AntoniMarczyński
ZEGARŚMIERCI
Spistreści
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
Tekstwgwydaniaz1942r.
NaokładceAntwerpiaodstronuportu.
ROZDZIAŁI
STRASZLIWYCIOS
Pochylił się nad nią, bardzo nieśmiało nakrył wargami jej usta lekko rozchylone,
wilgotne,ponętne.
—Mario,kochamcię!
Stłumionym ze wzruszenia głosem zaczął jej mówić o swojej wielkiej miłości, ale te
słowa nie wywarły na niej żadnego wrażenia; pozostała nieczuła, zimna, opanowana jak
zawsze.Jakzawszejegożarliwezapewnienia,zaklęciaodbijałysięnibypiłkiodpancerza
kamiennejobojętności,wjakiuzbroiłaswojeserce…pośmiercimęża.
—Pożądamcię,Mario—ciągnąłdalejzdławionymszeptem,zbliżywszyustadojej
kształtnego,rasowegoucha…
Spokojnie, trzeźwo analizowała każdą sekundę swoich przeżyć, ale na zewnątrz
pozostała bezduszną lalką. Nie oddawała mu pocałunków, nie reagowała zupełnie na
pieszczoty, które stawały się coraz śmielsze, coraz gorętsze. On zaś zachęcony jej
absolutnąbiernością,żałowałwduchu,iżdotychczasbyłzawszetaknieśmiały.Bowiem
dzisiajporazpierwszyodważyłsięjącałować.Pierwszyrazodowejpamiętnejnocy,w
którąjejmążzginąłtragicznąśmierciąwBiarritz.
—Nareszcie!Kochanie,nareszcie!—bełkotałwupojeniu.—Natenbłyskszczęścia
czekałemcałyrok!
Wpiłsięustamiwjejusta,arównocześniejegodłońdrżącazniecierpliwościbłądziła
wśródfałdówsukni…
—Obejmijmnie!…Przytul!
Toczone, śniade ramiona, rozkrzyżowane na tapczanie w pozie zupełnego bezwładu,
uniosłysięposłuszniealebezpośpiechuiobjęłymężczyznęzaszyję.
—Dobrzeci,maleńka?
Nareszcieraczyłasięodezwać:
—Anidobrze,aniźle…Obojętnie—ziewnęła.
—Nieprawda!—krzyknął,gdyżdopierocodostrzegłżywybłyskwjejoczach,które
dotychczas nawet go zauważyć nie chciały i patrzyły uporczywie w sufit pokoju. —
Nieprawda!Tytylkorobiszzsiebieposąg,alewtwoichżyłachpulsujekrewgorętszaniż
moja!Przekonamcięotym.
—Och,przekonaj,przekonaj!—wybuchnęłailuźnyoplotjejramiondokołajegoszyi
zacieśniłsięnagle…
Wtem… w najbardziej krytycznym momencie… otworzyły się drzwi, ktoś trzeci
wkroczyłdosypialni.
—Copanrobi!Janiedambićmamusi!
Oboje zastygli w bezruchu. Na progu stała czteroletnia córeczka Marii Deplat,
trzymającoburączczerwonąpiłkędużąjakfutbol.
— Wyjdź stąd! — wrzasnął z wściekłością. Równocześnie Maria odepchnęła go od
siebie, usiadła na tapczanie i szybko obciągnęła sobie suknię podwiniętą wysoko poza
kolana.—Wyjdź!—powtórzył.
Lecz dziewczynka ani myślała usłuchać. Nie patrząc w jego stronę, przybiegła do
matkiiskryłasięwjejramionach.
—Mamusiu,czyonciebiechciałudusić?—spytała.
— Ależ skądże! Cóż ty wyplatasz, Ludwisiu! Pan Tadeusz tylko… tylko… — nie
znalazłaodpowiedniegokłamstwa,spojrzałaprosząconabladegozgniewumężczyznę—
tylko…
— Tylko żartował — dokończył za nią. — Widzisz, Ludwisiu, mocowaliśmy się z
mamusiątakdlazabawy.—Udałomusiębeztrudnościwmówićwdzieckowszystko,co
chciał.—Aterazidźsobie,mała…
—Niechcę…Niepójdę—przytuliłasiędomatki.
—Proszęcię,każjejwyjśćnatychmiast—rzekłpoangielsku.—Niepodrywajmego
autorytetuudziecka.Skorowydałemtakiepolecenie,niemożeszgozmieniać…Później
jątuzawołamy,jeślichcesz.
Mariaskinęłagłowąpotwierdzającoiłagodniealestanowczopoleciłacóreczceodejść.
Tym razem Ludwisia nie stawiała oporu. Lecz, zamykając za sobą drzwi, obrzuciła
mężczyznęwzrokiemtakpełnymurazy,żeMarianiemogłapowstrzymaćsięodzrobienia
uwagi:
—Ludwisianiecierpiciężywiołowo!
—Nawzajem!—odburknął.Przezchwilęprzechadzałsiępopokoju,potempodszedł
dozamyślonejkobiety.Objąłjąwpół,alewyślizgnęłamusięnatychmiastiuskoczyłaza
tapczan. Jej spojrzenie powiedziało mu niedwuznacznie, że musi sobie wybić z głowy
zamiar wznowienia przerwanej sielanki. — Przez tę nieznośną smarkulę! — warknął,
zaciskającpięści.—No,jużjająwezmęwkarbyostro!
—Nieweźmiesz!…Nieweźmieszjejwkarbyztejprostejracji,żejazaciebiezamąż
niewyjdę.
— Mario — spojrzał na nią z wyrzutem — znów chcesz mnie dręczyć? Nie dawniej
jakwczorajustaliliśmydatęnaszegoślubu,aterazznowu…
—Terazzmieniłamdecyzję—wtrąciła.—Tamałascenkaotworzyłamioczy…Nie
kocham cię, o tym wiesz dobrze. Jeżeli pomimo to miałam cię poślubić, to tylko przez
wzgląd na Ludwisię, którą kocham nad życie!… Chciałam jej dać dobrego opiekuna,
drugiego ojca. Ojca! A ty byłbyś dla niej surowym, niesprawiedliwym ojczymem, jak
przekonałamsięprzedchwilą.—Mówiłatobezcieniaafektacji,spokojnie,chłodno,lecz
z nieubłaganą stanowczością. — I dlatego, drogi Tadziu, będziemy nadal tylko parą
dobrychprzyjaciół…Ktowie,możezostanętwojąkochanką.Ależoną,nie!Nigdy!
Ogłuszony,przybity,słuchałtychsłówzezwieszonągłową.NazbytdobrzeznałMarię,
bysięmógłłudzić,żetochwilowykaprys.Jużrazodcierpiałkaręrocznego„wygnania”i
niełaski. O, tak; na własnej skórze poznał apodyktyczność tej kobiety. I nie do niej czuł
żal w tej chwili, lecz do jej dziecka, które dziś mimowolnie spowodowało ten konflikt,
właściwiebłahy,ajednakbrzemiennywnastępstwa..
— A teraz odejdź, przyjacielu. I nie przyjeżdżaj tutaj, dopóki o tym wydarzeniu nie
zapomnę,dopókicięsamaniewezwę.
—Dobrze—odrzekłpochwiliuciążliwegodlaobojgamilczenia.—Przetrzymałem
całyrokniesprawiedliwejbanicji,odcierpięwięcitęnowąkarę.Alejarównieżnieprędko
zapomnę, komu ją zawdzięczam, i kto dziś stanął na drodze naszego szczęścia. Do
widzeniaMario…
Pojegoodejściuprzezdługiczasrozmyślałanadtym,czyjejpochopnadecyzjabyła
rzeczywiściesłuszna.Iorzekła,żetak,bo…
— Bo ja go przecież nie kocham! — Czy tak jest naprawdę, tego jednak zupełnie
pewnaniebyła;samowspomnienieniedawnychpocałunkówwywoływałolubydreszczyk
i przyśpieszony rytm serca. — No cóż, każdy mężczyzna, który w danej kobiecie nie
budzi fizycznego wstrętu, może wywołać taką samą reakcję — żachnęła się i wyszła z
pokoju.
Ludwisiwmieszkaniuniebyło,Mariawyszławięcdoogrodu.Ogródtenbyłwąską,a
długą„kiszką”opadającądośćstromowrazzcałymwschodnimzboczemwzgórzaSaint
Cloud ku Sekwanie. Dzięki tej jego wąskości Maria, zstępując na dół, widziała całą
przestrzeń pomiędzy obydwoma płotami. Widziała ją tym lepiej, że nie było tu żadnych
krzewów,atylkojarzynyikwiaty.
—Ludwisiu!Odezwijsię,dziecko—wołałarazporaz,rozglądającsięnawszystkie
strony.—Mamusiacięszuka,Ludwisiu!
Na próżno! Radosne „tu jestem”, nie zabrzmiało tym razem, jak wczoraj, jak
codziennie.Azmrokzapadałszybko…
W dolnej części ogrodu rosły stare drzewa. Było tam więc prawie ciemno i
zaniepokojonaMarianieomalwpadłanapłotporośniętybluszczem.Następnie,posuwając
się wzdłuż sztachet, dotarła do furtki, która zawsze była zamknięta na zasuwkę. A teraz
odemknęłasięsamazezłowieszczymskrzypnięciemzawiasów,zaledwieMariadotknęła
dłoniąklamki.
—Ludwisiu!—Tkniętazłymprzeczuciemwypadłanadrogępustąwtejchwili,jak
wymiótł.Podrugiejstroniedrogirósłwąskipaskrzaków.Pozanimciągnęłasięjeszcze
żelazna poręcz, do której tu i ówdzie były przywiązane czółna. — Ludwisiu!
Ludwisiuuuu!
RozpaczliwewołanieszłolewymbrzegiemSekwany,ażnaglezakończyłosięjękiem
bóluizgrozy.Bowmaleńkiejzatoczce,przyujściujakiegośkanałudorzekikręciłasięw
widłachnapółzatopionejgałęzi…wielka,czerwonapiłka.PiłkaLudwisiDeplat!
— Moje dziecko… utonęło!!! — wykrztusiła Maria i, złamana tym straszliwym
ciosem,runęłabezzmysłównaziemię…
ROZDZIAŁII
NIEZBITYDOWÓDWINY
Gaston Mortier obejrzał przede wszystkim furtkę, jej zardzewiały zamek i potężną
zasuwę,umieszczonąstosunkowobardzowysoko.
—Czyczteroletniedzieckomiałobynatylesiły,bychoćbyoburącztęsztabęodsunąć?
— spytał głośno i natychmiast sam sobie odpowiedział. — Nonsens!… Czy w ogóle
mogłobyrączkąsięgnąćtakwysoko?Druginonsens!Azatemtęfurtkęmusiałotworzyć
człowiekdorosły…Kto?
—Janie,przysięgam!—odezwałasięJoanna,służącaMariDeplat.—Mnietutajnie
byłoodpołudnia.ZarazpoobiedzieodjechałamstatkiemdoParyża,dochorejsiostry,a
wróciłamdopieroprzedchwileczką,jakwszyscywidzieliście…PrzymnieLudwisianie
pozostałabybezdozoruiniebyłabywpadłazapiłkądorzeki…
— Ach, wy sądzicie, że piłka stoczyła się po brzegu, a dziecko, chcąc ją wyciągnąć,
wpadłodowodysamo?
—Czyżbypankomisarzbyłinnegozdania?
Gaston Mortier bynajmniej nie był innego zdania, ale najprostsza hipoteza, hipoteza
nieszczęśliwego wypadku nie uśmiechała mu się wcale. Bo i jakaż z niej korzyść dla
energicznego,ambitnegokomisarzapolicji?Żadna!Zatohipotezazbrodnirokujezawsze
najpiękniejsze nadzieje, wiadomo… Dlatego właśnie na pytanie Joanny, Gaston
odpowiedział z ogromnie tajemniczą miną, że „niestety” on musi być zupełnie innego
zdania.
Potem skinął na towarzyszącego mu policjanta, który niósł dużą acetylenową lampę,
wyszedł wraz z nim na drogę i zaczął się posuwać wzdłuż niskiego żywopłotu
oddzielającego drogę od równoległego z nią lewego brzegu Sekwany. Za nimi kroczyła
cała gromada mieszkańców Saint Cloud, w którym, jak to bywa w małych mieścinach,
wieśćoutonięciumałejLudwisirozeszłasięlotemstrzały.
—Anijednejdziuryniewidzę.
—Dziury?!Wczympaniekomisarzu?
— W tym żywopłocie. A czyż słabe, czteroletnie dziecko potrafiłoby się przedrzeć
przez zasieki tak gęstych i kolczastych krzaków? Nonsens! — Udawał, że nie widzi
sunącej za nim procesji ciekawskich, że nie słyszy wrzenia, jakie w tłumie wywoływały
jegoczęstetendencyjneuwagi.—Pastychkrzewówjestzbity,niedoprzebyciadlatakiej
maleńkiejdziewczynki.Leczrównocześniejestniskiiwąskinatyle,żedorosłyczłowiek
możegobeztruduprzeskoczyć.Nawetzdzieckiemnaręku!
Tubalny głos Gastona posłyszano na rzece i jedno z czółen rybackich kopnęło się
natychmiastdobrzegu.
—Niemazwłok,paniekomisarzu.Ciągnęliśmysiećwzdłużbrzeguiprzeszukaliśmy
wszystkie znajome nam zagłębienia. Nic ma ich nigdzie. Musiał je porwać główny nurt
rzeki.
—Ajakżesięmogłydostaćnagłównynurt,skorodzieckoutonęłorzekomotużprzy
brzegu?IczemupiłkanieodpłynęłanaśrodekSekwany?
—Anojużci!Todziwne.Jaksiętomogłostać?
—Poprostutak—myślałgłośnoGaston,lansującwytrwaleswojąhipotezęzbrodni
—żepiłkęwrzuconodowodytużprzybrzegu,adzieckobliżejśrodkarzeki…
— Dziecko wrzucono do wody?! — W tłumie zawrzało. Kto mógł popełnić tak
ohydną zbrodnię? Jakiś zwyrodnialec? Czy służąca? Czy… czy może sama matka?!…
Tłum nie oszczędza nikogo, byle nasycić swój wieczny głód sensacji. O tym Gaston
Mortier wiedział doskonale i chciwie, bardzo chciwie nadsłuchiwał. A wpół godziny
późniejwkroczyłdosypialniMariiDeplat,przyktórejczuwałlekarz.
—Paniedoktorze,czymogęzadaćpacjentcekilkapytań?
—Tak!—krzyknęłamatkaLudwisi.—Proszępytać.
Pierwsze pytania dotyczyły owej furtki w ogrodzie, aż nagle z ust komisarza padło
zdanie,któretwarznieszczęśliwejmatkipowlekłotrupiąbladością.
—Pantwierdzi,żemojącórkę…oBoże,jaoszaleję!…
— Bynajmniej nie twierdzę, — zastrzegł się szybko — ale wszystko zdaje się
wskazywaćnato,iż…
— Ludwisię zepchnięto do rzeki?! Ooch! Nie, to niemożliwe! Któż mógłby dokonać
takpotwornejzbrodni?!
—Akogobypaniewentualniepodejrzewała?
— Ja? — Przestała płakać, poruszyła głową poziomym ruchem. — Nikogo…
nikogo…
— Jednakże pani musi wiedzieć najlepiej, komu zależało na śmierci Ludwisi, komu
ona,żetakpowiem,zawadzała!
—Absurd!Komużbytakiemałe,niewinnedzieckomogłozawadzaćnaświecie.Moi
znajomiprzepadalizaniąwszyscy!
— Wszyscy?! Bo mnie na przykład wiadomo, że Ludwisia żaliła się wobec pani
sąsiadek, iż dzisiaj… podkreślam: dzisiaj, …spotkała ją wielka przykrość ze strony
niejakiegopanaJuchnowskiego,który…
—Tadeusz?!—MariaDeplatusiadłagwałtownienatapczanieiszorstkoodepchnęła
lekarza. — Precz! Nie przeszkadzać! Pozwólcie mi zebrać myśli. — Ukryła twarz w
dłoniach,przezchwałęmilczała,potemzaczęłamówićcicho,powoli,aledobitnie;każde
słowo było tu snadź przesiane przez sito głębokiego namysłu. — Kiedy mu
oświadczyłam,żeniezostanęjegożoną,gdyżbyłbyzłymojczymemdlamojejLudwisi,
wówczas pobladł z gniewu i zawołał: Nie zapomnę nigdy, kto dzisiaj stanął na drodze
mojego szczęścia… I wybiegł z pokoju, zaciskając pięści… A w godzinę później
stwierdziłam,żeLudwisia…—Oderwaładłonieodtwarzy.Jejpierwszespojrzeniepadło
na Gastona Mortiera, który notował coś skwapliwie i z tryumfującym uśmieszkiem
potakiwał.Pomimocałejswojejrozpaczy,MariaDeplatzreflektowałasięodrazu.—O,
Boże!Czyżmogęrzucaćtakstrasznepodejrzeniana..
— Pani wybaczy — Gaston przerwał jej wyniośle — ale to ja! ja pierwszy
skierowałem podejrzenia o zabójstwo małoletniej Ludwiki Deplat na Tadeusza
Juchnowskiego.Ja!…Panizeznaniasązaledwieskromnymogniwemwdługimłańcuchu
dowodówwinytegopana.
Prawdęmówiąc,toówdługiłańcuchdowodównieistniałnawetwwyobraźniGastona
Mortiera,leczambitnykomisarzpolicjinieprzejmowałsiętymzbytnio.
— Procesy poszlakowe ciągną się dłużej i bardziej emocjonują publiczność —
kalkulowałsobie,pędzącautemdoParyża.CotozaruchbędziewnaszymSaintCloud!
Najazd reporterów, fotografów, wywiady, tasiemcowe sprawozdania z rozprawy. — Na
myśl o tym uśmiechnął się błogo. Oczyma duszy widział już nawet w prasie notatkę,
której autor wyraża swoje zdziwienie, że tak genialnego komisarza policji, jak Gaston
Mortier marnuje się w małej dziurze, zamiast przenieść go natychmiast do stolicy na
stanowisko odpowiadające jego zdolnościom! Po takiej notatce awans murowany! We
Francji,naszczęście,wszelkiemiarodajneczynnikilicząsięogromniezopiniąprasy…
Już po godzinie dziesiątej w nocy przybyła policja do mieszkania Tadeusza
JuchnowskiegoprzyAvenuedeMessine12.Dozorcakamienicybyłzdumionytąwizytą.
LokatorJuchnowskiniemiewałdotychczasnigdydoczynieniazpolicją.
—PanaJuchnowskiegoniema,proszępanów.Wyjechał.
—Kiedy?
—Przedniespełnagodziną.
—Czywyjeżdżaczęsto?
— Nie. Tylko w lecie. Aż dzisiaj wieczorem całkiem niespodziewanie kazał mi
spakowaćmanatkiiodjechałdoPolski.
— Słyszy pan? Czy to nie jest niezbitym dowodem jego winy? — rzekł Gaston
Mortierdoswegoparyskiegokolegi,którydotychczasodnosiłsiębardzosceptyczniedo
hipotezyzbrodniwSaintCloud.
—DoPolski?—Jedenzagentówspojrzałnazegarek.—Możebyśmyjeszczezdążyli
nakryćgotutaj?
—Musimyzdążyć!…Dwóchpanówpozostanietuiprzeszukatroskliwiemieszkanie
Juchnowskiego.Możepankolegazostanie?
— O, nie! — Gaston czym prędzej wskoczył do auta. — Wolę być z panem na
dworcu…Ba,alenaktórydworzecpojedziemy?
KomisarzVIIIdzielnicyspojrzałzpolitowaniemnakolegęzSaintCloud.
— Przestępca ucieka do Polski! — przypomniał mu z naciskiem. — A więc może
odjechać tylko z Dworca Północnego. To u nas wie każde dziecko. — Potem huknął na
szofera. — Gare du Nord! Syrena jednym ciągiem i pełnym gazem naprzód! Musimy
zdążyć!
ROZDZIAŁIII
PRASAMAŻER
TadeuszJuchnowskikończyłwłaśniejeśćkolację,kiedydojegostolikapodszedłjakiś
niskijegomośćibezceremoniiusiadłnaprzeciwniego.
—Mysięskądśznamy—zacząłprostozmostu.
—Bardzowątpię—odburknąłJuchnowskiiprzezornieprzysunąłdosiebieteczkę—
niemiałemprzyjemności.
—Miałpan,miał,napewno!Zeszłegoroku.NajpierwwBiarritz..No?Jeszczemnie
niepoznajesz,Alfonsie?
—Pansięstanowczomyli.Owszem,byłemwBiarritzwubiegłymroku,ale…
— Ale nie jest pan Alfonsem, nawet przez duże A. Tym lepiej. Mam dziwną
abominacjędotegoimienia…
Juchnowski zaczął się rozglądać za kelnerem. Zamierzał zapłacić i pójść do wagonu.
Tennieznajomyjegomość,pijaniusieńkijakbela,zanadtosobiezaczynałpozwalać,anie
miałonajmniejszegosensuwdawaćsięwawanturęzpijanym.Zwłaszczateraz!
—Tak,kochasiu,maszrację—ciągnąłdalej—nieAlfonscibyło,tylkoAdolf.Señor
don Adolfo de Kryminał… Pardon! De Cárcer. No, zgadza się teraz? A widzisz,
przyjacielu! Tak, ja mam kolosalną pamięć. Do wszystkiego, oprócz swoich długów…
Nie wierzysz? No to wyliczę ci zaraz wszystkich bohaterów mojej głośnej przygody w
Biarritz.Uważaj:BlankaErsing,GustawErsing,KarolFech,toczarnecharaktery.Dalej
MariaDeplat,jejniefortunnywielbicielTadeuszJuchalkiewicz…
—Juchnowski!
—Juchalkiewiczmówię,ajamampamięćfenomen…
—Możliwe,alewtymwypadkupanazawiodła.Mojenazwiskobrzmi:Juchnowski!
— Jak to, pańskie? Pan nie jest señor don Adolfo de Paka… Pardon, de Cárcer? Na
pewno?
— Całkiem na pewno — Juchnowski był teraz szczerze ubawiony tym dialogiem.
Głowiłsiętylko,kimjesttenpociesznyjegomość.Jegoszczupłatwarzprzypominającaw
wyrazie pyszczek gryzonia wydawała mu się istotnie skądś znajoma. I te małe, chytre
oczka!
— No tak — zgodził się tamten — należy przypuszczać, że pan pamięta swoje
nazwisko lepiej niż ja, który z racji swojego zawodu muszę mieć w głowie całą księgę
adresową..WięcpansięwabiJuchnowski.—NaglezerwałsięodstołuiobjąłTadeusza
zaszyję.—AleżwtakimraziepanjesttakżePolakiem!Igęgamyobydwajpofrancusku,
zamiast… Rodaku, dajże pyska! — krzyknął po polsku i, ku zdumieniu podróżnych
obecnychwtejchwiliwrestauracjikolejowej,zaczął„świeżoodkrytego”ziomkacałować
zdubeltówkiiściskać.
— No a ja czy dowiem się w końcu , z kim mam przyjemność? — rzekł Tadeusz,
uwolniwszysięwreszcieztychobjęć.
— Jam jest Rafał Królik! Tak, tak, przyjacielu. Ten sławny detektyw, ulubieniec
señoritipogromcabykówtowłaśnieja!Czytałpanchybaomoichprzygodach?
—Oczywiście!AcopanobecnieporabiawParyżu?
—Szukamcwaniaka,któryświsnąłmilionzłotych.
—Ładnasumka.Ico,wpadłpanjużnatropzłodzieja?
—Diabłatam—westchnąłRafał—towyjątkowociężkasprawa.Niemówmyoniej,
bostracęhumor.Aniechcęgostracićteraz,gdyspotkałemmiłegorodaka,zktórym,wco
niewątpięanichwili,lumpniemysiędzisiajnacałego.Dorana!
—Niestety—odparłJuchnowski—będziemymusieliodłożyćsobietęprzyjemność
do… Warszawy. Bo dzisiaj stąd wyjeżdżam… Proszę, płacić — zwrócił się do
przechodzącegoobokkelnera.
—Protestuję!Pandzisiajniewyjedzie.Chcęoblać…
—Ależjamamjużbiletwkieszeniiłóżkozarezerwowanewwagoniesypialnym.—
Spojrzałnaściennyzegar,powstał.—Dolicha,tośmysięzagadali,no!Pociągstartujeza
dziesięćminut—zacząłsięniecierpliwierozglądać—amojegotragarzajakniema,tak
niema.
—Taktozwyklebywa.Alejapanuchętniepomogęzanieśćtemanatkidowagonu.
—Jeślipantakiłaskaw…
ChytryRafałwybrałnajlżejsze„kawałki”,jakparasol,neseseriteczkę,pozostawiając
Juchnowskiemu do dźwigania dwie ciężkie walizy, a przy drzwiach poczekalni dorzucił
mujeszczeneseser.
—Muszęmiećwolnąchoćbyjednąrękę,niemamperonówki—wyjaśnił,biegnącdo
automatu. Tu okazało się jednak, że nie ma nic drobnych. Pośpieszył więc do kasy,
zmieniłbanknot,powróciłdoautomatu,alejakpechtopech;automatbyłpusty,moneta
wyleciałazpowrotem.Klnącnaczymświatstoi,Rafałzacząłszukaćdrugiegoautomatu,
zdobyłnareszcieupragnionąperonówkęiwpadłnanajbliższyperon.Stojącytutajpociąg
miał odejść lada chwila, jak można było wnosić ze scen pożegnania i z nerwowego
pośpiechuspóźnionychpasażerów.Rafałzacząłbiec.—PanieJuchnowski!-wołałgłośno
podrodze.—PanieTadeuszu!PanieJuchnowski!
Przystanąłwpewnejchwili.OdjeżdżałzParyżadoPolskinierazotejporzeipamiętał,
żebyłtozawszegarniturPKP.Atewagonyocharakterystyczniezaokrąglonychoknachi
dachachbyłyniewątpliwietutejsze.Zatemtenpociąg.
—Dokądodchodzitenpociąg?!-wrzasnąłRafał,tkniętyniedobrymprzeczuciem.
Oczywiścieniktmunieodpowiedział.Naperoniepanowałgorączkowyruch,podróżni
żegnali się z rodzinami, konduktorzy przynaglali do pośpiechu, tragarze kłócili się o
wysokośćswegohonorariumzoszczędnymiziomkami,słowemkażdybyłzajętysobą.Aż
w końcu wzrok Rafała zdenerwowanego do ostatnich granic zaczepił się na sylwetce
szpakowategogentlemana,którystałwnajbliższymokniewagonuipracowicienadymał
ustamiogromnąpiłkę.
—Apan,starykoniu—huknąłRafałnaniego—zamiastbawićsięjaksmarkacz,nie
możeszmiodpowiedzieć,dokądtenpociągodchodzi?!
Zaczepionyniepozostałdłużnyodpowiedzi;
— A pan, stary ośle, jeszcze nie umie czytać? Na każdym wagonie wisi tablica! —
odparł,wychyliłsięzokna,iRafałwydałstłumionyokrzykzdumienia.Tengłossłyszał
jużkiedyś,itatwarzrównieżbyłamudobrzeznajoma.Aleskąd?
— Ja mam genialną pamięć — powtarzał sobie w duchu, bowiem przyszło mu na
myśl, że to pod wpływem alkoholu tylu spotkanych dziś ludzi wygląda mu na starych
znajomych. — A Juchnowskiego czyż nie poznałem od razu?! — myślał i bez przerwy
gapił się na „znajomego nieznajomego”. Temu jednak sprzykrzyło się to bardzo rychło.
Warknął coś pod nosem, zatrzasnął okno i odsunął się w głąb przedziału. W pół minuty
później za szybą ukazała się owa olbrzymia piłka, podtrzymywana przez parę małych
dziecinnychrączek.
Równocześnie pociąg ruszył. Przed oczyma zadumanego Rafała defilowały na
wagonachtabliceznapisem:Paris–Bruxelles.
—Ktotobył?Skądjagoznam,ulicha?!
Ani rusz nie mógł sobie tego przypomnieć, za to przypomniał sobie „już” po
dwudziestuminutachkontemplacji,żetrzymapodpachąteczkęJuchnowskiego,awdłoni
jegoparasol.Zawróciłnatychmiastdohali,złapałzapołyjakiegośkolejarza,zapytałgo,z
któregoperonuodchodzipospiesznyParyż–Berlin–Warszawa–Moskwa.
— Odchodzi zawsze z dwójki, ale dzisiejszy odszedł chyba z pół godziny temu —
brzmiałaodpowiedź.
WparęminutpóźniejRafałwkroczyłdojednegozbarów,którychjestchybaztuzin
naprzeciw Gare du Nord. Rafał był niepocieszony; nie potrafił się opędzić myśli, że
Juchnowskimożegouważaćzazwykłegozłodzieja.Boidokądmuodesłaćtęprzeklętą
teczkę?
— Nie ma innej rady, tylko jutro zdeponuję ją w naszej ambasadzie, a dzisiaj zaleję
robaka—postanowił.
Zalewanierobakatrwałozprzerwamidoósmejrano.Cosiędziałowprzerwach,nie
wiadomo.
—Zmieniałemlokal,nicwięcej,słowodaję.
Zmieniaćlokalmusiał,skorozacząłprzyGareduNord,aranoznalazłsięnagleprzy
AvenuedelaBourdonnais.Alecopozatym?
— Nigdy nie przypuszczałem, że ludzie także muszą się pierzyć i linieć — mruczał,
obierając swój pomięty garnitur z licznych włosów i puchu, wypatroszonego z jakiejś
poduszki. — Sprawdźmy tylko, azali blondyna to była, czy brunetka, czy raczej, co
najbardziej do mnie podobne, i taka i siaka. — Wyprężył kilka tłustawych włosów pod
światłoizaklął.Włosybyłyzupełniesiwe!
Otworzyłparasol,gdyżlałocorazmocniej,iprzezAvenueBosquetszedłwytrwalew
stronę Sekwany. Pomimo całego zamroczenia nie zapomniał, że koniecznie musi coś
oddać w polskiej ambasadzie. A równocześnie głowił się nad tym, co było przyczyną
nocnejlibacji.
— Bo ja na ogół jestem abstynentem. Pijam tylko wtedy, gdy mam większe
zmartwienie — monologował, zataczając się z lekka, „oczywiście” z powodu silnego
wiatru.—Stądwniosek,żewczorajmiałemdużezmartwienie…Ba,alejakie?…Jakie?!
—huknąłzpasją.—Ajakieżbyinne,jaknietenzapowietrzonymilion!—Ażzgrzytnął
zębaminawspomnienietejzawiłejsprawy.—Tencwaniakzwędziłsamepięćsetzłotowe
banknoty.Wtychwarunkachcałymilionmógłzmieścićwmałejwalizeczce.Iszukajtu
człekutegopakuneczkuwtakiejdżunglijakParyż.Absurd!Potemzrozpaczyrozpijasię
człowiekinazajutrzznajdujenasobie,atfu,siwewłosy!
Dotarł do mostu. W tej chwili wicher zadął tak gwałtownie, że wszystkie druty
parasolawygięłysięwdrugąstronę.
—Jeszczeito—jęknąłRafał,biegnączygzakiemprzezmost;—och,ileżjamuszę
wycierpiećprzeztenmilion!
Przystanął. Był już na Place de l’Alma, co poznał od razu po pomniku Adama
Mickiewicza,ustawionymnaśrodkutegoplacu.
—Tyjedenmniezrozumiesz,Adamie—przemówiłzemfazą,trzymającsiękurczowo
latarni—tyśtakżecierpiałzamilion!
Balansując rękoma, by utrzymać równowagę, dotarł do kiosku z gazetami. Na jego
drewnianej ściance wisiały… po jednym egzemplarzu… wszystkie poranne dzienniki
paryskie. Trzy z nich na frontowej stronie przynosiły wiadomość o wczorajszym
wydarzeniu w Saint Cloud. Dużymi na dwa cale czcionkami były wydrukowane
„obiecujące”nagłówki,jak:
STRASZLIWAZBRODNIAWST-CLOUD
ZZEMSTYUTOPIŁDZIECKOSWEJPRZYJACIÓŁKI!!
POTWORNYMORDZBOCZEŃCA!
Rafałażsplunąłzobrzydzenia.
— Ohyda! — rzekł oburzony. — Taka ohyda stanowi dzisiaj żer dla prasy! Wstyd!
Hańba! — Potem westchnął. — A człowiek właśnie zarzucił reporterkę… Może by
jednak, hm… może by się udało z tego ulepić jakiś ciekawy reportaż dla pism
warszawskich?
W tej nadziei kupił sobie wszystkie trzy brukowce, usiadł na werandzie najbliższej
kawiarni i zabrał się do czytania. Zaledwie jednak przebiegł wzrokiem kilka wierszy,
zerwałsięzkrzesła,wstrząśniętydogłębi.Niewierzęwłasnymoczom,odczytałjeszcze
razgłośnoowąnotatkę:
— Dzięki energii komisarza Gastona Mortiera, potwornego zbrodniarza ujęto już w
nocy, w chwili, gdy na Gare du Nord wsiadał do expresu Paryż – Warszawa. Jest nim
PolakonazwiskuTadeuszJuchnowski…
ROZDZIAŁIV
RAFAŁJUŻNATROPIE
AdwokatMarcelPiardonprzyjąłRafałabezzwłocznie.
—Sprawajestzupełniebeznadziejna,copragnęzaznaczyćnawstępie—rzekłprosto
zmostu—adobijająto,żeprimopanJuchnowskiniejestFrancuzem,secundo,żezabił
niedorosłąosobę,aledziecko!Unas,uważapan,kwitniespecjalnykultdziecka.Dzieci
to artykuł, który musimy wręcz importować, by uniknąć wyludnienia. Dlatego właśnie
tysiącamisprowadzamysobierobotnikówwłoskichipolskich.Jakpanuwiadomo,Polacy
iWłosimnożąsięnajbardziej.Jakkróliki.
—Niemówmyokrólikach!—wtrąciłRafałKrólikostro.
— Słusznie, mówmy o Juchnowskim. Otóż, jako się rzekło, mój klient popełnił
kardynalnegłupstwo.Zamiastzabićtębabę…
—Jakąbabę?
— No, swoją przyjaciółkę, Marię Deplat. Gdyby, powtarzam, był zabił ją, sprawa
byłaby śliczna! Byłbym dowiódł, że ona go zdradzała, że w porywie zazdrości… Ech,
panie, w tym wypadku mógłbym ręczyć nawet za wyrok uniewinniający! Bo
powiedziałbym sędziom: Dziś ona, jutro wasze żony będą robić to samo, jeżeli wy go
potępicie! On stanął na straży moralności! Ukarał cudzołożnicę! I za to chcielibyście go
karać?Wara,panowie!Wara,itakdalej,itakdalej,apotem:Winteresiewaszychognisk
rodzinnychproszęouniewinnieniemojegoklienta…No,jaksiętopanupodoba?
—Wprostbrakmisłów—odparłRafałdwuznacznie.
—Awidzipan…Niestetymójklient…
—…niezapytałpanaprzedtemoradę.
—Otóżto!Zamordowałdziecko.ŚwiętośćweFrancji!
—Pytanie,czyonzamordował.Gdziedowody?
— A jego nagły wyjazd z Paryża?… Mój klient wprawdzie twierdzi, że postanowił
wyjechaćzParyżajużrano,zanimudałsiędoSaintCloud.Żedowodynatoposiadałw
teczce,którąmunadworcu…jakietonaiwnetłumaczeniesię!…którąmuzwędziłjakiś
złodziej.
—Tonieprawda!—oburzyłsięRafał.—Juchnowskipowierzyłswojąteczkębardzo
uczciwemuczłowiekowi,któremujednakwparęgodzinpóźniejskradłająjakaś…jakaś
siwowłosaladacznica.
—Takczyowak,teczkiniema.
—Niestety—westchnąłzgnębionyRafał—jesttylkoparasol,wdodatkupołamany.
Źlesięstało,paniePierdon…
— Piardon! — poprawił go adwokat. — Krótko mówiąc, Juchnowskiemu grozi
gilotyna. Nieuchronnie! Chyba, że pójdzie za moją radą, przyzna się, okaże skruchę,
opowie jakąś wzruszającą historię o ojcu alkoholiku i matce epileptyczce, o swym
smutnym dzieciństwie, dziedzicznym obciążeniu, itd, itd. Oto jest wytyczna linia mojej
obrony!
—Ajeślinieondzieckozamordował?
— Ech, panie, panie — zniecierpliwił się mecenas — niechże pan nie komplikuje
sprawy, wręcz klasycznej w swej prostocie! Dołożę wszelkich starań, by mój klient
zamiastwyrokuśmierciotrzymałdożywotniewięzienie.Tochybawystarczy!
— Tak, to mu na pewno wystarczy — przyznał Rafał z ciężkim westchnieniem, a
opuściwszywpółgodzinypóźniejgabinetwymownegoadwokata,wzniósłoczynabożnie
do nieba. — Jeśli i ja kiedyś, na psa urok, wejdę w konflikt z kodeksem karnym —
wyszeptałzprzejęciem—natenczas,oświętaTemido,brońmnieprzedtakimiobrońcami
jakmaîtrePiardon,boprokuratormniejmizaszkodzi,amen.
W teczce Juchnowskiego znajdowała się korespondencja, z której miało wynikać
niezbicie,żeniefortunnywielbicielMariiDeplatjużdawnonosiłsięzzamiaremwyjazdu
doPolski,żepostanowiłwyjechaćwłaśniewczoraj,zanimzłożyłnarzeczonejpożegnalną
wizytę, że zamierzał uporządkować swoje interesy w kraju przed ślubem, który miał się
odbyć oczywiście w Paryżu itd, itp. Trudno było przewidzieć, jakby się sędzia śledczy
odniósłdotychdokumentów,niemniejmogłysięonebardzoprzydaćoskarżonemu.
— A ja, supercymbał, je zgubiłem — martwił się Rafał; po namyśle postanowił
twierdzić, że teczkę zgubił w tramwaju, co było mniej kompromitujące niż wyznanie
prawdy,iżon,znakomitydetektyw,pozwoliłsięokraśćjakiejśleciwejcórceKoryntu.—
Za pokutę muszę zdobyć dowody niewinności tego nieboraka. Choćby on naprawdę był
zabójcątejmałej.
Powziąwszy taką decyzję, natychmiast wsiadł na rzeczny statek i w godzinę później
wylądowałwmalowniczymSaintCloud.PodłuższejrozmowiezMariąDeplat,którąznał
osobiściezBiarritz,udałsiędojejogroduwnadziei,żemożetutajznajdziecośtakiego,
co rzuci choćby promyczek światła w mroki tajemnicy, jaka spowiła wczoraj nagłe
zniknięciemaleńkiejLudwisiDeplat.Ogród,zwłaszczawdolnejczęści,byłzadeptanyi
przeszukiwanyskrupulatniekilkarazy,leczbystreokoRafaładostrzegłowkońcucoś,co
dotychczasniezwróciłoniczyjejuwagi.Mianowiciemaleńkąkuleczkępapieru.Kiedyją
rozwinął, stwierdził z rozczarowaniem, że to tylko stary bilet tramwajowy. Już miał go
odrzucić, kiedy nagle uderzyło go, że ten bilet jest zupełnie inny, niż charakterystyczne
„karnety”tramwajówi autobusówparyskich.Obejrzał gouważniej,jął chwiaćgłowąze
zdziwieniem.
—Poholenderskuto,czypoflamandzku?—zastanawiałsię,ażwrogubiletuznalazł
francuski napis: ANVERS — Antwerpia?! Skąd się to wzięło tutaj? Skąd w Saint Cloud
bilet tramwajowy z głównego portu Belgii?!… Belgia, Belgia, zaraz.. aha, wiem! — W
drodze asocjacji myśli przypomniał sobie wczorajszą omyłkę na dworcu; ów pociąg
odchodziłdoBrukseli,stolicyBelgii.—Alecomapiernikdowiatraka?Żeteżjazawsze
muszęmyślećtakchaotycznie—zżymałsięnasiebie,nieprzeczuwającnarazie,żejest
nawłaściwymtropie…
W parę minut później przy furtce spotkał Joannę, opowiadającą chyba po raz setny
historiętragicznejśmiercidziecka.PoczciwapiastunkazaginionejLudwisirozpływałasię
włzach,codziałałonaderzaraźliwienagronokumoszek-słuchaczek.
— Mecenas Piardon miał rację; we Francji dziecko to świętość — mruknął Rafał,
przysuwającsiędogrupyniewiast.
—Biedactwozdawnajużprzeczuwało,żeumrze—mówiławłaśnieJoanna.
—Cowypowiadacie!—dziwiłysiękobiety.—Przeczuwała!Imówiławamotym?
—Ajakże!Więcejniżzpięćrazymimówiła,żewidziałaojcai…
—Nibytego,cosięspaliłwBiarritz?
—Przecieżniemiaładwóchojców!Mojachlebodawczyniniejestżadnąpuszczalską,
proszępani!
—Ależja…bynajmniej…wprostprzeciwnie…tylko…
—No,jużsięniegniewam,niegniewam.Jakczłowiekjestwżałobie,toisercema
miękciejsze,iłatwiejprzebaczy.Dlategoteż…
—Czekajcieno,Joanno,bomisięwszystkopokiełbasiwgłowie.WięcLudwisiśnił
sięjejojciec,powiadacie?
—Anorozumiesię,żejejsięprzyśnił,choćmałapowtarzałazuporem,żeniespala
wtedy,żeojcawidziałanajawie…
—Brrr!Wieczneodpoczywanieraczmudać,Panie…Ico,paniJoanno?Ico?Mówił
cośdoniej?
—Podobnomówił.Żejąniedługozabierzedosiebie…
— Jezus, Maria! No, to jej wyprorokował tę śmierć wczorajszą! Zabrał ją do siebie,
do…jakmyślicie?…Chybadonieba,co?
— Nie! — wrzasnął Rafał, który przysłuchiwał się temu dialogowi z takim
„samopoczuciem”,jakbystałnarozżarzonychwęglach.
—Takieniewinnedziecko—zaperzyłasięJoanna—iniezabralibygoprościusieńko
donieba?!
—Nie!Niedonieba!DoAntwerpii!!!—Rzekłszyto,Rafałpalnąłsięwczoło,tak,że
kumoszki spojrzały z uznaniem na jego wytrzymałą głowę, i popędził jak strzała do
przystanistatków.
—Wariat—orzekłyjednogłośnie…
Wysiadłszy w Paryżu koło Placu Zgody, Rafał skierował swoje kroki do hotelu, w
którym tu mieszkał od tygodnia, a zamieszkał tym razem przy Operze. Nie opłacało się
więc czekać na metro ani na autobus. Poszedł pieszo, prześlizgując się zręcznie wśród
tłumówprzechodniówna rueRoyale,aż ugrzązłnaWielkich Bulwarachnaprzeciwkina
Olympia. Dwie rzeki aut i autobusów, każda po trzy równoległe strumienie licząca,
pędziływdwiestronynieprzerwanie,uniemożliwiającpieszymprzedostaniesięzjednego
chodnika na drugi. Tu i ówdzie gromadzili się przechodnie, czekając cierpliwie na jakąś
maleńkąlukę.
—Ależjaniemamczasu!—KrzyknąłRafał.—Gdziepolicjant,ulicha?!Dlaczego
goniemanawysepce?
—Odszedłdoaptekitelefonowaćpopogotowie;przedchwiląktośtamzemdlał.
— A szoferzy z tego korzystają i pędzą bez zwykłych przystanków. Ha, żeby tu był
ktośzdzieckiem…
— Prawda! Dziecko to świętość! — przypomniał sobie Rafał, omiótł wzrokiem
najbliższąokolicęchodnikaiprzykioskuzgazetamidostrzegłmaleńkiegogarbuska.Bez
namysłupodbiegłdoń,pochwyciłgonaręceiskoczyłodważnienajezdnię.—Dziecko
niosę! — ryczał, zagłuszając w ten sposób głośne protesty karła i podniósł go, jak mógł
najwyżej.
Zgrzytnęłyhamulce.Jakbyzaskinieniemróżdżkiczarodziejskiejcałajezdniazamarła
w bezruchu. Setki aut wyciągniętych w sześć rzędów stanęły jak wryte i czekały
grzecznie,dopókiRafałze„swoimdzieckiem”niedotarłdodrugiegochodnika,azanim
cała falanga przechodniów, rozbawionych tym podstępem. Tylko garbusek nie podzielał
ogólnej wesołości i, kiedy go Rafał postawił na chodniku, wyraził o nim swą opinię
głośno:
—Wariat!Toskończonywariat!
Tegoż dnia adwokat Marcel Piardon otrzymał pocztą pneumatyczną list następującej
treści:
NapewnodrogiMecenasie!
ProszęspowodowaćnatychmiastoweuwolnienieJuchnowskiego.Jestniewinny
jaknoworodek,zatoręczęja!
Dowody jego niewinności zdobędę prawdopodobnie niebawem. Na razie
oznajmiam tylko, że mała Ludwisia nie utonęła, żyje, lecz została porwana przez
nieboszczyka.
Ujrzałem go wczoraj w chwili, gdy nadymał balon, ale nie poznałem go na
pierwszyrzutoka.Aninadrugi.Widziałemrównieżkawałekdziecka,mianowicie
rączki.
Proszę wybaczyć telegraficzny styl tego listu, ale piszę z dworca, za chwilę
odjeżdżam. Dokąd, to na razie ścisła tajemnica! Niebawem jednak odemknę jej
wrotanaościeżizadziwięcałyświat!Panarównież.
Mocnydłoniościskzałącza
RafałKrólik.
P.S.
A proszę mi natychmiast odpisać, czy Juchnowski po odzyskaniu wolności
zamierzapozostaćwParyżu.Jaradzę,niechzostanie!
MecenasMarcelPiardonwypiłduszkiemszklankęwody,przetarłsobieoczy,apotem
odczytałówlistpowtórnie.
—Aha!Juchnowskiegouwolnić,boonręczyzajegoniewinność;adowodów,oileje
zdobędzie, dostarczy później. Pięknie!… Widział kawałek dziecka, ale dziecko żyje.
Jeszcze lepiej!… Porwał je nieboszczyk, który, zapewne dla zabicia czasu, trudni się
nadymaniem balonów. Kapitalne!… Dokąd pan Rafał Królik wyjeżdża, to ścisła
tajemnica, ale mam mu zaraz odpisać. No, tak, tak — kończył swój monolog, drąc na
równepaseczkilist,doktóregopostrzelonyRafałprzywiązywałniesłychanąwagę.—Ja
odpierwszegowejrzeniapoznałem,żetoniebezpiecznywariat…
ROZDZIAŁV
TAJEMNICZYWYBUCH
PrzybywszydoAntwerpii,RafałKrólikudałsięprzedewszystkimdomiejskiegobiura
adresów.Rozumowałbowiemwtensposób:
— Mój żywy nieboszczyk nie jest nałogowym przestępcą. Tylko raz zadarł mocno z
kodeksem karnym opętany przez piękną kusicielkę, która wkrótce potem puściła go
kantem… Taki, można śmiało powiedzieć, laik nie potrafiłby na pewno sfałszować
paszportu.Awięczameldowałsiętutajpodswoimprawdziwymnazwiskiemidziękitemu
odszukamjegoadreszłatwością…
Te optymistyczne przewidywania nie spełniły się jednak; ani w spisie stałych
mieszkańców Antwerpii, ani w rejestrze przyjezdnych nie było pod literą D nazwiska,
któregoRafałszukał.
—Albotedygośćprzestałbyćlaikiem,albowogóleniezamieszkałwAntwerpii—
martwiłsięmałygentleman…—Mamwrażenie,iżznowuwyrwałemsięjakumarłemu
kadzidło;należałoszukaćśladówwParyżu,aniepędzićnaośleptutaj.
Aż do zmierzchu wałęsał się po ulicach, żywiąc niczym nieuzasadnioną nadzieję, że
wreszcieujrzygdzieśposzukiwanegojegomościalubporwanąprzezniegodziewczynkę,
wktórejfotografięzaopatrzyłsięwSaintCloud,ujejmatki.
— Ostatecznie Antwerpia, mająca niespełna czterysta tysięcy mieszkańców, to nie
Paryż—pocieszałsię,anajwięcejliczyłnaswojebajeczneszczęściewtakichsytuacjach.
Rafał Królik był istotnie wyjątkowym szczęściarzem. Dziesiątki razy tak się już
wydarzyło,żenajbardziejbłahyszczegółczyzwykłyprzypadekzaprowadziłgowprostdo
kryjówki przestępców, gdy równocześnie najzdolniejsi detektywi, pomimo żmudnej i
wytrwałejpracy,niezdołaliustalićnawettego,ktodaneprzestępstwopopełnił.
Ostatniwypadekbyłrównieżtegodowodem.Całapolicjaparyskawierzyłaświęciew
to, że maleńką Ludwisię Deplat utopiono w Sekwanie, że mordercą jest Tadeusz
Juchnowski. Tymczasem dziecko zostało uprowadzone przez kogoś innego i tego
człowieka Rafał widział w oknie wagonu. A ujrzał go tylko dlatego, że w pośpiechu
wbiegłnaniewłaściwyperon.Prostyprzypadekpozwoliłmurozwiązaćzagadkę,którejna
pewnoniebyłbynigdyrozwiązałkomisarzGastonMortier,zahipnotyzowanyposzlakami
obciążającymiJuchnowskiego.
—ŻejateżwtedynicjeszczeniewiedziałemozniknięciuLudwikiDeplat—żałował
Rafał, zniecierpliwiony bezskutecznością swoich, bardzo zresztą naiwnych i wygodnych
poszukiwań. — To prawdziwy pech. O, tak, tak; ja już jestem, niestety, urodzonym
pechowcem!
Na krótko przed zachodem słońca „urodzony pechowiec” dotarł ponownie do portu,
tym razem w pobliżu zamku Steen, w którym ongiś więziono ofiary Inkwizycji, a w
którym obecnie umieszczono Muzeum Starożytności. Niemal u stóp zamku znajduje się
przystańpromówimałychstatkówrzecznych.Jedenzowychstateczkówmiałladachwila
odbić od brzegu i zamyślony Rafał dał się unieść fali wycieczkowiczów, biegnących do
statku.Kiedyzorientowałsięwsytuacji,byłojużzapóźno,trapściągnięto,zdjętocumyz
betonowychpachołkówistatekwypłynąłnaciemnenurtySkaldy.
—Dokądpłynietopudło?—zaniepokoiłsię.
— Obwozimy naszych pasażerów po antwerpskim porcie. Port nasz jest
najrozleglejszymportemEuropyi…
—Ładnahistoria!Towrócimynadranem?
—O,nie.Zagodzinę.Pokazujemytylkozgrubszatoiowo.
—Abiletilekosztujezcieńsza?
—Pierwszaklasadziesięćfranków,drugaosiem.
—Osiemfrankówbelgijskichtorównedwazłote.No,tak,więcejtakaprzejażdżkanie
warta.
Dla pasażerów drugiej klasy przeznaczony był dolny pokładzik z lekka cuchnący
wyziewami spalonej gazoliny i zapachami z kuchni oraz służący za śmietnik dla
pasażerówpierwszejklasy,tychzgórnegopokładu.
— Ani osiem franków to niewarte — zrzędził Rafał, znalazłszy na swoim nowym
kapeluszu piękną kolekcję pestek. — Hej, wy burżuje z pierwszej, czy nie moglibyście
plućtrochędalej?
Rafałzmieniłjednakzdanie,gdystateczekodpłynąłdalejodbrzegu,ukazującoczom
swoich pasażerów panoramę miasta. Na pierwszy plan wybijała się katedra, wspaniały
gotyk, którego budowę rozpoczęto w roku 1352. A tuż poza nią wystrzelał ku niebu
jedyny „drapacz chmur” Antwerpii, i – dziwna rzecz – te dwie tak różne pod każdym
względembudowleniekłóciłysięzesobątutaj…
—OtoKatedra!—ryknąłprzeztubęprzewodnik.—Naszczytjejwieży,liczącejsto
dwadzieścia trzy i pół metra wiedzie sześćset szesnaście stopni. W kościele, którego
sklepienie wspiera sto dwadzieścia pięć kolumn, może się pomieścić z łatwością
piętnaścietysięcywiernych.Czterdzieścisiedemdzwonówcogodzinę…
— Zaraz, zaraz — wtrącił Rafał, udając, że „inteligentne” objaśnienia przewodnika
interesują go niezmiernie — a ile tam jest świec, nie wie pan przypadkowo? Albo ile
zarabiaprzeciętnieżebraksiedzącyprzygłównychdrzwiachkatedry?
Rozległy się syki i okrzyki protestu. Przygniatająca większość turystów była bardzo
zadowolona z wykładu przewodnika, toteż Rafał opuścił co prędzej to jołopskie grono i
odszedłnadzióbstatku.
Pod koniec przejażdżki zbliżyli się do grupy zakotwiczonych na uboczu okrętów.
Najbliżej tkwił ogromny okręt pasażerski, za nim jakiś szkuner, którego trzy maszty
wyrastały ponad komin „pasażera”, a dalej cała galeria handlowych statków
najrozmaitszej wielkości. Ale wszystkie one bez wyjątku były rekordowo odrapane,
ogołocone z szyb, z mosiężnych części, z szalup ratunkowych, wszystkie były puste,
ciemne,milczące,biedne,przesmutne.
—Otonaszcmentarzokrętów!—zahuczałatubaprzewodnika,którywrazzeswoim
stadem przesunął się obecnie na dziób stateczku, w bezpośrednie sąsiedztwo Rafała. —
Statki te, proszę państwa, wysłużyły już swoje lata na morzach, komisja uznała je za
niezdatnedodalszejżeglugiiprzeznaczonojenaszmelc.Takiolosspotykkk…
Nieskończył,gdyżwtymsamymmomenciespozapasażerskiegookrętuwystrzeliłw
niebo gejzer ognia, trzy maszty podskoczyły w górę na kilka metrów, przechyliwszy się
gwałtownie, a równocześnie huk potężnej eksplozji ogłuszył wszystkich pasażerów
rzecznegostatku.
—Coto?!…Cosięstało?!…O,Boże!
Olbrzymia fala zakołysała małym wycieczkowym statkiem tak, że większość osób
stojących,nieprzygotowanychnatakiwstrząs,ległapokotemnapokładzie.TylkoRafał,
szczęściarzjakzawsze,wylądowałmiękkonakolanachjakiejśkorpulentnejFlamandki.
—Toniemieckamina!
Wyśmiano autora tej hipotezy. Gdyby nawet jakaś mina uchowała się na Skaldzie od
czasów wojny nie zauważona przez nikogo, to prąd rzeki mógłby ją rzucić tylko na ów
staryokrętpasażerski,którystałnajbliżejiswoimpotężnymkadłubemosłaniałwszystkie
inneprzeznaczonenaszmelcokręty.Tymczasemeksplozjanastąpiłanastatkudrugim.Na
żaglowcu!
—Palisię!
Zauważono to również na brzegu, zawyła syrena i oddział portowej straży pożarnej
pomknął na trzech śmigłych motorówkach w stronę „cmentarza okrętów”; szkuner był
wprawdzie stracony, ale pożar mógł się był przerzucić na tuż obok zakotwiczone stare
okręty. Ugaszono go więc czym prędzej, a potem zaraz zaczęto badać, co spowodowało
eksplozję,naszczęście,takniegroźnąwskutkach.
Kapitan wycieczkowego statku krążył wciąż w sąsiedztwie „cmentarza okrętów”,
chociaż godzina przeznaczona na zwiedzanie portu minęła dawno. Zresztą nikt z
pasażerów nie dopominał się o powrót, a Rafał Królik oświadczył wręcz, że gotów jest
dopłacićdwafrankizatonadprogramowewidowisko.
— Spektakl wart dziesięć franków, słowo daję — twierdził. — Czy nie moglibyście
urządzićjeszczedrugiejtakiejeksplozji?
Jedna z motorówek strażackich podjechała do wycieczkowego statku. Obok sternika
stałwniejpolicjant.
—Czypanwracazarazdoprzystani?—zapytał.—Możebymniepanpodwiózł,bo
immotorówkapotrzebna.
— Z największą przyjemnością! — Kapitan był spragniony nowin, ale pasażerowie
również, i wsiadającego policjanta otoczono natychmiast pierścieniem. — No, i co
wywołałowybuch?
— Raczej kto, niech pan powie — odparł stróż bezpieczeństwa publicznego, robiąc
bardzotajemnicząminę.—Bonieulegawątpliwości,żeszkunerumyślniewysadzonow
powietrze!Metaloweodłamki,jakietamznalazłem,toszczątkimaszynypiekielnej!
—Eeech—powątpiewałkapitan—cóżbykomuprzyszłozzatopieniastaregopudła,
którebyłosprzedanenaszmelc.
—Towłaśnienajgorszysęk—przyznałpolicjant.—Rozumiałbymwszystko,gdyby
coś takiego wydarzyło się na statku zdolnym do żeglugi. Bo wiedziałbym, że to zrobiła
konkurencyjna linia okrętowa. Albo Niemcy! Albo komuniści! Albo z zemsty jakiś
wydalonymajtek.Albo…
—Ho,ho,ho—parsknąłRafałKrólik–listadomniemanychsprawcówbyłabywcale
obszerna…upana!
Policjantspojrzałnańzezem.
—Aupana?—odburknął.
—Jawiedziałbymodrazu,gdzieszukaćsprawcy…gdybymznałstosunkilokalne.
— Łatwo to gadać… Ale skoro pan taki mądry, to proszę mi powiedzieć, jaki zysk,
zdaniempana,miałsprawcazpodminowaniabezwartościowego,pustegostatku,hę?
Gruchnęłajużnagórnympokładziewieść,żeprzybyłynastatekprzedstawicielwładz
bezpieczeństwa jest bardzo rozmowny. Ciekawość przerwała natychmiast kordon
pomiędzy pasażerami dwóch klas i ci z góry zaczęli tłumnie odpływać na dolny pokład.
Nawąskiejschodnizrobiłsięzator.
— Jazda dalej, panowie. No, do jasnej cholery! — Pasażer pierwszej klasy, który
wyrażał się tak wulgarnie, wyglądał, sądząc z ubioru, na człowieka bardzo zamożnego.
Poza tym odznaczał się olbrzymim wzrostem, który pozwalał mu patrzeć i widzieć
wszystko ponad głowami sąsiadów. — Prędzej, bo jak którego trącę pod żebro, to go
zamroczy!
—Jakimiałzysk?—Rafałpowtórzyłpytanie.—Napewnoniemiałżadnegozysku.
—Ach,tak!Idlasportuurządziłsobietenwybuch?!
— Raczej dla treningu, przypuszczam… Tak, tak — ciągnął dalej w zamyśleniu —
uważam za bardzo prawdopodobne, że to była jakby generalna próba. Bo jakże inaczej
wytłumaczyćsobietakiwybórobiektu?
—Próba?Nierozumiempana.
—Aprzecieżtocałkiemproste.Przestępcyszykująjakiś,powiedzmysobie,zamach.
Chcąwysadzićwpowietrzepewienważnyobiekt,możektóreśministerstwo,dworzecczy
cośwtymguście.Piekielnejmaszynywsklepiekupićniemożna,zatemnasizamachowcy
musząjąsobiesamisfabrykować.Aliściniemająwtymrutyny,bojąsię,czyichfabrykat
w krytycznej chwili nie zawiedzie. Muszą go tedy wypróbować. Na ten cel wybierają
sobie coś takiego, czego nikt nie pilnuje, do czego mają stosunkowo łatwy dostęp i tak
dalej.Wybierajątedyjedenztychbezwartościowychokrętów…
W miarę jak Rafał ogarnięty improwizatorskim zapałem przedstawiał policjantowi
swojąfantastycznąhipotezę,nawyrazistejtwarzygburowategoolbrzymaodbijałasięcała
gama uczuć; najpierw bezgraniczne zdumienie, potem przestrach, znów podziw, a
wreszciebezsilnawściekłośćinienawiść…Podniósłszysobiejaknajwyżejkołnierzpalta,
olbrzymimężczyznazacząłsięgwałtownieprzeciskaćwstronęgórnegopokładu,chociaż
dopierocotaksięspieszyłnadół.
— Rany boskie! — wyszeptał policjant, zasugerowany wywodami i miną Rafała. —
Panmyśli,żetusiękroijakiśzamach?
— Za to ręczę! — odparł mały frant, inkasując chciwie pełne podziwu spojrzenia
pasażerek.—Zamach,itoconajmniejnakróla,jeżelinienacałąjegorodzinę.
ROZDZIAŁVI
POWÓDPRZERAŻENIA
—CzypanhrabiadeModeratoijegocórkasąusiebie?
Nowy pomocnik portiera hotelu Century podniósł głowę, spojrzał na pytającego i
przygryzłsobiewargędokrwi,bynieparsknąćśmiechem.Przybyłybyłniecopodobnydo
Bustera Keatona lub raczej do jego złośliwej karykatury, do Bustera w pokrzywionych
binoklachnasznurkuizcałąkolekcjąbrodawekwokolicyzadartegonosa.Pociesznyten
jegomość był ubrany z pretensjonalną elegancją gościa z zapadłej prowincji, a w dłoni
trzymałsztywnowiechećkwiatówowiniętychwczerwonąbibułę.
—Zapewnesąusiebie.Akogomamzameldować?
— Pan widzę, nietutejszy, skoro mnie pan nie zna choćby z widzenia! — rzekł
przybyły,prężączabawnieswojąchudąsylwetkę.
Wtejchwilizbiuradyrekcjihoteluwszedłdoportiernistarykasjerhotelowy.
— Moje uszanowanie panu profesorowi — zaczął z przesadnie niskim ukłonem. —
Panprofesorzapewnedopanahrabiego?
—Oczywiście.Jakzawsze…Atennowicjusz—lekceważącymruchemlaskiwskazał
pomocnika portiera — nie wiedząc, kim jestem, legitymuje mnie tutaj, robi mi jakieś
wstręty,trudności,szykany!
—Proszęmuwybaczyć,onjesttudopieroodwczoraj.Jasamzarazpanazaanonsuję.
— Zdjął z widełek słuchawkę telefonu. — Proszę wewnętrzny 22.. Mówi portiernia.
Paniehrabio,przyszedłpanprofesorLagardeizapytuje,czypan…
—Czypaństwo!—poprawiłznaciskiemprzybyły,otrzepującsobiechusteczkągetry,
któreniegdyśbyłybiałeicałe.
— Czy państwo mogą go przyjąć… Tak jest, powtórzę… Pan hrabia oczekuje pana
profesora—rzekł,odkładającsłuchawkę.Skłoniłsię,udał,żeodchodzidobiuradyrekcji,
lecz zaledwie Lagarde zniknął za drzwiami windy, zawrócił i parsknął serdecznym
śmiechem.—Założęsię,żetostraszydłonawróblezamierzasiędzisiajoświadczyć!
—Aktóżtojestwłaściwie,paniekasjerze?
—SpensjonowanyprofesorSzkołyMorskiej.Pozatymdziwak.
— Na to wygląda… Był urażony tym, że ja go nie znam choćby z widzenia; czy to
takapopularnapostaćwAntwerpi?
—Owszem,zwłaszczaoddwóchmiesięcy.Wtedysięszczególnie„wsławił”,he,he,
he…Skonstruował,uważapan,przyrząd,któryrzekomomiałraznazawszezabezpieczyć
łodzie podwodne przed ich częstymi katastrofami. Ale specjaliści orzekli, że wynalazek
jestdochrzanu.WtedykrewkiLagardepojechałdoBrukseli,zrobiłpiekielnąawanturęw
Ministerstwie,wytrzaskałpopapiejakiegośdygnitarza,noioczywiścienazajutrzwyleciał
z posady w Szkole Morskiej. Z litości dano mu emeryturę, bo, po pierwsze, to nędzarz,
którynawetwłasnejpościelinieposiada,apowtóre,okazałosię,żenieborakmatrochę
myszkiwełbie…
—IhrabiadeModeratochceztakimgadać?
—Mnierównieżdziwitaprzyjaźń,wręczkompromitującadlahrabiego,azwłaszcza
dlajegocórki,zktórąLagardeafiszujesięwszędzie,gdziemoże.CałaAntwerpiaotym
gada.
—Możesięznająoddziecinnychlat?
— Gdzie tam! Zaledwie od miesiąca! Wtedy hrabia przyjechał tu z Ameryki. Sam
wysyłałem po niego nasze auto do portu, pamiętam… A Lagarde nigdy z Belgi nie
wyjeżdżał,boizaco?Toprzecieżdziad…Więcdopierotutajmoglisiępoznać…No,a
dzisiaj stary dziwak był wystrojony tak, jak gdyby szedł prosić o rękę hrabianki, he, he,
he…
— Tego by jeszcze brakowało, żeby taka młoda, śliczna i bogata arystokratka
wychodziłazamążza..no,niechcębyćtrywialnym!
—E,gdziebytamonagochciała.Miejmynadzieję,żeLagardezachwilęwyleciza
drzwiijegowizytytutajsięskończą.
—Hrabiagopowinienzrzucićzeschodówzatęzuchwałość!
Wbrew tym oczekiwaniom służby hotelowej, señor Sebastiano de Moderato przyjął
oświadczynyLagarde’anaderżyczliwie.
—Będędumnyztakiegozięcia—oświadczył,leczzafrasowałsięzaraz.—Czytylko
zcórkąpandojdziedoporozumienia?Bo…
—Jużdoszedłem!Wyznaczyliśmynawetdatęnaszegoślubu.Odbędziesięnastatku!
Copannato?Prawda,jakromantycznie?!
Wtejchwiliweszładopokojumłoda,rudowłosadama.Byłanaprawdępiękna,alejej
uroda miała w sobie coś wyzywającego, a jej ruchy trąciły manierą notorycznej
wampirzycywstyluMarlenyDietrichczyinnejHarlow.
— Droga Juanito, twój ojciec zgadza się na wszystko. Jestem uszczęśliwiony! —
Lagarde aż piał z podniecenia. — Czy pozwolisz, najdroższa, że twój przyszły mąż cię
ucałuje? — Nie czekając odpowiedzi, popędził z rozkrzyżowanymi ramionami w stronę
młodej kobiety, która instynktownie uskoczyła za stół. Przylepiony do jej twarzy
zdawkowyuśmiechuprzejmościzgasłmomentalnie.—Juanito,znowuniechcesz?Czyż
oddzisiajnie jestemtwoimoficjalnym narzeczonym?…Ach,drogi hrabio— poskarżył
się—pańskacórkajestbezlitości!Niechżepanwpłynienanią..
Don Sebastiano skubał nerwowo brodę, czarną jak straszydło kruka i uporczywie
unikałspotkaniazbłagalnymwzrokiemcórki.
—Poślubie—wybąkał—będziepanmiałażnazbytwieleokazjidoczułości…
— Do czułości małżeńskich! Hi, hi, hi — zachichotał Lagarde i oblizał sobie suche,
spieczonewargi.—Alejachcęterazpocałowaćjątylko…Hrabiasłyszy?
—Słyszę.
—I?!
— Ja nie mam nic przeciwko temu — warknął, odwracając głowę — ale nie mogę
przecieżzmuszaćcórki,by…
—Możepan!Panpowinien!Jeżelionajużterazurządzatakiefochy,toktomiręczy,
czypoślubiebędęmiałwogólewstępdojejsypialni!O,nie!Janiechcębyćjejmężem
tylkoznazwiska!Japroszę,żądam,wymagam,abyJuanitapozwoliłamisiępocałować..
—Wczoło…
—Nie,hrabio.Wusta!…Inaczej…
— Inaczej? — powtórzył don Sebastiano, a w jego głosie na równi z tłumioną
wściekłościązadźwięczałanutaprzestrachu.
—Inaczejbędzietodlamniestanowiłoniezbitydowód,żehrabiankaniewychodziza
mniezamążzmiłości,alemaciewtymjakiśinteres!Boskoro..
—Juanito—jęknąłdonSebastiano.
— Profesorze, jestem do pańskiej dyspozycji. — Ani treść tych słów nie była
zachęcająca,anitonimina,zjakąJuanitajewypowiedziała,Lagardeniedbałoto.
—Najdroższa!
Przyskoczył do niej, jedną ręką objął ją na wysokości piersi, drugą, przytrzymał jej
brodę i spragnionymi wargami przylgnął do jej ust, zaciśniętych kurczowo w grymasie
niewysłowionegoobrzydzenia…
Grobowemilczeniezaległopokój.Takupłynęłosekundkilka,możekilkanaście.Naraz
czarnobrodymężczyznaodwróciłgłowę.Wjegotwarzypobladłejjakścianamalowałosię
cierpienie i bezsilny gniew, który miotał się w cuglach rozsądku czy wyrachowania, aż
zerwał je w pewnej chwili. Błyskawicznym ruchem don Sebastiano pochwycił w dłoń
ciężki wazon i zamierzył się na tyłem doń zwróconego Lagarde’a. Lecz opanował się w
ostatniej chwili. Zamiast w profesora, grzmotnął z całej siły o podłogę tak, że okruchy
wazonurozprysnęłysięnacałypokój…
— Och! — Lagarde, przestraszony tym łoskotem, wypuścił kobietę z swoich objęć i
spojrzałzezdumieniemna„drogiegoteścia”.
—Strąciłemtoniechcący…
—Szkoda.Takikosztownywazon.Hotelkażepanuzaniegozapłacićsłono!
—Trudno,stałosię.Dziękiniebiosom,żetenwazonnieupadłtam,gdziemógłupaść!
…No,drogiprofesorze,niezatrzymujępana.
—Ależjawcalenie…
—Zatomy!…Jesteśmydziśzaproszeniprzeznaszegokonsulanakolację…Juanito,
porasięprzebrać…Dowidzenia,ukochanyzięciu,dowidzenia…
Rad nierad profesor Lagarde opuścił te progi, chociaż zgoła inaczej wyobrażał sobie
swój zaręczynowy wieczór. Na pożegnanie don Sebastiano obdarzył go porcją
przyjacielskich klapsów, a Juanita najbardziej zalotnym uśmiechem. Za to gdy wyszedł,
splunęłaniczymstarywilkmorskiigwałtowniezaczęłasobietrzećwargichusteczką.
—Jakmogłeśmupozwolić!—wybuchnęła.
—Mnietoznaczniewięcejkosztowało,możeszmiwierzyć—westchnął—iomalże
niewypadłemzroli,omalniewyrżnąłemwazonemwjegogłupiłeb…Czyżniewidziałaś
tego?
—Nie.Miałampowiekizaciśnięteszczelnie.Bałamsię,żedostanętorsji,skoroujrzę
tużprzyswojejtwarzyjegoobrzydliwebrodawki!Brrr..—otrząsnęłasię.
—Trudno,dziecino.Trzebaponieśćniejednąofiarę..
—Dlapieniędzy!
—Mówiszztakimwyrzutem,jakgdybymjatychpieniędzypotrzebowałdlasiebie.A
tymczasem…
— Przepraszam cię, kochanie. — Podeszła do niego i zaczęła go głaskać po
zachmurzonejtwarzy.—Wiemdobrze,żetychpieniędzypotrzebujeszprzedewszystkim
dlamnie.Jacięrujnuję…
— Tym razem już mnie nie zrujnujesz — odparł z uśmiechem, posadził ją sobie na
kolanach i ciągnął dalej z błyskami ożywienia w oczach. — Cztery miliony dolarów to
sporasumka.
—Liczysznacałeczterymiliony?ALagarde?
— Lagarde nie otrzyma z tego nic!… Pewnej nocy, kiedy okręt nasz będzie blisko
brzegówAmeryki,Lagarde…spadniezaburtę!Jawtym!
—Ajeślionprzeczuwa,cogoczeka?
Lagarde oczywiście nic nie przeczuwał. Dumny, że zostanie zięciem hiszpańskiego
granda i mężem jego pięknej córki, napuszony, sztywny, jakby połknął bambus,
maszerował
przez olbrzymi hall Century-Hôtelu, pogwizdując sobie urywki marsza weselnego
Mendelsona.Ażprzywyjściuzhoteluzderzyłsięzolbrzymimmężczyzną,którygoomal
nieprzewrócił,ztakimimpetemtuwleciał.
—O,panmarkiz!—Pochwyciłwielkoludazaguzikjegopaltaidodałtakgłośno,by
służba hotelowa mogła słyszeć. — Proszę mi pogratulować, markizie. Przed chwilą
prosiłem hrabiego de Moderato o rękę jego uroczej córki Juanity i zostałem przyjęty z
radością!
— Grrrratuluję — warknął tamten, szarpnął się, pozostawił swój guzik w dłoni
Lagarde’a,wsłuchującegosięwechaswoichsłów,ipopędziłkuwindzie.
Przybywszy na drugie piętro, puścił się biegiem przez korytarz, przystanął przed
drzwiamiapartamentuzajmowanegoprzezprzyjaciela,odemknąłjebezpukaniaiwpadł
dosalonikujakbomba.NakanapiedonSebastianocałowałJuanitęzgołaniepoojcowsku,
lecz przybysza ani nie zgorszyła ta scena, ani nie zdziwiła. Zdyszany długim biegiem,
zwaliłsięnanajbliższyfoteliprzezchwilęwachlowałsiękapeluszem.
—Uffff—odsapnął.
— Tylko skończony cham wpada bez pukania. — Don Sebastiano był oburzony.
Nakrył roznegliżowaną Juanitę jej szlafroczkiem, który zsunął się z kanapy na dywan,
powstał, zapalił cygaro i zaczął przechadzać się po pokoju. — Powtarzam, tylko cham!
Tak,drogimarkizie!
—Ufff…Byłbymjużwolałspotkaćdiabła!
—Atymczasemspotkałeśnaszegoeks-nieboszczykazBiarritz…Tak,onosiedliłsię
tutaj,wiemotymoddawna.
—Janjesttutaj?!Itynicmiotymniemówiłeś?!
—Apocomiałemmówić?Czyżbyśchciałaodświeżyćznimznajomość?Obecnieto
już zupełnie nieaktualne. — Nagle zmarszczył brwi. — A może moje podejrzenia były
uzasadnione?!
— Były śmieszne — wzruszyła ramionami — i ty jesteś śmieszny z tą swoją
chorobliwązazdrością..
Wielkoludsiedzącywfotelustraciłcierpliwość.
—Stulpyskjednozdrugim!—Tupnąłnogątak,żenastolikuzadźwięczałykieliszki.
—Późniejbędzieciesobieurządzaćscenyzazdrości,aterazmordanaklucz!
—Panmarkizwyrażasiętakwytwornie,że…
—Pozwólmusięwygadać—ziewnęłaJuanita.
— Tobie się także odechce ziewania, gdy powiem, kogom widział półtorej godziny
temu.
—No?—DonSebastianozainteresowałsięwreszcietąkwestią.—Wyduśżezsiebie,
kogoświdział.
—Kogo?Ano,RafałaKrólika!!
Juanitazerwałasięzkanapy,jakbyjąjakaśpotężnasprężynapodrzuciławgórę,adon
Sebastianowicygarowypadłozustiobojeosłupielinadłuższąchwilę.RafałKrólikbyłby
niezmiernie dumny, gdyby mógł widzieć, jak piorunujące wrażenie wywołał u tych
dwojgaludzisamdźwiękjegonazwiska…
ROZDZIAŁVII
DETEKTYWPODOBSERWACJĄ
DonSebastianoochłonąłpierwszy.
—Gdzieśgowidział?Tu,wnaszymhotelu?
—Tujeszczenie,naszczęście,alewporcie.Byłnapokładzietegosamegostatku,co
ja.
—Zatemwybuchwidział?
—Nietylkowidział,aledomyśliłsięodrazu,jakibyłpowódwysadzeniawpowietrze
okrętubezwartościowegozupełnie.
Tu rzekomy pan markiz powtórzył dokładnie urywki rozmowy, jaka toczyła się na
dolnympokładzierzecznegostatkupomiędzypolicjantem,któryznalazłodłamkimaszyny
piekielnej,aRafałemKrólikiem.
— Możecie sobie wyobrazić mój przestrach — ciągnął dalej — kiedy ten cwaniak z
najpewniejsząsiebieminąnazwałtęeksplozjęgeneralnąpróbąprzedjakimśprawdziwym
zamachem!
—Zatemonjużwiewszystko;Iladachwilanas…
—Nie,maleńka—wtrąciłdonSebastiano—niepotrzebniesiętrwożysz.
—Niepotrzebnie?!Skoroondokładniewie,że…
—Niewie,niewie,idęozakład,tylkoprzypadkowoodgadł,cosięświęci.Tenmały
łotr posiada zadziwiającą intuicję, i to już wszystko. Gdyby był mniej leniwy,
lekkomyślny,roztrzepany,ha,tobyłobygorzej.Ale,naszczęściedlanas,RafałKróliknie
ma żadnych zalet dobrego szpicla, prócz tego węchu.. On nawet robił na mnie wrażenie
gościamocnopomylonego.
—Tak,toprawda.ObserwowałemgoprzecieżwBiarritz…
Wszyscy troje uspokoili się nieco, poczym „markiz” na żądanie don Sebastiana
powtórzyłjeszczerazsłowawyrzeczoneprzezRafałaKrólikadopolicjanta.
—Powiedział,oilepomnę,tak:Maszynypiekielnejniemożnakupićwsklepie,zatem
przestępcymusząjąsobiesfabrykowaćsami.Bojąsiętylko,czyonaniezawiedzie,muszą
więc jeden ze swoich fabrykatów wypróbować. Na ten cel wybierają coś, czego nikt nie
pilnuje,awięcnaprzykładjedenztychbezwartościowychokrętów…
—Dostudiabłów!Takpowiedział?!
—Jeśliniewierzysz,zapytajwprostjego.MieszkaprzyAvenuedeFrance,whotelu
Gallia … Jak widzisz nie próżnowałem. Od przystani statków aż pod hotel szedłem za
nim krok w krok. A potem wdałem się w przyjacielską pogawędkę z tamtejszym
portieremiustaliłem,żeRafałKrólikprzybyłdoAntwerpiizParyżadziśrano.
—ZParyża?No,tooddycham.—DonSebastianojąłzacieraćdłonie.—WParyżu
niebyliśmyodroku,przyjechaliśmytutajokrężnądrogąprzezAmerykę,zatemwParyżu
niktniemógłwpaśćnanasztrop…ZakimśinnymonwęszywAntwerpi,idęozakład.
— Lecz Antwerpia to mała dziura, czego dowodem jest choćby to, że Karol ujrzał
RafałaKrólikajużwpierwszymdniujegopobytututaj.Jutro,pojutrzemożesięzdarzyć
naodwrót,żeonzobaczynaulicykogośznastrojgaiwsypagotowa.
— Słusznie, maleńka, całkiem słusznie; trzeba się jednak najmniej pokazywać na
mieście.CzymaszjutrorandkęzLagarde’em?
—Niestety,tak.WrestauracjiBristol.
—WięcumówsięznimprzeztelefonnadworcuiwyciągnijgodoBrukseli,Ostendy,
czydokądchcesz,tylkoniewłóczciemisiępoAntwerpii.Lepiejniekusićlicha.
— Dobrze — skinęła głową. — Ale czy nie byłoby bardziej wskazane przyspieszyć
termin naszego wspólnego odjazdu do Ameryki? Druon-Antigoon, na którego pokładzie
przybyliśmytuprzedmiesiącem,odpływapojutrzewnocy—westchnęła.
—Pojutrze?—DonSebastianospojrzałpytającona„markiza”.—Wciągudwóchdni
nieskończysz,co?
— Skończyłbym bez trudu, gdyby ten kretyn Lagarde wciąż mi nie przeszkadzał w
garażu…Czytyniemogłabyśgojakośzająć?
—Spróbuję.Będęznimflirtowałanazabój,choćnasamąmyślotymwzdrygamsięz
obrzydzenia…Alecóż,mówisiętrudno…AzatemLagarde’abioręnasiebie.
—AjaRafałaKrólika!—oświadczyłdonSebastiano.
— Chcesz mu wypłatać jakiegoś figla? Nie radzę. Nie warto wdawać się w małe,
ryzykowneawanturki,kiedychodziotakiceljakczterymilionydolarów!
— Wiem o tym. I właśnie dlatego, że chodzi tu o tak wysoką grę, muszę koniecznie
odwrócić uwagę tego szpicla od nas… Ha, gdybym to wiedział, jaka sprawa go tu
przygnałazParyża!
—Przejrzyjdziennikiparyskie,możezgadniesz.
—Karolu!—DonSebastianojużbiegłdoaparatutelefonicznego.—Naogółjesteś
skończonym tumanem, ale tym razem strzeliła ci do łba kapitalna myśl!… Hallo,
portiernia?No,nareszcie!Proszękupićwkioskunadworcuiprzysłaćmitunatychmiast
wszelkie gazety paryskie z całego tygodnia… Co? Tak, paryskie! Pięćdziesiąt franków
napiwku,jeślizapiętnaścieminutotrzymam,czegożądam…
Boyhotelowyotrzymałprzyrzeczonynapiwek,gdyżwykonałzleceniewterminie,po
czymdonSebastianozabrałsiędostudiowaniaprzyniesionychczasopism.
—Czytajtylkokronikękryminalną—radził„markiz”.
„Menu” kroniki kryminalnej było wcale obfite; trzy morderstwa, jeden podkop pod
bank, dwa włamania, kilkanaście kradzieży, oszustw, szantaży, jedno zgwałcenie, jedno
porwanienieletniegochłopcaitp.itd.
—Tozaledwiezpięciudni—westchnąłdonSebastiano,wypisującsobiewszystkiete
wydarzenia na arkuszu papieru — i zgadnij tu, człeku, który z tych kawałków
spowodowałprzyjazdRafałaKrólikadoAntwerpii.
—Napewnocośgrubszego—przypuszczał„markiz”—onzapospolityminumerami
nielubilatać,wiadomo.
— Zobaczymy z kolei, co się w Paryżu wydarzyło przedwczoraj. — Don Sebastiano
odsunął na bok przejrzane pisma, rozpostarł na stole wczorajszy Le Petit Parisien i
gwizdnąłprzezzęby.
—No,cośznalazł?
— Posłuchajcie tylko! Straszliwa zbrodnia w St-Cloud. Wczoraj o zmierzchu
zamieszkaławSt-Cloudwdowa,paniMariaDeplat…
—MariaDeplat?!
—Nieprzerywajmi,słuchajdalej…Maria Deplat stwierdziła z przerażeniem, że jej
czteroletnia córeczka, Ludwika, zniknęła z domu… — Tu odczytał w całości obszerną
notatkęoznanymwydarzeniuwSaintCloud,oenergicznymśledztwiekomisarzaGastona
Mortiera i aresztowaniu na Dworcu Północnym domniemanego zabójcy, Tadeusza
Juchnowskiego,którywłaśniezamierzałwyjechaćzParyża…
—Nierozumiem,zczegośtakizadowolony.
—Nierozumiesz,Karolku?—DonSebastianowciążzacierałręce.—Jeszczesięnie
domyślasz,zakimRafałKrólikprzyjechałdoAntwerpii?
—Jakbabciękocham,żenie!Aty?
—Niechodziomnie,ty,tysammusiszwpaśćnato.Uważaj,przeczytamcijeszcze
raz urywek z długiego ględzenia Joanny służącej Mari Deplat: Biedna Ludwisia
przeczuwała swój rychły zgon od kilku tygodni… Teraz słuchaj uważnie!… Kilka razy
śniłaoswoimtragiczniezmarłymojcu,który…
— Stop! — przerwał „markiz”. — Powiadasz, śniła o zmarłym ojcu?! Czyli, na mój
rozumbiorąc,widziałagonajawie.
—Oczywiście!
—Zatemonjąporwał,aotym,żeonbynajmniejniezginął,wieprócznastylkoRafał
Królik!
—Karolku,tywcaleniejesteśtakigłupi,jaknatowyglądasz!
—Ale,ale,czemuKrólikniewyjawiłtegoprasie,względniepolicji?
—Boniechcesięznikimdzielićzasługąrozwiązaniatejzagadki,tojasne.
—Niewszystkojestmitakiejasne.Bo,żepozeznaniachpiastunkidzieckadomyślił
się,ktojeuprowadził,tozrozumiałe,ponieważwiedział,iżtamtenżyje…Alejakwpadł
nato,żeJananależyszukaćwAntwerpi?
—Przypadekalbointuicja,albowreszcieJanpopełniłjakąśnieostrożność,pozostawił
jakiśśladwParyżu…Tak,Karolku;dlamniejesttonieomalpewnikiem,żeRafałKrólik
przyjechałtutajwłaśniewtejsprawie,aniewżadnejinnej.
—Zatemnamnicniegrozi.
—Narazienic,aleAntwerpiajestmała,jaksłuszniezauważyłamojapani.Idlatego…
— powstał, odemknął szafę, wyjął z niej swój kapelusz — dlatego musimy się
zabezpieczyćprzedniespodziankami.
—TychceszsprzątnąćRafałaKrólika?
DonSebastianonicnatonieodrzekł,tylkouśmiechnąłsiętajemniczoiwyszedł…
ROZDZIAŁVIII
RAFAŁSZUKADZIECKA
JużosiódmejranowyszedłRafałnazajutrzzhotelu.Pomimonajszczerszychchęcinie
zdołał ułożyć żadnego planu poszukiwań i znowu wałęsał się po mieście, aż w końcu
zagadnął wręcz jakiegoś policjanta, gdzie w Antwerpii mają dzieci swoje ulubione
miejscezabaw.
— Nachtegalenpark — brzmiała odpowiedź, która w interpretacji flegmatycznego
Flamandczykawypadła:Naaachtegaaalenpaaaark.
Malowniczy Nachtegalenpark, czyli Park Słowików zajmuje obszar z górą stu
hektarów, toteż Rafał zmęczył się uczciwie, zanim wreszcie odnalazł ulubione miejsce
zabawdzieciarni.Pomimodośćwczesnejporyprzebywałatutajjużcałagromadadzieci,a
zastęp ich zwiększał się z każdą chwilą, gdyż dzień był wyjątkowo jak na Antwerpię
pogodny,ciepły,słoneczny.
Rafałniepoprawnyoptymistakrążyłwytrwaleodjednejgrupydodrugiej,wierzącwto
święcie, że odnajdzie tu w końcu Ludwisię Deplat. Jakoż w pewnej chwili u wylotu
najbliższej alei dostrzegł małą, pulchną dziewczynkę, która rozglądała się bezradnie
dokołainaglewybuchnęłapłaczem.WtrzechskokachRafałznalazłsięprzyniej.
—Czemuplączesz,maleńka?—zapytał.
—Bo…bojachcędomamusi.
Nie odpowiedziała po flamandzku, lecz po francusku. I dalej szczebiotała przez
dłuższąchwilęznajczystszymakcentemparyskim!
— Podobna do tamtej, jak dwie krople wódki! — orzekł Rafał, szukając po
kieszeniachfotografiiLudwisi.Nieznalazłjejprzysobie,przezroztargnieniepozostawił
ją w hotelu, jednakże podobiznę córeczki pięknej Marii Deplat miał głęboko wyrytą w
pamięciizkażdąchwiląupewniałsięmocniej,żemaprzedsobązaginionedziecko.Aby
rozproszyćmaleńkieresztkiwątpliwości,zapytałcoprędzej:
—Jaksięnazywasz,słodkadziecino?
—Ludwisia—odpowiedziała,aRafałznadmiaruradościjąłwyczyniaćprzedziwne
pląsy.
Rozbawiło to dziewczynkę. Przestała płakać natychmiast, uśmiechnęła się przyjaźnie
dopodskakującegopana,apotem…
—CzypanzaprowadziLudwisiędomamusi?—rzekła.
— Naturalnie! Twoja kochana mamusia właśnie mnie przysłała po ciebie. — Ujął
dzieckozarączkęiruszyłwstronęnajbliższejbramyparku,zagadującpodrodzeażmiło.
—Mamusiabardzosięprzestraszyłatwymznikn…twymnagłymodejściem…
—Towszystkoprzezteniegrzecznąpiłkę—usprawiedliwiałasię—skulnęłamisię
dowodyi…
—Wiem,wiem—potakiwałskwapliwie,arównocześnierżałwduchuześmiechuna
myśl,jakąminęzrobiadwokatPiardonicałapolicjaparyska,kiedyonprzyprowadziim
rzekomo utopioną dziewczynkę… Oczywiście nie zamierzał wyjawiać tego, że
odnalezienie Ludwisi zawdzięczał prostemu przypadkowi lub raczej dwóm przypadkom,
krótko mówiąc, swojemu bezprzykładnemu szczęściu. — Powiem im tylko, że
rozwiązałemtęzagadkę,jakzwykle,swojąmetodądedukcyjną,wktórejarkananiemyślę
nikogowtajemniczać.
Dochodził już do bramy parkowej, gdy wtem z bocznej alei wypadły dwie chude
niewiastyizastąpiłymudrogę.
—Apan,dokąd?!
—Apani,codotego?—odburknął,próbującokrążyćdwieżyweibardzoruchliwe
zapory.—Proszęmnieniezatrzymywać,spieszęsięnadworzec.
—Ztymdzieckiem?!
—Oczywiście.Todzieckozostałoporwanei…
— Przez ciebie, ty łotrze! — jedna z niewiast straciła snadź cierpliwość, co od razu
podziałałozaraźliwienadrugą.
—Patrzciego!Porwałdzieckoijeszczematupetzwalaćwinęnadrugich!Cynik!
—Zboczeniec!
—Zwyrodnialec!Kindermörder!
CorazgorszewyzwiskasypałysięnagłowęBoguduchawinnegoRafała,corazbliżej
ku jego twarzy wysuwały się zaciśnięte pięści dwóch rozsierdzonych jędz. Z trudem
dorwałsiędogłosu:
—Proszęsięliczyćzesłowamilubprzywołampolicjanta!
—Tegochcemywłaśnie!Hej,policja!Policjaaa!
Z małej grupki przechodniów zaciekawionych tą kłótnią, wysunął się jakiś dostojnie
wyglądającystaruszekiostrozainterpelowałRafała,jakimprawemchcestąduprowadzić
tęmałądziewczynkę.
Rafałzakląłwduchu;takbliskojużbyłceluinaraztegorodzajutrudności!Icoteraz
począć? Wtajemniczać wszystkich tych ludzi w historię dramatu z Saint Cloud? Nie,
szkodaczasunato.Raczejznaleźćjakiśwybieg,którybyrozproszyłwszelkiepodejrzenia
przeklętych bab oraz świadków tego zajścia. Tak zadecydował i, kiedy siwobrody
staruszek powtórzył jeszcze głośniej Jakim prawem?, Rafał, przybrawszy możliwie
najbardziej„macierzyńską”minę,oświadczyłgłośno:
—Takimprawem,żejestemojcemtejdzieciny!
Wywarłotokolosalnewrażenienadwóchnapastniczkach;zamilkłynadłuższąchwilę,
ale spojrzenia, jakie wymieniały z sobą najlepiej świadczyły o ich bezgranicznym
zdziwieniu.
Rafałspojrzałnaniezwycięsko.
— Szlachetne damy — rzekł z ironią — czy teraz pozwolicie mi już odejść z moją
córeczką,czyteż…
—Zaraz,zaraz—wtrąciłajednaznich—niechpansiętroszkęwstrzyma.Jesttuktoś
bardzospragnionypańskiegowidoku!
A druga niewiasta odwróciła się w stronę wylotu alei, którą tu obie przybiegły przed
chwiląizaczęławołaćbardzogłośno:
—Geneviève!Chodźprędko,Geneviève!
Rafał tknięty niedobrym przeczuciem, zerknął w tamtą stronę i zoczył przedziwnie
otyłą paniusię, która toczyła się ku nim z szybkością „jednostajnie przyspieszoną”,
wymachującrękamipociesznie.
—Geneviève,czekacięmiłaniespodzianka.Znalazłsięojciectwegodziecka!
—Hę?!—Rafałzachwiałsięnanogach.
Zanim zdołał ochłonąć z wrażenia, korpulentna jejmość wpadła nań jak bomba,
odwróciłagopodświatłoizaczęłamusiębadawczoprzyglądać.(Wdłonitrzymałamałą
piłkę,którąsnadźdopierocowyjętozwody.)
— Tak by się bardzo zmienił? — wybąkała. — Chociaż, kto wie. Wtedy było tak
ciemno—westchnęła—takprzyjemnieciemno…
—Ależtojakaśmistyfikacja!—jęknąłRafał.—Wychceciewmówićwemnie,żeta
bab…tapanijestmatkąLudwisi?!
—Akto,jaknieja,co?!
—Pozwólcie—staruszekuznałzastosownezabawićsięwkrólaSalomona,alebez
chirurgicznychzabiegów;poprostuzwróciłsiędomaleńkiejLudwisi.—Któraztychpań
jesttwojąmamusią,dziecino?
— To jest moja mamusia — Ludwisia przytuliła się do otyłej niewiasty, której
czerwonatwarzświeciłasięodpotu.
—No,myślę,żeja.
— My to możemy poświadczyć i setki innych sąsiadek - dorzuciły jednogłośnie
obydwie chude baby i zaraz natarły na nieszczęsnego Rafała. — I możemy zeznać w
sądzie pod przysięgą, że ten człowiek przyznał się głośno do ojcostwa! A co, może
zaprzeczysz, gałganie jakiś! Słuchajcie, ludziska; ten oto drapichrust uwiódł biedną
Genowefę,akiedyspostrzegł,żejestwciąży…
—Ja,wciąży?!OkrzykzgrozyRafałarozśmieszyłcałegronoprzygodnychświadków
zajścia,leczenergicznesąsiadkiuwiedzionejGenowefytylkobardziejrozwścieczył.
— Milcz, plugawy donżuanie!… Kiedy spostrzegł, że ona jest w odmiennym stanie,
uciekłzParyżaiprzepadłbezśladu.BiednaGenowefamusiałaopuścićParyż,schroniła
się tutaj. A ten łotr bez serca, który jej nigdy jednego franka nie posłał na utrzymanie
dziecka,jeszczetakjąchciałskrzywdzićdzisiaj.ChciałjejporwaćsłodkąLudwisię!
—Ależja…
—Milcz,bezwstydniku!Najpierwzapłaćzaległealimenty,potemmożeszgadać.
—Geneviève,zamiastbeczeć,jakbóbr,uważaj,żebycitengagatekznowuniezwiał!
TesłowapodsunęłyRafałowimyślucieczki.Uznałjąnatychmiastzajedynewyjściez
arcygłupiej sytuacji i bezzwłocznie wprowadził ją w czyn. Pchnąwszy dostojnego
staruszka w objęcia rozsierdzonych jędz, wyrwał się zręcznie z koliska gapiów i wziął
nogizapas.
—Trzymaj!Łapaj!
—Stój,ojczewyrodny!
— Tata! — zapiszczała do wtóru mała Ludwisia, lecz „wyrodny ojciec” zmykał aż
miło w głąb olbrzymiego parku i, zanim ociężali Flamandowie zorganizowali pościg,
siedziałjużwtaksówce,którejszoferowipoleciłgnaćnaDworzecPołudniowy.
— Aby zmylić trop — powtarzał sobie, wyglądając przez tylne okieneczko
samochodu, czy go ktoś nie ściga. — I kto by pomyślał, kto by pomyślał; taka była
podobnadomałejDeplatówny,imięsięzgadzało,historiazpiłką,wszystko,ajednakto
innybrzdąc…Alemiłybrzdąc,trudnoprzeczyć.JakonasłodkopowiedziałaTata!…
Rafałwestchnąłiwydałzsiebiecałąkolekcjęwestchnień,albowiemnaglezaczęłygo
rozpieraćojcowskieuczucia,lecznarazwzdrygnąłsięstraszliwie.
— Genowefa!… I posądzać mnie o taki gust! — zżymał się. — Żebym ja się miał
zapomniećztakąbeczkąsmalcu!Oburzająceiobrażającemnieinsynuacje!
Okrężną drogą powrócił do swojego hotelu na lunch. Aby zatrzeć wspomnienia
dzisiejszych niefortunnych poszukiwań, zajął się przeglądem prasy. Przejrzał uważnie
dzienniki paryskie, ale nie znalazł w nich żadnej wzmianki o postępach śledztwa
przeciwko Tadeuszowi Juchnowskiemu, Paryż miał już swoje nowe sensacje. Przerzucił
potem jeszcze dwie gazety angielskie, aż wreszcie przyszła kolej na prasę miejscową.
RafałująłwdłoniedzisiejszynumerantwerpskiegoLeMatiniskoczyłnarównenogi.Bo
na pierwszej stronicy dziennika rzucał się w oczy nieproporcjonalnie duży inserat tej
treści:
DLAMOJEJCZTEROLETNIEJCÓRECZKI
POSZUKUJĘGUWERNANTKIODZARAZ
JANDEPLAT
HEERENSTRAAT8
ROZDZIAŁIX
WYROKŚMIERCI!
Na ulicy Pańskiej przed domem nr 8 już po raz czwarty od rana zebrał się tłum
bezrobotnych dziewcząt, reflektujących na posadę guwernantki u burżuja, którego stać
było na zamieszczenie tak kosztownego ogłoszenia na pierwszej stronie popularnego Le
Matin. Na próżno okoliczni sklepikarze tłumaczyli przybyłym, że przed nimi już setki
innych kandydatek odeszły z kwitkiem, że Jan Deplat w ogóle nie posiada dzieci i sam
tutaj mieszka od pół roku, że to ogłoszenie jest złośliwą mistyfikacją, że tak im mówiła
gospodyni pana Deplata, że telefonowano już do administracji pisma z zapytaniem, kto
zamieścił takie wprowadzające ludzi w błąd ogłoszenie, itd. itp. Wszystko na próżno.
Zniecierpliwionedziewczętakołatałytakdługo,ażwkońcuotworzyłosięjednozokien
naparterzeinazewnątrzwyjrzałajakaśrozczochranajejmość.
— Panienki czekają tu nadaremnie — zaskrzeczała donośnie — posada guwernantki
jużjestzajęta.Przedgodzinąprzyjęliśmyjednąpanienkę…
Było to oczywiście kłamstwo, ale bardziej przekonywujące niż prawda; bo prawdą
było, że ktoś na swój własny koszt zamieścił wczoraj wieczorem takie ogłoszenie
(nawiasem mówiąc, ku wielkiemu przerażeniu Jana Deplata), lecz to wyglądało wręcz
niewiarygodnie.
— Posada już zajęta — krążyło na ulicy z ust do ust i biedne dziewczyny, które
podobnyzawódspotykałczęstoodczasówdyktaturykryzysu,zaczęłysięrozchodzić.
Rozczochrana gospodyni juz przymykała okno, gdy wtem podbiegł do niej niski,
szczupłymężczyznaiwcisnąłjejwdłońwizytówkę.
—Pannieprzyjmujenikogo.
— Mnie przyjmie na pewno! — oświadczył mały pan, mrużąc oko złośliwie. — A
gdyby nie zechciał, to mu złożę wizytę w asyście komisarza policji i kilku
posterunkowych z kajdankami! To proszę powtórzyć swojemu panu. I proszę nie
przekręcaćmojegopięknegonazwiska,którewymawiasiętak:RafałKrólik…
WdwiegodzinypóźniejRafałKrólikwyszedłztegodomuuśmiechniętyzwycięskoi
udałsiędonajbliższegourzędutelegraficznego,gdzienadałpodadresemMariiDeplatw
SaintCloudtakądepeszę:
przyjechaćnatychmiaststopwsiąśćnaokręt„druon-antigoon”któryodpływa
stąd jutro wieczorem stop na statku spotka pani Ludwisię która cieszy się
najlepszym zdrowiem oraz jeszcze kogoś drogiego sobie stop ręczę za to swoim
honoremstopabsolutnadyskrecjaniezbędnainaczejskutkiopłakanestopoczekuję
panijutronapewnorafałkrólikhotelgallia
Potem napisał, sążnisty list do Tadeusza Juchnowskiego na ręce jego obrońcy,
mecenasaPiardona.Byłogromniezadowolonyzsiebie,adoszczęściapotrzebnemubyło
w tej chwili tylko jedno: odgadnąć, kto i w jakim celu dał do dzisiejszego Le Matin
ogłoszenie, dzięki któremu on nareszcie zdołał odszukać prawdziwą Ludwisię Deplat.
Rozmyślając nad tym, jął machinalnie przewracać stronice „błogosławionej” gazety i
naglewydałokrzykzdumienia.Przezdłuższąchwilęwpatrywałsięwreprodukcjęjednej
zdwóchfotografii,zamieszczonychwrubryceKronikatowarzyska,ażwkońcukrzyknął
radośnie:
—Atoniespodzianka!
Cośpodobnegoiwtejsamejchwili,alezupełnieinnymtonempowiedziałaJuanitade
Moderato,wkraczającdoswojegopokojuwhoteluCentury.DonSebastianowyciągnięty
nakanapie,niespostrzegłwpierwszejchwiliwzburzeniaswojejrzekomejcórki.
—O,jużwróciłaś?—zdziwiłsię.—Takwcześnie?
—Obawiamsię,czyniezapóźno!Słuchaj,czytałeśdzisiejszyLeMatin?Nieparyski,
lecztutejszy.
— Masz na myśli ogłoszenie o guwernantce? To ja je zamieściłem — oświadczył z
dumą.—Awiesz,dlaczego?Dlatego,bytegoroztrzepanegodurniaKrólikaskierowaćna
właściwy trop, by mu dopomóc w robocie, która go tutaj sprowadziła. Gdy znajdzie to
dziecko,zabierzejezesobądoParyżainareszciebędziemymogliodetchnąćspokojnie…
Żeby tylko dostrzegł to ogłoszenie. Żałuję, iż nie posłałem mu pocztą tego numeru
dziennikai…
—Zamilczjużraz,tygłupcze!—krzyknęłaJuanita,krążącpopokojuwwidocznym
wzburzeniu.—Milczimódlsię,bytendziennikniewpadłwłapyRafałaKrólika!
—Cocisięstało?Dlaczego,mówisz,mam…
— Dlatego! — Wyjęła z torebki pomięty egzemplarz Le Matin, rozpostarła go,
przerzuciłakilkakartek,wyrwałajednąstronicęipodsunęłająpodnosdonSebastianowi.
—Dlatego,widzisz?!
W rubryce Kronika towarzyska
pod
nagłówkiem:
ZARĘCZYNY
CÓRKI
HISZPAŃSKIEGO ARYSTOKRATY Z MŁODYM WYNALAZCĄ znajdowały się
reprodukcje dwóch fotografii, mianowicie Juanity i naszego genialnego ziomka, prof.
Lagarde’a.
Don Sebastiano zmełł w zębach tuzin przekleństw, zgoła niegodnych „hiszpańskiego
arystokraty”.
—Ktotozamieścił?!—ryknął.
—OczywiścietenkretynLagarde.Sammitopowiedział.
—Idopieroterazztymprzychodzisz?!
— Lagarde zrobił mi tę „niespodziankę” dopiero w Brukseli, przy podwieczorku.
Rozumiesięnatychmiastdostałamgwałtownejmigrenyiwróciłamtutaj…Ależetytego
niezauważyłeś,towręczkarygodne!
— Któż by tam czytał od deski do deski taką prowincjonalną szmatę. Spojrzałem na
pierwszą stronę, by stwierdzić, czy ogłoszenie o guwernantce dobrze wyszło, a potem
cisnąłemgazetęwkosz.Miejmynadzieję,żetakiroztrzepaniec,jakRafałKrólikrównież
niebędziejejczytałoddeskidodeski.
—Ajeślistałosięinaczej?Jeżelijednakczytałtakżeitęstronicęi,wconiewątpię
niestety, poznał mnie od razu na tym zdjęciu? Jeżeli obecnie puka do drzwi mieszkania
Lagarde’a,abypociągnąćtegobałwanazajęzyk?
Juanita powiedziała to jakby w telepatycznym transie, bowiem w tej samej chwili
Rafał Królik przedstawiał się właśnie profesorowi Lagarde’owi, którego adres odszukał
beznajmniejszychtrudności.
— Pan pozwoli, nazywam się Reginald Timotheus Hopkins, jestem generalnym
korespondentem na Europę koncernu pism mister Hearsta. Dziś rano gawędziłem sobie
właśniezkochanymAdolfkiem…
— Przepraszam — wtrącił Lagarde, któremu oszałamiająco szybki nurt słów
przybyszawywołałwmózguchaos—zjakimAdolfem?
—Hitlerem…Gawędziliśmysobietedy,powiadam,ażtunagleprzynosząmidepeszę
zSanFrancisco.StarycwaniakHearst,mójszefunio,azarazemnajlepszyprzyjacieljuż
sięzwiedziałopanuipoleciłmizrobićwywiadzpanem.Pardon,zbelgijskimEdisonem!
Wsiadłemdomegosamolotuiotojestem.
Rafał poznał w lot, z kim „ma przyjemność”, toteż bez obawy komponował
pochlebstwanajgrubszegokalibruiłgarstwategożformatu.ProfesorLagarde,tytułowany
raz po raz mistrzem, Edisonem, Einsteinem, itp. rósł jak na drożdżach i rozwodził się
obszernie na temat swojego genialnego wynalazku, a Rafał notował coś pracowicie. W
końcuwtrącił:
— Na lotnisku w Brukseli spotkałem jednego z moich kolegów z ławy szkolnej,
obecnietutejszegoministraskarbu.Wspomniałmicośotym,żeczcigodnypanprofesor
zaręczyłsięz…
—ZhrabiankąJuanitądeModerato!
—De…jakproszę?
—DeModerato!Tojedenznajstarszychrodówhiszpańskich.
— Wiem, wiem; toż jeden z towarzyszy don Kichota nazywał się również de
Allegretto… pardon, chciałem rzec Moderato. Ale to bankruci, co? Po rewolucji
skonfiskowanoimpodobno…
— Myli się pan. Mój przyszły teść, hrabia de Moderato był człowiekiem na tyle
przezornym, że tuż przed wybuchem rewolucji, spieniężył w Hiszpanii wszystko i
przeniósłsiędoAmeryki.Tamteżpowstanienaszafabryka,która…
Lagardeznowuwziąłnadłuższegadanie,aRafałKrólik,udając,żewszystkonotuje,
prężył swój umysł, by rozwiązać zagadkę, na czym ma polegać ten nowy kawał
rzekomegohrabiegodeModerato.AżwreszcieLagardesamnaprowadziłgonato:
— Nie robię złego interesu, zapewniam pana. Mój przyszły teść jest człowiekiem
przewidującym i zabezpieczył mnie przed wszelkimi niespodziankami, przed wszelkim
ryzykiem.
—Ach,ubezpieczyłpanaprofesoranażycie?!
— Nonsens! Jestem przecież młody i zdrów jak rybka. Ale ubezpieczyliśmy od
kradzieżyiwszelkichwypadkówmodelmojegoepokowegowynalazku.
—Najakąsumkę?
—Naczterymilionydolarów…
Teraz Rafał już „był w domu”. Więcej informacji nie potrzebował od profesora,
natomiastzapałałgwałtownążądząobejrzeniaznakomitegowynalazku.
—Jestemlaikiem,zapewniamkochanegomistrza.Chciałbymtylkozobaczyćtocudo,
żebyjemócopisaćswoimczytelnikom…
Lagarde dał się uprosić. Zeszli na parter, z sieni przez tylne wyjście dostali się do
mocno zaniedbanego ogrodu, do którego po drugiej stronie przytykała duża drewniana
buda.
— Dawniej mieścił się tam garaż — wyjaśniał gospodarz — ale mój przyszły, teść,
hrabiadeMod…
— Profesorze! — zabrzmiał głos kobiecy. Obejrzeli się. W drzwiach domu
mieszkalnegostałaeleganckadama.—Profesorze,zwichnęłamnogę…Kochanie,prędko
domnie,prędko!
— To hrabianka, moja narzeczona — Lagarde pociągnął Rafała za rękaw. —
Przedstawiępana,drogiredaktorze..
— Za chwilę, mistrzu. — Rafał wolał najpierw zajrzeć do garażu. — Muszę sobie
poprawićkrawat.Isznurowadła.I…
Lagarde machnął ręką i popędził do „hrabianki, swej narzeczonej”, która też zaraz
wciągnęła go do domu, aby nie był świadkiem tego, co nastąpi. A Rafał przyskoczył
szybkokuwrotomszopy.Jużprzedchwilą,gdyzbliżałsiętutajzLagarde’emzauważył,
żepotężnakłódkawisinagwoździuiwrotasątylkoprzymknięte.Otworzyłjecoprędzej,
wsunąłgłowęiwtymsamymmomenciewleciałtamjakpiłka,pochwyconyzakarkiza
klapy marynarki przez cztery silne ręce. Zawczasu przygotowany knebel wjechał mu
głębokowusta,któreotworzył,bywydaćokrzykprzestrachu.Wmgnieniuokarzucono
gonaziemięizwiązanojakbarana,choćwierzgałnogamiimponująco.
— Pofikaj sobie, chłopyszku, pofikaj — zabrzmiał mu nad uchem głos niewątpliwie
znajomy acz niezbyt miły. — Masz jeszcze kilka minut czasu, zanim wyrok śmierci
będziewykonany!
ROZDZIAŁX
SZATAŃSKIPLAN
—Tsss!Cicho!
Napastnicyumilkli,zaczęlinadsłuchiwać,awserceRafaławstąpiłanagleotucha;ktoś
biegł tutaj, do szopy. Może Lagarde? Ten osioł nie wyglądał na wtajemniczonego w
łajdackie zamysły rzekomego arystokraty i jego wspólników. Zatem można się było
spodziewać,że…
—Pilnujdrzwi!Niewpuść,żebyniewiemco!
Rafał położony twarzą do ziemi zdołał przecież głowę na tyle wykręcić, że mógł
widzieć, co się dzieje w dawnym garażu. Zobaczył więc teraz, jak jeden z jego
przeciwników, mężczyzna olbrzymiego wzrostu przyskoczył ku wrotom, zamierzając
snadźprzeszkodzićwtargnięciuosób,niepowołanych.
—Toona,naszczęście—mruknąłwielkolud.
Wparęsekundpóźniejdoszopywbiegłarzekomahrabianka.
—ALagarde?
— Posłałam go do apteki po octan glinowy — odparła zdyszanym głosem. — Czy
wiecie,tenpółgłówekpowiedziałmuwszystko!—Mu,odnosiłosiędoRafała.
—Asamniepowziąłjakichpodejrzeń?
— Na szczęście nie, o ile zdołałam wyczuć. Rafał Królik musiał snadź spieszyć się
bardzo,skoroniedałupustuwrodzonemugadulstwu.
— Bierzmy więc przykład z niego i pospieszmy się również — mruknął olbrzym,
wyjmujączkieszenirewolwer.
—Nie,nie—zaprotestowałakobieta.—Narobiszhuku.
—Jakmuprzyłożęlufędoucha,tohukuniebędzie.
—Aleśladykrwinapodłodze.
—Onamarację,wtrącił„panhrabia”.—Lepiejdrabapowiesić,awnocyzawieziemy
trupadoportu.
—Jakwolicie.Mniewszystkojedno.—Wielkoludwyciągnąłzjakiejśskrytkispory
kawał sznura, przerzucił go przez belkę, na której wspierały się krokwie dachu i zaczął
przygotowywaćprymitywnąszubienicę.
— Załatw go, ja stanę na straży, a ty, kochanie wracaj do swojego Lagarde’a i nie
puszczajgoodsiebie,dopókinieprzyjdę.
Tamci dwoje wyszli natychmiast, a Rafał pozostał sam na sam ze swoim oprawcą,
który, właśnie fabrykował stryczek, jak się patrzy. Mały gentleman spoglądał na te
przygotowaniainaswojąszubienicęzszubienicznymhumorem.
—Terazrozumiem,dlaczegonieutonąłemongiśwWiśle—myślał—albowiemco
ma wisieć, nie utonie… Tak, tak, niestety; tym razem już się chyba nie wymigam od
wyjazdubezwizipaszportów.Powiększęodjutragronoaniołków,topewnik…Ależeby
takimsposobem?!Rozumiempolecodkuli,doczegozresztąnigdynieczułempowołania.
Niechby na elektrycznym fotelu, który na szczęście w Europie nie został wprowadzony.
Lecz stryczek? Święty Rafale, patronie mój znakomity, czyż nie będzie ci wstyd, jeśli
twojegoimiennikazakatrupiąwtakhańbiącysposób?!Itynatozezwolisz?Chcesz,bym
w ostatniej swego żywota godzinie żałował, iż nie dano mi jakiegoś bardziej
ustosunkowanegopatrona?NaprzykładświętegoMichała?!
Dalsze wymówki pod adresem zawodnego patrona przerwał niedźwiedzi pomruk
olbrzymiegomężczyzny:
—No,szpiclu,poranaciebie.
Chwycił Rafała pod pachy, podniósł go jak piórko, posadził na stole, ponad którym
zachęcająco kołysał się stryczek, potem sam wlazł na stół, postawił Rafała na nogi i,
mimo zaciekłego oporu, wsunął mu głowę w oko pętlicy, zacieśnił ją troszkę, w końcu
zeskoczyłnaziemię.
—Dowidzenia,szpiclu!ZobaczymysiękiedyśukolegiLucypera!
Rafał Królik cierpiał straszliwie, ale były to na razie tylko katusze moralne, których
sprawcąbył…knebel.Nierazjużśmiercizaglądałwoczy,wydarzyłomusięnawetongiś,
żeleżałnapatelniludożerców,aleporazpierwszyniepozwolonomusięwygadaćprzed
egzekucją.Itowłaśniebyłodlańnajstraszniejsząkarą…
Wielkolud przez dłuższą chwilę pasł oczy okrutnym widokiem, wreszcie pochwycił
stół oburącz, szarpnął potężnie tak, że Rafał stracił nagle punkt podparcia i zawisł na
sznurze. Ale na krótko! Bowiem niemal równocześnie wpadł do szopy don Sebastiano,
którymiałstaćnastraży.
—Odetnijgoiukryj!—krzyknął.—Idątutaj!
—Kto?—WielkoludpodsunąłstółpodRafała.
—Zasekuracji.
—Zagadajich.
—Nonsens.Rób,jakmówię.
Odcięliniedoszłegowisielca,zanieśligownajciemniejszykątszopy,nakryliworkami
i błyskawicznie ustawili tam mur ze skrzyń, których było tutaj kilkanaście. W chwilę
późniejdoszopywkroczyłotrzechpanów,niosącychpodpachąnieźlewypchaneteczki.
—CzyzastaliśmypanahrabiegodeModerato?
—Towłaśnieja.Pankierownikmnieniepoznał?
— Najmocniej przepraszam, ale tak ciemno tutaj… Przybyliśmy tu, by załatwić
ostatnie formalności w związku z jutrzejszą przesyłką. Bezcenną przesyłką! Pan hrabia
rozumie, cztery miliony dolarów to imponująca sumka nawet dla naszego towarzystwa.
Ryzyko…
—Jakietamdlawasryzyko.Areasekuracja?
—Oczywiście,oczywiście,niemniejprzywystawianiupolisnatakolbrzymiekwoty
musimyzeszczególnąpieczołowitością…
—Ależproszę,proszę…Niechpanowieobejrząsobietenładunek.Skrzyniejeszcze
sąotwarte.
— Nie wszystkie — wtrącił olbrzymi mężczyzna, ów rzekomy markiz. — Cztery z
nichnasirobotnicyjużzabilinaamen,atylkodwiepozostałyotwarte.
—Nieszkodzi.Zatemskrzyńbędzierazemsześć.
— Siedem! — wtrącił don Sebastiano i dyskretnym szturchańcem stłumił w zarodku
protest „markiza”, który gotów był ręczyć głową, że skrzyń powinno być sześć, ale nie
ośmielił się dezawuować wspólnika. — W zasadzie części składowe cennego modelu
dałobysięzmieścićwsześciuskrzyniach,leczwtakimraziemogłobysiętoiowopogiąć.
Dlategopostanowiliśmydodaćjeszczesiódmąskrzynię.
—Bardzosłusznie—pochwaliłgo„panzasekuracji”,zapisał,żetransportbędziesię
składałzsiedmiuskrzyńizgodniezdalszymiwyjaśnieniamidonSebastianawypełniłcałą
litanię dalszych rubryk swojego blankietu. — Czy pan hrabia godzi się, by transport
umieścićnastatkuWawerley?
—Czytobardzostarepudło?
—BrońBoże!Takcennegoładunkuniepowierzalibyśmystaremuokrętowi.Wawerley
jestnowiuteńkimstatkiem.Spuszczonogonawodęzaledwiepięćlattemu.
—Jakitonaż?
—Ponadczterytysiąceton.
—AkiedytenWawerleywychodziwmorze?
—Pojutrzerano.
— Pojutrze rano — powtórzył don Sebastiano z naciskiem, jak gdyby chciał
wspólnikowitesłowawbićwpamięć.—Dobrze,paniekierowniku,tomiodpowiada.W
ogóle zależy mi na tym aby te skrzynie przybyły do Filadelfii jak najwcześniej! To
konieczne!
— Tak jest, panie hrabio. Przewiduję to, wybrałem właśnie ten statek. Wawerley
zawiniedoFiladelfiidnia…zarazpowiemdokładnądatę…
Urzędnik biura spedycyjnego zaczął szukać owej daty w swoim zagryzmolonym
doszczętnie notesie, a tymczasem „pan hrabia” spojrzał nieznacznie na „markiza” i w
duchu roześmiali się obydwaj; bawiło ich ustalanie dokładnego terminu przybycia do
Filadelfii okrętu, który miał zatonąć już pojutrze wieczorem, czyli wówczas, gdy będzie
sięznajdowałzaledwiekołobrzegówAnglii.
—Akiedypanowiezabiorąstądteskrzynie?
— Jutro po południu, powiedzmy o godzinie czwartej… Pan hrabia zechce mi
łaskawiepodpisaćjeszczejednądeklaracyjkę.
DonSebastianopodpisał,apotemzwróciłsiędo„panazasekuracji”zzapytaniemo
polisę.
—Jutrowszystkobędziegotowe,paniehrabio.Proszęsiępofatygowaćwgodzinach
przedpołudniowychdonaszegobiura…
—Oczywiściezgotówką,co?
—Panhrabiamożeskładkęuiścićpojutrzelubnawet…
—Nie.Pojutrzenasjużtuniebędzie.Odjeżdżamystądjutrowieczoremnapokładzie
statkuDruon-Antigoon.Cowamsięnależy,zapłacęjutrorano.Iztąsamąchwiląładunek
będzieubezpieczony,czytak?
— Niezupełnie, panie hrabio. Naszą specjalnością są ubezpieczenia morskie.
Odpowiadamyzaładunekdopieroztąchwilą,gdyelewatorprzeniesiegonaokręt.Jeżeli
jednakpanuzależy,by…
— Och, nie. Tutaj jestem bez obaw, skoro powierzam transport tak solidnemu
spedytorowi.
Urzędnikfirmyspedycyjnejpodziękowałzakomplement,jegopomocnikoświadczył,
że zaplombuje skrzynie nazajutrz, kiedy już wszystkie będą spakowane i odeszli wraz z
„panem od asekuracji”, odmieniając „pana hrabiego” i „markiza” we wszystkich
przypadkach.
Wspólnicypozostalisami,jeślinieliczyćRafałaKrólikazwiązanego,zakneblowanego
izakrytegoworkamiwkącie.
—No,icóż,Karolu,idzienamgładko,czynie?
—Jakpomaśle!Głowiłemsiętylkozpoczątku,pokiegodiabłapotrzebnacisiódma
skrzynia,alezgadłemnareszcie.
—No?
—Chceszdlapewnościdodaćjeszczeparęnaściekilomelinitu.BiednyWawerley.Ani
śladu z niego nie będzie po takiej pigułce, he, he, he, he… W drzazgi się rozleci. W
drobnedrzazgi!
—Toswojądrogą,alespudłowałeś.Niezgadłeś.
—Nieee?Więccochceszzapakowaćdosiódmejskrzyni?
—RafałaKrólika!
—Jegotrupa?Czynieprościejspławićgotut…
— Nie trupa. Żywego go wsadzę do skrzyni, rozumiesz? Związanego tak, że palcem
niebędziemógłruszyć!Wustamuwetknęknebel,któregoniezdoławypluć,choćbysię
wściekł,szczękimuścisnębandażem,czołoopaszęobręczątak,abyniemógłłbemwalić
wdeski,…no,bądźspokojny,jużjagodobrzespreparujęprzedtąpodróżą…
Olbrzymi Karol słuchał tych słów w milczeniu. Nawet jemu zaimponował szatański
plan zemsty na znienawidzonym detektywie. A don Sebastiano złowrogo uśmiechnięty
ciągnąłdalejpółgłosem:
—Powiesićgo?Nie,tobyłobyzbytłagodnąkarądlategoszpicla.Nazbytkrótkoby
sięmęczył,aonmusicierpiećdługo,całądobęiwięcej.Ibędziesięmęczył!Bezzegarka,
w ciemności straci rychło rachubę czasu, każda sekunda wiekiem mu się wyda.
Świadomość, że nic nie zdoła go ocalić, ani okrętu z jego załogą, świadomość, że musi
nastąpićeksplozja,któragozmiażdżynaproch,taświadomośćprzyprawigooobłęd!
ROZDZIAŁXI
FIGIELLOSU
Nazajutrz po południu o godzinie czwartej wielki samochód ciężarowy firmy Arthur
vanKooldoog przyjechał po cenny ładunek. Operacja plombowania skrzyń, upstrzonych
zewszystkichstronnapisamiNierzucać!!!,Nieprzewracać!,Ostrożnie,szkło!nietrwała
długo,zatosporoczasuzabrałowynoszenietychpakzszopyiładowanieichnawysoki
samochód.
—Wporciekranwaswtymwyręczy.
— Tak, tak, panie hrabio — odparł jeden z robotników — ale tuśmy się zmachali
wystarczająco.Piekielnieciężkietecholery.
—Tumaciezafatygę.
Stufrankowy banknot wypogodził natychmiast oblicza trzech robotników.
Podziękowali, wgramolili się na samochód, który też zaraz wyruszył w drogę. A miał
sporyszmatdrogiprzedsobą,gdyżstatekWawerleyczekałwbasenienumer142czylina
drugimkońcumiasta.Byłojużdobrzepopiątej,gdyautozajechałonamolotegobasenu,
toteż robotnicy firmy van Kooldoog zaczęli wołać na majtków, by co prędzej przyjęli
ładunek.
—Dokądwamtakpilno,hę?Doknajpy?
—Żebyświedział,śledziu,żedoknajpy.Zarobiliśmysetkę,trzająspylić.
—Dobrzetymśmierdzącymszczuromlądowym.Setkę,powiada!
—Postawięci,dziadu,kieliszek,inosiępospiesz.
—Boimysię,żebyścienamnieucieklizeswoimdziurawympudłem—dorzuciłdrugi
robociarz,zeskakujączsamochodu.
—Ażebyświedział,żetrochędziurawe.
—Ale?
—Mieliśmymałąawarięprzywejściudobasenu.
—Cicho,durny!Chcesz,żebykapitanusłyszał?
Kapitan nie usłyszał tego, za to usłyszał konwojujący tak cenny ładunek urzędnik
firmy spedycyjnej, który dotychczas z wyrozumiałą cierpliwością przysłuchiwał się
żartobliwym utarczkom słownym swoich ludzi, „lądowych szczurów” z „wilkami
morskimi”. Natychmiast pobiegł na statek, pogadał z tym i z tamtym, a w pół godziny
późniejmeldowałtelefonicznieswojemuszefowi,że:
—Wawerleymiałlekkąawarię.Dodokunarazieniepójdzie,aleniemamowyotym,
by wyszedł w morze jutro, jak jest w rozkładzie, ani nawet pojutrze. W tych warunkach
nie chciałbym na swoją odpowiedzialność… pan dyrektor rozumie… I proszę o
instrukcje.
ZamiastinstrukcjiposypałysięsoczystewyzwiskapodadresemkapitanaWawerleya,
któryanisłówkiemniewspomniałcozaszło,kiedydońtelefonowałwczoraj.Apotemw
firmie Arthur van Kooldoog zapanowała konsternacja. Co począć z cennym ładunkiem?
Czy można go powierzyć statkowi, który przeszedł awarię i nie dokuje? Czyż w razie
jakiego wypadku towarzystwo ubezpieczeń nie zwaliłoby odpowiedzialności na
spedytora? Oczywiście, że tak. Zatem Wawerley odpada. Odpada także i dlatego, że nie
możewyjśćwmorzejutro,ahrabiadeModeratozaznaczyłznaciskiem,żejegoskrzynie
musząprzybyćdo Filadelfiijaknajprędzej. Krótkomówiąc,trzeba jewysłaćnastępnym
statkiem.
I teraz dopiero zaczęła się golgota firmy Arthur van Kooldoog. Okazało się, że
najbliższy statek handlowy do Filadelfii (po niefortunnym Wawerleyu) odejdzie z
Antwerpiidopierozamiesiąc,adoNewYorkuzatydzień.Sąjeszczestatkipasażerskie,
najbliższy z nich Druon-Antigoon odchodzi jak raz dzisiaj wieczorem, ba, ale taryfa
„pasażerskich” jest znacznie droższa. Trudno żądać, by spedytor za to płacił. Poza tym
Druon-AntigoonpłynieniedoFiladelfii,leczdoNewYorku.Copocząćwobectego?Co
począć?
—Niechhrabiasamdecyduje—orzekłzrozpaczonyzięćfirmyArthurvanKooldoog
izatelefonowałdohoteluCentury.
Ale,jakpech,topech.HrabiegodeModeratojużniebyłowhotelu.Wyjechałzcórkąi
zprzyszłymzięciemdoBrukseli,mapowrócićktórymśznocnychpociągówdoAntwerpii
iudasięwprostnastatek,dokądmurzeczyzhotelujużodesłano.
—Niemainnejrady—westchnąłzięćfirmy—tylkomusimytezakazaneskrzynie
ambarkować na Druon-Antigoona. Hrabia nie będzie chyba świnią i różnicę taryfy
franków nam dopłaci… A w New Yorku jest zawsze sto okazji dziennie do
przetransportowania ich dalej, do Filadelfii… Zatem jazda z tym ładunkiem na Druon-
Antigoona.
I tak oto sprawił złośliwy figiel losu, że skrzynie zawierające straszliwy ładunek
zdolny rozerwać na kawałki nawet najsilniejszy okręt wojenny znalazły się w głębi
pasażerskiego statku Druon-Antigoon, którym, między innymi, odpłynęła z Antwerpii
trójca wyrafinowanych przestępców. Dla zdobycia olbrzymiej premii asekuracyjnej nie
wahało się tych troje skazać na śmierć kilkudziesięciu ludzi, to jest całą załogę
Wawerleya, a tymczasem Wawerley uniknął zdradzieckiego zamachu i groza potwornej
eksplozjizawisłanadgłowamiautorówtegoszatańskiegoplanu.Tomniejsza,leczzawisła
również nad głowami kilkuset niewinnych pasażerów statku Druon-Antigoon. I, last not
least,nadgłowąRafałaKrólika!
RafałKrólikczułsięwswojejskrzynigorzejniżprzeciętnynieboszczykwtrumnie,jak
stwierdziłnieomylnie.
— Bo umrzykowi ani nóg nie wiążą, ani rąk, ani głowy, no, a przede wszystkim nie
bronią mu gadać, nie kneblują mu ust — myślał z goryczą. Po dawnemu najbardziej
dokuczał mu knebel. — Jedna może być tylko korzyść z niego; że nie dostanę morskiej
chorobynawetprzynajwiększejchwiejbieokrętu.Jestem,cosięzowie,zaszpuntowany!
Rafałniebyłjednakegoistą.Odczasudoczasuzapominałoswoichzmartwieniach,a
myślałocudzych.WięcosmutnymlosieJuchnowskiego,oMariiDeplatijejmaleńkiej
córeczce. Do Juchnowskiego napisał obszerny list, którego treść, wyjaśniająca
najdokładniej,cosięstałozLudwisią,musiałabymuzwrócićwolność,alesękwtym,że
listu tego nie zdążył wysłać; don Sebastiano skonfiskował go przy skrupulatnej rewizji
swojego jeńca wraz z jego wszelkimi dokumentami, paszportem i gotówką. W tych
warunkachnieszczęsnyJuchnowskibyłpozostawionynapastwęlosu…
—Ba,cogorsza,napastwęswojegoadwokata!—trapiłsięRafał.—Chyba,żeMaria
niezlekceważyłasobiemojegotelegramu,przyjechaładoAntwerpiiiwsiadłanaDruon-
Antigoona. Skoro tam ujrzy córeczkę, a wiadomość o tym dotrze do Paryża, wówczas
Juchnowskibędzieuniewinniony…Zatoja…jabędęzaparęgodzinmarmoladą.Awraz
zemnącałazałogabiednegoWawerleya…
RafałKrólikbyłrównieżświęcieprzekonany,żeznajdujesięnapokładziehandlowego
statkuWawerley i ani mu przez myśl nie przeszło, iż los wypłatał im wszystkim takiego
figla…
ROZDZIAŁXII
DWÓCHZŁODZIEJASZKÓW
Starszy marynarz Frank Nucher należał do tej grupy załogi, która odbywała wachtę
zawszepomiędzygodzinąósmąadwunastą.Zluzowanyprzeznastępcęopółnocy,Frank
powinienbyłwrazzinnymikolegamipośpieszyćnadzióbstatkudokubrykuiwyspaćsię
należycieprzedswojąnowąwachtą,rozpoczynającąsięoósmejrano.LeczFrankmiałna
dzisiajinneplany.Odłączywszysięniepostrzeżenieodswoichkolegów,pobiegłwstronę
oddziału maszynowego i przyczaił się przy drzwiach, przez które wchodzili tutaj
mechanicy,smarownicy,asystenciipalaczeudającysięnasłużbę.
—Uwasjużpozmianie?
— Juuuż — ziewnął umorusany praktykant opuszczający właśnie maszynownię. —
Brakujetylkoparumaruderów.
—No,toHarryjestnapewnowichliczbiemruknąłFrankNucher.
Nie omylił się. W dwie minuty później z ciemności wynurzyły się sylwetki trzech
mężczyzn, a na ich czele kroczył mężczyzna zbudowany jak bokser Carnera. To był
właśnieHarryHolderbaak,jedenzpalaczynaokręcieDruon-Antigoon.
FrankNucherzastąpiłmudrogę.
—Harry,niemaciejakiegoćmika?
—Widziciego!—obruszyłsiędrugipalacz.—Napiwkami,jakiezbierająodgościto
sięznaminiedzielą,cholernełazikipokładowe,alepotytońtuprzychodzą.
—Te,kominiarz,zamknijgębęboprzeciąg.CiebieprosiłemoćmikaczyHarry’ego,
co?
—Odniegojeszczemniejwskórasz.
Wbrewtemupoglądowi,HarryHolderbaackwyjąłzkieszenibluzyskórzanyworeczek
ztytoniemiwręczyłgoFrankowi.
— Skręć se ćmika… Czemuś na mnie mrugał? — dodał szeptem, gdy jego dwaj
towarzyszeweszlidooddziałumaszynowego.
—Będzierobota,jakskończyszwachtę.
—Byczo!Gdziecięznajdę?
—Naprzednimpokładziekołodrugiejwindy.
—Dobra.Wytrychywziąć?
—Weź.Narzędziatyż.Trzabędzieoderwać..
HarryHolderbaackniedowiedziałsięnarazie,cotrzebabędzieoderwać,gdyżwtej
chwiliwypadłzmaszynownitrzecimechanikiwsiadłnaobydwóch,cosięzowie.
— Harry! Jeszcześ nie w kotłowni, ty skurczybyku?! A ty, pokładowy darmozjadzie,
czemusiępętasz,co?!Jakciętrzepnęwjadaczkę,tociresztaspuchnie,rozpróżniaczony
wałkoniu!
Każdy mechanik wyobraża sobie, że ci z pokładu literalnie nic nie mają do roboty, a
takąsamąopiniąciesząsięupokładnikówtamcizmaszynowni,itakjużbędzienapewno
dokońcaświata..
W parę minut po godzinie czwartej nad ranem Harry Holderbaack stawił się na
umówionym miejscu. Wachtę swoją odrobił sumiennie, a teraz z tym większą
sumiennościąbyłgotówwykonaćzakazaną„robotę”.
—Chodźzamną—rzekłkrótkoFrankNucher.
—Zaraz,bratku.Chcępierwwiedziećzgrubsza,co..
—Skrzynię!Skrzynięmusiszdelikatnieotworzyćitakfajnienazadjązabić,żebyani
diabełniepomiarkował.
—Tosięwi!Acojestwtejpace?
— Zielonego pojęcia ni mom, co wieziem w tych siedmiu skrzyniach. Ale ciężkie
psiekrwie,żeno!
— Siedem ich jest aż? I wszystkie mom otwirać? Nie lepiej by to było zaczekać do
innejnocy?Takimdziśzmęczony,że…
—Tylkożadne„zmęczony”!Ktowi,dokądtepakitaskamy.JeślitylkodoHawru,to
dzisiejszejnocyjedynaokazjadlanas.
—Żebyśtochoćwiedział,cownichjest.
—Złoto,myślęsobie.
—Złoto?!
—Acóżbybyłowarteażczterymilionydolarów?
—Ile?!
— Cztery miliony, mówię. Czyś ogłuchł. Na taką forsę jest ten ładunek
zaasekurowany.
—Kogotychceszbujać,mnie?
Frank Nucher zaklął się na wszystkie świętości, że był przy tym, jak spedytor w
Antwerpi oddawał swój cenny transport magazynierowi okrętowemu i jak mówił, iż te
skrzyniesąprzezichwłaścicielaubezpieczonenasumęczterechmilionówdolarów.
—No,tak,tomusibyćzłoto.
—Złotowsztabach,myślę.Amybylibyśmyostatniefrajery,gdybyśmyseztegonie
wzieninapamiątkępojednejsztabce,hę?
—Potrzy!—odparłHarryzzapałem.—Wiszty,gdzieonetkwią,tepaki?
—Wbagażowni.
—Wbagażowni?!Klawo,brachu!Dolukutrudniejbysiębyłodostać,aleskorosąw
bagażowni…Chodźmy!
HarryHolderbaack,„starypraktyk”miałoddawnapodrobionekluczedobagażowni,
toteż dostał się tam ze wspólnikiem bez wszelkich trudności. Świecąc sobie elektryczną
latarką kieszonkową, zaczęli się przedzierać przez piramidy pasażerskich kufrów nazbyt
wielkich,abyjemożnabyłownieśćdokabin,aprzetotutajzgromadzonych.
—Gdzietepaki?
—DalejHarry,dalej.Podsamąścianąstoją.
Wreszcie dotarli do tego miejsca, Frank Nucher ujął w dłoń latarkę, a Harry
Holderbaakzabrałsiędoroboty.
—Eche,plombęprzywiesili—zauważyłodrazu—dobrze,nieruszęimwieka.
Odwróciłskrzynię„dogórynogami”izacząłostrożniepodważaćkońcedesektylnej
ścianki skrzyni. Było to zajęcie bardzo żmudne, bowiem Karol Fech w ogóle nie
oszczędzał gwoździ, a już właśnie tę skrzynię zabijał ze szczególną pieczołowitością.
LeczHarryHolderbaakbyłspecjalistąwtejdziedzinie.
— Oderwij tylko jedną deskę — radził Frank — chodzi o to, żeby można było łapę
wsunąćdośrodka.
— Nie frajerze. Tu są przecież poprzeczne listwy. Muszę podważyć równocześnie
deski,inaczejnawettakicymbał,jaknaszbosmanpozna,żetuktośprzytymmajstrował.
Frank Nucher usiadł na sąsiedniej skrzyni i zaczął w nią bębnić nogami
zniecierpliwiony guzdralstwem kolegi. Ha, gdyby był przeczuł, że siedzi na dwudziestu
kilogramachmelinitu!
Tymczasem Harry’emu wypadło znów odwrócić „swoją skrzynię”. Dokonał tego
łatwo,apotempodniósłjąwgóręipostawiłnainnejpacerównieżbezpomocyswojego
wspólnika.
—Lekka,jaknamnie,anistokilonieważy—stwierdziłrozczarowany—zatemto
niezłoto.
—Możejakiekosztowności?
— Oby! — Harry pociągnął oburącz odstające już na kilka centymetrów wieko i
powiększyłszparętak,żenawetjegomuskularneramięmogłosięprzezniąprzesunąćz
łatwością. — Gotów! Hej, Franku, ten brylant, który mi pierwszy wpadnie do łapy, jest
mój!
—Takiśty?No,tociżyczę,żebyśnajpierwzdechłegoszczurawyciągnął.
Rozśmialisięobydwaj,potemHarryHolderbaackzwielkimrozmachemwsunąłrękę
do wnętrza skrzyni, przez kilka sekund gmerał w niej chciwie i nagle odskoczył wstecz
tak gwałtownie, że wytrącił wspólnikowi z dłoni latarkę elektryczną, która natychmiast
zgasła.
—Ażebycię,niezdaro!
—Uciekajmy!
—Co?!Dlaczego?!
—Dęba,mówię!
W ciemnościach Frank Nucher nie mógł dostrzec wyrazu twarzy wspólnika, lecz
brzmienie jego głosu powiedziało mu że zaszło coś nieprzewidzianego. Ba, coś
strasznego!Wgłosieolbrzymiegopalaczawyraźniedygotałzabobonnylęk.
Potykającsięcokrokiklnącnaczymświatstoi,brnęlipoprzezbarykadykufrówku
wyjściu z bagażowni, aż wreszcie wydostali się z niej i Harry Holderbaack odsapnął z
ulgą.
—Aniechcięwszyscydiabliztwoimiskarbami!
—Cosięwłaściwiestało?Czekaj…Idźpowoli,boinaczejkażdypozna,żemaszcoś
na sumieniu — upomniał go Frank Nucher, a potem zaczął go indagować, co było
powodemdaniasygnałudoucieczki.
—Wtejskrzyni—odparłHarryiwzdrygnąłsięcały.
—No?…Gadajże!
—Wtejprzeklętejskrzynijest…trup!
—Trrrup?!
—Tak!Jeszczeciepły!
ROZDZIAŁXIII
PASAŻERNAGAPĘ
Owym „jeszcze ciepłym trupem” był oczywiście Rafał Królik, tego nietrudno się
domyślić.
Rzekomy hrabia don Sebastiano de Moderato, pragnąc, by jego ofiara dożyła chwili
eksplozji,anieudusiłasięprzypadkowozbrakupowietrza,poleciłKarolowiwywiercićw
skrzyni kilka dziurek. Dzięki tym otworom Rafał Królik słyszał całą rozmowę dwóch
niefortunnychzłodziejaszków,aleprawieniczniejnierozumiał,ponieważ„konwersacja”
była prowadzona w języku flamandzkim. W każdym bowiem razie miał prawo uważać
tychdwóch„gentlemanów”zaswoichzbawcówizgóry,naniewidzianego,ustosunkował
się do nich nader przyjaźnie. Wybaczył im to, że go obracali wraz ze skrzynią na
wszystkiestrony,żemusiałprzezkilkaminutstaćnagłowie,żegozadrasnęliparęrazy,
gdy podważali wieko. Lecz potem „bratnia dłoń sympatycznego wybawcy” uszczypnęła
Rafaładotkliwiewteokolicecielesnejpowłoki,którestosunkowonajmniejsąodpornena
tegorodzajudotyki.
—Bydlę!—żachnąłsięposzkodowany,żałując,żezpowodukneblaniemożegłośno
wypowiedzieć tego, co czuje. — Świnia! I ja go uważałem za porządnego człowieka…
Miał rację nieboszczyk prorok Mahomet, gdy mówił, że beczkę soli trzeba zjeść z
bliźnim,zanimpoznasięgonaprawdę.
Jeszcze bardziej zirytowała małego getlemana grobowa cisza, jaka nastała w
bagażowniposromotnejucieczcezłodziejaszków.
—Przerwaćrobotęwpołowie?Nie,tobyłobypodłością!Oniwrócą,wrócąnapewno,
bydokończyćto,cozaczęli—pocieszałsięwduchu,aleczekałnapróżno;aniFrank,ani
tym mniej Harry nie kwapili się do powrotu tutaj. — I co dalej? Czekać? Ba, a jeśli za
chwilęnastąpieksplozja?Diabliwiedzą,ilegodzinjatujużsiedzę.Możecałądobę?!
Ażścierpłzestrachunamyślotym.
—Wtakimraziewybuchnastąpiladamoment!
Szarpnąłsięrozpaczliwieistwierdziłzradością,żenienapróżnotymrazem;skrzynia,
która dawniej stała jak przytwierdzona śrubami do podłogi, zakołysała się teraz wcale
„przychylnie”. Po prostu dlatego, że obecnie stała na drugiej skrzyni, a i to nie na całej
podstawie. Powtórzył więc swój manewr, ponowił go jeszcze raz z całą energią i nagle
runął„wprzepaść”nawznak,magnąłkozławrazzswojąskrzynią,znówstanąłnagłowie
przezchwilkęażwkońcuzwaliłsięnabok;„wylądował”napodłodzesrodzepotłuczony,
alezadowolonyzsiebie,gdyżkrzesłonareszcieoderwałosięodswojejpodstawyiwrazz
nim zdołał „wyprowadzić się” z paki. Zawdzięczał to oczywiście Harry’emu
Holderbaackowi,któryuprzedniooderwałjednąściankęodskrzyni,leczRafałzdążyłjuż
zapomniećozasługachswojegoprzypadkowegowybawcy.
—Otomjestjaklew,którysamsobiewywalczyłdrogęzklatkidowolności—myślał
zradosnądumą.
Ale do wolności było mu jeszcze bardzo daleko. Na razie dokazał tylko tego, że
wydostałsięzeskrzyni,lecznadalbyłprzywiązanydokrzesłainadaltkwiłmuwustach
znienawidzonyknebelprzytwierdzonyopaską,którąmudonSebastianotakpieczołowicie
twarzobwiązał.
—Nieszkodzi,wyjadęstądnakrześle,tobędziebardzoefektowne.
Rozpocząłtedy„efektownąpodróż”nakrześleiwciągupółgodziny„ujechał”blisko
dwa metry. A potem ugrzązł u stóp potężnej bariery kufrów, która nie miała żadnej
przerwy,żadnegowyłomu.
— Może pod ścianą jest jaka szpara. — Tak sądząc, wyruszył w obranym kierunku,
aliściznowuugrzązł,tymrazemdlatego,żepostronekkrępującyjegoprawąrękęzahaczył
sięowystająceokuciejakiegośolbrzymiegokufra.—Jeszczeito!—jęknął,szarpiącsię
rozpaczliwie i nagle strzeliło mu do głowy, że ta skrzywiona, stercząca blacha mogłaby
odegrać rolę noża! Co prędzej jął trzeć o nią przegubem swojej dłoni, wielokrotnie
owiniętej postronkiem, aż w końcu przetarł jedną pętlicę. Pozostałe ogniwa sznura
rozluźniłysięnatychmiastiwkilkaminutpóźniejRafałKrólikzdołałswojąprawąrękę
oswobodzić całkowicie. Teraz uwolnienie drugiej ręki a potem zerwanie pęt z nóg,
przywiązanychsumienniedoprzednichnógkrzesła,byłojużbagatelką.
—Tobyłonatchnienie!
Znajtkliwszączułościąpogłaskałostrykantblachyzato,żeprzepiłowałamuwięzy,
ale ze stokroć większym wyrazem i przejęciem kopnął krzesło, do którego był
przywiązanyprzeztyle,tylegodzin.
Ulżywszy sobie w ten sposób, wgramolił się na szczyt piramidy kufrów i tamtędy
wyruszyłnaczworakachwstronęwejściadobagażowni.Wtemprzystanął.
—Zapomniałemonajważniejszym!
Oburącz pochwycił bandaż spowijający mu głowę na wysokości ust, zerwał go,
poszarpałnadrobnestrzępy,wyciągnąłsobiezustknebel,cisnąłgozpasjąjaknajdaleji
wśladzanimsplunął.
—Nareszcie!—krzyknął.—Cotozarozkoszmócgadać!
Zarazteżzacząłsiępławićwtejrozkoszyimówiłbezprzerwy,comuślinanajęzyk
przyniosła.Zbrakusłuchaczymówiłdosiebie:
—Hej,kapitanieWawerleya,ity,icałatwojazałogaręcemizwdzięcznościcałować
będzie,gdywampowiem,jakitoszatańskiładunekmieliścienaswoimokręcie.Hej,wy
morskie wilki! Azali przeczuwacie, że za chwilę ujrzycie swojego wybawcę? Który
właśnie…
(W ciemnościach stanął na jakiejś niepewnej walizce i wraz z nią zjechał z
dwumetrowejwysokości).
—…którywłaśniespadłnapysk—warknął,masującsobieświeżo„zafasowanego”
guza. — No tak, alpinistą nie jestem i do wspinaczki w górach nigdy nie czułem
powołania.
Powstał, zaczął się rozglądać, błądzić wśród stert bagażu, aż wreszcie dostrzegł
wąziutkąkreskęświatła.Tammusiałybyćdrzwi!
Dobrnął do nich szybko i stwierdził z radością, że są otwarte; dwaj złodzieje nie
zamknęliich,uciekając panicznieprzed„jeszcze ciepłymtrupem”,który obecniebyłim
zatobardzowdzięczny.
Wyszedł, znalazł się na jakimś niedużym pokładzie, zupełnie pustym w tej chwili.
Złotakulasłońcaunosiłasiętużnadpowierzchniąoceanu,byłtowięcalbozachódsłońca,
albowczesnyranek.
—Takczyowakbędziedosyćczasunato,byteprzeklęteskrzyniewynieśćstamtądi
wyrzucić do wody — myślał głośno. Pamiętał bowiem, że wybuch ma nastąpić o
jedenastej wieczorem; na tę godzinę polecił don Sebastiano swojemu wspólnikowi
nastawićzegarpiekielnejmaszyny.—Zegarśmierci!—rzekłRafałzemfazą.—Zegar,
którymiałzgładzićtyluniewinnychludzi,aktóry,dziękimnie,zabijeconajwyżejkilka
ośmiornic, krabów i węgorzy na dnie oceanu, jeśli w ogóle środki wybuchowe nie
zamoknądotegoczasu…
Uszczytuschodniwiodącejnatenpokładzikpojawiłsięjakiśkrępybrodacz.
—Bosman—zgadłRafałKrólik.—Muszęgotrochęośmielić,bospietrałsiębiedak
namójwidok.
Tym razem Rafał nie zgadł. Bosman nie był ani trochę onieśmielony widokiem
nieznajomegoobszarpańca,przeciwnie,byłoburzony.IkiedyRafałprotekcyjnymruchem
wyciągnąłdońnapowitaniedwapalce,złapałgozakołnierz,powlókłwstronęschodni,a
energicznyopórstłumiłwzarodkuniemniejenergicznymkopniakiemwokolicęnerek.
—Niewdzięczniku!Takmisięodpłacaszzaocaleniewamżycia?!
Po tym patetycznym okrzyku Rafałowi przyszło na myśl, że brodacz nie rozumie po
francusku.Przemówiłwięcdoniegopoangielsku,potemponiemieckuipopolsku,alez
jednakowymskutkiemlubraczejbezwszelkiegoskutku.Bosmananiparyzustniepuścił,
tylko wlókł dalej swojego jeńca, szarpiąc go brutalnie przy każdej próbie oporu. Tak
dotarli na pokład szalupowy. O piętro wyżej, na mostku komendanta stało dwóch
marynarzyioficerdyżurny.Jemuwłaśniebosmanzameldowałsłużbiście,żezłowiłtego
otopasażeranagapę.
—Topoflamandzku—domyśliłsięRafał,alecoontamnałgał?—Nieniepokoiłsię
tymzbytnio,żywiącnadzieję,żeoficerchybabędziewładałjakimś„ludzkim”językiem,
żenieporozumieniewyjaśnisięnatychmiast,abosmanbędziemusiałgrzecznieprzeprosić
takznakomitegodetektywazaswojąbrutalność.—Panmówipofrancusku?
—Oczywiście—odparłoficer—alejabędęzadawałpytania,aniety,łobuzie!
—Łobuzie?!Panzapomina,że…
—Milczeć!Biletmasz?Nowięc!Ktobezbiletuzakradasięnastatek,jestpasażerem
nagapę,jestoszustemiodpowiedniodotegobędzietraktowany.
—Alejawbrewwolidostałemsiętutaji…
—Głupiemutopowiedz!
—Właśniemówię,że…
—Aty,bezczelnyłajdaku!Bosman!—Rozsierdzonyporucznikzacząłznówmówić
poflamandzku,azcałejtejoracjizrozumiałRafałjednosłowo:Hàvre.Domyśliłsięwięc,
że okręt zawinie do Hawru. Jakoż oficer sam potwierdził te domysły, zwróciwszy się
znów do „pasażera na gapę”. — Teraz pójdziesz pod klucz, a jutro oddamy cię w ręce
policji,wHawrze.
— Jutro pan będzie zimnym trupem! — wrzasnął Rafał w ostatecznej desperacji. —
Tejnocyokrętwyleciwpowietrze,awy…
— Ach tak, jeszcze i niebezpieczne pogróżki?! Dobrze gagatku! Wspomnę o tym
policji…Ateraz,jazdaznim!
W kilka minut później Rafał Królik został zamknięty na klucz w warsztacie
okrętowego cieśli, ponieważ statek nie posiadał apartamentu bardziej odpowiedniego na
celęwięzienną.
—TytusiedziećażdoHawr—rzekłmubosman.
—Przemówiłeśnareszcie,mruku.Irozumieszpofrancusku,jaksięokazuje.
—Jaznaćfrancuska,znaćmnogajęzyki.
—Niemieckitakże?
—Aboco?
— Bo chciałem ci przypomnieć słowa poety: Mit der Dumheit kämpfen die Götter
selbst vergebens. Dlatego moje mądre, życzliwe słowa nie zdołały przebić waszych
głupich,zakutychłbówflamandzkich!Dlatego…
Niedokończył.Wielkajakbochenpięśćbosmanapalnęłagowpierśtak,żerunąłna
wznak, a padając grzmotnął głową w kant masywnego stołu. Ani nie drgnął, kiedy
brutalny napastnik zaczął go łaskotać i szczypać, chcąc się przekonać, czy „pasażer na
gapę”rzeczywiściezemdlał,czyteżtylkoudaje.
—Możemgozabił?!
Przerażony tym przypuszczeniem, bosman wymknął się stąd natychmiast, ale drzwi
zamknąłskrupulatnienakluczinakłódkę.
ROZDZIAŁXIV
SPOWIEDŹ„NIEBOSZCZYKA”
OtrzymawszytelegramRafałaKrólika,paniMariaDeplatzaczęłaszalećzradości.
—Mojedzieckożyje!Żyje!!Żyje!!!–powtarzałabezkońca,płacząciśmiejącsięna
przemianzeszczęścia.
Tcodgłosydotarłydokuchniiwywołałytamwielkieprzygnębienie.
—Naszabiednapanizwariowała.
—Niedziwota;wzeszłymrokumężastraciła,terazznówjedynedziecko,aobojew
taktragicznysposób.Tomożnaoszaleć.
— Ale nie wolno nam jej pozostawić bez opieki. A nuż sobie zrobi coś złego? —
zaniepokoiłasięwiernaJoannaipospieszyładosypialniswojejchlebodawczym.—Pani
siępakuje?Paniwyjeżdża?!—stwierdziłazezdumieniem.—Adokąd?Apoco?
Maria Deplat już, już chciała pokazać depesze, gdy wtem jej wzrok padł na zdanie:
absolutna dyskrecja niezbędna, inaczej skutki opłakane. Rafał Królik zalecał jej
najściślejszą dyskrecję. Zastosowała się do tego życzenia i oświadczyła Joannie, że
wyjeżdżadoVichy,zgodniezpoleceniemlekarza.
W dwie godziny później Maria przybyła do Paryża, a nazajutrz rano do Antwerpii,
gdzieprostozdworcaudałasiędohoteluGallia.
—ChciałabymsięzobaczyćzpanemRafałemKrólikiem.
—PanaKrólikaniemawtejchwili.
—Jużwyszedłnamiasto?—zmartwiłasię.
—Jeszczezmiastaniewrócił.
—Jakto?Akiedywyszedł?
—Wczorajwpołudnie—odparłportierhotelowy.Zrobiłprzytymtakkapitalnąminę,
żeMarianiemogłasiępowstrzymaćodśmiechu.
—Zaczekamnaniegowhallu—rzekła.
Czekałaprzezkilkagodzin,ażwkońcustraciłacierpliwość.
—Rozumiem,żemożnalumpowaćsięodzmrokudorana,ależebyprzezcałąpełną
dobę!—zrzędziła,przenoszącwzrokustawicznieztarczyzegaraściennegonaoszklone
drzwihoteluinaodwrót.—Tennotorycznybirbantzapewneusnąłwramionachjakiejś
damulkinajlżejszegoautoramentu.Tak,tak,tobardzopodobnedoniego…
W zasadzie miała rację, to było naprawdę podobne do Rafała, ale w konkretnym
wypadku jej podejrzenia były całkiem niesłuszne. Dzisiejszą noc notoryczny birbant
spędziłbardzoniewesołowgarażuwynajętymprzezprofesoraLagarde’a,awtejchwili
znajdował się już w skrzyni, zakneblowany, związany, jak baran i skazany na okrutną
śmierć…
ChybaporazdwudziestyMariaDeplatwyjęłaztorebkiotrzymanywczorajtelegrami
odczytałauważniejegotreść,choćznałająjużnapamięć:
przyjechać natychmiast stop wsiąść na okręt „druon-antigoon” który
odpływastądjutrowieczoremstopnastatkuspotkapaniludwisięktóracieszysię
najlepszymzdrowiemoraz jeszcze kogoś drogiego sobie stop ręczę za to swoim
honorem stop absolutna dyskrecja niezbędna inaczej skutki opłakane stop
oczekujepanijutronapewnorafałkrólikhotelgallia
Skinęła na boya, zażądała pióra i papieru listowego. Skreśliła na nim kilka słów do
RafałaKrólika,zaadresowałakopertę,poczymoddałalistportierowizpoleceniem,bygo
adresatowi wręczył natychmiast, skoro tylko ów wróci do hotelu. Załatwiwszy to,
odjechała taksówką do portu, gdzie po półgodzinnym poszukiwaniu odnalazła wreszcie
okręt Druon-Antigoon. Nie od razu wpuszczono ją na statek, lecz w końcu zdołała z
pomocą napiwków rozproszyć skrupuły młodszych stewardów i dotrzeć do kancelarii
głównego stewarda. Okrętowy dygnitarz był bardzo zajęty i proporcjonalnie do tego
opryskliwy.
—Ocochodzi?—przerwałMarijużpokilkusłowach.—PanKrólik?PannoHildo
—skinąłnajednązmaszynistek—listapasażerów,litera„K.
MariaDeplatprzejrzałauważnietęczęśćlistypasażerów,lecznazwiska„Królik”nie
znalazła,niebyłogorównieżpodliterą„C”.
—Zatemonniezamierzałodpłynąćtymstatkiem—wywnioskowała.
Zeszłazokrętu,udałasiędonajbliższejkawiarenkiistamtądzatelefonowaładohotelu
Gallia.Telefonowałapóźniejjeszczezpięćrazy,otrzymującstaletęsamąodpowiedź,że
pan Rafał Królik do hotelu nie wrócił. Uznała w końcu, że nie ma najmniejszego sensu
tracićcennyczastaknieproduktywnie.
—Comnieobchodzitenbirbant.PrzecieżLudwisiępragnęodnaleźć,aniejego.Jego
niechlichoporwie!
Irytowałasięnaniesłownegobirbanta,conieprzeszkadzało,żestosowałasięściśledo
jego wskazówek, krótko mówiąc, postanowiła odpłynąć dziś z Antwerpi na pokładzie
statku Druon-Antigoon. Okręt ten odbywał stałe rejsy pomiędzy Antwerpią a New
Yorkiem, zatrzymując się po drodze tylko raz, w Hawrze. Dowiedziawszy się o tym,
Maria Deplat wykupiła bilet do Le Havre, pospieszyła na dworzec, by odebrać złożoną
tamwprzechowalniwalizkę,poczymnatychmiastwróciładoportu.Kiedywkraczałana
statek, zajechał na molo ciężarowy samochód firmy spedycyjnej Arthur van Kooldoog,
przywożąc siedem dużych skrzyń. Potężny kran portowy dźwigał je lekko jak piórka i
przeniósłdrogąpowietrznąnajedenzpokładówokrętu.Wielupasażerówprzyglądałosię
zzainteresowaniemtejrobocie,wśródnichbyłarównieżMaria.Czymogłaprzeczuć,że
tak niecierpliwie przez nią oczekiwany Rafał Królik siedzi w jednej z tych siedmiu
skrzyń,uwięzionytamprzezmściwychprzestępców?
NagodzinęprzedodjazdemMariaDeplatwkroczyłaponowniedokancelariigłównego
stewarda,którypoznałjąodrazuiskrzywiłsięodpowiednio.
—Paniznowuszukapana…jakżemuto?
—Królika.
—O,właśnie.
—Nie.Tymrazemchciałamzapytać,czywśródpasażerówniemamałej,czteroletniej
dziewczynki,imieniemLudw…
— Nie, tego mi już za dużo! — krzyknął. — Przeszło setkę dzieciaków zabieramy z
sobą i ja, JA! mam wiedzieć, czy wśród tej dzieciarni jest jakaś… — (tu zaczął
przedrzeźniać głos Marii)… — mała, czteroletnia dziewczynka, imieniem Lulu, czy jak
tam!
—Ależpan…
—Przepraszam.Czypanidostałakabinę?
—Owszem.
—Więcproszęminieprzeszkadzaćwpracy!
Maria Deplat zrozumiała, że tą drogą nic nie wskóra że musi po prostu sama
przeszukać cały okręt. Cały? To było niewykonalne. Nie mogła przecież chodzić od
kabiny do kabiny. Mogła szukać Ludwisi tylko tam, gdzie każdy pasażer miał wolny
wstęp,więcwsalonachjadalniach,hallachinapokładach.Korzystałaztegoskwapliwie,
leczbezrezultatu.Uderzyłojąteżto,żedziecinigdzieprawieniespotykała,ażwkońcu
rozwiązała tę zagadkę: dzieci już spały. Spojrzawszy na zegarek stwierdziła ze
zdumieniem,iżdochodzipółnoc.
— Źle ze mną, skoro jestem taka roztargniona — pomyślała, wracając do swojej
kabiny.—Otejporzewszystkiedzieciśpiąjużoddawna,tojasne.Zatojutroodrana…
OdsamegoranaMariaDeplatsnułasiępowszystkichpokładachisalonachokrętu.
Jako pasażerka pierwszej klasy mogła bez trudu zwiedzać rejony pasażerów dwóch
niższych klas, lecz i tam również me znalazła swojej córeczki. Jej niepokój wzrastał z
każdą minutą i coraz trudniej było jej opędzić się straszliwemu podejrzeniu, że padła
ofiarąmistyfikacji.
— Nie to niemożliwe! Żaden człowiek nie byłby zdolny do takiej podłości, żeby
zrozpaczonąmatkęcelowowprowadzićwbłąd!—powtarzałasobie.—Żebymniełudzić
nadzieją, iż dziecko żyje, kiedy ono… Nie! — krzyknęła głośno. — Nie zginęło! Moja
Ludwisiażyje!Żyje!
—Cosiępanistało?!
Maria Deplat odwróciła się, spojrzała na mówiącą, potem musnęła wzrokiem grupę
pasażerówspoczywającychnależakach;wszyscyspoglądalizezdziwieniemwtęstronę.
— Dałam im z siebie widowisko — pomyślała i czym prędzej powróciła do swojej
kabiny.—Coto,list?—Schyliłasię,podniosłazpodłogimałązalepionakopertę.Przez
chwilęobracałająwpalcach,zastanawiającsięnadtym,jakądrogątenlistdostałsiędo
zamkniętejnakluczkabiny,ażwreszciejejwzrokpadłnaotwartyiluminator.Tak,tędy,
przeztookrągłeokieneczkomusiałktośzpokładuwrzucićówlist.
W kopercie znajdowała się karta papieru, na której było skreślone tylko kilka słów,
leczjakżeelektryzujących!
Mario!
Przybądźzarazdokabinynr28.Tylko,naBoga,zapanujnadnerwami!Czeka
Cięwieleniespodzianek.
Podpisuniebyło,alepismowydałosięMariitakbardzoznajome,żesercezaczęłojej
bićmocnoiszybko,bardzoszybko.
Wypadła z kabiny, patrząc na tabliczki z numerami na drzwiach kabin, biegła coraz
prędzej.Minęłajedenkorytarz,drugi,trzeci,numerywciążjeszczebyłytrzycyfrowe,po
jednej stronie parzyste, nieparzyste po drugiej. Nr 115, 113, 111, 109, 107, 105, 103,
101…iotokorytarzkończyłsięślepo,należałozawrócić.Wpowrotnejdrodzewpadłana
jakąśstewardessę.
—Gdziejestkabinanumer28?Tylkoprędko!
—Numer28?Takiegonumeruniemaunas.
—Jakto!Niemanastatkunumerrr…
— Na statku jest, owszem, ale nie u nas, w pierwszej klasie. Prawdopodobnie wśród
kabinluksusowych.
—Czyligdzie?Mówżepani,booszaleję!Gdzie?!
—Opiętrowyżej,proszępani.
Wreszcie Maria znalazła drzwi opatrzone tym numerem. Otworzyła je bez pukania i
wpadła jak bomba do maleńkiego, eleganckiego saloniku. Nie było w nim nikogo, lecz
portierazasłaniającabocznedrzwizafalowałapodejrzanie;ktośpodszedłdoniejztamtej
stronyistałpozaniąniezdecydowany,niepewny,jakiegodoznaprzyjęcia.
—Mario—zabrzmiałgłosmęski—bądźsilnaMario.Nieprzestraszsię,błagam…
MariaDeplatzachwiałasięnanogach.
—OBoże!—wyszeptała.—Topismo,ateraztengłos.Czyjaśnię,czyoszalałam?!
—Nie,kochanie.
—Boże,Boże—powtarzała.
—Mario,czymożeszmiodpowiedzieć,kogocitengłosprzypomina?
Skinęłagłową.Wpatrującsięwfalującąportierę,jakzahipnotyzowana,wykrztusiłaz
trudem:
—Mojegomęża,który…roktemu…zmarłw…
—Któryżyje,Mario!
Portiera odchyliła się na bok i spoza niej wysunął się szczupły mężczyzna,
wyglądającynalatczterdzieściikilka.
—Janek?! — Maria osunęła się na stojący tuż za nią fotel. Rozszerzonymi oczyma
wpatrywała się w stojącego pod ścianą mężczyznę, a w jej wzroku bezgraniczna radość
walczyłazzabobonnymlękiem,żewidziducha,zjawę,któraladamomentrozpłyniesięw
powietrzu.—Nie,nie,toniemożliwe—szeptałabezwiednie—przecieżwidziałamjego
zwłokii…
—WidziałaśzwłokistaregorybakabaskijskiegonazwiskiemTeodorBreton…Mario,
czymogęcitowszystkowyjaśnić?wytłumaczyć?
Wiele,wieleczasuupłynęło,zanimMariaDeplatuspokoiłasięnatyle,żemążjejmógł
rozpocząćswojąopowieść:
— Wiesz dobrze, Mario, jak wyglądała moja sytuacja finansowa półtora roku temu.
Byłem zrujnowany. Straciłem przeszło dziesięć milionów franków, straciłem wszystko,
oprócznaszejstarejwilliwBiarritz.Równocześnienaszepożyciemałżeńskiezaczęłosię
psuć.Cobyłotegopowodem,czybankructwoiwynikłestądmojerozdrażnienie,czyteż
nadskakującyciotwarciepanJuchnowski,…trudnodziśdociec.Dość,żezdnianadzień
było coraz gorzej i coraz częściej myślałem o samobójstwie, z czym się zresztą nie
kryłem…
—Niemówotymproszę.—Mariaukryłatwarzwdłoniach.—Towyłączniemoja
wina,żeówczesnyrozdźwiękwnaszym…
— O, nie, Mario! — przerwał jej. — Ja stokroć więcej zgrzeszyłem i o tym właśnie
chcę mówić teraz… Na krótko przed naszym zeszłorocznym wyjazdem z Paryża do
Biarritz poznałem kobietę, która… co tu ukrywać, …która wywarła na mnie ogromne
wrażenie.Zakochałemsięwniejjakżak.Pisywałemdoniejlistytakie,że…
—Wiem.Jedenznichczytałampóźniej,potwojejrzekomejśmierci…Aleoszczędź
mitychzwierzeń.
— Dobrze. Powiem ci więc tylko tyle, że sfingowanie mojej śmierci było jej
pomysłem. Wahałem się długo, lecz w końcu doszedłem do przekonania, iż nie mam
innego wyjścia ze swojej sytuacji. To właśnie było najkorzystniejsze nie tylko dla mnie,
aleidlaciebie…
—Jakmożesztakmówić!
—Ajednak,Mario…Przecieżtomojeoszustwozwracałociwolnośćiprzyszłośćci
zabezpieczało. Czyż towarzystwo ubezpieczeń Franconia nie wypłaciło ci siedmiuset
pięćdziesięciutysięcyfranków?Awidzisz.Pozatymumożliwiłemcipoślubienieinnego
człowieka,lepiejsytuowanegomajątkowo,oraz..
—Janku!—wybuchnęłanagle.—Czymniejużniekochasz,żejeszczeidzisiajnie
zdajesz sobie sprawy z tego, jakim ciosem dla mnie była twoja śmierć?! Bo jeśli
wówczas…
— Wówczas byłem przekonany, że mój zgon w płomieniach naszej willi nie będzie
aż…
—Przestańmnieobrażać!Mówosobieioswojejkochance,alemnienietykaj!
— Dobrze, Mario. Zastosuję się do twojego życzenia i opowiem ci teraz, jak
zaaranżowaliśmypożarwilliimojąrzekomąśmierćwpłomieniach.
Opowiedział jej tę historię z najdrobniejszymi szczegółami, a Maria, pomimo całego
swojegowzburzenia,słuchałagozwzrastającymzainteresowaniem.
—Nictedydziwnego—rzekła,gdyskończył—żenietylkoja,alenawetpolicjanie
wzięłażadnychpodejrzeń.Tobyło,trzebaprzyznać,oszustwogenialne!Tegobyniktnie
odgadł,żety…
— A jednak — wtrącił Jan Deplat — jednak znalazł się człowiek, który dzięki
fenomenalnej bystrości umysłu, czy też dzięki nadludzkiej wprost intuicji przeniknął
wszystkienaszetajemnice.
—Niemożliwe!Kto?
— Rafał Królik… On rozwiązał wszystkie zagadki. Byłby nas zdemaskował, gdyby
nieto,żewostatniejchwiliudałosięnamzwabićgowzasadzkęiuwięzić.
—Takispryciarzpozwoliłsięwciągnąćwzasadzkę?
—Naszczęściedlanas,tak.
—Czyintuicjaniedopisałamuwtymwypadku.
— W tym wypadku intuicję przytępiła mu charakteryzująca go również bajeczna
kochliwość. Tę jego słabostkę wyzyskaliśmy znakomicie, unieszkodliwiliśmy małego
spryciarzaiwywieźliśmygomotorówkądozamkuLaSolanawHiszpanii…WLaSolana
zaczęła się moja pokuta za grzechy. Kobieta, dla której porzuciłem ciebie i dziecko, dla
którejporazpierwszywżyciuwszedłemwkolizjęzkodeksemkarnym,zrzuciłamaskę.
Okazała się wyrafinowaną oszustką! Jej rzekomy braciszek, arcyłotr, herszt szajki
przestępców, okazał się w rzeczywistości jej mężem. Przez całe dwa miesiące udawali
rodzeństwo, żeby mnie, głupca, usidlić i z moją pomocą zdobyć w oszukańczy sposób
olbrzymią sumę pieniędzy, a kiedy osiągnęli ten cel, pokazali mi drzwi… Odszedłem.
Przez pół roku włóczyłem się po świecie, aż w końcu osiedliłem się w Antwerpii,
zabrałem się do pracy. Lecz tęsknota za tobą, Mario i za naszym dzieckiem żarła mnie
coraz silniej. Poniewczasie zrozumiałem, com stracił na zawsze. Na zawsze? A może
jednak..Strumienienajśmielszychnadzieizalałynaglemojeserce.Jakstałemprzyswoim
warsztacie, popędziłem na dworzec i pojechałem do Paryża. Tu dowiedziałem się, że
zamieszkałaś w Saint Cloud. Udałem się tam bezzwłocznie. Statek dobijał właśnie do
przystani, gdy nagle na brzegu ujrzałem ciebie. Szłaś wsparta na ramieniu pana
Juchnowskiegoirozmawiałaśznimzożywieniem.Onzaś…och,tobyłostraszne!…on
patrzył na ciebie rozkochanym wzrokiem, wzrokiem mężczyzny, który wobec danej
kobietyjużmapewneprawa!
—Myliszsię.
— Wiem, wiem, Mario. Dzisiaj już wiem. Rafał Królik powiedział mi wszystko
onegdaj,leczwówczas…
—Królik?!Tyznimrozmawiałeśonegdaj?!
— Tak, ale pozwól, że opowiem ci wszystko w chronologicznym porządku.. Otóż
ujrzałem ciebie, Juchnowskiego oraz Ludwisię. Szła za wami, sama, smutna, jakby
zapomniana…Tenobrazprzedziwniewżarłmisięwpamięćiprzezwielenocyspędzał
mi z powiek sen. Powróciwszy do Antwerpii, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia,
zacząłem się zastanawiać spokojnie nad dalszym rozwojem wypadków. Sądziłem, że
kochaszJuchnowskiego,żewyjdzieszzamążzaniego,skorominieokresżałobypomnie.
Zbólemsercamusiałemsięgodzićztąmyślą.Czułem,żepotym,couczyniłem,niemam
żadnych praw do ciebie, że nie wolno mi zjawiać się i krzyżować twoich planów… Ale
dziecko! Co z nim będzie? Czy ojczym Juchnowski potrafi jej zastąpić ojca?! Czy ty
będziesz nadal najlepszą matką dla Ludwisi, jeżeli przyjdzie na świat drugie dziecko?
Dziecko Juchnowskiego?!… Przez całe tygodnie przemyśliwałem nad tym, aż pewnej
niedzieliponowniewyjechałemdoFrancji.ZnówzawitałemdoSaintClouditymrazem
byłem świadkiem sceny, która potwierdziła moje obawy. Juchnowski był szorstki dla
Ludwisi,karciłjąostro,atynatozupełnieniezareagowałaś…
—O,przepraszam;Niezwracałammuuwagiprzymałej,alepóźniej,wczteryoczy…
—Pozwólmiskończyć,kochanie..Otóżwłaśniewtedy,gdynatopatrzałemzukrycia,
przyszedłmidogłowyzuchwałyplan,któryjużwdwatygodniepóźniejwprowadziłemw
czyn.Przygotowałemwszystkobardzostarannie,niemogłemwięczapomniećiotym,że
Ludwisia może narobić krzyku, że trzeba ją wpierw oswoić, obłaskawić. W ciągu tych
dwóch tygodni krążyłem nieustannie koło twojego domu, czyhając na okazję, kiedy
Ludwisia będzie sama. Wtedy zbliżałem się do niej, dawałem jej łakocie, obiecywałem
najpiękniejsze zabawki i tak dalej. Ludwisia poznała mnie już za pierwszym razem i
często podobno mówiła twej służącej, że widziała tatusia. Poczciwa Joanna sądziła, iż
przyśniłemsiędziecku..Niechcęcięnużyćopowiadaniemróżnychszczegółów.Powiem
krótko:JaporwałemLudwisię!
—Ty?!—Mariazerwałasięnarównenogi.—Więcona..
—Onajesttutaj,ujrzyszjązachwilę.
—Natychmiastchcęjązobaczyć.Natychmiast!
— Mała śpi teraz. Chcesz ją zbudzić? Zaczekaj jeszcze parę minut. Pozwól mi
ukończyćtęspowiedź…Mario,zróbmitęłaskę.
Zdołałjąwreszcienakłonić,byusiadłanapowrót.
—Skończęwniewielusłowach—ciągnąłdalej.—Postanowiłemsobiejużdawno,że
skoroprzybędęzmałądoAmeryki,zawiadomięcię,iżjąporwałem.Miałaśtedyżyćw
niepewnościolosdzieckaprzezkilkanaściedni,tymczasemlospokrzyżowałmiteplany.
Już tam, w Saint Cloud, gdy wsiadałem do uprzednio wynajętej motorówki, Ludwisia
wypuściła z rąk swoją piłkę. Tyś ją w godzinę później znalazła przy brzegu, jak się
dowiedziałemzgazet.Wywnioskowałaśstąd,żeLudwisiautonęła.Potemstałasięrzecz
jeszczegorsza,naJuchnowskiegopadłostrasznepodejrzenie,iżonumyślniewtrąciłmałą
dowody.Współczułemszczerzetobieijemu,alecóżmogłemuczynić?Napisaćdowasz
Belgi?NadrugidzieńodebranobymiLudwisię,uwięzionobymnie,azaoszustwo,jakie
popełniłem zeszłego roku w Biarritz czeka mnie we Francji kilka lat więzienia. Nie
miałemwięcinnegowyjścia,jakczekaćażdochwili,gdywylądujęwAmeryce.Dopiero
stamtąd chciałem depeszować do ciebie i zakonspirować się tak, abyś mi nie mogła
dziecka odebrać. Kabinę na pokładzie Druon-Antigoona miałem zarezerwowaną już
dawno, liczyłem niecierpliwie godziny, jakie mnie dzieliły od chwili wyjścia statku w
morze, gdy wtem… niespodzianka. Jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie wizyta
RafałaKrólika.
—Skądżeonznałtwójadres?
— To jeszcze nic, ale skąd on wpadł na to, że dziecko bynajmniej nie utonęło w
Sekwanie,żezostałoporwane,żewłaśnieprzezemnie,żewywiozłemjedoAntwerpii?!
Mario, powiadam ci, to jest geniusz, choć robi wrażenie skończonego głupca. Wiedział
wszystko!Recytowałbezzająknięcia,co,jakidlaczegozrobiłem,agadaćtoonlubi,o,
tak!Konieckońców,przycisnąłmniedomuru,zagroziłzdemaskowaniem,nawymyślałmi
uczciwie, że przeze mnie Juchnowski cierpi niewinnie, że ty rozpaczasz po śmierci
dziecka,któreprzecieżżyjeitakdalej.Wtrakcietegosążnistegomonologuwygadałsię,
żewieodciebie,iżtyJuchnowskiegoniekochaszikrytycznegowieczoruznimzerwałaś.
Usłyszawszy to, zacząłem wariować z radości, chwyciłem Rafała Królika w objęcia i
wyściskałem go tak, że chłop zgłupiał doszczętnie. I zmiękł! Odstąpił od zamiaru
aresztowaniamnie,przystałnato,żewyjawimycicałąprawdęjużtutajnatymstatkuiw
tymceluskreśliłumnietekstdepeszydociebie.Towgruncierzeczyporządnyczłowiek.
Cieszył się, jak dziecko, że nas z sobą pogodzi i wymyślał okropne epitety dla jakiegoś
adwokataparyskiego,nazwiskiemPiardon…
—ToobrońcaJuchnowskiego.
—Możliwe…Nierozumiemtylkojednejrzeczy,mianowicie,dlaczegoRafałaKrólika
nie ma na statku. Obiecywał solennie, że będzie i najpierw przygotuje się ostrożnie na
spotkaniez„nieboszczykiem-mężem”,jakmnienazwał.Czekałemtuwczorajnaniegodo
północy, a dzisiaj kazałem sobie przynieść listę pasażerów. Stwierdziwszy, iż Królik na
niej zupełnie nie figuruje, postanowiłem nie trzymać cię dłużej w takiej niepewności i
przez iluminator wrzuciłem do twojej kabiny ten liścik.. Resztę znasz.. A teraz, Mario
skruszonygrzesznikbłagacięoprzebaczenieiczekananiezsercemściśniętymi…
—Niechczekajeszczeparęminut—odparłażartobliwie,podającmuobydwiedłonie
—wpierwmuszęzobaczyćmojedziecko.
W sypialni, sąsiadującej z maleńkim salonikiem na łóżku Jana spała mała Ludwisia.
Byłotutajprawieciemno,więcJanpodszedłdookna,byodsunąćportierę.Odsunąłjąi
nagle zaklął głośno, dosadnie. Maria spojrzała nań ze zdziwieniem. Drgnęła. Tak
zmienionegoniewidziałaswojegomężajeszczenigdy.Zaniepokojonapodbiegładoniego
natychmiast.
—Janku,cocisięstało?
—Och,nic.Nicmisięjużstaćniemoże!Wzburzyłmnietylkonieoczekiwanywidok
ludzi,jedynychludzi,którychnienawidzę!
—Okimtymówisz?Kogośujrzał?
— Kobietę, przez którą przeżyłem rok piekła! Przez którą omal nie straciłem na
zawsze ciebie i naszej słodkiej Ludwisi! Ją zobaczyłem i jej rzekomego braciszka, i ich
godnegokompana!
MariaDeplatprzybliżyłatwarzdoszyby.KabinyluksusowenastatkuDruon-Antigoon
nie posiadały małych, okrągłych iluminatorów, jak zwykle kabiny pierwszej i drugiej
klasy, ale duże, prostokątne okna wychodzące na pokład spacerowy. Po tym pokładzie
snuły się obecnie całe gromady pasażerów, tak że Mari trudno było się domyślić, o kim
mowa.
—Widzisztęwytwornądamęwczarnejsukni?Tam,więcejnalewo—Janwskazałją
ręką.—Towłaśnieona.Tadiablica!
W chwilę później wskazana przez niego dama zbliżyła się do okna wraz ze swoim
„orszakiem”,złożonymztrzechmężczyzn.
—Ależtojest…—MariaDeplatniewierzyłaoczom.
—BlankaErsing!—dokończyłJan.—ZeszłorocznakrólowapięknościzBiarritz…
ROZDZIAŁXV
ZAPÓŁGODZINYWYBUCH!
PalaczHarryHolderbaackodbywałswojąwachtęzawszepomiędzygodzinądwunastą
aczwartą,zarównowedniejakiwnocy.Izawszesięspóźniałokilkaminut,zarównow
nocyjakiwednie.Adzisiajwyjątkowozszedłdomaszynownijużogodziniejedenastej
minut pięćdziesiąt, co było wydarzeniem nie notowanym jeszcze w kronikach statku
Druon-Antigoon. Na widok olbrzymiego palacza, maszerującego ku żelaznym
drzwiczkom od kotłowni na dziesięć minut przed dwunastą, smarownikowi oliwiarka
wypadłazdłoni.
—Jemuchybaktośdlakawałuzegarekprzekręcił.BożebyHarry…
—Głupiś!—wtrąciłtrzecimechanik.—Dzisiejszejnocyzjechałemgojakburąsukę
itomutakpomogło.
— Ale — mruknął sceptycznie asystent. — Dużo on sobie z tego robi. Tu musiało
zajśćcośpoważniejszego.
— Ja go wybadam — ofiarował się smarownik i ukończywszy swoją wachtę o
dwunastej, wszedł do kotłowni. Zaczął od wielce dyplomatycznego pytania, czy kto nie
ma ognia, na co Harry Holderbaack odpowiedział wytwornie, że gdzie jak gdzie, ale
właśnie w kotłowni jest ognia do jasnej cholery i trochę, po czym uchwycił w swoje
znieczulone na gorąco paluchy kawałek rozżarzonego do czerwoności węgla i przytknął
dopapierosa„panasmarownika”.—Możeiwyzapalicie?
—Siewi!Ćmikniejałmużna,przyjąćmożna.
HarryHolderbaackzapalił,zaciągnąłsiętaksolidnie,żesmarownikodsamegowidoku
zakasłał,cowsumiestworzyłoodpowiedniąatmosferędoprzyjaznejpogawędki.
—No,Harry?Cotamnowego?
—Umnieguzik.Iwogóle,comożebyćnowegownaszymżyciu?Ciągiemtasama
harówka…Coinnegocizpokładu!
—No?No?—Smarownikczułprzezskóręsensacjęnajwiększegokalibruiażdygotał
zniecierpliwości.
—Citozawszemającośnowego.
—Naprzykładdzisiaj?
—Dzisiajsięstrasznieposzkapili.
—O!Todonichpodobne.Cóżzrobili?
—Ano,nakryliślepegopasażera.
—Fi!—Smarownikzrobiłrozczarowanąminę;schwytaniepasażeranagapęniejest
znówtakąsensacją,tosięwydarzawkażdejpodróży.—Więczłapalipasażeranagapę.I
tojużwszystko?
—Złapaligo,spraliizamknęlinaklucz.
—Notak—smarownikodrzuciłniedopałekpapierosaiobejrzałsięwstronędrzwi,
zamierzając już odejść; żałował w duchu, że poczęstował palacza papierosem, to była
niepotrzebnainwestycja,osądził.—Zpasażeremnagapęniemożnainaczej.
—Tak,tak—Harry,jakprzystałowytrawnemunarratorowi,zachowałpuentęswojej
sensacjinakoniec—tylkosękwtym,żetendzisiejszypasażernagapętoniezwyczajny
pasażernagapę!
—Nieee?Aktóżtojest?
—Adapandrugiegoćmika?
—Czywarto?
—Pytanie!Jakniebędziewarto,tooddam.
—Tomaszigadaj,bochcęleciećnaobiad.Ktotojest?
—Tojestbaron!!!
—Zbykaśspadł,czyjak?Baron?!Ibaronjechałbynagapę?!Ej,Harry,Harry.Takiś
duży,atakijeszczegłupi.
— Czy ja panu każę wierzyć? Nie. Ja tylko powtarzam, co mi pan baron opowiadał
przezdziurkęwścianie.Mówił,żezałożyłsięoileśtamtysięcydolarów,żezakradniesię
na statek i będzie udawał pasażera na gapę. Ale pan w to nie musi wierzyć. Po co!
Uwierzycie jutro wszyscy w Le Havre, gdy pan baron zrobi piekiełko. A zrobi! Prefekt
policjiwParyżutojegowuj!No?Izczympandogościateraz?
Smarownikuwierzył,zadałHarry’emukilkapytańwsprawiejegorozmowyz„panem
baronem”, po czym popędził na górę, by sensacyjną wiadomością podzielić się z
asystentemmaszynowym.Asystent kąpałsięwłaśnie poodbyciuswojej wachty,akąpał
sięzawszeponadpółgodziny.Skutkiemtejzwłoki„panbaron”awansowałnahrabiego,a
jegowujnaministra.
Asystentpognałdooficerskiejmessy,aleswojegozwierzchnikatujużniezastał;trzeci
mechanikskończyłjeśćobiadprzedchwiląiwyszedł,dokąd—niewiadomo.Zanimgo
asystentodnalazł,upłynęłodalszepółgodziny,dziękiczemuhrabiowskipasażernagapę
stałsięjużmarkizem,ajegowujfrancuskimpremierem.
— Ależ to będzie cudna kompromitacja naszych pokładowych łazików! Zaraz
zameldujęstarszemukoledze.
Dlazwiększeniaefektu,trzecimechanikzrobiłzmarkizaksięcia,pozostawiającjego
wujanadotychczasowymstanowiskupremiera.Drugimechanikbyłjednakczłowiekiem
rozsądnym. Wysłuchawszy z uwagą opowiadania o poturbowaniu wysoko urodzonego
pasażera na gapę, orzekł, że cała ta historia wygląda trochę nieprawdopodobnie i należy
wprzódstwierdzić,czyówksiążęjestnaprawdęksięciem.
— Ja go sam wyegzaminuję — oświadczył w końcu. Że jednak właśnie odbywał
wachtę,egzaminmusiałbyćodłożonydogodzinyczwartej.
—Aterazjestdopierodruga!
—Nieszkodzi.Imdłużejówarystokrataposiedzipodkluczem,tymgorzejwsiąknąci
zpokładu.
Wparęminutpoczwartejdrugimechanikwezwałbosmana.
—Muszęsobiecośwystrugaćzdrzewa.Czymaciekluczeodwarsztatucieśli?
—Mam,panieporuczniku,ale…aletamsiedzipasażernagapę.
—Acóżmnietoobchodzi.Niewypuszczęgo,bądźciespokojni.
Wobec tego bosman wręczył mu klucze i obydwaj mechanicy pospieszyli na dziób
statku,zeszlipowąziutkiejschodnidokubryku,zktórymsąsiadowałwarsztatokrętowego
cieśli. Tutaj na stercie wiór leżał niski szczupły mężczyzna, zarośnięty, rozczochrany, w
postrzępionymubraniu,krótkomówiąc,RafałKrólik.
Mechanik drugi spojrzał na trzeciego mechanika wzrokiem, który mówił I to ma być
książę?Ależonraczejnazawodowegowłóczęgęwygląda!Niemniejzapytałuprzejmiepo
francusku:
—Czytoprawda,żepanjestksięciem?
—Lekkaprzesada—brzmiałaodpowiedź.—Jestemzaledwiebaronem.Panpozwoli,
że się przedstawię: Tytus Wespazjan Meyer-Rothschild jestem, z francuskiej linii
Rothschildów.
—BababaronRothschild?!
—Możepanspocznie,baronie.
—Czywolnosłużyćpapierosikiem?
—Panbaronnapewnowolicygarko.
—Wolę—przyznałsięRafał,przyjmująccygaro.
—Paniebaronie,jaktosięstało,naBoga,żepanatutajuwięziono…
—Ipobito!—wtrącił„panbaron”smętnie.
—Pobito?!Ależtoskandal!Natychmiastzameldujęotymmojemuzwierzchnikowi,
który bezzwłocznie powiadomi kapitana okrętu i winni zostaną jak najsurowiej ukarani.
Leczwjakisposób…
—Opowiempanuwkilkusłowach,bogadulstwemsiębrzydzę.
Wbrew temu oświadczeniu, wymowny Rafał Królik przez dobrą godzinę mełł
językiembezprzerwy,przedstawiającugrzecznionymsłuchaczomdziejeswojegozakładu
z „przyjacielem lordem Reginaldem of Cundelbury”, którego to zakładu treścią było, iż
on, baron Tytus Wespazjan Meyer-Rothschild wślizgnie się niepostrzeżenie na
jakikolwiek okręt odchodzący z Antwerpii do Nowego Jorku i przez pełne dwie doby
będzieudawałpasażeranagapę.
— Zakład wygrałem — kończył Rafał Królik swoją improwizację — wygrałem
dziesięć tysięcy funtów szterlingów, niemniej jednak zostałem tutaj brutalnie pobity i
potraktowanomniejakjakiegozbrodniarza.Tegopłazemniepuszczę!
—Słusznie,paniebaronie,całkiemsłusznie.Moglibyśmypanabaronawypuścićstąd
nawłasnąodpowiedzialnośćizaprowadzićwprostdokapitana,aletozamało.Panmusi
otrzymać należną mu satysfakcję! Ten oficer, który pana kazał uwięzić, będzie musiał
przyjśćtutajibłagaćpanaoprzebaczenie…
—Byleprzyszedłwnet—warknąłRafał—bojestemnieprawdopodobniegłodny.Od
dwóchdniniejadłemnic…
Wyszedłszyzkubrykunapokład,dwajmechanicyuścisnęlisobiedłoniewylewnie.
—Alesięstarybędzieciskał,co!
—Aleimdawcirę!
Toimodnosiłosięoczywiściedo„łazikówpokładowych”.Odniepamiętnychczasów
na wszystkich statkach parowych świata toczy się wojna pomiędzy „maszynami” a
„pokładem”. Mechanicy mają większe pobory, oficerowie pokładowi przyjemniejszą
służbę,lecznietojestkościąniezgody.Wojnętoczysiępoprostudlazabicianudów,dla
wyładowania energii i dla zasady. Jest to jak gdyby jeden z dogmatów żeglarstwa, że
szanujący się mechanik uważa swojego kolegę z pokładu za łazika, a ów tamtego za
szarlatana,którybierzepensjęniewiedziećzaco,skoromaszynyprzecieżsamepracują,
jeśliwkotłachpalićnależycie…
—Aleimutrzenosa,nnno!
Nie mogli iść wprost do kapitana. Ich bezpośrednim zwierzchnikiem był pierwszy
mechanik, inżynier, główny szef maszynowni, jemu wpierw należało zameldować o
niesłychanymskandaluzbaronemRothschildem…Leczinżynierokazałsiętakimsamym
sceptykiem,jakimbyłdrugimechanikprzedswojąrozmowązRafałemKrólikiem.
— Co?! Baron Rothschild miałby być pasażerem na gapę? I wy wierzycie w tak
naiwnąbujdę?…No,dobrze—rzekłpotem,wysłuchawszydrobiazgowegosprawozdania
— pójdę sprawdzić, a jeżeli to nie jest blagą, to oczywiście zamelduję o wszystkim
staremu.
Poszedł sprawdzić dopiero po skończeniu swojej wachty, czyli po godzinie ósmej
wieczorem. Rafał Królik, który już wytrenował się niezgorzej w roli barona wsiadł na
inżyniera,cosięzowie:
—Cotozaporządki,dostupiorunów!—ryknął.—Jedenpodrugimprzychodzitu
mnieoglądać,nibygorylawklatce,alejeśćmiżadennieprzyniesie.Toskandal!
—Chciałbympanuzadaćkilka,pytań…
Nowy egzamin trwał znów kilkanaście minut, po czym inżynier udał się wprost do
kapitana, zupełnie przekonany, że pasażer na gapę jest tym, za kogo się podaje. Kapitan
grał właśnie w brydża z pierwszym i z trzecim oficerem oraz z lekarzem okrętowym, a
wszyscy czterej byli w świetnych humorach, zwłaszcza trzeci oficer, któremu karta szła
cudownie.
— Zaraz ci przerwą tę sielankę — rzekł inżynier szeptem do towarzyszącego mu
drugiegomechanika.(Trzecimechanikmiałswojąwachtęodósmejdopółnocy,izbólem
sercamusiałzrezygnowaćztegowidowiska,lubraczejztegosłuchowiska!)
—Dobrywieczór.
—Aha,jużdiablinadalikibiców.
—Pankapitanmożebyćspokojny.Przychodzęzadaćtylkokilkapytańmoimkolegom
zpokładui…
— Stop, inżynierze. Kłócić będziecie się później, gdy skończymy robra. — Kapitan
znałdobrzeswoich„Pappenheimerów”.—Terazproszęnamnicprzeszkadzać.
—Sprawajestbardzopilna!
— Znam to, znam. Jeden ze sterników dał w pysk któremuś z pańskich palaczów,
prawda?…Dwapik.
—Paniekapitanie,sprawazktórąprzychodzęodbijesię,niestety,głośnymechemw
prasie!Anaszadyrekcja…
—Więcocochodzi,udiabła?
—Czypanuwiadomo,żedzisiajranoznalezionounaspasażeranagapę?
—Nicotymniewiem.
—Niemeldowałem—wtrąciłszybkotrzecioficer—bopankapitanzawszenarzeka,
żezbyległupstwem…
— Słusznie, mógł pan nie meldować… Tak, panie inżynierze. Ja mam ważniejsze
sprawynagłowie,niżpańskiegopasażeranagapę.
—Któremunicjeśćniedanoodrana!
—Bosmanpowinienbyłotympamiętać.
—Bosmanpamiętałtylkootym,żebytegoczłowiekaskatować!Pchnąłgowkońcu
tak,żetamtenrozbiłsobiegłowę!
— Przepraszam bardzo — pierwszy oficer uprzedził kapitana i z morderczą miną
zwrócił się do inżyniera — ale chciałbym wiedzieć, od kiedy to uznał pan za stosowne
troszczyćsięopasażerównagapę,copodlegamojejkompetencji?!Tenoszust…
— A czy pan w ogóle wie, kim jest ten oszust?! Czy uznał pan za stosowne go
wylegitymować?
Kapitancisnąłkartynastółzszewskąpasją.
— Gardłem mi wychodzą wasze ustawiczne kłótnie. Więc kim, u licha, jest ten
drapichrust?
—Baronem,paniekapitanie.
—Co?!Jak?!Jaksięnazywa?
—BaronTytusWespazjanMeyer-RothschildzfrancuskiejliniiRothschildów!
Po tym oświadczeniu salonik kapitana statku zaległa grobowa cisza, którą nagle
przerwałszyderczyśmiechpierwszegooficera.
— Baron… nie, trzymajcie mnie, bo pęknę!… Baron Rothschild! I pan w to wierzy,
kapitanie?
—Paniekapitanie—wtrąciłinżynier—zanimpoznałembaronaTytusaRothschilda,
takżeniechciałemwtowierzyć,chociażnieśmiałemsiętakgłupiojakmójtutajobecny
kolegazpokładu.
—Panieinżynierze,wypraszamsobie!
— Z panem nie mam nic do gadania! Mówię do mojego szefa, kapitana
Maalbootssteegaitylkoodniegoprzyjmujęuwagi!
—Cicho,dostutysięcybomb!Dawaćmitutajtegobarona…Stop!Dopanamówię?
Przyprowadzi mi go ten półgłówek, który go tak grubiańsko potraktował, porucznik
Schijnport!
—Rozkaz,paniekapitanie.—Trzecioficer,blady,jakkreda,wybiegłcoprędzejdo
„panabarona”
Kapitan Maalbootssteeg rozpoczął nerwową wędrówkę od ściany do ściany, mrucząc
coś pod nosem. Nie wróżyło to nic dobrego, toteż lekarz i pierwszy oficer jęli się
przysuwaćkudrzwiom.
—Stop!—huknąłnanich.—Nawarzyliściepiwa,ajasammamjewypić?O,nie,
moipanowie!Proszęzostać!
Zapukano, drzwi otworzyły się, wszedł Rafał Królik oraz porucznik Schijnport, tym
razem czerwony jak piwonia, snadź Rafałek powiedział mu coś do słuchu po drodze.
Kapitan Maalbootssteeg przedstawił się „panu baronowi”, odchrząknął i rozpoczął
kwiecistą mówkę o pożałowania godnym nieporozumieniu, jakiego ofiarą padł niestety
członektakznakomitegorodu.LeczRafałprzerwałmuszybko:
—Najpierwchcęjeść,pogadamypotem.
Kapitanosobiściepodyktowałkuchnimenu,zuwagą:
— A jeżeli za pięć minut ta kolacja nie będzie gotowa, to JA z wami pogadam! —
Cisnął słuchawkę na widełki aparatu telefonicznego i przysunął gościowi swój ulubiony
fotel.—Możepanraczyspocząć,paniebaronie?
—Raczę,alepanzapomniałotrunkach!—rzekłRafałsurowo.—Proszęokoniaki
butelkęszampana…Namójrachunek.
—Ależ,paniebaronie,proszęotymniemówić.Panjestmoimnajmilszymgościemi
będęuszczęśliwiony,jeżelipan…
—Wiem…Któragodzina?
—Dochodzidziewiąta.
—Dobrze,mamydwiegodzinyczasu…Czytenmłodzieniaszekjużzostałukarany?
—wskazałtrzeciegooficera,którydlaodmianyzzieleniał.
—Takjest,paniebaronie;porucznikSchijnportotrzymałjużsurowąnaganęi…
— Nagana, to mało. Żądam ostrzejszej kary. Żądam poza tym, aby mnie teraz
przeprosiłwobecwszystkichpanów.No?!
PorucznikSchijnport,obecniepopielaty,musiałtouczynić,poczymRafałzażądałjak
najsurowszegoukarania„drugiegogbura”.
—Poruczniku—kapitanzwróciłsiędopierwszegooficera—zameldujemipanjutro,
jak pan ukarał bosmana, który ponadto wobec trzech świadków spomiędzy załogi musi
panabaronaprzeprosić.
Oficerowie pokładowi wili się w bezsilności, a mechanicy triumfowali, nie
przewidując, że niebawem odmienią się role. Bowiem po zjedzeniu wystawnej kolacji
uczciwiezakropionejwinem,dziwnypasażernagapęoświadczyłprostozmostu:
— Nie jestem ani Rothschildem ani nawet pośledniejszym baronem. Jestem tylko
dziennikarzem.
— Ach, tak! — wrzasnął kapitan i co prędzej schował cygara, którymi właśnie
zamierzał poczęstować „wysoko urodzonego” gościa. — Pan sobie z nas ordynarnie
zakpił!Dobrze,zarazjatu…
—Stop,kapitanie.Niepodszyłemsiępodcudzenazwiskowtymcelu,byzjeśćdobrą
kolację,alelitylkodlatego,bypanaostrzecprzedstraszliwymniebezpieczeństwem,jakie
zawisłonadgłowamiwaswszystkichtutaj!
— Cóż to za banialuki! Żeby mnie przed czymś tam ostrzec, musiał pan udawać
baronaRothschilda?!
—Musiałem!Czyzezwykłymśmiertelnikiemchcielibyściewogólegadać?Nie.Ten
młodzieniec—wskazałnaporucznikaSchijnporta—nawetmniedosłowaniedopuścił.
Tosamoczekałomniezestronyjegokolegów.Ajachciałemkonieczniedostaćsiętutaji
pomówić z panem kapitanem. Przemyśliwałem długo nad tym, jakiego by tu użyć
wybiegu, aż w końcu wpadło mi do głowy, że każdy stuprocentowy głupiec jest bardzo
wrażliwynaarystokratycznetytuły.„Spróbuję,postanowiłemsobie,możeinatymstatku
jesttakituman.Iskutekprzeszedłmojenajśmielszeoczekiwania.…Ale,ale,któratojuż
godzina?Acha,dochodzidziesiąta.Więczagodzinę…
— Co za godzinę? — warkną! kapitan, nie mogąc strawić monologu o tumanach,
którychilośćnastatkuprzeszłanajśmielszeoczekiwaniawymownegopasażera.
—Zagodzinępańskiokrętwyleciwpowietrze.
—Nie,towariat!
—Pankapitanmarację—wtrąciłskwapliwieporucznikSchijnport.—Mnietosamo
przyszłonamyśldziśrano,gdymizacząłględzićojakiejśeksplozjinastatku.
—Eksplozjamanastąpićpunktualnieogodziniejedenastej—ziewnąłRafał,którego
potakobfitejlibacjizaczęłaogarniaćsenność.—Ładunek,jakiwieziecie,rozerwieokręt
wdrobnedrzazgi,aaa…
— Panie doktorze — kapitan skinął na lekarza okrętowego — czy on ma klepki w
porządku,jaksiępanuzdaje?
—Mogęgozbadać.
— Panowie! — Rafał Królik zerwał się od stołu. — Za godzinę nastąpi potworna
katastrofa! Każda minuta jest droga. Klnę się na wszystko, co mi święte, że to, co teraz
powiem,jestszczerąprawdą.Słuchajcie…
TuRafałzwyjątkową,jakuniegozwięzłościąprzedstawiłswoimsłuchaczomhistorię
zbrodniczegozamachuszajkioszustówasekuracyjnych,przyczymwspomniałrównieżo
niedawnej eksplozji, jaka w porcie antwerpskim zniszczyła stary trzymasztowy
żaglowiec…
Gdy skończył, na kilkanaście sekund zaległo głuche milczenie, które znowu zakłócił
pierwszyoficer.
—Jakipanmawłaściwiecelwtymbujaniunas,co?
— Pan mnie będzie gorąco przepraszał za to posądzenie… Zresztą, jeśli mi nie
wierzycie,przekonajciesięsami.Obejrzyjcieteskrzynie,otwórzciechoćjednąznich,a
zobaczycie,jakiszatańskiładunekzawiera…
—Sprawdzićbymożna,uważam—wtrąciłinżynier;czułlekkąurazędoeks-barona,
aleująłsięzanim,żebyzrobićnazłość„łazikompokładowym”.—Bojeślitenczłowiek
mówiprawdę,to…
— Dobrze — zadecydował kapitan Maalbootssteeg, powstając z krzesła —
sprawdzimy,alejeślipannałgał,to…
—Nietraćmyczasu,kapitanie—przerwałmuRafał—jużjesttrzynaścieminutpo
dziesiątej!
—Gdziesąteskrzynie?Wktórymluku?
— Są tam, gdzie stoją kufry pasażerów. Zaledwie stamtąd rano wyszedłem, złapał
mniewaszdystyngowanybosman.Jegowięcspytajcie,gdzietobyło…
Udalisięnarufęstatkuwzmniejszonymkomplecie,gdyżSchijnportakapitanwysłał
po magazyniera i po bosmana. W bagażowni kapitan polecił rozsunąć kufry, bowiem
pragnął osobiście obejrzeć owe skrzynie. Rozkaz wykonano z pośpiechem cechującym
marynarzy, gdy komendant statku na nich patrzy i nagle magazynier, idący na czele,
wydałokrzykzgrozy.
—Jednaskrzyniarozbita!Wypróżniona!O,janieszczęsny!—zawodziłsmętnie.—
Transportjestubezpieczonynaczterymilionydolarówijużwdrugimdniupodróżyjedna
skrzyniapusta!Gdziejestjejładunek,gdzie?!
—Tu—odparłRafał,wskazującnasiebie.—Jatamsiedziałem,alewpozostałych
jest bardziej niebezpieczny ładunek. Melinit i dynamit! No, i maszyna piekielna. Zegar
śmierci,panowie!Czysłyszycie,jaktyka?
Uciszylisię,leczwtejsamejchwilinapadłaRafałaczkawka.
— Nie Wiedziałem, że „zegar śmierci” wydaje takie odgłosy — zauważył zjadliwie
pierwszyoficer.Alekapitanbyłzatroskany.
— Co począć z tym fantem? — myślał głośno. W pustej skrzyni znaleziono kilka
strzępów materii, które idealnie pasowały do dziur w ubraniu zagadkowego pasażera na
gapę, więc było prawdą, że on tam siedział. Zgadzała się ilość skrzyń, szalenie wysoka
suma ich ubezpieczenia, zgadzało się również i to, co ten mały dziennikarz mówił o
wybuchu na pokładzie starego żaglowca w Antwerpii; ów pożar wywołała eksplozja
maszynypiekielnej,którejodłamkiznaleziono,takpisanowdziennikach…Askorotak,
to może wszystko, wszystko bez wyjątku, co rzekomy baron naopowiadał, jest prawdą?
Zatemito,żewtychskrzyniachznajdująsięmateriaływybuchowe!—Copocząć,dostu
tysięcy…
—Zaebbburtęwy-tego…wyrzucić.
—Zaburtę?!—Magazynierspojrzałzprzerażeniemnaofiaręczkawki.—Ładunek
ubezpieczonynaczterymilionydolarówcisnąćwmorze?!Paniekapitanie,panchybana
toniezezwoli!
—Oczywiście,żenie.Tegonamuczynićniewolno.
—Tymbardziejniewolnonamnarażaćżyciatylupasażerów—wyjąkałinżynier.—
Trzebaznaleźćjakieśwyjścieztejsytuacji.Możebyotworzyćjednąztychskrzyń?
—Mameppp-pomysł!
Walcząc bohatersko z przeklętą czkawką, Rafał przedstawił kapitanowi swój
najnowszy plan. Jeżeli kapitan nie chce tych skrzyń wyrzucić w morze, to niechże je
polecizaładowaćnajakąstarąszalupęiwrazzniąspuścićnawodę,poczymniechstatek
odsunie się na paręset metrów od tego czółna. Skoro nastąpi wybuch, statek ocaleje, a
tylkoowaszalupapójdzienadno,lubrozlecisięnakawałki.
—Ajeśliwybuchwogólenienastąpi?!
— Wówczas… — inżynier wyręczał Rafała w odpowiedzi — wówczas, szanowny
kolego-sceptyku,wywindujecieskrzynienapowrótnaokręt…Tak,paniekapitanie.Jest
tonaprawdęnajlepszewyjście.
—Ijataksądzę.
—Jarównież—lekarzpoparłobydwóchmechaników.
— Ha, wobec tego… Bosman, przygotować najbliższą szalupę do spuszczenia na
wodę…Pan—kapitanzwróciłsięzkoleidozafrasowanegomagazyniera—zajmiesię
przeniesieniem tych skrzyń na szalupę… A pan, poruczniku, na mostek. Zwolnić bieg
statku.Gdygwizdnę,maszynystop.Tylkomibezwszelkichalarmów!Niktzpasażerów
niepowiniensięnawetdomyślić,żemieliśmynastatkutakiładunek..
—Dowiedząsięitak,skorohuknie.
— Nic nie huknie na pewno — odburknął pierwszy oficer, spiesząc na wyznaczony
posterunek. — Nasz stary zwariował chyba. Żeby tak się dać nabijać w butelkę
pierwszemulepszemuoberwańcowi,topoprostuwstyd!…Przeztęidiotycznąhistorięze
spuszczeniem szalupy, którą trzeba będzie potem znów podnosić, przybędziemy do Le
Havrezdwugodzinnymopóźnieniem…
Tymczasembosmansprowadziłjużkilkunastumajtków,którzynatychmiastzabralisię
do przenoszenia ciężkich skrzyń z głębi bagażowni na pokład, na szalupę. Kapitan
osobiściedoglądałtejroboty.
— Ocean dziś na szczęście spokojny jak staw — mamrotał z zadowoleniem. Zadarł
głowękuniebu,aletamrównieżbyłospokojnieiniezanosiłosięnanagłązmianępogody.
Tylko koło tarczy księżyca snuł się zwiewny szal obłoczków, lecz chmur nie było
nigdzie, szkwał nie zagrażał. — Przy fali, nie wiem, czy bym się był zdecydował na to.
Bądźcobądźczterymilionydolarów!Chociażzdrugiejstrony…
—Gdziepankapitan,pytam—zabrzmiałczyjśgłos.
—Tamstoi,czypanstewardoślepł?
—Tujestem—huknąłgromkoMaalbootssteeg.
Młodystewardzjechałzgrabniepoporęczyschodni,podbiegłdokomendantastatkui
wręczyłmujakiślist.
—Odkogoto?
— Nie znam tego pasażera. Dał mi go i powiedział, żebym natychmiast pędził do
bagażowni,dopanakapit…
—Co?!Onwiedział,gdziemnieszukać?Todziwne.
— Wiedział. Mówił jeszcze, że mam gnać na złamanie karku, bo tu chodzi o cztery
milionydolarów,któreasekuracjabędzie…
—No,no,no…Tojużbardzodziwne.Bardzo!
Kapitanrozdarłkopertę,odszedłnabokwstronęlampy,umieszczonejprzyschodkach
itamzacząłczytaćówlist,wysłanyprzeztajemniczegopasażera,którybyłtakświetnie
zorientowanywsytuacji.Azaledwietylkoodszedł,tempopracynatychmiastopadło.
— Prędzej, ludzie kochani, pies wam buzię lizał — zżymał się Rafał — prędzej na
Boga!Zapółgodzinynastąpistraszliwywybuch!
—Czyjestpanzupełniepewny,żenastąpi?
Rafał wykonał wzorowy wstecz zwrot. Tuż za nim stał kapitan Maalbootssteeg i
patrzyłnańwzrokiemprzeszywającym,nieomalwrogim.
—Jakto,pankapitanznowuzwątpił?!
—Itogruntownie!Czytajpan,agłośno!
Rzekłszy to, kapitan Maalbootssteeg podał zdumionemu Rafałowi tajemniczy list,
któregotreśćbrzmiałanastępująco:
PanieKapitanie!
Człowiek, z którym Pan właśnie rozmawia jest niebezpiecznym przestępcą!
Teraz planuje wyrafinowane oszustwo asekuracyjne. Chce Pana namówić do
otwarcia skrzyń, które ubezpieczył na 4.000.000 $, aby potem móc się domagać
odszkodowania. Proszę tego łotra nie spuszczać z oka, za godzinę go
unieszkodliwię.
Zpoważaniem
RafałKrólik,
pryw.detektyw
ROZDZIAŁXVI
UCIECZKA
Żebyzrozumieć,cozaszło,trzebasięcofnąćwopowiadaniuogodzinę.Wtedytrójca
sprytnych oszustów przebywała w kabinie profesora Lagarde’a który, jak zawsze,
zawzięcie emablował Juanitę. Don Sebastiano de Moderato spoglądał na te umizgi z
nieukrywaną niechęcią i raz po raz przenosił wzrok z ciężkiej marmurowej popielniczki
na szpiczastą głowę „kochanego” zięcia in spe. Bardziej zrównoważony Karol, który w
Belgii kazał się tytułować markizem, dokładał wszelkich starań, by odciągnąć uwagę
wspólnikaodstojącejpodścianąkanapy,gdzieniezmordowanyLagardezamęczałswoją
narzeczonąprośbamionowypocałunek.
Tak wyglądała sytuacja tych czterech osób na parę minut przed krwawym starciem,
jakietunastąpiłoogodziniedwudziestejpierwszejminuttrzydzieści.
— Dochodzi pół do dziesiątej — rzekł Karol, zerknąwszy na zegarek i mrugnął
znacząconawspólnika.
—GdzieterazmożebyćWawerley?
—Wawerley—wtrąciłaJuanita—czynietaknazywasięokręt,którywiezieskrzynie
zmodelemwynalazkuprofesora?
— Tak, kochanie — potwierdził don Sebastiano. Przygryzł sobie wargę, by nie
parsknąćśmiechem,gdyż„naiwność”Juanitywypadławprostmistrzowsko.—Tenokręt
nazywasięWawerley.
—Ależnie,drogiteściu…Atozemniedopierotuman.Naśmierćzapomniałem.—
Profesor Lagarde palnął się dłonią w czoło, a potem zaczął gorączkowo szukać po
wszystkichkieszeniach.
—Oczympanznówzapomniał,roztargnionyczłowieku?
— Zapomniałem panu doręczyć list, jaki przyniesiono dla pana na statek wczoraj
wieczorem,toznaczyjeszczewAntwerpii.
—Listdomnie?Hm,tociekawe.Dawajpantenlist.
—Ba,żebymtowiedział,gdziemgoschował…Leczmogępanupowtórzyćjegotreść
niemaldosłownie.
—Co?!Panotwieramojelisty!Ktopanadotego…
— Ależ, najdroższy teściu, to był zwyczajny list handlowy od naszego spedytora w
Antwerpii.Kopertafirmowa.Inaczejnigdybym…
—Przecieżrachunekwyrównałem,czegoonijeszczechcą?
— Dodatkowych paruset franków za różnice taryf. Bowiem fracht na statkach
pasażerskichjestdroższy,niż..
—Wawerleyjestokrętempasażerskim?Pierwszesłyszę.
—Próbującięnabrać—wtrąciłKarol,rzekomymarkiz.
—No,toimsięnieuda.
— Pozwólcie mi skończyć, moi drodzy — profesor Lagarde wciąż jeszcze szukał po
kieszeniach zaginionego listu. — Wawerley jest istotnie zwykłym statkiem handlowym.
Ale sęk w tym, że Wawerley miał w porcie jakiś karambol, został uszkodzony, będzie
musiał w Antwerpii pozostać przez kilka dni, wobec czego moje skrzynie musiały być
przeniesionenainnyokręt.Otymwłaśniepiszespedytori…
—Dziśmipantomówidopiero?!—wrzasnąłdonSebastianoizerwałsięzkrzesła.
—Gdzietenlist!—ryknął.
—Ach,żebymjatowiedział.
— A może pan pamięta — wtrącił znów Karol — może pan wie, na który statek
skrzynieprzetransportowano?
—Oczywiście.Naten.Jadąznami.
—OBoże!—krzyknęłaJuanita.
RównocześnieKarolzakląłordynarnie,adonSebastiano,wypiwszyjednymhaustem
szklaneczkękoniaku,postawiłjąnastoleztakimimpetem,żerozprysnęłasięnadrobne
okruchy.Lagarde,którywreszcieznalazłwportfeluówlistfirmyspedycyjnejArthurvan
Kooldoog i z okrzykiem radości wyciągnął go do „kochanego teścia”, dostrzegł teraz
gwałtownązmianęwwyrazietwarzytychtrojgaizdumiałsięszczerze.
—Cowamsięstało,najmilsimoi?—spytał.—Zamiastcieszyćsię,żetenbezcenny
ładunekjedzieznami,żerazemprzybędziemydoStanówZjedn…
— Milcz, ty bydlę! — warknął don Sebastiano, pochłaniając wzrokiem treść owego
list.—Milczlubzatłukęjakpsa!
Lagarde osłupiał. Już dawno przyzwyczaił się do nieobliczalnych humorów swego
przyszłego teścia, ale coś podobnego spotkało go po raz pierwszy. I to w obecności
narzeczonej!
—Hrabio—rzekłzimno—pandzisiajwypiłzbytdużo,niemniejwypraszamsobie
kategoryczniepodobneimpertynencje!Ja…
—Stulpysk!
—Prawdęrzekł?—spytałKarol.
DonSebastianopodałmulist.
—Niestety,toprawda—odparł—itakiebydlęprzezcałądobęnicczłowiekowinie
powie,że…
—Panjesteśskończonymchamem!—zapiałLagarde.—Gdybytuniebyłopańskiej
córki,wypoliczkowałbympana…
Jakiebyłybydalszerepresjeobrażonegowynalazcy,niedowiedzielisięnigdy,gdyżw
tymmomenciedonSebastianopochwyciłwdłońmarmurowąpopielniczkęirzuciłniąw
profesora.Lagardeanijęknął.Jakkłodarunąłnawznaknapodłogę.
—Tomusięnależałojużdawno—mruknąłsprawca.
—Tymbardziejnależałoztymjeszczepoczekać.Mamyterazwiększezmartwieniei
tennowykłopotbyłwobecnejnaszejsytuacjizupełniezbyteczny.
—Jakitamkłopot,Karolu.Wyrzucimytrupawnocyzaburtęisprawaskończona…A
terazwróćmydonaszychkabin.
Kabinę profesora zamknął na klucz, klucz wsunął do kieszeni i szybko wrócili do
swoichapartamentów.Karolwciążzrzędził.
—NieLagardetuzawinił,alenaszpech.Nicbysiębyłoniezmieniłoprzezto,gdybyś
dostałtenlistjużwczoraj.
— O przepraszam. Mielibyśmy całą noc czasu. Można było się zakraść tam, gdzie
stojąnaszepaki,otworzyćwiekowiadomejskrzyniizegarmaszynki…
—Zatrzymać?
—Nie.Odpowiednionastawić.Poprostuopóźnićmomentwybuchuopółtorejdoby.
WmiędzyczasiewysiedlibyśmywHawrze…
—Czytegoobecniejużniemożnazrobić?
— Niestety — Karol pokazał Juanicie zegarek — za jedenaście minut dziesiąta, a
wybuchmanastąpićojedenastej.Niezdążymy.
—Musimyzdążyć!Zrozumczłowieku,żeniemamyinnegowyjścia.Czychceszwraz
zcałymstatkiemwyleciećwpowietrze?
—Amoże—wtrąciłaznówJuanita—tenładunekniebędziezabójczydlaokrętutak
wielkiego,jakDruon-Antigoon.
—Natonielicz.Mojapigułkanawetnajwiększykrążownikrozerwie.
—Krótkomówiąc—reasumowałdonSebastiano—dlaocaleniawłasnegożycianie
możemy dopuścić do tego, by wybuch nastąpił dzisiaj, by nastąpił, zanim my nie
wysiądziemy w Le Havre… Do dzieła, Karolu. Zabierz potrzebne narzędzia, a ja
tymczasemwybadam,gdziewstawiononaszeskrzynie…
Upłynęło dobre pięć minut, nim don Sebastiano odszukał kabinę magazyniera.
Zapukał.Niebyłoodpowiedzi.Zapukałsilniej,apotemnacisnąłklamkę,aledrzwibyły
zamknięteodwewnątrz.
—Cotam?—odezwałsięzaspanygłos.
— Pasażer — odparł don Sebastiano, dygocąc z niecierpliwości — mam do pana
wielkąprośbę.Wynagrodzęhojnie,jeżeli…
Wtejchwilitużobokniegopojawiłsięmłodyoficerizacząłpięściamiwalićwdrzwi,
jakbysięgdziepaliło:
—Wstawajpan,apiorunem!Kapitanpanawzywa.
—Ktotam?
—PorucznikSchijnport.No,otwierapan,czymamwywalićdrzwi,co?!
To poskutkowało. Oficer wpadł do kabiny, drzwi pozostawił uchylone, dzięki czemu
donSebastianomógłsłyszećkażdesłowo.
—Ocochodzi?—pytałmagazynier.—Cosięstało?
— Diabli wiedzą. Znalazł się pasażer na gapę, który twierdzi, że był zamknięty w
skrzyni, że w drugiej skrzyni siedzi maszyna piekielna, a w innych dynamit. Oczywista
bujda, ale kapitan chce się sam przekonać i ma pan natychmiast przyjść otworzyć
bagażownię.
Don Sebastiano nie wierzył uszom, wydało mu się, że chyba śni. Lecz w chwilę
później przebiegł koło niego ów młody porucznik i dzwoniący kluczami magazynier w
płaszczunarzuconymnapiżamę.DonSebastianopospieszyłwichślady,adobagażowni
było stąd bardzo blisko. Przyczaiwszy się za jakąś szalupą ratunkową, ujrzał kapitana
statku z całą jego świtą, ujrzał pośród mundurów niskiego, szczupłego cywila, który
perorowałcośgłośno.DonSebastianopoznałgojużpogłosieizacisnąłpięściwbezsilnej
wściekłości.
— Rafał Królik — zabełkotał, śląc ze swej kryjówki mordercze spojrzenia małemu
detektywowi.—Zwyciężył…Znowuzwyciężył…
Nagle przypomniał sobie słowna porucznika Schijnporta, wypowiedziane tam, w
kabiniemagazyniera:Oczywistabujda,alekapitanchcesięprzekonać.Azatemniedano
wiary słowom Rafała! Jedni oficerowie uważali je za oczywistą bujdę, a drudzy jeszcze
chcielisięprzekonać.Wtymcelucałetowarzystwowkraczałodobagażowni,wtymcelu
mianozapewneodbićwiekotejczyowejskrzyniistwierdzić,czynaprawdęzawieratak
groźnyładunek,jaktoRafałmówił.
— Jeszcześ nie zwyciężył, ty szpiclu! — warknął don Sebastiano, opuszczając swój
posterunek.—Jeszczecipokrzyżujęszyki!
Popędziłdoswojejkabiny,jakszalony.
—No,jużwiesz,gdziestojąskrzynie?—spytałKarol.—Jestemgotówi…
— Papier listowy! — wrzasnął don Sebastiano takim głosem, iż tamci dwoje
zrezygnowalizwszelkichpytań.Zrozumieli,żezaszłocośbardzopoważnegoiniewolno
tracić ani sekundy na bezpłodną gadaninę. Aby jednak zaspokoić ciekawość, stanęli za
plecamiszefa,któryjużpisałzszalonympośpiechem…
PanieKapitanie!
Człowiek, z którym Pan właśnie rozmawia jest niebezpiecznym przestępcą!
Teraz planuje wyrafinowane oszustwo asekuracyjne. Chce Pana namówić do
otwarcia skrzyń, które ubezpieczył na 4.000.000 dolarów, aby potem móc się
domagać odszkodowania. Proszę tego łotra nie spuszczać z oka, za godzinę go
unieszkodliwię.
Zpoważaniem
RafałKrólik
pryw.detektyw.
—Nicnierozumiem—bąknąłKarol.—CzyżbyRafał…
— Tak — wtrącił don Sebastiano, adresując równocześnie kopertę. — Ten szatan
oswobodziłsięizaprowadziłkapitanadonaszychskrzyń.Chce,byjeotworzono…
—Niemożliwe!
—Toidź,zobacznawłasneoczy,jakjawidziałem.
—Ależwierzęci,wierzę…Tylkopocotenlist?
—Listzrobiswoje,bądźpewny.Rafałbędziesięmusiałtłumaczyć,usprawiedliwiać,
przysięgać, że mówi prawdę, a czas pędzi nieubłagalnie. Teraz jest… jest dwadzieścia
minut po dziesiątej. Zanim Rafałowi uwierzą, zanim otworzą choćby jedną skrzynię,
upłynątepozostałeminutyinastąpiwybuch.
—Amy?Coznami?
—Myuciekamystądwpław.
—Czyśtyoszalał?
—OkrętpłyniewodległościzaledwiekilkunastukilometrówodwybrzeżyNormandii.
Latarniemorskiewskażąnamkieruneki…
—Kilkanaściekilometrów,bagatela!
—Bagatelawpasachratunkowych!
—Prawda,pasy!
— A widzisz. Wszystko już obmyśliłem. Pasy znajdziecie pod łóżkami, są tam na
każdymstatku.Rozbierzciesię,wysmarujciesięuczciwiejakimtłuszczem,żebynieczuć
zimnawwodzie.
—Aty,najdroższy?—ZaniepokoiłasięJuanita.
—Jazwami,oczywiście.Muszętylkowpierwtenlistwysłać…
Wysłał go za pośrednictwem pierwszego napotkanego stewarda, którego sutym
napiwkiemzachęciłdopośpiechu.
—Kapitanaznajdziepanterazwbagażowni.Agnajpannazłamaniekarku,inaczejci
głupcy rozbiją skrzynie i asekuracja będzie musiała wypłacić cztery miliony dolarów,
rozumiepan?—dodał.
Uśmiechnął się, widząc, jak żwawo młody steward popędził na rufę okrętu. Potem
szybkozawróciłdokabiny.
—No,mościRafaleKróliku—mruczałpodrodzeizacierałdłoniezzadowolenia—
bruździłeśmimocno,dokazałeśprawdziwegocudu,żeśsięwydostałztejskrzyni,aletę
naszą ostatnią partię wygram ja! — Znów spojrzał na zegarek. — Pół do jedenastej. Za
trzydzieściminutbędziezciebierzadkamarmolada,panieRafale…
ROZDZIAŁXVII
ZEGARŚMIERCI
List wysłany przez don Sebastiana przeszedł z kolei do rąk porucznika Schijnporta,
którywydałokrzykzdumienia.
—Co?RafałKrólik?!Tenprzesławnydetektywznajdujesięnanaszymstatku?!Och,
jakżebymchciałuściskaćjegoprawicę.
— Ściskaj pan, byle szybko, bo się spieszę. — Rafał Królik wyciągnął doń rękę. —
Tak,panowie.RafałKróliktowłaśnieja!
—Tegomijużzawiele!—oburzyłsiękapitanMaalbootssteeg.—Najpierwudawał
Rothschilda,terazznówpodszywasiępodfirmęznakomitegodetektywaRafałaKrólika.
— Ależ to ja nim jestem, przysięgam! Jeszcze pan nie wierzy? Więc wymienię panu
moje najgłośniejsze wyczyny, o których musiał pan chyba słyszeć.. Ja zdemaskowałem
rzekomego ducha w niesamowitym CZARCIM JARZE!… Ja odkryłem świetnie
zakonspirowaną fabrykę GAZU 303, najstraszliwszego z bojowych gazów, który miał
przynieśćzagładęcałejEuropie!…Jawykradłemzharemumłodziutkądziewczynę,która
bezwiednie rozpaliła namiętną MIŁOŚĆ SZEJKA!… Ja przeżyłem niezapomnianą
PRZYGODĘWBIARRITZ!MniecałaHiszpanianazywadziśjeszczenajznakomitszym
pogromcąseniorit,ulubieńcembyków!
Fatalny lapsus linguae wynikły skutkiem oszałamiającego tempa tego monologu,
wywołałsalwęśmiechu.NapróżnoRafałtłumaczył,żebyłULUBIEŃCEMSENIORIT,a
pogromcąbyków.Schijnportjużsięprzyczepiłdotejpomyłki.
—Pogromcąseniorittopanniejestnapewno—rzekł,uśmiechającsięzjadliwie—
alezatowyglądapanistotnienaulubieńcabyków,araczej,ha,ha,ha,wołów!
— Dlatego właśnie pan poczuł do mnie tyle sympatii od pierwszego wejrzenia —
odciął się Rafał. — Panowie, nie pora teraz na żarty. Za pół godziny… och, nie, za
dwadzieściaczteryminutywaszpięknyWawerleywyleciwpowietrze!
—Wawerley?JakiWawerley?
—Notenstatek,dopioruna!Czynietaksięnazywa?
— Nie, panie — odparł Maalbootssteeg — mój piękny okręt nazywa się tak jak
legendarny olbrzym antwerpski, czyli Druon-Antigoon! Prawdziwy detektyw by to
wiedziałsam!
—Druon-Antigoon!—Rafałjąłpodskakiwaćzradości.—TojestDruon-Antigoon?!
W takim razie mamy tych łotrów! Kapitanie, proszę kazać tu sprowadzić natychmiast i
skonfrontować ze mną następujące osoby: Karola Fecha, Blankę Ersing i jej męża, a
zarazemhersztacałejbandy,GustawaErsinga!
Gronoosób,otaczającychkapitanapowiększyłosięjużdawno,międzyinnymiznalazł
sięturównieżgłównysteward.
— Jak? Gustaw Ersing? Nie, panie. Pasażera tego nazwiska u nas nie ma —
oświadczył.
—Tak,tak,panErsingdlaostrożnościznowuzmieniłnazwisko.Alejajeznam!On
sięnazywaterazdeAlegretto!
—Alegretto?Nie.Takiegogościatakżeniema.
—AConfuoco?LubConpassione?AlboStaccato?
Zakażdymrazemgłównystewardwykonywałgłowąruchprzeczenia.
—Pianissimo?Fortissimo?Dacapoalfine?Kapitanie,przysięgampanu,żewiedziałem,
tylko mi teraz uciekło z głowy. W każdym razie to jest takie muzyczne nazwisko, za to
ręczęgłową!…Paniestewardzie,aSaksofon?Helikon?Bombardon?Klarnet,Kobza?…
Tak,panmarację.Tonazwiskokończyłosięnasamogłoskęo…Mam!Piccolino!Także
nie?Czypanjesttegopewny?
—Wczorajniebyłbympewny,leczdzisiajznamjużcałąlistępasażerównapamięć,i
ręczę,żeżadnegopanaPiccolinoniema.
—Piccolino?AleżjamówięPiccigato!
—Takżeniema.
—Niechżepanzemnienierobiwariata.Jamogęprzysiąc,żeErsingwystępujetupod
nazwiskiemhrabiegodePiccigato!
—Jesteśmygotowi—zahuczałniskigłosbosmana.
—Paniedoktorze!Czyjesttupandoktor?—Wdrugimkońcutegomałegopokładu
pojawiła się nagle jakaś stewardessa i biegła ku grupie oficerów, wymachując
rozpaczliwierękami.—Prędkodoktora,stałosięnieszczęście!Napad!
—Coznowu,dostutysięcyrekinów!Jakinapad?
— Na profesora Lagarde’a, panie kapitanie. Przechodziłam koło drzwi jego kabiny,
posłyszałam jęk, potem słabe wołanie: „Ratujcie!” Otworzyłam drzwi swoim kluczem,
patrzę, a ten nieborak leży w kałuży krwi. Wraz ze stewardem z mojego korytarza
dźwignęliśmygonałóżko.Och,paniekapitanie,jakonwygląda!
—Alektóżgomógłnapaść?
—Powiedział,żehrabiadeModerato.
—Moderato!—wrzasnąłucieszonyRafałKrólik.—NiePiccigatotylkoModerato,
zarazmówiłem,apansięzemnąsprzeczał…Słyszypan,kapitanie?Moderato!
Lecz kapitan nie słyszał dalszych stów Rafała, gdyż wraz z lekarzem odszedł do
kabinyciężkorannegopasażera.
—Noicoztąszalupą?—spytałbosman.—Spuszczaćjąnawodę,czynie?
— Spuszczać natychmiast! — krzyknął Rafał. — Pozostało nam zaledwie piętnaście
minut!
—Pantuniemanicdogadania.
—Alejamam,bosmanie—odparłinżynier.—Pankapitanpoleciłszalupęspuścići
tegorozkazunieodwołał.Azatem,jazdazniąnawodę.
Zaskrzypiałyzgięteramionaszlupbelek,szalupadźwignęłasięzlegarów,wyjechałaza
burtę, zawisła nad kilkumetrową przepaścią, której dno stanowiła powierzchnia oceanu
takdziśspokojnegonaszczęście,poczymzaczęłasięobniżaćpowoli,ażwreszciejejkil
zanurzył się w wodzie. Dwaj marynarze, którzy w niej stali dotychczas, bacząc, by nie
porysować burty statku, zaczęli się wspinać po szkientlach z małpią zręcznością. Nieco
wolniej poszło z tym magazynierowi, który w swej wielkiej troskliwości o ładunek
ubezpieczonynaczterymilionydolarów,pookrywałstaranniewszystkieskrzyniepłótnem
żaglowym.
—Icodalej?Weźmiemyjąnahol,czypuścićtoluzemnałaskęboską?
— Bosmanie, taki ładunek puścić na łaskę boską?! — oburzył się magazynier i
ostateczniepostanowionoszalupęholować.
Okręt, choć maszyny zastopowano już dawno, szedł jeszcze nabytym pędem, to też
szalupa znalazła się rychło za jego rufą, w odległości dwudziestu metrów, taka bowiem
długabyłaholowniczalinka.
— Za blisko, za blisko — denerwował się Rafał. — Przy takiej eksplozji odłamki
rozprysnąsięwpromieniustumetrów.
DokołaRafałazebrałosięjużkilkadziesiątosób,gdyżpomimokapitańskiegozakazu
wieść o tajemniczych skrzyniach rozeszła się po całym statku. Wielu pasażerów
przybiegłowpiżamach,ajedennawetznamydlonątwarząizbrzytwąwdłoni.Goliłsię
snadźjużnajutro,wiedząc,żeDruon-AntigoonprzybędziedoHawruwczesnymrankiem.
—Któragodzina?
—Jedenastazadziesięć.
—Zadziewięć,panie!
—Umniezatrzynaście.
—Rzućpanswojąmarnącebulępodtramwaj.
Pokazywanosobienawzajemzegarki,sprzeczanosię,któryznichwskazujewłaściwy
czas i czekano cierpliwie na widowisko. Rafał zaczął już coś ględzić, że taki spektakl
powinno się urządzać za biletami, że on powinien otrzymać piękną prowizję, gdy wtem
powietrzerozdarłprzenikliwygłosgwizdka.
—Oho,znowucoś—mruknąłbosman.—Aleco?
Odpowiedziałamutubapierwszegooficera,któryobecniestałnamostkukomendanta:
—Człowiekspadłzaburtę!Alarmszalupowy!
—Tam!Tam!Płynie,widzicie?
WszyscysąsiedziRafałazaczęlisięposuwaćwlewo.
—Dwóchichjest!
—Hej,człowieku,tammaszkołoratunkowe!—wołano.
—Trzech!Ażtrzechichwpadło?
Rafał zdołał się docisnąć do poręczy burty. Podobnie, jak inni świadkowie tego
wydarzenia nie mógł początkowo zrozumieć, dlaczego ci trzej w wodzie nie płyną w
stronę burty okrętu, z którego rzucano im jedno koło ratunkowe za drugim, lecz
przeciwnie,oddalającsięodstatkuzszalonympośpiechem.
—Zwariowali,czyco?
—Aletodobrzypływacy.Kraulująażmiłopatrzeć..
—Te,przecieżtokobieta!
Pasażer, który przybiegł na pokład z brzytwą, miał rację. To była kobieta, to była
Blanka Ersing, false Juanita de Moderato! Jako świetna pływaczka, nie tylko
dotrzymywała kroku swoim dwom towarzyszom, ale powoli zaczęła ich prześcigać. Za
nią płynął Karol Fech, rzekomy markiz, a na samym końcu Gustaw Ersing, który
postanowiłoszczędzaćsiły.
—Wolniej,Blanko,wolniej—powtarzał—zmęczyszsię,aczekanasdługadroga.
Słysząc coraz głośniejsze okrzyki ze statku, obejrzał się i spostrzegł jakąś łódź,
kołyszącąsięłagodniezarufąokrętu.
—Stop!—krzyknąłnażonę.—Tam…łódź!Zawróć!
Skręciłwprawo,pragnącpodpłynąćdoowejłodziiprzekonaćsię,ktowniejsiedzi.A
nuż jaki rybak, który ich podwiezie do brzegu? Teraz sytuacja zmieniła się o tyle, że na
czele płynął Gustaw, za nim w odległości kilkunastu metrów Karol Fech, a Blanka
znalazłasięnakońcu…
LeczokrętDruon-Antigoonrównieżniestałwmiejscu.KapitanMaalbootssteeg,który
od minuty był na mostku, pragnął przyjść z pomocą tym trzem pływakom. Nie
zastanawiałsięobecnienadtym,jakimsposobemznaleźlisięwwodzie,anidlaczegonie
chcielikorzystaćzrzucanychimkółratunkowychilinek.
—Towyjaśnimypóźniej—mamrotał,pokazującdyżurnemusternikowiręką,wktórą
stronę ma koło sterowe przekręcić. — Przede wszystkim trzeba tych amatorów nocnej
kąpielipowyciągaćzmorza.Atopsiakrewnocobfitującawsensacje!Niechjąlicho!
Przesunął hebel na bębnie telegrafu maszynowego, potem parę słów rzucił w tubkę
rurki,łączącejmostekzmaszynownią.Śrubyokrętowezaczęłysięobracaćpowoli,jedna
w lewo, druga w prawo. Dzięki tym manewrom Druon-Antigoon na miejscu wykonał
szybki półobrót tak, że trójka pływaków, zdążających ku szalupie musiała defilować
wzdłużprawejburtyokrętuitowodległościzaledwiekilkumetrów.Znowurzuconokilka
kół oraz linek, a jedna z nich owinęła się dokoła nogi Blanki Ersing. Znakomitą
pływaczkę tak to przeraziło, czy zdezorientowało, że po kilku bezowocnych zrywach
wydałaokrzyk:
—Ratunku!Tonę!!!
Jeszczeokrzyktennieprzebrzmiał,gdyRafałKrólikwyrwałsąsiadowijegobrzytwęi
cisnąłniąwpływaczkę.
—Auuuu!—zawyłazbólu.
—Czyśpanzwariował!—SchijnportschwyciłRafałazakark.—Tamwołaopomoc
człowiektonący,apan…
—Tonącychwytasiębrzytwy,mówiprzysłowie,więcchciałemtejkobieciepomóc…
Pomógłjejotyle,żepodwpływembolesnegocięciawramięBlankaErsingszarpnęła
się wstecz i wreszcie uwolniła swoją nogę z uścisku zalotnej linki. Mogła płynąć dalej.
Dość obfity upływ krwi z rany, zadanej rzutem otwartej brzytwy osłabił ją szybko. Z
trudempopłynęładonajbliższegokołaratunkowegoiprzylgnęładońkurczowo.
AtymczasemdonSebastianodeModerato,recteGustawErsingdotarłjużdoszalupyi
zacząłsięnaniągramolić.Przytejsposobności„odkrył”holownicząlinę,któraprzedtem
była wyprężona, obecnie zaś przy odwróceniu się statku obluźniła się i zanurzyła w
wodzie.
— Aha, ta łódź należy do okrętu — zrozumiał. — On ją holował, diabli wiedzą w
jakimcelu..Aleterazjestmojązdobycząwojenną.—Wciągnąłsięwreszcienaszalupęi
zacząłrozplątywaćliny.—Hallo,Karolu…
—Jestem.Podajmiłapę.
—GdzieBlanka?
—Spuchła,zdajesię.Ityśchciałodwalićkraulemkilkanaściekilometrów,pomylony
optymisto!
Z pomocą wspólnika olbrzymi Karol wdrapał się do wysokiej szalupy, pomógł mu
przyrozwiązywaniukunsztownegowęzłaliny,apotemobydwajzaczęlisięrozglądaćza
Blanką.
—Tam!Widzisz?Siedzinakoleratunkowym,odpoczywa.
— Ależ ona jest zbyt blisko statku! Gdy nastąpi wybuch, odłamki… och, to byłoby
straszne!—Gustaw,któryswojążonękochałdoszaleństwa,wzdrygnąłsięcałynasamą
myślotym.—Blanko!Płyńtutaj,cotchu!Blankooo!—krzyczałjakmógłnajgłośniej,
składając dłonie w trąbkę przy ustach, lecz wrzawa panująca na okręcie zagłuszyła jego
wołanie.—Topech,żeonitakszybkospostrzeglinasząucieczkę.Toprzeklętypech!…
BlankoBlankooo!
— Nic jej się nie stanie — sądził Karol, zauważywszy, że odległość pomiędzy nią a
okrętem powiększa się stale. — Tak daleko odłamki nie dolecą… Co to! Spuścili
szalupę?!
Tak było w istocie. Dla ratowania trojga „amatorów nocnej kąpieli” kapitan
Maalbootssteegpoleciłjużdawnospuścićdrugąszalupę,którapodkomendąpierwszego
oficera odbiła od burty i w takt rytmicznej pracy dwunastu wioślarzy mknęła szybko ku
miejscu,gdziekołoratunkoweunosiłoBlankęErsing.LeczKarolFechiGustawErsing
ujrzeli tę szalupę dopiero wtedy, gdy okręt Druon-Antigoon ją odsłonił, wykonawszy
nowypółobrót.
—Blanko,uciekaaaj!
—Azostawżejąwspokoju.
—Idioto!Przecieżonichcąjązabraćnastatek,któryladachwilawyleciwpowietrze!
…Blanko,płyńkunam!
—Nierozumiemdoprawdy,dlaczegowybuchjeszczenienastąpił—dziwiłsięKarol.
—Naokolicząc,musibyćjużpojedenastej…
Iznowumiałrację.Wtejchwilibyłodokładniepięćminutpojedenastej,cokapitan
Maalbootssteegwłaśniestwierdziłnaswoimdoskonałymchronometrze.
— Faktycznie nie rozumiem, co mogło zajść — tłumaczył się Rafał Królik, którego
przedchwiląsprowadzononamostekkomendanta.
— Ale ja rozumiem! — krzyknął porucznik Schijnport, uważając, że teraz nadeszła
pora do ostatecznego pognębienia „pasażera na gapę”, przez którego doznał dziś tylu
przykrości.—Citrojetam,wwodzie,sątwoimiwspólnikami,tyszczwanyłotrze!
—Tylkobezpoufałości—zastrzegłsięRafał.—Oilepomnę,niekolegowaliśmyz
sobą, gdy pan świnie pasał! — W samą porę uskoczył za kapitana, dzięki czemu do
twarzobicianiedoszło.
—Wszystkobyłozgóryukartowane—ryczałporucznikSchijnport.—Zdarzasięraz
naparęlat,żejakiśgłupipasażerzlecizaburtę,ależebytrzechnaraz!Rozebranych!W
pasachkorkowych!Idwóchznichodrazupłyniedoszalupy,odcinajejhol,atrzeci,żeby
odwrócićuwagęodtamtych,udaje,iżtonie..
—Hm,hm,taktorzeczywiściewygląda—mruknąłkapitan.
— I tak jest, panie kapitanie. Tamci troje to pomocnicy, a hersztem całej bandy jest
ten! — wskazał na Rafała. — On pana kapitana namówił do złożenia tych skrzyń w
szalupie,którąjegowspólnicywłaśnieopanowali.
—Nieucieknąznimi—warknąłMaalbootssteeg.
—Alejezatopiąitowarzystwoubezpieczeńbędziemusiałowypłacićczterymiliony
dolarów!Otowłaśnieimchodzi.Dlaczegotenbezczelnyłgarzwymyśliłswojąbajeczkę
opiekielnejmaszynie.Cotuukrywać,paniekapitanie,pozwoliliśmysięwyprowadzićw
polehaniebnie!
—Icopannato?—KapitanzwróciłsiędoRafała.
— Nic — odparł zapytany. — Pan Schijnport odszczeka to wszystko, kiedy nastąpi
wybuch.
—Wybuchmiałnastąpićojedenastej,czylidziesięćminuttemu.
—Cóżtoznaczykilkanaścieminutwobecwieczności.
—Paniekapitanie,oniuciekają!—zameldowałwtejchwilidrugioficerpokładowy.
—Znaleźliwiosła.
—Jazdazanimi!—krzyknąłMaalbootssteeg.—Reflektor!LewonaburtęiCAŁA
NAPRZÓD!
Strumień olśniewająco białego światła lunął na pierwszą szalupę, która od chwili
płynęławzachodnimkierunku,bowiemKarolFechznalazłwniejwiosła.
—Poszukaj,możeznajdzieszdrugąparęwioseł.
— Ale Blanka, Blanka — rozpaczał Gustaw. — Czy mamy ją pozostawić w ich
rękach?
—Późniejpomyślimy,jakjąuwolnić.Narazietrzebawiać.Ścigająnas.Gdynastąpi
eksplozja, wir tonącego statku może wciągnąć naszą szalupę… Dalej, Guciu. Szukaj
drugichwioseł..
— Ach, żeby ten wybuch już raz nastąpił! — westchnął Gustaw Ersing, zdzierając
żaglowepłótno,okrywającesporyładunekumieszczonywśrodkuszalupy.—Jakieśpaki
tu są, ale wioseł nie widzę. — Skrzynie wydały mu się dziwnie znajome. Wtem światło
reflektora z okrętu padło na napis, wykaligrafowany tuszem na wieku najbliższej paki i
nogiugięłysiępodGustawemtak,żepadłnakolana.—Naszeskrzynie!—wycharczał.
Jakzahipnotyzowanywpatrywałsięprzezkilkasekundwnapis,któryparędnitemusam
na tym wieku wymalował, aż nagle ocknął się z odrętwienia. — Uciekaaać! — ryknął.
Zerwał się, lecz stopa uwięzła mu w zwojach żaglowego płótna, które drugą nogą
przydepnąłirunąłjakdługi.Znówsiępoderwał,zawyłzbólu,osunąłsięnakolana.Nie
mógł ustać, snadź padając, zwichnął sobie lub złamał prawą nogę. Straszliwa groza
sparaliżowałagonachwilę,apotemzacząłsięposuwaćnaczworakachkuburcieszalupy,
jęczącprzeraźliwie.
—Cocisięstało?—spytałKarol,nieprzestającwiosłowaćaninamoment.—
Miałeśmipomóc,aty…
— Na pomoc! — zabrzmiał w tej chwili głos Blanki, którą pomimo jej zaciekłego
oporu pierwszy oficer wciągnął do swojej szalupy. — Precz, łotrze. Puść!… Gustaw, na
pomoc!
—Odemnieczekapomocy,odemnie—bełkotałGustawErsing,usiłującwyskoczyć
wmorze,czemuKarolwporęprzeszkodził…—Puśćkretynie!
—Czyśtyoszalał?
—Puść!Wyrzućmniezaburtęiskaczsamdowody…
—Jeszczemnagłowęnieupadł…
—Bydlę!—Gustawszamotałsięzwściekłościąwstalowychramionacholbrzymiego
wspólnika.—Słyszysz,bydlę..Maszynapiekielnajesttu!
Dokładnie w tej samej chwili kapitan Maalbootssteeg rzucił przez tubę rozkaz
pierwszemuoficerowi,którywreszciezdołałubezwładnićBlankęErsing:
—Przyholowaćtamtąszalupę!
—Rozkaz.—Szalupadrugazwróciłasiędziobemkupierwszej.—Razzzdwa,razzz
dwa,szybciej,szybciej—przynaglałwioślarzy.—Razzzdwa…razzzdwa…razdwa…
razdwa…
Kapitan Maalbootssteeg przesunął rączkę telegrafu maszynowego na MASZYNY
STOP!,poczymzwróciłsiędoSchijnporta:
— Dopilnuje pan osobiście, by te skrzynie przeniesiono na powrót do bagażowni…
Tegołajdaka—wskazałnaRafała—skućipodklucz!JutroranowHawrzewydamygo
wręcepolicjiwrazzjegowspólnikami…Ufff—odsapnąłzulgą,stwierdziwszy,żejest
dwadzieściaminutpojedenastej—ija,starymarynarz,mogłemuwierzyćwtakiebujdy!
No, ale ty mi za to zapłacisz! — pogroził pięścią Rafałowi Królikowi, któremu w tej
chwilispadłanaramięciężkadłońSchijnporta.
—Aresztujępana!Proszęzamną.
— Jak to, chcecie mnie pozbawić tego widowiska? Że się zegar maszyny piekielnej
trochęspóźnia,toniepowódjeszcze,by…
— Milcz, błaźnie! — wrzasnął kapitan. — W twój „zegar śmierci” może uwierzyć
jakiśpatentowymatoł,idiota,półgłówek,aleniemy!
Zaledwie wypowiedział to my, błysnęło się tak, że wszystkich oślepiło na chwilę,
gejzerogniawystrzeliłzpierwszejszalupyażkuniebu,awpółsekundypóźniejpotworna
detonacja rozdarła ciszę nocy na strzępy. We wszystkich oknach i iluminatorach, które
były zamknięte, wyleciały szyby. Olbrzymia fala przewróciła drugą szalupę, zakołysała
okrętem, zalewając jego przednie pokłady tonami wody i opryskując nawet tych, którzy
staliwysokonamostkukomendanta.
—No,kapitanie—przemówiłpierwszyRafał,otrząsającsiępotymprysznicu—czy
wolno mi już pana zaliczyć do patentowanych matołów, idiotów, półgłówków, czy mam
jeszczetrochęzaczekać?
— Pan miał rację — przyznał stary wilk morski, unikając spotkania z szyderczym
wzrokiem małego detektywa. — Ach, Boże, Boże, gdyby ten straszliwy zegar śmierci
pozostałnaokręcie…
—Akomuzawdzięczacie,żeniezostał?Mnie!
—Takjest,panu.Niewiemdoprawdy,jakmampanaprzepraszaćzatyleprzykrości
i…
—Nagrodziłmijejuż—wtrąciłRafał—widoknaszegokochanegoSchijnporta;jak
żyję,niewidziałemtakgłupiejminy!
—Aletamtychdwóch—rzekłszybkoSchijnport,pragnącodwrócićuwagęodsiebie
—rozerwałonadrobnestrzępy.
— Święci pańscy będą mieć dużo kłopotu, nim Gustawa Ersinga i Karola Fecha,
moichzawziętychwrogów,jakotakoposkładająnaSądOstateczny.
— Niemniej to byli ludzie, nasi bliźni. — Kapitan przyłożył dłoń do daszka czapki.
Rzekłpoważnie,uroczyście:—Niechimziemialekkąbędzie…
—Woda!—poprawiłgoniepoprawnyRafał.—Niechimtasłono-gorzkawodalekką
będzie,amen…
EPILOG
Piękna Blanka Ersing była na ustach wszystkich. Wszystkie pisma paryskie
zamieszczały reprodukcje jej licznych fotografii i wszystkie te pisma leżały obecnie na
biurku prokuratora Ludwika Dupereya, który nie mógł wprost oderwać wzroku od
podobiznyBlankiwnaderekscentrycznymkostiumiekąpielowym.
—Tosięnazywakobieta,co!—rzekłzzachwytem.—Iwłaśniejamuszęjąoskarżać
—westchnął.
—AleRafałKróliktosprytnasztuka—wtrąciładwokatMarcelPiardon.—Ajago
poznałem—dodałzdumą.—Czyopowiadałempanujużotym?
— Owszem, coś z dziesięć razy. Niemniej ja także chciałbym poznać tego Królika
osobiście.
—Onsięzgłosidopanaprokuratoranapewno,skorotylkowrócidoParyża.Będzie
panaprzekonywałoniewinnościJuchnowskiegoi…
—No,tojużmusięnieuda.
Wtejchwilidogabinetuwszedłwoźnyizłożyłnabiurkubilet.
—PanRafałKrólik?!Ależprosić,prosić.
Rafał nie spodziewał się tak grzecznego powitania ze strony prokuratora Dupereya,
znanegozeswojejszorstkości.
—Przychodzęwsprawiemegorodaka,Juchnowskiego—rzekłbezdługichwstępów.
—Jegosprawajest…
—Beznadziejna!—wtrąciładwokatPiardon.—Alepanmógłbyswojemurodakowi
wyświadczyćwielkąprzysługę,namawiającgodoszczeregoprzyznaniasiędowiny.To
jedno może go ocalić przed gilotyną. Jeśli pan nie wierzy, proszę zapytać pana
prokuratora.
— Tak — potwierdził Duperey, wyjmując z szuflady odnośne akta. — Ja osobiście
uwierzyłbym w niewinność tego zakamieniałego zbrodniarza tylko w tym absurdalnym
wypadku,gdybyktośzdołałwskrzesićbiednąLudwisięDeplat…
—Ha—westchnąłRafał,powstajączkrzesła—zatemmuszęiśćwskrzesićtęmałą.
— Ależ, panie Królik, nie chciałem pana obrazić — zawołał prokurator, widząc, że
gośćszybkozmierzakudrzwiom.—Niechżepan…
Nic nie pomogło. Rafał wyszedł, pozostawiając obydwóch prawników w szczerym
osłupieniu.Leczjegonieobecnośćwgabinecietrwałatylkominutę.Potempowróciłwraz
zMariąDeplat,któraprowadziłazarękęswojącóreczkę.
—Wskrzesiłem—rzekł.—Czegosięnierobidlaprzyjaciół.
Oświadczenie Mari Deplat, że ta dziewczynka jest jej córką, którą tak pochopnie
uznanozazmarłą,wywołałorekordowąkonsternacjęwtymprzybytku.MecenasaPiardon
omalszlagnietrafił..
—Ależwtakimrazie—wykrztusiłprokurator,wysłuchawszykrótkiegoopowiadania
Rafała—muszęwygotowaćaktoskarżeniaprzeciwkosprawcyporwaniatejmałej.Jakon
sięnazywa?
— Sprawca znajduje się już w Ameryce — wtrąciła Maria Deplat i uśmiechnęła się
błogo—ajapojadędoniegozakilkadni.Tylkochciałabymwprzódupewnićsię,żepan
Juchnowskizostanieuwolnionyzwięzienia.
—No,rozumiesię.Dziśgowypuścimynawolność…
Podpisawszy krótki protokół, Maria Deplat opuściła gabinet prokuratora ze swoją
Ludwisią,aleRafa!pozostał.NiemógłodmówićprośbieDupereya,byimpokrótceopisać
wypadki,jakiesięrozegrałykrytycznejnocynapokładziestatkuDruon-Antigoon.
— Zresztą powołam pana na świadka w tej sprawie. Czy pan już wie, że ja będę
oskarżałBlankęErsing?
—Aja—krzyknąładwokatMarcelPiardon,olśnionymyślą,jakamuwłaśniewpadła
dogłowy—tobędziereklama!…japodejmęsięjejobrony!
—Pan?!Panbędziejejbronił?!—RafałKrólikażręcezałamał.—Obiedna,biedna
BlankoErsing!
KONIEC