łączącym wysuniętą w ocean wysepkę, czyli
Skałę Dziewicy ze stałym lądem. Tutaj nie było żywego ducha, a z ciemnej przepaści
wytryskiwały raz po raz gejzery wody i z szumem opadały na mostek.
— Jak tu pięknie, prawda?
— O, tak — zgodził się Wallon, by nie drażnić szaleńca. — To jego żywioł. Ponury
niczym to nazwisko Kilurk — pomyślał i zapiąwszy pod szyję swój gumowy płaszcz, puścił się
truchcikiem przez opryskiwany wciąż mostek. Ale mały gentleman dopędził go natychmiast, i
poszli dalej razem...
Przy Boulevard des Tamaris pan Kilurk zatrzymał konną dorożkę. Przede wszystkim
wsadził do niej Wal ona i kazał dryndziarzowi spuścić budę.
— Dlaczego? Po co? — w głosie grubasa drżał wyraźnie przestrach.
— Muszę się skupić... Proszę teraz nic do mnie nie mówić..
Wallon wtulony w poduszki wygodnego siedzenia nie mógł się ani rusz zorientować,
którędy jadą, gdyż ogromna buda zupełnie zasłoniła mu widok. Wyczuł tylko, że jadą wciąż pod
górę... Wreszcie stanęli. Henryk Wal on wyskoczył szybko, zamierzając zademonstrować piękny
bieg na przełaj i zdziwił się przyjemnie stwierdziwszy, że zajechali przed główne wejście kasyna
Bellevue.
— Oto jest cmentarz — rzekł z emfazą Kilurk, wskazując na kasyno.
— Wariat — pomyślał pan Wallon.
— ...cmentarz nadziei wielu, wielu naiwnych...
Służba w hallu powitała Kilurka jak starego znajomego. Henryk Wallon nie omieszkał
tego głośno zauważyć.
— Tak — przyznał mały gentleman — łapiduchy z zakładu pogrzebowego znają dobrze
swoich nieboszczyków... Czy pan ma na sobie smoking?
— Rozumie się. Też pytanie! — obruszył się Wallon, rozpinając opryskany przez fale
płaszcz. — Po ósmej wieczorem gentleman nie używa innego stroju, jak smoking, lub frak...
Dlaczego pan spytał o to?
— Bo nie lubię, jeżeli do trumny wkłada się gościa w marynarkowym ubraniu. To dobre
gdzieś na zapadłej prowincji... Na przykład pana nie wyobrażam sobie bez fraka... na katafalku,
słowo daję...
Wallon wzdrygnął się ponownie i spytał garderobianego o telefon. Natychmiast
postawiono przed nim przenośny aparat.
— Dzwoń pan, ja zaczekam...
Ba, jakże mógł zadzwonić do komisariatu, że spotkał Kilurka, kiedy tenże Kilurk stał tuż
obok i musiałby słyszeć każde słowo.
— Zatelefonuję później... nic pilnego.
— Tym lepiej. — Mały gentleman spojrzał na zegarek. — Najwyższy czas rozpocząć
czarną mszę — ujął pod ramię Wallona i ruszyli ku schodom.
— Co rozpocząć?
— Wiwisekcję ludzkiej głupoty... Ja widzi pan, najrozmaiciej określam swoje
makabryczne zajęcie, którego świadkiem będzie pan za chwilę...
Wallon wciąż jeszcze gubił się w domysłach, ale szedł bez sprzeciwu; nie lękał się
niczego w tym wspaniale oświetlonym gmachu, wśród tłumów ludzi.
— Oto grabarze! — rzekł Kilurk i wskazał krupierów. Wkroczyli właśnie do sali gry w
bulę. La boule różni się od rulety tym, że zamiast jej trzydziestu siedmiu numerów (wliczając
zero) posiada ich tylko dziewięć, że misa jest znacznie większa, że kuleczkę zastępuje piłka
wielkości piłki tenisowej, a przegródki z numerami powtarzają się kilkakrotnie w różnym
porządku. Boule nie jest tak hazardową grą, jak ruleta, lecz bardziej emocjonującą, gdyż piłka do
ostatniej chwili kaprysi, zmieniając nieustannie płyciuteńkie ponumerowane dołki.
Ponad głowami siedzących graczy pan Kilurk cisnął jednego franka na zielone sukno.
Moneta potoczyła się i upadła na pólko numer 2.
— Zawsze zaczynam skromnie... A pan nie zagra, panie Wallon?
— Nie grywam dla zasady!
— Szkoda. Mógłby pan sobie odegrać te siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków, jakie
pańska Franconia będzie musiała wypłacić pani Marii Deplat. — Mały gentleman zdziwił się
mocno, że te jego słowa nie wytrąciły grubasa z równowagi. — Widzę, że pan już przebolał tę
stratę.
— To nie, lecz dużą ulgę przyniosła mi dzisiaj wiadomość, że mój potężny konkurent
poniósł stratę osiem razy większą!
— Dwójka!... Wyszło dwa!... Znów przegrałem... A ja wygrałem! — wołali gracze. Obok
franka, jakiego Kilurk postawił na numer 2, ustawił krupier jego wygraną w kwocie siedmiu
franków. Mały gentleman skinął głową na znak, że pozostawia całe osiem franków na tym
samym numerze, i zwrócił się do Wal ona.
— Jaki konkurent?
— Towarzystwo ubezpieczeń Prudential, w którym Jan Deplat ubezpieczył się na
wypadek śmierci na milion franków szwajcarskich!
— Co pan mówi! — Mały gentleman więcej nie zdołał wykrztusić, tak go zaskoczyła ta
nowina. Nie zauważył nawet, że numer 2 wyszedł ponownie, że obok jego ośmiu franków
ustawiono pięćdziesiąt sześć franków. — Milion franków szwajcarskich to...
— To plus minus pięć milionów franków francuskich — dokończył Henryk Wallon,
zacierając ręce. — Jakie szczęście, że Jan Deplat ubezpieczył się na życie w Prudentialu, a nie w
mojej Franconii, he, he, he, he.
— Rien ne va plus! — Wymówiwszy sakramentalną formułkę, starszy krupier pchnął
lekko kapryśną piłkę wzdłuż obwodu nieruchomej misy. — Dwa!
— Znowu wyszło dwa!... Trzeci raz z rzędu!
W ten sposób po trzech zagraniach ów jeden frank przyniósł małemu gentlemanowi
pięćset jedenaście franków „netto”.
— Zostawiam wszystko na dwójce! — krzyknął z zapałem.
— Nie można, proszę pana. Maksymalna stawka na numer wynosi sto franków.
— Dobrze. — Kilurk zgarnął wygrane pieniądze, przeliczył je i dwa złotawe sztony
stufrankowe rzucił na numer 4.
— Najwyżej sto, mówiłem panu. A pan stawia dwieście.
— Tę drugą setkę stawia mój przyjaciel — wskazał Wallona.
Wyszła czwórka. Mały gentleman zarobił tym razem tysiąc czterysta franków i tym
trybem szło nieprzerwanie przez jedenaście gier. Jego wręcz niesamowite szczęście wywołało
ogólną sensację na sali. Wszyscy gracze czekali dopóki ten wybraniec fortuny nie rzuci swoich
dwóch setek na zielone sukno, poczym obstawiali wyłącznie ten sam numer. Zapas sztonów
wyczerpał się rychło, poszły w ruch banknoty. Kontroler pchnął pomocnika do głównej kasy,
obejrzał podejrzliwie piłkę i rzucił ją własnoręcznie.
— To ci nic nie pomoże, bratku — mruknął mały gentleman, — musi wyjść sześć, bo tam
leżą moje dwie setki. — Był tak pewny wygranej, że nie patrzył zupełnie na toczącą się piłkę,
lecz na wiszącą wysoko nad stołem oszkloną skrzynkę, podzieloną na dziewięć przegródek z
kolejnymi numerami. A właściwie patrzył wyłącznie na przegródkę oznaczoną numerem 6,
wierząc święcie, że tam zapali się światełko. Jakżeby inaczej! Przecież wygrał piętnaście razy
pod rząd, odzwyczaił się już od przegrywania.. — Cooo?! — krzyknął wzburzony, bowiem
światełko zapaliło się w przegródce numer 5. Spadł wzrokiem na misę buli i stwierdził ze
smutkiem, że piłka stoi w zagłębieniu oznaczonym numerem 5...
Krupier-kontroler uśmiechnął się złośliwie, gdy grabki jego pomocników zgarnęły
wszystko, co leżało na suknach czterech stołów. Wszystko, gdyż bez wyjątku wszyscy za
przykładem małego gentlemana obstawili tylko szóstkę.
— Faites vos jeux! — Głos wywołującego krupiera znowu zabrzmiał dźwięcznie,
ochoczo.
— Raz się mogło nie udać — mruknął Kilurk, kładąc nowe dwie setki na numer
dziewiąty, dla odmiany... Pólka dziewiątki pokryły się natychmiast piramidami sztonów i
stertami banknotów. Jeszcze wierzono w szczęśliwą gwiazdę małego gentlemana, zaledwie kilka
osób odważyło się postawić na inne numery.
— Rien ne va plus! — Krupier-kontroler znów osobiście rzucił piłkę.
Tym razem pan Kilurk nie spuszczał jej z oka, hipnotyzował ją i powtarzał w duchu
kategoryczny rozkaz: — Stań, bestio na dziewiątce!
A jednak stanęła na trójce!
— Znowu przegrałem, widział pan? — Mały gentleman odwrócił się i nie dostrzegł
Wallona za swoim krzesłem. Podniósłszy się, ujrzał go już w drzwiach sali. — Hej, Wallon, stój
pan! — krzyknął na całe gardło, rozepchnął otaczających go graczy i dopędził grubasa koło
schodów. — Dokąd pan idzie, u licha?! Proszę zostać. Pan jest moim talizmanem szczęścia,
rozumie pan? Przekonałem się o tym, i teraz nie wypuszczę pana ze swoich szponów!
Henryk Wallon westchnął smętnie. Sądził, że wymknął się nareszcie, że teraz będzie
mógł zatelefonować do komisarza policji, a tu masz! Musiał powrócić do sali gry w bulę i służyć
za porte-bonheur namiętnemu graczowi, który poniekąd ośmieszał go wobec wszystkich.
Bowiem rzekł głośno:
— Oto mój amulet! Zobaczymy, czy teraz przegram! — i rzucił dwie setki na trójkę. Nie
poprzestając na tym, obstawił ten sam numer na pozostałych trzech stołach. — Nigdzie nie
przekroczyłem maksymalnej stawki — pokpiwał sobie z krupierów...
I znowu sam kontroler puścił w ruch piłeczkę. Zaciekawienie i naprężenie doszło do
zenitu, piłka toczyła się przeklęcie długo, a polem zaczęła się jej denerwująca wędrówka po
numerowanych zagłębieniach. Już właściwie przystanęła na jedynce, lecz nagle skulnęła się do
żółtego dołka piątki, a stamtąd.. stamtąd wjechała w czerwone zagłębienie trójki.
— Hurra! Płacić, chłopcy, pięć tysięcy sześćset franiów! — krzyknął mały gentleman,
zanim krupier zdążył wypowiedzieć złamanym głosem nieomylny „dogmat”, że — Trzy jest
czerwone i nieparzyste...
Do małego gentlemana, zachowującego się hałaśliwie i niedystyngowanie podszedł
bardzo dystyngowany dyrektor kasyna.
— Gratuluję panu szczerze — rzekł nieszczerze — i sądzę, że teraz nie będzie pan już
pisywał swoich korespondencji z Biarritz w duchu tak nieprzyjaznym dla... tutejszych domów
gry.
— O! — zdziwił się Kilurk. — Pan czytał mój artykuł o waszej spel... o waszym
ślicznym kasynie?
— Czytałem — westchnął dyrektor — nie pojmuję tylko, dlaczego pan tę niewinną
zabawę nazywa tam makabrycznym zajęciem?
— Jak?! — wtrącił Wallon. — Więc to jest owo makabryczne zajęcie?!
— Tak — potwierdził mały gentleman — ale tylko w tym wypadku, gdy przegrywam, jak
to miało miejsce dotychczas. Wtedy ta miła niewinna, jak pan powiada, zabawa jest wstrętnym,
ponurym, makabrycznym zajęciem...
ROZDZIAŁ XVI
KATASTROFA
— A to świetny kawał! — Wallon był wściekły na Kilurka, że w tak naiwny sposób chce
go zbić z tropu, ale udał, iż wierzy i ryczał ze śmiechu.
— Niewiele pan tutaj wygra, wobec tego, że stawki są ograniczone — dyrektor kasyna
był poważnie zaniepokojony owczym popędem graczy, którzy znów obstawiali tylko te numery,
na jakie grał mały gentleman. — Ja na pańskim miejscu spróbowałbym dzisiaj szczęścia w sali
bakarata. Tam można wygrać miliony!
— Zdrowa myśl... Wallon, idziemy na baczka!
— Ani myślę! — Z Wallona znów wylazł skąpiec. — Wstęp do sali bakarata kosztuje aż
pięćdziesiąt franków.
— Czyli sto od nas dwóch. Fraszka. Funduję panu, drogi mój amuleciku.
— Aaa, w takim razie mogę pójść z panem.
— Tylko wpierw obliczę, ile tutaj wygrałem.
Okazało się, że wygrał w sumie ponad dwadzieścia tysięcy franków. Połowę tej sumy
przeznaczył na „kapitał obrotowy” w sali bakarata, drugą połowę na „kapitał rezerwowy”, a
końcówka w kwocie jedenastu franków miała utworzyć „kapitał żelazny”.
— Czyli na taksówkę, żebym nie potrzebował na piechotę wracać do domu.
Weszli do sali bakarata.
— Fi, jakie tu wytworne towarzystwo! — zauważył Kilurk od razu. Z osób, które znał z
widzenia dostrzegł tutaj piękną tancerkę, pannę Blankę Ersing, jej brata Gustawa, kilkunastu
arystokratów hiszpańskich, którzy po wypędzeniu Alfonsa XIII uciekli z ojczyzny w obawie
przed uwięzieniem, dalej dwóch wybitnych polityków angielskich, będących obecnie „w
odstawce”, dalej Tadeusza Juchnowskiego, wreszcie señora Pedra Berrejo, argentyńskiego
milionera. — Same lordy i grandy — stwierdził, wymieniwszy cały szereg nazwisk.
— Pan ich zna? — Wallon spojrzał z respektem na Kilurka.
— Oczywiście... Ich fotografie były tyle razy reprodukowane w ilustrowanych
tygodnikach...
Przy kartach szalone, niesamowite szczęście również nie opuściło małego gentlemana. Po
dwóch godzinach „solidnej pracy” powstał od stołu, unosząc w kieszeniach prawie sześćset
tysięcy franków.
— No, no, gratuluję panu. — W głosie Wallona dźwięczała nuta zazdrości. — Tak
olbrzymiej sumy chyba pan nie posiadał nigdy w życiu?
— Myli się pan, miły amulecie. Przez moje ręce przechodziły miliony!
— Aha — grubas uśmiechnął się złośliwie — więc był pan niegdyś kasjerem w wielkim
banku?
— Nie, lichy szyderco. To były moje własne pieniądze! Moje dochody wynosiły
miesięcznie ponad trzysta milionów!
— Niemożliwe!
— Daję panu słowo honoru!
— No, no, toć nawet Rockefeller tyle nie zarabia... rocznie!
— Fi? Rockefeller, to tylko milioner. A ja byłem miliarderem!!!
Usiedli na kanapie pod ścianą, Wallon przejęty najgłębszym szacunkiem dla swojego
towarzysza eks-miliardera, Kilurk zadumany, błądzący myślą w malowniczym lesie wspomnień.
— Pomnę, jak dzisiaj — zaczął po chwili, przycinając sobie czubek cygara — pomnę, jak
pewnej czarującej chórzystce za miesiąc spędzony ze mną na letnisku ofiarowałem czek na pół
miliarda...
— Pół miliarda! — Wallon przymknął oczy, by łatwiej uzmysłowić sobie potęgę takiej
sumy pieniędzy. — Szanowny pan dawno temu był tak bogaty i...
— O, dawno — westchnął Kilurk — to było w czasie dewaluacji marki polskiej...
— Głupi kawał! — żachnął się Wallon, powstał i odszedł. Niemal równocześnie zbliżył
się do małego gentlemana Tadeusz Juchnowski.
— Czy pozwoli pan, że się przypomnę. Nazywam się Juchnowski.
— Miło mi poznać. Kilurk jestem do usł... — ugryzł się w język, bo przypomniał sobie w
porę, że ma w kieszeni sześćset tysięcy franków. Z takim majątkiem nie wypada być „do usług”,
osądził. Odpowiednio też podał rękę Juchnowskiemu i odpowiednio cedził słowa w czasie
rozmowy, jaka się potoczyła pomiędzy nimi. Oczywiście o Mari Deplat, bo o nią tylko chodziło
zakochanemu młodzieńcowi, chociaż kołował i dyplomatycznie okrążał upragniony temat. Mały
gentleman szybko zorientował się w sytuacji. — Grajmy w otwarte karty, panie Juchnowski. Pan
się w niej kocha, czy tak?
— Tak! Panu mogę to powiedzieć, pan jest przecież jej kuzynem...
— Na to proszę nigdy nie liczyć — wtrącił szybko, gdyż ogarnął go lęk, że wieści o tym
mogłyby dotrzeć do pani Mari Deplat. — Kto panu mówił, że jestem kuzynem zmarłego?
— Karol, szofer pani Deplat... Sądzę więc, że przed panem, jako, bądź co bądź,
członkiem rodziny Deplatów i poniekąd opiekunem maleńkiej Ludwisi mogę otworzyć swoje
serce... Tak, kocham Marię!
— Lecz ona pana nienawidzi! Sama mi to mówiła... — Żal mu się zrobiło, gdy spostrzegł,
jakie wrażenie wywołało to kłamstwo; Tadeusz Juchnowski wyglądał w tej chwili, jak z krzyża
zdjęty. — Bardzo mi przykro — myślał Kilurk — ale bliższa koszula ciału niż kamizelka. Ty
kochasz Marię, ja również, byłbym więc patentowanym idiotą, gdybym nie skorzystał ze
sposobności do spławienia rywala. — Tak rozumując, jął dowodzić, że Juchnowski uczyniłby
najlepiej, gdyby zniknął z oczu pięknej wdówce..
— To... to niemożliwe! — jęknął młodzian. — Ja nie mogę żyć bez niej! I nie usunę się,
dopóki ona sama tego nie zażąda. Jutro przyjdę do hotelu Pod srebrną kotwicą i rozmówię się z
nią.
— Muszę ją na to przygotować. Taka niespodzianka mogłaby...
— Tak, tak, słusznie. Najpierw zgłoszę się do pana. Pańskie nazwisko brzmi...
przepraszam, niedosłyszałem... Kiii...
— Kilurk — mruknął mały gentleman w zamyśleniu.
— Zgłoszę się, powiedzmy, pod wieczór i pan mnie zaprowadzi do niej, prawda? Błagam
pana jak o największą łaskę!
— Ha, niech będzie. Ale za skutek swojej interwencji nie ręczę!
— Przepraszam panów... — Wallon powrócił do małego gentlemana i zimnym
skinieniem głowy odpowiedział na ukłon Juchnowskiego, który też zaraz wyszedł z sali. — To
jest ten bubek, który ją wówczas całował.
— Tak, pulchny amuleciku. Nie możesz o tym zapomnieć, widzę.
— Nie przypominam sobie, żebyśmy wypili Bruderschaft.
— Istotnie, tej formalności jeszcze nie załatwiliśmy, niemniej pozwalam ci mówić do
mnie również na ty. Wprawdzie człowiek posiadający w kieszeni sześćset tysięcy franków nie
powinien się poufalić z byle kim, lecz...
— Panie Kilurk, ja nie mam najmniejszej ochoty słuchać pańskich bredni. Pańskie
gadulstwo wyłazi mi...
— Nie chcę wiedzieć, którędy... Ale po co pan tu przylazł w takim razie?
— Żeby wypełnić życzenie pięknej kobiety. Najpiękniejszej kobiety! — poprawił się, i
poprawił sobie muszkę przy kołnierzyku. — Panna Blanka Ersing życzy sobie poznać pana
osobiście. — Tu zmierzył małego gentlemana wzrokiem, w którym było tyleż zazdrości, co
pogardy, i dodał w formie ogólnoludzkiej sentencji: —Piękne kobiety mają czasem dzikie
kaprysy.
— Słusznie, słusznie — potakiwał Kilurk, podnosząc się z kanapy — dlatego też nie
rozumiem, jak piękne kobiety mogą znieść widok kupy mięsa, którą matka natura zapomniała
wcisnąć do formy. — Rzekłszy to poklepał ironicznym wzrokiem rozlewne kształty otyłego
Wallona...
Panna Blanka Ersing była, jak zawsze, otoczona rojem mężczyzn, lecz napuszonego
Kilurka (którego Wallon jej przedstawił) zainteresowało głównie dwóch z nich, siedzących „na
honorowanych miejscach” czyli tuż obok uroczej tancerki. Bowiem zabawny stanowili kontrast.
Argentyński milioner Pedro Berrejo wyglądał na typowego dorobkiewicza, a jego maniery były
również w tym stylu. Za to szpakowaty señor Adolfo de Cárcer był pięknym okazem rasowego
mężczyzny, szlachcica z dziada pradziada. — Błękitna krew, nie ma dwóch zdań — pomyślał z
humorem mały gentleman, ściskając bajecznie długą a wąską dłoń don Adolfa — taki, jak
krwotoku z nosa dostanie, to chusteczka potem musi być całkiem lazurowa. Chciałbym to kiedy
zobaczyć...
— Słyszałam o pańskim nadzwyczajnym szczęściu w grze — zaszczebiotała Blanka
Ersing — czy posiada pan jaki amulet?
— Oczywiście, że mam. Dawniej przegrywałem stale. Aż dopiero dzisiaj... A oto mój
porte-bonheur — wskazał na grubego pana Wallona, rozmawiającego nieopodal z bratem
tancerki. — Trudno go co prawda nosić przy sobie, jak inne amulety, lecz za to jest niezawodny!
Blanka Ersing wybuchnęła śmiechem. Jej śmiech dźwięczał perliście, jak głos srebrnych
dzwoneczków... Tak przynajmniej stwierdził głośno Kilurk, otrzymując za ten komplement
powłóczyste spojrzenie tancerki i większą porcję niechętnych spojrzeń ze strony jej przelicznych
wielbicieli.
Mały gentleman powrócił do hotelu Pod srebrną kotwicą dopiero o czwartej nad ranem i
długo jeszcze nie mógł zasnąć. W uszach dźwięczały mu melodie slow-foksów, tang i bostonów,
przetańczonych z Blanką Ersing w sali restauracyjnej kasyna Bellevue. Bowiem z nim tańczyła
najczęściej ku bezsilnej wściekłości pozostałych adoratorów. Wyznała mu, że nudzą ją
straszliwie, że on jeden jest naprawdę człowiekiem wysoce inteligentnym...
— To nie ulega wątpliwości — mruknął, rozpamiętując wszelkie szczegóły tej rozmowy
— ale z drugiej strony faktem jest, że wszystkie kobiety lecą na mnie bezprzykładnie... Ha,
gdyby one obie zechciały wraz ze mną przejść na islam, miałbym dwie cudne żony, jedną
brunetkę, drugą platynową blondynkę... I zawsze można by coś jeszcze dobrać sobie w
przyszłości...
Po głębszym namyśle uznał jednak, że na to liczyć nie może, że musi się zdecydować na
jedną.
— Marię poznałem wcześniej, zatem ożenię się z nią, a Blanka będzie moją przyjaciółką !
Rozciąwszy w ten sposób swój węzeł gordyjski, zasnął snem sprawiedliwego i spał do
południa.
— Dlaczego mnie pani nie obudziła wcześniej — obsypał wymówkami Zuzannę
Labrosse, stwierdziwszy, że już nie ma po co iść na plażę. Było to tym bardziej irytujące, iż
Blanka Ersing prosiła go w czasie tańca, by przybył na Plage de la Cote des Basques jak
najwcześniej, zanim się poschodzą jej nieznośni satelici; chciała sobie z nim pogawędzić bez
świadków... — Przepadła mi arcyważna konferencja zzz... pewnym finansistą. Przez panią! —
grzmiał, miotając się od ściany do ściany.
— Pukałam, przysięgam, pukałam kilka razy, i nic... Dlaczego pan się zamknął na klucz?
Pod moim dachem nikt pana nie okradnie...
Mały gentleman nic na to nie odrzekł. Nie chciał wtajemniczać gadatliwej niewiasty w
wypadki wczorajszej nocy. Zresztą zamknął się głównie dlatego, że miał przy sobie pieniądze
wygrane w kasynie, prawie sześćset tysięcy franków.
— No, już dobrze, pani Zuzanno, już dobrze... Jakie tam mamy świeże sensacje?
— Mamy, mamy. — Zuzanna Labrosse od razu się ożywiła. — Pani Deplat sprzedaje
swój samochód.. Musiało biedaczkę przycisnąć i...
Dalszych słów Kilurk już nie słuchał. Jak szalony popędził na trzecie piętro, ale Mari
Deplat nie zastał. Ani jej służącej. Zawrócił więc na parter, monologując półgłosem, jak zwykle:
— Rozumiem! Wolisz sprzedać samochód i narażać się na niewygodę, niż prosić mnie o
nową pożyczkę... Dobrze, ślicznotko, zrobię tak, iż twoja przesadna ambicja nic nie ucierpi.
Kupię ten samochód od ciebie, przepłacę grubo, a potem jeszcze oddam go do twej dyspozycji.
Pożyczę ci go, ha, ha, ha... Stać mnie, u licha! Jestem dziś bogaty!
Wszedł na dziedziniec hoteliku i pomaszerował prosto do małej szopy, która służyła za
garaż. Odemknął wrota i stwierdził, że auta tu nie ma. Pomimo to wszedł. Wszedł bez żadnej
intencji po prostu w zamyśleniu. W głębi szopy na jakiejś olbrzymiej skrzyni ujrzał siennik, pled
i poduszkę.
— Aha, tutaj nocuje Karol Fech — domyślił się. Miał już zawrócić, gdy jego
spostrzegawczy wzrok „zahaczył się” na olbrzymich półbutach stojących obok skrzyni. —
Kolosalną stopę posiada ten człowiek — uśmiechnął się i nagle olśniło go śmiałe przypuszczenie:
— Więc może to on złożył mi wizytę ubiegłej nocy?! Pobiegł po papier i odrysował dokładnie
podeszwy obydwóch trzewików. — Poszukam śladów pod oknem mojej łazienki, porównam,
lecz później. Na razie korzystajmy z nieobecności pana szofera — mruczał, kręcąc się po całej
szopie. Nic jednak nie znalazł więcej... — Hm, nic, a w skrzyni? — Z trudem podniósł ciężkie
wieko skrzyni, podparł je jakimś drążkiem, schylił się i wyciągnął skórzaną kurtkę Karola. —
Oho, czuję tu ciężką spluwę! — Wsunął dłoń do kieszeni kurtki, wydobył tkwiący tam rewolwer
i wydał okrzyk zwycięski. — Kaliber 7.65!!! A więc to pan dobrodziej zastrzelił psa Deplatów!
Zajrzyjmy do magazynku, ile kulek...
Tego już nie zdołał stwierdzić, gdyż w tej chwili na dziedzińcu zabeczał dobrze mu znany
klakson samochodu Deplatów. Czym prędzej wsunął rewolwer do kieszeni kurtki, rzucił ją do
skrzyni, opuścił wieko i niemal w drzwiach spotkał się oko w oko z szoferem.
— Czego pan tutaj szuka?! — huknął olbrzym groźnie.
— Was, Karolu — odparł śmiało. — Czy pani przyjechała?
— Nie... I pytam ponownie... — urwał, gdyż mały gentleman dramatycznym ruchem ręki
wskazał mu skrzynię. Był to chytry manewr, który powiódł się znakomicie. Zanim olbrzymi
szofer zdążył opuścić wzrok, Kilurk prześlizgnął się pod jego wyciągniętą ręką, która niby to
podtrzymywała wrota, a w rzeczywistości zagradzała drogę przyłapanemu tu intruzowi...
— Czy to prawda, Karolu, że pani chce sprzedać auto? — Mały gentleman stał już w
połowie dziedzińca. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zaczął z innej beczki. — Czy Karola
bardzo poparzył mój prysznic?
Szofer zmarszczył brwi.
— Bardzo mi przykro — szydził Kilurk, czując się bezpiecznie przed otwartymi oknami
kuchni, w której krzątała się Zuzanna Labrosse i jej dwie służące — bardzo mi przykro,
sądziłem, że woda już wystygła... Czy Karola mocno poparzyło w plecy?
Olbrzym zacisnął pięści i wyszedł z szopy. Wzrokiem mierzył odległość dzielącą go od
małego kpiarza, omiótł też spojrzeniem okna na parterze.
— A fe! Myślałby kto, że chcesz mnie zakatrupić...
— Coś pan rzekł?! Że ja..
— Nic, nic złego. Przeciwnie! Chciałem powiedzieć, że Karol nie potrafiłby zabić ani
muchy. Ani nawet psa zastrzelić!!! — Zachichotawszy zwycięsko, pan Kilurk zrejterował co
prędzej z dziedzińca, aby uniknąć ewentualnych „odruchów rozpaczy” ze strony
zdemaskowanego tak pochopnie przestępcy. — A więc mam już drugiego członka szajki —
cieszył się, maszerując w stronę placu Clemenceau, do banku.
Postanowił bowiem równe pół miliona franków zdeponować w miejscowym oddziale
Credit Lyonnais, aby nie nosić wszystkich pieniędzy przy sobie, ani nie trzymać ich w
mieszkaniu, „w ulubionym miejscu wycieczkowym Karola”, jak to określił z humorem.
— Czy pan chce u nas otworzyć konto czekowe? — zapytano go w banku. Już, już miał
dać odpowiedź twierdzącą, gdy jakieś opiekuńcze bóstwo podsunęło mu inny pomysł:
— Proszę tę sumę zapisać raczej na rachunku przejściowym, czy jak się to u was zowie.
Po co mi konto czekowe, skoro zapewne niebawem wyjadę z Biarritz. — Mówiąc niebawem,
myślał o dwóch, trzech tygodniach; skąd mógł przewidzieć, że wyjedzie stąd już jutro, i to w
dość niezwykłych warunkach?
Z banku powędrował do swojej ulubionej restauracji na obiad, stamtąd zaś same nogi go
poniosły do Kasyna Miejskiego, by z lekka popróbować szczęścia. Kiedy w trzy godziny później
opuszczał te progi, miał w kieszeni już tylko czterdzieści pięć tysięcy franków; dokładnie taką
samą sumę „ulokował” w rękach krupierów...
— Z czego wniosek — stwierdził kwaśno — że bez amuletu grać nie ma najmniejszego
sensu! I w ogóle Kasyno Miejskie to spelunka! Wielki świat uczęszcza tylko do Bellevue... Hm,
tak, czterdzieści pięć tysięcy franiów pękło bezpowrotnie, ale to, co mi zostało w portfelu
wystarczy aż nadto na kupno samochodu mojej ślicznej pani Marii.
— Mam pana! — zabrzmiał mu nad uchem znajomy głos. — Nareszcie! Dlaczego pan
sobie ze mnie zakpił?! W hotelu Pod srebrną kotwicą pan przecież nie mieszka!
Mały gentleman obejrzał się z flegmą. Już po głosie poznał Juchnowskiego, swojego
rywala, którego zamierzał ostatecznie pognębić dzisiaj.
— Jak to, nie mieszkam?! Mogę zaraz udowodnić..
— Więc chyba służba zgłupiała. Byłem tam trzy razy! No, i...
— Miał pan przyjść później. Dopiero za godzinę.
— ...i powiedziano mi — ciągnął dalej Juchnowski — że żaden pan Kilurk tam nigdy nie
mieszkał... A może pan nie nazywa się Kilurk?
— Młodzieńcze, bacz do kogo mówisz! jeżeli powiedziałem, iż nazywam się Kilurk, k, i,
l, u, r, k, to z całą pewnością te litery wchodzą w skład mojego nazwiska. Trzeba je tylko
odczytać z drugiego końca..
Lecz Juchnowski nazbyt był wzburzony, by rozwiązywać zagadki.
— Czy pan wie, co się stało? — krzyknął.
— Ja wiem zawsze wszystko!
— Ach, zatem ona wyjechała dlatego, że pan powiedział, iż...
— Powoli, powoli. Że, iż, tego nie lubię. Kto wyjechał?
— No, pani Maria Deplat! Sprzedała samochód, zwolniła szofera i wyjechała wraz z
dzieckiem. Dokąd, nie wiem, prawdopodobnie do Paryża. Oczywiście pojadę za nią. Jeszcze tej
nocy! Skoro tylko moje auto będzie gotowe do przebycia takiej tury... Lecz przedtem chcę
wiedzieć... muszę!... przepraszam, chcę.. proszę pana gorąco... co ona mówiła o mnie, gdy jej pan
powiedział... tylko błagam o szczerość... powiedział, że ja...
— Stop! — Pan Kilurk miał dosyć tej chaotycznej gadaniny. — Kołowacizny można
dostać!... Ja o panu ani słówkiem nie wspomniałem z tej prostej przyczyny, że rozmawiałem z
panią Marią po raz ostatni wczoraj po południu.. I kto panu powiedział taki nonsens, że ona, bez
zasięgnięcia mojej rady, wyjechała? Kto to powiedział?!
— Właścicielka hotelu Pod srebrną kotwicą.
— Czyli, że pan dowiadywał się o panią Marię Deplat poza moimi plecami! Chociaż
umówiliśmy się, iż...
— Ale nie, nie. Proszę mnie wysłuchać... Siedziałem w kawiarni. Wtem dostrzegłem
taksówkę z walizą, w której siedziała Maria i...
— W walizie?! — przeraził się mały gentleman.
— W taksówce, to jasne, w taksówce!... Tknięty złym przeczuciem, popędziłem do hotelu
i zapytałem o pana. Powiedziano mi, że w ogóle nie znają pana Kilurka. Zacząłem tedy szukać
pana po całym mieście i jeszcze dwukrotnie zawróciłem do hotelu Pod srebrną kotwicą.
Wówczas to dowiedziałem się bliższych szczegółów, o sprzedaniu samochodu, o odprawieniu
służby, o wyjeździe pani Deplat i tak dalej... Tylko tego, dokąd Pani Maria wyjechała, nie
umiano mi powiedzieć... A może nie chciano...
— No, ja już wyłuskam całą prawdę z... Zuzanny!... Zresztą pani Maria musiała
pozostawić dla mnie jakiś list pożegnalny, wyjaśniający, przepraszający... Była tak przywiązana
do mnie, taka wdzięczna.. Nie mogła wyjechać bez listu. Absurd!
Istotnie pani Maria Deplat pozostawiła w hotelu list zaadresowany do pana Kilurka.
Lecz treść tego listu była dlań bardzo przykrą niespodzianką:
Panie!
Wzruszyła mnie Pańska troskliwość o mnie i o moją córeczkę, oraz współczucie, jakie
nam Pan okazywał... tak mistrzowsko!
Wierząc zapewnieniom Pańskim, że chce mnie Pan bronić przed kruczkami Towarzystwa
Asekuracyjnego, zwierzyłam się Panu ze wszystkiego. Słowem, zdołał Pan sobie pozyskać moje
pełne zaufanie i sympatię, i wdzięczność.
O jakże byłam łatwowierna, jakże głupia!
No, ale wczoraj otworzono mi oczy. Obecnie już wiem wszystko! Że Pan nie nazywa się
Kilurk! Że rozgłasza Pan bezprawnie, iż mój śp. mąż był Pańskim kuzynem i ustanowił Pana
opiekunem mojej córeczki! Że jest Pan de facto płatnym agentem człowieka, który chce
skrzywdzić mnie i moje dziecko! Że obiecał Panu 10.000 franków za dostarczenie pretekstu, który
by uwolnił Towarzystwo Ubezpieczeń od obowiązku wypłacenia mi premii w kwocie 750.000
franków! Że jest Pan zwyczajnym szpiclem!!!
Wzburzenie nie pozwala mi pisać dalej. Wyjeżdżam, aby Pana więcej nie spotykać.
Gospodyni wręczy Panu 2.000 fr., jakie mi Pan pożyczył, Panie „Kilurk”, i na tym kończę naszą
znajomość. Niechaj Bóg wybaczy Panu, że chciał Pan wyrządzić tak wielką krzywdę wdowie i
maleńkiej sierotce!
Z należną Panu pogardą,
Maria Deplat
Nieszczęsny pan Kilurk musiał ten przykry list odczytać wiele, wiele razy, zanim
własnym oczom uwierzył.
— Taka niewdzięczność! — jęknął i, odprawiwszy szybko Juchnowskiego, pobiegł do
swojego „apartamentu”, aby tutaj w samotności przetrawić swój zawód i gorycz, i smutek. Pił na
umór, żeby nie płakać, a potem płakał, że już więcej pić nie może bez zakąski. — Wiem, co
zrobię — zaszlochał, brodząc w moczarach najstraszliwszej determinacji — urżnę się z rozpaczy
jak cztery dziewki! — Rychło wszakże pojął, że, aby tego dokazać, musi wpierw wytrzeźwieć i
dopiero wtedy zacząć da capo. Postanowił więc wziąć zimną kąpiel. Kiedy wanna napełniła się
niemal po brzegi, zaczął się rozbierać. I już, już miał się zanurzyć w orzeźwiającej kąpieli, kiedy
zapukano do drzwi.
— To ja, madame Susanne.
— Teraz nie można. Czego pani chce? — spytał grobowym głosem.
— Muszę wejść, muszę! Proszę otworzyć, albo...
Pan Kilurk zaklął pod nosem i, zachowując się jak najciszej, jął zacierać ślady niedoszłej
kąpieli; wiedział doskonale, że troskliwa pani Zuzanna nie pozwoliłaby mu na tę zimną
„przyjemność”. Szybko oparł o brzegi wanny owe trzy deski, na nich położył materac wraz z
pościelą, włożył na siebie piżamę, po czym dopiero wpuścił właścicielkę hotelu. Pani Zuzanna
wpadła jak bomba. Jednym szybkim spojrzeniem objęła prawie pustą butelkę koniaku, list i tuż
obok leżący rewolwer, a potem jej niespokojny wzrok przylgnął do małego gentlemana, do jego
spochmurniałej twarzy.
— Co pan chciał uczynić?! — pisnęła cieniuteńko, przyciskając dłonie do swego biustu,
falującego niczym Zatoka Biskajska po sztormie.
— A cóż innego mi pozostało — odparł posępnie. Nie zamierzał wyprowadzić jej z
błędu. Po tym fatalnym liście łaknął współczucia, jak nigdy dotychczas, a madame Susanne była
nadzwyczajną pocieszycielką utrapionych; to jej patrzało z oczu... z oczu trochę wyłupiastych,
zbyt dużych, ale poczciwych... — Byłem dla tej kobiety ojcem, bratem, opiekunem...
— Dla jakiej kobiety?!
Kilurk wzruszył ramionami.
— Dla pani Marii Deplat. Tego by się nawet pijany domyślił — odburknął rubasznie... —
Nieba jej chciałem przychylić, a ona napisała mi taki okrutny list... Oooo, pani Zuzanno; nie ma
już wdzięczności na świecie! — zawołał głosem rozdzierająco smutnym. Usiadł na krawędzi
swojego „łóżka” i ukrył twarz w dłoniach. — Po cóż mam żyć, nieszczęsny, skoro mnie nikt nie
kocha?!
Ten patetyczny okrzyk szarpnął trzewiami uczuciowej pani Zuzanny aż do dwunastnicy
włącznie.
— Nikt? A ja?! A ja?!
Mały gentleman leciuteńko rozchylił dłonie, spojrzał przez szparki pomiędzy palcami,
krytycznym wzrokiem zmierzył swoją gospodynię od czubków rozdeptanych pantofli aż po
grzywkę czarnych włosów, zakrywającą czoło. Pani Zuzanna ani się nie umyła do wybitnie
pięknej pani Mari Deplat, lecz na ogół była sobie niewiastą przystojną, „grzechu wartą”.
— Trochę za pulchna — mruknął pan Kilurk, — ale na bezrybiu i rak ryba, czyli lepszy
wróbel w garści, niż kanarek na dachu.
— A ja?! — powtórzyła madame Susanne po raz trzeci. — Tak, ja pana kocham, tylko
pan mnie nie uważa za godną swej miłości.
— Ależ owszem, owszem — westchnął grzecznie.
— Najdroższy! Więc ty...
— Tsss! Ciszej, najdroższa i przede wszystkim zgaś światło!
Wykonała to zlecenie, choć odgadła jego intencję. — On chce się łudzić, że to tamta! —
pomyślała ze smutkiem. I zgadła. Mały gentleman myślał o Marii. Z lubością wsłuchiwał się w
drażniące szelesty ściąganych pończoch, w odgłosy stąpania bosych stóp po kamiennej posadzce.
Potem zaszemrał szept, w którym dyszał wulkan namiętności największego formatu:
— Bierz mnie! — Z żywiołowym temperamentem runęła pani Zuzanna na posłanie.
Ba, ale trzy deski nie mogły utrzymać ciężaru dwóch osób, w dodatku brawurowy skok
korpulentnej niewiasty przesunął je o kilka centymetrów tak, że krawędź wanny przestała być dla
nich punktem oparcia. Krótko mówiąc, materac wraz z całym swoim martwym i żywym
inwentarzem zapadł się w otchłań dużej wanny niemal po brzegi napełnionej zimną wodą.
— Tonę! — Przeraźliwy krzyk małego gentlemana, który znalazł się na spodzie,
zagłuszył wrzaski pani Zuzanny i szum wody wylewającej się na posadzkę piękną kaskadą. —
Światła!! Tonęęę, gul, gul, gul — zabulgotało.
Miłą sielankę w samych jej początkach przerwała katastrofa..
ROZDZIAŁ XVII
PUŁAPKA
Nazajutrz przygnębienie wywołane listem Mari Deplat zniknęło bez śladu, pan Kilurk
odzyskał zwykły swój humor i był znów wesoły jak szczygieł. Miał szczęśliwe usposobienie tak
zwanych „płytkich ludzi”, którzy nie przejmują się byle czym, rzadko zanurzają się w
bezsłoneczne głębiny refleksji i, niczym jaskółka muskająca toń jeziora i nie zatrzymująca się w
locie dla ugaszenia pragnienia, ślizgają się beztrosko po powierzchni zdradliwych nurtów życia.
Jeżeli chodzi o dziedzinę miłości, to mały gentleman był odmianą mężczyzny-motyla.
Kochał się w każdej przystojniejszej kobiecie, jaką spotkał w życiu, a jego miłość trwała tak
długo, dopóki nie poznał innej urodziwej niewiasty; zazwyczaj jednak durzył się w kilku
nadobnych białogłowach równocześnie.
Piękną panią Marię Deplat ujrzał po raz pierwszy podczas swojego brawurowego skoku
ze szczytu dziesięciometrowej zeskoczni do basenu; na środkowej trampolinie stała w kostiumie
kąpielowym rasowa brunetka i Kilurk zauważył ją, gdy przelatywał obok jej deski. Trwało to,
rozumie się, sekundę lub raczej jakiś ułamek sekundy, czyli okres czasu najzupełniej
wystarczający dla ogromnie kochliwego gentlemana. Kiedy się zanurzał w basenie, był już
zakochany po uszy! Nic tedy dziwnego, że równie szybko odkochał się wczoraj, po owym liście
lub po nadprogramowej kąpieli w wannie.
— Zaczęło się i skończyło na mokro — stwierdził z humorem, rozpamiętując dzieje tej
swojej nowej miłości.
Intrygowało go tylko jedno, mianowicie, skąd Maria Deplat dowiedziała się o tym, że
jemu Henryk Wal on zaproponował „współpracę” i przyrzekł honorarium w kwocie dziesięciu
tysięcy franków za wiadomą przysługę.
— Wallon jej tego nie mógł powiedzieć. Nonsens! Nie działałby przecież na swoją
szkodę... Zatem kto? Hm, może jej szofer. Tak, on na pewno! Bo nikt inny tylko właśnie on
musiał ściągnąć mój notes i tą drogą dowiedział się o mojej... szybko zresztą zerwanej... umowie
z Wallonem... Ba, lecz skoro Karol Fech tak skwapliwie poinformował o wszystkim swoją
chlebodawczynię, to może ona takie należy do tej szajki oszustów?! Może wie, że jej mąż
bynajmniej.. nie! nie! nie! Obserwowałem ją przecież w czasie pogrzebu; to była najszczersza
rozpacz!
Mały gentleman umilkł, zauważył bowiem, że przechodnie spoglądają na niego jak na
początkującego wariata.
— Musiałem zapewne diabelnie gestykulować — domyślił się, znając dobrze swoje
nawyki. Przyspieszył kroku, stwierdziwszy, że dochodzi jedenasta, chciał jeszcze zastać na plaży
Blankę Ersing, swoją najświeższą miłość. Przeciąwszy na ukos skwer Beau-Rivage zadrzewiony
samymi tamaryszkami, przystanął u wylotu ścieżki, która w licznych serpentynach opada po
wysokim, stromym brzegu ku Plage de la Côte des Basques. Cała ta plaża, największa i
najbardziej malownicza z czterech plaż Biarritz leżała u jego stóp, i całą aż po zakręt przy
skałach de la Coureppe mógł objąć wzrokiem z tej wysokości. Na tle białego piasku lśniącego
jak srebrna blacha pod gorącym tuszem słońca poruszały się leniwie różnobarwne mrówki; to
ludzie. A w zachodniej stronie plaży tkwiły nieruchomo wielkie grzyby wszelkich możliwych
kolorów; to ogromne parasole letników...
— Tam jest jej kwatera. — Pan Kilurk odszukał wzrokiem złocisty parasol, z którego
spływały umocowane do wbitych w piasek kołków boczne zasłony, czerwone i złote na
przemian. — Złote i czerwone, hm, hiszpańskie barwy. Czyżby jej ten namiot podarował señor
Adolfo de Cárcer? Czy też jemu chciała sprawić przyjemność i dlatego wybrała sobie te kolory?
A może takie refleksy światła są najkorzystniejsze dla platynowej blondynki? Fi, taka artystka
nie czyni nic bez jakiegoś wyrachowania — myślał swoim zwyczajem głośno, schodząc ku plaży
mocno stromą ścieżką. — Gdybym nawet nie wiedział, że jej namiot jest złoto-czerwony,
odgadłbym również, gdzie należy szukać Blanki Ersing. Aż się tam roi od tych wysoko
urodzonych fatygantów. Aż się roi, psiakrew! — zaklął, poczuwszy kolec zazdrości w swoim
wielce kochliwym sercu..
Nie było przesady w tym, co zauważył z daleka. Więcej niż dwa tuziny wielbicieli
otaczało piękną tancerkę, która w fantazyjnej piżamie plażowej wyglądała może jeszcze
korzystniej, niźli w toalecie balowej; przynajmniej małemu gentlemanowi więcej się podobała w
tym stroju...
— O, pan Kilurk! — klasnęła w dłonie z radości. — Ogromnie się cieszę, że pana
widzę... A wczoraj czekałam, czekałam... na próżno.
Mały gentleman rozczulony tak miłym powitaniem przylgnął ustami do białej, starannie
wypielęgnowanej rączki i całował ją bez „licznika”, dopóki go nie spłoszył złowrogi pomruk
któregoś z rywali.
— Proszę usiąść tuż przy mnie — wyszeptała.
Łatwo jej to było powiedzieć, lecz wykonać? Każdy z adoratorów starał się znaleźć jak
najbliżej pięknej tancerki, więc też największy ścisk panował tuż obok sterty poduszek, na
których spoczywała, i nikt nie zamierzał rezygnować ze swojego miejsca na rzecz nowego
konkurenta.
— Pani życzenie jest dla mnie rozkazem — odparł pan Kilurk, nie mogąc się
zdecydować, któremu by tu gentlemanowi usiąść na głowie — ale jeżeli spełnienie tego życzenia
wywoła kilka konfliktów międzynarodowych, to...
— Słusznie — przyznała. — Czy pan umie pływać?
— Owszem, pływam nieźle, o ile jest dosyć wolnego miejsca.
— Pan sądzi — zachichotała srebrzyście — że w morzu będę również tak oblężona, jak
tutaj? — Powstała i zaczęła zdejmować piżamę.
— Oooch — jęknął milioner argentyński — znowu nas pani ciągnie do wody?
— Bynajmniej, don Pedro. Ja nigdy nikogo nie ciągnę! I tylko pana Kilurka proszę, by mi
dotrzymał towarzystwa. Panowie mogą tu zostać.
— Nie możemy! — odparli satelici zgodnym chórem. — Zostać bez pani?! — Na wyścigi
zaczęli ściągać płaszcze kąpielowe, piżamy, sandały; Blanka Ersing nawet do kąpieli musiała iść
z swoim licznym orszakiem.
— Na głębszą wodę żaden z nich nie pójdzie — pocieszyła szeptem małego gentlemana
— i będziemy mogli porozmawiać swobodnie.
Tak się też stało. Dwumetrowej wysokości fale Atlantyku odstraszyły rychło kiepskich
pływaków; nie umieli ich przebijać, łyknęli sporo gorzkawej wody, jeszcze więcej piasku z dna i
musieli pozostać tam, gdzie woda sięgała im zaledwie do kolan, i gdzie od biedy można było
stawić opór grzmiącym grzywaczom. Tylko rasowy señor Adolfo de Cárcer, Gustaw Ersing i
Kilurk dotrzymywali towarzystwa Blance, która czuła się tutaj jakby w swoim żywiole.
— Czarujący efeb z plaży przemienił się w cudną rusałkę! — Wygłaszając ten
komplement, mały gentleman odwrócił się bokiem do fal i w tym momencie runęła nań
znienacka potężna góra wody. Pomimo rozpaczliwego oporu porwała go z sobą, zmusiła go do
magnięcia tuzina kozłów, do pocałowania dna morskiego, aż wreszcie wyrwał się z jej szponów,
potłuczony, oszołomiony, z trudem łapiący oddech. Kiedy się obejrzał, dostrzegł w odległości
dobrych trzydziestu metrów Gustawa Ersinga i hiszpańskiego arystokratę, a nieco bliżej Blankę
płynącą tutaj crawlem.
— Do licha! Ładny kawałek się przejechałem — stwierdził.
— Dał się pan zaskoczyć?
— Ja? Pani żartuje, panno Blanko — wypierał się, i wypluwał raz po raz morską wodę
dyskretnie ale obficie. — Ja tylko udawałem łódź podwodną.
— Z podwójnym peryskopem, co? — rozśmiała się. — Bo obydwie pańskie nogi
wierzgały nad wodą tak rozpaczliwie, że już się porządnie zaniepokoiłam o pana... Tak, to była
niewątpliwie dziewiąta fala. Przed nią trzeba się mieć szczególnie na baczności.
— Ba, a jak ją rozpoznać? Niestety te bałwany nie są ponumerowane...
Zrównali się i popłynęli ramię w ramię, trochę na ukos od brzegu, aby uniknąć spotkania
z Gustawem i don Adolfem.
— Niechże nareszcie nam nikt nie przeszkadza — myślał pan Kilurk, autor tych chytrych
nawigacyjnych manewrów.
— Chciałam się pana o coś zapytać, panie Kilurk... lub raczej, o kogoś!
— Mianowicie?
— Mianowicie o niejakiego Karola Fecha. Jest to jeden z kandydatów, jacy zgłosili się na
skutek mojego ogłoszenia.
— Pani poszukuje szofera?
— Tak. Zgłosiło się kilku, między nimi ów Karol Fech, który ostatnio pracował u
państwa Deplatów. Świadectwa ma bardzo przyzwoite, ale pan chyba wie, jak to ze
świadectwami; największemu leniowi czy nawet złodziejowi wystawia się piękne świadectwo
odejścia, byle się raz pozbyć takiego ananasa, a ubrać w niego bliźnich. Dlatego ja nie
przywiązuję żadnej wagi do tych świstków i wolę zawsze ustne referencje byłych
chlebodawców... Niestety, w tym wypadku ta metoda nic mi nie pomoże; pan Deplat zginął, pani
Deplat podobno wyjechała z Biarritz. Ale p ozostał mi pan, panie Kilurk. Pan jest kuzynem Jana
Deplat, prawda?
— Ttttak. Ale bardzo dalekim kuzynem.
— W każdym razie bywał pan u Deplatów i zna pan ich szofera, sądzę.
— Owszem, znam bardzo dobrze tego... łotra!
— Łotra?!
— Och, to jeszcze nazbyt delikatne określenie!
— Przeraża mnie pan.
— Nie mam zamiaru przerażać, natomiast pragnę gorąco przestrzec panią przed tym
drabem, którego... no, cóż, wobec pani nie potrzebuję z tego robić tajemnicy... którego policja
lada chwila uwięzi!
— Co pan mówi! Więc to jest zbrodniarz? Morderca?!
— Lekka przesada. Ostatecznie zastrzelenia psa nie można uważać za morderstwo...
Lecz za inne przestępstwa Karol Fech oberwie parę lat ciężkiego więzienia, jak amen w
pacierzu... Baczność, duża fala!
Ogromny zielonkawy wał wody pędził ku nim z szybkością wiatru. Zaczerpnęli więc
potężny haust powietrza w płuca, odwrócili się twarzą ku pełnemu morzu, wyciągnęli sztywno
ręce przed głowę, złączyli je dłońmi i jak dwie strzały wypuszczone z łuków przeszyli na wylot
miękkie cielsko fali.
— Inne przestępstwa? — Blanka Ersing nie straciła snadź wątku rozmowy. — Jakie na
przykład? Czyżby on kogo... zgwałcił?
— Tak — odparł pan Kilurk, odgarniając sobie z twarzy mokre włosy; prawdopodobnie
przesłyszał się mocno, gdyż w uszach miał pełno wody. — Tak, starego psa Deplatów.
— Starego psa?! — Blanka Ersing spojrzała na swojego towarzysza, jak na obłąkanego.
— Starego psa, pan powiada?
— Tak, proszę pani. Zastrzelił go ze swojego rewolweru, kaliber 7.65. Poza tym ten łotr
ma na sumieniu oszustwo i podpalenie!
— O, Boże! I ja takiego zbrodniarza chciałam dzisiaj zaangażować na szofera! O, Boże,
jak mi serce bije z przerażenia...
— Naprawdę? — Mały gentleman zaniepokoił się. Szybko podpłynął do tancerki i
podsunął jej pod biust swoją dłoń. — Pani pozwoli, że zbadam — usprawiedliwił się zaraz. Badał
długo, sumiennie, aż przerwała mu te miłe samarytańskie zabiegi nowa ogromna fala; runęła na
nich znowu tak nieoczekiwanie, że instynktownie przytulili się do siebie i złączeni w tym
uścisku, pokatulali się bezwładnie w stronę brzegu... — To było... — nie mógł tchu złapać przez
dłuższą chwilę... — to było...
— Bardzo przyjemne, czy nie uważa pan?
— O, tak! — przyznał z zapałem. — Ale ta kochana fala przerwała mi badanie pani tętna.
Trzeba by zacząć od początku... Czy pani ma coś przeciwko temu?
— Nic, byle nie w wodzie.
— Ba, kiedy na lądzie stałym jest pani tak otoczona przez swoich trubadurów, że ani
marzyć o wznowieniu samarytańskich funkcji... Żeby to pani zechciała spławić owych bubków i
poświęcić mi chociaż godzinkę!
— Nawet trzy, ale pod warunkiem, że opowie mi pan wszystko o tym zbrodniczym
szoferze. Pasjonują mnie zawsze takie historie. Więc?
— Zgadzam się, droga pani... Wprawdzie o tych wypadkach zaczną od jutra rozpisywać
się wszystkie gazety, lecz ja to pani opowiem dokładniej i barwniej. Poza tym będzie pani miała
te informacje niejako z pierwszej ręki... Albowiem ja! — tu pan Kilurk z dumą uderzył się w
piersi, zapominając, że jest w wodzie — ja pierwszy wpadłem na trop tej wyrafinowanej zbrodni
i ja ją dzisiaj zdemaskuję!
— Kogo to pan zamierza zdemaskować? — zabrzmiał w tej chwili głos Gustawa Ersinga,
który odłączył się od hiszpańskiego arystokraty i sam podpłynął do tych dwojga.
Blanka Ersing wyręczyła małego gentlemana w odpowiedzi:
— Ach, drogi braciszku, żałuj, żeś nie słyszał tego, co mi tu pan Kilurk powiedział.
Wiesz, ten Karol Fech, którego zamierzałam zaangażować na szofera, to podobno oszust i
podpalacz! Pan Kilurk sam...
— A, łotr!!! — wybuchnął ponury Gustaw.
— Tak, braciszku; to skończony łotr! Dziwne doprawdy, że policja nie zajęła się nim
dotychczas.
— Ech, policja — mały gentleman machnął ręką lekceważąco, — tutejsza policja nigdy
by na to nie wpadła, gdyby nie ja! Ja jej dzisiaj otworzę oczy, ja jej wyjaśnię tajemnicę pożaru
willi... no, ale o tym potem. Zresztą pańska siostra nabyła ode mnie prawo pierwszeństwa w...
— Prawo absolutnego pierwszeństwa! — wtrąciła. — Ja chcę poznać tę ciekawą historię
wcześniej, niż wszyscy! Niż dziennikarze, niż policja! Tak żeśmy się umówili, panie Kilurk.
Słowo? — wyciągnęła rękę.
— Słowo honoru! — ucałował jej dłoń ociekającą gorzkawą wodą morską. — Zjemy
razem obiadek, zaspokoję pani ciekawość, a potem... potem powtórzę tę samą historię wobec
prokuratora i jeszcze tej nocy Karol Fech zostanie uwięziony!... A wraz z nim...
— Wraz z nim?...
— Wraz z nim, panie Ersing.. także pewien rzekomy nieboszczyk, który już na pewno
wymieni pozostałych członków bandy, gdy się go trochę przyciśnie w śledztwie.
— Pozostałych członków bandy? Ach, jakie to sensacyjne! Zatem pan sądzi, że tych
przestępców było kilku?
— Tak, panno Blanko. Jest ich czworo, jeżeli mnie mój węch nie myli; trzech mężczyzn i
kobieta, czyli razem czworo.
— Ja nic nie rozumiem — warknął Gustaw Ersing i wzruszył ramionami — słyszę, że
grasuje tu jakaś banda przestępców. Tak przynajmniej pan twierdzi. A dlaczego ich dotąd nie
aresztowano?
— Bo policja jeszcze nic nie wie, mówiłem już przecież.
— Tak... A dlaczego pan dotychczas nie zdemaskował tej szajki?
— Ha, to już wina mojej kochliwości. Nie chciałem narażać na finansową ruinę kobiety,
która, być może, nic tutaj nie zawiniła... I ta kobieta wczoraj postąpiła sobie ze mną okrutnie!
Tym samym rozwiązała mi ręce. Teraz już nie potrzebuję się krępować niczym!...
— Czuję, że to będzie jakaś ogromnie romantyczna historia — odezwała się Blanka
Ersing, przerywając dłuższe milczenie, jakie zapanowało po wyjaśnieniach małego gentlemana
— nie wiem, czy doczekam do wieczora.
— Więc spotkajmy się wcześniej.
— Nie, nie mogę niestety; będę miała kilka spraw do załatwienia. Dopiero koło siódmej...
nie nadsłuchuj, braciszku — zwróciła się z uśmiechem do Gustawa Ersinga — jestem już
pełnoletnia, mój drogi.
— Ależ dobrze, dobrze — odburknął, odwrócił się na wznak i w tej pozycji zaczął płynąć
w stronę brzegu, — twoje randki nic mnie nie obchodzą.
— O siódmej przyjadę po pana swoim autem.
— A po cóż nam auto?
— Jak to, chce mnie pan narazić na obmowę? Na plotki? Tutaj w Biarritz wszyscy mnie
znają. Wyskoczymy więc sobie do Saint-Jean-de-Luz, lub do Hendaye, czy jeszcze gdzieindziej..
Tam będziemy też swobodniejsi!
Ten ostatni argument od razu przekonał małego gentlemana. Jako człek wygodny,
wyznaczył na miejsce spotkania punkt możliwie najbliższy od swojego hotelu, więc
skrzyżowanie rue Harispe z rue Lamartine, po czym oboje zawrócili do brzegu, gdzie mnoga
rzesza wielbicieli Blanki „uprzyjemniała” sobie czas zawziętą kłótnią.
— Polityka — mały gentleman skrzywił się okropnie. Zorientował się szybko, że señor
Pedro Berrejo gardłuje za republiką, a señor Adolfo de Cárcer wróży Alfonsowi XIII rychły
powrót na tron hiszpański, że przygniatającą większość w tym gronie stanowią monarchiści, ale
wszystko to nic a nic go nie obchodziło. Zresztą dyskusja polityczna przycichła od razu, kiedy
Blanka Ersing wkroczyła do swojego namiotu, by zmienić mokry kostium kąpielowy na plażową
piżamę. Wszystkie spojrzenia przylgnęły natychmiast do tych ścianek namiotu, na których
rysował się cień pięknej tancerki, wszystkie myśli zdzierały niecierpliwie owe zasłony i z ust
wszystkich adoratorów wyrywały się jednakowo tęskne westchnienia...
Pan Kilurk triumfował w duchu.
— Wzdychajcie sobie, jak kot do słoniny myślał z satysfakcją — to wam wolno. Lecz
bardziej konkretne rzeczy to mój monopol! Dzisiaj wieczorem!
Wieczorem mały gentleman przebrał się w ubranie smokingowy, a po namyśle wsunął do
kieszeni zarzutki najpiękniejszą z swoich jedwabnych piżam.
— Trudno przewidzieć, co będzie potem, jeżeli się idzie na kolację z piękną kobietą —
usprawiedliwiał się wobec.. lustra.
— Najdroższy, ty dzisiaj znowu wychodzisz? — Pani Zuzanna Labrosse od wczorajszej
wspólnej kąpieli uważała za stosowne mówić małemu gentlemanowi na ty. — Nie, ja cię nie
puszczę! Czy wiesz, co mi się śniło? Och, wzdrygam się na to wspomnienie... Słuchaj, kochanie.
Widziałam małą, czarną trumienkę... Już to jest złą wróżbą.. A potem ujrzałam trzech
uzbrojonych drabów. Jeden z nich podniósł wieko trumienki i wtedy... wtedy zobaczyłam w niej
leżącego... małego... białego... ślicznego... króliczka!
Pan Kilurk zaklął bardzo brzydko, odepchnął pociągającą nosem gospodynię i wybiegł z
hotelu, wlokąc za sobą smugę perfum.
— Głupia baba — warczał, maszerując w stronę krótkiej rue Lamartine — w sny wierzy
idiotka! Trumna! I ten krrrólik, psiakrrrrrew! Hm, ale to zastanawiające, że jej się przyśniło
trzech zbirów. Że właśnie trzech! — Pomacał się po tylnej kieszeni spodni, w której zawsze nosił
mały browning. Rewolwer był na swoim miejscu. — Jedna kulka w lufie, sześć w magazynku,
czyli siedmiu drabów mogę wyekspediować na łono Abrahama. No, a trzech śpiewająco!...
Po chwili zapomniał już o przesądnych obawach pani Zuzanny, gdyż Blanka Ersing
przyjechała w umówione miejsce z punktualnością, znaną tylko na Zachodzie Europy i w
Północnej Ameryce...
— Ależ pan zabójczo pachnie — zauważyła z uśmiechem.
— Pachnie i wygląda — pochlebił sobie. — Dziś mi się pani nie oprze!
— Nawet nie będę próbowała. — Pomimo tego zapewnienia zaczęła protestować, kiedy
ją objął wpół i pocałował w policzek. Czy pan chce, żebym wywróciła wóz do rowu?
— Byle nie na moją stronę, to owszem. Nie lubię leżeć na spodzie..
Na razie nie pytał, dokąd jadą, gdyż wiedział, że ta szosa prowadzi do Saint-Jean-de-Luz,
odległego od Biarritz o szesnaście kilometrów. Lecz mniej więcej w połowie drogi Blanka Ersing
mistrzowsko prowadząca swój samochód skręciła w lewo w jakąś polną dróżkę, nieoświetloną,
wyboistą, pełną zakrętów.
— Proszę o nic nie pytać — rzekła. — Niech panu wystarczy moje zapewnienie, że czeka
pana przemiła niespodzianka. — Było zbyt ciemno, aby pan Kilurk mógł był zauważyć
tajemniczy uśmieszek, jaki zaigrał w tej chwili na ustach pięknej tancerki i dziwny błysk jej
zielonych oczu...
Po kilku minutach dość szybkiej jazdy Blanka Ersing zatrzymała samochód przed małą,
jednopiętrową willą.
— To przecież nie jest restauracja!
— Oczywiście, że nie. To jest moją ulubiona pustelnia, panie Kilurk.
— A czy wielu pustelników ją zwiedzało przede mną?
— Wstrętny zazdrośnik! Nie dość, że teraźniejszość do niego należy, jeszcze chce się
wedrzeć w moją przeszłość. — Wyjęła z torebki klucz, odemknęła drzwi wiodące do małego
hallu willi i weszła tam, a za nią pan Kilurk rozanielony, powtarzając sobie w duchu z
upojeniem: Teraźniejszość należy do mnie! Z hallu przeszli do jadalni. Stół był nakryty na dwie
osoby, lecz półmisków z najrozmaitszymi frykasami było tyle, że pluton zgłodniałych żołnierzy
mógłby się nimi rzetelnie posilić. Ale najwięcej ucieszył małego gentlemana widok okazałej
baterii butelek.
— Oto rozumna kobieta — mruknął pan Kilurk z uznaniem, — oto jedna z tych
nielicznych, które wiedzą, że najlepszy motor zastrajkuje bez oliwy!
— Niestety, obiad będzie zimny...
— O, przeciwnie! Będzie bardzo gorący, droga Blanko.
— Ha, może i pan ma słuszność — zgodziła się, podając mu obie dłonie.
— Czy my — aż się zachłysnął ze szczęścia, — czy my w tym domu jesteśmy zupełnie
sami?
— No, niezupełnie. Niech pan na przykład tamte drzwi odemknie.
Trochę go zaniepokoiła ta odpowiedź. Bezwiednie, odruchowo wyciągnął prawą dłoń w
stronę tylnej kieszeni spodni, gdzie spoczywał rewolwer.
— Nie zechce pan chyba strzelać do mego ulubieńca — rzekła bardzo głośno i parsknęła
śmiechem. Sama podeszła do owych drzwi, otworzyła je na oścież, weszła tam, zapaliła światło i
oczom małego gentlemana ukazała się śliczna, najmodniejsza sypialnia.
— Ależ... ależ to cudowne!
— Czy o niego będzie pan zazdrosny? — Blanka Ersing wyszła z sypialni, niosąc na
rękach dużego, czarnego jak smoła kota. Posadziła go na trzecim krześle przy stole. — No, a
teraz niechże mi pan opowie tę historię... I niech pan je, niech się pan nie każe prosić.
Pan Kilurk oczywiście nie kazał się prosić nigdy w takich wypadkach. Za to w słowach
postanowił być wyjątkowo oszczędnym, wychodząc ze słusznego założenia, że im więcej będzie
mówił, tym mniej zdoła równocześnie zjeść i wypić; poza tym widok sypialni nasuwający na
myśl perspektywy rozkosznego epilogu dzisiejszej sielanki zniechęcał go do ulubionego
gadulstwa...
— Głównym bohaterem mojego opowiadania — zaczął i golnął sobie duży kieliszek
koniaku — jest pewien zbankrutowany kupiec, nazwijmy go na przykład panem D... Pan D. ma
żonę, dziecko, ale i przyjaciółkę, w której się kocha jak student i do której pisuje listy
nieprzyzwoicie czułe... Jeden z nich wpadł w moje ręce, więc mogę tak twierdzić... Pan D. ma
ochotę opuścić żonę, ale równocześnie nie chciałby jej pozostawić w nędzy. Majątku nie posiada,
gdyż, jako się rzekło, zrobił plajtę. Pozostała mu tylko willa i samochód, no, a to nie są
przedsiębiorstwa dochodowe lecz wprost przeciwnie. Pan D. ubezpiecza więc swoją willę bardzo
wysoko w tym celu, aby ją później podpalić, by jego żona otrzymała sumę asekuracyjną...
Mały gentleman wychylił drugi kieliszek, zjadł szybko dwa sandwicze i ciągnął dalej:
— Aby za jednym zamachem zniknąć z oczu żonie raz na zawsze, a zarazem w sposób
niezbity przekonać Towarzystwo Ubezpieczeń Franconia, że pożar willi spowodował wypadek,
sprytny pan D. postanawia symulować swoją śmierć w płomieniach willi. Pragnąc i na tym
„interesie” coś zarobić, ubezpiecza się na życie w innym towarzystwie asekuracyjnym na milion
franków szwajcarskich. O tym jednakże żonie już nie wspomina i tę drugą polisę
ubezpieczeniową umieszcza gdzie indziej.. Pan D. pamięta o wszystkim. Wie, że wśród zgliszczy
spalonej willi władze będą poszukiwały jego zwłok. I muszą je znaleźć, muszą stwierdzić
urzędowo jego zgon, inaczej Prudential odmówi wypłaty miliona franków szwajcarskich. Krótko
mówiąc, policja musi koniecznie znaleźć zwęglonego trupa...
— Ja panu będę napełniała kieliszek, proszę sobie tylko nie przerywać... Pan tak
zajmująco opowiada!
— Piję za pani zdrowie, cudna Blanko. Prosit!... Aaaa, mocna szelma...
— I cóż dalej?
— Ano pan D. postanawia dostarczyć policji pięknie upieczonego nieboszczyka, rozumie
się, bynajmniej nie kosztem własnego życia. Ani nawet cudzego. Bo i po co? Od czego
cmentarz?!... Krytycznej nocy pan D. wysyła z willi wszystkich domowników, sam pozostaje,
udaje chorego, kładzie się do łóżka, ma dreszcze, zapala w kominku, na który ma spaść
odpowiedzialność za wywołanie pożaru, ...po czym pędzi na cmentarz, oczywiście nie własnym
samochodem. Aaa, broń Boże! Jego samochód stoi przez całą noc na dziedzińcu Hotel du Palais,
setki szoferów mogą to poświadczyć... Pan D. nie zamierza rozkopywać grobów. Wychodzi ze
słusznego założenia, że znacznie wygodniej skraść zwłoki z kaplicy cmentarnej. Przebywa tam w
trumnie właśnie niejaki Teodor Breton, z profesji rybak. Ba, ale jego pogrzeb ma się odbyć
nazajutrz. Ci, którzy poniosą trumnę, poznają od razu, że jest pusta. Dlatego przewidujący pan D.
przyniósł na cmentarz uczciwy worek z piaskiem i wkłada go do trumny Bretona, aby wyrównał
ciężar skradzionych zwłok..
— Nieprawdopodobne! — wtrąciła Blanka Ersing, napełniając znowu kieliszki. — I
jeden człowiek dokazałby sam tego wszystkiego?!
— Kto mówi, że jeden? Trzech ich tam było: pan D., dalej herszt bandy, którego jeszcze
nie miałem przyjemności poznać, a wreszcie szofer pana D., ów Karol Fech, który się dzisiaj
zgłosił do pani, czarująca Blanko. Prosit! Ouuua, cóż to za diabelski koniak?!... Powróciwszy do
willi, trzej wspólnicy zabierają się żwawo do roboty. Kładą nieboszczyka Teodora Bretona na
łóżku pana D., Karol Fech ze swojego rewolweru zabija psa, żeby wyciem nie zaalarmował
przedwcześnie sąsiadów, następnie rozlewają po pokojach dwieście litrów benzyny zakupionej
dwa dni przedtem, podpalają willę i w nogi!
— To już? Ale, ale, napijmy się, panie Kilurk.
— Z przyjemnością. Nigdy nie odmawiam w podobnych wypadkach... A co do mojego
opowiadania, to istotnie już. Skończone. Podstęp się udał, nieboszczyk Teodor Breton upiekł się
w ogniu tak dokumentnie, że mógł doskonale uchodzić za pana D. i pod tą „firmą” został
pogrzebany z honorami. Pani także była na jego pogrzebie, hi, hi, hi...
— Ja?!
— Tak, pani, pan Gustaw, ja, Henryk Wallon, słowem cały high-life miejscowy. Wszyscy
byliśmy przecież na pogrzebie Jana Deplat.
— Cooo?! Więc ów pan D. to Jan Deplat?! Zatem on... on...
— On żyje! Tak, kochanie. Jan Deplat żyje i sądzi, że podejmie w Prudentialu milion
franków szwajcarskich. Sądzi, że Franconia wypłaci jego żonie siedemset pięćdziesiąt tysięcy
franiów francuskich za spaloną willę. Sądzi, że wszystkich oszukał... — Mały gentleman
krzyczał coraz głośniej, bowiem wypił już sporo, a nic prawie przy tym nie jadł, gadając
nieustannie. — Tak, oszukał wielu, wielu głupców, ale ja głupcem nie jestem! Nieee! Prawda?
— Skądże! Pan jest geniuszem!
— O, trafiłaś w sedno, Blaneczko. A gdybym tak i ja... — pochylił się ku niej, by jej coś
rzec do ucha, stracił równowagę i zleciał z krzesła. Kiedy mu pomagała powstać, całował
namiętnie jej dłonie, a potem zaczął je wąchać. — Dziwne — mruknął — skąd ja znam te
perfumy?
— Niechże mi pan teraz powie — odezwała się, nakłoniwszy go do wypicia nowego
kieliszka — w jaki sposób rozwiązał pan zagadkę pożaru willi Marion?
— W jaki sposób? — Małemu gentlemanowi już cały pokój wirował przed oczyma. —
Nie pamiętam, jak babcię kocham. Troszeczkę mnie aktualnie zamroczyło... Zdaje się, metoda
dedukcyjna... trochę rozumu.. trochę szczęścia.. zresztą, co tu gadać, albo się jest geniuszem, albo
się ufff, jak mi się kręci...
— Może by pan coś przegryzł? Pan właściwie nic nie jadł.
— Eee, gwiżdżę na jedzenie — machnął ręką wzgardliwie, przy czym przewrócił
najbliżej stojącą butelkę. Wskazał na drzwi od sypialni. — Oto, czego moja dudusza łakkknie,
przepraszam... Blanko! Blaneczko! Azali pozostaniesz głucha na płomienny zew mojego ser...
serrrrca?! — zwycięsko borykał się z czkawką. — Aza nie widzisz, co się dzieeeeje ze mną?! —
Spojrzał na nią wzrokiem, który miał być zabójczy, ale był mętny, półprzytomny.
— Widzę — odparła, zagryzając sobie wargi, by nie parsknąć głośnym śmiechem — i
widzę, że panu naprawdę nie można się oprzeć. — Powstała, zaczęła iść ku drzwiom od sypialni,
wabiąc go zalotnym spojrzeniem.
— Kokooochanie! — zabełkotał. Zerwał się, omal nie runął jak długi, zahaczywszy stopą
o skraj dywanu i, zataczając się pociesznie, „pożeglował” w ślady pięknej kusicielki. Dopędził ją
w sypialni, obalił na łóżko i ustami zaczął szukać jej ust. W upojeniu nie odczuł tego, że wąska
dłoń kobiety wślizgnęła się zdradziecko do tylnej kieszeni jego spodni, że ostrożnie wyciąga
stamtąd rewolwer. — Usta! Daj mi twe szkarłatne usteczka — mamrotał, niezadowolony, że
Blanka wciąż odwraca twarz i tylko policzki wydaje na łup jego gorących pocałunków. —
Musisz być moją, mumuuusisz! Bo ja jestem człowiek mocny!
Nagle odepchnęła go z taką siłą, że obręcz męskich ramion obejmujących wpół jej
szczupłą kibić pękła od razu, i mocny człowiek zleciał z łóżka na podłogę. Zerwała się.
— Dosyć tej komedii! — krzyknęła głosem dziwnie szorstkim.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi od jadalni, które pan Kilurk, wchodząc tutaj,
przymknął przezornie. Stanął w nich szczupły, lekko szpakowaty mężczyzna. Mały gentleman
znał go zaledwie od kilku dni i wyłącznie z fotografii, ale poznał go natychmiast.
— Jan Deplat!!! — wrzasnął.
— Miał pan rację — Jan Deplat lekko odwrócił głowę, jak gdyby mówił do kogoś
stojącego przy oknie. — Ten człowiek wie wszystko!
— I dlatego musi zginąć! — zabrzmiała złowroga odpowiedź.
Osłupiały pan Kilurk spojrzał w tamtą stronę i… i wytrzeźwiał do reszty. Spoza ciężkiej
portiery, zakrywającej aż do podłogi jedyne okno sypialni, wysunął się Gustaw Ersing, blady,
wzburzony, ledwie panujący nad sobą. Podobnie jak i Jan Deplat trzymał w dłoni gotowy do
strzału rewolwer.
— Gustaw Ersing! Więc on jest hersztem tej bandy! — wyszeptał mały gentleman. — A
to wpadłem szkaradnie. Jak śliwka w... kompot. Głupio wpadłem, arcygłupio — pomyślał ze
skruchą — oni mnie gotowi zakatrupić, aż miło! — Wzdrygnął się na tę myśl. Już przed chwilką
stwierdził, że został podstępnie rozbrojony, że jego browning trzyma w dłoni Blanka. — O walce
nie ma co myśleć, ale może by spróbować drapnąć. — Zrobił minę ogromnie przygnębioną i
powoluteńku dźwigał się z podłogi, rzucając ukradkowe spojrzenia na wszystkie strony;
jedynego okna pilnował Gustaw Ersing, w drzwiach stał Jan Deplat, obydwaj uzbrojeni w
rewolwery. Lecz bystre oko małego gentlemana dojrzało na tle trzeciej ściany małe
zamaskowane drzwiczki. Nie wiedział dokąd wiodą, ani czy są otwarte, ale też nie miał nic do
stracenia w swojej obecnej sytuacji. Skokiem pantery runął w tamtą stronę, wyciągnął dłoń, by
nacisnąć małą mosiężną klamkę, lecz w tym momencie owe drzwi otworzyły się z impetem i
palnęły go w czoło z taką siłą, że nakrył się nogami. Chichocząc szyderczo, wyszedł z łazienki
olbrzymi Karol Fech.
— Nie, luby ptaszku — rzekł — z tej pułapki nie wyjdziesz żywy!
Mały gentleman zrozumiał, że te słowa nie są czczą pogróżką, że oni muszą go zgładzić,
w przeciwnym bowiem razie zamiast olbrzymich łupów z tak sprytnie zaaranżowanego oszustwa
otrzymaliby po kilka łat więzienia.
— Co... co zamierzacie ze mną uczynić?
Zignorowali to pytanie. Gustaw Ersing skinął na Karola, ów zaś podszedł natychmiast do
małego gentlemana i przygotowanym snadź zawczasu postronkiem związał mu ręce; po jednym
ciosie w szczękę pan Kilurk zaniechał oporu...
Potem Karol Fech i Jan Deplat wyszli z sypialni, lecz powrócili tu po chwili, niosąc duży
czarny kufer automobilowy. Gustaw podniósł jego wieko.
— Wszystkoś odgadł, przewidział — przemówił drwiąco do związanego jeńca — tylko
nie to, że odbędziesz dziś podróż w takiej pace!
— Owszem, wiedziałem! — Mały gentleman, pragnąc zyskać na czasie, skorzystał
skwapliwie z okazji do rozmowy. — Wiedziałem, daję słowo! Mojej gospodyni to się śniło tej
nocy. Ostrzegała umie, kazała mi wziąć rewolwer i uspokoiła się dopiero wtedy, gdy jej
powiedziałem z kim mam się spotkać!
— Pan mówił, że ze mną?! — Blankę Ersing wyraźnie zaskoczyła ta nowina. A to mi
dopiero gentleman!
— Nie bądź naiwna, Blanko. On chciałby nas nastraszyć, że policja łatwo może wpaść na
nasz trop. Głupi by w to uwierzył, ale nie ja! — Gustaw Ersing próbował zbić z tropu małego
gentlemana, chociaż i jego zaniepokoiła wiadomość, że ktoś tam wie, z kim pan Kilurk miał
schadzkę lej nocy. — Ten wybieg nie udał ci się, kochliwy durniu. Wymyśl coś lepszego, może
nas zdołasz przerazić.. I pamiętaj, że my wiemy, kim jesteś naprawdę!
— O, wielka mi sztuka! Toć zameldowałem się w Biarritz pod swoim prawdziwym
nazwiskiem, i Karol Fech, mieszkając przez kilka dni w tym samym hoteliku, nawet przy całej
swojej tępocie, musiał się dowiedzieć, że nazywam się de facto...
— Rafał Królik — dokończył Gustaw z szyderczym ukłonem, — wielki to zaszczyt dla
nas gościć u siebie tak sławnego detektywa...
— I rewidować jego kieszenie — dorzucił Karol Fech, wypróżniając portfel małego
gentlemana.
— Wszystko przewidziałem, zapewniam was. Dlatego też nie znajdziecie przy mnie
spodziewanych łupów.
— Do diabła! — warknął olbrzym. — On tu ma zaledwie parę tysięcy franków, a wygrał
w kasynie podobno pół miliona!
— Wygrałem pięćset dziewięćdziesiąt dwa tysiące siedemset czterdzieści pięć, jeżeli
chodzi o ścisłość.. Tak, tak, chłopyszki. Spudłowaliście! Ta forsa nie wpadnie w wasze brudne
łapy, nie znajdziecie jej!
— Znajdziemy. A zresztą — Gustaw wzruszył ramionami — zresztą cóż znaczy ta sumka
wobec miliona franków szwajcarskich, jakie mi...
— ...wypłaci Prudential — dokończył więzień i westchnął.
— Tak, Prudential... Blanko, czy motorówka przybędzie do przystani na pewno przed
północą.
— Na pewno, braciszku. I będzie, dopóki zechcemy, do naszej wyłącznej dyspozycji, jak
również piękny zamek La Solana.
— Hm, Hiszpanie są przemili, niczego nie potrafią odmówić, ale gdy...
— Bądź spokojny — wtrąciła i uśmiechnęła się tajemniczo — señor Adolfo de Cárcer
dotrzyma słowa. Och, on zrobi wszystko... dla mnie!
— Oby tak było! Ty wiesz, co mam na myśli..
— Gustawie! — Karol Fech spojrzał karcąco na wspólnika, a potem wskazał mu
wzrokiem małego gentlemana, nadsłuchującego chciwie. Nie rozumiem, jak można o takich
sprawach rozmawiać przy szpiclu!
— Śmieszny jesteś, Karolu. Nie lękam się świadka, który za kilka godzin będzie... O
czym to mówiliśmy ostatnio? — zwrócił się do swojego jeńca. — Aha, że Prudential mi wypłaci
milion szwajcarskich. Skądżeś ty się, bratku, dowiedział o tej polisie? Ty naprawdę jesteś
genialny! Rozwiązałeś wszystkie zagadki, wszystko zrozumiałeś, przewidziałeś, prócz jednego!
Tu Gustaw Ersing uśmiechnął się złowrogo. — Prócz tej jednej drobnostki, że dzisiejszej nocy
spoczniesz w tym kufrze na dnie oceanu!!!
— Już?
— Już. Brać go, chłopcy!
Karol Fech odsunął towarzyszy. Schylił się i sam, bez niczyjej pomocy, podniósł małego
detektywa z podłogi jak piórko, włożył go do kufra pomimo jego rozpaczliwej obrony, zatrzasnął
wieko, zamknął na klucz obydwa zamki i wręczył klucze Gustawowi. Wybuchnął rubasznym
śmiechem.
— Pójdzie na dno jak kamień — rzekł, zacierając dłonie.
Koniec