ANTONIMARCZYŃSKI
MISSISIPI
OFICYNAFILMOWA„GALICJA”
KRAKÓW1991
Okładkęprojektował:
WitSiemaszkiewicz
©CopyrightbyOficynaFilmowa„Galicja”,Kraków1991
ISBN83-85251-03-0
OficynaFilmowa„Galicja”,
Krakówul.Rakowicka11
Wyd.I.Nakład49.650+350egz.
DrukarniaWydawniczaim.W.L.AnczycawKrakowie
Zam.1565/90
I
Jękidręczonychimordowanychpodróżnychrozdzierałymiuszy.Nieznającjęzyka
hiszpańskiegoniemalzupełnie,rozumiałemprzecieżkażdeprzekleństwonapastników,
każdy
okrzykzgrozynapadniętych,każdąprośbębłagalnąmatek,pragnącychprzynajmniej
dzieci
ocalić.
Aleludzkabestianieznałalitości…
Płaczącedziatki,rozpaczającekobiety,pozostałychprzyżyciumężczyznzapędzono
kolbami
karabinówdodwóchostatnichwagonówunieruchomionegoekspresu,zatrzaśniętodrzwi,
oblano
ścianywagonównaftąipodpalonozewszystkichstronrównocześnie.
Krwawefontannypłomienitrysnęłyzpotężnegostosuwysokowgórę,awrazznimi
nieludzkiewyciemęczennikówwzbiłosięażpodobłoki,chcącwzruszyćniebo,wyprosić
stamtądratunekdlasiebieiściągnąćkarzącegromynagłowymorderców..
Leczniebomilczało.
Patrzałoobojętnienatorturynieszczęsnychofiar,niezmarszczyłonawetpogodnego
oblicza
chmuramigniewu,niezesłałogromunazbrodniarzyipozwoliłoimsięoddalićspokojnie
z
olbrzymimłupem,zgarstkąpięknychbranek,którychlosmiałbyćstokroćgorszyodlosu
żywcempalonychsióstr,matek,ojców,mężów,braci…
Potemtłosięzmieniło.
Niebyłojużkolejowegoplantu,zerwanychszyn,płonącychwagonów,zwęglonych
trupów,
rozbitychwalizekanisilnegooddziałubandytówmeksykańskich,umykającychbez
zbytniego
pośpiechuwstronępobliskichwertepówgórskich.
Towszystkoznikło,ajednocześnieopuściłomnietakżeuczuciezgrozy,oburzeniai
gniewuna
własnąbezsilność.Zpoprzedniegonastrojupozostałojenowspółczuciedlabiednychofiar
bandyckiegonapadu.Przychodziłnamnieokreszupełnejapatii,zniechęcenia,okres
powtarzającysięniezmiernieczęstowtejdobiemojegożycia.
Alegrubaskorupazobojętnienianawszystkoniezdołałasięjeszczeszczelniezasklepić
dokołamegowewnętrznego„ja”ipoprzezwąskąszczelinęwsączyłasiękropla
orzeźwiająca.
Owąkropelkąbyłaciekawość.
Przedoczymamiałemterazwspaniałypark,pociętyalejamistrzyżonychszpalerów,
woniejącyzapachemrozkwitłychbzów,którychbyłotambezliku.Idziwnarzecz,park
ten
wydałmisięjakiśbardzoznajomy.Byłbymprzysiągł,żepozawielkąkępątureckich
bzów
zaczynasięstawzwysepkąpośrodku…
Tak,tak.Znałemdobrzetenpark;zwłaszczautkwiłamiwpamięcikępakrzewów,
obsypanychcudnymkwieciem,któregobarwawahałasiępomiędzyczerwieniąa
fioletem.
Patrzałemwtamtąstronęuporczywie,jakbyczegośoczekując.
Iujrzałem…
Zpoprzeczniebiegnącejścieżkiwysunęłasięsylwetkarosłegomężczyzny.Szedł
ostrożnie,
jakgdybysięskradał.Wrękutrzymałgrubydrąg,zakończonynadoleczymś,cobłysnęło
zdradliwiewświetlezachodzącegoksiężyca.Niemogłemstwierdzićztejodległości,jaki
tobył
przedmiot;prawdopodobniezwykłaogrodniczałopata.
Człowiekówrozejrzałsięrazjeszczeiznikłwkrzakach,byzakilkasekundukazaćsię
powtórniezwaliząśredniejwielkości.Podpierającsięłopatą,przebiegłszybkocałą
szerokość
głównejaleiizapadłznowuwgęstwinębzów.Potrąconekrzewychybotały
przezchwilę,potemzastygłynieruchomo.Niktbysięniedomyślił,żezasłoniłyzieloną
ścianą
człowieka,który,sądzączniespokojnegozachowaniasięorazzporyspóźnionej,pragnął
się
ukryćprzedludzkimwzrokiem.
Takimiałemsenowejnocy,kiedyMrs.CecilyHedge,mającnawzględziemojezdrowie,
zastosowałaporazpierwszyużywaniearabskiegonamiocikuwpałacowejpalarni.
Byłtopomysłniezły.Przyzwyczaiwszysiędoopium,wypalałemnieprawdopodobnąilość
fajekiwgwałtownymtempierujnowałemorganizm.Salabowiembyładuża,wiele
cennego
dymurozpraszałosiębezużytecznie,płucassałydługosłodkątruciznę,aupragnione
zwidzenia
przychodziłynieprędko.Natomiastciasnaprzestrzeńniskiegoiszczelniezamkniętego
namiotu,
ustawionegopośrodkudotychczasowejpalarni,nadawałasiędoskonaledoszybkiego
wytwarzaniapożądanejatmosfery.
‒Zgórądwadzieściafajekwypalałeś,szaleńcze.Terazpięćpowinnowystarczyć,abyś
mógł
ujrzećswojąLottę
‒powiedziałaCecily,wymawiającostatniesłowazwyraźnymprzekąsem.
Dziwnakobieta.Niedośćjejbyło,że,dziękinałogowi,stałemsięjejzupełnym
niewolnikiem,
przedmiotembezwolnym,zabawką,niedość,żezadręczałamniezwyrafinowanym
okrucieństwem;chciałajeszczewtargnąćwkrainęmoichtęczowychsnówiwyprzeć
stamtąd
obrazLotty,mejnajdroższejdziewczynyozłotymsercuizłotychwłosach…
‒Jesteśoniązazdrosna…
‒rzuciłembezwiednie.
‒Onią?Nie,Andrzeju.Ozmarłychniemożnabyćzazdrosnym.Przeciwnie,cieszęsię,że
ją
wsnachwidujesztakczęsto.Każdatwojaradośćjestmojąradością.No,dobranoc,mój
chłopcze.
NiechajcisięitejnocyprzyśnitwojabiednaLotta.,
Ucałowałamniewoczyiprzytrzymaładłońwdługimuścisku.Niewierzyłemoczywiście
w
szczerośćtychsłów,leczpodziękowałemzażyczeniainapożegnaniemusnąłemustami
jejbiałe
palce.
Pomysłznamiotem,jakjużnadmieniłem,okazałsiędobry.Ułożywszysięnaskórzanych
poduszkacharabskich,przezwąskąszparęwzasłonieodbierałemfajkizrąkWowo,
małego
Murzynka,iniebawemujrzałemmojązmarłąnarzeczoną.AlewiośnianasylwetkaLotty
zatarła
sięszybko,apotemprzyszłyprzykrezwidyrozbójników,scengwałtu,pożaruwagonów,
zatłoczonychpodróżnymi,wreszcieczłowiekazwaliząiłopatąwpięknymparku.
Obudziłemsięzziębnięty,osłabiony,leczwcaleprzytomny.Przetarłemzdumioneoczy.
Siedziałemwfotelu,tużprzyzamkniętymoknie,aprzewróconynamiotleżałnapodłodze
w
odległościmożeczterechmetrówodemnie.
Jakstamtądwyszedłemikiedyprzeniosłemsięnafotel,natepytanianiemogłemw
pierwszej
chwiliznaleźćodpowiedzi.Początkowobyłemnawetskłonnymniemać,żeniesiedzęw
ogóle
podoknem,aleśnięwdalszymciągu.
Mimowolizbliżyłemczołodozimnejszyby.Pierzchłyresztkiwątpliwościcodotego,
czy
śnię,czyjestemprzytomny,leczspojrzeniamychoczu,wyrwawszysięwdalprzez
przezroczystą
taflęszkła,dokonałynieoczekiwanegoodkrycia.Ustóppałaculeżałpark,pocięty
szeregami
szpalerów,awpołowiegłównejalei,rozdwajającejsięwtymmiejscu,rosławielkakępa
tureckiegobzu.
Więcdlategowyśnionyogródwydałmisiętakznajomy.
Amożenieśniłemwówczas,alepatrzyłemzokna,jakteraz?Dałobysiętopięknie
pogodzićz
faktemniezrozumiałejprzeprowadzkiznamiotunafotel,leczprzeczyłtemusenotragedii
ekspresumeksykańskiego.Botamtobyłosnemnapewno.Byłosnem,łatwymdo
wytłumaczenia,
gdyżwłaśniewczorajdziennikidoniosłybliższeszczegółyobestialskimnapadzie
bandytówna
pociągpomiędzyGuadalajaraastolicątegoniespokojnegokraju.Cecily,namiętna
czytelniczka
kronikikryminalistycznej,nieomieszkałamiopowiedziećtychwszystkichokropności.
Nie
trzebanatoopium,abyczłowiekprzeżyłweśnieto,cojużwidziałnajawieluboczym
słyszał
przedtem.
Znowupochyliłemsiękuszybie.Nagledrgnąłem…Kołokępybzupojawiłasięsylwetka
jakiegośmężczyznyzwalizkąwręku.
‒Atenczegotamszuka?‒szepnąłemzdumiony,stwierdzającrównocześniewmyśliz
całą
stanowczością,żewszystko,coprzedchwiląprzeżyłem,byłosnem:wpierwszejpołowie
wspomnieniemwczorajzasłyszanychhistorii,wdrugiejzaśproroczymprzeczuciemtego,
naco
wtymmomenciepatrzałem.
Tajemniczyosobnikszedłpowoliwstronękrzaków,dźwigajączwidocznymwysiłkiem
niezbytdużą,alewidaćdiabelnieciężkąwalizę.
‒Hh,hm…Tamtabyłaowielemniejsza,ałopatytakżeniewidzę‒monologowałem,
porównującobecniespostrzeżeniazewspomnieniemsennegowidzenia.
Uderzyłemsiędłoniąwczoło,olśnionynowąmyślą,którarozwiązywałanieźlecałą
zagadkę.
PoodejściuWowo,podwpływemkrwawychkoszmarów,najwidoczniejporuszyłemsię
gwałtownie,stoczyłemnabokiprzewróciłemnamiocik.Wówczasdusznepowietrze,
przesycone
narkotykiem,rozpłynęłosięwewzględnieczystejatmosferzewielkiejsali,dziękiczemu
stan
odurzenia,wywołanegowdodatkumałąstosunkowodawką,przeminąłdośćszybko.
Dźwignąłemsię,napółprzytomnypodszedłemdookna,upadłemnafotelisennymi
oczami
śledziłemzagadkowąscenę,jakasięrozgrywaławparkuMrs.Hedge,asenzodebranymi
później
wrażeniamiwzrokowymizespoliłsiętakściśle,żezrazunieumiałemwykreślićmiędzy
nimi
granicy.
Terazwiedziałempewnie,żeniewszystkobyłoijestsnem,izbudziłasięwemnie
nieprzepartachęćzbadania,kimjestówtajemniczyintruz,czegoszukawogrodzonym
zewsząd
parkumej„opiekunki”,icozawierająwalizy,dałbymbowiemsobierękęuciąć,żebyły
dwie,
różnezarównokształtem,jakwielkością.
Kiedyindziejniebyłbympalcemkiwnął.Wycieczkadoogroduprzedbrzaskiem,kiedy
przejmującychłódwiejeodwezbranej
Missisipi,kiedyzimnarosaperlisięnakwiatach,brrrr..toniedlamnie.Raczej
przywołać
małegoWowo,polecićmu,byzapaliłbłogosławionąlampkęirozpocząłnajmilszą
muzykę,jaką
jestcicheskwierczenierozgrzewanychkuleczekopium.
Takzdecydowałbymkiedyindziej.Lecztegodniaczułemsiędoskonaleusposobionydo
wyprawynanocnegozłodzieja.Określiłemgozgórymianemzłodzieja,boczłowiekz
czystym
sumieniemniezakradasięnacudzepodwórko,wdodatkunocnąporą,iniewynosiw
zarośla
podejrzanychpakunków.
Postanowiłemtedy,żepójdę,odkładającnapóźniejprzeprowadzenieinteresującejmnie
analizy,cobyłopowodemtakbohaterskiejdecyzji:czyto,żedawkasiedmiulubośmiu
fajek
niewieleznaczyładlatakiego,jakja,palacza,czyto,żeodezwałosiędawnezamiłowanie
do
śpieszenianaprzeciwkażdejzprzygód,bezktórychżyciebyłobytakprzeraźliwie
monotonne,
jakpobytAchillesawHadesie,czywreszciejakaśinnajeszczeprzyczyna.
Ikiedyspostrzegłemzwyżynmegookna,żenieproszonygośćzaszyłsięponowniew
krzaki,
podniosłemsięzmocnymzamiaremwyświetleniazagadkiizarazemzszczerąradościąna
myślo
momentachspodziewanychwrażeń.
II
Bynietracićczasunaprzebieraniesię,narzuciłempłaszcznapiżamę,zmieniłem
pośpiesznie
pantoflenatrzewikiizacząłemszukaćjakiejśbroni.Nieznalazłemjejjednak,a
przypomniawszy
sobie,żerewolwerzostawiłemwsypialniCecilynaparterze,uzbroiłemsiętylkowmocną
laskę.
Szedłemkorytarzemnapalcach,suwającrękąpościanie,gdyżbyłotuzupełnieciemno.
Wtem…zastygłem!
Coświlgotnego,zimnegomusnęłomojądrugądłoń,wktórej
niosłempoziomolaskę.
‒Pierwszaemocja
‒przemknęłomiprzezmyśl.
Cośsięotarłoomojekolanaizaskowyczałocichuteńkoaradośnie.
Poznałemfiglarzapogłosie.Byłtomłodziutkiwyżeł,któregoCecilypoprzybyciudo
Hedgevillemianowałaswymulubieńcemiuszczęśliwiłachińskiemmianem„Czanga”.
Czangłasiłsięzzapałem,właściwymmłodympsiakomtejrasy,istłumionym
mruczeniem
zagadywałocoś,czegoniemogłemzrozumieć.Prawdopodobnieinterpelowałmnie,
dlaczego
pozostawionogonanocwkorytarzuiniewpuszczonodosypialnijegopani.
Błysnęłamimyśl,bypieskazabraćzsobąnawyprawę.
‒Czangpójdziezpanemdoogrodu‒obwieściłemmuszeptem,wodpowiedzinaco
otrzymałemcałąserięradosnychpotrąceńrozmyrdanymogonkiem.
Wymknąłemsięzpałacubocznymwejściem,trzymającCzangazaskóręnakarku,aby
przedwcześnieniespłoszyłzłodziejaszka.Ztychsamychpowodównadłożyłemdrogii
zbliżyłem
sięzbokudokępybzówtureckich.Mójostrożny,czajonychódpodziałałelektryzującona
psiaka.Postawiłuszy,unieruchomiłogon,szedłelastycznie,choćłapytrzymałsztywno,a
roziskrzonespojrzeniałagodnychoczuprzenosiłustawiczniezmejtwarzynazaroślaiz
powrotem,jakgdybychciałwyrazić,żewie,ocochodzi,żewiewięcej,niżja.Jakoż,
zanim
zdołałemprzeszkodzić,warknąłgroźnie,niespodziewanymrzutemcałegociałaskoczył
naprzód,
wyrwałmisięzrękii,szczekajączajadleapiskliwie,rzuciłsiędoatakuwgęstwinę.Nie
pobiegłemzanim,licząc,żesamympojawieniemsięwypłoszyintruzanaodkrytą
przestrzeń,
gdziejajużznimpogadam.
Stałosię,niestety,inaczej…
Wściekłenaszczekiwanieosiągnęłoswojefortissimoiurwałosięnagle.Zapanowała
złowroga
cisza.
‒Czang,donogi!
‒krzyknąłem,apotemgwizdnąłemna
palcach.Piesprzeszedłjużpewnątresuręibyłogromnieposłuszny.Namójgwizd
odbiegał
nawetodpełnejmiski.Aterazniereagowałzupełnienaustawicznenawoływaniai
gwizdy…
Ach,czemużniezaszedłemdopokojuCecilypobrowning!
Przeczuwałem,żeCzangźlewyszedłnaswejbrawurze,chciałembiecmuzpomocą,lecz
jakiśgłosostrzeżenia,możeinstynktsamozachowawczy,osadziłmniewmiejscu.
Wkrzakachzakotłowałocośirozległsięmetalicznyszczęk,jakbyłopatauderzyłao
kamień.
‒Czang,donogi!
‒spróbowałemporazostatni.
Znowucisza,przerwananachwilętylkotrzaskiemgałęzi.Jakiśdalszy,awzrostemnad
innymikrólujący,krzewbzuzakołysałsięgwałtownie,potemzafalowałbliższyijeszcze
bliższy.
Człowiek,ukrytypośrodkukępy,przedzierałsiękuścieżce.
Nieruszającsięzmiejsca,ściskałemwprawicyciężkąlaskę,adwapalcelewejdłoni
przytykałemdoustisposobempodmiejskichłobuzówgwizdałemrazporaz,wnadziei,że
przecieżobudzękogośzprzelicznejsłużbymilionerki,poczymrazemschwytamy
intruza.
Naglebłysnęłocośwgąszczu,ikrótki,suchywystrzałtargnąłcisząustępującejnocy.
Kulka
bzyknęłamikołoucha,jakzjadliwaosa,odcinającokwieconąkiśćbzuzmniejszejkępy,
koło
którejstałem.
Błyskawicznieuskoczyłemzapieńnajbliższegogrubszegodrzewaiprzylepiłemsiędoń,
jak
ślimakdokamienia.Sytuacjastałasiębardziejpoważną,niżtomogłemprzewidzieć.Ten
drab
niezawahałsięnawetprzedzbrodniąmorderstwa.Musiałtobyć„lepszynumer”,anie
pospolity
złodziejaszek,zajakiegopoczątkowogouważałem.
Spojrzałemtęskniewstronępałacu.Ktośpowinienbyłprzecieżposłyszećdetonację
wystrzału.Gdzietam!Upłynęłopięćminut,dziesięć,piętnaście,inic.Cisza.Bramanie
drgnęła,
żadneoknonieotworzyłosię,całygmachspałsnemsprawiedliwego.Niejasność
położenia
zaczęłamiciążyćnieznośnie.Raczej
wszystko,niżbeznadziejnaniepewność.Postanowiłemwrócićszybkodopałacu,postawić
na
nogicałązgrajędarmozjadówizrobićwielkąobławęnaprzestępcę.
Jeszczekilkaniespokojnychspojrzeńposłałemwstronękępybzu.Panowałtamzupełny
spokój.Krzewyniekołysałysięjużiżadenszelestniemąciłciszy.Zbrodniarzuciekł
chyba
drugąstronąlubprzyczaiłsięnamnie.
Pamiętającotejdrugiejewentualności,manewrowałembardzoostrożnie.Przebiegałem
szybkoodpniadopnia,przystajączakażdymrazemdlaponownegozbadania,czy
przeciwnik
nieopuściłswegostanowiska,akiedyznalazłemsięwprzyzwoitymoddaleniuodowej
kępy,
puściłemsiępędemwstronęuśpionegodomu.Tupodniosłemalarmdośćgłośny,by
przerwać
sennawetletargiczny;leczefektbyłmierny.PierwszazbudziłasięCecily,naczymmi
bynajmniejniezależało,potemjejdwiepokojówki,wreszciezadąsanykamerdyner
Dampier,
któryuzurpowałsobiegodnośćśredniowiecznegoburgrabiiwczasiekilkuletniej
nieobecności
Mrs.Hedgerządziłsięwpałacu,jakszaragęś.
‒Ogłuchnąćmożna‒syknął,mierzącmnienieprzyjaznymispojrzeniami,bopomimo
jego
przybycianaciskałemwdalszymciąguguzikdzwonka.
‒Cosięstałowłaściwie?
‒Tosięstało,żeśpiciewszyscy,kiedytutajbandycigrasują.Zwołaćmitunatychmiast
całą
męskąsłużbę,aleszybko,dostutysię…
‒Andrzeju‒upomniałamniełagodnieMrs.Hedge,zerkającznacząconadygnitarza
pałacowego,którynamójpodniesionygłosodpowiedziałwyniosłąminą.
Zignorowawszymniecałkowicie,mościDampierzwróciłsięwyłączniedoswej
chlebodawczyni,jakgdybynikogowięcejniebyłowpokoju.
‒Copanirozkaże?
‒wycedziłzdystynkcją.
‒Ja?Janiewołałamnikogo.
Cecilybyłazakłopotana.
‒Alejawołałemiwołamwdalszymciągu.Zoknapalarniujrzałemjakiegośczłowiekaw
parku.Niósłdwiewalizy,które
zamierzałukryćwkrzakach.Nietrudnosiędomyślić,żebyłytorzeczy,skradzionew
pałacu.
PobiegłemdoogroduzCzangiem.Piesniewrócił.Prawdopodobniezginął.
‒Czangzginął?Oh,Boże,Boże!…
‒Uspokójsię,Cissy.Domnietendrabtakżestrzelał,aprzecieżżyjęiskładam
sprawozdanie
twojemulokajowi,zamiastchwytaćzłoczyńcę.MożewięciCzangtakżeżyje.Należałoby
przeszukaćparkzewszystkimidarmozjadami,którzyśpiątaktwardo,żeichnawetstrzały
nie
mogąobudzić.
Och,niezapomnębazyliszkowegowzroku,jakimmniepoczęstowałDampier,kiedyjego
nazwałemlokajemacałąsłużbędarmozjadami.
CecilywciążjeszczeopłakiwałaśmierćCzanga.Widząc,żenictuniewskóram,ruszyłem
ku
drzwiom.
‒Dokądidziesz,darling?Zostań.Jeszczeciępostrzelą.
Oczykamerdynerawzniosłysiękusufitowiwcichejmodlitwie,którabrzmiałazapewne:
„obygodobrzepostrzelili…”
‒Idęporewolwer.Pójdęsamszukaćzbrodniarza
‒rzekłemstanowczo.
Mrs.Hedgeprzytrzymałamniezaramię.
‒Nie,nie!Janiepozwalam.Nienarażajsię,kochanyprzyjacielu.Dampier..
‒Panirozkaże?
‒Proszęwypełnićwszelkiepoleceniamojegogościa.
‒Dobrze‒odparłzukłonem,poczym,zwracającsiędomnie,dodałoskalęchłodniej:‒
Słuchampana.
Powtórzyłemznaciskiemmójpierwszyrozkaz.Wysłuchałzuwagą,potemflegmatycznie
ruszyłwstronęprogu.
‒Andrzeju,miałeśzostać…Prosiłam.
Jej„proszę”znaczyłodlamniezawszetyle,corozkaz,aletymrazemradośćnamyślo
przygodziepomogłamibeztrudupotargaćnarzuconewęży.Niebyłemwtejchwilijej
niewolnikiem,jakzazwyczaj,azwłaszczawgodzinachpoprzedzającychmoment
zapalenia
pierwszejbłogosławionejfajki.Toteżłagodnie,lecz
stanowczorozluźniłemserdecznysplotbiałych,jakmlekoiniecozbytpulchnychramion,
po
czympośpieszyłemwśladkamerdynera.
‒Żywięuzasadnioneobawy,żewojennawyprawatwejniezrównanejsłużbybezmego
kierownictwaprzybędziedoogroduokołopołudnia
‒rzuciłemnaodchodnym.
Przesadziłemoczywiście,niemniejjednakupłynąłmożekwadrans,nimfalangalokajów,
ogrodników,szoferów,kuchcików,wogólecałatarzesza,ochrzczonaprzezemnie
mianem
darmozjadów,raczyłaopuścićrozgrzanełóżkai,uzbrojonaladajakimorężem,pojawić
sięw
bramiepałacu.
‒Gdzieżjestówzbrodniarz?‒spytałkamerdyner,uzbrojonywlaskę,którąniósł,niczym
buławęmarszałkowską.
‒Gdziejestwtejchwili,niewiem,misterDampier.Przedtemsiedziałwkępiebzu,ale
nie
posądzamgooto,byczekał,ażpanowielokajesięzbudzą.
Nietrudnoodgadnąć,żeobławazakończyłasięsromotnymfiaskiem.Osobiście
dopilnowałem
przetrząśnięciakażdegozakątkarozległegoogrodu,cojednakżeniepoprawiłowyniku
pierwszychposzukiwań.Natomiastpośrodkuowejkępyznaleźliśmykopczykświeżo
usypanej
ziemi,obokgłęboki,czworobocznydół,anajegodniebiednegoCzanga.Bohaterskipsiak
miał
łebrozciętyniemalnadwojestrasznymciosemłopaty.Jednookozasklepiłapurpurową
skorupą
zastygłakrew,adrugie,szerokootwarte,patrzałonamniemartwymszkliwemz
wymownym
wyrzutem.
‒Pocóżongróbpsukopał,tenwariat?
‒rzuciłJohn,najstarszyrangąszoferMrs.Hedge.
‒Tendółbyłprzeznaczonynawalizkizkradzionymiprzedmiotami‒odparłem.‒Czang
stoczyłsiędoniegowczasieswegoatakulubteżwrzuconogotampozabiciu.
‒Coterazpanrozkaże?
Spojrzałemnaantypatycznąfizyskamerdynera,prześlizgnąłemsięwzrokiempo
zaspanych,
obojętnychtwarzachszoferów,lokajów,ogrodników.Byliznudzeni,sfatygowani,
wściekli,żeich
wyrwałemzciepłejpościeli,ipoziewalizniedźwiedziądyskrecją.‒Bydło!‒tojedno
określeniecisnęłomisięnausta.Żebychoćjednegowzruszyłaśmierćwiernego
zwierzęcia,
którepadłoofiarąswejobowiązkowościimnie,ichbliźniemu,ocaliłożycie.Bonieulega
wątpliwości,że,gdybyniebrawurowaszarżaCzanga,mójtrupleżałbyterazwtym
miejscu.
‒Biednapsinka
‒zabrzmiałkobiecygłos.
Obejrzałemsięzdumiony.ZamnąstałaKate,pokojówkaCecily.Onajednaokazała
współczucieCzangowi.
‒Tak,Kitty‒rzekłem.‒Dzisiejszywypadekpotwierdzaznowuto,comówiętwojejpani
oddniaprzybyciadoHedgeville.O90%mniejsłużby,o300%więcejpsów,apaniijej
goście
będąmoglispaćbezpieczniewpałacuiniktrzeczyniebędziewynosiłponocach.
Zaspanegębyskurczyłysię,jakupodrażnionychbuldogów.Obleśneamordercze
spojrzenia
wszystkichoczu,zwyjątkiempoczciwychoczuKitty,odmierzyłykażdycalkwadratowy
mej
cielesnejpowłoki,sztyletującjąsetkamibezbolesnychciosów.
Marszałkowskabuławakamerdyneradrgnęłaniespokojnie.
‒Coterazpanrozkaże?
‒padłopowtórnepytanie.
‒Narazienicwięcej.Idźciesięwyspać,wszakprzerwałemwamodpoczynek,zasłużony
chybapodniutakpracowitym,jakwczorajszy.
Wczorajrobili,coprzedwczorajizawsze,toznaczy:nic.Wałęsalisiębezcelu,spychali
robotęjedennadrugiegoiudawali,żedłubiąprzyczymśgorliwie,gdynadchodziłaMrs.
Hedge,
aprzedewszystkimja,któryznimiprowadziłemcichąwalkęoddniaprzybyciawte
strony.
Kamerdynerniebyłtakgruboskórny,abyniewyczućmejwyraźnejironii.Ruszyłprzeto
konceptem:
‒Trzebatościerwowynieśćzamurizakopać.
‒Taaakpowiadasz?Moimzdaniemnależałobypieskapochowaćtużprzedoficynamii
usypaćmuładnykopiec,abyswym
widokiemprzypominałpewnymludziomichobowiązkiwobecchlebodawczyni.Takja
bym
zrobił,aleMrs.HedgezechcezapewneCzangapogrzebaćwtymmiejscu,gdziezginął.
‒Tu,wparku?‒zasyczał,niemogącopanowaćbrzmieniagłosu.Dotknęłagodożywego
mojazłośliwauwaga,bowoficynachpałacumieszkałaczęśćsłużby,wtejliczbietakże
onsam.
‒Tu,wparku‒powtórzyłem‒aterazżegnamdżentelmenów.Późniejpowiem,kogo
wyznaczyłemdouczestniczeniawpogrzebieCzanga.
Odeszlizwartągromadą,prowadzącpółgłosemożywionądysputę,której„mruczando”
dobiegałoażtu.Mogąsobiewyobrazićoczym,araczejokimtakrozmawiali.Nakońcu,
z
dalekaoddobranejkliki,szłaKittywrazzogrodnikiemMikePathem.
PozostawszysamprzymartwymCzangu,usiadłemnaszczycieusypanegokopca,byw
spokojuroztrząsnąćwszelkiemożliwehipotezynatemat,kimbyłmójniedoszłyzabójca,
co
zawierałyjegotajemniczekuferkiidlaczegowłaśniewtymparkuszukałdlanich
kryjówki.Ale
zaledwiezdołałemprzetrawićwmyślipierwsząhipotezę,nadeszłaKitty,oświadczając,że
Mrs.
Hedgeprosistanowczo,abymnatychmiastwróciłdodomu.
‒Możesiępanzaziębićwtymstroju
‒dodałaodsiebie,zerkającwstydliwiekunogawkom
piżamy,którychpłaszczniezasłaniałponiżejkolan.
PoszedłemwięcnawezwanieCecily,odkładającsobienapotemrozwikłaniedzisiejszej
zagadki.
III
TegożdniaprzylunchuobwieściłamiCecilywielkąnowinę:
‒Tociebieprzedewszystkimpowinnozainteresować,jako
literata‒zaczęłanazachętę.‒Mr.Hertford,wiesz,Andrzeju,teninżynier,którytubył
przedwczoraj,donosimiwłaśnie,żedzisiajodbędziesięwysadzaniewpowietrzetamyna
Red
River,wodległościdziesięciumilponiżejBayce.Chcąwtensposóbodciągnąćmasy
wodyz
korytanapolaizabezpieczyćAleksandrię.
‒Słyszałem,żetegomiastaniedasięuratować.
‒Jednakżepróbująwdalszymciągu,choćbezwidokówpowodzenia.Ach,jakżesię
cieszę!
Nieukrywałemzgorszenia:
‒Ciebietocieszy?Moimskromnymzdaniemtabezprzykładnaklęskapowodzi,która
setki
tysięcyspokojnychludzipozbawiładachunadgłową,amożepozbawićjeszczedrugie
tyle,ta,
wedługoświadczeniasekretarzaHoovera,największatragediawdziejachAmeryki,
powinna
budzićraczejgrozę,niżradość.Przyzwyczaiłemsięjużdotwychekscentrycznych
poglądów,ale
czegośpodobnegonieoczeki…
‒Dziękujęzakazanie‒przerwałamiszorstko.‒Morałyschowajdlasiebie,aprzede
wszystkimpozwólmiskończyćzdanie.
‒Mamwrażenie,żejewłaśnietymwykrzyknikiemzakończyłaś.Powiedziałaśprzecież:
„jakżesięcieszę”.
‒Cieszęsię,cieszę‒przedrzeźniała‒mamsięzczegocieszyć!Prawiewszystkiefarmy
podwodą,budynkigospodarskiezrujnowanekompletnie,zbiorybawełnyprzepadły,a
setki
moichludzi,którychprzymusowebezrobociemożepotrwaćcałetygodnie,jeślinie
miesiące,
trzebażywić.Toniejestpowóddoradości,mójdrogi.
‒Cóżznaczyływtakimrazietwesłowa?
‒Toznaczyły,żezobaczyłamnaocznieolbrzymiąpowódź,żedziśjeszczeujrzęaneverto
beforgottenspectacle.
‒Słonątedycenęzapłaciłaśzatowidowisko
‒zauważyłemzironią.
‒Byłobygorzej,gdybymzapłaciła,niewidząctego.Nieprzebolałabymnigdy.Bo
przecież
musiałamzapłacić.Walker
nietaiłwliścieswychobawcodorozmiarutegorocznejkatastrofy,iobawytespełniłysię
niestetycodojoty.Takiejpowodziświatniepamięta.Widzączatem,żewylewnastąpi
nieuchronnie,żeprzezeńponiosęolbrzymiestraty,powiedziałamsobie:dobrze,aleniech
to
przynajmniejzobaczęnawłasneoczy.
‒WięctylkodlategoprzybyliśmydoHedgeville?
‒Oczywiście,żetylkodlatego.Bozresztą,umrzećmożnaznudówwtejdziurze.
‒No,takźleniejest.
‒Jestgorzejniżźle.Tytegonieodczuwasz.Pewnie.Byłeśmiałspokój,jakiśkątzaciszny
i
opium.Innychpragnieńnieżywisz.Alejasięduszę.Duszęsię!
‒krzyknęłaprawiegłośno.
‒Pocóżwięcsiedzimytutaj?
‒Mówiłamcijuż:chcęzobaczyćtobajecznewidowisko,kiedypotężnatamarozlecisię
w
prochipotwornastrugawodyruniewdolinę,niszczącwszystkopodrodze.Tomuszę
zobaczyć,
apotemwyjeżdżamydoNowegoOrleanu,stamtądzaśnaFlorydę.
‒Oilepomnę,pierwotnieprojektowałaśdłuższypobytwKalifornii.
‒Tak…Takmyślałam,kiedywsiadaliśmynaokrętwSzanghaju.Alekiedypoprzybyciu
do
FriscoprzeczytałamtasiemcoweartykułyowylewieMissisipi,kiedylistWalkera
przypomniał
mi,żepomężuodziedziczyłamtakżewtychstronachtrochęmajątku,zmieniłamplanyi
postanowiłamprzyjechaćtuztobą.
Mówiłanatentematjeszczedługo,aleco,niemampojęcia.Nadźwięksłowa„Szanghaj”
zapadłemodrazuwposępnązadumę.Straszliwaranabyłanazbytświeża,byniezacząć
krwawić,
skorojejdotknięto.Przecieżnieupłynęłynawetczterytygodnieoddnia,którywryłsię
najgłębiej
wmojąpamięć,oddnia,wktórymzawistnadłońlosuwyrwałamiżywcemdużykawał
serca.
Tegodnia,abyłoto5kwietniaroku1927,zmarłatragicznieLottavonNardewitz,moja
narzeczona,mówiącjęzykiempotocznym,duszamojejduszy,mówiącjęzykiem
osieroconego
kochanka.
Pogrążonywrozpamiętywaniuprzesmutnychwypadków,nie
zwracałemuwaginato,comówiłaCecily,lubkrótkimpomrukiem,którymiałznaczyć
czasem
„tak”,czasem„nie”,odpowiadałemnajejdalszepytania,ocosięzresztąniegniewała,już
bowiemwczasiepodróżyzSzanghajudoSanFranciscozdołałaprzywyknąćdomoich
nieobliczalnychnastrojów.Dopieronawidokwkraczającegodojadalnikamerdynera
ocknąłem
sięzzadumy.
‒Jakiżwynikposzukiwań?
‒zagadnęłaCecily.
‒Naszczęścieujemny,proszępani
‒brzmiaładyplomatycznaodpowiedź.
‒Naszczęście?Chybaniestety
‒wtrąciłem.
‒Naszczęście
‒powtórzyłDampierznaciskiemi,zwróciwszysiędoswejchlebodawczyni,
jąłmówićbardzoszybko,zapewnewobawie,abymmuznowunieprzerwał.
‒Przeszukaliśmy
całypałacodpiwnicpostrych.Samprzeliczyłemsrebrostołowe,dywany,makaty,
obrazy,
kryształy,słowemwszystko,comogłobysiępomieścićwwalizieśredniejwielkości.Nie
zginęło
absolutnienic,zatoręczęhonorem.Wiedziałemzgóry,żeniemożebyćinaczej.Przecież
od
czasu,jaknieboszczykmążpani,Mrs.Hedge,odjechałstądnastałe,pełniłem
nieprzerwanie
obowiązkizarządcypałacuiniebyłonigdyżadnejkradzieży.Proszęprzejrzećinwentarz
ruchomości.Niebrakujeanimałegokieliszka.Dziśmiałobywłaśniecośzginąć,skoro
przez
szesnaścielatniezginęło?Przezszesnaścielat!
‒podkreślił,rzucającjadowitespojrzeniawmoją
stronę.
RozżaleniestaregosługiskłoniłoCecilydowypowiedzenianajegocześćkilkupochwał.
‒Jestemzwasbardzozadowolona,poczciwyDampier.Apozatymźlezrozumieliście
uwagęmojegogościa‒rzekła.‒Mówiąc„niestetywynikujemny”miałnamyślito,że
nie
powiodłosięwamschwytaćczłowieka,któryzabiłtakokrutniemojegoCzanga.
Dampierrozłożyłręcenaznak,żezrobiłwszystko,cobyłowjegomocy.
‒Przetrząsnęliśmykażdykątparku,leczaniśladu.
Uprzedziłemgowodpowiedzi.
‒Donichniemożeszmiećpretensji,drogaprzyjaciółko.Tedwałańcuchowekundle
biegały,
jakogłupiałe,poogrodzie,niewiedząc,czegosięodnichżąda.Akiedyjezaprowadzono
w
środekkępybzu,zbaraniałydoresztyiomalniesprofanowałygroburycerskiegoCzanga.
Ha,
gdybyśmymielitutajpsapolicyjnego,sprawawzięłabyinnyobrót.Dlategopowtarzampo
raz
chybadwudziesty„caeterumcenseo”:znaczniemniejsłużby,znaczniewięcejdobrych
psów,a
będzieszmogłaspaćspokojnie.
‒Możeimaszsłuszność,Andrzeju…
‒Pozwolęsobieprzypomnieć,żenicprzecieżzpałacuniezginęło
‒wtrąciłDampier.
‒Więccozawierałydwiewcaledużewalizy?Bozśladów,odciśniętychnakopczyku
świeżousypanejziemi,stwierdziliśmyrazem,żebyłydwakuferki.Prawda?
‒Tak,proszępana,dwa.Ibyłyporządnieciężkie,alecodoichzawartości,tomogę
oświadczyćzcałąstanowczością,żenieskładałasięnapewnozrzeczystąd
pochodzących.Po
pierwszedlatego,żenicwpałacuniebrakuje,podrugie,żezłodziejmusiałbymiećchyba
pomieszaniezmysłów,gdybyzakopywałzdobycztużobokokradzionegodomu.Raczej
byłbyz
niąuciekałjaknajdalej.
‒Zatem?
‒Zatembyłtoniewątpliwiejedenztychprzelicznychuchodźców,pozbawionychprzez
powódźdachunadgłową,awwalizachniósłjakieśswojeskarbylubmożewreszcie
skradzione
przedmioty,alewkażdymrazienietutajskradzione.
‒Którechciałzakopaćnacudzympodwórku?
‒Właśnie.
‒Adlaczegotuwłaśnie?
‒Ponieważzobaczyłzdaleka,żenaszpałacgórujenadcałąokolicąiobliczyłbeztrudu,
że,
choćbyniewiemjakapowódźprzyszłajeszcze,togmachiwiększaczęśćparku
pozostanienie
zalana,będziemałąwyspąwśródolbrzymiegojeziora.Wypenetrowałtowszystkoz
wieczora,a
potem,gdynoczapadła,przelazłprzezogrodzenieizacząłprzygotowywaćkryjówkędla
swoich
skarbów,wczymmupanprzeszkodził.Taktojasobiemoimprostymrozumem
wykombinowałem,proszępaństwa
‒dodałniebezpewnejzarozumiałości.
‒Rozumowaniewcalelogiczne,awkażdymraziedlawasbardzowygodne
‒mruknąłem,
leczCecilyprzeszłaodrazunastronękamerdynera.
‒Oczywiście,żetakbyćmusiało,jakprzypuszczacie,Dampier.Wędrowałbiedak
zapewne
odwieludni,słaniałsięzwycieńczeniaidrżał,żeladamomentutracibezpowrotnieto,co
było
możeowocempracyjegocałegożycia.
‒Lubjednejwyprawyzłodziejskiej
‒dorzuciłemprzezprzekoręibezżadnegoprzekonania,
nieprzypuszczającwówczas,żewygłaszamsądnajtrafniejszy.
‒Dlaczegóżsądzićbliźnichzawszeznajgorszejstrony‒odparła,austakamerdynera
wykrzywiłysiętak,jakgdybychciałypowiedzieć:„Sądzęciebiewedługsiebie”.
Cecilypostanowiłaskończyćztąsprawą.Coinnegozaprzątałoobecniejejumysł:
‒PrzyjmujemywięchipotezęDampiera,nowoodkrytegoSherlockaHolmesa,inatym
zamykamydyskusję
‒rzekła.
‒Terazzkoleiomówimysprawęnaszegowyjazdu.
‒Państwojużwyjeżdżają?
‒spytałDampierzeźleukrywanymzadowoleniem.
‒Tylkonakilkagodzin
‒pośpieszyłemgo„pocieszyć”.
‒Myślę,żenadłużej,Andrzeju.MożeprzyjdzienamzanocowaćwAleksandrii.
Wysadzenie
tamykołoBaycemanastąpićokołogodzinyszóstejwieczór,jakpiszeinżynierHertford.
Teraz
jestpopierwszejzaledwie.Hm,dużoczasu,lincolnemstaniemywniespełnadwie
godzinyna
miejscu.
‒Wnormalnychwarunkachzapewne,leczniedzisiaj.Drogisązatłoczonekarawanami
uchodźców.
Dampierpoparłmojewywody:
‒Nietylkoto,alemiejscamidrogabędziezalana;tuiówdziepozrywałomostkina
najmniejszychnawetdopływachMissisipiibędzieciepaństwomusieliporządnienakładać
drogi.
Byćmoże,iżwcaleniedasiędojechaćautemdoAleksandrii.
‒Musisiędać‒zawołałaMrs.Hedgebardzoenergicznie.‒Potoprzyjechałamdo
Hedgeville,żebywreszciezobaczyćcośgodnegowidzenia.Dampier,proszęnatychmiast
wydać
poleceniaJohnowi.Niechwyjedziezgarażuiczeka.Zapółgodzinyruszamy.
‒Słuchampanią.
‒Czekaj…Jeszczejedno.Nawypadek,gdybymiprzyszłaochotaprzenocowaćw
Aleksandrii,trzebabyzabraćtrochębielizny.Kittyspakujewalizę.
‒Wtakimraziejadołączęmałezawiniątko‒wtrąciłem,mającnamyśliprzyborydo
palenia.
‒CzyKittypojedziezpaństwem?
‒Whoteluprzydałabysię,alewdrodzemożebyćjakiśmężczyznapotrzebniejszyw
dzisiejszychanormalnychwarunkach.Niechbytakwózgdzieugrzązłnarozmokłej
drodze.
‒Maszrację,Andrzeju.Azatem,Dampier,wyznaczyciekogośzmęskiejsłużby.Niech
się
zarazzbierzeiJohnniechajzajedzieprzedbramę.
‒Wiem,proszępani.
‒Żebymtylkonieczekała
‒rzuciłajeszczezaodchodzącym,poczymzerwałasięzkrzesła:
‒Idęsięprzebrać.Ty,Andrzeju,biegnijspakowaćswojefajkiicocitamdoszczęścia
potrzebne.
Zapółgodzinystart‒mówiłazniezwykłymożywieniem,śpieszącwstronędrzwi.Na
odchodnympowiedziałazprogu:
‒Przeczuwam,żebędziemynaciebieczekali.
‒Janatomiastprzeczuwamcośwręczprzeciwnego
‒odparłemzhumoreminiepomyliłem
siębynajmniej.Przyszłomisięwynudzićwsamochodziekwadrans,zanimCecilywyszła
z
bramypałacu,azaniąmuskularnyMurzynzpłaskąwaliząwręku.Nie
mogłemsobieaniruszprzypomniećjegoimienia,anitwarzy,toteżzagadnąłemotowręcz
moją
towarzyszkę.
‒Nicdziwnego,żegonieznasz‒brzmiałajejodpowiedź.‒Jesttojedenztychsześciu
biedaków,którychwczorajprzyjęłamnasłużbę.
‒BójsięBoga!‒zawołałem.
‒Jeszczesześciunowych!Małojużmasztejhołoty?Ipoco,
poco?Jakieimdaszzajęcie,skorodotychczasowasłużbaniemanicdoroboty?
‒Wiemotyminieangażowałamtychnowychbynajmniejnadłuższyokresczasu,alena
przeciągpowodzi.SątowszystkoofiarywylewuMissisipi.Błąkającsiępookolicy,zaszli
tu,do
Hedgeville;prosilionoclegitrochęciepłejstrawy.
‒Acodalejzsobąpoczniecie?
‒spytałam.
Milczeliponuro,leczwyczytałamodpowiedźwichoczach.Zrozumiałam,żestanąsię
żebrakami,włóczęgami,możenawetplagącałejokolicy.‒Możecietupozostać,póki
wodynie
opadną.ZgłościesięnaraziedozarządcyDampiera;potemadministratorWalkerobmyśli
wam
jakąśrobotę‒powiedziałamidoprawdybyłamwzruszonaobjawamiwdzięcznościtych
powodzian.
‒A,jeślitak,toniepozostajeminicinnego,jakciępochwalić.Spełniłaśmiłosierny
uczynek
wobecbliźnich.
‒Którymisięwzupełnościopłaci,boreporterShafter,którytędyprzedpołudniem
przejeżdżał,przyrzekłzamieścićotymwzmiankęwrazzmojąfotografiąwpismach
nowojorskich,zramieniaktórychzwiedzaokolicenawiedzonepowodzią.Ach,niemasz
pojęcia,
Andrzeju,jaktoprzyjemniewidziećwporządnymczasopiśmieswojąpodobiznę,
zaopatrzoną
pochlebnąuwagą.Poprosturozkosz.
‒Hm,hm.Potymoświadczeniutwójmiłosiernyuczynekprzybladłmocno.
‒Czemu?‒spytałanaiwnie,lecztymczasemJohnwrazzMurzynemBobemprzytroczyli
walizędometalowejdrabinkiztyłuwozuipotężnylincolnruszyłwdrogę.
IV
DoAleksandriizajechaliśmyszczęśliwieprzedpiątą.Czekałanastuwiadomość,któradla
Cecilybyłaniemiłąniespodzianką.TamaponiżejBaycemiałabyćwysadzonaw
powietrze
dopierojutropopołudniu,gdyżniezdążonowysiedlićwszystkiejludnościzterenów,
które
miały,zostaćzalane.Mieszkańcytychokolicopuszczalibardzoniechętniesweosady,
utrudniali
zadaniewładzom,anawet,jakkrążyływieścipomiasteczku,niektórzyfarmerzystawiali
czynny
opóriustępowalitylkopodprzymusem.
‒Ktowie,czydojutrawieczórewakuacjabędziezakończona‒powątpiewałsceptycznie
usposobionywłaścicielrestauracji,wktórejwłaśnieprzebywaliśmy.
‒Wobectego,wracamydoHedgeville?
‒Nie‒rzekłaCecilystanowczo.‒Niewracamtam,choćbymiprzyszłotydzieńczekaćw
tejdziurze.
Przenocowaliśmywmałym,leczbardzoprzyzwoitymhoteliku.Okołodziewiątejrano
zszedłemnadół,zamierzajączrobićmałąprzechadzkęwstronęRedRiver.Wartobyło
przecież
zobaczyćprzedwysadzeniemwałutęrzekę,zagrażającąpotopemmałejAleksandriiitylu
innym
osadom.
‒Panjużwstał?‒zdziwiłsiękorpulentnywłaścicielzajazduizrobiłminieoczekiwaną
propozycję,którązaopatrzyłobjaśniającymwstępem:‒Nawczorajszymposiedzeniu
miejscowegokomitetuobronyprzedpowodzią(adokomitetunależąwszyscyprzyzwoici
mieszkańcyAleksandrii)postanowionomiędzyinnymidopomócwładzomwopróżnieniu
zagrożonegozalewemterytorium.Farmerzyzwlekają,niezdającsobiesprawy,żemogą
zginąć
jeszczetejnocy.Toteż,ktoniejestzajętyprzypodwyższaniugrobli,bierzekoniaiśpieszy
z
ostrzeżeniemdozaślepionychrolników.Radbymija,lecz,niestety,jestemtrochęzatęgi.
Żaden
końdługopodemnąniewytrzyma.Pojedziewięcmójsyn,Jasper.Urwisrwiesiędotego
od
świtu,ledwogoutrzymałem.Byłbyjuż
dawnopopędził,aleprzyszłominamyśl,żemożektośzgościzechciałbyzobaczyć
okolicę.Na
przykładpan.Bardzointeresującawycieczka.Końłagodny,miękkiwpysku,ujeżdżony
doskonale.Więcgdybypanzechciał…
Tuurwałzasapanygrubasekipatrzałrozmodlonymwzrokiemwmojeoczy.Domyśliłem
się
odrazu,żeniechodziłomuoto,bymnie,czyinnemugościowizjegohoteluzrobić
przyjemność
nadprogramowąprzejażdżką,leczpoprostuoto,żebysynalek,młodziansnadź
lekkomyślnylub
zgołanarwany,miałstatecznegotowarzyszawniezbytbezpiecznejeskapadzie.Bo
bezpieczna
niebyła.WszakżeRedRivermogłazadrwićzobliczeńinżynierów,jaktokilkakrotnie
uczyniław
ostatnichdniachjejstarszasiostra,groźnaMissisipi;mogłaprzerwaćwałyochronnew
jakimkolwiekpunkcie,nieczekającwyznaczonejgodzinyszóstejpopołudniu,mogła
zalać
nizinyiwytopićwszystko,nieoszczędzającczcigodnychczłonków„Komitetuobrony
przed
powodzią”,cwałującychzespóźnionymostrzeżeniemodfarmydofarmy.
Takibyłniewątpliwietokmyślimegogospodarza,anajlepszympotwierdzeniemtrafności
tej
opiniibyłyjegogorącepodziękowania,kiedybeznamysłuprzystałemnaprojektkonnej
przejażdżki.
‒Oddycham,proszępana‒mówił,oddychającrzeczywiście,jakparowóztowarowego
pociągu‒boprzyznamsię,żeJasperjesttrochę…nieobliczalny.Alekiedytaki
dżentelmen,taki
sportsmenznimpojedzie,mogębyćspokojny.Serdeczniepolecammegochłopca
pańskiej
opiece…Jasper!‒huknąłgromkowstronęstajni:‒Panjesttakuprzejmy,żechceci
towarzyszyć.Podziękuj,trutniu.
Niepowiem,żeby„truteń”sięzbytniokwapiłdookazaniamiwdzięczności.
‒Kiedypojedziemy?‒burknął.‒Każdaminutamożeocalićżyciekilkuludziom.Trzeba
byłowyruszyćoszóstej,jakchciałem
‒mruczałpodnosem,niezważającnapioruny,jakiemu
słałyojcowskiespojrzenia.
‒Choćbyzaraz
‒odparłemwodpowiedzinaoficjalnączęść
przemówienia.
‒DoskoczętylkopowiedziećMrs.Hedge,żeodjeżdżam.
Spotkananapiętrzepokojówkaoświadczyłami,iżCecilyśpismacznie.Wobectego
pozostawiłembilet,naktórymnapisałemkrótko:
Cissy
Korzystającznadarzającejsięsposobności,jadękonnozwiedzićokolicę.Wrócęwkażdym
razie
dośćwcześnie,abyujrzeć„anevertobeforgottenspectacle”,jakimwedługCiebiema
być
wysadzeniegrobli.
Andrzej.
‒Jestemgotowy‒oznajmiłemgrubasowiijegolatorośli,cozestronypierwszegozostało
przyjętenowymokrzykiemuznania,azestronydrugiegonieartykułowanympomrukiem.
‒Kowbojmógłbysięczegośodpananauczyć‒brzmiałpożegnalnypeangospodarzana
mojącześć,gdyzgrabniewskoczyłemnagrzbietłagodnego,alediablowysokiego
wałacha.
Jasperpatrzyłzbokukrytycznymokiemnamojepopisyhippiczne.Potemtrąciłpiętami
swego
rumakaiobakonie,snadźnawykłedowspólnychwyjazdów,ruszyłyostrozmiejsca.
‒Awracajcieprzedpiątą.Oszóstejwysadzątamę!‒dobiegłmnieostatniokrzyk
gospodarza.
WydostawszysiępozaobrębnajdalejwysuniętychzabudowańAleksandrii,jechaliśmy
kłusa
polnądrogąwkierunkupołudniowo-wschodnim,mniejwięcejrównolegledotoru
kolejowego.
‒Dokądprowadzitalinia?
‒zagadnąłem,pragnącjakośzagaićnieklejącąsięrozmowę.
‒DoNowegoOrleanu.
‒AledoNowegoOrleanustądchybabardzodaleko?
‒Dosyć.Będziejakieś180mil‒brzmiaładrugaspartańskaodpowiedź,poktórejznowu
nastąpiłodłuższemilczenie.Konwersacja
zupartymmrukiemrwałasięszybko,mogłemwięczcałąswobodąobserwowaćmijaną
okolicę.
Jakokiemsięgnąć,ciągnęłysięjeziorka,płytkiestawy,stawki,kałuże.Polakukurydzy,
zbóż,
ryżu,wyglądałyjakmoczary.Młode,niskiejeszczeźdźbławyrastaływprostzwody,
wzdychając
melancholijniedonieba,abyprzymusowejiprzydługiejkąpielirazwreszcienadszedł
koniec.
Nieprzeczuwałybiedactwa,żeostatnirazsłońceoglądają,żejeszczetejnocyprzeorzeje
straszliwypług,ważącymilionyton,iprzysypiegrubąwarstwąmułu,naniesionegoze
Stanów
Teksas,Oklahoma,amożezdalsza,bozkredowejwyżynyLlanoEstacado.
Rowami,biegnącymiwzdłużnaszejdrogi,płynęłymałe,leczrwącestrumyki.Płynęły
równo
znami,szemrzącuparcieswepogróżki:„Myjeszczenic.Mysłabe,alepoczekajcie!
Przyjdątu
nasistarsibraciaisiostry.Wówczaszobaczycie!”.Wodaowychstrumyczkówbyłamętna,
brudnożółta.Natrafiwszynasilniejszyspadek,splatałasięwmisternewarkocze,akiedy
koryto
rozszerzałosięmiejscami,robiłasięniezmiernieważnaisunęłapowoli,dostojnie,całą
szerokościąswejobrzeżnejdrogi,nibykorpulentnajejmośćzprowincji,którejkażdy
chodnikza
wąski,gdywnowejkieccewracawniedzielęzkościoła.Gdzieniegdziestrumykiobu
rowów
łączyłysięzsobąpoprzezjezdnię;gdzieindziejmostkówbrakowało,amałystawekczaił
sięna
środkudrogi,zasłaniającbrudnymimętamipułapkę,jakąstanowiłdół,powstałyz
pogłębieniai
rozszerzeniadawnegopotoku.WówczasJasper,jadącyprzodem,przesadzałrów,jaza
nim,i
objeżdżaliśmyzdradliwemiejscamniejszymlubwiększymłukiem.Wówczaskopyta
naszych
wierzchowcówgrzęzływrozmokłejdarni,pozostawiającposobiegłębokowyryteślady,
które
natychmiastzachodziływodą.
Wpewnymmomencieposłyszałemwarczeniesilnika.
‒Samolot‒rzekłem,szukającjegokonturówwzłymkierunku.Mójmilczącytowarzysz
wskazałdłoniąnaprawo:
‒Tamleci.JakbyodOakdale.
Okolicabyłacałkiempusta.Dotejporyniespostrzegliśmyżywegoducha.Toteżwidok
dwóchsamotnychjeźdźcówwtejbagnistejpustynimusiałzdziwićlotników,bozniżyli
znacznie
lot,kuniemałemuprzestrachowinaszychkoni,zatoczylidwakoliskaisypnęlizgóry
garść
kartekpapieru,którezatrzepotaływsłońcu,jakpierzchająceprzedjastrzębiemgołębie,iz
wolna
opadałykuziemi.
Niezwalniającbiegu,pochwyciłJasperzręczniejednątakąkartkę,arzuciwszyokiem
pobieżnie,podałmijąbezsłowa.Byłatoulotka,zawierającaostrzeżenie,żedzisiajo
godzinie
szóstejpopołudniuzostaniewysadzonypołudniowywałochronnywpobliżuBayce,i
wezwanie
domieszkańcówmiejscniżejpołożonych,abynatychmiastuciekalizzagrożonegoterenu.
HydroplanodpłynąłwstronęAleksandrii.Znowusunęliśmywmilczeniuwśród
monotonnych
mokradeł,wśródjednostajnegochlupotaniawodypodkopytamiwierzchowców,
współczującw
duchuniedoliplantatorówbawełnyitrzcinycukrowej,którejdużepołaciedefilowały
terazpo
obubokachnaszejdrogi.
Okołodwunastejwpołudniedotarliśmydojakiejśopuszczonejprzezmieszkańcówosady;
Jasperwybuchnąłgniewemi(ocudzie!)przemówił:
‒Tyledrogiczłowieknadłożyłnadarmo.Gdybymbyłwiedział,żetychtujużostrzeżono,
popędzilibyśmyprostodoKinsley.
‒Odrobimytozapewne
‒wtrąciłem.
‒Odrobimy,odrobimy,hm…Stądbędziepółtorejgodzinyjazdy.
‒AzKinsleydoAleksandrii?
‒Wprostejliniidwieipółgodziny.
‒Razemcztery.Liczączgodzinkęnadwaodpoczynkidlakoni,przybędziemynaczasz
powrotem.
‒Dobrzetomówić,jaksięnieznastaregoBarkera.
‒Cóżtozajeden?
‒WłaścicielfarmyKinsley…O,ciężkibędzieorzechdo
zgryzienia,żebyskłonićstaregodziwakadowyjazduzdomu.Tydzieńtemutłumaczyłem
mu
przeztrzygodzinyibezskutku.„Dwadzieścialattutajmieszkam”,mówił…„anigdy
jeszcze
powódźdoKinsleyniedotarła.Animisięśniłowyjeżdżać”,mówił.
‒Możejednakwyjechałwciągutegotygodnia?
‒Nie…Napewnonie.Miałemwiadomość‒bąknąłJasperdziwniezmieszany.Potem
syknąłprzezzaciśniętezęby:
‒Musidziśwyjechać,żebymgomiałsiłązdomuwyciągnąć.
‒Tomożepańskikrewny?
‒Jakitamkrewny‒odburknąłopryskliwieiponowniezamknąłsięwsobie.Ale
widocznie
przyszłomunamyśl,że,gdyprzybędziemydoKinsley,dowiemsięitak,jakiewięzy
łączągoze
zdziwaczałymfarmerem,że,cogorsza,mogęsobiepozwolićnaniewłaściweuwagi,
wobec
czegouznałzastosowneuchylićprzedemnąrąbkazasłony.Mruknąłtedy,spuszczając
oczyku
ziemi:
‒Barkermasiostrzenicę,którajest…mojąnarzeczoną.
‒Aaa,terazrozumiemwszystko‒rzekłemzhumorem,ubawionyszczerzejegominą.Bo
widoktegodryblasapodwąsem,przyznającegosięzzakłopotanąminą,zewzrokiem,
wstydliwie
wbitymwziemię,żemaswojąbogdankę,byłdoprawdyzabawny.Lecz,posłyszawszy
moje
słowa,dźwignąłgłowęispojrzałmiwoczywyzywająco:
‒Coznaczy,żeterazpanwszystkorozumie?
Przyszłaminagledziwnachętkapodroczyćsięzzakochanymmłokosem.Odpaliłemwięc
z
miejsca,starając”sięzachowaćsztucznąpowagę:
‒Choćbyto,żeniechciałpan,abymmutowarzyszyłwdzisiejszejwyprawie.Cotu
ukrywać:bałsiępanpoprostu.
‒Jasiębałem?‒wrzasnął,ażkońprzysiadłnazadzie.‒Kogo?Amożepana,co?Ha,ha,
ha,ha!Lubiętakichzarozumialców,coprzypuszczają,żenaichwidokkażdadziewczyna
zapomnioswoimchłopcu!Nie,panie!Juanadotakichnienależy.
‒Juana?Cóżtozacudacznenazwisko?
‒udawałemnaiwnego,
chcącmłodzieńcapociągnąćzajęzyk.Jakożzmierzyłmniewzgardliwiespojrzeniem.
Rzekł:
‒Nietrudnopoznać,żepannietutejszy.Juanatoimię,nienazwisko.WymawiasięHuana,
choćpiszesięJuana,podobnie,jak„donJuan”brzmiwwymowie„donhuan”.
Tomusięudało.Przymówiłmiszpetniezowym„donżuaństwem”.Wzrastającaprzekora
skłoniłamniejednak,bypozostaćwtejnarzuconejzresztąroli.
‒Więcpowiadapan,żeseñoritaJuananienależydotakich,którymmożnazawrócić
główkę
odpierwszegowejrzenia?Hm,jeszczemisiężadnadotejporynieoparła.Korcimnie
spróbować.
‒Niechpanalepiejniekorci!‒krzyknąłzpasjąispiąłkonia,przerywającwtensposób
słownąutarczkę,któramniepysznieubawiła.Oczywiście,żeaniniebyłemnigdy
pożeraczem
sercniewieścich,aniwkonkretnymwypadkuniemiałemżadnychzaborczychzamiarów
wobec
jegojakiejśtamJuanyczyHuany,zapewneprzeciętnejsobieileciwejbrzyduli.Skąd
doszedłem
downiosku,żejegobogdankamusibyćzarównoleciwa,jakibrzydka?Otonapodstawie
dwóch
starychprawideł,zktórychpierwszestwierdza,żemłodzieńcywwiekuJasperapadająz
reguły
ofiarąspóźnionychafektówdam,rozpoczynającychjesieńswegożycia,ergojego
wybrankamusi
byćstara,adrugiestwierdzaniemniejpewnie,żewszystkiestareHiszpankisąbrzydkie,
aż
przykrospojrzeć,ergojegobogdankajesttakżebrzydulą.
TakwięcbiednyJaspercałkiemniepotrzebnielękałsięrzekomegorywalaitymbardziej
niepotrzebniewywierałzłośćnaswoimwierzchowcu,zmuszającgodocwału.Widząc,że
sięode
mnieoddalazkażdąsekundą,pośpieszyłemwjegoślady,choćkoniowinależałsię
uczciwiejakiś
kwadranswytchnienia.
Opuszczonaosadapozostałaniebawemwtyle.Pozostałyzanamischludnedomki,
porzucone
napastwężywiołu,młodedrzewkaowocowe,starannieutrzymaneogródki,pola,łąki,
pastwiska.
Spozierałazanamizniemymwyrzutemwieżyczka
protestanckiegozboruizamarływbezruchuczworoskrzydływiatrakwspólnejstudni
osady.A
potemznikłowszystko,przysłonięteskąpymlaskiem,ipozostałotylkowspomnienie
opuszczonejprzezmieszkańców,jakbywymarłejwioski,wspomnieniestajen,chat,
stodół,
spoglądającychsmutnienadrogęszerokorozwartymioczamiwrót,bram,drzwi,okieni
wspomnienie,którenajgłębiejwżarłosięwpamięć:wielki,starypies,co,choć
spuszczonyz
łańcucha,choćwabionyokrzykamiprzezemnie,aprzedtemzapewneiprzezswegopana,
był
zbytdumny,abyuciekać,jakinni,iprzeniósłśmierćnawłasnychśmieciachponad
niepewną
tułaczkężebraczą.Choćszybkibiegkoniaspowodowałpozostawieniezanamidużego
szmatu
przestrzeni,choćrzadkiedrzewazagajnikaprzysłoniływszystko,widziałemwciążjeszcze
poczciwąmordęzrezygnowanegokundlaiwciążjeszczesłyszałemjegoponurewycie,
którym
żegnałnasnaodjezdnym.
Okołogodzinypierwszejdopędziliśmytylneszeregidługiejkarawanyuchodźców.Byłto
widokbodajżejeszczebardziejżałosnyodwidokuopuszczonejosady.
Ogonwyciągniętejwbajecznegowężakolumnytworzyłyzaprzęginajsłabsze.
Wychudzone
koniskaustawałycochwilę,ciągnączasobąciężkiebrzemięwozównaładowanych
kopiasto
sprzętemgospodarskim,meblami,pościelą,klatkamizdrobiemiBógwie,czymjeszcze.
A
spomiędzytychspiętrzonychgratów,kiwającychsięnawszystkiestrony,spadającychi
podnoszonychzgościńca,wyjrzałaniekiedypobladłatwarzstarcalubstaruszki,
żegnającej
łzawymokiemopuszczonąwoddaliwioskę.Czasemznówjasnegłówkidzieci,
nieświadomych
niebezpieczeństwairoześmianychbeztrosko,zabieliłysięnaszczycietakiejruchomej
stertylub
innymrazembolesnyjękchorego,któremukażdeszarpnięcieprymitywnegoekwipażu
przyczyniałonowychcierpień,zagłuszyłnakrótkimomentposępneskrzypienieciężkich
kół
drewnianych.
Kiedywyprzedzałemósmy,czydziewiątyzaprzęg,liczącodkońcakarawany,kawalkada
stanęławmiejscu.Cośzatrzymałoją
wpochodzie,akażdyzunieruchomionychwozówzmuszałdoprzystanięcianastępne,
gdyż
wąskośćpolnejdrogi,obrzeżonejpoobustronachgłębokimirowamizpłynącąwodą,nie
pozwalałanawyminięcietakiejprzeszkody.Dlajeźdźcazaledwiewystarczyłomiejsca,
alenigdy
dlaszerokiegowozu.
Słyszącgłośneprzekleństwa,złorzeczenia,okrzyki,przecisnąłemsięwąziutkąścieżką
pomiędzyzaprzęgamialewymrowemprzydrożnymidotarłemniebawemdowozu,który
zatarasowałdrogę.Ponadgłowystłoczonejgromadkiwystrzelałrazporazbatizdrugiej
strony
żółtykoniecgrubegobambusa,poczymspadałyrównocześnienakogoś,czynacoś,
czegow
pierwszejchwiliniemogłemdojrzeć.
Stanąłemwstrzemionachizobaczyłemleżącegokonia,apodrugiejstroniedyszla
rozkraczonąkrowę,spoglądającązestoickimspokojemnamęczarniębiednego
towarzysza
niedoli.Bestiewludzkiejskórzekatowałyosłabionąszkapęzwyrafinowanym
okrucieństwem,
dojakiegotylkoczłowiekjestzdolny.
Podjechałembliżeji,obrzuciwszyprzelotniespojrzeniemstosładunków,piętrzącychsię
na
owymwozie,zrozumiałem,żetusilny,zdrowykońmiałbydorobotyażnadto,aco
dopiero
wychudzone,chorekonisko,dlaktóregopomoczaprzężonejobokkrowymusiałaznaczyć
mniej
więcejtyle,codlazagryzanegoprzezpsyzającaplatonicznewspółczuciejegomałżonki,
dygocącejzestrachuwkrzakach.
‒Długojeszczebędziemystali?‒warknąłjakiśbrodacz,cowywołałocałąlitanię
podobnychokrzyków:
‒Niedalekozajedziemy,jadączawami,Billy!
‒Ztakązdechłąszkapątrzabyłozostaćnasamymkońcu,niezawadzaćinnym!
‒Skąpiliściejejpaszy,terazmacie!
‒Niedowleczemysięnawieczórdowyższychokolic!
‒Aoszóstejmająpuścićwodę!
‒Słuchajcieno,Billy.Takniemożna,żebyinniprzezwasskóręnarażali.Jaknieruszycie
zarazzmiejsca,tozepchniemy
waswrówibywajciezdrowi!
‒Stevendobrzegada.Zepchniemycię,bratku!
‒Maszpięćminutczasu.
‒Icóżztego,żemupięćminutdajecie?Ujedziezćwierćmiliiznowunaszakituje.
Lepiej
odrazuznimskończyć!
‒Spójrzcietylko,gdzietamcijużodjechali.
Wszystkiegłowywyciągnęłysięwtęstronę,skąddochodziłoskrzypieniekół
poprzednich
zaprzęgów.Odległośćwzrosłatymczasem,cowytrąciłozrównowagidosyćspokojnych
dotej
porytowarzyszyBilla.Terazrozpętałasięburza.Jedniokładali,kopaliikłulinieszczęsne
zwierzę,inniłajalijegowłaściciela,grożąccorazdobitniej,żezepchnągozdrogi,jeśli
natychmiastnieruszyzmiejsca.
‒Stulciegęby‒wrzasnąłzrozpaczonyBill.‒Czyniewidzicie,żemiłapazwisłaod
waleniatejznarowionejkobyły?Zamiasturągać,pomóżciemilepiej.
Pomoglimuiwspólnymisiłamipostawiliszkapęnanogi.
Słaniałasię,oparłabokodyszelisąsiadkękrowę,apotściekałzniejstrugami.
‒Terazzakoła!
Dziesięćrąkchwyciłozaszprychy,drugichdziesięćspoczęłonapodkulkachinatylnej
ściancewozu.
‒Razem!Hej,rrrraz!
Rozległsięświstbata;gęsterazyposypałysięnakoniaiogłupiałąkrowę,wózruszyłz
miejscazedwakroki,leczstanąłponownie,gdyżkońupadłnaziemię,tymrazemna
drugibok.
MściwawściekłośćBilladoszładozenitu;ciężkimbuciskiemkopałleżącezwierzę,gdzie
popadło,nieoszczędzającnawetgłowy,akiedyzebranitowarzyszeuradzilijednogłośnie
zepchnąćwóznatychmiastzdrogi,katwpadłwprawdziwyszałiwnetpyskbiednego
męczennikaprzedstawiałjednąkrwawąranę.
‒Cóżcitopomoże,człowieku?‒rzekłem,panującztrudemnadsobą,byniewybuchnąć
i
niesprawićoprawcypodobnegolania.
‒Atobiecodotego?
‒odburknął.Tomójkoń.Mamprawozabićgonawet!
‒Aleniekatować!
Tymczasemwłaścicieledalszychzaprzęgówprzystąpilidowykonaniawydanegoprzez
ogół
wyroku.Odprzęglikrowę,odpędzilijąkilkanaściekrokówdalej,ściągnęliprzemocąz
naładowanegowozużonęBillaijegodzieciarnię.
‒Comożeciezabraćnaplecy,tozabierajcie,resztadowody!‒ogłosiłbarczystySteven,
czyliStephan,wśródrozdzierającegouszylamentuposzkodowanejrodziny.
Ktośzrzuciłnagościniecdwakuferki,ktośodczepiłklatkęzdrobiem,uważającsnadź
dróbza
najcenniejszączęśćruchomegodobytkupowodzian,ktośinnywreszcierzuciłaktualne
pytanie:
‒Acobędziezeszkapą?Możesiępowleczebezciężaru.
‒Niewidzisz,żenanogachniemożeustać?
Przeciętopostronkiiwspólnymwysiłkiem,mimoczynnegooporumałżonkiBilla,
zepchnięto
wehikułtyłemdorowuztakimrozmachem,żezadarłdyszeldonieba,auderzony
równocześnie
zbokusilnymprądemstrumienia,runąłnadrugibok,czyniączaporęwodzie,którateż
natychmiastwystąpiłazbrzegówizaczęłazalewaćdrogę.
Farmerzypobiegliczymprędzejdoswoichzaprzęgów.
‒Nabokztąszkapą!‒krzyknąłwoźnicapierwszegowozu,jadącpośpiesznieprzez
zalany
odcinekdrogi.
Billyrazjeszczespróbowałszczęścia,leczzpodobnymjakprzedtemwynikiem.Potemz
pomocąkilkuwieśniakówodciągnąłbezsilnezwierzęnasamąkrawędźsuchejprzestrzeni,
zdzieliłjewzębyostatnimpożegnalnymkopniakiemizepchnąłdorowugrzbietem
naprzód,aż
nogizadarłowgórę.
Drogabyławolna.
Jedenwehikułzadrugimprzebywałgładkozalanyskrawekziemi,śpieszącsię,byodrobić
straconyczasidopędzićwłaściwąkarawanępowodzian.Ktoślitościwszyprzygarnąłna
swój
wózdzieciBilla,innyjegożonę,trzecidwakuferkizrzeczami,ana
samymkońcuwlókłsięBilly,ciągnącnapostronkukrowę,zerkającąciekawiewstronę
zimnego
grobuumęczonejkobyły.
Obejrzałemsięrazjeszcze;krótkimspojrzeniemobjąłemzatopionywózfarmera,jego
graty,
unoszoneprądemwkierunkuprzeciwnymodtego,wjakimdążyłakawalkadapowodzian,
zalaną
jużdoszczętniedrogę,inagle,tużobokobalonegowozu,którywylewprzydrożnego
potoku
spowodował,ujrzałemzmoczonyłebszkapy,wychylającysięznurtów.Mójwzrok
spotkał
przerażonespojrzeniejejwielkich,poczciwychoczu,wktórychtrwogaprzedśmiertna
walczyłao
lepszezrozpaczliwąchęciążycia,zniemąprośbąoratunek.
Niemogłemdłużejpatrzeć.Trąciłempiętamimegowierzchowcaipopędziłemza
oddalającą
siękarawaną.Jasperwyprzedziłmnieprzeztenczasmożeopółmili,aprzecieżmiałem
sięnim
opiekowaćwmyślniewypowiedzianegogłośno,niemniejgorącegożyczeniamojego
gospodarza
zAleksandrii.
V
Jasperazatrzymaływpochodziestadabydłaiowiecfarmerów,którepędzononaprzedzie,
wyciągniętejwdługiegowęża,kolumny.Dziękitemudogoniłemgowciągukwadransai
odtej
chwilinierozłączaliśmysięażdoKinsley.
Nieuszłomejuwagi,żenawidokbudynkówfarmyBarkerastraciłmójtowarzyszcałą
swą
buńczucznąpewnośćsiebieiminęzrobiłdośćniewyraźną.
Pomyślałemsobie:‒Marespektprzedfarmeremlubmożeprzedjegosiostrzenicą.Ha,
srogi
babsztylmusibyćztejseñorityJuany.
Wotwartychwrotachobejściaspotkaliśmywładcęokolicznychplantacji,pólipastwisk,
AllanaBarkera.
Byłtomężczyznarosłyjâkdąb,wybitnieprzystojny,trochę
szpakowaty,owłaściwymrolnikomszczerymwejrzeniuoczu,któremiałykolorbłękitnyi
odbijałyżywoodciemnobrązowegotłasilnieopalonejtwarzy.
‒Hallo,Jasper!‒huknąłnacałegardło.‒Czyznowuprzybywaszzzamiarem
przekonywaniamnie,żepowinienemuciekaćprzedurojonymniebezpieczeństwem
powodzi?
Szkodaczasuwtakimrazie,alewstąp,chłopcze.Znajdziesiędlaciebieszklaneczka
wina.O,
widzę,żetymrazemsprowadziłeśsobieposiłki.Witaj,gościu,wskromnychprogach
Allana
Barkera!‒zwróciłsiędomnie,akrzyczałtakgłośno,żeodrazupostawiłemsobie
pytanie,czy
niezgłuchymsprawa.Przekonałemsięrychło,iżnie.Barkermiałsłuchznakomity,lecz
przywykłszywswymzawodziedoustawicznegopodnoszeniagłosu,niepotrafiłcicho
rozmawiać.
PierwszemuspotkanemuNegrowipoleciłodprowadzićnaszekoniedostajniiwiódłnas
do
domumieszkalnego,gawędzącpodrodzeonowinach.
‒Strasznapogoda,co?‒narzekał.‒Jakieżzbioryosiągniemywtymroku,jeślibędzie
tak
dalejlało.
‒Awłaśnie‒podchwyciłskwapliwieJasper.‒Tegorocznezbiorymożnauważaćza
przepadłewczterechpołudniowychStanach,połowaLuizjanystoipodwodą,ato
przecież
jeszczeniekoniecnieszczęść.DzisiejszewysadzenietamynaRedRiverzatopiznowu
kilkanaścietysięcyakrów.
‒Aha,innymisłowy,uciekaj,Barker,boKinsleybędziezalaneladachwila.Ho,ho,mój
chłopcze.Sprytnieśsobiewodęnawłasnymłynpuścił,aleniemniebraćnato.Krokiem
sięstąd
nieruszę.
Jasperrzuciłmibłagalnespojrzenie;zrozumiałemjegotreśćiczymprędzejzabrałem
głos:
‒Źlepanrobi,Mr.Barker,niesłuchającradtegomłodzieńca.Wszyscyuciekająztych
stron,
niechcącsięnarażaćnapewnąśmierćwnurtach.Jadąctutaj,spotkaliśmycałekarawany
uchodźców.
‒Jakto?Moisąsiedziopuścilifarmy?
‒Codojednej.Niktniepozostał.
‒Głupcy!‒wybuchnął.‒Nigdyjeszczepowódźniedotarławtestrony.Głupcy!Będąsię
włóczyć,żebraćwokolicy,będąciężaremdlainnychfarmerów,atymczasemzłodzieje
splądrują
doszczętnieopuszczonewioski.JazKinsleysięnieruszę,boniewidzężadnejpotrzeby;
rozumiesz,Jasper?
‒Tak,tak‒bąknąłwroztargnieniu,niesłysząclubnierozumiejąctreściwyrzeczonych
ostatniozdań;jegospojrzeniabiegałygorączkowoodjednegooknadodrugiego,
wypatrując
kogoś;czyżtrudnoodgadnąć,kogo?
‒Skorośmirazprzyznałrację,niezaczynajwięcejztejsamejbeczki‒rzekłgospodarz,
wyzyskującchytrzenieuwagęmojegotowarzysza.‒Pewnościedobrzegłodni?‒zagadnął
po
chwili,akiedyskwapliwieprzytaknąłem,przywołałstarąMurzynkęidałjejjakieś
polecenie,z
któregopochwyciłemdwaelektryzującesłowa:„kurczęta”oraz„szparagi”.
Jasperniepodzielałmoichzachwytów.Przemierzałnerwowymkrokiemcałądługość
prymitywnieumeblowanejjadalni,zatrzymywałsięprzyzamkniętychdrzwiach,jakby
nadsłuchując,znowurozpoczynałgorączkowąwędrówkędokołastołu,ażwreszcie
wypalił
prostozmostu:
‒GdziejestMissJuana?
‒Gdzie?Czyjawiem?Pognałakonnowlas,alewktórąstronę,tojejtylkowiadomo‒
brzmiałaniewesoładlazakochanegomłokosaodpowiedź.
Godzinępóźniejzasiedliśmydostołu,kurozpaczyJaspera.Biedakwierciłsię,jakowad,
żywcemnabitynaszpilkę,niejadłprawieniciodpowiadałnieprzytomnie,zerkająctylko
wciąż
nazegarek.
‒Mr.Barker‒rzekłwkońcuznagłymwybuchemstanowczości.‒Trudnonampanastąd
zabieraćprzemocą.
‒No,myślę.
‒Alebyłobyzpańskiejstronyegoizmemi…i…
‒Okrucieństwem…
‒Tak,byłobyokrucieństwemnarażaćnaniechybnąśmierćMissJuanę…
‒Oczywiście,oczywiście
‒potakiwałAllanBarkerzuśmiechem.
‒Skoropanniechceusłuchaćzdrowejrady,niechonasięprzynajmniejocali.
‒Niemamnicprzeciwkotemu.Owszem,niechjedziezwami.Zakilkadniwrócituna
powrótizastaniewszystkotak,jakdzisiaj.Przekonasięwówczas,ktomiałsłuszność:czy
jej
wuj,czyświetnykomitetobronyprzedpowodzią,któregoczłonkowie,mającniecoza
dużo
wodywgłowach,straszącałyświatniebezpieczeństwempotopu.
Jasperprzełknąłgładkotępigułkę,ucieszonyoświadczeniem,żeJuanamożeznami
odjechać.
‒Jeślisamazechce
‒zastrzegłsięgospodarz.
‒Zechcenapewno.Jużjająprzekonam.Zobaczypan.Aterazchciałbymjąjak
najprędzej
odszukać.Boże,tojużtakpóźno
‒wykrzyknął,zrywającsięzmiejscaztakimtemperamentem,
żekrzesłorunęłonapodłogę.
Wyszliśmywtrójkęprzeddom,gdyżBarkerofiarowałsięodprowadzićnasażpodlas,w
którymprzedtrzemagodzinamipodobnoznikłapannaJuana,zapalonymyśliwyw
spódnicy.
‒Tamseñoritapojechać‒twierdziłjedenzespotkanychsłużących;Barkerwysłałgo
natychmiastponaszewierzchowcei,kuzdenerwowaniuJaspera,szedłcorazwolniej,
zmuszając
nasdozrównaniaznimkroku.Takdotarliśmydolasu,którybodajczynatęnazwę
zasługiwał,
jakożebyłownimwięcejpotężnychkrzewóworazkępgęstosplątanychkrzaków,niż
drzew.
Drożyna,którąszliśmyrozdwajałasięzaraznawstępienagłównąodnogę,biegnącą
prosto,ina
zarośniętąścieżkę,wrzynającąsięwgąszcz,wkierunkupołudniowo-wschodnim;obie
były
poznaczonelicznymiodciskamipodków,toteżidącyprzodemJasperstanąłwnetna
rozdrożu,
spoglądającbezradniewjednąidrugąstronę.
‒Jakpanmyśli,którędypojechała?
‒spytałnieśmiało.
AllanBarkerpochyliłsięiprzezchwilębadaluważnieślady.Kiedypodniósłgłowę,
dojrzałemzłośliwyuśmieszek,pierzchającywłaśniezjegowarg.
‒Nieulegawątpliwości,żetędy,prosto
‒odparł.
‒Aleczynapewno?
‒Ba,tojużzadużoodemniewymagasz,młodyczłowieku.Powiedziałem:tędy
pojechała,
leczręczyćniebędę.
‒Wtakimrazie‒zdecydowałJasperszybkoinadertendencyjnie
‒musimysięrozdzielić.
Japojadęprosto,apantądrożyną.
Niepytającmnieozgodę,pośpieszyłnaprzeciwNegra,któryszedłkunamzkońmiod
strony
farmy,wskoczyłnagrzbietswegowierzchowcaipognałgłównądrożynąwgłąblasu,a
mijając
nas,zawołałpodadresemBarkera:
‒NiechpankażespakowaćrzeczyMissJuany.Niemamywieleczasu.
‒Znajdźjąnajpierw,wariacie‒odburknąłfarmer,widzączaś,żeniekwapięsiędo
wzięcia
udziałuwszukaniujegosiostrzenicy,spytał:
‒PanniemazamiarupójśćwśladyJaspera?
‒Oczywiście,żenie.Ścieżkąniepojadę,boipoco?Żebysiębłąkaćbezcelupolesie?
Przecieżtędypojechała,jakpansammówił.Mógłbymwięctylkopopędzićzapanem
Jasperem,
alepytanie,czymłodzibylibyzadowolenizmegotowarzystwa.Niechsobiegruchają,jaz
panem
zostanę.
Gospodarzzmrużyłleweoko,robiącminęzarównochytrą,jakfiluterną.
‒Ajeślipanupowiem,żetennarwaniecposzedłfałszywymtropem?‒rzuciłemszeptem,
jakgdybynasktośmógłpodsłuchaćwpustymlesie.
‒Jaktofałszywym?Mówiłpan…
‒Mówiłemprawdę…Onajechałatędyprosto,ale…wczoraj,he,he,he,he!…
Najświeższe
śladytylkotuwidzę.
Tuwskazałnaskośniebiegnącąścieżynęiznowuzacząłchichotać,niesłychanie
zadowolony
zfigla,jakiegospłatałJasperowi.
‒Zanimonjązobaczy,będziejużpowysadzeniutamyiprzekonaciesięwszyscy,jak
bezpodstawnebyływaszealarmy.Tuwodanigdyniedo…
AllanBarkerurwałwpółsłowa.Ujrzałmężczyznę,którybiegłodfarmywnasząstronęi
gestykulowałzawzięcie.
‒Musiałozajśćcośpoważniejszego‒mruknął‒skoroflegmatycznyDavypędzina
złamaniekarku.
‒Topańskiczłowiek?
‒spytałem.
‒Tak.Pilnujetychczarnychpróżniakówprzyrobocieizastępujemnie,ilekroćwyruszam
na
polowanie,bozresztąnigdynieopuszczamKinsley.
Takrozmawiając,szliśmynaprzeciwbiegnącegoekonoma,czyjaknazwać„urząd”,który
w
farmieBarkerasprawował.
Zetknęliśmysięteżniebawemtużpodlasem.
‒Cotamnowego,Davy?
‒Panie,Czarniuciekająikradnąnapamiątkę,copodrękęwpadnie‒wyrzuciłzsiebie
jednymtchem,aotarłszypotzczoła,ciągnąłdalejzdyszanymgłosem:‒Ledwiepan
odszedł,
podjechałkonnodomiejscagdziedzisiajpracowaliśmyjakiśMurzynizacząłcośszybko
szwargotaćwichprzeklętymjęzyku.Domyślamsię,żegadałimoniebezpieczeństwie
powodzi,
któramadojśćażtutaj.Możesięmylęzresztą‒dodałszybko,widzącgniewne
zmarszczkina
czoleswegochlebodawcy.‒Faktfaktem,żeporzucilirobotęnatychmiastipolecieli,jak
stado
wariatów,dobaraków.Niemogłemnadążyćzanimi,anamojeperswazjeniezwracali
żadnej
uwagi.Toteżpostanowiłempanauprzedzićijestem.
‒Aoni?
‒Większośćjużuciekła,aleinnirozbieglisiępowszystkichbudynkachfarmy.
‒Ikradną,bandaprzeklęta,co?
‒warknąłBarker,przyśpieszająckroku.
Jakbywodpowiedzizabrzmiałydwasuchetrzaskigdzieśspozabudynkumieszkalnego.
Ktoś
wystrzeliłdwukrotniezrewolweru.
‒Jużjaichposkromię!
Twarzfarmerastałasięwproststraszną,gdyrzucałtępogróżkę.Zrewolweremgotowym
do
strzału,biegłnaprzedzie,zanimDavy,potemja,anakońcuMurzyn,który
przyprowadził
wierzchowce.
Nagleprzystanął.Przypomniałsobiezapewne,żeJuananiespotkazakochanegowniej
młodzieńca,natomiastmożesięłatwonatknąćnajakąśgrupęzrewoltowanychNegrów.
‒Gdybyichujrzałauciekającychiunoszącychjakieśrzeczyzfarmy,doszłobydo
starcia…
Juanajestogromniekrewka;zarazzabrońchwyta‒dokończyłgłośnoswąmyśl.
‒Niechpan
śpieszynaprzeciwniej,niechjąpanprzyprowadzi‒rzuciłjeszczeprzezramięipopędził
w
stronędomu.
‒Hm,tammożedojśćdogwałtownychscen;lepiejsiędotegoniemieszać‒
monologowałem,odbierajączrąkczarnegosłużącegocuglemegowierzchowca.‒
Spróbuję
odszukaćkrewkąJuanę;potoostatecznietuprzyjechałem,abyostrzec,kogosięda,przed
wylewem.Ratujmyprzynajmniejją,skorotenHerkulesuparłsiętutajpozostać.
Dotarłszydomiejsca,gdzieleśnadrożynarozdwajałasięnagłówną,prostobiegnącą,ina
skośnąodnogę,wparłemkoniawwąskiprzesmykpomiędzygęstekrzewyijechałem
kłusaową
pozarastanąścieżką,trapiącsięwmyśli,copoczną,jeśliitaścieżynabędziemiała
rozwidlenia.
‒Będęczytałślady,jakBarker‒pocieszałemsięwduchu,niedowierzajączresztąswym
zdolnościomwtymkierunku.
Namojeszczęścieścieżkanieposiadałażadnychodnóg.Wiłasięwężemwśródkęp
gęstychi
rosłychkrzewów,obiegałałukiemrozległebagno,porosłewpołowiesitowiem,poczym
wpadała
doprawdziwegolasu,gdzieponadzmieszanytłumżółtychsosen,magnolii,jałowców,
błotnych
cyprysów,jesionówibiałychcedrówwystrzelałysędziwedęby,porośniętemchem
hiszpańskim,
któryspływajzkażdejgałęzisrebrnoszarymikosmykami,nibysiwewłosyzdługiejbrody
starca.
Tak,dziękitymmchomwyglądałydębyjakareopagdostojnychbrodaczy-staruszkówi
nadawały
całejpuszczytonmajestatycznejpowagi,doczegoprzyczyniałasiębezwzględnacisza,
jakaw
krągpanowała.
Wyobrażałemsobie,jakniesamowiciemusitenlaswyglądaćwnocylubjesiennąporą,i
żałowałem,żeniemogętudłużejpozostać,leczmuszęszukaćowejJuany.Wbraku
lepszego
zajęciazacząłemsobiekreślićwduszyjejobraz.‒Rysymazapewnemożliwe,alepoza
tym
Herod-baba,awzrostpieca‒osądziłem,przypomniawszysobiesłowaAllanaBarkera,
któryw
czasiespóźnionegolunchuzauważyłzodcieniemdumy:‒Mojasiostrzenicajestcałkiem
do
mniepodobna;tylkotemperamenthiszpańskiodziedziczyłapoojcu,resztawykapana
matka,ajej
matkaczylimojamłodszasiostra,byładomniezawszepodobna,żemimoróżnicywieku
brano
naszabliźnięta.
‒Jasperskrzywiłsiętrochęprzytychsłowach,leczniechcącsobiezrażaćwuja
umiłowanej,nadmieniłtylko,żeprócztemperamentuodziedziczyłaJuanapoojcurównież
czarne
włosyiwspaniałeoczy.‒Cotamoczy;rysytwarzymaBarkerówitocałejejszczęście
‒rzekł
Allanzarozumiale.
Ściągnąłemkoniowicugletaknagle,żezaryłsiękopytamiwmiękkądarńścieżki,która
rozwidlałasiękilkanaściekrokówdalejnadwieczęści.
‒Byłodoprzewidzenia‒warknąłem,zeskakujączsiodła,abyzbadaćdokładnie,wktórą
stronęwiodąślady.Wiodływobiestrony,leczodciskipodkówwęższejdrożynybyły
stanowczo
wyraźniejsze,awięcświeższe.
‒Tędy‒zdecydowałem,dokonawszywyboru,iprzynagliłemwierzchowcadoszybszego
biegu,gdyżprzelotnespojrzenienazegarek,osadzonywbransolecie,przekonałomnie,że
jest
jużbardzopóźno.Zaledwiedziesięćminutbrakowałodopiątej,aprzecieżoszóstejmiano
wysadzaćtamę.‒Mniejszajuż,iżniezobaczę„thenevertobeforgottenspectacle”,że
narażę
sięnawymówkizestronyCecily,alejakpowrócimydoAleksandrii?‒kłopotałemsię,
obliczającsłusznie,żetymczasemwodaodetnie
namodwrót.Alepocieszałemsię,żeJasperpoprowadzinasinnądrogąiwybierzez
pewnością
najpewniejsząprzezwzglądnabezpieczeństwoJuany,któramaznamiodjechać.
‒Tylkobędzie
wściekłynastarego,żegowystrychnąłnadudka‒dodałemnazakończeniedłuższego
monologu,jakiprowadziłemdlaurozmaiceniasobiejazdywśródgrobowegomilczenia
poważnegolasu.
Wpewnejchwilidrzewazaczęłysięprzerzedzaćiparęminutpóźniejwjechałemnanie
zalesionąprzestrzeń,którązpowodujejrozległościwziąłemwpierwszymmomencieza
enklawę,dzielącądwalasy,aktórabyławrzeczywistościtylkobardzowielkąpolaną.
‒Terazszukajwiatruwpolu
‒syknąłemzpasją,rozglądającsięnawszystkiestrony.
Nagledojrzałemcoś,coniemogłoniewywołaćzmoichustokrzykuzdumienia.Pod
przeciwległąścianąlasuwystrzelałzpotężnejkępykrzaków,skośniezadartykuniebu,
ogon
samolotu.Pędząccwałemwjegostronę,zauważyłem,żejednoskrzydłojestodłamane,a
przód
zarytywgąszczukrzewów.
‒Alesobiewybralimiejscedolądowania‒szepnąłem,przejętynagłąmyślą,żezachwilę
ujrzęniewątpliwietrupyniefortunnychlotników.‒Biedacy,chcieliinnychratować,
rzucali
ulotkizostrzeżeniamiisamiprzytymzginęli.
Podjechawszycałkiemblisko,przekonałemsię,żepopełniłemdwieomyłki:popierwsze
nie
byłtosamolotżadnejzeskadrpełniącychsłużbęratownicząwokolicachzagrożonych
wylewem
Missisipi,niebyłtowogóleaeroplantutejszy,miałbowiemnaskrzydłachznakizupełnie
mi
obce,podrugielotnik,czylotnicy,niezginęliwidać,leczwyszlicało,skoroobasiedzenia
były
próżne,apasynieprzerwane,alerozpięte.
Dokładneoględzinynajbliższejokolicyrozbitejmaszynynaprowadziłymnienaślad
zupełnie
świeżychodciskówkońskich,awjednymmiejscuznalazłemtakżenapółzatarteodbicie
męskiegobutawielkichrozmiarów.
‒Tenmusiałmiećolbrzymiąstopę.Hm,hm,señoritaJuanadążyłaślademlotnika,który,
sądzączrozmiarówtegoodciskutrzewika,musibyćchłopemrosłymjakAllanBarker‒
czytałemwśladach,znajdująccorazwiększeupodobaniewtymzajęciu.
Ujechałemjeszczezćwierćmili,kiedywierzchowiecmójparsknąłwesoło,aspoza
zakrętu
ścieżkiodpowiedziałomurównieradosneparsknięcie.
‒Zbliżamysiędocelupodróży‒odgadłemtrafnie,gdyż,stanąwszynaowymzakręcie,
ujrzałemprzywiązanegododrzewakasztana,akilkakrokówdalejkobietę,klęczącąna
trawie
podolbrzymimjesionemischylonąnisko,niemaldosamejziemi.
VI
Posłyszawszypowtórneparsknięcieswegowierzchowca,obejrzałasię,wstałaszybkoi
zaklęłanagłos:
‒Carramba!Ategoznówjakielichoprzygnałotutaj?Cośpanzajedeniczegosię
włóczysz
ponieswoimlesie,co?
Rozbawiłomnietoprzyjęcieizachwyciłjednocześniemezzosopranowygłosik,którysilił
się
widocznienatonjaknajbardziejszorstki,leczbyłwrzeczywistościciepłyiniezwykle
melodyjny.
‒Czyśpanjęzykazapomniał?‒interpelowaławdalszymciąguposługującsięstylem
urwisowskim;mówiłapoangielskupoprawnie,aleznaćbyłoakcentobcy,jakznaćbyło
także,iż
całajejbrawuramaskujezaskoczenie,wywołanenieoczekiwanymzjawieniemsięobcego
mężczyznywleśnympustkowiu,gdziespodziewałasiębyćzupełniesama.
Domyśliłemsięodrazu,żemamprzedsobąnarzeczonąJasperaiterazdopiero
zrozumiałem
powódjegodyskretnychgrymasówwczasielunchu,kiedytoAllanBarkernazwał
siostrzenicę
swymwiernymportretem.
‒Oto,doczegodojśćmożemęskapróżność
‒myślałemzhumorem.‒Tosmukłe,prawiechudedziewczę„wiernymportretem”
muskularnegofarmera!Animudobrodygłowąniesięgnie.
Barkerbyłniebieskookimblondynemocerzejasnej,choćsilnieopalonej,tadziewczyna
zaś
byłasilnąbrunetą,oczy,oilemogłemzauważyćztejodległości,miałaciemne,atonjej
cerybył
nawskrośśniady.Jedynierysamiprzypominaławuja,posiadającjednakwybitniejszy
owal
twarzyiwiększąmiękkośćlinii.
‒Mójpanie!
‒zaczęłajeszczeenergiczniej.
‒Albopanraczyodpowiedziećnamojepytania
alboproszęjechaćwswojąstronę.Zrozumiano?
‒Ha,jeśliniemaadoracjamoichspojrzeńtakpaniąrazi,towolęjużprzemówić.
‒Jabymwolała,żebypanpojechałsobie,skądprzybył.Niemamterazaniczasuani
ochoty
dokonwersacji
‒odpaliła.
‒Odjadęniewątpliwie
‒odparłemwesoło,zeskakujączkoniaiwiążącgoobokkasztana.‒
Odjadęstądzaraz,alezpanią.
‒Zemną?‒krzyknęła;ujęłasiępodbokiizmierzyłamnieostrymspojrzeniemodstópdo
głowyizpowrotem.
‒Tak,zpanią.Domyślamsiębowiem,żemamprzyjemnośćmówićzseñoritąJuaną…z
siostrzenicąAllanaBarkera‒poprawiłemsięszybko.(Psiakość,jakbrzmijejnazwisko?
ZapomniałemzapytaćJaspera).
‒Zgadłpan.
‒Cieszęsięztego.OtóżprzyjechaliśmydoKinsleyznarzeczonympani.
‒Zmoimnarzeczonym?Corazlepiej.Któżtoznówtaki?
‒MisterJasper.(Prawdziwypech!Jegonazwiskarównieżnieznałem).
‒JasperHendry?
‒Zdajesię,żeHendry
‒bąknąłem.
‒Zdajesiępanu?Więcprzyjechałpaninawetniewie,zkim?
‒Wiemtyle,żejestsynemhotelarza,wktóregozajeździeprzenocowałemwAleksandrii.
‒Tosięzgadza.Jegoojciecmahotel.Hm,alektoudzieliłpanutejzdumiewającej
informacji,żeJasperHendryjestmoimnarzeczonym?
‒Onsam,proszępani.Czyżbyskłamał?
Wygiętełukibrwinapięłysięjeszczebardziej,wąskarączkawykonałagest,znaczący
tyle,co:
„mniejszaztym”,leczurwisowskanaturamusiałasięzdobyćnacharakterystycznądla
niej
odpowiedź:
‒Takionmójnarzeczony,jaknaprzykładpan.
‒Toznaczy,żewolnomigłosić,podobnie,jakpanuJasperowi,iżpanijest…
‒Nicpanuniewolnoiproszęrazzaprzestaćżartów!ZJasperemtakżesięrozmówię,ao
ile
tojestprawdą,cowtejchwilisłyszałem,oilepanniebujał,tobędzieonsięmiałz
pyszna!A
terazproszęmówić,pocoprzyjechaliściedoKinsley.
Krótkoatreściwiewyjaśniłempowodynaszegoprzybycia,podkreślając,żekażdaminuta
jest
droga,azwłokamożefatalniezaważyćnaszali.
Juanamachnęławzgardliwiedłonią.
‒Jasperjestnudnyzswymiprzesadnymiobawami.Tupowódźnigdyjeszczeniedotarła
‒
rzekła,powtarzającsłowowsłowotosamo,comówiłprzedtemjejupartywujaszek.
Potem
spytała:
‒Skądpanwiedział,żenależymnieszukaćwłaśniewtejstronielasu?
‒Jechałemcałyczasśladempani,podczasgdyMr.Hendryobrałfałszywytrop.Najgorzej
szłominapolaniealewkońcuudałomisięstwierdzić,żepodążyłapanitąsamądrogą,
którą
poszedłolbrzymi(sądzączodbiciastopy)lotnikzrozbitegopodlasemsamolotu.
‒O,proszę!Panumieczytaćwśladach?Awyglądapannamieszczucha,co
najprostszych
znakówbogategoalfabetunatury
nierozumie.No,no‒zawołałazżywymbłyskiempodziwuwswychpodłużnych,
wyrazistych
oczach.Natychmiastjednakprzybrałaminkęwzgardliwejdumy,owejtypowo
hiszpańskiej
wyższościponadwszystko,coniehiszpańskie:
‒Skoropantakimądry
‒wycedziłazironią
‒to
proszępowiedzieć,comówiąśladypodtymdrzewem.Tylkoniechichpanniezadepcze!
‒
krzyknęła,widząc,zjakimzapałemkroczęwewskazanymkierunku.
‒Hm,hm,tujakbyktośleżał
‒zacząłem„czytać”wnieforemnychawielkichodciskachna
trawie.‒Tosąśladykrwi,śladwielkiegobuta,jaktam,napolanie,tuznowu,jakgdyby
sięktoś
czołgał,jeśliniesątopamiątkipopanikolanach,bo,oilepomnę,klęczałapani,kiedy
nadjechałem.
‒Itojużwszystko?
‒spytała,widząc,żepodniosłemsię,zziemi.
‒Wszystko.
‒Ajakiewnioskipanwysnuł?
‒Wnioski?Żadnych,awłaściwiejeden
‒zażartowałem
‒lotnikowikrewpuściłasięznosa,
dlategowłaśnieleżałtutajnawznak,apotemposzedłdalejprzedsiebie.Bogdybynie
mały
krwotoczekznosa,niekładłbysiębyłzpewnościąnatakmokrejtrawie.
‒Zdumiewającaprzenikliwość‒ironizowałaJuana,dającwtensposóbdozrozumienia,
że
onawieznaczniewięcej.
Chcącjąpociągnąćzajęzyk,odezwałemsięwtesłowa:
‒Możesobiepanikpićzemnie:ręczę,żenajzdolniejszydetektywniewysnułbyinnych
wniosków,najbardziejdoświadczonymieszkaniecpuszczynieodkryłbyżadnychinnych
śladów.
Prowokacjaodniosłazamierzonyskutek.Juanaażdostaławypieków.
‒Takpansądzi?‒spytała,łapiącsięnazarzuconąwędkę.‒Tojapanupowiemwtakim
razieznaczniewięcej…
‒Radposłucham,copaniwymyśliła
‒drażniłemją.
‒Niewymyśliła,mójpanie,leczwyczytaławśladach.Ateraz
słuchajpan,zniewieściałymieszczuchu,inieprzerywajmi,jeśliłaska.Otóżlotników
było
dwóch,aniejeden.Toodkryciezrobiłamjużnapolanie,alepan,no,mniejszaztym.
Pomimo
rozbiciasięsamolotuobajwyszlicało.Tuodpoczywali.Mielizsobądwaciężkiepakunki.
Widzi
panteprostokątneślady?Wichobrębiewszystkieźdźbłatrawysązłamane.Wyższy
lotnik,ten,
którynositakwielkieobuwie,wpewnymmomenciestrzeliłdoswegotowarzysza.
‒Strzelił?
‒krzyknąłem:
‒Skądpanitoprzyszłodogłowy?
‒Akałużakrwi,którąpan„krwotoczkowi”znosaprzypisaćraczył?Atadrobnostka?
Tupodsunęłamipodnoswystrzelonągilzęnabojuzrewolweruśredniegokalibru.
‒Jeślidodamnadto,żeodpolanyodtegojesionubiegnąpodwójneśladystópmęskich,a
potemtylkoodciskiwielkichbutów,tobędziepanmiałodpowiedźnapytanieskądmito
przyszło
dogłowy,azarazempewnik,żewysokilotnikstrzeliłdoniższego,niezaśnaodwrót.
‒Icodalej,codalej?‒gorączkowałemsię,zasugerowanypewnością,zjakąpiękna
Hiszpankawygłaszałaswojeprzypuszczenia.
Uśmiechnęłasięzadowolona.
‒Codalej,niewiemjeszcze.Przeszkodziłmipanwrobocie.Mamwrażenie,żelotnik,
ranionykuląkolegi,nabrałpóźniejsiłipoczołgałsięnaczworakachjegotropem.
‒Niezaszedłchybadaleko.Upływkrwimusiałbyćznaczny.Śpieszmy,MissJuana.
Może
onleżygdzieśwpobliżu,oczekującwtejpuszczyraczejśmierci,niżratunku.Niechpani
bada
ślady.Będęjejpomagał.
‒Chcemipanpomóc,naprawdę?
‒O,tak,tak.
‒Wtakimrazieniechpanprowadziobakonie,alewprzyzwoitejodległościzamną,aby
nie
przeszkadzaćiniezadeptywaćniezbadanychjeszczeodcisków.
Niezbytwięczaszczytnyudziałprzypadłmiwe„współpracy”,aleprzystałembezsłowa
protestu.Tadzielnadziewczyna,polującacałymidniamiwpuszczy,będącazapanbratz
przyrodą,mogłastokroćłatwiejpoczynićważnespostrzeżenia,dotyczącetajemniczej
leśnej
tragedii,niżja,któregozmysłystępiłwieloletnipobytwmiastachiużywanieopium.
Idącpowoliprzodem,ogłaszałaJuanacojakiśczaswynikiswychodkryć.
‒Turannyznowuzacząłkrwawić.Odpoczywał,leżącnaboku.
‒Tutajwyższylotnikpostawiłprzyniesionepakunki.Wcisnąłjewkrzaki,przyczym
złamał
gałąź.
‒Atocoznowu?…Znalazłamśladykonia.Zwierzęprzyprowadzonoodtejstrony,tu
było
przywiązane,pozostawiłonawetswojegorodzajubiletwizytowy,potempolazłoz
powrotem,
leczteodciskisągłębsze…Hm,hm,czyżbydlatego,żektośjechałnanim?Nie!…Ślady
wielkich
butówbiegnąrównolegle…Mam!…Wysokilotnikpozostawiłswojepakunki,ukradł
gdzieślub
kupiłkonia,naładowałnańswebagażeiodszedł.
Chciałemwłaśniedorzucićjakąśuwagę,kiedyzabrzmiałokrzykJuany.
‒Carramba!…Nowyślad!…Butyjakieśinne…Chodziłtędyiowędy,szukałczegoś,
hm,
czegóżby,jakniekonia,któregomuskradziono.
Apochwiliznowu:
‒Phi…Śladysięrozchodzą.Wysokilotnikpowędrowałzkoniemwbocznąścieżkę;
natomiastrannyitentrzeciposzliprosto.Aha,jużwiem,kimjesttentrzeci.Tostary
Johnson.
‒Cóżtozajeden?‒spytałem,przerywającporaz.pierwszydługimonologmej
towarzyszki.
‒Johnson?Takisobiepoczciwyodludek.Mieszkatutajodniepamiętnychlatwchacie,
przy
którejbudowienieużyłanijednegogwoździa.
‒Więctomormon…
‒Mormonpodobno.
‒Ilemażon?
‒Anijednej.Zupełniesammieszkawpuszczy.
‒Zapewnejakiśoryginalny,co?
‒Owszem.Zresztązobaczygopanniebawem,gdyżzbliżamysiędojegopustelni.
‒AlerównocześnieoddalamysięodKinsley.MissJuana,wielkiczaswracać.Nie
próbowałempaniprzedtemnaglićdopowrotu,sądząc,żemożetenranionylotnik
dogorywaw
lesie,czekającnadaremniepomocy.Skorojednakmamyterazpewność,żestarymormon
zaopiekowałsięnim,tracimycennyczasniepotrzebnie.
‒Czyjapanubronięwracać?Proszę,wolnadroga.
‒Niepotopaniszukałemwpuszczy,abyterazsamdofarmypowracać,tymwięcej,że
Mr.
AllanBarkerprosiłmnie,abympaniwpowrotnejdrodzetowarzyszył.
‒O,wujaszekchceminarzucićopiekuna?Jakiżpowódtejkurateli?
‒Podobnodoszłodojakiegośzatarguzczarnymirobotnikami.
‒Bujda!Wujtrzymaichżelaznąręką.Natomniepannieweźmie.
PowtórzyłemjejprzebiegrelacjizarządcyDavidainadmieniłem,żesamsłyszałemodgłos
kilkuwystrzałówrewolwerowych.
‒Szkoda,żemnietamniebyło‒rzekłamiwodpowiedzi,uderzajączpasjąszpicrutąpo
cholewkachswychsportowychbucików.
‒PogadałabymzCzarnymi,żeno!…
‒Tasposobnośćprzepadnie,oilepaniniepojedziezemnązarazdofarmypaniwuja‒
kusiłem,niepomijającżadnejokazji,bylebyupartądziewczynęskłonićdopowrotu.
Parsknęłaśmiechem.
‒DobraliściesięzJasperem,niemacomówić.Ontakżepróbowałtysiącznychforteli,
chcąc
mnieprzerazićwidmempowodziizmusićdowyjazduzKinsley.Dobrzewięc.Pojadęz
panem
donaszejfarmy,ale…
‒Ale?
‒powtórzyłempytająco.
‒WpierwzłożymywizytęJohnsonowiidowiemysięczegośolosachrannegolotnika.
Oto
dojeżdżamywłaśniedopustelni.Jeszczejednokolanościeżki
‒ibędziemynamiejscu.
VII
Juanaznałaokolicędoskonaleiorientowałasięwpuszczyświetnie,coniebyłorzeczą
łatwą,
boszatalasupozostałazupełnietakasamainicniezapowiadałobliskościludzkiej
siedziby.
Ajednak,gdyminęliśmyzakręt,drzewarozstąpiłysięnagleiujrzałemniewielkąpolanę,
na
niejzaśdwamałedomki,oddzielonestudniąikorytemdopojeniabydła.Jedenztych
domków
posiadałdużeokno,drugiwyglądałnastajnięczyoborę,acałetomałegospodarstwobyło
ogrodzoneniskimżywopłotem,spozaktóregowystrzelałypniemłodychdrzewek
owocowych.
Naszprzyjazdzauważonozaraz;naproguprzyzwoitszegodomkustanąłwysoki
siwobrody
mężczyznai,przysłoniwszysobieoczydłoniąodczoła,abygosłońcenieraziło,patrzyłz
zaciekawieniem,kogobogiprowadząwtoodludzie;nieczęstotuzapewnektośzajrzał,
nie
częstopustelnikJohnsonwidziałbliźnich.
Przywiązawszykoniedodrzewa,ruszyliśmywstronęmałejfurtki.
‒Jaksiędziadekmiewa?‒zawołałaJuana,wyprzedzającmnieibiegnącścieżkąwśród
starannieutrzymanychgrządekzjarzyną.
Nadźwiękjejmelodyjnegogłosuuśmiechszczerejradościzajaśniałnasurowymobliczu
starca.
‒Ach,toty,dziecino‒odrzekł.‒Niepoznałemcię,albowiemzłoteokoBogaoślepiło
mojeniedołężneźrenice.Wżdywydałomisię,iżedwóchjeźdźcówspostrzegam.
‒Aco,niemówiłampanu,żeoryginał?
‒szepnęłaJuana,odwróciwszysięwbiegudomnie
i,podskakując,jakmaładziewczynka,pośpieszyładostarca.
Jaszedłempowoliztyłu.Wzięłomniezmiejscamalowniczepięknoobrazutej
leśniczówki,
jaktowmyślinazwałem,anajejtle,dostojnejsylwetkistarca,którybrodęmiałdługą,
barwy
staregosrebra,iprzemawiałarchaicznymjęzykiem.
Nadalszymplanierosłydębystuletniezdługimibrodamihiszpańskiegomchu,sędziwi
staruszkowieijedyniprzyjacielepatriarchy,zktórymizapewnewiódłpoważnegawędy
swoim
stylembiblijnym.
‒Wszelakonieomyliłmniewzrokmój.Ktośprzyjechałztobą,córeczko
‒zabrzmiałgłos
pustelnika.
‒Takjest,dziadziu.Tojestpan…hm?
Powiedziałemswojenazwisko.
‒Mniejszaonazwisko‒rzekł,przeszywającmnieprzenikliwymispojrzeniami.
‒Mniejsza
onie,skorojesteśsprawiedliwym,mójsynu,ichowaszprzykazania.
‒Tegopanaposłałwujzamną,abymniezginęławpuszczy.Jakwidzisz,dziadziu,twoja
maleńkapraprawnuczkadostałaniańkęnastarość.Aleniedokuczajmymu.Bądźmy
sprawiedliwi
imiłosiernidlamaluczkich,jakmizawszeradzisz.Raczejpowiedzmi,kochany
staruszeczku,co
porabiarannylotnik,któregoznalazłeśwlesieizaprowadziłeśdoswejchaty?
‒Jużwieszotym?
‒Dziwicięto?Czyżnieodciebienauczyłamsięczytaćwksiędzepuszczy?Odciskistóp,
konia,któregociskradziono,śladykrwi,wygniecioneprzezdwaciężkiepakunkimiejsca
w
trawie,ułamanegałązkipowiedziałymiwszystko.
‒Dobrze‒pochwaliłpojętnąuczennicęispytał:‒Skądwieszatoli,żekoniami
skradziono?Azaliżniemogłemgosprzedaćlubpożyczyć?Dlaczegosądzićbliźnichz
najgorszej
strony?
Juananienamyślałasiędługonadodpowiedzią:
‒Ponieważ,gdybyci,dziadziu,koniazabranozatwojązgodą,niebyłbyśszedłjego
śladem,
anibyłbyśgoszukał,ty,którytak
niechętniestądsięruszasz.Topierwszywniosek,adrugijesttaki,żeczłowiek,którynie
zawahał
sięstrzelaćwcelachmorderczychdoswegotowarzysza,awięcczłowiekzły,wolał
ukraśćkonia,
niżpłacićzańipokazywaćsięnaoczyludziom,zamieszkałymwpobliżumiejsca,gdzie
on
popełniłzbrodnię.Czydobrze?
‒Żelepiejniemożebyć‒odparłzradosnądumą,ajarównieżniemogłemrozumowaniu
Juanyniczarzucićipatrzyłemnaniązrosnącympodziwem.
‒No,aterazodpowiedznamojepytanie,cosłychaćzrannym.Jesttam?‒spytała,
wskazującnachatę.
‒Jest,bredziwgorączceigodzinyjegosąpoliczone,zaiste.TejnocystanieprzedSądem
Pana.
‒Bredziwgorączce?‒zainteresowałasię.‒Comówił?Możepowienamnazwisko
zbrodniarza.
‒Czymożnabygozobaczyć?
‒spytałem.
Starzeczamyśliłsię;nagleżywybłyskzamigotałwjegonieruchomychźrenicach.
‒Pójdźmydoniego.Tysięmożeszprzydać,córeczko.
‒Ja?Skorotyniepotrafiszgozatrzymaćprzyżyciu,cóżjapomogę?
‒Niktniemożezatrzymaćwdrodzetego,któregoBoguspodobałosiępowołaćprzed
Jego
Sądsprawiedliwyiniedlategocięprzyzywam,córeczko…
‒Tylko?
‒Tyznaszdobrzemowęhiszpańską,jazaśledwiekilkasłówtegojęzykarozumiem.
‒Więctenlotnikjestmoimrodakiem?
‒Takmisięwidzi,dziecino.Azatem…
AleJuanajużniesłuchaładalej.Wkilkubajecznychsusachprzesadziłaodległość,
dzielącą
naszągrupęoddrzwichaty,iznikłapozanimi.
Podążyliśmyzanią.
Uderzyłamniezaraznawstępieprostotaizarazemoryginalnośćwnętrzajasnej,schludnej
izby,alecałąuwagępochłonął
widokleżącegonałożuczłowieka,obokktóregosiedziałaJuana,skwapliwie
nadsłuchując.
Rannybyłnieprzytomny.Jegozarośnięta,niesympatycznatwarzskrzywiłasięjakbypod
wpływemstrachu,pałałarumieńcemsilnejgorączki,azustotwartychwydzierałsię
chrapliwy
oddechipadałyniekiedyoderwanesłowa…
‒Pedro!…PedroQuiedra…
‒usłyszałemwpewnejchwilicałkiemwyraźnie.
‒PedroQuiedra?‒powtórzyłJohnson,jakgdybysobiechciałwbićwstarcząpamięćto
nazwisko.
‒Azaliżbyłobytoimięzabójcy?
‒mruknąłpółgłosem.
Juanapotrząsnęłagłowąprzecząco.
‒Nie‒rzuciłaszeptem.‒PedroQuiedratowódznajgroźniejszejszajkibandytówwmej
ojczyźnie.Zowiągo„sępem”,azaręczamwam,żewzupełnościzasłużyłnaten
przydomek.
Skądbysięonwziąłtutaj,wLuizjanie.
Zustumierającegopadłyznowujakieśzdania.
Juananadstawiłaucha,apojmującnasząciekawość,tłumaczyłastłumionymgłosem
każde
zasłyszanesłowanajęzykangielski.
‒Pedro…janiechciałem…on…zmusił…rewolwerprzystawiłdołba…benzyny
musiało
braknąć…złotozabrał…czegostoicienademną?…czyjawassammordowałem?…
precz!…
precz…oh!…
Padłojeszczejednosłowo,któregoJuanajużnieprzełożyła,leczpodniósłszysięzłoża,
podeszładomiejsca,gdziestałokilkaglinianychdzbanów.Byłypuste,więcporwała
najmniejszy
iwybiegłaznimdostudni.
Niedowiedzieliśmysięnigdy,coznaczyłynastępnezdania,wyrzeczoneprzez
majaczącego.
Johnsonpokiwałsmutnogłową.
‒Azalipotrzebanamwięcejposłyszeć?‒rzekł.‒Otowyznał,iżmordowałbliźnich
swoich,apowiedzianejest:Niebędzieszzabijał”…Kocioł,osmolonyogniemisadzami,
czystszy
jestzaprawdę,niźlisumienietegonieszczęśnika,iprzetozgorzejewpłomieniachpiekła.
Juanawpadładoizbyztakimimpetem,żepoślizgnęłasięiczęśćzawartościdzbanka
wylała
napodłogę.Podeszłapotemdorannego,podłożyłamudłońpodgłowę,dźwignęłają,ado
spieczonychustprzytknęłabrzegnaczynia.
Zachłysnąłsię,leczpiłchciwie;pochwilispojrzałprzytomniejiwzrokjegospocząłna
surowymobliczuJohnsona.Wybełkotałcoś,czegorównieżniezrozumiałem,alewczym
wyczułemnutęzapytania.
‒Onpyta,gdziejest,dziadziu‒wyjaśniłaJuana,któraodstawiłatymczasemdzbanek,a
podtrzymującrannego,stałaniejakopozapolemjegowidzenia.
‒Powiedzmu,iżeprzebywapoddachemczłowiekasprawiedliwego.
Domyśliłemsię,żedziewczynaniedokonałatymrazemdosłownegoprzekładu,gdyż
mówiła
cośdługopohiszpańsku,prawdopodobnieuspokajałarodakalubzalecałamu,abysięnie
męczył
inierozmawiałbezpotrzeby.
Lotnikodwróciłgłowęzwyraźnymwysiłkiem,chcączapewneujrzećSamarytankę,która
mu
podaławodęiprzemawiadońwojczystymjęzyku.
Juanamrugnęłanamnie.
‒Niechgopanpodtrzymanachwilę,ajausiądęnadawnymmiejscu;onpragniemicoś
jeszczepowiedzieć.
Stanąłemuwezgłowiałoża,onazaśpostąpiłatakjakpowiedziałaprzedchwilą.Zaledwie
jednakusiadławnogachrannego,drgnąłiszarpnąłsięztaknieoczekiwanąsiłą,żeomal
nie
spadłnapodłogę.
‒Cosięstało?Zpanatakżeniezgraba!
‒skarciłamnie,sądzącniesłusznie,iżzpowodumej
niezgrabnościchorydoznałtakiegowstrząsu.Przysunęłasięteżbliżej,leczwtym
momencie
lotnikwrzasnąłprzeraźliwie.
‒Hallegado!
Spojrzeliśmyposobiezezdumieniem,apotemwszyscytrojeprzenieśliśmynasze
spojrzenia
naniegoiręczę,żenawetspokojnyJohnsonsięprzestraszył.
Twarzrannegowykrzywiłjakiśohydnygrymas,wzrokoszalałyodgrozyiprzerażenia
wpił
sięwoczyJuany,azdygocącychfebryczniewargdobywałsięoddechchrapliwy,czasem
świszczący,czasemprzechodzącywszept,wktórympowtarzałysiętesamegłoski:
‒Hallegado!…Hallegado!…
Bezgranicznylękizabobonnatrwogawibrowaływjegogłosie.
‒Cóżtoznaczy?
‒Coonmówi,córeczko?
Pytaniemojeipustelnikapadłorównocześnie.
Juanaodwróciłatwarzkunam.
‒Znaczytotyle,co:„przyszła”,„onaprzyszła”odparłacichuteńko.
‒Odniosłemwrażenie,żewidokpanigotakprzeraża.Możeprzypominamupanikogo.
Lepiejzejśćmuzoczu.
Johnsonporuszyłgłowąpoziomonaznak,żeniezgadzasięzemną.
‒Niecóreczko.Nietwójwidokgotakątrwogąnapawa.Onśmierćwidziidrżyteraz,
grzesznikskamieniały.
Staryfanatykwyrzekłtesłowagłosemtakuroczystymistanowczym,żemniedreszcz
przeszedł,aJuanazerwałasięzokrzykiemiskoczyławmojąstronę.
Kiedyprzebiegaławzdłużłóżka,lotnikcofnąłsię,jakmógłnajgłębiej,ażprzywarłniemal
do
ścianyipodniósłdłonienawysokośćczoła,jakbysięchciałzasłonićprzedciosem.
Jeszczejedenprzeraźliwywrzasktrwogiporozdzierałświeżeranywpłucachpokuli
zdradzieckiegotowarzyszaikrewbuchnęłaustami.Wielkimihaustamiodpluwałjądo
podstawionejszybkomiednicy,łapałztrudempowietrze,którebulgotałozłowrogo,
przedzierając
sięprzezzalanekrwiądrogioddechowe,krztusiłsięiznowuodpluwałrazzarazem.
Leczwkrótceosłabł.Głowaopadłamunapoduszkę,spojrzeniaznieruchomiałychoczu
przylepiłysiędopowały,ręceległybezwładnienaposłaniu,tylkozlepkichwargsączyła
sięw
dalszymciąguszkarłatnanitkakrwi.
‒Skończył
‒rzuciłempółgłosem,alesądtenwydałemzbyt
wcześnie.Zustumierającegospłynęłowtejchwilichroboczącymszeptemjeszcze
ostatnie,
niedokończonesłowo:
‒Halle…ga…
‒Hallegado‒powtórzyłaJuana,chwytającmniebezwiedniezarękę.Ona,śmierć,
przyszła…
‒Aduszagrzesznikaodeszładopiekieł!
‒dorzuciłpustelnik.
Chciałemmupowiedzieć,żeprzynajmniejwtakiejchwilimógłbysięwstrzymaćod
wygłaszaniafanatycznychsentencji,leczwyprzedziłamnieJuana.
‒Skądwiesz,żedopiekieł,dziadziu?Możewłaśnie…
‒Córko!‒przerwałjejgrzmiącymgłosem.‒Azaliżniemiałaśuszuotwartychku
słuchaniu,kiedyongrzesznikwyznawałswojeprzewiny?Azaniemówił,iżwielu
zgładził
zbrodnicząręką,azaliniezmarł,nieprzebłagawszyStwórcy?…O,nieprzebraniewielką
była
miarajegogrzechów!
‒LeczznaczniewiększejestmiłosierdzieBoże,mójsurowydziadziu
‒odparłałagodniei,
przyklęknąwszyobokłoża,dodała:
‒Zamiastsięspierać,pomódlmysięlepiejzaniego.
Zachowałemścisłąneutralnośćwczasietegosporu,alemuszęprzyznać,żepostępowanie
młodejHiszpanki,katoliczki,któramodliłasiężarliwiezaduszętajemniczego
zbrodniarza,
więcejmiprzemówiłodoserca,niżprzesadnasurowośćmormona,którystałnaśrodku
izbyze
skrzyżowanyminapiersiachrękamiimierzyłzmarłegowzrokiem,nieobwieszczającym
munic
więcejpróczbezlitosnegopotępienia.
VIII
Wjakiśczaspotemopuściliśmypustelnika,przyrzekającmunaodjezdnym,że
zawiadomimy
kompetentnewładzeokatastrofiesamolotunapolanieiośmiercilotnika.Odwiedliśmy
goteżod
zamiarunatychmiastowegopogrzebaniazmarłego.
‒Naraziłbysiępannapoważnenieprzyjemności;niejestrównieżwykluczone,iżjakiś
podejrzliwyurzędnikuważałbytozachęćutrudnieniaśledztwa
‒tłumaczyłem.
‒Czemuniemówiszotwarcie,mójsynu,comasznamyśli.Chciałeśpowiedzieć,iże
głupcy
mogąmniezazabójcępoczytać.Niedbamoto…SercemojejestczysteiPanwybawi
sprawiedliwegosługęzwszelakichobieży.
Zestarczymuporemudowadniałnam,iżnielękasięaniwięzienia,aniśmiercinawet.
‒Dobrze,dobrze‒wtrąciłaJuana.
‒Jestempewna,żewyszedłbyś,dziadziu,obronnąręką,
niemniejjednakmógłbyśsięprzesiedziećjakiśczaswareszcieśledczym,aśledztwotrwa
niekiedycałemiesiące.Pomyśl,dziadziu.Kilkadługichmiesięcywponurejceli
więziennej,
zamiastwtwympięknymustroniu.Dlategonieupierajsięisłuchajdobrejradymego
towarzysza.Niezapominajteż,żeludziezmiastniepotrafiączytaćwksiędzepuszczyi
deszcze
mogązatrzećteślady,którejaznalazłam.
Przypuszczenie,że„ludziezmiast”moglibygousunąćnajakiśczaszuroczejpustelni,
okazałosięnajbardziejprzekonywującymargumentem.Johnsonwysłuchałrazjeszcze
moich
wskazówekiprzyrzekł,żesiędonichzastosuje.
‒Pozatymmyobojezgłosimysięnaświadków‒zapewniliśmygo,ruszającwpowrotną
drogękufarmie.
Jadącstrzemięwstrzemię,rozmawialiśmyzsobązpoczątkubardzoniewiele;
wspomnienie
zgonulotnikaistrasznychchwiljegoprzedśmiertnejtrwogibyłyjeszczenazbytświeżei
nie
pozwalałynaswobodnąpogawędkę.
‒Jakbrzmiałonazwiskoowegorozbójnikameksykańskiego?‒spytałemwpewnym
momencie.
‒Możepanijeszczepamięta?
‒PedroQuiedra
‒odparła.
‒Tak,PedroQuiedra.Hm,hm…jeślimniepamięćniezawodzi,to…
‒Toco?
‒Tojesttosamonazwisko,jakiewymienianowdziennikachzostatnichdni.Czytałapani
chybaobezprzykładnymnapadzienaeksprespodGuadalajara?
‒NapadpodGuadalajara?Nie,nieczytałam.DziennikiprzychodządoKinsleyz
jednodniowymopóźnieniem,azresztą,prawdępowiedziawszy,wolępolowaćwpuszczy,
niż
tracićczasnaczytanieczasopism.Chyba,żeleje;wówczaszabieramsiędoprzejrzenia
całej
paczkigazetodrazu.
Wobectakiegostanurzeczyopowiedziałempobieżniehistoriętragediiekspresu,
nadmieniając,żepodejrzewasięonapadbandęPedraQuiedry.
‒Nazwiskotegohersztauleciałomizpamięciinieprzypomniałemgosobienawet
wówczas,kiedyjetenumierającylotnikkilkakrotniewymienił.Aleterazjestemniemal
pewien,
żesprawcanapadunaekspresnazywałsiętakżeQuiedra
‒zakończyłemswojeopowiadanie.
‒Tomipannowinępowiedział!‒zawołałaizwestchnieniemulgidodałaciszej,jak
gdyby
dosiebie:‒Jakieszczęście,żetenstrasznywypadekniezdarzyłsięprzedtygodniem,
tylko
przedwczoraj.Niemiałabymspokoju.
‒Jakto?Dlaczego,proszępani?
‒Bo,widzipan,mniejwięcejdwatygodnietemudostałamlistodmatki,żezakilkadni
przenosząsięcałąpaczkązMeksykudoGuadalajara.Tamjestznaczniespokojniej.
Słyszałpan
chybacośniecośonieludzkimprześladowaniukatolikówwmejojczyźnie?
‒Owszem,trudnobyłootymniesłyszećkomuś,coniemającustawicznychokazjido
polowań,poprzestajenaczytaniudzienników
‒odparłemżartobliwie.
‒Wtakimraziewiepanbardzomało…Temasońskiepiśmidłałżąlubpodająogólnie
znane
fakty,przekręcając,cosięda.Itojednaprzyczynawięcej,dlaczegogazetnieczytam‒
wybuchnęła.‒Totrzebazobaczyćnawłasneoczy,trzebaprzeżyćosobiściete
prześladowania,
wobecktórychblednązbrodnieNerona.Mnieniestetyniepozwolonodzielićcierpień
mych
ziomkówimej
rodziny.Niemampodobnożadnychkwalifikacjidorolipokornejmęczennicy.Kiedy
pewnego
razuzamalowałamprzezbuzięszpicrutąjednegoztychoprawców,szwagiermusiałdać
grubą
łapówkę,abymsięniedostaładowięzienia,amatkaisiostra,przerażonemoją
krewkością,
wysłałymnienajbliższymstatkiemdoNowegoOrleanu,gdziejużczekałwujaszek
Barker,
zawiadomionytelegraficznieoprzyjeździewojowniczejsiostrzenicy.Dziękitemuwłaśnie
siedzę
tutaj,zamiastdzielićlosymoichnajdroższych.
‒Więcrodzinapani,tojestmatka,siostraiszwagier,pozostaliwMeksyku?
‒ciągnąłemją
zajęzyk.
‒Pozostaliwstolicyniemaldoostatnichdni,ale,jakjużwspomniałam,mieliprzed
tygodniemprzenieśćsiędoGuadalajara,gdziejestpodobnospokojniej.Toteżrozumie
panteraz,
dlaczegoodetchnęłamzulgąnawiadomość,żestrasznynapadnapociągmiałmiejsce
przedwczoraj,aniewcześniej.MojarodzinajestjużwGuadalajara.
Niemiałemsumienianiepokoićjejuwagą,żeprzesłyszałasię,słuchającmojego
opowiadania,
żenapadnaekspreswydarzyłsięnieprzedwczoraj,alekilkadniwcześniej,żewięcnie
jest
wykluczone,iżwłaśnietymnieszczęsnympociągiemjechałajejrodzina.Dręczyłabysię
najgorszymiprzypuszczeniami,prawdopodobniebezpodstawnymi.
ZresztąmyśliJuanyżeglowałyjużwinnymkierunku.
‒Dlaczegoonsiętakprzeraziłnamójwidok?Comiałyznaczyćtesłowa:„ona
przyszła”?‒
monologowałapółgłosem,rozpamiętywającwidocznieagonięlotnika.
‒MisterJohnsonpodałjednorozwiązaniezagadki.
Mojatowarzyszkawzdrygnęłasięiprzeżegnałaukradkiem.
‒Nie,nie
‒zaprzeczyłażywo.
‒Onpatrzałwówczascałkiemprzytomnie.
‒Wtakimrazietrzebabyprzyjąćmojąhipotezę.
‒Mianowiciejaką?
‒Nadmieniłemjużwtedy,żeprawdopodobnieprzypomniała
mupanikogoś,jestpanidokogośbardzopodobna.
Gdzieśbliskozachrzęściłagałąź.Naszewierzchowce,zdradzającejużodchwilipewne
zaniepokojenie,zaczęłystrzycuszamiiprzysiadaćtrwożnienazadnichnogach.
Nieprzywiązującdotegożadnejwagi,kończyłem:
‒Możeposiadapanisobowtóra,któregoonwłaśnieznał.Zdrugiejjednakstrony
twarzyczka
paninienależydoczęstospotykanychtypów,jaknaprzykładtyp„sweetgirl”wśród
dziewcząt
rasyanglosaskiej.Rysypanimająswójindywidualnywyraz.
‒Tylkobezkomplementów,pochlebco‒przerwałamiinawiązującdopierwszego
zdania,
dorzuciła:‒Jeślichodziouderzającepodobieństwomoichrysówisylwetkidoinnej
osoby,to
rzeczywiścieposiadamsobowtóra,araczejjakowiekiemmłodsza,samajestem
sobowtórem
mojej…
DalszesłowazamarłyJuanienaustach,pobladłychodnagłegowzruszenia.Jarównież
zadrżałemiinstynktowniewyciągnąłemdłońpostrzelbęmejtowarzyszki.
‒Nieprzeszkadzać!‒syknęłaprzezzęby,odtrąciwszymojąrękę.Jakimścudemzdołała
zapanowaćnadprzerażonymwierzchowcemiwymierzyłazsiodła.Dostrzałujednaknie
doszło.
Groźnywładcapuszczyznikłrównieszybko,jaksiępojawiłnaścieżce,wodległości
może
dwudziestukrokówodnas.Znikłtakpośpiesznie,taktajemniczoicicho,żegdybynie
wahadłowyruchrozkołysanychkrzaków,gdybynieszelestłamanychwjegodalszym
pochodzie
gałązek,byłbymskłonnyprzypuścić,iżtowszystko,nacopatrzyliśmyprzezkilka
sekund,było
przywidzeniempoprostu,aniefaktem.
Przypuszczenietozyskiwałonasilewmiarę,jakcichłszmeroddalającychsiękroków
groźnegokota,wmiarę,jakustawałochybotaniepotrąconychwskokukrzewów.Leczna
przekór
wszystkiemutkwiłwpamięciobrazwspaniałegorabusia,prężącegosweżółtawe,czarno
nakrapianecielsko,zwracającegokunamfosforyzującebłyskiswychzielonkawych,do
połowy
przymrużonychoczu,idowódbardziejprzekonywujący:narozmiękłejścieżcedwa
świeże
odciskipotężnych,stalowychłap.
‒Przezpana,wstrętnymieszczuchu!‒wybuchnęłaJuana,walczączwycięskoz
wyraźnym
drżeniemgłosu.‒Takmisiędostrzałuślicznieustawił,atenspłoszyłgoruchemręki!
Nigdy
panutegoniedaruję.Alebyłładnyokaz,co?
‒Śliczny‒potwierdziłem.‒Tylkopozwolęsobiezauważyć,żezpanibardzo
lekkomyślna
istota.Nigdybymiprzezmyślnieprzeszło,żewtymlesie,takbliskoludzkichosiedli,
spotkam
pumę.
‒Pumę?Ha,ha,ha,ha!Zdaniempanatenkoteczektobyłatylkopuma?Nie,mój
znakomity
znawcozoologii.Puma,spotkanawtychstronach,mabarwęskórysrebrnoszarą;zowiąją
ztego
powodu„srebrnymlwem”.
‒Atendrapieżniktobyłpanizdaniem…?
‒Tobyłjaguar,mójpanie!…
‒Jaguar?!
‒Jaguariwdodatkudorodnyokaztejkrwiożerczejrodziny.Pochlebiamsobie,żejestto
ten
samosobnik,któregośladyspotkałamjużdwukrotnie.Zarazodmierzędługośćodcisków.
‒Nie,niepowątpiewałem.‒Jaguarjest,coprawda,bardzozuchwały,aleiroztropny.
Jeśli
chciałzapolowaćnanas,niebyłby..
Umilkłem,tużbowiemprzednamizachrzęściłykrzakipowtórniei,zanimJuanazdołała
się
zmierzyćdostrzału,przemknęłanamprzednosemtrójkaprzepięknychzwierząt:jeleńi
dwie
łanie.Dążyływtęsamąstronę,coichkrwiożerczypogromca,izapadływgęstwinęleśną,
a
tętentichbiegurozbrzmiewałprzezdłuższąchwilę.
PięknaJuanabyłatakzdumiona,żezapomniałatymrazemzepchnąćnamniewinęza
swoje
ponowneniepowodzeniemyśliwskie.
‒Carramba!‒mruknęławkońcu.‒Dużojużrzeczywidziałam,ale,żebyjelenieścigały
jaguara,towidzęporazpierwszy.No,no…Rozbitysamolotnapolanie,śladytajemniczej
tragediiikrwawegoporachunkumiędzylotnikami,śmierćpilota,którego
przeraziłmójwidok,wreszciejaguar,potulnyjakbaranizmykającyprzedpościgiem
jeleni…czy
toniedosyćnajedendzień?
‒Widocznieniedosyć,boproszęspojrzećpozasiebie,o,tam…
Juanaprzetarłazdziwioneoczy.
Kołozakrętu,któryminęliśmydopieroco,przesuwałasięwpoprzekporosłejmchem
ścieżki
szeroka,czarniawawstęga.
‒Toprzecieższczury!‒krzyknęłai,niewielemyśląc,wystrzeliłanaoślepwstronężywej
strugizwierzątek,przebiegającychwpośpiechuodkrytąprzestrzeń.Detonacjawystrzału
wywołałapewnezamieszaniewzwartychszeregacharmiiszkodników,lecznakrótko.
Szarociemnamasapokryłaszybkozielonąlukę,setkibardziejniecierpliwychstworzeń
skakały
pociałachpowolniejszychtowarzyszy,ijedynywswoimrodzajubiegnaprzełajtrwałw
dalszym
ciągu,roznoszącpolesieszelest,podobnydoszelestukroplidżdżu,bijącycholiście.
Pięćminutpóźniejnatknęliśmysięnamniejszykorpusmyszy,wędrującychrównieżna
południe.
‒Wujsięucieszy‒twierdziłamojatowarzyszka.Niemapanpojęcia,ileszkodynarobiły
mutemałedrabywbawełnie.Toprawdziwaplagaplantatorów.
Dotarłszydorozbitegosamolotu,ujrzeliśmynaśrodkupolanytrzymałeczarne
niedźwiedzie.
Pędziłymniejwięcejwkierunkuaeroplanu,nicsobienierobiącznaszejobecności.
‒No,tymrazemjużniebędęczekała,ażznikną.
Poprosiłemją,byniestrzelała.
‒Ciekawe,dlaczego?
‒żachnęłasię,oburzonamojąinterwencjąnarzeczbiednychmisiów.
‒Czypanijeszczenierozumie,cooznaczatamasowawędrówkawszystkichzwierząt?
‒Pożarlasu?…Wykluczone.Poczułabymdym.
‒Niepożar,MissJuana,leczpowódź.
‒Powódźtutajdotrzećniemoże‒powtórzyłanieodrodnasiostrzenicaAllanaBarkera.‒
Niechpaniniebędziedziecinną.Wolnopanibyłobagatelizowaćsobienaszeostrzeżenia,
aleteraz,gdyucieczkamieszkańcówpuszczy,którychinstynktsamozachowawczy
wypędzaz
tychokolic,dowodzi,żeniebezpieczeństwojestbliskie,niewolnonamtracićaniminuty.
‒Właśnie,żeniebędęuciekała.Oto,jakiskutektego,żemniepanzagadał.Niemogę
strzelać
‒wołała.
Jakożwczasienaszejkrótkiejrozmowyuciekająceniedźwiedziedopadłykrzaków,
rosnących
przedścianąlasuiznikłynamzpolawidzenia.
Juanaobraziłasięnienażarty.Przewiesiwszystrzelbęprzezplecy,ruszyłaostrymkłusem
w
stronęodległejjeszczefarmy,oświadczywszymikategorycznie,żewracadowuja,aja
mogę
sobiejechać,dokądmisiępodoba,byleniezanią.
‒Wobectegomuszębyćnieposłuszny‒odparłemipojadętużzapanią.Muszęponieść
konsekwencjedanegopanuBarkerowiprzyrzeczenia,żeodszukampaniąibędęsięnią
opiekował.
Zamiastodpowiedzipodcięłakonia.
Wmilczeniupędziliśmypoprzezpuszczę,wktórejpanowałruchniezwykły.Cochwila
spotykaliśmyspóźnionychzbiegów,wśródktórychniebrakłowiewiórekanipapug,
spieszących
równieżnapołudnie,leczinnądrogą,bozgałęzinagałąź,zjednegoszczytudrzewana
drugi.
Razjeszczeprzebiegłnamścieżkęmałyniedźwiadek,opuszczonysnadźprzezmatkęlub
też
śpiochzatwardziały,któregoniezdołałyobudzićdośćgłośneechaogólnejwyprowadzkiz
zagrożonychokolic.Juanajużniesięgałapostrzelbę,zrażonatylokrotnym
niepowodzeniemw
owympamiętnymdniu.Możezresztąwkońcuuwierzyławmożliwośćniebezpieczeństwa
powodziipragnęłaodrobićstraconyczas.Utwierdziłamniewtymprzekonaniujej
odpowiedź,
jakąrzuciła,kiedyspytałem,dlaczegozboczyłazeznanejmileśnejdrożynywzarośniętą
lianami
ścieżkę,wiodącąprostonapółnoc:
‒Tędywydostaniemysięprędzejnaotwartąprzestrzeń.Razwreszciezobaczę,cosiętam
dzieje.
Takwięc,kiedywszystko,cożyło,umykałowpopłochuwpołudniowymkierunku,my
dwoje
śpieszyliśmywprzeciwnąstronę,wsamąpaszczęniewidzialnegonarazie
niebezpieczeństwa.
IX
‒No,paniestrachajło,gdziepańskapowódź?‒zagadnęłaJuana,gdywydostaliśmysięz
lasunaodkrytąprzestrzeńiujrzeliśmydolinęwtakimsamymstanie,wjakimbyła
przedtem,to
jestpokrytąniesymetrycznierozrzuconymiplamamistawków,kałuż,strumyków,lecz
bynajmniej
niezatopioną.
‒Jednakżeszóstaminęłajużdawno,azatemtamy„CzerwonejRzeki”jużwyleciaływ
powietrze.Całeszczęście,żewodatujeszczeniedotarła.
‒Inigdyniedotrze,zapewniampanaporazchybasetny.Zakilkaminutbędziemy
przejeżdżalikołomejwieży.Stamtądmożnaogarnąćwzrokiemcałąokolicę.Zrozumie
pan
wówczas,dlaczegoKinsleyniemożebyćzagrożonepowodziąwżadnymwypadku.
WieżąnazwałaJuanapagórek,któryraczejzasługiwałnamianokopca,bowysokośćjego
ponadpoziomdolinynieprzekraczaładziesięciumetrów.Byłzatobardzostromy,
pokrytyna
wszystkichstokachpłaszczemgęstychkrzaków,anasamymszczycierosłopotężne,
rozłożyste
drzewo,jaksięzachwilęprzekonałem,dąbsędziwy,również,jakjegobraciawpuszczy,
ozdobionysiwymibrodamizwisającegomchu.Dąbtenwystrzelałzwierzchołka
stożkowatego
wzniesienia,przypominajączdalekakierzekszparagu,którytakżewyrastazpodobnego,
aczw
miniaturze,kopczyka.
Uwiązawszykoniedojakiegośsolidniejwyglądającegokrzaka,zaczęliśmysięwspinaćw
górępospadzistymstoku.Spłoszyliśmyprzytejsposobnościkilkanaściewężyorazich
prześladowcę,
różowegoflaminga,którywmyśliwskimzapalezapuściłsięażtutajizmykałteraz
pośpiesznie
namoczary.
‒Ładnywidok,co?
Skinąłemgłowąpotakująco,wgramoliłemsięnabardzoniskikonardębuipatrzałemw
dal.
Pozamną,wodległościmożedwustukroków,wznosiłasięciemnaścianapuszczy,którą
opuściliśmyzaledwieprzedkwadransem.WzachodnimkierunkuleżałafarmaAllana
Barkera;
białeiciemnekostkibudynkówwidaćbyłojaknadłoni,awpewnymmomencie
dostrzegłem
nawetczarnypunkcik,sunącyodnajdłuższegobarakuwstronędomumieszkalnego;w
przyzwoitymodstępiemaszerowałdrugipunkt.Juana,któraspojrzałatakżewkierunku
farmy,
zawołałaodrazu.
‒WujaszekuspokoiłNegrówiwraca.Tenztyłu,tonapewnoDavy;nieśpieszysię,bo
wie,
żeczekagoporządnekazanie.
Niechcącsięnarazićnajejkpiny,dopieronasamymkońcuzerknąłemwtęstronę,w
którą
chciałemspojrzećprzedewszystkim,tojestnapółnoc.Odetchnąłemzulgą,widząc,iżnic
się
tamniezmieniło.Nadbajorkamiprzelatywaływmisternychzygzakachdługodziobe
bekasy,
powyżejciągnęłykluczedzikichkaczek,apomokradłachbrodziłyczaple.Aniśladu
spodziewanegozalewu.MożewięcBarkermiałrację,możepuszczonewody„Czerwonej
Rzeki”
odpłynęłygdzieindziejlubrozlałysięirozproszyływinnychstronachwielkiejniziny,
może
powódźturzeczywiścieniedotrze.
Juananapomknęłacoś,żezrozumiem,czemusiętoniestanie,gdywejdęnaszczytjej
„wieży”.Przypomniałemjejtesłowa.
‒Czywidzipantakądługąkresę,biegnącąodzachodunawschód?Nie,nietakdaleko.
Proszęspojrzećtam,gdzietekrzaki.
‒Aha,tu,widzę.Cóżtozanasyp?
‒Tojestwałochronny,któryzbudowałmójdziadek,ojciecwujaAllanaimojejmatki.
Było
towczasiewielkiejpowodziwroku1876czyósmym,kiedyfaleRedRiverrzeczywiście
dotarły
doKinsleyiwyrządziłybardzoznaczneszkody.Dziadeksięzawziąłwówczas,najął
kilkuset
bezrobotnych,kazałusypaćwałna
trzymetrywysoki,obsadziłgokrzakamidlanadaniamuspoistościiodtegoczasu
Kinsleywraz
zeswymiplantacjamigwiżdżenapowódź.Jakodzieckobyłamtutajrazwczasiewylewu;
spacerowaliśmyzwujaszkiemposzczyciewału,patrzącnabezsilnąwściekłośćżywiołu,
który
musiałskapitulowaćunaszychstópiwzdłużnasyputoczyłspienionenurtynawschód,w
kierunkuMissisipi.Terazrozumiepannareszcie,dlaczegoaniwuj,anija,niezamierzamy
opuścićKinsley.
‒Uwaga
‒krzyknąłem
‒wążpełzatużzapanią.Proszęgonienadeptać.
‒Iiii,nielękamsiętegopoczciwca.Aotodrugi,trzeci,widzipan?
Zeskoczyłemzkonaruidlazabawyzaczęliśmyzpomocąszpicrutyiuciętejwitki
wypędzać
trwożliwegady,odktórychroiłosiępodkażdymkrzakiem.
‒Dziwne;tylerazytubyłaminigdyniespotkałamanijednegowęża.Jakażulicha
przyczynatejmasowejinwazji?
‒Jaka?Tasama,któraskłoniłajeleniadoucieczkiwpięknejharmoniizjaguarem,
niedźwiedziami,szczuramiitakdalej,poprostuinstynktsamozachowawczy,przeczucie
wielkiegoniebezpieczeństwa.
Juanaskrzywiłasięnaznakzniecierpliwienia.
‒Powracapandostarejpiosenki.Mówiłamjuż…
Posłyszeliśmyszalonytętentkonigdzieśbardzoblisko.Rozchyliwszydwarosłekrzewy,
spostrzegłemkuniemiłemurozczarowaniu,żetonaszewierzchowceurządzałysobie
harce,
wyrwawszyzkorzeniamikrzak,którytaksolidnienaokowyglądał.Przestraszone
szelestem
taszczonegokrzaka,rwały,jakszalone,wkierunkufarmy.
‒Ładnaperspektywa,mruknąłem.
‒Będziemymusieliwracaćnapiechotę.Dobrze,choć,że
niedaleko.
Przezchwilęspoglądałemzaoddalającymisiękońmi,leczwnetcoinnegozajęłomoją
uwagę.
Podmuchpółnocnegowiatru
przyniósłzsobąechoznajomegodobrzeodgłosumotoruspalinowego.Hen,woddali,
poza
chmaramipłynącegownasząstronęptactwa,wykwitłnaszaroniebieskimtleniebanie
poruszającyskrzydłamiowad,któryszybkorósłwoczach,stałsięwielki,jakkoliber,jak
wróbel,
gołąbidużamewa.Byłtohydroplan.PrzepłynąłnadbudynkamifarmywKinsleybardzo
nisko,
rzucająckilkagarściostrzegawczychulotek.Naszewierzchowce,którejużdobiegłydo
ogrodzeniafarmy,przestraszyłysięwidokuwarczącejwścieklemaszynyipomknęły
cwałemw
stronępuszczy,tąsamądrogą,którąszliśmyzJasperemwtowarzystwieAllanaBarkera.
Obserwujączzaciekawieniemewolucjesamolotu,którywciążjeszczeszybowałponad
Kinsleyiktóregopilotdawałkomuśrozpaczliweznaki,niezwróciliśmyuwaginadziwny
szum,
idącyodpółnocy.Dopiero,kiedyhydroplanodpłynąłnazachód,kiedyścichłotrajkotanie
jego
motoru,posłyszeliśmyobojeówniezwykłyszum,podobnydoodgłosunadciągającej
burzy.
‒Boże!…Coto?…Tam,tam…widzipan?…
SpojrzałemwewskazanymprzezJuanękierunkuiniemogłemsiępowstrzymaćod
wydania
głośnegookrzyku.
Naskrajuwidnokręguwstroniepółnocnejporuszałasię,jakokiemsięgnąć,olbrzymia
żółtawamasa.Wydałomisięwpierwszejchwili,żepatrzęnapotwornetrzęsienieskorupy
ziemskiej.Niesamowitefalowaniepłaskiejrówninyobejmowałocorazwiększe
przestrzenie,
zbliżałosiędonaszzatrważającąszybkością,wysuwającraztu,raźtam,długie,ruchliwe
jęzory,
co,nibyprzedniestraże,przebiegałyioczyszczałyterenprzednadejściemgigantycznej
zaborczej
armii.Owejęzykiprzebijałyzłatwościąwiększekępykrzaków,czyniłyszerokiewyrwy
w
polachtrzcinycukrowej,czybawełny,zajmowaływnagłychwypadachwszelkie
zagłębienia
nizinnegoterenu,opasywałynapotkanewzniesienia,kopce,pagórkiipierzchaływ
potyczcez
silniejszymidrzewami,pozostawiająctesłabetwierdzegłównemukorpusowi,który
ciągnąłw
tylenieprzerwanąławąiścierałnaprochwszelkiezaporyz
równąłatwością,zjakąciężkidrogowywalecmiażdżykruchyszuterwapienny.
Zwycięski
pochódzalewuwyglądałztejodległości,jakłupieskawyprawajakiejśfantastycznej,
potwornie
wielkiejośmiornicylądowej,przyczymowejęzykiodgrywałyrolęmorderczychmacek
polipów.
Juanaocknęłasięniebawemzpierwszegowrażenia.
‒TaksobiezawszewyobrażałamnajazdMongołównaEuropę‒rzekławzadumiei,
przechodzącnatychmiastwswójbeztroski,lekkowzgardliwysposóbwyrażaniasięo
wszystkim,
dodałazuśmiechem:‒No,aletaimponującaofensywapowodzizałamiesięsromotnieu
stóp
naszegowału.
Zobaczypanzachwilę.
Słowamejtowarzyszkiniewyglądałypoczątkowonaczczeprzechwałki.Niebawemdwa
potężnejęzykiwodydotarłydonasypu,aodbiwszysię,zaczęłyodpływaćwzdłużjego
północnej
ścianywkierunkuwschodnim,wktórymterenobniżasięłagodnie,leczstale,ażdo
odległego
korytakrólowejrzek,Missisipi.Alesytuacjazmieniłasięzasadniczokwadranspóźniej,
kiedy
wodawypełniłaszczelniecałąprzestrzeńodnajdalszychgraniczasięgunaszychspojrzeń
w
kierunkupółnocnymażdowału,kiedyzwierciadłotegoolbrzymiegojeziora,upstrzone
różnobarwnymiplamamiuniesionychpowodziąchatidomów,drzew,płotów,krzaków,
nie
przestałosiępodnosićipowoli,lecznieubłaganie,zbliżałosiędopoziomuszczytów
ochronnego
wału.
‒Jeśliprzybórwodynieustaniewciągutrzechdopięciuminut,toKinsley..
‒Głupstwo!
‒przerwałamiopryskliwie.
‒Głupstwo,panipowiada?Owszem,popełniliśmytakiegłupstwo,pozostająctutaj,
zamiast
uciekać,cokońwyskoczy,napołudnie.Jeśliwałniewytrzymanaciskulubjeśliwodago
wierzchemprzekroczy..
Znowuniepozwoliłamidokończyćzdania.
‒Boisiępan?‒przerwałazbajeczniewzgardliwąminką.
‒Proszęnieprzeczyć.Towidać,
żepansięobawiaiprzeklinamnie
wduchu.Otóż,żebypanaprzekonać,żenasypitymrazemsprostazadaniu,żeniegrozi
nam
żadneniebezpieczeństwo,żewkońcupańskacennapowłokacielesnaniebędzienarażona
na
nadprogramowąkąpiel(proszęminieprzerywać,kiedymówię!),japójdęteraztam,
usiądęsobie
naszczycienaszegowałuipozostanęnanim,dopókimisiętakbędziepodobało.
Niełatwymbyłozadaniemprzekonaćnarwanądziewczynę,żeto,cozamierza,jest
bezsensownymszaleństwem,któremibynajmniejniezaimponuje,aprzeciwnie,wystawi
jejjak
najgorszeświadectwo,żedalejz„wieży”widokjestbezporównanialepszynacałą
okolicę,iże
wkońcunogizamoczyizabłociwyżejkostek,idącprzezrozmokłąziemię.Już
zdecydowałasię
pozostać,kiedywmimowolnymprzelotnymspojrzeniudojrzaładwaciemnepunkty,
zdążające
powoliodogrodzeniafarmywstronęnasypu.
‒Oho,wujaszeknieusiedziałwdomu.Wobectegojaniechcębyćgorsza!‒zawołałai
odburknęłacośszorstko,kiedyjąchciałemzatrzymaćniemalprzemocą.Zsuwającsię
pośpieszniepozarośniętymstokukopca,zaczepiłasięrękawemociernistągałąźjakiegoś
krzewu
istraciładobrąminutęczasu,zanimudałojejsięwyplątaćzkolącyhwięzów.Namruczała
sięteż
odpowiednioinasykałazezniecierpliwienia,nieprzeczuwając,żetajednaminutaocali
jejżycie.
TymczasemAllanBarkeriDavy(mieliśmybowiemwszystkiedanepotemu,żetoonisą
właśnie)przebylitrzeciączęśćprzestrzeni,dzielącejichodnasypu,aktóratoprzestrzeń
była
przyfarmieznaczniemniejsza,niżnaprzeciwnaszej„wieży”.
Niespuszczajączokapostępówpowodzi,zauważyłemwpewnymmomencie,żekałuża,
przytykającadopołudniowejścianywałumniejwięcejnaprzeciwfarmy,zaczynasię
rozszerzaćz
wielkąszybkością.Wytężającwzrokwtymkierunku,dostrzegłemchwilępóźniejmaleńki
strumyczek,spływającypostokunasypu.Stałosięwięcto,coprzewidywałem,awco
uparta
dziewczynaniechciałauwierzyć.
‒Stać,naBoga!
‒krzyknąłemzewszystkichsiłi,złożywszy
dłoniewtrąbkęprzyustach,powtórzyłemkilkakrotnie:‒Stać!Wałrunieladachwila!…
Uciekajcie!…Ucieeekaaajcie!
Tamcidwajnieusłyszelioczywiściemegoostrzeżenia,aJuana,któraoddaliłasięjużod
kopcanastokroków,przystanęławprawdzieiobejrzałasięwmojąstronę,lecznie
kwapiłasię
wcaledopowrotu.
WówczaszsunąłemsiębłyskawiczniezpagórkaipopędziłemcosiływnogachzaJuana.
Dopadłemjąwchwili,kiedyzamierzałaruszyćwdalsządrogękuskazanejnazagładę
grobli.
Chwyciłemjejrękęibezceremoniipociągnąłemjąwstronęnaszegokopca.
‒Czyśpanoszalał?
‒żachnęłasię,stawiajączaciętyopór.
‒Ktoznasdwojgaoszalał,tosięwnetokaże‒odburknąłem,zadyszanyodszybkiego
biegu.
Chciałajeszczecośodrzec,alesłowazamarłyjejnaustach.Ujrzałanareszciezłowrogi
strumyczek,którystałsięjuższerokąkaskadąiżłobiłsobiepokaźnąwyrwę,osłabiająci
tak
wątłązaporęolbrzymichmaswody.
Dobiegliśmywłaśniedopodnóżakopca,kiedynastąpiłakatastrofa.
Kaskadazmyłaszczytwałunaprzestrzenikilkumetrów,zamieniłasięwoczachnarwący
potok,narzekę,którejszerokośćrosłazkażdąsekundąokilkanaście,kilkadziesiąt
kroków.
Potwornywarkoczżółtejwodywiłsiękonwulsyjnie,rycząc,hucząc,szumiączłowrogo,
ukazując
naszymodzgrozyrozszerzonymoczomjakieśbelki,deski,drzewa,którełamałz
trzaskiem,
miażdżył,mełłwswoimstraszliwymmłynie.Całeolbrzymiejeziororunęłozpiekielną
wrzawą
wdepresję,jakąbyłacałaprzestrzeńpotejstroniewału,położonaokilkametrówniżej,
niż
zwierciadłoniezmierzonegozbiornikawody.
‒Boże!…Oniniezdążą!
‒krzyknęłaJuana,załamującdłoniezrozpaczy.
RzeczywiścieAllanBarkeriDavymieliminimalneszanse
ocalenialubraczejniemieliżadnych.Znaszegopunktuobserwacyjnegowidzieliśmy
doskonale,
jakodległośćpomiędzyuciekającymidwomapunkcikamiaszczytemścigającegoich
jeziora
wodykurczysięimalejezkażdymułamkiemsekundy,gdyżodchwiliprzerwaniawału
wszystko
liczyłosięconajwyżejnasekundy,ztakoszałamiającąszybkościąnastępowałyposobie
wypadki.
‒Niechsiępaniuspokoi…Możedobiegnądofarmyischroniąsięnajakiśdachlub
drzewo
‒rzekłem,niewierzącwduchuanitrochęwmożliwośćtakiegohappyendu.
Ledwiedomówiłemostatniesłowa,pędząca,jakwicher,strugawodydosięgła
uciekających,
obaliłaichmomentalnieiponiosłazsobą.
‒JezusMarja,JezusMarja,JezusMarja…‒powtarzałaJuana,patrzącbłędnym
wzrokiem
nastrasznykoniecdwóchnierozważnychiupartychludzi.
‒Możesięocalą.Pływaćzapewneumieją
‒pocieszałemjąznowu..
Awtejsamejchwilioszalałypotokpalnąłwogrodzeniefarmyztakąsiłą,żedrewniane
słupy,
poprzecznebelkiisztachetywystrzeliływgóręwyżej,niżkaskadyrozpryśniętejskutkiem
zderzeniawody.Przemknęłomiprzezmyślodrazu,żejeśliAllanBarkeritamtendrugi
nie
utonęlijeszcze,toterazmusielizginąć,aciałaichsątylkobezkształtnymikawałkami
mięsabez
jednejniezmiażdżonejkości.
Epizodzpłotemfarmybyłtylkoskromnympreludiumwobectego,conastąpiłopotem.
WezbranarzekarunęłanabudynkifarmyKinsley.Podłużnybarakdrewniany,służącyna
mieszkaniedlaczarnychrobotnikówrolnych,wywróciłsięizacząłtoczyć,nibykamień,
na
wyścigizespichrzem,magazynami,stodołami,stajniami,którespotkałtakisamlos,a
wszystkie
teszopy,dachy,odłamaneściany,wrota,pale,deski,kawałkipłotu,wozy,sprzęty,drzewa
wyrwanezkorzeniami,odegraływnetrolętaranówprzygeneralnymatakunadom
mieszkalny,
gdziedzisiejszegopopołudniajedliśmylunch,
usiłującbezskutecznieprzekonaćupartegogospodarza,żeniebezpieczeństwanienależy
sobie
lekceważyć.Murowanybudynek,dośćgłębokimizapewnefundamentamizziemią
związany,nie
pozwoliłsięzmieśćtakłatwopowodzi,lecz,naciśniętypotężnie,zbombardowany
uderzeniami
ciężkichtaranów,podmywanyzewszystkichstron,zacząłsiękruszyć,obsuwaćna
narożnikachi
rozpadaćnaczęści,którejużłatwoulegałyostatecznemupogromowi.
ChwyciłemzarękęoniemiałązezgrozyiodrętwieniaJuanę.Jedenzniszczycielskich
jęzorów
pędziłspienionymstrumieniemwnasząstronę.Należałosięschronićjaknajprędzejna
szczyt
kopca,abyniepodzielićsmutnegolosuAllanaBarkeraijegotowarzysza.Wmilczeniu
przedzieraliśmysiępoprzezgęstwękrzewów,porastającychstokinaszegopagórka,
rzucając
chwilamizasiebieniespokojnespojrzenia.
Kiedystanęliśmynaszczycie,farmaKinsleyprzeżywałaostatniakttragedii;zdomu
mieszkalnegopozostałojeszczeskrzydłopołudniowe,narażonenaatakizbuntowanego
żywiołu.
Wnaszychoczachrunęłydwakominy,załamującswymciężaremdachiprzyśpieszając
moment
nieuchronnegokońca.
Naglekopieczadrżałwposadach,awysokisłupwodyprzysłoniłwidoknazatopioną
farmęi
runął,jakdługi,przemaczającnasdonitki.Gdyotrząsnęliśmysiępotejnieoczekiwanej
kąpieli,
naszkopiecbyłjużtylkomaleńkąwysepkąwśródszalejącegomorzawezbranych
odmętów.Bo
wściekłyatakprzedniejstrażyzalewurozerwałmurkrzaków,którespajałysypkąziemię,i
urwał
częśćpagórka,przesądzającponiekądjegolosprzezzrobienietegowyłomu.Całąnaszą
nadzieją
pozostałdąb,któregopotężnekorzeniepowinnybyłyutrzymaćwkarbachchoćbytylko
sam
trzonkopca.
Przeliczyłemsięteż,sądząc,żepuszczaodciągnieconajmniejpołowępotwornychmas
wody.
Powódźwtargnęładolasu,musiałajużprzeztenczasdotrzećdopolanyrozbitego
samolotu,lecz
zwierciadłoniezmierzonegojezioranieopadłoaniopólmetra.
Tak,jakprzedtem,sięgałodostópkrzaków,porastającychszczytyochronnegowalu,który
tak
fatalniezawiódłoczekiwaniaAllanaBarkeraijegopięknejsiostrzenicy.
Oilejednakzbitaścianapuszczyokazałasiębezsilnąwobecinwazjiwody,otylenie
przepuściłażadnychprzedmiotów,uniesionychpowodzią,iniebawempomiędzylasema
naszą
wysepkąutworzyłasiępotężnarzeka,unoszącasweprzeliczneofiary,wśródktórychnaj
żałośniejszywidokprzedstawiałytrupykoni,krów,owiecipsów,należącychzapewnedo
Barkeralubdoinnychfarmerów.Ciałludzkichniedostrzegłemanirazu,dopiero,kiedy
odpłynęłydrewnianebudynkifarmyKinsley,azanimipłoty,wozy,meble,sprzęty,deskii
całe
połacietrzcincukrowych,ryżu,bawełnyizbóżwszelakich,kiedynurtyprzeczyściłysię
nieco,
ujrzałemrzecz,którejnigdychybawżyciuniezapomnę.
Ototużwpobliżukopcasunęłapowolibelkapotężnychrozmiarów,trochębardziej
zanurzona
przednimkońcemzpowoduciężaru,jakisiędoniejprzyczepiłwtymmiejscu.Ciężaru
tegonie
możnabyłodojrzeć,gdyżznajdowałsiępodbelkąipodpowierzchniążółtej,
nieprzezroczystej
wody,alemożnasiębyłobeztrududomyślić,żejestnimmartweciałojakiegoś
człowieka.Bood
ciemnegotładrzewaodbijaławyraziściesinabieldłoni,splecionychkurczowo
zaciśniętymi
palcami,taksilnie,żenawetśmierćniezdołałaichrozpleść,itrupiasinośćbosychstóp,
które
równieżbelkęobjęły,zaczepiłysięjednaodrugąipozostaływtejpozycji.Dopełnienie
tego
niesamowitegoobrazkastanowiłodrzewkopomarańczowe,przylepionedodrugiego
końcabelki
irozpościerająceswegałęzieponadstopamitopielca.
Juana,przejętagrozą,przytuliłasiędomniebezwiednie.Równiebezwiednieobjąłemjej
kibić
i,złączenitymmimowolnymuściskiem,spoglądaliśmydługowmilczeniunaniezwykły
karawan,oddalającysiępowolinawschód,wstronęgroźnejMissisipi,wkierunku
wielkiego
cmentarzyskalicznychofiarpowodzi.
Asłońcezachodziłowłaśnie,muskającpożegnalnympocałunkiemszkarłatnychblasków
zatopionądolinę.
‒Słońce…Czyujrzymyjejutro?‒wyszeptałaJuana,patrzącztrwogąnapołudniowy
stok
kopca,kurczącysiępowoli,leczstale.
Niepocieszałemjejtymrazem.Ogarnąłmniezabobonnylęk,żewszelkieoptymistyczne
uwagibędąwyzwaniem,rzuconymzawistnymlosom,któreprzecieżnatotylkoczekają,
aby
zwieśćczłowiekaizburzyćażdofundamentówgmachjegonadziei.
Nieodpowiedziałemwięcnapytaniemejtowarzyszkiiwmilczeniutrwaliśmydalej,aż
do
nastanianocy.
X
Byłatojednaznajgorszychnocywmoimżyciu.
Obawiającsięnagłegousunięciapodmywanegoustawiczniepagórka,umieściliśmysię
oboje
nanajniższymkonarzedębuisiedzieliśmynanimokrakiem,twarzamizwrócenido
siebie,Juana
bliżejpniaiplecamiopartaoniego,janaprzeciwniej,leczjużbezżadnegooparcia.Wtej
niewygodnejpozycjiścierpłynamczłonkiniebawem,ciałozaśbyłoobolałe,zbite,jak
gdybypo
jakiejśchłoście;zziębliśmyteżstraszniewprzemoczonychubraniach.Widziałem
kilkakrotnie,
jakJuanęwstrząsałydreszcze,natomiastmnienawiedziłstaryznajomy,nieodstępny
towarzyszz
czasówwielkiejwojny,imćpanreumatyzmstawowy,izacząłmisiędawaćweznakitak
samo
dosadnie,jakwówczas,wrozmokłychrowachstrzeleckich.
‒Żebychoćkawałeczeksuchegochleba
‒westchnęłamojatowarzyszkaniedoli.
Imniesięjeśćchciało,leczstokroćbardziejodczuwałemgłódinny..Otonoczapadłai
minęła
jużgodziną,wktórejcodziennieoddniatragicznegozgonumejnarzeczonejpaliłem
opium,by
wywołaćobrazjejnajdroższejtwarzyczki.
Tęsknotazasłodkątruciznąbyłachwilamitakpotężna,żedostawałemzawrotugłowyi
zdawałomisię,żemuszęspaśćzdrzewa,żelepszaśmierć,niżmęczącezapasyzatakami
nałogu,
którysięstałmojądrugąnaturą.
‒Copanujest?‒spytałaJuana,zauważywszysnadźwielkązmianę,jakazaszławmoim
zachowaniusię.
Rzuciłempierwsząlepsząkłamliwąodpowiedź.
‒Nie,nie‒zaprzeczyła.Jawiem,copanujest.Panmniewduchuprzeklina.Proszęmnie
nieoszczędzać.Mójbezsensownyupórzgubiłpana.Imożenietylkopana…Jasper
podzieliłz
pewnościąloswujaAllana,naszkoniecladachwilanastąpi,awszystkoprzezemnie…
przeze
mnie!
Wpadławstanbezmiernegoprzygnębieniaiłzawymgłosempowtarzaławkółko,że
zginie,
obarczonawyrzutamisumienia,iżswąlekkomyślnościązgubiłamnieiJaspera.
Widząc,żeniedowierzamoimzapewnieniom,wyznałemcałąprawdę.Powiedziałem,że
dręczymnietęsknotazaopium,askorojużdoszłodotegowyznania,niemogłemjejnie
opowiedzieć,jakabyłagenezapotężnego,choćbardzoświeżegoprzyzwyczajenia.Padło
więc
nazwisko:Nardewitz…OpowiedziałempokrótcehistoriępoznaniaLottyvonNardewitz,
dzieje
naszejmiłości,niezwykłewypadkipodróżyprzezWłochy,Egipt,IndieiBorneo,ażdo
Chin
włącznie,ażdoprzesmutnegokońcawSzanghaju,wczasiewalkotomiastopomiędzy
armią
północnąazwycięskimiwojskamigenerałaCzangKaj-Szeka…
Opowiadanieirozpamiętywaniezarazemtychwypadkówprzyniosłomidużąulgę,
odwracającnagodzinęuwagęodprzejmowaniasięgroząobecnejsytuacji.
Juanasłuchałazwielkąuwagąiwzdychałaniekiedywspółczująco,akiedydoszedłemw
opowiadaniudopamiętnegodniaśmierciLotty,uścisnęłamidłoniezserdecznym
wylaniemi
długiczasnieuwolniłaichztegoprzyjacielskiegouścisku…Nieprzerwałamiani
słowem,aż
gdynapomknąłem,żeprzybywszydoStanówwrazzMrs.Hedge,skorzystałemzjej
uprzejmego
zaproszeniaimieszkamwjejpałacuwHedgeville,bąknęłapółgłosem:
‒CzyjestpansekretarzemprywatnymMrs.Hedge?
‒Sekretarzem?‒powtórzyłem,wybuchającśmiechem.‒Lichybyłbyzemnieteraz
sekretarz.Jestemrozbitkiemżyciowym;stałemsięskończonymniedołęgą,niezdolnymdo
walki
obyt,iodwykłemhaniebnieodpracy..
Dłuższąchwilęurągałemwtensposóbsobiesamemu,gdynagleolśniłamniemyśl,że
mówiąctak,stawiamwdziwnymświetlestosunekdoCecilyHedge.
‒Ach,rozumiem‒zacząłemzironią.‒Pytając,czyjestemsekretarzemtejdamy,miała
paninamyśliinneokreślenie…żejestemnajejutrzymaniu…
‒Tegoniepowiedziałam!
‒zastrzegłasięenergicznie.
‒No,oczywiście,żeniewypadałotegopowiedzieć;niemniejjednaktaksobiepani
pomyślała.Mogępaniązapewnić,żetakniejest…Jeszczedotegostopnianieupadłem.
Jestem
tylkogościemMrs.Hedge,którastarasięuprzyjemnićmipobytwnudnymHedgeville;
dwa
miesiącetemuocaliłemjejżyciewSzanghajuipoczciwaCecilychcekoniecznieokazać
miw
jakikolwieksposóbswojąwdzięczność.
‒Alepozwalapanupalićopium.
‒Gdybypróbowałamnieodwieśćodtego,uciekłbym,tegosamegodnia.Reasumującto
wszystko,oświadczampani,żestosunekmójdoMrs.Hedgejestnawskrośprzyjacielskii
że
będęzjejgościnykorzystał,pókipsychicznienieprzyjdętrochędosiebie,comoże
potrwać
jeszczezmiesiąc.
‒A,tak
‒rzekłacichuteńko.
Odniosłemwrażenie,żewtychkrótkichdwóchsłowachzabrzmiałanutazadowoleniai
ulgi,a
utwierdziłmniewtymmniemaniupośpiech,zjakimJuanarzuciłanastępnezdanie,w
dość
luźnymzwiązkupozostającedopoprzednich.
‒Hedgeville,towłaściwienaszesąsiedztwo.Stądniebędziedalej,jakpięćmil.
‒Idlategozapewne‒dodałemzuśmiechem‒kazałymilosyprzebyćkilkadziesiątmilz
HedgevilledoAleksandrii,stamtąddo
Kinsley,awdodatkupowałęsaćsiękilkąmilpowertepachpuszczy,abymmógłpoznać
sympatycznąsąsiadkę.
‒Przykrominiewymownie,żenaszaznajomośćzostałazawartawtakich
okolicznościach.
Wstrząs,gwałtownechlupnięcieitrzaskzłamanychgałęzijakiegośkrzakaprzerwał
bezpowrotniemiłąpogawędkę,zakończonąwymianąkomplementów.
‒Boże!Drzewosięwali!
‒krzyknęłaJuana.Naszczęścieniebyłojeszczetakźle,niemniej
jednakpołożenienaszepogorszyłosięznacznie.Mrówczapracawodypodmyłasilnie
kopiecod
południowejstronyiniemalpołowanaszejtwierdzyzsunęłasięzpluskiemwnurty.
Gdybynie
dąbikorzeniekrzaków,zktórychjedenzostałdosłownierozdarty,całypagórekbyłbyjuż
dawno
zniesiony,cozresztąmogłogospotkaćkażdejchwili;ostatnibowiemsukcesżywiołuściął
dużą
połaćpodstawy,usunąłpotejstroniezbawczązaporęzkrzewówiutworzyłsobie
znakomitą
bramęwypadowądladalszychataków.Wświetleksiężyca,którepoprzedarciusięprzez
koronę
liścinaszegodębunabrałozielonkawych,trupiosinychkolorów,majaczałanamustóp
czarna
czeluść,ocienionaurwistąścianą,mogącąrunąćladamoment.Zdawałemsobiesprawę,że
jeśli
runieipociągniezasobągłównytrzonkopca,todąbstracioparciezjednegoboku,i
nadejdzie
nieubłaganykoniec.
Odruchowoprzysunęliśmysiędosiebie,złączyliśmydłoniewuścisku,któryzawierał
nieme
przyrzeczenie,żerazemzginiemy,izrezygnacjączekaliśmynarozwójwypadków,a
widmo
śmiercikrążyłocałąnocnadnaszymigłowami,razwyżej,kiedyupływałydługieminuty
bez
żadnejzmiany,razniżej,gdyprądodrywałnowewarstwyziemiidąbdrżałniesamowicie
w
posadach.
Nastałdzieńpogodny,upalny.
Pierwszenaszespojrzeniapobiegływkierunkufarmy.Zbudynkówniepozostałoani
śladu;
jedynienajwiększedrzewa,rosnącewpobliżubarakuNegrów,wskazywałymiejsce,gdzie
jeszczewczorajwpołudniestałdommieszkalny,stajnie,szopyi
stodołydobrzezagospodarowanejfarmyKinsley.
Nadmilczącąpuszcząwznosiłysiękłębyparywodnej;nasyconewilgociądrzewa,
krzewy,
liścieimchyparowałygwałtowniepodgorącymtchnieniemzłotegosłońca.
Juanapoświęciłakilkałezwujowiipięknejfarmie,potemzaś,abypokryćwzruszenie,
zaczęłamówićszorstko,stylemurwisowskim,którymisięwczorajtakspodobał.
‒Jestempiekielniegłodna…Carramba!Jeślinastuktonieznajdzieinienakarmiwciągu
godziny,topopłynęwpławdolasu.Tamsięchybacośznajdzie.Hallo,mościopiekunie…
Może
bypantakwysiliłmózgownicęnadznalezieniemjakiegowyjściaztejgłupiejsytuacji?
Spójrz
panwtamtąstronę.Niejesttoprzypadkiemłódka?
Odwróciłemgłowęszybko,leczrównieszybkominamizrzedła.
‒Niestety,MissJuana.Tosądrzwijakiegośbudynkulubkilkazbitychdesek.
‒Napewno?
‒Nanieszczęście,tak.Niechsiępaniprzysunietutaj,stądlepszywidok.
Usłuchałamejradyi,posuwającsięokrakiemposzerokimkonarze,dotarładomiejsca,
gdzie
urządziłemsobieprzedkwadransemnienajgorszypunktobserwacyjny.Potemusiadła
obok
mnie,alękającsię,żespadnie,wsunęłaswojąlewąrękępodmojepraweramię;złączeni
wten
sposób,rozpoczęliśmysystematycznyprzeglądcałejokolicy,którapozaczęścią,zajętą
przezlas,
stanowiłajednąolbrzymiąpustynięwodną.Częstoalarmowaliśmysięwzajemnie
okrzykami,
któreladakawałekdrzewawywoływał;niestety,wszystkietealarmyokazałysię
fałszywe,zbiły
nasztropu,zniechęciłyiskłoniłydowiększejostrożności.
‒Ależpanposmutniał‒rzekłaJuanawpewnejchwiligłosembardzomiękkim.‒Byłam
pewna,żespostrzegamczółno…o,proszęspojrzeć,jakiepodobnedoczółna…Terazjuż
anipary
zustniepuszczę,dopókinieujrzęludzi.
Zwodniczealarmynapełniłynastakimsceptycyzmemwmożliwośćnadejściapomocy,że,
kiedyokołopołudniarozległsiędobrzeznajomywarkotsilnika,niewierzyliśmyuszomi
wydaliśmyokrzykdopierowówczas,kiedyowadziekonturyszybującegownasząstronę
hydroplanustałysięzupełniewyraźne.
‒Boże,dziękiCi!‒zawołałaJuanaiwnieokiełzanymwybuchuszalonejradościmusnęła
ustamimójpoliczek.
Ajabyłemrównieżdotegostopniaprzejętyiuradowanyzjawieniemsięnieoczekiwanego
sprzymierzeńca,żenieprzywiązywałemżadnejuwagidoodruchowegoczynumejuroczej
towarzyszki.
Obojganaspochłonęłacałkowiciemyśl,żezakilkaminutbędziemyocaleni,żetrzeba
zwrócićuwagęlotnikówwtęstronę,abynas,brońBoże,nieprzeoczyli.Ach,podobne
przypuszczenieaninamprzezmyślnieprzeszło.Jakżemożnaprzeoczyćtęjedyną
wysepkę
wśródbezmiaruwód,toolbrzymiedrzewo,królującenadcałąokolicą…
Samolotzbliżałsięszybko.
‒Help!Help!‒zawołaliśmyrównocześnie,osądziwszy,żeodległośćniejestzbytwielka.
Wgorączkowympodnieceniuzapomnieliśmyoboje,żełoskotmaszynymusinaszgłos
zagłuszyć,żelotnicynieusłysząnigdyrozpaczliwegowołania,dopókisilnikpracuje…
‒Zawraca!
‒jęknęłaJuana.
‒Powiewajchustką,niedołęgoskończony..
Zerwałemsiętaknagle,żeomalniezepchnąłemjejzkonarunastokpagórka,poktórym
byłabysięstoczyładowody.Widząc,iżtracirównowagę,objąłemjąbłyskawicznym
ruchem
wpółiprzytuliłemdosiebie.Iznowuniebyłotodlamnieżadnąpodnietązmysłową,choć
przy
głębokimoplociejejkibicipalcemojenacisnęłymimowolniekrągłąpierśdziewczęcą,a
usta
dotknęłypachnącejskórywprzelotnymzderzeniumoichwargzjejśniadąszyją;bowiem
całą
uwagępochłonęłachęćzwróceniauwagilotnikównanaszniepewnyazyl.
Juanajęłasięposuwaćwstronępniadrzewa,podczasgdyja,stojącnakonarzei
trzymającsię
jednąrękąjakiejśwyższejgałęzi,drugą,„uzbrojoną”wbiałąchusteczkędonosa,
wymachiwałem
zarównozawzięcie,jakbezskutecznie.
Hydroplanzatoczyłłukipłynąłrównolegledoliniiścianylasu,oddalającsięodnasz
każdą
sekundą.
‒Ostrożnie!‒zawołałempodadresemmejtowarzyszki,którazeskakiwaławłaśniez
drzewa.Ocalałyszczytpagórkaliczyłwprawdziejeszczekilkanaściemetrów
kwadratowych
powierzchni,lecztylkopółnocnaiwschodniakrawędź,ogrodzonałukiemkrzakówi
podparta
fundamentaminienaruszonychstoków,byłapewna.Natomiastdwiepozostałe
krawędzie…
‒Jezus!
RozpaczliwyokrzykJuanywyprzedziłmojąmyśl,potwierdziłniedopowiedzianeobawy.
Odwróciwszyszybkogłowę,ujrzałemwprzelotnymspojrzeniuznikającąpozastromą
krawędziąsylwetkędziewczynyiusłyszałemgłośnyplusk.Podmytaczęśćszczytunie
utrzymała
ciężaruludzkiegociałaiosunęłasięwnurty..
Byniestracićanisekundycennegoczasu,zeskoczyłemzmojegopunktuobserwacyjnego,
oszczędzającsobiepowrotnejdrogidopnia.Przewróciłemsięipotoczyłemkilkametrów,
aż
utknąłemnajakimśkrzaku.Kiedystanąłemnanogi,ujrzałemJuanęiodetchnąłemzulgą.
Płynęła,spokojnierobiącrękami,wodległościmożepięciumetrówodfatalnejściany.Na
szczęściewczorajszywartkiprąd,któryburzyłdomyiwyrywałdrzewa,należałdo
bezpowrotnej
przeszłości.Wielkarzeka,płynącapomiędzyścianąpuszczyanasząwysepką,syta
zwycięstw,
obżartamasamiwody,ociężała,toczyłaswebrudnenurtyospale,majestatycznie.
‒Odwagi,MissJuana!Biegnępanizpomocą!‒zawołałem,śpieszącnawschodnistok
pagórka.
‒Damsobiesamaradę
‒odparłazuchowato.
‒Bardziejnalewo!…Jeszcze!…Tubędziemożnalądować.
Mimojejenergicznychprotestówzrzuciłemmarynarkęiwskoczyłemwwodę,gdyżnie
uszło
mejuwagi,żenamokniętaodzieżzaczynadziewczynieciążyćisłabyprądznosiją
przecież
powolizwytkniętejdrogi.
Kiedyprzebiliśmysięwreszcieprzezmurzanurzonychkrzaków,którechwytałynas
podstępniezanogi,ikiedy,ślizgającsię,upadajączezmęczenia,dotarliśmynaszczyt
kopca,
hydroplanbyłjużtylkodużympunktemnaniebie,achwilępóźniejznikłnamzoczu.
‒Znowuprzezemnie…Bylibypanazpewnościądostrzegli,gdybyniemoja
bezgraniczna
głupota.Pocopanpobiegłmizpomocą?Poco?Lepiejrazztymskończyć.Nieocalisię
pan,
dopókibędziemiałtakąkulęunogi,jakja.Suszyćkostium?Boisiępan,żekataru
dostanę?Nie
dostanęnapewno,botejnocyzginiemy,jakamenwpacierzu.Kopiecdługojużnie
wytrzyma,a
dąbbezniegoznaczytyle,cokulawydziadbezlaski.
Wtensposóbnarzekałabezustannie,kiedy,położywszyjąustópkrzewów,wpółnocneji
najbezpieczniejszejczęściszczytowejplatformypagórka,zacząłemściągaćjejznóg
rozmokłe
butysportoweinamawiaćją,bysięrozebrałaiwysuszyłaswerzeczy.
Iporaztrzecibodajstwierdziłem,żewidokjejobnażonychramion,aninawetkształtnych
piersi,rysującychsięwyraźniepoprzezdelikatnyjedwaboblepiającejjemokrej
kombinacji,nie
wywieranamnietakiegowrażenia,jakiewywarłbyniewątpliwiewinnych
okolicznościach.
Potemusunąłemsiędyskretnieistanąłempodrugiejstroniedębu,rzuciwszyjejuprzednio
swoją
marynarkę,któraniewzięłaudziałuwdzisiejszejnaszejkąpieli.
Iprzyszładruganoc,możegorszaodpierwszej.Gorszanietylkodlatego,żegłódnam
kiszki
skręcał,aleprzedewszystkimztegopowodu,żerozsypaniesięwgruzygmachu
bajecznych
nadzieipozniknięciusamolotu,pocałodziennymnadaremnymoczekiwaniupomocy,było
nowymciosem,któregonieprzewidywaliśmywczoraj.Wczorajdrżeliśmywprawdzie,by
gwałtowny
prądniezburzyłnaszegoschroniska,lecznadnieduszytliłsięsłabyogieńnadziei,żejeśli
dotrwamydojutra,będziemyocaleni.Smutnedoświadczeniadzisiejszegodniawylały
potężny
kubełwodynatowątłeognisko,takcharakterystycznedlaoptymistycznejludzkiejnatury.
Bólereumatycznedokuczałymidwarazymocniej,niżtamtejnocy.Przyszłagorączka,a
wraz
zniądziwnejakieśpodniecenie.Teraz,kiedyJuanasiedziałaodwakrokiodemniew
wysuszonymubraniu,widziałemoczymaduszyjejnagie,krągłeramiona,piersi,szyję
stokroć
dokładniej,niżprzedtem,kiedymójwzrokślizgałsięponichrzeczywiście.Terazdopiero
odczułemrozkoszjejodruchowegopocałunku,uściskudłoniiobjęciajejsmukłejkibici.
Och,
gdybymnieterazraczyłamusnąćwargamiwpoliczek,inaczejbymnatozareagował.
Wgryzłbymsięwjejusteczkaicałowałbymjebezpamięci,doutratytchu…Lecznie
zanosiłosię
natobynajmniej,ajakmogłemwywnioskowaćzpewnychsłów,rzuconychozachodzie
słońca,
pięknaHiszpankażałowałaswegoodruchui,abyzatrzećjegowrażenie,starałasiębyć
podwójnienieprzystępnąidumną…Więcmusiałemsięzadowolićrozpamiętywaniem
tych
drobnychepizodzików,rozbierałemjąwmyśliimalowałemsobiewwyobraźnidrażniące,
choć
bardzoprawdopodobnesytuacje.Nagleposłyszałemjejszept:
‒Zginiemynapewno.Mamwrażenie,żedrzewopochyliłosięniecoodwieczora.
Prawda?
Przywykłabiedaczkadotego,żejąpocieszałem,toteżprzysiągłbym,żewyrzekłatesłowa
w
tymcelu,abysprowokowaćmojąuspokajającąodpowiedź.Leczzawiodłemjej
oczekiwania.
Mojaodpowiedźbyłalogicznymnastępstwemnastrojuówczesnejchwiliitendencyjnym
manewrem:
‒Mapanirację,niestety.Jestemprzekonany,iżnieujrzymyjużwschodusłońcawtym
życiu.Tokoniec,MissJuano.Niechmipanipodarękęipozwolizłożyćbraterski
pocałunekna
czole.
‒Jakto?
‒wyszeptaładrżącymgłosem.
‒Pandoprawdysądzi,że…
‒Żezagodzinę,czyzadwie,zginiemy‒dokończyłemszybko,przysunąłemsiębliżej,
ująłemjejdłońizacząłemjąobsypywaćgorącymipocałunkami.
Byłatakprzygnębiona,takprzybita,żeniestawiałapoczątkowooporu,nawetwtedy,gdy
łakomymiwargamiprzylgnąłemdojejczoła.Ocknęłasiędopierowówczas,kiedy
chciałemją
pocałowaćwusta.Odepchnęłamnieszorstkoitaksilnie,żeomalniespadłemzdrzewa.
‒Pański„braterski”afektmabardzoszerokąskalę,jakwidzę‒wycedziłaprzezzębyz
gryzącąironią.Potemwybuchłagniewem:‒Wypraszamsobiepodobnepoufałości!
Rozumie
pan?Tomidżentelmen!Straszykobietę,bywyzyskaćjejchwilowąsłabość.Wstyd!
‒Jastraszę?Przecieżpanisamastwierdziłaprzedchwilą,zczymsięzresztązupełnie
zgadzam,iżtoostatnianaszanoc.Stoimynaproguśmierci.
‒Apańskimzdaniem,wobliczuśmierciczłowiekpowiniensięstaćzwierzęciem?
‒Moimzdaniemludziemłodzi,jakmyoboje,skazaniwyrokiemlosównieuchronniena
strasznąśmierć,powinniwyzyskaćjaknajlepiejostatniegodziny,abyzmniejszyćżalza
przedwcześnieutraconymżyciem…Toteż,iileniebudzęwpanifizycznegowstrętu,a
pochlebiamsobie…
‒Precz!‒krzyknęła,paraliżującsilnymuderzeniemponownyruchzaborczymejręki.‒
Raczejskoczędowody!
Przestraszonytągroźbą,chwyciłemjąmocnozaręce,leczbliskośćjejciała,czyteż
stanowczyopór,wzburzyłymikrew,doreszty.Nabrzmiałymodżądzygłosemzacząłem
ją
przekonywaćosłusznościmegopoglądu,zacząłemszeptaćjakieśzaklęciamiłosne…
Słuchała
dosyćspokojnie,pozwoliłamisięwygadać,akiedyumilkłemnachwilę,rzuciłapytanie,
którego
najmniejchybamogłemsięspodziewać:
‒Czypanjestkatolikiem?
‒Tak…owszem
‒odparłemmocnozaskoczony.
‒Aleraczejztradycji,niżzprzekonania.
‒Zczegotopaniwnosi,jeśliwiedziećwolno?
‒Chociażbyzpańskiegozachowaniasięwobliczuśmierci
‒odrzekłapoważnie.
‒Wobec
tego‒ciągnęładalej‒niemogęmiećdopanapretensji.Pozatymprzemawiazapanem,
oczywiściewpańskiemmniemaniu,takżetaokoliczność,żejawłaśnie,przezswoją
lekkomyślnośćzgubiłampana.Zaciągnęłamwielkidług,aleniechpannieżąda‒ucięła
zawstydzona,apochwilimilczeniazaczęłabardzoszybko:‒Napomknąłpancośo
wstręcie
fizycznym…Otóżwnaszympołożeniumogępowiedziećto,czegobymwinnych
warunkachnie
powiedziałanigdy,mianowicie,iżodpierwszegowejrzeniapoczułamdużąsympatiędo
pana,a
wspólnaniedolaiciężkieprzejściatychdwudziestukilkugodzinwzmocniłytouczucie.
Skoro
więcmusimyzginąćniebawem,umrzyjmy,jakparadobrychprzyjaciół.Czypragniepan,
abym
terazpoczuławstręt,pogardędlaniego,bymgoprzeklęławostatniejgodzinie?
Nieodpowiedziałemodrazu.Nagłapokusazdołałazbytgłębokozapuścićkorzenie,byją
mogłyzwalczyćwstępnymbojemserdecznesłowaizaklęciatejdziewczyny;alewyłom
zrobiły
pokaźny,resztyzaśdokonałamodlitwa.Juanamodliłasięszeptem,zoczyma,utkwionymi
w
niebo,zdłońmi,któreoswobodziłazmegouścisku,złożonymiprzyustach,awyraz
uroczystego
skupienia,wjakiprzyoblekłapobladłątwarzyczkę,onieśmieliłmnieistałsięskutecznym
puklerzemprzeciwkomojemupożądaniu,którerównienieoczekiwaniewybuchło,jak
teraz
zgasło.Odżyłonagledawne,bardzodawnewspomnienie:mojamatkamiałapodobny
wyraz
skupienianatwarzy,kiedyklękaławrazzemnądowieczornejmodlitwy.
‒Przyjacielu‒zabrzmiałwtejchwilimezzosopranowy,słodkigłosikJuany:‒Czyna
proguśmiercimogębłagaćoprzebaczenie,żeprzezswójnierozsądnyupórzgubiłam
pana?
Onamnieprosiłaoprzebaczenie.Onamnie!
‒MissJuana
‒odparłem,starającsięzapanowaćnadwielkim
wzruszeniem:
‒Czywybaczymipanitehaniebnezaczepki?Czypotrafipanizapomniećo…o…
‒Jużzapomniałam,drogiprzyjacielu‒odparłazdziecięcąprostotąiuścisnęłamidłońpo
przyjacielsku‒Dziękujęci,żeśponiechałzłychmyśli.MożecięBógwynagrodzizato
zwycięstwonadsamymsobąiocalicięztejopresji…
Wówczasgłosumibrakło.Ucałowałemjejdłoniezwielkączcią,przysięgając
stłumionym
szeptem,żeniezapomnęsięnigdywięcej.
‒Jesteśzupełniewyczerpana,Juano‒szeptałem.‒Oprzyjsięnamoimramieniubez
obawy;odpoczniesztrochę,najdroższaprzyjaciółko.
Spełniłamojąprośbę,dającwtensposóbdozrozumienia,żeùfamojemusłowu,a
kwadrans
późniejjejrównyoddechprzekonałmnie,iżzasnęła.Zasnęłazgłówkąnamymramieniu,
z
dłoniąwmejręce,bezbronna,słaba,zdananamojąłaskęiniełaskę.Leczwemniezaszła
jużtaka
odmiana,żenawetmiprzezmyślnieprzeszło,byskorzystaćzesposobnościimusnąćją
ustami
chociażbywpoliczek.
Dotrzymałemdanegosłowa.
XI
Wbrewwszelkimprzewidywaniom,wyszliśmycałoztejopresji.
Nazajutrzranoujrzeliśmyoboknaszejwysepkiniezwykłątratwę.Byłaniąduża,
prostokątna
ścianajakiegośbudynku,czyszopy,składającasięzdwudziestukilkupotężnychbelek,
zbitych
dwiemapoprzecznymi,orazdwiemaskrzyżowanymiskośnie.Ugrzązłszyjednymrogiem
w
kępiekrzewów,czekałazapraszającoprzypółnocnejścianienaszegokopca,gdzieprąd
był
znaczniesłabszy,niżpoprzeciwnejstronie.
‒Bógzesłałnamratunek
‒rzekłaJuanapoważnie,kiedyjązbudziłmójokrzykzdziwienia.
Uparłasięodrazu,żepowinniśmynatychmiastwsiąśćnatętratwęipopłynąćzprądem,
zdającsięnalosszczęścia.
‒Niemamynicdostracenia
‒rozumowała.
‒Taksamomożemyutonąć,płynąctratwą,jak
siedzącnadalnapodmokłymdębie,natomiastzwiększasięszanse,żeujrzynaswreszcie
jakiś
hydroplan.
Codotegomiałazupełnąsłuszność.Rozłożysty,zielonydachgałęzidębuzasłaniałnas
całkowicieprzedwzrokiemlotników,podczasgdytratwaniemogłaujśćichuwagi,apoza
tym
nasuwałasięmożliwośćdopłynięciadojakiegośsuchegoskrawkaziemi,dojakiejś
niezatopionej
osady.
‒Dobrze,odpłyniemy,Juano
‒przystałem.
Bezżaluopuściliśmydotychczasoweschroniskoipowierzyliśmyswelosy
zaimprowizowanej
tratwie.
Dopołudnianiewydarzyłosięnicgodnegouwagi.Płynęliśmyniezmienniewkierunku
południowo-wschodnimcorazwolniejiwolniej,albowiemprądwodystałsięniemaltak
ospały,
jakwnormalnychwarunkachprądMissisipiwdolnymjejbiegu.Bardzowieleczasu
zabrałynam
równieżnadprogramoweprzystanki.Posuwaliśmysięwodległościkilkumetrówod
północnej
ścianyzatopionejpuszczyiladadrzewo,ladawiększykrzakzatrzymywałnasw
pochodzie.
Sytuacjapoprawiłasiędopierowtedy,gdyzpomocąmyśliwskiegonożaJuanyuciąłem
sporą
gałąźi,uzbrojonywtakiewiosło,zacząłemnadawaćpewienkieruneknaszemustatkowi,
unikajączpowodzeniemspotkaniaznowymiprzeszkodami.
Wreszcie,byławówczasmożedrugapopołudniu,Juanawydałaokrzykradości,
wzywając
mniedoprzesunięciasięnaprzednikoniectratwy.
‒Cotamnowego?
‒spytałem.
‒Niemogęodejśćodsteru.
‒Słusznie.Proszęniepuszczaćterazwiosłazręki,bozdajesię,żeniedługobędziekoniec
naszejpodróży.
Niepotrzebowałaobjaśnić,coujrzała,gdyżwtejchwilicałatratwawysunęłasiępoza
wystającycypellasuijatakżezobaczyłemrozległąwyspę,wpołowiezajętąprzez
wysokie,
murowane
budynki,awdrugiejpołowieprzezjakiśogród,czypark,spływającytarasamikuwodziei
częściowozanurzonywolbrzymimjeziorze,poktórymżeglowaliśmyzJuana.
‒Jakaśdużafarma
‒bąknąłem,zajętysterowaniem.
‒Niepoznajepan?
‒Czegoniepoznaję?
‒No,choćbybudynków.
‒Nieznamwcaleokolicy.Pierwszyrazbawięwtychstronachitoodniedawna.
‒PrzecieżtoHedgeville…
‒Hedgeville?
‒zdumiałemsię.
‒Naturalnie,żeHedgeville,drogiprzyjacielu.Proszętylkospojrzeć.Ponaszejstronie
leżą
budynkigospodarskie,atengmach,cowystrzelaponaddachy,topałac.
‒Racja!
‒zawołałemucieszony.
‒Jużpotychdwóchwieżyczkachpowinienembyłpoznać!
Nagleumilkłem,przerażonynowąmyślą.
‒Niemamyjednakpowodudoradości‒rzekłempochwiliiwyłuszczyłemgłośnoswoje
obawy:‒ParkMrs.HedgesięgałniżejpołożonymkońcemażdogrobliMissisipi,aw
takim
razieprądniesienaszątratwęwprostwnurtyrzeki.Jeśliniezdołamydotrzećdo
Hedgevilleod
stronyspichrzów,będziemyzgubieni.
Torzekłszy,chwyciłemmojągałąź,którasłużyłamizarównozawiosła,jakizaster,i
zacząłemmanewrowaćwtensposób,abypłynąćwkierunkuściślewschodnim,bez
południowegoodchylenia,jakchciałunoszącynasprądnurtów.
Byłatopracaponadsiłyiniebawempotzlałmicałątwarz,chociażzrzuciłemmarynarkę,
kamizelkęikołnierzyk,pozostająctylkowspodniachiwkoszuli.Juanamusiałaspostrzec
moje
syzyfowewysiłki,borzuciłamikilkasłówzachętyiofiarowałaswąpomoc.
‒Możeijabymsięnacośprzydała?
‒rzekła.
‒Owszem‒odparłem.‒Proszępatrzećuważnienanajwyższykomininapółnocną
wieżyczkępałacu.Powinnybyćwciążw
jednejlinii.Jeślikominprzesuniesięnalewo,będzietoznaczyło,żeprądnasznosi.
‒Dobrze‒ucieszyłasięswąrolą,alejużpokilkuminutachposmutniała,widząc,że
mimo
mejwytężonejpracykominzaczynasięwysuwaćpozawieżyczkę.
‒Tonanic‒warknąłemzezłościąi,niezważającnabłagalnespojrzeniaJuany,
zaniechałemdalszychwysiłków;przekonałemsięoichbezskuteczności,wolałemwięc
zachować
resztęsiłnaprzyszłość.
Zbezsilnąwściekłościąpatrzałemprzezdobrągodzinęnamalejącewoddalikontury
Hedgeville,pókiniezapadłysięwwodę.
Mojatowarzyszkazniosłatennowyzawódbardzomężnie.Niedałarównieżposobie
poznać,
jakcierpizpowoduprzymusowejgłodówki,zpowoduupałuipragnienia.Kiedyją
namawiałem,
abyskorzystałaznadmiaruwód,którestałysięprzekleństwemdlatylutysięcy,
wzdrygnęłasięi
zbladła.
‒Tęwodęmampić?Nigdy,przyjacielu…Raczejśmierć.Czyuleciałocijużzpamięci
wspomnienietrupa,przylepionegokonwulsyjniedobelki?Brrr!…Jategowidokunie
zapomnę,
pókiżycia,inietknętejwody.
Nakrótkoprzedzachodemsłońcaujrzeliśmywoddalidługąkresę,odrzynającąsiędość
wyraźnieodjaśniejszegotławody.Owaliniaciągnęłasięnieprzerwanieponaszejlewej
ręce,
miejscamiopadałataknisko,żeprawieznikałazoczu,miejscamiznówpodnosiłasięw
górę,a
niekiedywystrzelałyponadniąkonturyodległychdrzewlubdachyjakichśbudynków.
‒Cotomożebyć?
‒zastanawialiśmysięobojeprzezdłuższyczas.
Wreszcierozwiązałemtęcałkiemprostązagadkę.TobyłwschodnibrzegMissisipi,zalany
wprawdzieniemalposzczytochronnychgrobli,alenieprzerwany,wprzeciwieństwiedo
zachodniegobrzegu,którypowódźzniosłanaolbrzymiejprzestrzeni.
‒Tak,słusznie
‒zgodziłasięJuana.
‒Stany,położonena
wschódodrzeki,jakIllinois,Tennessee,anawetMissisipi,zawszemniejucierpią,niż
Missouri,
Arkansas,przedewszystkimzaśnieszczęsnaLuizjana,którejżadnapowódźnieoszczędzi.
Próbowałemmanewrowaćwtensposób,abytratwępchnąćnaukospoprzezpotworny
strumieńwodykuszarzejącemuwoddalibrzegowi.Udawałomisiętoniezgorzej,jak
długo
mogłemzgruntować,leczzchwilą,kiedywpłynęliśmynagłębię,wszelkiemojewysiłki
spełzły
naniczym.
Juanawciążjeszczenietraciłanadziei.
‒Musząnasprzecieżdostrzec
‒pocieszałaisiebieimnie.
‒Zapewne‒odparłem,wpadającwjaknajgorszyhumor.‒Zauważąnas,kiedybędziemy
mijaliNowyOrlean,alewtedybędziejużzapóźno.
Zaprotestowałagorąco.
‒Takźleniebędzie,przyjacielu.Nietrzebasiępoddawaćprzygnębieniu.Jawierzę
święcie,
żeBógniepotoskierowałtętratwępodnaszedrzewo,abyśmyterazmieliginąćgłodową
śmiercią.Jeślinasktośzrananiedostrzeże,tozauważąnasnapewno,kiedybędziemy
przepływaliobokBatonRouge.
‒Oileoczywiścieniebędziemymielitakiegopecha,żewypadnienamdefilowaćkoło
BatonRougenocą.
‒Agdybynawet,toujrząnaszCinclare,zBlaquemin,albozjakiejkolwiekinnejosady‒
upierałasięniepoprawnaoptymistka.
Iznowuzapadłanocjeszczegorszaodobupoprzednich.Dostałemtaksilnejgorączki,że
biednaJuana,zamiastodpocząćpotychwszystkichtrudach,zawodach,wysiłkacho
głodziei
chłodzie,musiałaczuwaćnieustannie,bymsięniestoczyłdowody,uciekając
instynktownie
przedstraszliwymimarami,jakiemnienapastowaływsennychwidzeniach.
Apotemprzyszłydreszcze;najpierwdziwnełaskotaniewkrzyżu,jakgdybymiliony
mrówek
urządziłysobiespacerowydeptaknamoichplecach.Łaskotanietoprzeszłoszybkow
chłód,w
zimno,wmróz,któregolodowatetchnienieszłoodzłowrogich
nurtówMissisipiiogarniałoszybkocałemojeciało.
‒Boże,jaktycierpisz,biedaku‒usłyszałem,acodziwniejsze,zrozumiałemtreśćsłów
Juany.
‒Nigdynieprzypuszczałam,żereumatyzmjesttakdokuczliwy.
Reumatyzm?…Nie…Toniebyłybólereumatyczne.Odżyłonaglewmejpamięci
wspomnieniestrasznychchwil,spędzonychroktemunaBorneo,kiedywrazzLotta
wpadliśmy
wszponyszajki,którazniezrozumiałychwówczasdlanasprzyczynstarałasięnie
dopuścić,
abyśmyżywidotarlidoSzanghaju.Wtedytowniezdrowym,wilgotnymklimacie
nabawiłemsię
przeklętejchorobyibyłbymumarłzapewne,gdybynietajemniczelekijakiegoś
dajackiego
znachora.Tak,tak,obecneobjawynagłegozasłabnięcia,azwłaszczatoprzeraźliwe
zimno,były
wiernympowtórzeniempoczątkówowejchoroby.Niebyłosięcołudzić.
‒Juano
‒wyszeptałem,dzwoniączębami.
‒Torecydywafebry.
Ostatnimprzebłyskiemświadomościogarnąłemnurtypotwornejrzeki,konturynaszej
tratwy,
wreszciesylwetkęJuany,trzymającejmojągłowęnaswychkolanach,ijejpobladłąz
przestrachu
twarzyczkę,pochylonąniskonademną.
Potemwszystkostałosiępiekielnym,czarnymchaosem.
XII
Powoliprzychodziłemdozdrowia.Cecilypielęgnowałamnietroskliwie,czytywałami
dzienniki,książki,znosiłanowinyopowodzi,któraosiągnęławubiegłymtygodniuswój
punkt
kulminacyjnyiopadałaobecniewdośćszybkimtempie;nadobranocżegnałamnie
zapewnieniem,że,gdytylkolekarzpozwoli,wyjedziemyztychniezdrowychokolicna
Florydę.
‒BoHedgevillejestobecniejedynąsuchąwyspąpośródmorzatrzęsawisk,malaryçznych
mokradeł,nadktórymiunosząsięmiliardymoskitów,czyjaksiętepocztylionyfebry
nazywają‒
rzekłapewnegorazu.
‒WJacksonwybuchłaospa.
‒Hedgeville?‒powtórzyłem,porządkującztrudemwspomnieniaimyśli.‒Myślałem,że
jesteśmywBatonRouge.
‒Tamleżałeśprzezpierwszytydzień,gdyżwłaśniezBatonRougespostrzeżonowaszą
tratwę.Powiadomionatelefonicznie,żeznajdujeszsięwtamtejszymszpitalu,pojechałam
motorówkąizazgodąlekarzyprzywiozłamciętutaj.
Obrzuciłemuważnymispojrzeniamimebleidywany;rzekłemzuporem,właściwym
choremu:
‒Nie.Toniejestmojasypialnia.
‒Całkiemsłusznie‒odparłazuśmiechem.‒Oknatwejsypialniwychodząnapółnoc,a
lekarzpoleciłcięumieścićwnajbardziejsłonecznympokoju.
‒Ach,tak.
Umysłmójpracowałjeszczebardzoospale.Cecilywspomniałacoś,żespostrzeżono
tratwę,
naktórejleżałemnieprzytomny,kołoBatonRouge.Należałodowiedziećsiębliższych
szczegółów.
‒Opowiedzmidokładnie,jaktobyłozmoimocaleniem
‒poprosiłem.
Cecilywzruszyłaramionami.
‒Niewielejestdoopowiadania.Wiemtylkotyle,żeoświciezauważyłtratwęjedenz
ratowniczychhydroplanów.ZawróciłczymprędzejdoBatonRouge,dokądmiałnajbliżej;
stamtądwysłanołódźmotorowąiwyratowanowas.Otocałahistoria.
Jakżeniedołężniespełniaswefunkcjemózgczłowiekachorego.Jużporazchyba
dziesiąty
użyłaCecilyliczbymnogiej:waszatratwa,waswyratowano,waszobaczono.Więcnie
sam
znajdowałemsięnaowejtratwie?
JakbywodpowiedzinatopytaniepadłydalszesłowaMrs.Hedge:
‒Wolałbyśoczywiściecoświęcejusłyszeć.Rozumiemcię.Jesteśprzecieżliteratem.
Niestety,niemogęcisłużyćbliższymiszczegółami,atyznówniemożeszmiećotodo
mnie
pretensji.Powtórzyłamtylkoto,cosłyszałamzusttowarzyszkitwychprzygód.Niezbyt
rozmownajesttaMissdeQuiñones.
‒MissdeQuiñones?
‒powtórzyłemzdziwiony.Któżtotaki?
Cecilyparsknęłaśmiechemizaklaskaławdłonie.
‒Otopamięć,godnamężczyzny!…Trzydobyspędzilirazem,zupełniesamiwśród
nurtów
oszalałegożywiołu,agrozaśmierciwisiałanadniminieustannie.Takichchwilnie
zapominasię,
pókiżycia,tymczasemmójAndrzejzdołałwciągukilkunastudnizapomnieć,żeto
straszne
niebezpieczeństwodzieliłznimktośitoktośwybitnieprzystojny.
Czyszanownemupanunicniemówitakienazwisko,jak:JuanadeQuiñones?‒dodała
tonem
żartobliwym.
Usiadłemraptownienałóżku.
‒Juana?‒krzyknąłem,trącczołodłoniąuporczywie,jakgdybytenniewinnyruchmógł
mi
cośpomócwskupieniurozpierzchłychwspomnień.Wreszcie!Jasnabłyskawicaoświeciła
ciemnychaosrozleniwionychchorobąmyśliiwskazała,którezmilionowychszufladek
pamięci
należywyciągnąć.
‒Boże,jakmogłemzapomnieć!Cissy,czyonażyje?Gdzieprzebywa?Czyjesttutaj,w
Hedgeville?
‒No,przecież‒odparłanibyżartobliwie,leczzaintrygowanamoimpodnieceniem,
rzuciła
zamiastodpowiedzipytanie,którepodyktowałakobiecaciekawość,amożezazdrość:
‒Czynie
doszłomiędzywamidopewnego…zbliżenia,Andrzeju?
‒Nierozumiemcię.
‒MójBoże,czymuszęrzecznazywaćpoimieniu?Tonawetzupełniezrozumiałe:
romantyczne,choćgroźnetło,wśródspienionychodmętówzabłąkanaarka,naniejpara
rozbitków,oczekującychśmierciiwiedzących,żeniemająnicdostracenia,żenie
potrzebująsię
lękaćżadnychkonsekwencji,onmłody,wdodatkuliterat,onapiękna,temperament
hiszpański…
‒Dosyć!
‒przerwałemostro.
‒Możeszsobiezemnieżartować,ilecisiępodoba,aleproszę
cięstanowczo,abyśsięinaczejwyrażałaoJuanie.PannadeQuiñoneszasługujena
największy
szacunekinienależydokobiet,którerzucająsięwobjęciapierwszegonapotkanego
mężczyzny.
‒Toznaczy,żejadotakiejkategoriinależę?!
‒Tegobynajmniejniepowiedziałem.
‒Aletakibyłtoktwoichmyśli!
‒syknęła,mrużącoczyzwyrazemnieopisanejzłośliwości.
‒Otowdzięczność…Zato,żesiętobąopiekuję,żekażdeżyczenieztwegowzroku
staramsią
odgadnąć,tyniewdzięczniku,tyniedołęgożyciowy!…Zato,żebyłamcisiostrąi
kochanką
najczulszą…
‒Ależ,Cissy!
‒Milcz!Nieprzerywajmi!‒krzyknęławnajwiększymrozdrażnieniu.‒Niepróbujsię
uniewinniać.
‒Niemampotrzebyuniewinniaćsięprzedtobą.
‒Oczywiście,żeniemaszpotrzebyteraz,kiedynawiązałeśromanszinną,młodsząode
mnie.
‒Powiedziałemjużraz…
‒Możeszjeszczedziesięćrazypowiedzieć;jaciitaknieuwierzę.Niekruszyłbyśtak
kopii
wjejobronie,gdybycięzniąnicniełączyło.Tak.Dopókibyłeśzupełnymrozbitkiem
życiowym,
wykolejeńcem,jaciwystarczyłam.Dogadzałacigościnawmoimdomu,przepych,
luksus,jakim
cięotoczyłam,tychudyliteraciku.Terazradbyśzlikwidowaćjaknajprędzejwszelkie
stosunkize
mną,bojestemciprzeszkodąwpogonizainnąspódniczką,wstrętnykobieciarzu.
Milczysz?
Całkiemsłusznie.Boicóżmógłbyśpowiedzieć?
‒Milczędlatego,żeniemamcijużnicdopowiedzeniapotym,cousłyszałemwtej
chwili.
Jestemchwilowozbytosłabiony,abyjużdzisiajwyciągnąćkonsekwencjeztwoichsłów.
Ale
skorobędęmógłustaćnanogach…
‒Towyjedziesz.
‒Wyjadę,bądźpewna.
‒No,więcnamojewyszło.Powiedziałamprzecież,żeuczepiszsiępierwszejokazji,aby
zerwaćniewygodnystosunekzemną;dotegoceluzmierzałeśodpoczątkunaszej
dzisiejszej
rozmowy.
‒Jazmierzałem?‒wybuchnąłem,zniecierpliwionyioburzonyjejperfidią.
‒Zresztąniech
będzie,żetojadążyłemdozerwania.Wolęnatoprzystać,niżprowadzićdalejtęprzykrą
rozmowęztobą.
‒Jużnawetrozmowazemnąprzykrośćcisprawia?Możemojaobecnośćtakżecię
drażni?
‒Jeślimambyćszczery,totak.Jestemdzisiajzanadtoosłabiony.Jeżeliwięcniechcesz
mi
doreszty„osłodzić”swejgościny,którąmitak„przyjemnie”wypomniałaś,tobądź
łaskawa
pozostawićmnieterazwspokoju.Dokończymydzisiejszejrozmowyzakilkadni,przy
pożegnaniu.
‒Przypożegnaniu?Ha,ha,ha,ha,ha
‒zaśmiałasięwzgardliwie.
‒Tonieprędkonastąpi.
‒Tysądzisz,żeniewyjadę,skorotylkomistanzdrowianatopozwoli?
‒Taksądzę.Rozmyśliszsię,adlaczego,tocijużinnymrazempowiem.
‒Notozobaczymy!‒krzyknąłem,uderzającpięściąwpłytęstoliczka,ustawionegoprzy
łóżku.
‒Azobaczymy!‒odparłapodobnymtonemiwyszłazpokoju,zatrzaskujączasobądrzwi
z
takąfurią,żeaższybyzadźwięczały.
Nazajutrzniepokazałasięwcale.Lekarz,któryprzyjeżdżałmotorówkązBatonRouge
około
południaizostawałnalunchu,odwiedziłmniewowymdniubezjejasysty.Przysłała
natomiast
kamerdynerazwiadomością,żewyjeżdżadoBatonRouge,izzapytaniem,czyniemami
załatwićwmieściejakichśsprawunków.
‒Owszem,Mr.Dampier‒odparłem.‒ProszępowiedziećMrs.Hedge,abykupiłami
rozkładjazdy.
‒Panchcewyjechać?
‒Napańskieszczęście,tak.
‒Namojeszczęście?!
Uroczystydureńnakryłczymprędzejmaskąobrażonegograndaminę,ażnazbyt
rozpromienionąnasamąwzmiankęomymrychłymwyjeździe.
WieśćooziębieniustosunkówpomiędzyCecilyamną,orazomoimzamiarze
opuszczenia
Hedgeville,rozeszłasiębłyskawiczniepopałacu.Dowiedziałemsięotymjeszczetego
wieczora
zustKitty.
‒Niktmnietuchybaniebędzieżałował
‒rzekłemzuśmiechem.
‒O,takpanumówićniewolno
‒zaprotestowałapoczciwapokojówka.
‒Przedewszystkim
pani…Żebypanwiedział,jakposmutniałaodwczoraj.
‒No,apozapanią?‒spytałem,niechcącdopuścićdorozmowyzesłużącąojej
chlebodawczyni.
‒Wśródsłużbysympatykówniemamnapewno.Tegominiewmówisz.
‒Jeżelipanmnienieliczy,torzeczywiście,nie‒odparła,mieszającsięarcyzabawnie.
Potemdodałaszybko,abyzatrzećwrażeniepoprzednichsłów:‒Niecierpiąpana,boim
pan
słuszniewoczyzawszewytyka,żeobijająsięcałymidniamiichlebdarmojedzą.Toteż
ciesząsię
wszyscy,ajużnajwięcejtenwstrętnyBob.
‒Bob?Któryżto?
‒Jedenztejszóstki,cotoichnaszapaniprzyjęławprzeddzieńwyjazdupaństwado
Aleksandrii.Tensiłacz,Murzyn,którypojechałwtedyzpaństwem.
‒Ach,ten?‒zdziwiłemsięmocno,widziałembowiemtegomuskularnegoNegra
najwyżej
zedwarazy,zamieniłemznimmożedziesięćsłówinie„dogryzłem”munigdychoćbyz
tego
powodu,żeniebyłookazjipotemu.
‒Onsięucieszyłnajwięcej.Ażskakałzradości,pozyskującsobieprzeztosympatię
kamerdyneraDampiera,którygoniezbytlubiłdotejpory.
‒No,żeDampierradbymnieutopićwłyżeczceodczarnejkawy,tozupełniezrozumiałe
‒
roześmiałemsię,zapominającnarazieoniezrozumiałychdlamnieprzyczynachniełaski
w
oczachatletycznegoBoba.
Kittywyczerpaławkrótcezapasnajświeższychplotekpałacowychiwyniosłasięzpokoju
uśmiechnięta,usłużna,odgadującakażdeżyczeniegościaswejchlebodawczyni,słowem‒
idealna,jakzawsze,służąca…
NastępnegodniaCecilyraczyłamnieodwiedzić.Początkowozachowałasięzchłodną
rezerwą,leczniezbytdługowytrwaławtejroli.Nieprzepraszającmniewprawdzie
wyraźnie,
odwołaławszystkiesweprzedwczorajszezarzuty,nawetten,jakobypomiędzyJuanaa
mną
istniałyjakieśbardziejzażyłestosunki.
‒Przetrawiwszytwojesłowa,doszłamdoprzekonania
‒mówiłagłosemwcaleciepłym
‒że
wspólnaniedola,wspólneprzeżywaniestrasznychniebezpieczeństwmogłybyćźródłem
tylko
szczerejprzyjaźni,aniczegowięcej…Ale,gdybyśbyłwidział,zjakąniechęciąpannade
Quiñonesodnosiłasiędomnietam,wszpitaluwBatonRouge,zjakczułątroskliwością
spoglądałaustawicznienaciebie,przyznałbyśsam…
‒Juanamiałasiędociebieodnosićzniechęcią?
‒Niewierzyszmi?Dajęcisłowo.
‒Chcęciwierzyć,alepobudkijejniechęcisądlamniezupełnieniezrozumiałe.Chyba,że
ją
czymśdotknęłaś.Onajesttrochęobraźliwa,azdrugiejstronyty..niebardzolubiszliczyć
sięze
słowami.
‒Tozależy,zkimmamdoczynienia‒odparłaporywczo.‒Jeślitojestktoś,stojącyna
niższymszczebludrabinyspołecznej…
‒Otóżtowłaśnie‒pochwyciłem.‒Człowieknaprawdękulturalnynierobiżadnych
różnic
iodnosisięztakąsamąuprzejmościądotych,costojąnaniższymszczebludrabiny
społecznej,
żeużyjętwegowyrażenia,jakdotych,którzystojąponadnimizktórymisięmusiliczyć.
To
jedno,adrugie:cocięuprawniadomniemania,żeJuanazajmujeniższyszczebelod
ciebie?
‒Taksprawystoją?
‒zasyczała.
‒Gotówjesteśstwierdzić,żeja,CecilyHedge,należącado
najbogatszychludziwStanach,zajmujęniższąpozycjętowarzyską,niżtwojaJuana,ta
zarozumiałagłupiagęś?
Tuzpewnymizmianamipowtórzyłasięscenazprzedwczoraj.Zmianyteszływdwóch
kierunkach.Przedewszystkimwnasileniu,albowiemdzisiejszykonfliktbyłznacznie
gwałtowniejszyodpierwszego,apowtóre,kozłemofiarnymzostałatymrazemwyłącznie
Juana
ikuniejtylkozwróciłosięostrzenagłegogniewuCecily.
Rozstaliśmysiętegodniajaknajgorzej.Cecilywściekłaprzedewszystkimnasiebie,że,
zamiastzatrzećwrażeniepierwszejscysji,znaczniepogorszyłasytuację,jazmęczony
przykrą
rozmową,zdenerwowanyizłyrównieżnasiebie,żestanzdrowianiepozwalamijuż
dzisiaj
opuścićtegodomu,żemuszęjeszczejakiśczaskorzystaćzgościny,którastałasiędla
mniew
ostatnichdniachtakuciążliwą.
Zaprzysiągłemjednaksobieuroczyście,żegdytylkoopuszczęłóżkowyjadę
bezzwłoczniez
HedgevilleipożegnamCecilynazawsze.
Wtydzieńpóźniejnadarzyłasiędobrasposobność.
Cecilywyjechaławtowarzystwieadministratoraswychtutejszychfarm,Mr.Walkera,na
dłuższyobjazdcelemobejrzeniaszkód,wyrządzonychprzezpowódź.
‒Paniwrócidopierojutro
‒oświadczyłmiDampier.
‒Mniejużwtedytutajniezastanie
‒mruknąłempodnosem,poczymudałemsięnapiętro,
dopokojów,jakieprzedtemzajmowałemwpałacu.
Zprawdziwymzdumieniemstwierdziłem,żezszafyznikłacałamojagarderoba,a
podobny
losspotkałskrypty,notatki,zapiskizpodróżynaWschóditympodobneszpargały,które
przechowywałemwśrodkowejszufladziebiurka.
Wpierwszejchwilizamierzałemprzywołaćkamerdyneraizainterpelowaćgoostro,cosię
stałozmoimirzeczami.Lecz
rozmyśliłemsięszybko.Tendrabniepowiemiprawdy;szkodaczasu.Zadzwoniłemna
Kitty.
Poczciwadziewczynazarumieniłasiępouszy,zerknęłapodejrzliwiekudrzwiomi
przysunęłasię
bliżejnapalcach.
‒Aniezdradzimniepan?‒spytałaprzezornie,kiedyjązaśzapewniłemoswej
bezwzględnejdyskrecji,rzuciłastłumionymszeptem:‒Paniwszystkoprzeniosłanadół,
do
siebie,izamknęławżelaznejkasie.
‒Jakto,mojeubrania,buty,bieliznę?
‒spytałem,wybuchającśmiechem.
‒Nie,pańskieksiążkiipapiery.Garderobajestwszafieobokdrzwidobuduarupani.Ale
mniepanniewyda?
PowyjściuKittydałemfolgęsłusznemuoburzeniu.BoprzecieżpostępowanieCecily
wobec
mnie,jejgościa,przekraczałowszelkiegraniceprzyzwoitości.
‒Pogadamyjutrozsobą,mojapani‒odgrażałemsię,zaciskajączęby,lecz,ochłonąwszy
z
pierwszegogniewu,doszedłemdoprzekonania,żenależypostąpićinaczej.CzynCecily
dowodzi
dobitnie,iżchciałamniezawszelkącenęodwieśćodzamiaruwyjazdu;potwierdzałyzaś
tojej
serdeczneodezwaniasięwdniuwczorajszym,którymichciaławidocznienaprawić
stosunki,tak
naprężoneskutkiemdwóchniemiłychzatargów.
‒Wyjadęnatychmiast,korzystajączjejnieobecności,azakilkadninapiszędoniej,bymi
wszystkiepozostałeturzeczyodesłała
‒postanowiłempokrótkimwahaniu.Przyszłomibowiem
namyśl,żepowinienemzaczekaćażdopowrotuCecily,abysięzniąpożegnaći
podziękowaćjej
osobiściezagościnę,która,bądźcobądź,miała,oczywiściewpoczątkach,swojemiłe
chwile.
‒Podziękujęlistownie.Będzietomożenietaktowne,alenależyjejsięmałanauczka.
Rozgrzeszywszysięwtensposób,zasiadłemprzybiurkudopisaniapożegnalnegolistu,a
w
godzinępóźniejpatrzyłemzuczuciemdużejulginamalejącewoddalidwiewieżyczki
pałacuw
Hedgeville.
XIII
SzóstegodniapobytuwNowymOrleaniezrobiłem„skontrumkasowe”.Nader
skrupulatne
przetrząsanieportfelu,portmonetkiiwszystkichkieszeniprzekonałomnie,żeposiadam
przy
duszyzaledwie57dolarów.Lwiączęśćgotówkipochłonęłozapłacenierachunku
hotelowegoza
pokójzutrzymaniemzatydzieńzgóryorazkosztysążnistejdepeszy,wysłanejdo
znajomego
notariuszawSzanghajuwsprawieowychstutysięcydolarów,któremizapisałaLottavon
Nardewitz.Takąbowiemkwotęwyłączyłamojanarzeczonazcałegoolbrzymiego
majątku,który
przeznaczyłanafunduszwalkizopiumwChinach,awpierwszymrzędzienazałożeniei
utrzymaniekilkudziesięciukonwiktówdlasierotchińskich,porzuconychprzezrodziców,
którzy
padliofiarątegoprzeklętegonałogu.TestotysięcymiałobyćzłożonewGuarantyTrust
CompanynanazwiskoLottyorazmojeimiałostanowićnaszżelaznykapitałwprzyszłym
wspólnymżyciu.WstrząśniętydogłębitragicznąśmierciąLotty,zapomniałemotej
gotówce;nie
potrzebowałemjejzresztą,korzystajączgościnyCecilyHedge.Przypomniałemsobieo
niej
dopieronazajutrzpowyjeździezHedgevilleipokrótkiejwalcezsobąpostanowiłemsięo
nią
upomnieć,rozumiejącsłusznie,żemampotemuwszelkieprawaiżebezniejniebędę
miałzaco
powrócićdoodległejojczyzny.
ZatelegrafowałemwięcdoMr.TimberwothanazajutrzpoprzybyciudoNowegoOrleanui
kilkarazydzienniezapytywałemtelefoniczniehotelowegoportiera,czynienadeszłado
mnie
jakaśdepesza.
‒Nie‒brzmiałastereotypowaodpowiedź,ażdzisiajzmieniłjązniecierpliwionyportier:‒
Sir,proszębyćzupełniespokojnym.Niemamyzwyczajuprzetrzymywaćczyjejśpoczty,
zwłaszcza,jeślichodziotelegram.Skoronadejdzie,zawiadomimypanamomentalnie.
Nagleogarnąłmnielęk.Cobędzie,jeśliMr.TimberworthwyjechałwSzanghaju,jeśli
otrzymadepeszęzkilkudniowymlubnawetzdłuższymopóźnieniem?Cobędzie,jeśli
jakieś
biurokratyczneformalnościniepozwoląmidysponowaćtąsumąwcześniej,jakzakilka
tygodni?
‒Pozostałomipięćdziesiątsiedemdolarów‒stwierdziłemmelancholijnieiporazchyba
dziesiątyzacząłemprzeliczaćsweszczupłefundusze.
Nadźwiękdzwonkazerwałemsięzkrzesła,jakpodrzuconypotężnąsprężyną,iwtrzech
susachdopadłemaparatutelefonicznego.Wsłuchawcezaskrzeczałdobrzeznajomygłos
portiera.
Ach,tengłoswydałmisięwówczasnajsympatyczniejszymwświecie.
‒Tak,ja
‒rzuciłemjednymtchem.
‒Więcnareszcietelegramprzyszedł.
Takbyłemtegopewny,żemojesłowaniezabrzmiałybynajmniej,jakpytanie.
‒Owszem,przyszedł‒padłaironicznaodpowiedź‒alenietelegram,tylkojakiś
człowiek,
któregopanzamówiłnaósmą.
‒Jakiśczłowiek?
‒powtórzyłemrozczarowany.
‒Cozajeden?Nikogoniezamawiałem.W
ogólenieznamtunikogowNowymOrleanie.Zresztąproszęgoprzysłać.
Chwilępóźniejzagadkasięwyjaśniła.
‒Jajestemtym,októrympanuJimmówił‒przedstawiłosiętopodejrzaneindywiduum,
gdyżnainneokreślenieprzybyłyniezasługiwałstanowczo.
Jim,służącyhotelowy,zapytanyprzezemnieprzedwczoraj,czynieznaadresujakiejś
palarni
opium,oświadczyłzminąniewiniątka,żewprawdzieniewie,czypodobnieniemoralne
spelunki
możnaznaleźćwcnotliwymNowymOrleanie,alemożemiprzyprowadzićczłowieka,
któryza
skromnąopłatązaprowadzimniewszędzie,byłbowiemniegdyśprzewodnikiembiura
turystycznegoiznamiastolepiej,niżwłasnąkieszeń.Lepiej‒prawdopodobniedlatego,
że
indywiduummiałokieszenieicałeubranie
podarte,niemogłowięcwiedzieć,czyto,coprzedminutąjeszczebyłowkieszeni,nie
ulotniło
siępochwili.
‒Sir,proszęmiwierzyć,żeniktnieznamiastalepiejodemnie…Zamarnedziesięć
dolarów
zaprowadzępanadopierwszorzędnegolokalu,gdziepandostaniewszystko,czegodusza
zapragnie:białątabakę,opium,panienki.
‒Chodzimitylkooopium
‒przerwałemmukrótko.
‒Opium,doskonale,wyśmienicie…Jestwspólnasaladlawiększychtowarzystw,są
wytworneseparatkidlatych,którzywoląsamotność.
‒A…ceny..bardzosłone?‒spytałemnieśmiało,gdyżprzypomniałemsobienagle,że
całegomajątkumam57dolarów,zczegodziesięćzabierzejeszczetenosobnikominie
zawodowegorajfura…
‒Cenyy?‒mruknąłprzeciągle,taksującrutynowymispojrzeniamimójgarnitur,butyi
krawat.
‒Cenysąbardzorozmaite.Wstępkosztujetylkodziesięćdolarów,apotem,tojużzależy
odtego,jaksięktourządzi.Zaluksusitowarzystwopięknejdamulkipłacisięoczywiście
grubo
więcej,he,he,he,he…Alemyślę,żedladżentelmena,którypragniesięrozerwaćw
takimlokalu,
cenaodgrywanajmniejsząrolę,he,he,he,he!
‒Prawda?
‒Oczywiście‒odparłem,zwyniosłąminą.‒Pytałemzciekawościidlategotakże,
żebyścieniemyśleli,żeznowicjuszemmaciedoczynienia.Lubięsięrozerwać,ale
bardzonie
lubię,żebyzemniezdzierano.Chciałbymabyścietosobiezapamiętali.Aterazproszę
wyjśći
zaczekaćnaulicy.
Pojegoodejściustoczyłemzsobąkrótką,leczzażartąwalkę.Kwestia:iść,czynićiść,
nabrała
dlamnietakiejwagi,jakHamletowskie:„tobe,ornottobe”…‒Wariacie,maszledwie
57
dolarów;zatomożnażyćjakieśdziesięćdodwunastudni,podczasgdyzamierzona
eskapada
pochłonieconajmniejpołowętejsumki,jeśliniecałą.Copocznieszwtedy?Apozatym,
czyżnie
powinieneśskorzystaćztego,żeprzymusowypobytnatratwieichorobazrobiłypierwszy
wyłom
wwalcezzabójczymnałogiem?Tyle
czasuobywałeśsiębezpalenia,wytrwajinadal;tosąostatnieatakipokusyz
‒abrałgłos
rozsądek,przezwyciężje,aodzwyczaiszsięzpewnościąodużywaniaopium,które
rujnuje
organizm.
Hm…Odzwyczaićsięodpalenia,toznaczyzrezygnowaćraznazawszezcudnychsnów,
w
czasiektórychwidywałem,jaknajawie,mojąnieodżałowanąLottę,słyszałemjejsłodki
głosik,
pieściłemjąicałowałem,jakwówczas,wczasieniezapomnianychatakkrótkichmiesięcy
naszegonarzeczeństwa…
‒Nie!
‒zawołałem.
‒Janiechcęstracićtychwizji,niechcęjejstracić…Lotty…
Gorącepragnienieujrzeniamejzłotowłosejdziewczynyimyśl,żetożyczeniemogę
urzeczywistnićdzisiaj,możezagodzinę,zagłuszyłydalszewywodygłosurozsądku,że
jeślijuż
niepragnęsięwyzwolićzeszponównałogu,topowinienemprzynajmniejprojektowaną
naten
wieczórwycieczkędojakiejśtampalarniodłożyćdochwili,kiedynadejdąpieniądzez
Szanghaju.
Iposzedłem…
Nadrugidzieńokołogodzinytrzeciejpopołudniunadeszłaupragnionadepeszaod
Timberwortha.Rozerwałemblankietdrżącymirękamiiczytałempośpiesznie:
Przysłaćodwrotnielegalizowanepełnomocnictwostopmyślę,żedomiesiącabędęmógł
sprawępomyślniezałatwićstopuściskdłoniślę
Timberworth
‒Domiesiącabędziemógłzałatwić‒wybełkotałem,ogłuszonytąwiadomością,i
odruchowowyciągnąłemportfelzkieszeni.Kuniemałemuprzerażeniustwierdziłem,że
pozostałomizaledwiedwanaściedolarów.Dwanaście!…
‒Ano,resztazostaławtejspelunce‒
przypomniałgłosrozsądku.Takbyłowistocie,lecznierobiłemsobieżadnychwymówek.
Po
wieludniachprzymusowejabstynencjiodopium,paliłemwczorajiznowuwidziałem
Lottę,ato
byłowartekażdejceny.
Rozpamiętywaniewczorajszychwizjipozwoliłominapółgodzinyzapomniećo
przykrym
położeniu,wjakimsięobecnieznajdowałem.Niestety,tylkonapółgodziny,gdyżkoło
wpółdo
czwartejzatelefonowałdomnieportier.
‒Panzostajeunasdalej?
‒spytał.
‒Oczywiście.Gdybędęmiałzamiarwyjechać,damznać.
‒Dobrze…Czywtakimraziemogęprzysłaćrachunekdopokoju?
Zrobiłomisięnaglebardzogorąco.Jakieszczęście,żeniezadałmitegopytania,kiedym
wracałzprzechadzkipomieście,jakieszczęście,żetelewizjaniemadotychczas
praktycznego
zastosowania,zwłaszczaprzyaparatachtelefonicznych.Byłbyzobaczyłmojąminę,a
wtedy…
‒Hallo‒wykrztusiłem,chcączyskaćnaczasieiobmyślićnapoczekaniujakiśwybieg.‒
Cotambrzęczywsłuchawce.Niezrozumiałem,copanmówił.
‒Pytałem,jakpanubędziewygodniej.Czymamposłaćrachunekdopokoju,czy
ureguluje
gopanumnie,wychodzącnamiasto?
‒Dzisiajanijedno,anidrugie.Gotówkiprzysobiezregułynienoszę,aterazzbankunie
podejmę.Proszęniezapominać,żedzisiajsobota.Weekend.
‒Ach,sir,pocotylefatygi.Wystarczywystawićczek,którymyjużsobiesami
zrealizujemy.
‒Well‒rzekłemztupetemiodłożyłemsłuchawkę.Aleztąchwiląskończyłasiękrótkai
wielcesztucznapewnośćsiebie.Trudnobyłoniewyczućironiiwgłosieportiera,kiedy
napomykałoczeku.Służbahotelowamadoskonałenosy;zdalekazwietrzywypchany
portfel,
jakidziurawąkieszeń.Toteżgośćtaki,jakja,coniezajechałautem,napakowanym
eleganckimi
walizami,leczprzyszedłpieszowskromnymubraniu,zteczkątylkopodpachą,niemógł
zrobić
dobregowrażenia,adobiłjegoreputacjęfakt,żeukazywałsięokażdejporze,nie
wyłączając
wieczornegoobiadu,któryoddżentelmenawymagaprzywdzianiasmokingu,wjednym
itymsamymgarniturze.Tojasne.Dlategowłaśniekazanomipłacićrachunkizgóry.
Cobędzieteraz?
Ba,żebymjawiedział.Prawdopodobniedzieńdzisiejszyniebędziejeszczeobfitowałw
niemiłewypadki.Mogęzażądaćprzyniesieniaobiadudopokoju,nocprześpięspokojnie,
możei
ześniadaniemudasięjakoś,leczpotem?Potemburza!Portierzażądaczeku,któregomu
oczywiścieniewystawię,choćbyztejprzyczyny,iżnieposiadamżadnejksiążeczki
czekowej.
Policjaspiszeprotokół,hotelzatrzymamojeubranielubzegareknapokrycieswej
pretensjii
wśródwzgardliwychuśmieszkówtejbandy,zawiedzionejwoczekiwaniunapiwków,
wylecęna
ulicę…Nabruk!
Nie,postawieniesobiepytania:cobędziedalej,niemiałostanowczosensu.Należałoje
sformułowaćraczejwtensposób:
‒Jakwybrnąćzhonoremzgłupiejsytuacji?
Mógłbymzadzwonićdoportieraioświadczyćmu,żewobecnatarczywegoupominania
sięo
zapłatęrachunkuzgóry,opuszczamtenlokaljeszczedzisiaj.Potemmożnabywziąć
taksówkę,
posiadamprzecieżcałedwanaściedolarów,zajechaćz„ważnąminą”przedbramę
jakiegoś
podrzędniejszegohotelikuiżyćtamnakredyt,jakdługosięuda.
Aleitakoncepcjamiałaswojezłestrony.NowyOrleanbyłprzepełnionyuchodźcami,
których
powódźpozbawiładachunadgłową.Wszystkiezajazdy,hotele,nawetprywatne
mieszkania,
użyczyłytymludziomchwilowegoprzytułku,iznalezieniewolnegopokojubyło
prawdziwą
sztuką,oczymsammiałemsposobnośćprzekonaćsięnazajutrzpoopuszczeniu
Hedgeville.
Musiałemsięwięcpoważnieliczyćztąewentualnością,żenicnieznajdęipozostanęw
całym
tegosłowaznaczeniunabruku.
Wogólepopełniłemkardynalnegłupstwo,zatrzymującsięwNowymOrleanie,zamiast
wsiąśćnastateklinii„SouthernPacifik”ijechaćdoNowegoJorku.Tylewówczasmiałem
jeszczepieniędzy,byzabiletzapłacić.WNowymJorku,gdziemieszka
tyluPolaków,byłbymniewątpliwiespotkałjakiegośznajomego,którybymipożyczył
potrzebną
sumkęnapowrótdoojczyzny.Wnajgorszymraziezwróciłbymsiędopolskiego
konsulatuo
pomoc.
‒Wnajgorszymrazie‒podkreśliłemrazjeszcze,gdyższybkiestaczaniesięnadółnie
zabiłowemniejeszczeresztekambicji.‒Mamwreszciekilkanowelwteceijedną
powieść‒
myślałemdalej,zapominającnarazie,żewszystkieskryptypozostaływHedgeville.‒W
NowymJorkutrafiłbymzpewnościądojakiegośpolskiegodziennikalubwydawcy.A
tutaj?Na
czterystatysięcymieszkańcównienaliczyszrodakówwięcej,jakstukilkudziesięciu,aito
sama
biedota.Tak,zatrzymaniesięwNowymOrleaniebyłononsensemniedodarowania.Było
idiotyzmem
‒stopniowałem,nieoszczędzającsiębynajmniej.
Ale„mądryPolakposzkodzie”…Stwierdzenietegobłędudowodziło,żeposiadam
jeszcze
pewienzapassamokrytycyzmu,leczniemogłomegopołożeniawniczympolepszyć.
‒Muszęznaleźćjakąśdrogęwyjścia!
‒wybuchnąłemzdeterminowany,iwtejsamejchwili
olśniłamniemyśl,którąodrazuuznałemzanajlepsząijedyną.
‒Sprzedampłaszczizegarek.
Chwilowomogęsiębeznichobejśćazauzyskanepieniądzebędęmógłtutajżyć
spokojnieco
najmniejprzeztydzień.TymczasemnadejdąrzeczyzHedgeville.Sprzedamjerównież.
Jeśli
uzyskamodpowiedniąkwotę,wyjadędoNowegoJorku,ajeślinie,tobędęograniczałsię
do
minimumpodkażdymwzględem,czekającnaprzekazzSzanghaju.
Powinnowystarczyć,ulicha!
Zamiartenwprowadziłemwczynbezzwłocznie.Przedewszystkimnapisałemdrugilist
do
CecilyHedge,domagającsięstanowczo,abymiwszystkiemojerzeczyodesłała
odwrotnie.List
tenpostanowiłemwłasnoręcznienadaćnapoczcieiprzytejsposobnościzrobićmałą
wędrówkę
posklepachdzielnicyportowej,ażebysięzorientować,jakącenębędęmógłosiągnąćza
swoje
rzeczy.Wiedziałembowiem,żewdzielnicyportowejpowstałaistnagiełdastarzyzny,
gdzie
ofiarypowodzisprzedawałyza
bezcento,cozsobązdołałyunieść,bylemócjakośwyżyć;pomimozapewnieńcałej
prasy,
działalnośćkomitetuniesieniapomocypowodzianomosłabłaznaczniezchwilą,gdy
groźne
niebezpieczeństwominęło.
Dwiegodzinypóźniejnabrałemznowuotuchy.Nieposiadałemjużwprawdzieani
płaszcza,
anizegarka,alemiałemwzamianczterdzieścipięćdolarów,cowrazzpozostałymi
dwunastoma
stanowiłokapitał57dolarów.
‒Pięćdziesiątsiedem!‒krzyknąłem.‒Ależtotakasamasuma,jakąrozporządzałem
wczoraj…Odzyskałemto,cowczorajstraciłem.Dobryznak.
Ubawionytymdziwnymzbiegiemokoliczności,wracałemdohotelupełennajlepszych
myśli.
Dzieliłymniejeszczeoddomudwieulice,kiedyusłyszałemzasobąprzyśpieszonychód
jakiegoś
człowieka,azachwilęprzyjazne:
‒Hallo,cozaspotkanie!Jaksiępanmiewa?
ObróciłemsięnapięcieistanąłemokowokozJasperemHendry.Zdziwiłomnie
przyjemnie
jegoserdecznepowitanie,gdyżsądziłem,żeraczejpowiniensiędomnieodnosićz
niechęcią;
byłobytoprzynajmniejlogicznymnastępstwemjegozachowaniasięwobecmniewdniu,
w
którymprzybyliśmydoKinsley.PrzecieżdziękiKaprysowiBarkerajaodnalazłemJuanęi
jaz
niądzieliłemtrudyiniebezpieczeństwaowychpamiętnychdni…
DalszesłowaJasperawyjaśniłymizagadkę.
‒Pozwolipan,żejazeswejstronypodziękujęmuzatroskliwąopiekęnadmoją
narzeczoną.
Opowiadałami,żegdybyniepan,byłabyzginęłaniejedenraz,alechybazdziesięć.
Zaprotestowałem,oświadczając,iżrzeczsięmaodwrotnie.Przecieżatakfebryzbiłmniez
nógigdybynieJuana,byłbymsięstoczyłztratwywnurtywezbranejrzeki,byłbym
zginął
nieuchronnie…
AleJaspermiałjużotejsprawiesądwyrobiony.
‒Nie,nie,drogipanie.Jaknaprawdziwegodżentelmena
przystało,chcepancałązasługęprzypisaćkomuinnemu.Leczniemniebraćnato!Juana
opowiedziałamiwszystko.Onaniemadośćsłówwdzięcznościdlapana.Nawetdzisiaj
po
południurozmawialiśmyopanu.No,wiepan,gdybymniebyłtakpewnyswej
narzeczonej,jak
jestemnaprawdę,tomógłbymmiećdopanapoważnepretensje
‒rzekłżartobliwie.
‒Poprostu
niemadnia,żebyJuanapananiewspominała.Chcącniechcąc,muszęcodziennie
wysłuchać
całejlitaniipochwałnacześćpana.
Utkwiłominajbardziejwpamięci,żedzisiajpopołudniumieliomnierozmawiać.
‒WięcpannaJuanajesttutaj?
‒spytałem.
‒Tak.Oddwóchtygodni.Wyszukałemjejśliczny,choćskromnypokoik,aobecnie
szukam
dlaniejjakiejśposady.Bowidzipan,zanimsiępobierzemy…
‒Posady?‒przerwałem.
‒Sądziłem,żeMissJuanajestdobrzesytuowanamajątkowo.Wuj
Barker…
‒Barkerzginął…
‒Więcjednakzginął…Amożetylkozaginął?
‒Niestety,nie.Znalezionojegozwłoki.Wtestamencie,któryotworzonowtychdniach,
mianowałuniwersalnąspadkobierczyniąswąsiostrzenicę,alecóżztego,skoropowódź
zniosła,
dosłowniezniosła,wszystkiebudynkifarmy,aplantacjezniszczyłakompletnie.Toteż
doradzam
Juanie,abysprzedałatenobiekt,gdytylkozostaniejegowłaścicielką.Aniewiem,czy
panu
wiadomo,iletoczasuizachodupotrzeba,zanimsięzałatwiwszelkiebiurokratyczne
formalności.
‒Owszem,owszem‒przyznałem,przypomniawszysobietelegramTimberwortha.‒No,
alepozatymMissJuanamabogatąrodzinę,któramieszkawMeksyku…
‒Jakto,topannicniewie?!
‒Oczym?
‒Ostrasznymnieszczęściu,jakiespotkałomojąnarzeczoną?Ach,doprawdy,złylosściga
tę
biednądziewczynę…
‒Mówpan.Słyszałem,żejejrodzina,należącadonajbardziej
katolickichrodzinwMeksyku,byłanarażonanaprześladowaniazestrony..
‒Nie,nie‒przerwałmiwpółzdania,poczymprzystanąłispytał:‒Nieczytałpanw
dziennikachonapadzienaekspresprzezbandęPedraQuiedry?
‒Czytałem.NaBoga,więc!…
‒Tak,drogipanie.Jejnajbliżsikrewniznajdowalisięwtymnieszczęsnympociągui
zginęli
wszyscy:jejmatka,siostra,szwagierisiostrzenica.Wszyscy,panie…
‒Straszne,straszne!‒szeptałem,ogłuszonytąpotwornąwiadomością.‒Jednakże,oile
pomnę,czytałem,iżkilkanaścieczykilkadziesiątosóbocalałocudem.MożekrewniMiss
Juany,
możechoćbyjednaosobaznajdujesięwśródocalonych?
JasperHendrypotrząsnąłgłowąprzecząco.
‒Niestety,nikt.Juanaotrzymałajużoficjalnezawiadomienie.Szwagierzginąłodkuli
jakiegośbandyty,podobniejejmatka.Siostrzenicytebestiewludzkiejskórzeroztrzaskały
głowę
ościanęwagonu.NieznalezionotylkociałaseñoryDolores.
‒Doloresbyłonaimięsiostrze?
‒Tak.Prawdopodobniezamkniętojąwjednymztychwagonów,któreoblanonaftąi
podpalono.Tetrupysątakzwęglone,żeniemożnaichwżadensposóbrozpoznać.Jest
jeszcze
jednamożliwość,czegooczywiścieniemówięJuanie…
‒Jaka,jaka?
‒ŻeseñoraDoloresbyławliczbietychkobiet,którebandyciuprowadzilizsobąwgóry.
Jak
panuzgazetwiadomo,wybralikilkanaścienajpiękniejszych…dlasiebie.
‒Isądzipan,żepaniDoloresmogłasięznaleźćwtejliczbie?
‒Tobardzomożliwe.Niewidziałemnigdypiękniejszejkobietyodsiostrymej
narzeczonej.
Byłydosiebiebardzopodobne,ale,oileJuanaodziedziczyłacośniecośpoanglosaskich
Barkerach,otyletamtabyłaidealnymtypemklasyczniepięknejHiszpanki.Apozatym,
Juanato
urwisdziewczyna,którainadrzewo
wylezieiwmęskimstrojubędziekonnohasaćpostepach,tamtazaś,panie,tobyła
urodzona
królowa.Cozaduma,cozapostawakrólewska!Idlategouważamzabardzo
prawdopodobne,że
wgroniebranekPedraQuiedryznalazłasięwpierwszymrzędzieuroczaseñoraDolores.
Jeśli
więcmojeprzewidywaniasąsłuszne,toznaczy,żesiostraJuanywprawdzieniepodzieliła
losu
swegomęża,córkiimatki,alespotkałjąlosstokroćgorszyidlategowobecJuany…
milczę.
Chybazgadzasiępanzemnąwtymwzględzie,prawda?
Skinąłemgłowąiprzezdłuższyczasszliśmyoboksiebiewposępnymmilczeniu,
wstrząśnięci
dogłębistrasznymprzypuszczeniem,żepięknaDoloresmogłazostaćbrankąmorderców
swego
męża,jedynegodzieckaimatki.
‒No,żegnampana‒rzekłJasperwkońcu.‒Muszęsięspieszyć,gdyżmamjeszcze
załatwićkilkasprawunków.
‒Dowidzenia…Czymógłbymipanpowiedzieć,gdziemieszkaMissJuana?Chciałbym
złożyćjejkondolencje…
‒dodałemszybko,widzącbłyskniezadowoleniawjegojasnychoczach.
ZapisawszysobieadresbiednejpannydeQuiñones,pożegnałemHendry’egoi
skierowałem
swekrokiwstronęhotelu,zbliżałasiębowiemporawieczornegoposiłku,apo
kilkugodzinnej
włóczędzepomieściebyłemporządniegłodnyizmęczony.
XIV
Skusiłomniecośtegowieczora,byodwiedzićJuanę.
‒Zakwadransdziewiąta‒stwierdziłemnazegarzewhallumojegohotelu,gdyżwłasnego
zegarkajużnieposiadałem.Hm…Jaknawizytę,trochępóźno,alewobecJuany,zktórą
łączą
mniewspomnieniatyluwspólnieprzebytychniebezpieczeństw,niepotrzebujęsięchyba
krygować.
Kiedywychodziłemzhotelu,ujrzałempytającespojrzeniaportiera,leczudałem,żeichw
ogóleniespostrzegam.Należałobyćkonsekwentnym;skoropowiedziałem,żegotówki
przy
sobienieposiadam,niewypadałoterazpłacićrachunku.Wyszedłemwięci,rozpytującpo
drodze
oulicę,wymienionąmiprzezJaspera,rozpamiętywałemdziejemegopoznaniasięzJuaną
i
naszejwspólnejwizytywpustelnifanatycznegomormona.Samolotobcegopochodzenia,
rozbity
naskrajuleśnejpolany,morderczyzamachrosłegolotnikanakolegę,urywanezdania
konającego
pilota,wzmiankiozłocie,aprzedewszystkimoherszciemeksykańskichbandytów,
wreszcie
bezgranicznyprzestrachtegoczłowiekanawidokJuany,tobyłyposzczególneogniwatej
zagadkowejhistorii,którapouzupełnieniudzisiejszymiinformacjamiJaspera,takmisię
mniej
więcejprzedstawiała:
Ponapadzienanieszczęsnyekspres,dwóchnajchytrzejszychrzezimieszkówporwałolwią
częśćłupówcałejbandy,zawładnęłowjakiśsposóbsamolotem,prawdopodobnie
wojskowym,i
wystartowałozzamiaremwylądowaniazagranicą,wStanach,bystąddalejuciekaćlub
przeczekaćburzęipóźniejżyćwdostatkuzazrabowaneskarby.Zpoczątkuwszystkoszło
dobrze.Nawetnieudolnelądowanie,zakończonezniszczeniemsamolotu,nie
pokrzyżowałoplanu
śmiałychbandytów.Leczpokrzyżowałjelos.Bardzoprawdopodobnyspóropodział
zdobyczy
zakończyłsięśmiertelnymstrzałemjednegozczłonkówbandywpierśtowarzyszą.Dzięki
mormonowirannyniezginąłwpuszczyodrazu,leczdostałsiędochatydziwaka.Tu
dobiłgo
widokJuany,będącejpodobnożywymobrazemstarszejsiostry.Widoczniebiedna
Dolores
zginęławłaśniezrąktegorozbójnika,alos,paniwładcaludzkichdrógżycia,pomściłją,
ukazującmordercyprzedśmierciąjejsobowtóra,jejsiostrę,którąonwgorączkowym
majaczeniuwziąłnaduchaswejofiary.
Wtensposóbzginąłjedenzezłoczyńców,natomiastdrugimusiałznaleźćśmierćw
nurtach
oszalałychrzek,dzikiejRedRiveripotężnejMissisipi,którepołączyłyswegigantyczne
siły,by
wypełnićrozkazlosu,byzniszczyćdrugiegozbrodniarza.Takwięckrwawozdobytezłoto
nie
przyniosłoszczęściajegoposiadaczom.Zginęliobaj…
Uśmiechnąłemsięmimowolnieizrobiłemwduchuuwagępodwłasnymadresem,że
literacka
wyobraźniaznalazławdzięcznepoledopopisuiponiosła.Boostateczniecałata
kunsztownie
zbudowanailogicznanapozórhipotezamiałazbytmałocechprawdopodobieństwa.Czyż
można
byłoprzypuścić,abydobrzezorganizowanabanda,którapoważyłasięnatakzuchwały
napad,
pozwoliłasobiebezwalkiodebrać„ciężkozapracowane”złotoprzezdwóchswoich
członków?A
dalej,skądcidwajwytrzasnęlisamolotitosamolotwsamrazprzygotowanydolotuna
przestrzeniokołodwóchtysięcykilometrów?Czybylizawodowymilotnikami,że
potrafili
przebyćszczęśliwietakiszmatdrogi?Jakiefatumkazałoimlądowaćwłaśniewtych
stronach,
gdzieprzebywałasiostraichofiary?
‒Nie,braciszku
‒mruknąłem
‒tymrazemzanadtopopuściłeścugliswejfantazji.
Gwałtownezderzeniesięzjakimśprzechodniemstrąciłomniezobłokównaziemięi
zmusiło
doprzerwaniarozmyślań…
‒Tyszpiclu!Jacitupokażępotrącaćspokojnychludzi!
‒usłyszałemtużzaplecami.
Obejrzałemsięistanąłemokowokoze„spokojnymczłowiekiem”,któryledwiesię
trzymał
nanogach.Ontowłaśniepotrąciłmnieprzedchwilą,aterazziałstekiemrynsztokowych
przekleństwzniechlujnych,oślinionychust,zktórychzapachrumuzalatywałażdo
moich
nozdrzy.
Rezygnujączpolemikizpijanymjegomościem,odsunąłemsięcoprędzejizacząłemsię
ciekawierozglądaćdokoła,zdziwiony,żenogizaniosłymniewtakzakazanądzielnicę.
Odrapanekamienicebardzorozmaitejwysokościpatrzyłynanielicznychprzechodniów
przez
brudneokularydawnoniemytychszybokiennychiusiłowałybezskutecznie
nadsztukowaćmocno
zębemczasunadgryzionewdzięki,szyldamiitandetnymiwystawami
sklepów,podobnie,jakstarzejącasiękokotapróbujenadaremniepretensjonalnąsuknią
zwrócić
uwagęmężczyzniprzypomniećsobieczasybezpowrotnieminionejświetności.
Dziwniemisięjakośznajomewydałynagletezaułki.Tengmachponury,cofniętydość
dalekowgłąbiodgrodzonyodulicywysokimmurem,musiałemjużrazwidzieć,jak
mógłbym
przysiąc,żeprzeciskałemsiękiedyśprzezwąskąfurteczkę,odbijającądyskretnieod
szaregotła
muru.Kiedyś?Chybabardzoniedawnotemu,uwzględniającmójkrótkipobytwNowym
Orleanie.
‒Ach,wczoraj!‒rzekłemdosiebieiprzystanąłem,zaskoczonyswymodkryciem.Tak,
oczywiście.Tobyłaowaspelunka,ukrywającapodpłaszczykiemzwykłej,portowej
tawerny,
domschadzek,wyszynknapojówalkoholowych,tępionychbezskutecznieprzezsrogą
prohibicję,
oraz…palarnięopium…Tuprzyprowadziłmniewczorajszejnocypodejrzany
przewodnik,
zarekomendowanymiprzezJima,służącegozhotelu.Tylkonadeszliśmyzprzeciwnej
stronyi
dlategoniedorazuzorientowałemsię,gdziejestem.
‒Amożebytakwstąpić,skoromniejużnogizaniosływtestrony?
‒szepnąłgłospokusy.
Przypomniałemsobiejednaknaczas,żemuszęprzedewszystkimuregulowaćrachunekw
hoteluiżewobectegoniemogęsobiepozwolićnatakizbytek.Abynieulecnagłej
pokusie,
przystąpiłemczymprędzejdojakiegośporządniejubranegoprzechodnia,wymieniłem
ulicę,
podanąmiprzezJasperaHendry’ego,izapytałemodrogę.
‒Trzeciaprzecznicanaprawo
‒brzmiałaodpowiedź.
Przyspieszyłemkroku,abysięjaknajprędzejoddalićodpalarni,którejsamwidok
posiadał
dlamnietakmagnetycznewłasności.
‒RozmowazJuanązagłuszyodrazugłódopium
‒pocieszałemsięwduchuprzezdrogę.
Idącbardzoszybko,dotarłemwnetdotrzeciejprzecznicy,poczymliczyłemnumery
kamienic,znacznieporządniejszychod
tych,jakiewidziałemwpobliżupalarni,iniebezzdumieniastwierdziłem,żeserce
zaczynami
bićżywiej,wmiarę,jaksięzbliżałemdomieszkaniapięknejHiszpanki.
‒Totutaj
‒pomyślałem.
Naglezastygłem,zdziwionyniemile.
Gdzieśblisko,nademną,zabrzmiałdobrzemiznanygłosJasperaHendry’ego:
‒Takniemożeszmówić,Juano.Niezostałaśnaświeciesama,skoromaszmnie.
Chwilępanowałacisza,apotemusłyszałemjejmezzosopranowygłosik,słodkii
chwytający
zaserce:
‒Toprawda,Jasperze,żemamwtobienajbardziejoddanegoprzyjaciela,ale…ty..nie
zastąpiszmi…tamtych.
Ostatniesłowazałamałysię,przechodzącwszloch.
Nienamyślałemsiędługo.Wydałomisię,żeprzychodzęniewporę,żenależyodłożyć
wizytę
nakiedyindziej,gdyJuanabędziesamawdomu.Alejaktrafićnatakąchwilę?
‒Tensmarkacz,zdajesię,asystujejejstale
‒mruknąłemzwyraźnąniechęciąpodadresem
Jaspera.
‒Amożeodejdzieniebawem?
Myśltawydawałamisiędośćprawdopodobna,chociażbyzewzględunaspóźnionąporę,
nie
chcącwięcspotkaćsięokowokozwychodzącymzdomuwielbicielemJuany,
przeszedłemna
drugąstronęulicyistanąłempodprzeciwległąkamienicą.
To,coujrzałem,nienapełniłomniejednakotuchą,żezakochanymłokoswyniesiesię
rychło.
SiedziałnamałejkanapceobokJuany,któraztwarząukrytąwdłoniachpłakałarzewnie,i
gładził
rękąjejczarnągłówkę,szepczącjakieśsłowa,którychoczywiścieniemogłemdosłyszeć.
Dzięki
jasnoświecącejlampieitemu,żeoknobyłootwarteiniezasłonięte,widziałemdoskonale
wszystko,cosiędziałowskromnympokoikuJuany.
Iuczułemjakbyostrycierńwsercu,kiedypodłuższejchwilikształtnagłówka
dziewczyny
opadłanaramięHendry’ego,kiedyjegoustamusnęłyjejhebanowewłosy.
‒Niebędęprzeszkadzałsielance
‒syknąłemzpasją,nacisnąłemgłębiejkapelusziruszyłem
wpowrotnądrogę.‒Symptomyzazdrości‒stwierdziłodrazusamokrytycyzm,któryna
szczęścieopuszczamnierzadko,lecztoodkryciedolałooliwydoognia.‒Cóżmnieto
może
obchodzić,żecidwojegruchajązsobą,żesiękochająwzajemnie.Owszem,szczęśćim
Boże.
Niechsiędoczekająlicznegopotomstwa
‒monologowałem,zdającsobieświetniesprawęztego,
żesłowatesąnieszczere,żeodpowiedźnapytanie,czyJuanaJasperakocha,czynie
kocha,nie
jestmibynajmniejobojętna.
Wzacietrzewieniunieprzyszłominamyśl,iżczłowiek,zdruzgotanytakimciosem,jak
wiadomośćowymordowaniucałejrodziny,awszczególnościmłodadziewczyna,
niezahartowanawcierpieniu,nieznającajeszczetwardejszkołyżycia,lgniecałądusządo
ludzi,
oddanychsobie,przyjaznych,niezwracajączbytniejuwaginato,wjakiejformiesięich
współczucieprzejawia.Dziświdzęjasno,żewowejchwilismutku,rozżaleniana
nienawistny
los,główkaJuanybyłabysięoparłarówniedobrzenamoimramieniulubnaramieniu
innego
przyjaciela,którybysięwtedyznalazłprzyjejbokuiszeptałjejwuchodobre,ukojne
słowa
pocieszeniaczywspółczucia.
Taksądzędzisiaj,leczwówczas…
Wówczas,smagniętybiczemzazdrości,wpadłemwgniew,aochłonąwszy,zacząłemsię
roztkliwiaćnadswoimosamotnieniem,nadtym,żeniemamżadnejbratniejduszy,jak
Jasper,jak
Juanaczykażdyinnybliźni.Czułemprzeraźliwąpustkęwokółsiebie,czułemsię
biednym,
bezdomnymwłóczęgą;widząc,jakwoknachmijanychdomkówzapalająsięświatła,jak
żony
przygotowująwieczornyposiłekmężom,czytającymdziennikiprzystole,jakdzieci
gromadzą
siękołomatek.Rozumiałemwtedytakjasno,jaknigdy,żedobrakobietawroliżonyczy
matki,
czykochanki,jestmałym,leczgorącymsłoneczkiem,którepromieniujenieustannie
swym
ciepłemnacałeotoczenie,rozgrzewaatmosferędomowąiczyninajbiedniejszenawet
mieszkankonapoddaszu,czyw
suterenach,przymilnym,przytulnym,rozkosznym,czynijecichąibezpiecznąprzystanią,
do
którejżycioweburzeniemająprzystępu.
Ajaniemiałemswejprzystani…
Byłemjakzadżumionyokręt,któregoniewpuszczajądożadnegoportu,skazującgona
beznadziejnąkwarantannęzdalaodzaludnionychbrzegów.
Byłemjaktenrozbitek,co,walczącresztkamisiłzszalonymżywiołem,widziwoddali
latarnięmorskąiprzeliczneświatełkaportowegomiasta,leczczujezrozpacząwsercu,że
nie
dopłyniejużdozbawczegowybrzeża.
Ajaniemiałemswojegosłoneczka…
Niemiałemgonigdy…
Nigdy?
Tonieprawda!Miałemswojesłońcenajdroższe,najpiękniejszezewszystkich,lecz…
zgasło…
ZgasłotamwprzeklętymSzanghaju,anaimięmubyłoLotta…
Bezgraniczna,piekielnatęsknotazazmarłąnarzeczonąopadłamnieztakżywiołową
mocą,że
wszelkieinneuczuciaprysły,jakbańkimydlane,aobrazJuany,opłakującejstraszną
śmierć
swychnajbliższych,rozpłynąłsięwpowietrzu,nibyzwodniczafatamorgana.
OczymaduszywidziałemtylkoLottę,lecztominiewystarczyło.Pragnąłemprzyzwaćjej
zjawę,rozmawiaćznią,poskarżyćsięjejnaswojąniedolę,pragnąłemoddychaćchoć
przez
chwilęrajskąatmosferąułudywcieplepieszczotliwychpromienimojegosłońca.
Niebyłotoniemożliwością.KilkanaściefajekopiummogłowskrzesićLottę;nakrótko
wprawdzie,lecznawetnajkrótszachwilaobcowaniazniąbyładlamnieniebiańską,była
warta
każdejceny.Cóżwięcdziwnego,żenieliczącsięzestanemmejkasy,przyśpieszyłem
kroku,by
jaknajprędzejznaleźćsięwpalarni?
Ajednakprzyszedłjeszczemomentwahania.
Niespowodowałygobynajmniejrefleksje,względyprzezorności,
podyktowanegłosemrozsądku.Tonie.Byłomiwówczaszupełnieobojętne,czyzostanę
wyrzuconyzhotelunabruk,czynie.Cóżznaczyłtakidrobiazgwobecrychłego
zobaczeniamej
Lotty?Krótkiewahaniewywołałajedynietaokoliczność,żestojącpodfurtką,wiodącądo
przybytkualkoholików,morfinistów,kokainistów,zobaczyłemnagleszybkoidącego
mężczyznęi
niebezzdziwieniapoznałemwnimJaspera.WięcMr.HendryopuściłmieszkanieJuany,
atym
samymnadarzyłasiędlamniewymarzonasposobnośćdozłożeniakondolencyjnejwizyty
pięknejHiszpance.Zamajaczyłminagleprzedoczymaobrazczarnowłosejdziewczyny,
zapłakanej,złamanejstrasznymciosemiskłaniającejswągłówkęna…mojeramię…Ale
tużobok
ujrzałempostaćtamtej.Obiecującym,choćsmutnymspojrzeniemprzyzywałamniedo
siebie,a
jednocześniemojadłońsiłąbezwładnościnacisnęłaklamkęfurtki.Zmarłazwyciężyłabez
trudu
żywąrywalkęizdecydowanymkrokiemwszedłemnaponurydziedziniecspelunki.
‒Taksamo,jakwczoraj‒rzuciłemwodpowiedzinauniżonyukłonzarządcylokalu,
uiszczającharaczwkwociedwudziestudolarów,zaktórątocenęnabywałemprawo
używania
przezcałąnocseparatkidrugiejklasy.
Młoda,leczniezbyturodziwadamulkapowstałaodstolikapodścianą,zlustrowałamój
garniturkrótkim,rutynowymspojrzeniem,podeszłatanecznymkrokiemdoladybufetui
mrugnęłaporozumiewawczonabarczysteindywiduum,spełniającetufunkcjeszefa.Pojął
snadź
treść„optycznej”depeszy,bomrugnąłledwiedostrzegalnie,azwracającsiędomnie,
spytałz
najsłodszymuśmiechem:
‒Sir,pozwolipan,żegozapoznamznaszątancerką,MissAliceBasket?
‒Toniepotrzebne‒odparłem,marszczącbrwi.‒Nieżyczęsobiedamskiego
towarzystwa.
Zechcemniepanzaprowadzićdojakiejśwolnejseparatki.
Uśmiechwłaścicielastraciłmomentalniekilkadziesiątkaloriiciepła,aleodpowiedźbyła
uprzejma.
‒Ha,skorosirnieżyczysobie,tooczywiścieniebędziemydyskutowaćnatentemat.
Pomimotojednak,idącobokniegokorytarzem,którywyglądałnapiwnicznyganek,
słyszałempozasobąszelestjedwabnejsukniistukotwysokichobcasów.Najwidoczniej
Miss
AliceBasketnieprzejęłasięzbytnioniegrzecznąodmowąiniestraciłajeszczenadziei.
Nie
obejrzałemsięwkażdymrazieażdokońcawędrówkiprzezzakazanylabirynt,aby
natrętną
niewiastęostateczniezniechęcić.
Itojednakniewielepomogło.Kładącsięnawypłowiałymdywanikuwwyznaczonejmi
separatce,czułemsnującąsięwońodurzającychperfum,jakauderzyłaodrazumoje
nozdrza,
kiedywefrontowymlokaluspelunkimijałemstolikowejMissAlice.Słyszałemjej
ochrypły
głos,zniżonydoskaliszeptudośćnieudolnie,agdymały,umorusanychłopak,„zrobiony
na
Hindusa”,wchodziłzprzyboramidopalenia,ujrzałemjejsylwetkę,przylepionądodrzwi.
‒Astójtamsobiedosamegorana,jeślicitoprzyjemnośćsprawia‒mruknąłem,
spoglądającbłyszczącymwzrokiemnabrunatnekuleczki,któremiałysprawićcud
wskrzeszenia
Lotty.
Isprawiłygoniebawem.
Ujrzałemmojązłotowłosądziewczynęwcześniej,niżtegośmiałemsięspodziewać.
Widać
opiumbyłowdobrymgatunkuluborganizmmój,pozbawionytegonarkotykuprzezczas
chorobyzadowoliłsięniewielkądawkąmimowczorajszegoseansu,albowreszcieszalona
tęsknotazaLottaodegraławybitnieswąrolę.
Dość,żeujrzałemjąrychło.
Miałanasobiefantazyjnąszatęzjakiejśgazyprzezroczystej,poprzezktórązłociłosię
wyraźniejejmłodeciało.
Płynęłakumnieprzezdrgającewblaskachsłońcapowietrze,corazbliżej,corazbliżej…
Stanęłanademną…
Lekkipodmuchciepłegowietrzykaigrałzfałdamijejzwiewnejszaty,obnażającją
powoli,cal
zacalem…
Pełnymizachwytuspojrzeniamimuskałemróżowepączkimałych,stromychpiersi,
niczym
terazniezasłoniętych…
‒Przyszłaś,Lotto…Przyszłaś
‒szeptałem,drżączeszczęściairadości.
Pochyliłasięniskonademną.
Taknisko,żejejusteczkaspoczęłynamoichwargach,spragnionychjejpocałunkówi
pieszczoty.
Trzęsącymisiępalcamirozchylałemzwojegazy,szukającżywegocudujejciała.
Niestawiałanajlżejszegooporu,wyzutazresztekwstydliwościdziewczęcej,któramnie
ongiś
takchwytałazaserce.Przeciwnie,drżałasamazniecierpliwości,byjaknajprędzej
zespolićsięw
jednozemną,swymkochankiemidziśwolałemjątaką.
Inagle,wmomencienajwyższegoupojenia,wyślizgnęłasięzmoichobjęć.
Jękbezbrzeżnejrozpaczywydarłmisięzpiersi.
‒Lotto!…Odchodziszjuż?
‒załkałem.
Błyskawicznymruchemwyciągnąłemrękę,chcącjąprzytrzymać,zmusićdopozostania.
Pochwyciłemdłońkobiecąciepłą,lepkąodpotu.Wzaciśniętychdrapieżniepalcach
trzymała
zwitekzielonychbanknotówdolarowych.Zanimzdołałemochłonąćzezdumienia,dłoń
szarpnęła
sięrozpaczliwie,a,niemogącsięuwolnićzkleszczymoichsilnychpalców,podała
pieniądze
drugiejdłoni,podobnejbliźniaczodotamtej.
RęceLotty?…
Ach,bluźnierstwembyłosądzićtakchoćprzezmgnienieoka!…
DłonieLottybyłyszczupłe,białe,owąskich,długichpalcach.DłonieLottybyłychłodne,
miałyskórkęjedwabistąwdotknięciu,miałydelikatnąsiateczkębłękitnychżyłeki
różowe,
podłużnepaznokcie,półokrągłozakończone.DłonieLottyniebyłyzdolnedokradzieży,i
jużto
jednopowinnomniebyłonatychmiastwyprowadzićzbłędu.Booprzytomniawszy
momentalnie,
stwierdziłem,żeniemamportfelawkieszeni,wprzelotnymspojrzeniu
ujrzałemgonaskrajudywanikairównocześniepoznałemzłodziejkę.
ByłaniąowaAliceBasket,którataknatrętnieabezskutecznieusiłowałanawiązaćzemną
bliższąznajomość.Jejtodłońkrótką,szeroką,zdrapieżnieostrymipaznokciami,
chwyciłemna
gorącymuczynkuimimozaciekłegooporuniewypuściłemzestalowegouścisku.
‒Nieudałosię!
‒zasyczałem.
Największymwysiłkiemwolipanowałemnadsobą,byniewybuchnąćinieukarać
złodziejki,
któraukradłamiskarbbezcenny.Boniechodziłomizupełnieotrzydzieścikilkadolarów.
Nie
zdawałemsobiewówczassprawyztego,żestanowiąonecałymójmajątek,żebrakich
narazi
mnienaprzykrykonfliktzzarządemhotelu,wktórymmieszkałem.Otymniemyślałem
wtedy.
Natomiastzcałąwyrazistościąutrwalałsięwmejświadomościpewnik,iżzjawaLotty
pierzchła
naodległąplanetę,gdziemieszkająci,costądodeszli,pierzchłabezpowrotniena
dzisiejsząnoc,
spłoszonahaniebnymczynemchciwejdziwki.ToteżczynAliceBasket,którykażdy
prawnik
zakwalifikowałbyjakokradzieżkieszonkowądrobnejkwoty,wydałmisięz
subiektywnego
punktuwidzeniapotwornązbrodnią,zasługującąnanajsroższąkarę.Wedługmoich
ówczesnych
pojęćniktniemógłwyrządzićmicięższejkrzywdyidlategonieprzesadziłembynajmniej,
twierdzącnawstępie,żemusiałemnadludzkopanowaćnadsobą,abyniewymierzyć
natychmiast
sprawiedliwości.
‒Nieudałosię‒powtórzyłemzjadliwie,niemającnarazieżadnegoplanuwgłowie,co
począćzeschwytanązłodziejką.
Wiłasię,jaknadeptanywąż,wyrywałarozpaczliwieuwięzionąrękę,przygotowując
niespodziewanyatak.Nagleujrzałemtużprzedoczymazwiniętykułakdrugiejdłoni,
zbliżający
sięzbłyskawicznąszybkościąi,zanimzdołałemsięzasłonić,zanimmogłemwogóle
tylko
pomyślećouchyleniugłowy,otrzymałemtakicioswśrodektwarzy,żezamroczyłomnie
na
chwilę.
Terazprzebrałasięmiaramejcierpliwości.Tygrysimsusemdopadłemdziwkęw
momencie,
kiedywybiegałazseparatki,chwyciłemjązakark,wciągnąłemzpowrotemdownętrza,
nogą
zatrzasnąłemdrzwi,kipiącgniewemiżądząodwetu…zawszystko,przedewszystkimza
przerwaniemirajskiegosnuozłotowłosejLotte.
WłaścicielspelunkiprzedstawiłmiAliceBasketjakotancerkę;niezdziwiłamnieprzeto
zręczność,zjakąwymykałamisięzrąknieustannie,przebiegajączwinniezkątadokąta
ciasnej
klitki,irzucającmiwtwarz,cowpadłopodrękę,lecztawężowaszybkośćporuszeńbyła
niczym
wobecskalijejgłosu.Tudopierookazałsięjejtalentwcałejpełni,bowrzask,jaki
podniosła,był
wstanieporuszyćniebo.
Jejokrzykinieprzeszłybezecha.Trzasnęłydrzwijedne,drugie,zadudniłyciężkiekrokii
para
czerwonychłapspadłanamojeramionawchwili,gdyszamoczącąsięAlice
przygwoździłem
wreszciedopodłogii,niewiedząc,coczynię,dusićjązacząłempodgardło.Beznamysłu
puściłemswąofiarę,apochwyciwszywstalowyuściskprzegubyrąknowego
przeciwnika,
szarpnąłemsięcałymkorpusemnaprzód,niewstajączklęczek.Mojeplecy,zgiętewłuk,
utworzyłyośdźwigni,nagłyzrywpozbawiłprzybywającegozodsiecządrabarównowagi,
barczyste,potężnecielskofiknęłokozławpowietrzuirunęłobezwładnienazdrętwiałąz
przestrachudziwkę.
Apotem…
Niepomnędokładnie,cazaszłopotem.Wciasnejseparatcezaroiłosięodludziizgraja
przeciwnikówobsiadłamniezewszystkichboków.Podrażnionyciosamipięści,oszalałyz
wściekłości,waliłemnaoślep,kopałem,gryzłem.Zrobiłosięniecoprzestronniej,alena
krótko.
Wówczasinstynktsamozachowawczypodszepnąłmijedynąradę.Pochwyciłembardzo
ciężkie
krzesło,rozbiłemszybkożarówkęelektrycznąirunąłemfuriąnaprzeciwników.Na
karkach
uciekającychpędziłemkorytarzemwstronęwyjścia,pamiętającdobrzeotym,żekilku
drabów
pozostałow
separatcepomoimzwycięskimprzebiciusięiżemogąmniezajśćztyłu.Nawszelki
wypadek
tłukłemwszystkiespotkanelampki,abytamtymutrudnićorientację.
Jakimścudemdotarłemdobaru,czylidofrontowegolokaluspelunki,lecztutajszansesię
zmieniły.Odwrótnapodwórzebyłodciętyprzezkilkumężczyzn,doktórychprzyłączyła
się
garstka,ogarniętapanikąpomoimataku.
Uzbrojeniwnoże,krzesłaikastety,staliławąpoddrzwiami,czekającnaodpowiedni
moment
doostatecznejzemnąrozprawy.
‒Niewyjdę‒pomyślałemzgłuchąrozpaczą,gdyżwprzelotnymspojrzeniuzdołałemjuż
zauważyć,żeoknasązakratowane,jedynedrzwizastawionemuremkilkunastu
przeciwników,
że,cogorsza,nielicznigościeprzystolikachsolidaryzująsięzpostępowaniemsłużby
lokalui
czekajątylkonadobrewidowisko.
‒Niewypuścićgo!
‒zabrzmiałochrypłybaszamoimiplecami.
Obróciłemsięnapięcieszybko,jakdobrzewymusztrowanyżołnierz.Zaladąbarustał
barczystyszefspelunki,którydziękimnieodbyłprzedchwiląkrótką,alebolesnąpodróż
powietrzną.Nosmiałrozbity,całątwarzumazanąwekrwi,kołnierzykrozpięty,ajeden
rękaw
marynarkiwydarty.
‒Któżgotakurządził?Jachybanie…
‒przemknęłomiprzezmyśl.
Krótkieprzemówieniechytregodrabaprzekonałomnienatychmiast,żewszystkotobyło
lichym,teatralnymgestem,obliczonymnapozyskaniesobiesympatiisiedzącychprzy
kilku
stolikachgości,przymusowychświadkówzajścia.
‒Patrzcie,panowie‒wołał,zwróconydonich,zpatosemaktorazzabitejprowincji.
‒Oto
tenbandytaokradłnaszątancerkę,wasząulubionąAliceBasket,dusiłją,akiedynajej
krzyk
nadbiegłemzpomocą,takmnieurządził!
Tugestemrzymskiegosenatora,rozdzierającegoszaty,roztworzyłpołyporozpinanej
marynarki,każącsiędomyślać,żepodbrudnąkoszuląmapierś,posiekanąranami.
‒Dżentelmeni,jakmampostąpićztymłotrem?Nacozasłużył,waszymzdaniem?‒
zakończyłswojąorację.
Wątpliwidżentelmeniobrzucilimnienieprzyjaznymwzrokiem.
‒Wyzwijgopannapięści‒zaproponowałktoś,snadźbardziejjowialnieusposobiony.‒
Dawnoniebyłemnaringu.
Właścicielspelunkiskrzywiłsięboleśnie.
‒Takbymuczynił,panowie‒odparł.‒Niestety,jestemciężkorannyprzeztegozbira.
Szansebyłybynierówne.
‒Możektośpanazastąpi?
Zezowatybrodacz,siedzącynajbliżejwolnejprzestrzeni,naśrodkuktórejstałem,niby
jeleń
otoczonyprzezsforępsówmyśliwskich,wystąpiłzgorszymdlamnieprojektem.
‒Zróbciezniegomarmoladę,zmiećcietoiwrzućciedorzeki.
‒Zabawmysięwpocztę
‒doradzałówwesołek.
‒Nie,toniemasensu.Billdobrzegadał.
‒Aleprzedtemwpocztę.
‒Szkodaczasu.Lepiejodrazuznimskończyć.
‒Amożetoszpicel?
Większość„dżentelmenów”poruszyłasięniespokojnie,teniówłypnąłpodejrzliwie
okiemw
stronędrzwi,leczwrezultacienastrójzmieniłsięjeszczebardziejnagorsze.Ikiedyszef,
jak
gdybyreasumująctreśćkrótkiejdyskusji,rzucił:‒„wnaszymwspólnyminteresieten
człowiek
niepowinienstądwyjśćżywy”‒wszystkiegłowypochyliłysięjaknakomendę,
zatwierdzając
wtensposóbwyrokśmiercinamnie.
Alejatymczasemniepróżnowałem.Stojącpośrodkuprzestronnejizbyzciężkim
krzesłemw
rękachisłuchającuważniekrótkichprzemówieńposzczególnychczłonkówdobranego
towarzystwa,wytężałemumysłnadznalezieniemwyjściazbeznadziejnej,zdasię,
sytuacji.
Wspomniawszyuwieńczonyzupełnympowodzeniemwypadzseparatki,zdecydowałem
sięod
razu
powtórzyćeksperymentzrozbiciemlampyiznagłymatakiemwciemnościach,z
dodaniem
małegowariantu.Zdawałemsobiedobrzesprawę,żewmoimpołożeniukażdasekunda
może
fatalniezaważyćnaszali,toteżzacząłemniezwłoczniewprowadzaćwczynpowzięty
zamiar,aby
zaśnieobudzićpodejrzliwościprzeciwników,jąłemsięrozglądaćdokołazprzerażoną
miną,
przydreptującrzekomowmiejscu,awrzeczywistościzbliżającsięcalpocaluwstronę
zezowategobrodacza,nadktóregostolikiemwisiaławielka,kulistażarówkaelektryczna,
jedyne
źródłoświatławcałejsali.
Niewiem,czywłaścicielzrozumiałmójmanewr,czyuznał,żeczasjużzemnąskończyć,
dość,żeryknąłnaglenacałegardło:
‒Braćgochłopcy!
Mojekrzesłoopisałoszybkiłukwpowietrzu,tłukąclampę,którejszkłorozprysłosięz
potężnymhukiemnasetkikawałków,asekundępóźniejrunęło,nibytaran,w
niewidzialnych
skutkiemciemnościwrogów.Nietracącanichwili,pochwyciłemzrywającegosięod
stolika
brodaczawpół,poderwałemgowgórę,przebiegłemkilkakrokówirzuciłemgoprostow
ramionanadbiegającychdrabów.
‒Mamgo!
‒zabrzmiałtriumfalnygłos.
‒Światła!
‒Nietrzebaświatła.Taklepiej
‒odparłjakiśzawodowysnadźrzezimieszek.
‒Trzymamgodobrze.
‒Towarzysze,toja!
Pełenzgrozyokrzykzezowategodraba,któryzbierałwciemnościachprzeznaczonedla
mnie
cięgi,przeszedłbezecha,zagłuszonypiekielnąwrzawą.Bomoiprzeciwnicypopełniali
więcej
omyłekiwymierzalisobiewzajemniedotkliweciosy,akontującjenamójrachunek,
ryczeliz
wściekłościibralinatychmiastsrogiodwet.Pomimocałejgrozypołożeniaogarniałamnie
przemożnachęćśmiechunamyśl,jakieminyzrobitabanda,kiedysięprzekona,żenie
mnie,
leczswegokompanamasakrowałaztakimzapałem.
Posuwającsięostrożniewzdłużściany,dotarłemwnetdozamkniętychdrzwi,odsunąłem
cichuteńkozasuwę,nacisnąłemklamkęi,jakbomba,wypadłemnaciemnydziedziniec.
‒Coto?
‒Uciekł!
‒Trzymać!Łapać!
‒Stójcie,udiabła!Przecieżgotrzymamwłapach.
‒Światła!
Echatychipodobnychokrzykówścigałymnieażdofurtkiwmurze,pozaktórym
znajdował
siębezpiecznyazyl,ulica…
Minazrzedłamiszybko.Kluczaniebyłowzamku,apierwszerozpaczliweszarpnięciaza
klamkęprzekonałymnieodrazu,żezamekizawiasysąbardzosolidne.
‒Muszęsięwdrapaćnamur
‒pomyślałem.
‒Niemainnejrady.
Wtejchwilizabłysłoświatłowefrontowymlokaluspelunkiizabrzmiałchórokrzyków:
‒Towarzysze,toBilly!
‒Zemdlał.
‒Jemuśmydogrzali,atamtenzwiał!
‒A,chytrasztuka!
‒Zanim!Onniemożeuciec!
‒Namurwyłazi…
‒Hej,kupąnaniego!
Wciągałemsięwłaśniegórnąpołowąkorpusunaszczytmuru,kiedynagłeszarpnięcieza
nogi
strąciłomojąstopęzklamki,naktórejopierałasiędotychczas.Zawisłemnarękach,
wierzgając
rozpaczliwienogami.Nagleuczułemprzejmującybólwkolanie.Zrozumiałem,żejuż
murunie
przejdę,żezachwilęspadnęnagłowymoichprześladowcówijużimsiętymrazemnie
wymknę.
Panicznylęk,nietyleprzedśmiercią,ileprzedtorturamizrąktychrozwścieczonych
zbirów,
zmusiłmniedowzywaniapomocy.
‒Mordują!Ratunku!
‒wrzasnąłem,cosiływpiersiach.
Odpowiedziałymiklątwy,złowrogipomrukikomenda,rzuconagrubymgłosem.Byłto
niewątpliwiegłosszefa.
‒Zatkaćmugębę!Jeszczenamściągnienakarkpolicję.
Siłyopuszczałymnieszybko.Muskułyramion,obciążonewagątyluludzi,którzyuczepili
się
moichnóg,drżałyodnadludzkiegowysiłku.
‒Policja!Napomoc!‒krzyczałempodwpływemkategorycznychnakazówinstynktu
samozachowawczego,leczbezwielkiejnadziei,byktośmógłmójgłosusłyszećwtych
zaułkach.
Przenikliwyświstrozdarłpowietrze.
‒Prędzej,prędzej!
‒Słyszeliście?
‒Skończyć!
‒Mamdrąg,towarzysze.
‒Dawaj!Pomacamgopokrzyżach!
Poczułemgłuchy,obezwładniającybólwplecach.
‒Policja!Ratun…
Drugiciosniepozwoliłmidokończyćokrzyku.Mięśniewypowiedziałyposłuszeństwo
woli,
palcezsunęłysiępomurze,ispadłemnawznak,nagłowymoichprześladowców.Siłą
upadku
przewróciłemkogoś,uchyliłemgłowęinstynktownieprzeduderzeniem,któremogłomi
rozpłatać
czaszkę,zerwałemsię,razjeszczeubiegłemkilkakrokówioparłemsięplecamiomur.
Rozległosiękilkaostrychświstówitętentkrokówludzkichpodrugiejstronieprzeklętej
ściany,któramnieodcięłaodzbawczejulicy.
Podchodzącakumniezgrajazatrzymałasię,nadsłuchującniespokojnie.Zwielkąulgą
dostrzegłem,żedwacienieoderwałysięodcałejpaczkiiznikłyszybkowdrugimkońcu
dziedzińca.Ciwidocznieniepragnęlispotkaniazpolicją.
Kilkasekundpóźniejnowagarstkapowiększyłagronozmykającychkamratów.Grupka
moich
przeciwnikówzmalaładoczterechosób.
‒Skończyć!‒komenderowałszef,cofającsiępozaplecytowarzyszów,jakprzystałona
przezornegowodza.
Trzechzbirów,gotowychsnadźnawszystko,posunęłosiębliżej
wzłowrogimmilczeniu.Ujrzałemokutydrągwrękachjednegoznichiprzedoczami
zamigotał
mibłyskrzeźnickiegonoża.
‒Koniec‒pomyślałem,leczniewyczerpanywpomysłachinstynktpodpowiedziałjeszcze
jednązbawiennąradę.
Najbliższyznapastnikówznajdowałsięodwakrokiodemnie,kiedybłyskawicznym
ruchem
wsunąłemdłońdokieszenimarynarki.
‒Precz,albostrzelęwbrzuch!
‒ostrzegłem.
Słowatezrobiłydużewrażenie.Uważającmnienapodstawierelacjiwłaścicielaza
szpicla,
czyteżzatowarzyszapofachu,któryzabłądziłwobcyrejon,przypuszczali,że
rzeczywiście
mamprzysobierewolweriżeniewyjmujęgonawierzchtylkodlatego,bystrzelać
wprostz
kieszeni,„przezubranie”,jaktosiępraktykujewmomentachnagłegonapadu.
Ośmielonypowodzeniem,mówiłemdalejtymsamymtonem.
‒Odstąpićażpodbudynek.Będęliczyłdotrzech.
Szefnieczekałnawet,byusłyszeć,cobędziepotem.Wziąłnogizapas,asłysząc
zbliżający
sięszybkoodgłoskroków,zmieniłmomentalniechorągiewkę.
‒Policja!Napomoc!Trzymajciemordercę!
‒wył,jakbygoktośzeskóryobdzierał,ipędził
wstronęfurtki.
‒Cosiętamdzieje?Otworzyć!
‒posłyszałemenergicznygłospodrugiejstroniemuru.
‒Jużotwieram,panieinspektorze.Dobrze,żepanowienadbiegli.Nakryjecieładnego
ptaszka!
Oburzonyniesłychanąperfidiąłotra,chciałemgłośnozaprotestować,leczgłosuwiązłmi
w
gardle.Ciemnydziedziniecwrazzponurymbudynkiemzatańczyłmiprzedoczyma.
Potworniehuczącewodospadyzadudniłymiwuszachinogiugięłysięwkolanach.W
ostatnimprzebłyskutrzeźwościmyślizrozumiałem,żejestemocalony,boprzezotwartą
furtkę
wpadłmdłyprostokątświatła,pociętycieniamiwkraczającychpolicjantów.Osunąłemsię
na
ziemiętużpodmuremwbłogimprzeświadczeniu,iżnicmijużniegrozi.
XV
‒Znowu‒westchnąłem,posłyszawszydźwiękkluczywkorytarzu,tużpozadrzwiami
mej
celiwięziennej.
Wielokrotneprzesłuchiwania,konfrontacjewpolicjiiusędziegośledczegozmęczyły
mniedo
tegostopnia,żeniemalzprzerażeniemwsłuchiwałemsięwchrobotaniekluczawzamku.
Wizyta
dozorcyporannymspacerzenadziedzińcuwięziennymniemogłabyćzapowiedzią
czegoś
innego,jaknowychinkwizycji.
‒Czegoonijeszczechcąodemnie?‒rozmyślałem.‒Odczytanomijużwszystkietez
palcawyssanekłamstwaAliceBasket,„czcigodnego”szefa,Billy’egoiinnychczłonków
bandy,
złożyłemzeznaniedwukrotnie,protokółpodpisałem,więccojeszcze,ulicha?
Mójdozorca,któregojużwpierwszymdniupobytuwtychmurachochrzciłemmianem
„ponuregotypa”,obrzuciłmnienieprzyjaznymispojrzeniami,zlustrowałkażdykątceli
podejrzliwymwzrokiemichrząknąłdwukrotnie,cobyłonieomylnymznakiem,żenie
wszystko
znalazłwnależytymporządku.
‒Posłaniezmięte‒warknąłgrobowymgłosem.‒Wedługregulaminuniewolnozbutami
leżećnakocu.Wstaćzpryczy,pókimdobry,ijazdazemną!
‒Dokąd?
‒Dokąd?Dorozmównicy.
‒Dorozmównicy?‒powtórzyłemwbezgranicznymzdziwieniu.
‒Tochybapomyłka.Nie
znamtunikogoiniktniemógłżądaćwidzeniasięzemną.
‒Todomnienienależy.Naczelnikwięzieniakazałwaszaprowadzićdorozmównicy,
więc
jazda,bezgadania.
‒Boregulaminniepozwala,abywięźniowierozmawializdozorcami
‒rzuciłemzironią.
Oile„regulamin”byłulubionymkonikiemcerbera,toumiłowanymjegosłowembyło:
„jazda”.
Nieodrzekłnic,wskazałmidłoniąkierunekdrogiiszedłzamnąkrokwkrok,nibycień,
tym
jeszczedocienialubdoduchapodobniejszy,żesunąłwmilczeniuibezszelestniedzięki
filcowympantoflom,jakiedozorcywdziewająnaobuwiewczasiesłużbywkorytarzach.
Jazaśbiłemsięzmyślami,kimmógłbyćosobnik,któryżądałrozmowyzemną.W
Nowym
Orleanieposiadałemtylkodwóchznajomych:JasperaHendry’egoi…Juanę.
Prawdopodobnie
wyczytalimojenazwiskowkronicekryminalnejjakiegokolwiekdziennikazostatnichdni,
anie
wierząc,abymjamógłpopełnićzarzucanemuzbrodnie,śpieszylimniepocieszyćispytać,
w
czymmogąmibyćpomocni.
Aledlaczegomielibyniedaćwiarydoniesieniomdzienników?Przecieżznalimnietak
mało,
takniewielewiedzieliomnie.WprawdziewczasiepamiętnejnocyzaznajomiłemJuanęz
wypadkamiostatniegorokumojegożycia,aleczyżtoopowiadanieniemogłomiwyrobić
opinii
poszukiwaczaprzygód,awanturnika,opinii,którejnajlepszympotwierdzeniembyła
wzmiankao
mym„gościnnymwystępie”wNowymOrleanie?
Corazwięcejnieprawdopodobnymwydawałomisięteraz,abyjednoztychdwojga
chciało
spełnićchrześcijańskąprzysługę„nawiedzeniauwięzionego”,itoprzeświadczenie
napełniało
mnienarównismutkiem,jakradością,wodniesieniudoJuany.Bozjednejstronynie
mogłem
byćprzecieżzadowolony,żepięknaHiszpankaujrzymniezachwilęwstrojuaresztanta,
krótko
ostrzyżonego,natomiastnieogolonegoodtygodnia,żezawahasię,czymożemipodać
rękę,że
uczuciajejwobecmniezawisnąnapajęczejnitcepomiędzyodraząawspółczuciem,a
lada
słówko,ladapozór,czyodruch,pchniejewpierwszymkierunku.Takwięcpewne
względy
przemawiałyzatym,abysięcieszyć,iżodwiedzającymmnieosobnikiemniejestJuana,
leczz
drugiejstronypragnąłemjejwidoku,szczerzemówiąc,tęskniłemzaniąidojściedo
wniosku,że
tonieona,powitałemwgłębisercajakoprzykryzawód.
Naglepalnąłemsiędłoniąwczoło,olśnionynowąmyślą.
‒Obrońcazurzędu‒mruknąłem,kpiączsiebiewduchu,żechoćprzezchwilęmogłem
przypuszczaćinaczej.
Przypomniałemsobie,żesędziaśledczyzapytałmniewczasieostatniegoprzesłuchania,
któregozmiejscowychadwokatówwybieramnaswegoobrońcę.
‒Żadnego
‒odparłemkrótko.
‒Czydlatego,żeuważapan,iżsądgoitakuniewinni,wobecczegoszkodamarnować
pieniędzy?
‒wtrąciłzsubtelnymuśmieszkiemironii.
‒Niepoczuwamsiędowiny,toprawda,leczżadnegoadwokataniewybieramztej
prostej
przyczyny,żetadziwkaskradłamiresztępieniędzyiniemiałbymzczegoopłacić
obrońcy.
Dystyngowanyprawnikskrzywiłsię,kiedyAlicjęBasketnazwałemdziwką,zwróciłmi
uwagę,żetakichterminówużywaćniewolnoioświadczyłwkońcu,iżotrzymamobrońcę
z
urzędu.
Przypomniawszysobieterazdokładnieprzebiegtejrozmowy,byłemwściekłynasiebie,
że
choćprzezchwilęmogłemżywićnierozsądnenadzieje.
Juanamusiałaprzeczytaćzezgroząwzmiankęomoimaresztowaniuipogardzimnąna
zawsze,jeśliuwalniającywyrokniezrehabilitujemniewzupełności
‒myślałemizasępiałemsię
corazbardziejnawspomnienietychwszystkichoszczerstw,odjakichroiłosięw
zeznaniach
AliceBasket,właścicielaprzeklętejspelunkiiresztydobranejkompanii.Wszyscybyli
przeciwko
mnie,czyżmogłemwięcmiećjakąśnadzieję,żemojeodosobnioneitakbiegunowo
przeciwne
zeznaniaznajdąwiaręusędziów?
‒Alebronićsiębędę!‒warknąłemzgłuchązaciętością,zapominając,że„według
regulaminu”niewolnowkorytarzachmówićgłośno.Mójcień,czylisłużbistydozorca,
nie
omieszkałmitegoprzypomniećwdosadnychsłowach.
Wczasiemoichrozważańnatematnieznanegogościaminęliśmykorytarzjeden,potem
drugi,
dotarliśmydoklatkischodowejizeszliśmyażnaparter.Tuoczekiwałnasjużdrugi
dozorca,
któregonalana,uśmiechniętadobrotliwietwarz,stanowiłażywykontrastzponurąmaską
mojego
cerbera.
Ceremoniazmianyopiekunównietrwałanaszczęściezbytdługoipochwilistałemjuż
przed
drzwiami,opatrzonyminapisem:„Rozmównica”.
Mójnowyaniołstróżniebyłtakmrukliwy,jaktamten.Rzuciwszykilkaniewybrednych
kawałówwgwarzewięziennej,przystanął,położyłdłońnaklamceidodałpoufałym
tonem:
‒Wczepkusięrodziłeś,bratku.Jeszczetuniewidziałemtakślicznejspódniczki,jakta,
co
czekanaciebie.Naczelniksamjąprzyprowadziłdomnie.Apachnieodniejnamilę,aż
człekaw
dołkuściska.
Cośtamjeszczeględziłwtymstylu,leczniezwróciłemnatouwagi,zaskoczony
wiadomością,żeosobnikiem,którymnieprzyszedłodwiedzić,jestkobieta.Azatemtrafne
były
mojepierwszedomysły.Juanajesttam,zatymidrzwiami.
Jakbombawpadłemdorozmównicyiwtejsamejchwiliwydałemokrzyk,wktórym
zawód
walczyłolepszezezdziwieniem.
Gościem,któryraczyłmniezaszczycićswymiodwiedzinami,niebyłauroczaHiszpanka,
lecz…Mrs.CecilyHedge…
‒Ach,toty‒zdołałemtylkopowiedzieć,nieukrywającaniwgłosie,aniwminie
rozczarowania.
Rozmównicabyładużąsalą,podzielonąnatrzyczęści.
Środkowa,najwęższa,byławłaściwiekrótkimgankiem,przeznaczonymdladozorcy,a
oddzielonymodczęściwięźniówżelaznąkratą,sięgającąsufitu,natomiastodczęści,
pozostawionejdlaodwiedzających,tylkometrowąbalustradą.
DotejbalustradypodeszłaCecilyszybkoi,odpowiadającnamojeniegościnnepowitanie,
rzekłajakbyzesmutkiem:
‒Widzę,żemojawizytanieucieszyłacięwcale…PotwejucieczcezHedgeville
powinnam
siębyłategospodziewać.Powinnambyłapozostawićciętwemulosowi.
‒Więcpocośprzyszła?
‒wtrąciłemszorstko.
‒Poco?Abycięratować,drogiAndrzeju.Abycięzatrzymać
iniepozwolićcirunąćwprzepaśćostatecznegoupadku,kuktórejzacząłeśsięstaczaćw
tak
przerażającymtempie.
‒No,no!Poscenach,jakiemirobiłaśprzedwyjazdemzHedgeville,jazkoleinie
powinienemsiębyłspodziewaćtakiegogestu‒ironizowałem,chociażkrokmejdawnej
przyjaciółkiująłmniezaserce.
‒Mówiszotymdrobnymnieporozumieniu?Ach,kochanyAndrzeju,jajużzapomniałam
o
tymgłupstewku…Cóżonoznaczywobecciężkichchmur,jakiezawisłynadtwojągłową,
wobec
długuwdzięczności,jakimamdospłaceniazauratowaniemiżyciawSzanghaju!Przecież
gdyby
niety..
‒Niemówmyotym.
‒Tak,niemówmyotym.Niemyślteż,żejedyniewzglądnazaciągnięcietegodługu
wobec
ciebieskłoniłmniedoprzybyciatutaj.Dajęcisłowo!…Dopieroteraztakmisię
wyrwało…Kiedy
wyczytałamwzmiankęotwymaresztowaniu,skoczyłamnarównenogi,niedokończyłam
lunchu,poleciłamnatychmiastspakowaćkufer,agodzinępóźniejjużpędziłamautemw
stronę
NowegoOrleanu.
‒Wtakimrazie‒zauważyłempodejrzliwie
‒musiałaśsiębardzopóźnodowiedziećotym,
comniespotkało,bo,jakkolwiekzdołałemstracićdokładnąrachubęczasu,tojednak,z
grubsza
licząc,siedzęwtymprzybytkuchybazedwatygodnie.
‒Tak,Andrzeju.Dowiedziałamsięotymdopieroprzedwczoraj,nie,trzydnitemu.Ale
zrozum,żeuzyskaniepozwolenianawidzeniesięzwięźniem,toniespacerdokina.
Musiałam
biegaćdosędziegośledczego,doprezesasądu,wzięłamnajlepszegoadwokata,któryteż
interweniował,aczasuciekałtymczasem.
Pośpiech,zjakimtowszystkomówiła,idziwnepodniecenie,byłykonewkąwodywśród
posuchydlasłabejroślinkinieufności,jakazakiełkowałaprzedchwiląwmymsercu.
‒Todziwne‒mruknąłem,opierającsięoprętykraty,oddzielającejmnieodganku
dozorcy.‒
Todziwne,żedziennikizamieściły
otymwzmiankędopierotrzydnitemu,kiedyaresztowaniemiałomiejsceprzeddwoma
tygodniami…
‒Dokładniemówiąc,przeddwunastomadniami‒poprawiłamnieidodałapośpiesznie:‒
Maszrację.Późniejstwierdziłam,żewzmiankęzamieszczononazajutrzpoowymzajściu,
ale
twójnagływyjazdrozstroiłmniedotegostopnia,żeprzezdłuższyczasniebrałamżadnej
gazety
doręki.Ażpewnegorazu,tojesttrzydnitemu,patrzęiprzecieramoczyzezdumienia.
Podwiele
mówiącymnagłówkiem:„ŚledztwoprzeciwkoniedoszłemuzabójcyAliceBasketna
ukończeniu”,znajdowałosiętwojeimięinazwisko.Wtedydopieropoleciłamsobie
wyszukać
wszystkiedziennikizostatnichdwóchtygodniizapoznałamsiędokładniezprzebiegiem
zajścia,
któregotybyłeśgłównymbohaterem.
‒Iuwierzyłaśtymbredniom?
‒Mniejszaomnie.Gorszeto,żesądiopiniapublicznadajątemuwiarę.Adwokat
Paddock
sądzi,żepopełniłeświelkibłąd,tającwśledztwieadresszynku,wktórymsięspiłeśdo
nieprzytomności,wnastępstwieczegopopełniłeśwszystkiezarzucaneci…
‒Zbrodnie
‒dokończyłem.
‒Niewiem,jaksiętonazywa,czyzbrodnia,czywykroczenie.Nieznamsięna
kwalifikacji
przestępstw.Niemniejwszedłeśwpoważnąkolizjęzkodeksemkarnym.Jaksię
informowałam,
groziciconajmniejdwuletniewięzienie.
‒Oilezapadniewyrokskazującymnie.
‒Akaratamożebyćkilkakrotniezwiększona
‒ciągnęładalej
‒jeśliAliceBasketlubBilly,
czyjaksiętamzwietwojadrugaofiara,przypłacątęhistoriękalectwemalbochorobą.
Tupnąłemnogągniewnieipowtórzyłemrazjeszcze:
‒Oilenarozprawiezapadniewyrokskazujący..
‒Niestety,posiadasz99szansnasto,żetaksięstanie.Boiczegociniezarzucają…
Przyszedłeśdoowejspelunkikompletniewstawiony.Zażądałeśwhiskyandsoda,akiedy
ci
odmówiono,bolokalnapojówwyskokowychnieposiada,wybrałeśsobiejednąbar-girl,
poszedłeśzaniądoseparatki…
‒Itamokradłemją,zacząłemjądusićbezżadnegopowodu
‒przerwałem
‒potemrzuciłem
sięnaszefaowegoprzybytkucnoty,poturbowałemgodotkliwie,następnie
zmasakrowałem
nożemjakiegośdraba,któremunaimięBilly,wreszciewyciągnąłemzkieszenirewolwer,
któregoniemiałemprzysobie,ipodgroząwystrzelaniacałegotowarzystwazażądałem
wydania
gotówki.Wwykonaniutejostatniejzbrodniprzeszkodziłomiwkroczeniepolicji,która
zjawiła
sięwsamąporę,itd.,itd.Takbrzmilitaniamoichprzestępstw,prawda,Cissy?Całysękw
tym,że
zeznaniaowychświadkówsązpalcawyssaneodpoczątkudokońca.
Cecilywyzyskałakrótkąprzerwę,bydorwaćsiędogłosu.
‒Wierzyćmisięniechciało,abymójspokojny,zrównoważonyAndrzejmógłbyćzdolny
do
popełnieniapodobnychczynów,leczprzecieżczłowiekpijanyniewie,coczyni.
‒Niebyłempijany,niemiałemkroplialkoholuwustachaniwówczas,aniprzezcały
tydzień
pobytuwNowymOrleanie.
‒Ach,czemutyniechceszsięprzyznać!Sprawastanęłabynazupełnieinnejplatformie‒
powiedziałaznaciskiemiwyraźnymzniecierpliwieniem.
Czyżmiałatobyćżyczliwarada,wypowiedzianawtakoględnejformiezewzględuna
obecnośćdozorcy,któryprzystanąłwkońcuswegogankuiprzysłuchiwałsięnaszej
rozmowiez
minąmocnoznudzoną?
‒Mojadroga‒odparłembeznamysłu.‒Wczasiepierwszegoprzesłuchaniawpolicji
zwróconomiuwagę,żeoilezdradzęźródłopochodzeniaalkoholu,którymniepchnąłdo
takich
wybryków,tobędzietookolicznościąłagodzącą,aponadtopozostawięsobiewygodną
furtkędla
uchyleniasięododpowiedzialnościzapopełnione„przestępstwa”.Krótkomówiąc,będę
odpowiadałtylkozaprzekroczenieustawyoprohibicji.Niestety,niemogłemspełnićtego
życzenia,jakniemogęterazposłuchaćtwojejrady,ponieważnigdzieprzedtemniebyłem,
niczegoniepiłem,nieznamżadnegonielegalnegoszynkuwNowymOrleanie,doowej
spelunki
zaszedłemcałkiemtrzeźwyijedyniewzamiarze
wypaleniakilkufajek,nikogoniezaczepiałem,awalczyłemjedyniewobroniewłasnego
życia,
zaśwszystko,cotamcizeznali,jestkłamstwemodadozet.
‒No,tak…Kochającakobietaniemożeciniewierzyć,leczdlasądumiarodajnesą
jedynie
zeznaniaświadków.Azeznaniaichobciążająciędruzgocąco.Nikt,aletonaprawdęnikt
nie
potwierdziłchoćbyjednegoszczegółuztwoichzeznań.Jesteśzupełnieosamotnionyito
przesądzazgórytreśćwyroku.Będzieszskazany,mójbiednyAndrzeju…Zasądzącięna
dwa,
trzy,czterylatawięzienia,atodlaczłowiekatakiego,jakty,równasięwyrokowiśmierci!
…
Zapanowaładłuższachwilaciszy.
Cóżmiałemodpowiedzieć?WduchuprzyznawałemzupełnąsłusznośćwywodomCecily,
lecz
jejzłowróżbnekrakaniezdenerwowałomnieniewymownie;wydałomisięono
natrząsaniemsię
zmojegopołożeniabezwyjściairewanżemzaucieczkęzHedgeville.Gwałtownym
ruchem
podniosłemgłowę,opuszczonąnapiersiwsmętnejzadumie.Mojegniewnespojrzenia
spotkały
wzrokCecily,wktórymmalowałasiędobitniezimna,eksperymentatorskaciekawość,
jakie
wrażeniewywarłynamniejejsłowa.Wówczaswybuchnąłem:
‒Czyprzyszłaśpoto,bysięnacieszyćwidokiemmojegoponiżenia,bysobiekpićze
mnie?
‒zasyczałem,zaciskającpalcezwściekłościądokołazimnegożelazaprętówkraty.
‒Przyszłam,bycięratować,najdroższymójprzyjacielu‒odparłaspokojnie,iznowunie
mogłemwyczytaćwjejoczachnicwięcej,próczszczerejsympatiiiserdecznego
współczuciadla
mojejdoli.
Dozorca,znudzonyostatecznienieciekawąrozmową,ziewnąłoduchadoucha,nie
fatygując
się,byprzysłonićszerokorozwartągębę.TendemonstracyjnygestprzypomniałCecily
jego
obecność.Podeszładońszybkoizaczęłaznimpocichukonferować.Doleciałymnie
tylko
strzępyożywionejdyskusji:‒Mójnarzeczony..choćjeden,ostatnipocałunek…to
zaliczka…
liczyćnamoją
wdzięczność…małykwadransik…‒Potemcałkiemgłośno:‒Niesądzipanchyba,że
przyniosłammurewolwerlubpiłkędoprzecięciakratwoknach…Proszę,otozawartość
mej
torebki.
Wytwornadamskatorebkaodemknęłasięnagle,zjejwnętrzawysunęłysiętrzylubcztery
banknotydwudziestodolarowe,zatrzepotałydyskretnieiutonęływgarścizgiętegow
ukłonie
cerbera…
‒Tozaliczka
‒dobiegłojeszczedomnie:
‒Potemdrugietyle.
Dozorca,zadowolonysnadźztransakcji,zdobyłsięnaniedźwiedzikomplement:
‒Niemogęodmówić,skorotakślicznakobitkaprosi.Tylko,żebyteczułościnietrwały
dłużej,jakkwadrans
‒rzekłwmojąstronęizmrużyłjednooko,krzywiącprzytymcałątwarzw
błazeńskimuśmiechu.Pogroziwszymijeszczepalcem,wyszedł,leczdrzwizasobą
szczelnienie
zamknął,nierezygnującwidaćzpodglądanianas.
Zezręcznością,któramniezadziwiła,przesadziłaCecilybalustradę,aznalazłszysięw
środkowymganku,podeszłapośpieszniedomniezdłonią,wyciągniętądoserdecznego
uścisku.
‒Słuchajinieprzerywajmi.‒Powiedziałamdwukrotnie,żeprzybyłamtu,bycię
ratować.
Toniefrazes.Jeślizechcesz,jutrowieczoremlubnajdalejpojutrzebędzieszwolny.
‒Ucieczka?
‒spytałem,zniżającgłosmimowolnie.
‒Ach,tyniepoprawnyliteracie!Ucieczkaztakiejklatki,jakta,możesiępowieśćtylkow
romansiekryminalnym.Wyjdziesznajlegalniejwświeciezakaucją.
‒Idrapnęzagranicę,atuzapadniewyrokzaocznylubroześlązamnąlistygończe.
‒Prosiłamcię,byśminieprzerywał.Wyjdzieszzakaucją,będzieszodpowiadałzwolnej
stopy,rozprawasięodbędzie,zostanieszuniewinniony,zrehabilitowanywopinii.
Zaznaczyłam
już,żewszystkozależyodzeznańświadków.Otóżciświadkowiemogązmienićzeznania
radykalnie.NaprzykładtakiBillySnow,
czyjaksięzowie,możesięprzyznać,żetoonnapadłAliceBasket,onatomoże
potwierdzić,szef
owejspelunkimógłsięniezorientowaćwciemnościach,ktobije,aktojestbityitak
dalej…
‒Ityprzypuszczasz…
‒Japrzypuszczam,araczejwierzęwjedenpewnik,mójdrogi
‒przerwałamizżywością,
mianowicie,żepieniądzmożewszystko,amojestosunkimajątkowesąnaszczęście
niezłe.Cóż
dlamnieznaczągłupiedwatysiącedolarów,którychżądatenBilly?Tyle,conic.Alice
Basket
jestznaczniemniejwymagająca.Właścicielbędzierad,żemubudyniezamkną.Krótko
mówiąc,
kochanyAndrzeju,wszystkojestprzygotowanewnajdrobniejszychszczegółachi
potrzebatylko
twojejzgody.Nieprzypuszczamnatomiast,abyśtywolałusychaćwwięzieniu,niżżyćw
dobrobycie,wzbytku,spisywaćprzeżytewrażeniaitworzyć,tworzyć,skorocięlosy
obdarzyły
takimtalentem.
‒Cotymożeszwiedziećomoichzdolnościachliterackich?‒rzekłemzuśmiechem,gdyż
nigdywciągunaszejznajomościniezeszłarozmowanatentemat;Cecilyodnosiłasięze
staromieszczańskimlekceważeniemdoliteratury,malarstwaczypoważnejmuzyki,inie
uległa,
przynajmniejdotychczas,tejepidemiimodnegosnobizmu,którykażeludziombogatym
bawić
sięwmecenasówsztukiiprotektorówmłodychartystówdlawłasnejchwałyidla
reklamy.
‒Oczywiście,żeniewielemogęotymwiedzieć
‒przyznałazpodejrzanąskwapliwością‒
aleintuicjąprzeczuwam,żezabłyśnieszjakogwiazdapierwszejwielkości.Nie,nie,janie
żartuję
bynajmniej.Jesttomojegłębokieprzekonanie.Tylko,żebywdzisiejszychwarunkach
zrobić
naprawdęświatowąkarierę,trzebamiećdużestosunki,poparcieiśrodkimaterialnena
reklamę.
Wtejmierzemożeszliczyćnamojąpomoc,akiedysięrazwywindujesznawyżyny,
pójdziesz
jużwłasnymrozpędem.
Rozgadałasięnatentemati,cytującliczneprzykładyzżyciaamerykańskichliteratów,
najpopularniejszychautorówscenariuszy,
artystówfilmowychireżyserów,orzekła,żeczekamniewspaniałaprzyszłość,jeśli
posłuchamjej
radyinieodrzucęjejpomocy.
Jejpomoc!Natychsłowachspoczywałwidocznynacisk,itutkwiłsękcałejsprawy.
WspomniałemsobienagledziejenaszejwspólnejpodróżyprzezOceanSpokojnyipobyt
w
Hedgeville.Podpokrywkąopiekowaniasięnieszczęśliwym,złamanymczłowiekiem,
dręczyła
mnieCecilyzwyrafinowanymokrucieństwem,pozwalałamipalićiwyrywałamizrąk
fajkęw
momentachnajwyższychuniesień,przerywałabrutalniecudowniewizje,robiła
wyszukane
wiwisekcjemejduszy,byletylkozaspokoićswąciekawośćeksperymentatora,którego
cieszą
męczarnietorturowanegoobiektudoświadczeń.
Więcmiałemwyjśćzwięzieniapototylko,abypopaśćwdawną;znienawidzoną
niewolę?O,
stokroćgorszą,niżprzedtem,boobowiązkiwdzięcznościzawyzwoleniezobecnej
sytuacji
zacieśniąwięzyiuzależniąmniewzupełnościodtejkobiety.
Iwtakichwarunkach,będącjejzabawką,igraszkąjejnieobliczalnychkaprysów,aw
opinii
bliźnichjejutrzymankiem,mamrozpoczynaćswoją„światową”karieręliteracką?
Nie!Raczejzerwaćzniąwszelkiestosunkiipozostaćwtychponurychmurach,zktórych
albonigdyniewyjdę,niewytrzymawszykilkuletniegopobytuwwięzieniu,albowyjdęz
piętnem
zbrodniarza,któryodsiedziałswojąkaręiraznazawszemazamkniętypowrótdo
dawnych
stosunków.
ACecily,snadźwiedzionaprzeczuciem,musiałaswojemyślipchnąćtymsamym
korytem,
gdyżrzekłanagle:
‒Sprawatwegouwolnieniamożepozostaćdlawszystkichtajemnicą,boprócznasdwojga
tylkoadwokatPaddock,człowiekgodnyzupełnegozaufania,będziewiedział,żedzięki
kilku
tysiącomdolarówodzyskałeścześć.GorzejbyłobyztwoimpowrotemdoHedgeville,a
zwłaszczaztwojąprzyszłąkarierąpisarską,októrejmyślębardzopoważnie.Tunie
udałobysię
uniknąćplotek,inaszwzajemnystosunekznalazłbysięwniepożądanymświetle
wzłośliwychoczachopiniipublicznej.Myślałamotym,lecznaszczęściejestwyjście…
bardzo
proste.
‒Niemażadnego,burknąłem.
‒Owszem,jest.
‒Wyjazdwinnestrony?
‒Wyjazd?Nonsens.
‒Więc?
Zawahałasię,ujęłamojądłońwswewypieszczonepalceirzuciłaszeptem.
‒Małżeństwo…
‒Co???
‒wybuchnąłem.Wszystkiegoraczejoczekiwałem,niżtakiejpropozycji.
‒Małżeństwo
‒powtórzyłajużpewniejszymgłosem.
Nieprędkozdołałemochłonąćzpierwszegowrażenia.Przelotne,krótkiepodejrzenie,że
to
nowedoświadczenie,nowyeksperymentCecily,pierzchłonatychmiast,gdyspotkałemjej
wzrok.
Patrzyłamiwoczyprosto,serdecznie,uczciwie,auściskjejdłonimiałwsobietyle
szczerej
wylewności,iżuczułemsięzawstydzony,żemogłemchoćprzezkilkasekundżywićjakąś
nieufność.
‒To…Toniemożliwe‒wyjąkałemwreszcie,kładącwtensposóbkreschwiliciszy,
pełnej
napięcia.
WzielonychoczachCecilyzamigotałybłyskiobawyczyniezadowolenia,leczznikły
szybko
podmaskąswobodnegouśmiechu.
‒Dlaczegoniemożliwe?‒spytałai,nieczekającmejodpowiedzi,zaczęłamówićz
pośpiechem,tonemżartobliwejkonwersacji:‒Jesteśodemniemłodszy,olat…
dwanaście,ale
niezapominaj,Andrzeju,żekobietaliczysobietylkotylelatek,nailewyglądainailesię
czuje.
Samprzyznasz,iżwyglądamnajakieśtrzydzieścidwa,trzydzieścitrzy,powiedzmy,a
czujęsię,
och,wtejchwiliczujęsię,jakgdybymbyłasiedemnastoletniąpanną.Średnia
arytmetycznaz
tychdwóchcyfrdacidwadzieściapięć,czyli,wedługtakiegorozumowania,jestem
młodszaod
ciebie,co
zresztąpotwierdzamójtemperament,którymiałeśjużsposobnośćpoznać.Prawda,
darling?
Niebyłoprzesadyztymtemperamentem,gdyżkilkaepizodówzczasumegopobytuw
Hedgevilleprzekonałomniedobitnieochorobliwejwręczzmysłowościmejprzyjaciółki,
która
wkraczaławłaśniewokresniebezpiecznegowiekukobietyistarałasięsnadźpowetować
sobie
czasysolidnegopodobnowdowieństwa.
Leczaniprzypomnienietychchwil,anizapachdrażniącychperfum,aniwidok
ukarminowanych,rozchylonychponętnieust,którewysunęłysięwstronęmoichwarg,
jakbyw
oczekiwaniupocałunku,niewytrąciłymniezrównowagi.Spokojnie,delikatnie,abyjej
żadnym
słowemnieurazić,zacząłemudowadniać,żejakkolwiekróżnicawiekuodgrywawtym
wypadku
najmniejsząrolę,tojednakistniejestoinnychpowodów,dlaktórychmałżeństwomiędzy
nami
niepowinno,niemożedojśćdoskutku.Alekażdyargumentspotykałsięzdoskonale
obmyślaną
ripostąjejodpowiedzi,ażwkońcurzekłemzniecierpliwiony:
‒Widzę,żejesteśznakomicieprzygotowanadodyskusjinatentemat,czegojaosobie
powiedziećniemogę.Wobectegomuszęcięprosićoodłożenietejrozmowydoinnej,
stosowniejszejchwili.
‒Dojutraprzedpołudniem‒wtrąciłaszybko.‒Niemamnicprzeciwkotemu,żebyśsię
namyślił,czymożeszprzyjąćmojąpropozycję,czyjajestemgodnadostaćtakiegomęża,
jakty..
‒Pocotaironia,Cecily?Jeśliproszęozwłokę,tojedyniewtymcelu,abyzgromadzić
niezbite,przekonywająceargumenty,abyciudowodnić,jakiegłupstwochciałaśpopełnić,
ofiarującswąrękętakiemuwykolejeńcowi,jakimjajestemobecnie.
‒Jeśliciczasdonamysłutylkonatopotrzebny,tozgóryodmawiamżądanejzwłoki.
Teraz
musiszpowziąćdecyzję,albo,albo…Nieprzerywajmi.Wiem,cochceszpowiedzieć,
lecztwoje
argumentynietrafiająmidoprzekonania.Mojapropozycja,któraciętakzaskoczyła,nie
jest
wynikiemchwilowegonastroju,
przelotnejfantazji,aleowocemdługichprzemyśliwań.Janiejestempodlotkiem.Wiem,
że
małżeństwojestprzedewszystkiminteresem,ipotrafięsobiebezniczyjejpomocy
zestawić
bilansstratizysków.
‒Marnyzciebiebuchalter,alboteżjesteśmaniakiem-filantropem,który..
‒Pozwolisz,żejazkoleiciprzerwę.Bilans,sporządzonyprzezemnie,nieprzedstawia
się
wcaletaktragicznie,jaktousiłujeszwemniewmówić.Narachunekstratmogęzapisać
tylko
jedno,mianowicierezygnacjęzdotychczasowejswobody,naczymminiezależy,skoro
mam
dostaćmłodegomęża,który,będącprzedtemmoimkochankiem,zdałegzamin
zadowalająco…
‒Ach,tylkozadowalająco?‒wyrwałemsiębezwiednie,zadraśniętywswychmęskich
ambicjach.
‒Czyszczerośćbierzeszmizazłe?
‒spytałazuśmiechem.
‒Niezapominaj,żejużbyłam
razzamężną,żewpierwszychlatachwdowieństwamiałamkilkukochanków,oczym
możenie
wiedziałeś,iżerazpadłamofiarągwałtu,oczymwieszdobrze,ocaliłeśmibowiem
wówczas
życie.Porównawszywmyślitemperamentytychwszystkichmężczyzn,doktórych
należałam,i
kierującsięwobecciebiezawszenajdalejidącąszczerością,wyraziłamsięprzedchwilą,
że
zdałeśegzaminzadowalająco,coniewykluczanaprzyszłośćstopniacelującego.
‒Mniejszaztym
‒mruknąłemzniesmakiem.
‒Mniejszaztym‒powtórzyła‒powróćmydonaszegobilansu.Jakjużpowiedziałam,
rachunekstratograniczasiędorezygnacjizeswobody,którejsięchętniezrzekam,
obiecującci
byćwiernąiuczciwążoną…Jeślichodziorachunekzysków..
‒Tomożeszsobienapisaćwielkiezero.
‒Znowumiprzerwałeś…Otóżwśródzyskówzakonotowałamnastępującepozycje:
dostanę
namężaczłowiekamłodego,któryniepolujenamójmajątek,bonawetniewiedziałby,co
począćzpieniędzmi,człowiekanibydojrzałego,którywgruncierzeczyjestdużym,
dobrym,
łatwymdoprowadzeniadzieckiem.Będęmiałamężainteligentnego,wykształconego,o
kulturze
ducha,jakąniewielumoichziomkówmożesięposzczycić.Będę,lastnotleast,żoną
pisarza
światowejsławy,coniemożebyćobojętnymdlakobietytakambitnej,jakja.
‒Pochlebiaszmiwewszystkim,alejużnajgorzejztąprzyszłąsławą.Skądpewność,że
stanęsięsławnym,skorojasamwtoniebardzowierzę?Nie,nie,Cissy.Gmachtwoich
nadziei
stoinaglinianychfundamentach,toteżlepiejbędzie,jeślitęostatniąpozycjęzupełnie
skreśliszw
swymbilansiezrachunkuzysków.
‒Ajacimówię‒rzekłazuporem‒żewłaśnietapozycjaprzyniesienajwiększezyski,
oczywiścieprzyodpowiednichinwestycjach.Musiszbyćgłośnynacałyświat,mojaw
tym
głowa.Tymaszpisaćtylkodalejtak,jakdotychczaspisałeślublepiej,jeślipotrafisz,a
resztado
mnienależy.
Dalszejejsłowazagłuszyłgłosdozorcy,którywsunąłgłowęprzezuchylonedrzwii
przypomniałnam,żeumówionykwadransjużminął,jaksięwyraził,„zdokładką”.
Cecilywytargowaładodatkowopięćminut,apragnącjaknajlepiejwyzyskaćtenkrótki
przeciągczasu,zaczęłapaplaćzoszałamiającąszybkością,niedopuszczającmnie
zupełniedo
głosu.
‒Wiem,comasznajęzyku.Żezawarciemałżeństwazamkniewprawdziebuziępani
opinii
publicznej,aledefactoniczegownaszychstosunkachniezmieni.„Pozostanęjej
utrzymankiem”,
myśliszsobie.Otóżnie,mójprzeczulonynatympunkcieprzyjacielu.Wtejchwili,co
prawda,
nieposiadaszżadnegomajątkuimusiszprzyjąćmojąpomoc,leczniebawemzaczniesz
zarabiaći
todobrzezarabiać.Honorariaodczasopism,wydawcówczyprzedsiębiorstwfilmowych,
popłyną
szerokimstrumieniemdotwejkieszeni.Będzieszfinansowozupełnieniezależny,anie
chcąc
miećwobecmniedługówwdzięczności,zwróciszmitowszystko,coterazwyłożęna
twoje
uwolnienieinareklamowanienieznanegonarazieautora;natosięzgadzamjużdzisiaj,
byle
uspokoićtwojewrażliwesumienie.Mniewystarcza,żebędęmiałagłośnegomęża,że
będęznim
podróżowałapoświecieiużywałażyciawblaskachtwejwielkiejsławy.Więcejniczego
nie
pragnę.Dlaporządkurzeczypolecęadwokatowiumieścićwkontrakcieprzedślubnym
punkttej
treści,żeobojezastrzegamysobiezupełnąodrębnośćmajątkową.Wtensposóbja
zachowam
sobiedotychczasowąswobodęwmoichinteresachitybędzieszmiałwolnąrękęcodo
dysponowaniasumami,jakieciprzypadnątytułemautorskichhonorariów.Sądzę,że
będziesz
zadowolony.Zresztą,sprawymajątkowesąminajzupełniejobojętne.Myślętylkoo
naszym
wspólnym,szczęśliwympożyciu,odreszczachradosnychemocji,jakiebędziemy
przeżywaliz
okazjikażdegotwojegosukcesu.
Umilkła,zmęczonadłuższymprzemówieniem,apochwilidodałazodcieniemsmutnej
rezygnacji:
‒Kiedyzaśzestarzejęsięlubcisięsprzykrzę,opuściszmnieinicnasjużłączyćnie
będzie…
‒Jakmożesz,Cissy!
‒Cóżchcesz,mójdrogi.Trzebasięiztymliczyć.Bądźpewien,żezmejprzyczynydo
rozwodunigdyniedojdzie,alegdybyśtyzażądał,otrzymaszmojązgodęnatychmiast.
Ludzie
wielcymająspecjalneprzywilejeiniewolnonam,zwykłymśmiertelnikom,byćimkuląu
nogi.
Toteż,chociażpokochałamciędawnoiuczucietowzrastazkażdąchwilą,chociażbymi
sercez
bólupękało,przystanęnarozwód,kiedytegozażądasz.
Mówiłatocałkiempoważnie,bezcieniaironii,więcwzruszyłemsiętrochę,leczzdrugiej
stronyśmieszyłmniekomizmsytuacji,wktórejkandydatkadostanumałżeńskiego
przewidywałajużprzedślubemmożliwośćrozwodu,mówiłaotymspokojnieigodziłasię
nańz
góry.Bądźcobądźniecodziennywypadek.Nieomieszkałemtegogłośnozauważyć:
‒Czyniezawcześnie,drogaprzyjaciółko,mówićorozwodzie,kiedydojściedoskutku
naszegomałżeństwastoijeszczepod
wielkimznakiemzapytania?
‒Jakto,podznakiemzapytania?Czyjeszczesięwahasz?‒spytałazdobrzeudanym
zdziwieniem.
Powtórnezjawieniesiędozorcyuwolniłomnieododpowiedzi.Przekupnycerber
zauważył
wprawdzie,że„dosyćsięjużpaństwonagruchali”,aleminądawałdozrozumienia,iżnie
manic
przeciwkodalszejpogawędce,oczywiściezadopłatą.Niewiem,czyCecilynie
spostrzegłatego,
czysiędokądśśpieszyła,dość,żewyciągnęładłońnapożegnanie.
‒Dowidzenia,darling‒powiedziałaserdecznie,ściskającmirękę.‒Zastanówsięprzez
nocdobrzenadmojąpropozycjąizdajsobienareszciesprawęzgrozysytuacji,wjakiej
się
obecnieznajdujesz.Jutroprzyjdępoodpowiedź.Pomnij,drogiprzyjacielu,żeodniej
zależycała
twojaprzyszłość.Aterazżegnaj.
Przysunęłatwarzdokraty,musnęłamojewargikrótkim,leczgorącympocałunkiem,i
odeszła
szybko,pozostawiajączasobąsmugęodurzającegozapachuperfum,jakgdybysymbol
beztroskiegożyciawnajwiększymdobrobycie.
‒Tociburżujkacałągębą‒zawyrokowałdozorca,wdychającpełnąpiersiąwońperfumi
rozkoszującsięszelestembanknotów,któreukryłwkieszeniimiętosiłłapąnieustannie.
‒No,
chodźpanterazdoswoichapartamentów,he,he,he!…Wolałbypanpójśćztądamądo
jakiegoś
kina,czydancingu,atumusiśćpodklucz…Trudno,panie.Namusniemarady.
‒Niemarady‒powtórzyłemzciężkimwestchnieniemiruszyłemwstronędrzwi,z
głową
zwieszonąnapiersi.
XVI
Przezwlokącesiężółwimkrokiemgodzinypamiętnejnocy,porozmowiezCecilyw
więziennejrozmównicy,staczałemzsobąciężkąwalkę,akiedypierwszebrzaski
zaczynającego
siędnia
zaczęłyrozwidniaćmrokimojejceli,byłemjeszczeniezdecydowany,aczkolwiek
przychylałem
sięraczejdoswejpierwotnejopinii,żeprzyjęciepropozycjiMrs.Hedgebędziepomimo
faktu
małżeństwarównoznacznezzupełnymuzależnieniemsięodfantazjitejkapryśnej
kobiety;bonie
mogłemprzecieżbraćseriojejnierealnychnadziei,iżja,autorzupełnienieznany,stanę
sięnagle
światowąsławą,żepłynącestądbajecznezyskipozwoląmisięuniezależnićfinansowo.
Przez
jakiśczasbyłemnawetskłonnysądzić,żecałatahistoriaomejróżowejprzyszłościjest
trickiem,
mającymnaceluuśpićmojączujność,izkażdąminutąutrwalałosięwemnie
przekonanie,żeze
wspaniałomyślnego,czyteżwariackiegogestuCecily,niewolnomiskorzystać.
Drobnynapozórwypadekprzechyliłjednakszalewagiwdrugąstronę.
Ponurydozorcazdrugiegopiętra,gdzieznajdowałasięmojacela,poleciłmiwyszorować
pewneubikacje.Byłatoordynarnaszykana,typowaiwłaściwakażdemuchamowichęć
poniżeniainteligenta,któregozwierzchnikiemlosyustanowiłygochoćnakrótko.Z
podobną
satysfakcjądręczywiejskiparobek,obleczonywmundurpodoficera,rekrutów-studentów,
z
podobnymzadowoleniempastwisięgbur,podniesionydorangikomornikasądowego,nad
zlicytowanymprzezwierzycielidłużnikiem-inteligentem.
‒Tobezprawie!‒krzyknąłem.‒Ludzizwyższymwykształceniemniewolnopanu
zmuszaćdowykonywaniatakichrobót.
‒Phi,bratku.Chciałbyśmiećtyledolarów,iluprofesorów,doktorówiinnychburżujów
buty
miczyściłowtychmurach!
‒Możepowyroku,choćitowydajemisięmocnowątpliwe.
‒Żebycisięniewydawałowątpliwe,tosięzaraznawłasnejskórzeprzekonasz.No,
jazda!
Oczywiścienieruszyłemsięzmiejscaipostawiłemnaswoim,leczbrutalnycerber
zdzielił
miękilkakrotniepękiemciężkichkluczyprzezplecy,korzystającztego,żebyłemsamw
celii
nie
miałemświadkówjegoczynu.Naodchodnymoświadczyłjeszcze,żepotrafisiępostarać,
abym
poniósłkaręzaniesubordynacjęiwielokrotneprzekroczenieregulaminuwięziennego.
Rozcierającsobiepojegowyjściuzceliobolałeplecy,uświadomiłemsobienagle,że,jeśli
dzisiajudzielęCecilyodmownejodpowiedzi,toprzyjdziemispędzićkilkalatwśród
takich
bydlaków,jaktenprzeklętybrutal.
‒Nie!‒krzyknąłemnagłos,gdyżsamamyślotymprzeszyłamniedreszczem
przerażenia.
‒Zginąłbymmarnielub,cogorsza,zbydlęciałbym,jakoni.Nie!Nigdy!…Raczej
wszystkoinne,
niżpozostanietutaj.
Uspokoiwszysięzwolna,zacząłemrozumowaćspokojnie,trzeźwoiobiektywnie.
Wzorem
Cecilyzestawiłemswójbilansstratizysków.Cóżmiałemwłaściwiedostracenia?
Kawalerską
wolność?Niewielebymizniejprzyszło,gdypoodsiedzeniukilkuletniegowięzienia,o
ilebym
jewytrzymał,wyszedłbymzłamanypsychicznie,znadszarpniętymzdrowiem,zopinią
przestępcy.Akorzyści?Przedewszystkimnatychmiastoweodzyskaniewolnościi
rehabilitacja,
niewyczerpanabowiemwpomysłachCecilynadmieniłamiędzyinnymi,żereklamując
mniew
dziennikach,przedstawimójprzykryincydentwNowymOrleanie,jakozręcznytrick
młodego
pisarza,który,chcącsięwczućwpołożeniebohateraswejnowejpowieści,czynoweli,
zaszedł
umyślniedopodejrzanejspelunki,wziąłudziałwbijatycezpodmiejskimiapaszami,
pozwoliłsię
nawetuwięzić,przesłuchiwać,konfrontować,iszczytwszystkiego:siedziałdwatygodnie
w
areszcie,zanimzdradziłswojeincognito,byletylkomócjaknajlepiejopisać
przeżycia
swegobohatera.
Jużsamoodzyskaniewolnościitakzręczne„odczyszczenie”zaszarganejopiniibyłopo
stokroćwarteutratykawalerskiejswobodywmoichwarunkach.Aczydalejmałżeństwoz
Cecily
niestanowiłodługiejlitaniinowychkorzyści?Mojaprzyszłamałżonka
przekroczyła,coprawda,czwartykrzyżyk,kiedyjadotrzeciegojeszczeniedojechałem,
alecóżz
tego?Prawdziwiekochaćmożnatylkorazwżyciu,więcpotragicznymzgonieLottyvon
Nardewitz,którąpokochałemowąpierwszą,największąmiłością,niemogłojużbyću
mnie
mowyomałżeństwiezmiłości.Niełudziłemsięprzetoanichwili,żepokochamCissylub
żeona
mniepokochatak,jakLotta.Nie,tobyłoniepotrzebnezupełnie,zarówno,jakniemożliwe.
Cecily
przywiązałasiędomnie,czegonajlepszymdowodembyłjejzamiarratowaniamnie;była
mi
wdzięcznazaocaleniejejżycia,ajaprzywykłemdojejtowarzystwa,oswoiłemsięzjej
kaprysami,którepowinnybyłyzczasemzmalećlubcałkiemzniknąć,umożliwiającnasze
wzajemnelojalneizgodnepożycie.
Pozatymjejolbrzymimajątekzapewniałnamwygodne,beztroskieżycie,stwarzał
idealne
warunkidlamejtwórczościiwamerykańskichstosunkachumożliwiałmirzeczywiście
osiągnięcienajwyższychsukcesów.
Idziwnarzecz.WyśmiewaneprzezemnieprzedgodzinąprzeświadczenieCecilyo
czekającej
mnieświetnejprzyszłościzaczęłomisiępowoliudzielać,jęłoosnuwaćmojąduszę
niewidzialną
pajęczyną,budzącnieznanądotychczaswiaręwewłasnezdolności.Jużwierzyłem
święcie,że
pozostawionewmanuskrypciewHedgevilleutworysąwcaleniezłe,że,jeślizechcę,
potrafię
napisaćznacznielepsze.Uczułemnagleprzemożnąochotęizapałdotworzenia,a
zmarnowanie
tyludniwydałomisięgrzechemniedodarowania.
‒Anigodzinyoddzisiajniestracę
‒ślubowałemsobiewduchu,leczjakiśgłoswewnętrzny
podszepnąłzłośliwie:oilestądwyjdziesz,oileniebędzieszmusiałtutajcałelata
pozostać.
Ścierpłemzestrachu.Marzeniaosukcesachliterackich,opodróżachwdalekie,
egzotyczne
kraje,któremiałystanowićtłomoichutworów,marzeniaocudnychgodzinachzapadania
zmroku,kiedy,zmęczonycałodziennąpracą,wypalęzwykłądawkęopium,byprzywołać
zjawę
mejzłotowłosejdziewczyny,wszystko
toprzesłoniłaciemna,złowrogachmura,zktórejzaczęłysięwyłaniaćwrogieoblicza:
ponura
gębadozorcy,nieruchomamaskatwarzydystyngowanegosędziego,któryprowadził
śledztwo,
potemzacietrzewionyprokurator,nadęci,sztywniczłonkowietrybunału,tłumysłuchaczy,
żądnychsensacji,wreszcietwarzeświadków:AliceBasket,krzykliwakokota,opisująca
malowniczoprzebiegmojejnapaści,Billy,typspodciemnejgwiazdy,którydzięki
ciemnościom
otrzymałodgodnychkompanówdlamnieprzeznaczoneciosy,właścicielzrozpiętym
kołnierzykiem,opowiadającyznędznympatosemowtargnięciuniebezpiecznego
indywiduumdo
jegoszanownejspelunki.Wszyscy,wszyscyprzeciwkomnie!…
Nie!Niewszyscy!Oczymaduszyujrzałempodrugiejstronieczarnejprzepaści,ponad
którą
kotłowałsięobłok,spowijającytwarzemoichwrogów,sylwetkęCecilyHedge.Stałana
bezpiecznymbrzeguweleganckimpłaszczyku,wspartałokciemodrzwiczkiwspaniałej
limuzyny.Wdłoniachtrzymałapękzielonychbanknotówstudolarowychipotrząsałanim,
uśmiechającsięprzyjaźnie.
‒Jeślitylkochcesz,zbudujęztegopomost,poktórymprzejdziesznadprzepaścią
‒zdawała
sięmówić.
‒Alepamiętajocenie!
Przetarłemzdumioneoczy.Więctobyłsen?Nawetniezauważyłem,kiedysię
zdrzemnąłem,
leczterazbyłempewien,żeśniłem,żekrótki,jakmgnienieoka,senprzerwałmójwłasny
okrzyk:
‒Chcę,Cissy!Zawszelkącenęchcęsięratowaćodupadkuwtęprzepaść!
Takzawołałemweśnielubnajawie,dośćżepotymokrzykuoprzytomniałemzupełnie.
Byłemzdecydowany.
Leczprzyszłakolejnainneobawy.Cobędzie,jeśliświadkowiezlęknąsię
odpowiedzialnościza
odwołanieiradykalnązmianępoprzednichzeznańlubjeśli,chcącwyzyskaćokazję,
zażądają
sumnieprawdopodobniewysokich?Cobędzie,jeśliCecily,zastanowiwszysięprzeztę
noc,
doszładoprzekonania,żechciałapopełnićczysteszaleństwo,ofiarującswąrękę
życiowemu
bankrutowi?
Zgrzytkluczawzamkuprzerwałteniewesołerozważania.
‒Śniadanie.
Zeszczerymobrzydzeniemspoglądałemnamiskęmętnej,kleistejcieczy,któranosiła
zaszczytneaniezasłużonemiano„zupy”,inabochenekczarnegochleba.Ależołądekma
swoje
prawa.Wygłodzony,wyposzczonynawikciewięziennym,przeprosiłemsięrychłoz
chlebemi
zacząłempowoliżućniezbytmocnospieczonąskórkę.
‒InaczejsięjadałowHedgeville
‒westchnąłem,iznowuotoczyłmnierójobaw,cobędzie,
jeśliCecilyztychczyinnychpowodów,cofnieswojąpropozycję.
Dopierokołojedenastejzjawiłsięwmejceliponurycerberzupragnionąwieścią,żema
mnie
zaprowadzićdorozmównicy.
‒Powoli,powoli,ptaszku‒upominałmniecochwilępodrodze,wyprzedzałemgo
bowiem
ustawicznie,niemogącdoczekaćsiętejchwili,kiedy..
Nareszcie!…
Niespokojny,pytającywzrokutkwiłemwzielonychoczachCecilyiodetchnąłem,
spotkawszy
dobre,przyjaznespojrzenia.Niewiem,doprawdy,czysprawiłotouczucieszczerej
wdzięczności
zmejstrony,czymistrzowskakokieteriaCissy,żemojadawnakochanka,aodtejchwili
narzeczona,niewydałamisięnigdytakświeżąiponętną,jakwówczas.Niebyłatojuż
zupełnie
owaszanghajskaMrs.Hedge,tęgawaniewiastawbalzakowskichlatach,niezbytdbająca
oswój
wyglądzewnętrznyiposiadającatylkojednąpasję,pasjękolekcjonowaniaperełi
najpiękniejszychbrylantów.Kuracjapopamiętnymwypadkuprzysłużyłajejsięlepiej,niż
najradykalniejszametodaodchudzająca,awstrząs,wywołanymorderczymzamachem
chińskiego
napastnika,ilękprzedśmierciąwzbudziłszalonepragnieniewyzyskaniaocalonego
cudemżycia,
któregojesieńwszakżedopierosięrozpoczynała.Więc
opuściłalecznicę,odmłodzonaconajmniejodziesięćlat,pełnawerwy,żądnasilnych
wrażeń,
spragnionamęskiejpieszczoty,odktórejodwykła,pochłoniętaiogarniętacałkowicie
przezswą
kolekcjonerskąmanię;zeszczuplaławsposóbnaturalnywokresierekonwalescencji,a
systematycznemasaże,kąpielewdoskonałychingrediencjach,wmiaręuprawianesporty,
dieta,
higienicznytrybżyciaorazwyrafinowanakulturaciaładokonałyresztyidziśstałaprzede
mną
typowonowoczesnakobieta,wwiekutrudnymdookreślenia,ponętna,urocza,wktórej
niktz
dawnychszanghajskichznajomychniepoznałbyzdziwaczałejmilionerki,Mrs.Cecily
Hedge.
‒Więcmogęcięjużuważaćzanarzeczonego?
‒spytałazzalotnymuśmiechem.
‒Jeślichcesztylko…
Błyskzniecierpliwieniazamigotałwjejzmrużonychoczach.
‒Jasiępytam,czytychcesz?
‒Chcę.
‒Czyjedyniedlatego,żebysięwydostaćzwięzienia?Spójrzmiwoczyprosto.
Wykonałemjejpoleceniei,krzyżującswespojrzeniezjejwzrokiembadawczym,
odrzekłem
spokojnie:
‒Byłbymkłamcą,gdybymnieprzyznał,żemyślomożliwościpozostaniawtychmurach
przerażamniedonajwyższychgranic,aleprzedewszystkimjestemwzruszonytwoją
przeogromnądobrociąidlatego,wbrewwłasnemuinteresowi,muszęcirazjeszcze
zwrócić
uwagę,żeszaleństwemjest,abykobietatakdobra,takpięknaitakbogatapoślubiłatego
rodzaju
rozbitka,jak…
‒Słyszałamjużtępiosenkę
‒wtrąciła
‒inawzajempozwolęsobiezwrócićtobieuwagę,że
jestemoddawnapełnoletniąiwiem,corobię.Więc,konieckońcem,mojąpropozycję
przyjmujesz?
‒Przyjmujęzwdzięcznościąibędęsięstarałbyćgodnymzaufania,jakimmnie
obdarzyłaś,
orazzaszczytu…
‒E,jakitamzaszczyt!
‒Będęcinajbardziejoddanymczłowiekiemwświecie.Pracujączzapałem,będęzawsze
pamiętał,żejedynietobiezawdzięczam,żemogępracować,zamiastgnićwwięzieniu,
najdroższa
przyjaciółko‒ciągnąłemszybko,przejmującsięcorazwięcejwłasnymisłowami.‒Będę
tworzyłzmyślą…
‒O,widzisz!Teraztrafiłeśwsedno.Masztworzyćjaknajwięcej,jaknajlepiej.Będziesz?
Powiedz,Andrzeju,żebędzieszpisałwiele,bardzowiele;powieści,dramaty,scenariusze,
konspektydofilmów..
‒Jeślitylkopotrafię
‒odparłemzuśmiechem.
‒Tywszystkopotrafisz,jeślizechcesz‒zawołałainamiętnymipocałunkamiobsypałami
całątwarz,mówiącnawiasem,zdawnanieogoloną.
Odtejrozmowywypadkizaczęłysiętoczyćziścieamerykańskąszybkością.Popołudniu
wezwanomniedosędziegośledczego,gdziepodpisałemdeklaracjętejtreści,iżnakażde
wezwaniesądustawięsięnatychmiast,poczymzostałemwypuszczonynawolnośćza
kaucją,
którązłożyłdodepozytuadwokatPaddock.Ogolony,wykąpany,wymasowany,wnowej
bieliźnie,wsmokingu,któryCecilyprzywiozłazsobąprzezorniezHedgeville,zasiadłem
wieczoremdoobiaduwseparatcepierwszorzędnejrestauracjinaprzeciwmejnarzeczonej,
która
wwytwornejwieczornejtoaleciewydałamisięjeszczebardziejuroczą,niżprzedtem.A
kiedy
znaleźliśmysięwedwojewhotelowychapartamentach,kiedyCissy,wzniósłszytoastna
cześć
mojej„światowejsławy”,wychyliładuszkiemszklaneczkęszampanaapotemotoczyłami
szyję
białymi,jakalabaster,ramionami,kiedy,przymykającpowieki,ujrzałemoczymaduszy,
niby
koszmarzłowrogi,ponurącelęwięziennąiswojąsylwetkę,skulonąpodbrzemieniem
ciężkiej
walkiwewnętrznej,jakąstoczyłemuprzedniejnocy,stwierdziłem,żeświatjestjednak
pięknyi
życiepiękne,żewybórmójbyłbardzorozsądnyi,zdającsobiesprawęztego,komu
zawdzięczamtakkorzystnąodmianęlosu,obdarzyłemmojąCissynajtkliwszą,
najgorętszą
pieszczotą,najakąmnietylkostaćbyło.
‒Celująco!‒wyszeptaławupojeniui,ukazujączdrowezębywfiglarnymuśmiechu,
powtórzyłarazjeszcze:‒celującozdałeśdziśegzamin,mójAndrzeju,alepomnij,że
łatwiej
osiągnąćtenstopień,niżsięnanimstaleutrzymać.
Przyszłośćudowodniłamicałąsłusznośćtegopoglądu,leczniechcęuprzedzać
wypadków.
Nazajutrzrozpoczęłosięporządkowaniedokumentów,wyszukiwaniemetryki
pielgrzymkipo
sklepach,awielogodzinnetrudyuwieńczyławizytawurzędziestanucywilnego,którynas
jednakżeodesłałdoBatonRouge.Tak,wmaleńkiejstolicyStanuLuizjanamusiałsię
odbyćnasz
ślub,ponieważ,jakozamieszkaliwHedgeville,podlegaliśmyterytorialnejkompetencji
odnośnegourzęduwBatonRouge.
DziękistosunkomCecilyidziękistaraniomjejzastępcyprawnego,wpływowegoMr.
Paddocka,aktzawarciamałżeństwapodpisaliśmyjuż5lipca,poczymwyjechaliśmy
limuzyną
doHedgeville,gdzieczekałanasbramatriumfalna,ogniesztuczneipowitalnaoracja
kamerdyneraDampiera,którybyłautoremwszystkichtychniespodzianek,niewyłączając
niefortunnejimprezyzpopisemchóru,złożonegozprzelicznejsłużbypałacowej.Chór
spisałsię
haniebnie.Oficynyrozbrzmiewałydopóźnejnocywrzaskamiucztującejsłużby,która
prawdopodobnienienasuchoświęciłauroczystośćweselnąswejpobłażliwej
chlebodawczynii
pogwałciłaświętąprohibicję.DzielnyDampierwytrwałnaposterunkudokońcaiz
powagą
marszałkadworuasystowałnamprzyobiedzieipoprawiałświecewkandelabrach,a
kiedyCissy
oświadczyła,żejestzmęczona,chwyciłnajwiększyświeczniki,chociażkorytarzebyły
jasno
oświetlone,choćjegotowarzystwobyłoconajmniejzbyteczne,odprowadziłnasz
honoramiaż
dodrzwisypialninaparterzeipożegnałnasżyczeniem:dobrejnocy.
Tożyczenieniemiałosięspełnićwodniesieniudomnie.Niemogłemzasnąćwżaden
sposób.
Atmosferasypialnibyłaprzesyconawoniąnaznoszonychtuniepotrzebniekwiatów,
powietrze
byłoduszneiciężkie.Mojadawnaniechęćdogromadydarmozjadówodżyłaodrazu.
‒Nawetpokoiniechciałoimsięprzewietrzyć‒mruknąłemgniewnie,spuszczającnogiz
łóżkanadywan.Podszedłemdooknaiotwarłemjenaoścież,leczzamknąłem
natychmiast,
lękającsię,bywrzawa,dochodzącazmieszkańsłużby,nieprzerwałaspokojnegosnu
żonie.
‒Zazdroszczęjej
‒szepnąłem,wsłuchującsięwechorównegooddechuśpiącej.
Cissyuśmiechnęłasięprzezsenitenuśmiech,łatwowidocznywprzytłumionymświetle
zwisającejwśrodkupokojuampli,rozczuliłmnienagle.
‒Jakonazmieniłasięnakorzyść
‒myślałem,rozpamiętującwypadkidzisiejszegodnia.
Niecierpięrobićzsiebiewidowiska,aznającdobrzeCecily,żywiłemuzasadnioneobawy,
że
ceremoniaślubnaodbędziesięzprzepychem.Wyobrażałemjużsobietetłumygapiów,te
baterie
aparatówfotograficznych,temowybanalniegłupiewczasieucztyweselnej,teartykułyo
„najważniejszymwypadkukronikitowarzyskiej”itd.
Tymczasemnicztego.Choćnieszepnąłemanisłowa,poczciwaCissy,odgadującsnadź
intuicjąmojenajskrytszeżyczenia,oszczędziłamitych„przyjemności”iślubodbyłsię
„w
najściślejszymgronie”,jaksiętomówi.DolunchuwwilliMrs.RebekiLangdon,zażyłej
przyjaciółkimejżonyzokresujejpierwszegomałżeństwa,(niecierpiałemtejbabyod
chwili
poznaniainiemogęzrozumieć,jakCissymogłasięzniąkiedykolwiekprzyjaźnić)
zasiedli,
próczantypatycznejgospodynioraznasdwojga,adwokatPaddockzNowegoOrleanu,
administratortutejszychmajątkówmejżony,Mrs.Walker,bardzomiłyczłowiek,oraz
bawiącytu
znowuwspółpracownikjakiegoświelkiegodziennikazNowegoJorku,Mr.Shafter,
jegomość
natrętnieciekawy,któryzrobiłmijednakmiłąniespodziankę,wznoszącjakiśtoastpo…
polsku.Z
dalszejrozmowyokazałosię,żejegomatkabyłaPolką,że,rozwiódłszysięzmężem,
mieszkałaz
dziećmikilkalatwWarszawie,
żejednakpojejśmiercionsampowróciłdoStanów,zamieszkałtunastałeidzisiajczuje
sięz
krwiikościJankesem,aleinteresujesięnadalżywopolskąliteraturąinieźlewłada
językiem
ojczystymswejmatki.Oprawdziwościtejostatniejinformacjimiałemsięsposobność
przekonać
nawłasneuszy,rozmawialiśmybowiemdłuższąchwilępopolsku,wobecczegoniemam
powodówwątpićwprawdziwośćcałegoopowiadania,aczsamMr.Shafterniezrobiłna
mnie
korzystnegowrażenia.
Takwięc,powracającdoprzerwanegowątkumyśli,dolunchu,któryodegrałrolę
skromnej
ucztyweselnej,zasiadłonasrazemtylkosześćosób,cosprawiłomiprzyjemną
niespodziankęi
cobyłooczywistązasługąCissy,wszystkobowiemdziałosięwedługjejplanu.
PodkoniecowegolunchuantypatycznaMrs.Langdonzagadnęłamojążonę,jaką
marszrutę
ustaliliśmydlanaszejpodróżypoślubnej.
‒Żadnej‒brzmiałanieoczekiwanaodpowiedź.‒WracamydoHedgeville.Samochódjuż
czekaprzedtwojąwillą,drogaprzyjaciółko.
PaniRebekaażpodskoczyłanakrześle.‒Jakto?Czemu?Dlaczego?‒padłyzjejust
gorączkowepytania.
Cissyusiłowałajązbyćpierwsząlepsząodpowiedzią,lecz,przyciśniętadomuru,odparła
wreszcie:
‒Postanowiłamzrezygnowaćztegononsensunarzeczinnejpodróży,jakąrozpoczniemy,
byćmoże,zamiesiąclubdwamiesiące.Dlaczegotrzymaćsięmieszczańskiegoszablonu?
Odniosłemwrażenie,żepotychsłowachporozumiałasiędyskretniewzrokiemz
redaktorem
Shafteremiuśmiechnęłasiętajemniczo.Amożemisięprzywidziałotylko.Boicóż
mogło
łączyćmojążonęztymciekawskim?
WkażdymrazieoświadczenieCissysprawiłomidrugąmiłąniespodziankę,gdyżczułem
się
doskonaleusposobionydotworzeniaizdawałemsobiesprawę,żewpodróżypoślubnej
nie
byłobyczasunapracę,którejtakobecniełaknąłem.
Wspominająctewypadki,stałemwciążoboknaszegomałżeńskiegołożaitkliwymi
spojrzeniamiobrzucałemzaróżowionąodsnutwarzCissy.Boże,jakonasmaczniespała,
kiedy
mniesięnawetpowiekiniekleiłymimoznużeniacałegoorganizmu,którynieprzyszedł
jeszcze
dosiebiepoprzymusowejkuracjiodtłuszczającejwczasiedwutygodniowegopobytuw
więzieniu,gdzieskutkiemfizycznejodrazydowstrętnegowiktuniekiedycałydzień
niczegow
ustach,próczwody,niemiałem.
Położyłemsiędołóżkai,zmuszającsiędoziewania,usiłowałemwtensposóbprzywabić
upragnionysen,lecznapróżno…Pokilkudaremnychpróbachzdobyłemsięna
bohaterską
decyzję.Postanowiłemudaćsiędomejdawnejpracowniipisać.Pracowaćwnoc
poślubną!Bądź
cobądźniezwykływypadek,ale,skorowszystkownaszymmałżeństwiebyłoniezwykłe,
poczynającodoświadczynCissy,utrzymanychwtoniekategorycznegoultimatum,
dlaczegóżby
programnaszejnocypoślubnejniemiałbyćtakżeniezwykły.Niemanicwstrętniejszego
nad
mieszczańskiszablon.Zdajemisię,żeCissydziśtakpowiedziałaimiałasłusznośćpo
trzykroć.
Wpiżamieipantoflachwykradłemsięostrożniezsypialni,aorientującsiędoskonalew
ciemnościach,dotarłemniebawemnapiętro,dodrzwisali,któramiprzedtemsłużyłaza
palarnię.
Przeztęsalęmusiałosięprzejść,idącdomejpracowni,któraznajdowałasięwsamym
rogu
pałacuinieposiadałaosobnegowyjścianakorytarz,jakinnepokoje.
Stanąwszyuceluswejnocnejwędrówki,przekręciłemkontaktlampyiprzezchwilę
rozglądałemsięzciekawościąizpewnymledwiedostrzegalnymwzruszeniem,zjakim
witasię
znajomekątypodłuższymniewidzeniu.
Niewielesiętuzmieniłolubraczejnic.Ciężkie,dębowebiurkostałonadawnymmiejscu,
w
pobliżuokna,wychodzącegonapark,oszklonaszafazksiążkamiprzeglądałasięw
lustrze,
zawieszonymnaprzeciwległejścianie,olbrzymiamapaAzjiwisiałanasztalugach,jakją
niegdyś
sampowiesiłem,kiedywykończałem
mojąpowieść,którejakcjarozgrywałasięwChinach,iwrazzestojącąukośnieszafąna
rzeczy
tworzyłaświetnąkryjówkę.Brakowałotylkojednegosprzętu,mianowiciełóżka,w
którym
dawniejsypiałem,pokójtenbowiemsłużyłmidawniejrównieżzasypialnię.Wyniesiono
je
obecniewsłusznymprzekonaniu,żejakolegalnymałżonekCecilyniebędępotrzebował
drugiej
sypialni,apowstałąstądlukęzapełnionootomaną,naktórąrzuconoczerwonyafgan,
przykro
kontrastującyzbłękitnawątapetąścian.
Usiadłszyprzybiurku,zapaliłemdrugąlampę,przenośną,nachyliłempododpowiednim
kątemruchomyzielonyklosziprzekręciłemkluczyk,tkwiącywzameczkuśrodkowej
szuflady,
poczymdrżącyminiecodłońmiwydobywałemzniejmojeskrypty,notatkiizapiski,które
dla
każdegomogłybyćtylkozwykłymiszpargałami,leczdlamniestanowiłynieocenioną
wartość.
‒Więcwłożyławszystkonaswojemiejsce‒szepnąłem,wspomniawszydzieńwyjazduz
Hedgeville,kiedytorozbijałemsięnadaremniezamoimiskryptamiidowiedziałemsię
wreszcie
podsekretemzustpokojówkiKitty,żeCecilyukryławszystkiemojerzeczywswoim
pokoju.A
terazmojeukochaneszpargałyleżałynadawnymmiejscuwtakimporządku,żegdybynie
pewność,iżichwówczastuniezastałem,byłbymskłonnyuwierzyć,żeniktichwogóle
nie
ruszałzmiejsca.
‒Atoco,ulicha!‒rzekłemzdziwiony,ujrzawszy„ośleuszy”napierwszychzbrzegu
kartkachmanuskryptupowieści,śladyniezbytczystychpalcównagórnychrogachstronic,
ana
dziesiątej,czyjedenastejstroniesporądziurkę,obrzeżonąciemnobrązowympierścieniem,
widocznyśladwypaleniapocygarzeczypapierosie.
‒Tegoprzedtemniebyło,zatoręczęgłową
‒mruczałemniezadowolonyizaintrygowany.‒CzyżbyCecily?Onawprawdziezabrała
mite
skrypty,leczpopierwsze:niepali,podrugie:nierozumieanisłowapopolsku,ate
nieszczęsne
kartkisątaksystematyczniewymiętoszone,jakgdybyjektośczytałodpierwszego
wierszado
ostatniego.No,aprzedewszystkimonado
przesadylubiczystośćitetłusteplamyniemogąbyćpojejpalcach‒monologowałem,
znajdująccorazwiększeupodobaniewprzygodnejrolidetektywa-amatora.
‒Weźmychoćbyten
odcisk,tutaj…Niewątpliwieodciskkciuka:Nieee,wąskiepalceCissyniemogąposiadać
tak
szerokichodcisków..Więcmojeskryptywertowałjakiśmężczyzna?Hm,hm,hm…
Dampier?
Tenlubiwszędzienoswsadzić,aleonprzecieżtylerozumiepopolsku,coja,dajmynato,
po
turecku.Widząc,żetowjakimśobcymjęzykupisane,niemiałbychybacierpliwości
studiować
kartkapokartcetylugrubychzeszytów..Więckidiabeł?
Chęćznalezieniaodpowiedzinatopytaniezaabsorbowałamniedotegostopnia,że
odeszłami
zupełnieochotadopisania.Lecznierozwiązałemzagadki,awytężającagimnastyka
umysłu
zmęczyłamnienaprawdęiwywołałapotrzebęsnu.Byłempewny,żeterazzasnęodrazu,i
po
krótkiejwalceześpiączkąpowstałemodbiurka,żegnającpełnymżaluspojrzeniem
tkwiącew
kałamarzupióroiniepokalaniebiałyarkuszpapieru,naktóryniezdołałemrzucićani
jednego
słowa.
‒Ano,fiasko‒mruknąłem,gasząclampę‒ależejutrokropnęsobiejakąśnowelę,zato
ręczę
‒pocieszałemsięprzezdrogę.
LekkieskrzypnięciedrzwiobudziłoCissy.Zokrzykiem:
‒Ktotam?
‒usiadłanałóżkunieco
przestraszona,apoznawszymnie,zapytałaoprzyczynędyskretnejwycieczkizsypialni.
‒Niemogłemaniruszzasnąć
‒tłumaczyłemsię
‒iogarnęłamnienieprzepartaochota,aby
spróbować,czyniewyszedłemzwprawywpisaniu.Śmieszne,co?
‒Przeciwnie
‒zaprotestowałazradosnymożywieniem.
‒Więcposzedłeśtworzyć?
‒Tak,zazwyczajpracowałomisięnajlepiejnocami,kiedyżadneodgłosy,żadnewrażenia
wzrokowenieodrywająuwagi.
‒Słusznie,słusznie
‒potakiwała.
‒Idużotamnapisałeś?
‒Niestety,aniliterki.Nieszłojakoś.
Mojaodpowiedźzmartwiłająwsposóbażnadtowidoczny.Rozchmurzyłasięjednakipo
chwilizaczęłamniepocieszać.
‒Niemartwsię,darling.Nicdziwnego,żepotakiejprzerwieipotyluprzejściach
pierwsza
próbaskończyłasięfiaskiem.Jutrojużpójdzieinaczej.
‒Takijamyślę
‒odparłem,ściągającznógpantofle.
‒Tomnienaprawdęcieszy.Wiarawewłasnesiłytocałe,to…prawiepołowa
‒poprawiła
sięszybko‒zwycięstwa.‒Ateraz,skorojużobojewybiliśmysięzesnuizeszliśmyna
ten
temat,usiądź,pogawędzimysobieotwoichinteresach.
Kiedyspełniłemjejżyczenie,zaczęłabezdługichwstępów:
‒Powiedzmiprzedewszystkim,ileczasupotrzeba,bynapisaćpowieść?
Niemogłemsiępowstrzymaćoduśmiechu,conieuszłojejuwagi.
‒Niewiem,zczegosięwłaściwieśmiejesz‒powiedziała,wzruszającramionami.‒
Oświadczyłamcijeszczewtedy,wczasienaszejrozmowywwięzieniu,żemusiszzostać
bardzo
sławnymczłowiekiem,żewzięłamtosobiezacelżycia.Masztalent,aletomało.
Powszechnie
wiadomo,żewielunajsławniejszychliteratówpadłoofiarąwyzyskuniesumiennych
wydawców,
wielupisarzyzyskałonieśmiertelnąsławędopieropośmierci,awszystkoprzezto,żenie
rozumielipotęgireklamy,żebylilepszymipisarzami,niżkupcami.Podobniemiałabysię
rzeczz
tobą,gdybynie…no,otympotem.Oilemiałamsposobnośćprzekonaćsięodchwili
naszego
poznaniasię,ty,Andrzeju,jesteśnietylko,lichymkupcem,nietylkoniepotrafiszsię
reklamować,alestanowiszklasycznytypniedołęgiżyciowego,któregopierwszylepszyw
pole
wyprowadzi.Idlategopostanowiłamcidopomóc.Znamsięnainteresachimamśrodkipo
temu,
abycięrozreklamowaćnacałyświat.Musimywięczawrzećspółkę.Jabędęniejako
handlowym
kierownikiemprzedsiębiorstwa,tytechnicznym.Tymaszpisaćdobrzeidużo,asprzedać
twoje
utwory,wywołaćpopyt
nanie,torzeczmoja.Rozumiesz?Niemyśltylko,żepragnętakżeuczestniczyćw
zyskach.Bogu
dziękimojewłasneinteresystojądobrze.Wszystkiehonorariapopłynąwyłączniedotwej
kieszeni,akiedy^zrozumieszcałądoniosłośćkupieckiejstronyswejtwórczośćci,
wówczassam
siętymzajmiesz.Jeślizatemwpoczątkachtwejkarierymojawspółpracajestniezbędna,
musisz
mnietrochęzapoznaćztechnicznąstronątwórczościliterackiej,abymprzezzupełną
ignorancję
wtejmierzeniepalnęłajakiegośgłupstwa.Zrozumiałeśmnie?
‒Zrozumiałem‒odparłem,panujączwycięskonadchęciąparsknięciahomeryckim
śmiechem,któratochęćogarniałamniestopniowocorazbardziejwmiaręsłówCissy.
Onazaś,
traktującrzeczcałkiemserio,osądziła,żeijajestemwpoważnymnastroju,ipowtórzyła
swoje
pytanie:
‒Więcjakdługopiszesiępowieść?
‒Tozależy,Cissy.Naprzykładpowieśćhistoryczna,wymagającadługichstudiównad
źródłamiiczasunawyszukiwaniepotrzebnychźródeł,kosztowałaniejednegoautoracałe
lata
pracy,podczasgdypowieśćfantastycznąmożnaprzyodpowiednimnastrojumachnąćw
ciągu
miesiącalubnawetwkrótszymczasie.
‒Aha,wobectegopowieścihistorycznychnigdycipisaćniepozwolę.Kilkalatpracy!
Nonsens!…Tosięniekalkulujezupełnie,azresztąktodziśbierzedorękipowieść
historyczną?
Hm,hm…Aromanskryminalny?
‒Bojawiem?Niepróbowałemjeszczenigdyswoichsiłwtymkierunku.
‒Toźle‒zawyrokowała‒musiszspróbować.Jaksłyszałam,niktnigdyniebrałtyleod
wiersza,coConanDoylezaswojeSherlocki.AWallacewjakiejjestcenie!Musisz
spróbować.
Dobrykupiecpowinienmiećnaskładzietakitowar,najakijestpopytwdanejchwili.
Aktualność,aktualnośćirazjeszczeaktualność.Egzotycznośćlubisz?
‒Owszem.
‒Owszem,tozamało,aledobrze,żejąchoćlubisz.Autor,którychcezdobyćświatową
popularnośćizrobićpieniądze,musipisaćswojeutworywedługnastępującejrecepty:tło
egzotycznelubsalonyfinansjeryświatowej,osiąakcjiromans,kilkasilnychepizodów
erotycznych,trochętajemniczości,lecz,brońBoże,nieniesamowitość;tegodzisiejsza
publika
nielubi.Spytajwwypożyczalniach,czyktośczytaEdgaraPoe.Ach,byłabym
zapomniała.Czy
niepociągacięczasemtakzwanapowieśćpsychologiczna?
‒Psychologiczna?Dlaczegopytasz?
‒Dlatego,żeciżyczęjaknajlepiej,ażycząccitak,mówię:piszraczejksiążkękucharską,
niżtebzdury,zwaneszumniepowieściąpsychologiczną.Jedentakipłódducha,ajesteś
pogrzebanynazawszewopiniiczytelników.
‒Możetutejszychczytelników,bowEuropie…
‒WEuropiejesttosamo,tylkotamwegetujejeszczegarśćmegalomanów,którzysądzą,
że
sąarystokracjąumysłową,żesączymślepszym,niżuczciwiepracującyurzędnik,
modystka,
manicurzystka,fryzjerczyinnyporządnyczłowiek,conapracowawszysięprzezdzień
cały,
szukawlekturzewypoczynkuaniezagadek,którychsamautorrozwiązaćniepotrafi.
Taki
megalomanziewanadswoją„ulubioną”psychologicznąpowieścią,alebędziegłośno
wołał,że
nareszcieznalazłdobrąksiążkę.Nawetsamwtouwierzywkońcu,myśląc:„Tocimusi
być
mądre,skoronawetjanicztegoniezrozumiałem”.Oczywiścietegojużgłośnoniepowie;
przeciwniespotkawszydrugiegocymbała,będzieznimwiódłożywionądyskusjęprzez
cały
wieczórnatematgenialnychmyśliautoratejrewelacyjnejpowieścii,rzeczprosta,każdy
będzie
innegozdania.
PoglądCecily,aczwyrażonywformienazbytradykalnej,zawierałdużosłuszności,ajej
powierzchowna,coprawda,erudycjawtejdziedziniebyładlamnieprawdziwą
niespodzianką,
gdyż,jaktojużprzedtemnadmieniłem,zaczasównaszejznajomości,literaturabyładla
niej
terraignota,jaknieznanąbyłaAmerykaprzedodkryciemdzielnegoKrzysztofa.Nie
mogłemsięwięc
powstrzymaćodokrzykuzdziwienia,comojąmałżonkęzmieszało.
‒Więcsądziłeś,iżjestemażtakgłupia?‒rzekłazudanymoburzeniem.‒Wyobrażałeś
sobie,żejamamtakiepojęcieoliteraturze,jaknaprzykładoastronomii?Nie,mójdrogi.
Takźle
naszczęścieniebyłonigdyztwojąCissy,apozatymwostatnichczasachuzupełniłam
nieco
swojąwiedzęwtymkierunku,rozumującsłusznie,żemisiętomożeprzydać.
Widzącbłyskzaciekawieniawmoichoczach,przeskoczyłaczymprędzejnainnytemat:
‒Zokazjitapetowaniapokoinapiętrzepoleciłamswegoczasuprzenieśćwszystkietwoje
rzeczytu,nadół,izauważyłamwśródnichsporozapisanychzeszytów.Czytosą
manuskrypty?
‒Manuskrypty‒odparłem,ubawionytrochęnaiwnościątegokłamstewka.ZnającCissy
dobrze,mogłembyćpewien,żeraczejowotapetowaniepierwszegopiętrabyło
następstwem
wyniesieniamoichrzeczy,niżnaodwrót.Cóżdlaniejznaczyłasumkakilkusetdolarów,
zaktórą
wdodatkuodświeżyłasobieczęśćmieszkania.Rzecztaksięmiałaoczywiście,żeCissy,
nie
chcącdopuścićdomegowyjazduzHedgeville,poleciłaprzenieśćmojerzeczyz
narożnego
pokojunapiętrzedoswoichapartamentów,cojednaknieodniosłozamierzonegoskutku.
Pogodziwszysięnastępniezemnąipragnącjakośmożliwieprzyzwoicieupozorować
koniecznośćniegościnnegopostępku,kazałanaprędcewytapetowaćkilkapokoi.
‒Awięcmanuskrypty‒ciągnęładalej,unikającmojegowzroku.‒Przeczuwałamtoi
dlategoprzechowywałamjewpancernejkasierazemzbiżuterią.
Ugryzłemsięwjęzyk,byniepowiedziećgłośnooswymodkryciu,oowychplamachna
kartkachipodobnychpamiątkachponieznanymczytelnikumoichutworów.
‒Acozawierająwłaściwieteskrypty?Jakiśdramatczypowieść?
‒Jednąpowieśćikilkanowel.
‒Aha!Udałycisięterzeczy?
‒Trudnomiotymwyrokować.Opiniaautoraowłasnychdziełachbywazawszeskrajnie
radykalna.Razwydajemusię,żestworzyłrzeczgenialną,najlepsząwświecie,drugim
razem
ogarniagolęk,żepopełniłkicz,nawidokktóregopsybędąwyły.Jazaliczamsięraczej
dotej
drugiejkategorii.
‒No,tak.Mojezdanietakżebyłobybardzosubiektywne,ponieważjestemtwojążoną.
‒Acogorsza,nieumieszpopolsku,więcniezrozumiałabyśanisłowa.
‒Itoprawda.
‒Niemawięcinnejrady,jakwysłaćteskryptydojakiegośwydawcywPolscei…
‒WPolsce?
‒przerwałami
‒itammożejewydać?Iczekaćrok,zanimsiętrzydoczterech
tysięcyegzemplarzyrozejdzie?Niezwariowałamjeszcze.Tymusiszzdobyćprzede
wszystkim
największyrynekksięgarski,naszrynek!Tu,unas,dobrzezareklamowanapowieść
osiąga
nakładkilkasettysięcyegzemplarzy.Tojestinteres!
‒No,dobrze,dobrze,alejapiszędotychczaswyłączniepopolsku.
‒Ajaznajdęczłowieka,któryciwszystko,conapiszesz,przełożynajęzykangielski,
oczywiścieniedarmo.Każdychcedobrzezarobić.Musitobyćjednakczłowiek
odpowiedniw
całymtegosłowaznaczeniu.Musiznaćdoskonaleobajęzyki,musiznaćświat
‒itakdalej…
‒Ba,znajdźtakiegonapoczekaniu!
‒Będęszukała…Czekaj,czymisięzdawało,żeprzylunchuupoczciwejLangdon
rozmawiałeśzShafterempopolsku?Możebytakon…
Niewiem,codalejmówiła,bonaglebłysnęłomiwmózgupodejrzenie,któremu
poświęciłem
całąuwagę.Mr.Shafter,półPolak,półAmerykanin,jegonatrętnaciekawość,jegopytania
i
porozumiewawczespojrzenia,którezamieniłzCecily,dalejnieestetycznepamiątkipo
tajemniczymczytelnikumoichutworównakartkachmanuskryptów,dalejustawiczne
aluzje
Cissydomejtwórczości,oczymnigdydawniejniebyłomowy..Czytefaktynie
pozostawały
względemsiebiewjakimśściślejszymstosunku?Acałaobecnarozmowa,której
epilogiembyło
naprowadzeniemnienaosobęredaktoraShaftera?Czyniechcianotuzemnąodegrać
lichej
komedii?
DalszesłowaCissynierozproszyłybynajmniejtychpodejrzeń.
‒Ależtak‒mówiłazożywieniem‒Rebeka,któraznaShafteradobrzeiuktórejonteraz
mieszkawBatonRouge,wspominałamikiedyś,żejegomatkabyłatwojąrodaczką.
Świetnie,
znakomicie!Wiesz,coznaczydobrapamięć.Zarazjutrodoniejzatelefonujęizaproszęgo
do
nas,oilejeszczeniewyjechałdoNowegoJorku.Musiprzejrzećtwojemanuskryptyi
wydaćsąd
owartościtychutworów.Jużjagoprzypilnuję,żebyniemarudził.Cóżtynato?
‒Dobrze‒odrzekłemlakonicznie,powstrzymującsięodwszelkichuwag.Bowydałomi
się
terazprawiepewnym,żeMr.Shafterzapoznałsięjużdawnoztreściąmoichutworów,że
wydał
jużonichswąopinię,że…cogorsza,Cecilyznałatęopinię,zanimprzyszładomniedo
więzienia
zpropozycjązawarciamałżeństwa.Tak.Tegosięponiejmożnabyłospodziewać.
Dwalogicznewnioskimożnabyłowyciągnąćztegorozumowania.Pierwszy,żesąd
Shaftera
musiałbyćbardzokorzystnyiżewszystkietehymnypochwalneihoroskopyświetnej
przyszłościpochodziływrzeczywistościodniego,aCecilypowtórzyłajetylko,żewobec
tego
mojapowieśćinowelebyłyudane.Tenwnioseknapełniłmnieradosnądumąiwiarąw
swoje
powodzenie,gdyżShafterbył,bądźcobądź,starym,wytrawnymznawcąiwiedział,jakie
utwory
powinienemdrukowaćwodcinkuwamerykańskimczasopiśmie,abyzdobyćuznaniei
popularnośćwśródnajszerszychmasczytelników.Adrugiwniosekbyłtejtreści,żegest
Cecily,
owachęćratowaniamnieprzedupadkiem,owoprzywiązanie,októrymtylemówiła,nie
byłytak
bezinteresowne,jak
misięwówczaswydawało,itonieoczekiwaneodkrycieniemogłonieostudzićuczucia
szczerej
wdzięczności,jakieżywiłemoddniaopuszczeniawięzieniawzględemmejwybawicielki.
Aleczymiałemprawojąwinić?Postąpiłazgodniezeswąlogikąkupiecką,któranie
pozwala
naodsłonięciekartkontrahentowiprzedzawarcieminteresu,amałżeństwobyłodlaniej
zwykłym
biznesem,jakpierwszalepszatransakcjahandlowa.Pozatymowatransakcjanie
gwarantowała
jejpewnychzysków,gdyżopiniajednegoczłowieka,choćbynimbyłwyszczekanyi
szczwany
Mr.Shafter,niemogłabyćbezwzględniemiarodajną,awięcCissyryzykowałai
ryzykowała
wszystko,skoropoślubiałamniejedynieztąmyślą,żebędziemiałasławnegomęża.
‒Twójbilansniebyłznówtakzły,jakmisięwtedywydawało,leczobyśsięniezawiodła
w
swoichrachubach‒pomyślałemiwyciągnąłemsię,jakdługi,nałóżku,dającwten
sposóbdo
zrozumienia,żeradbymwreszciewypocząćpointeresującejrozmowie.
‒Jesteśśpiący,darling?‒rzekłaztkliwością,którapodwpływemświeżegouprzedzenia
wydałamisięsztuczną.‒Więcśpijmy..Tematwyczerpany,decyzjapowzięta,ana
dworzejuż
szarzeje.Przypomnijmitylko,żebymzarazzranazatelefonowaładoRebeki.
‒Tobędziezbyteczne.Tymasztakdobrąpamięć,żeniezapomniszzpewnością
‒odparłem
ironicznie,coodniosłotakiskutek,żenazajutrzrano,kiedyzaczęliśmyprzyśniadaniu
gawędzić
otymioowym,strzeliłanaglepalcamiirzekła:
‒Cośmiałamdzisiajzałatwić.Cośważnego,aleco?Niemogęsobieanirusz
przypomnieć.
Tadziecinada,aprzedewszystkimwidokCissy,trącejsobiedłoniązpasjączołoi
udającej
nieudolniepoważnywysiłekmyślowy,rozśmieszyłymnieserdecznie.
‒Zdajesię,żemiałaśdokogośzatelefonować
‒przyszedłemjejzpomocą.
‒Ach,prawda!MiałamzadzwonićdoRebeki.
‒WsprawieShaftera.
‒Tak,tak,dziękujęci,Andrzeju.Jakątymaszpamięć‒dziwiłasięniezgrabnie,zbitaz
tropuwymownymuśmieszkiem,błąkającymsięnamoichwargach.Alemójdobryhumor
był
bardzokrótkotrwały,azłośliwyuśmieszekskonałpodmroźnymtchnieniemnagłej
refleksji:jakie
będzietonaszepożyciemałżeńskie,rozpoczynającesięodlichejkomedii,wzajemnej
nieufności
iokłamywaniasięjużwpierwszymdniu,jużwnocpoślubną.
XVII
Piątegolipcaroku1927,awięcdokładniewtrzymiesiąceoddatyśmierciLotty,odbyłsię
mójślubzCecily.Dopieroznaczniepóźniejprzypomniałemsobie,żebiednaLottazmarła
dnia5
kwietnia,niemniejjednakto,iżmogłemotejdaciekiedykolwiekzapomnieć,będącsobie
do
końcażyciapoczytywałzazbrodnię.
Czyniewiększązbrodnięstanowifakt,żewtrzymiesiąceodzgonumejzłotowłosej
dziewczynymogłempoślubićinnąkobietę?Zapewnetak,zobiektywnegopunktu
widzenia.Ale
janiemiałeminnegowyjścia.Cecilydałaminiedwuznaczniedozrozumienia,żejedynie
natychmiastowemałżeństwozniąjestcenąmojegouwolnieniairehabilitacji.
Siódmegodnia,liczącoddatymegoślubu,dowiedziałemsięozdarzeniu,które
przywiodło
miodrazunamyślwypadkipamiętnejnocy,kiedytoujrzałemzoknapalarni
tajemniczego
osobnikazciężkimiwalizami,skradającegosięwparku,ikiedypodczasnieudanej
obławyzginął
strasznąśmierciąnaszulubieniec,dzielnypsiakCzang,aimniekulagwizdnęłakoło
ucha.
OpowiedziałmiotymfakcieMikePath,starszyogrodnik,drugiobokpokojówkiKitty
chwalebnywyjątekwśródrozleniwionej,rozwydrzonejsłużbymejmałżonki.Mike
pracował
przy
swoichumiłowanychkwiatach,krzewachidrzewkachdosłownieodświtudonocy,kiedy
zaś
powódźustąpiłaidalsze,niżejpołożoneczęściparkuwynurzyłysięzdwutygodniowej
kąpieli,
jegogorliwośćwzrosładozenitu,kuzgorszeniuinnychogrodników,wśródktórychnie
cieszył
sięoczywiściepopularnością.Itegodnia,kiedypodszedłemdoniego,kiedy,korzystającz
południowejprzerwywrobocie,wszyscywypoczywaliwcieniudrzew,poczciwyMike
trwałna
posterunku,oczyszczałzamulonekrzewyżywopłotu,miotającprzytymbrzydkie
przekleństwa
naMissisipi…
‒Paskudnarzeka
‒mruczał
‒tyledobytkuludzkiegozniszczyć,tyleszkodynarobić!
‒No,Mike‒rzekłem,częstującgopapierosem.
‒Niepowinniśmynarzekać.Innymgorzej
poszło.WtakimKinsleynieostałsiężadenbudynek,wszystkozmiotło,widziałemna
własne
oczy..
‒AstaryBarkerzginąłpodobno…
‒Zginął.
‒No,tak.Unas,wHedgeville,niktżycianiestracił.
‒Ibudynkiocalały.
‒Prawda,żeocalały.DziękiBogu…Ilebytostratpaństwoponieśli,gdybypałacniestał
na
wzgórzu,ho,ho!Ale,kiedyPanBógpaństwaodtejszkodyuchronił,nietrzebagokusići
dobrze
pilnować,żebyskądinądszkodanieprzyszła.
‒Macienamyśliniebezpieczeństwopożaru?
‒Iiii,otosięnieboję.Pewniewszystkoodogniadobrzeubezpieczone
‒rzekłzuśmiechem
chłopskiejchytrości.Zaciągnąłsiępapierosemispytałnieśmiało:‒Aczytepiękne
obrazy,
dywany,teślicznesuknienaszejpaniiwszystkowogóleodkradzieżytakżejest
zaasekurowane?
Musiałemzrobićzdziwionąminę,bododałszybko:
‒Niepytamzciekawości,proszępana,tylkoprzezżyczliwość.
Akiedymuodpowiedziałem,żeniewiem,choćprzypuszczam,
iżbardziejwartościoweruchomościCecilyubezpieczyłanietylkoodognia,pokręcił
głowąi
mruknął:
‒Dobrzebybyłowszystkoubezpieczyć.
Obudziłosięwemniepodejrzenie,żeoddanysługawiewięcej,niżchcepowiedzieć,
postanowiłemwięcwziąćgoostrożnienaspytki.
‒Bardzotoładniezwaszejstrony,Mike‒zacząłem‒żetroszczyciesięomienieswej
chlebodawczyni,aleniezapominajcie,iżwszystkiebudynkisąogrodzone.Pozatym
mamy
dwóchstróżównocnych,psy,słowem…
Potakiwałniecierpliwie,ażnagleprzerwałmizdaniem,któremniezaniepokoiło:
‒Oddomowegozłodziejaniktsięnieustrzeże!
Zaniechałemwszelkiejdyplomacji.Podszedłemcałkiemblisko,oparłemdłońnajego
ramieniuispytałemprostozmostu:
‒Nakogomaciepodejrzenie?
Przestraszyłsię:
‒Ja?Janikogonieposądzam,proszępana.
‒Mike,ktowzbraniasięwydaćzłodzieja,jestwspólnikiemjegozbrodni!Takmówią
wszystkiekodeksy.
‒Ależjanaprawdęniewiem,jakswoimdzieciomzdrowiażyczę,którytobyłten,co…
‒Ten,co…
‒powtórzyłem.
‒Co…
Namyślałsiękrótkąchwileczkę,zerknąłnieufniewlewoiwprawo,czyktonie
podsłuchuje,
apotemwybuchnąłzdeterminacją:
‒Powiem…Wszystkopowiem,żebysobiepanniemyślał,żechcęcośzataićprzedtymi,
którymchlebzawdzięczam.Alemówiąc,będępracowałdalej,boiczasuszkodaitamci,
coleżą
poddrzewami,moglibypodejrzewać,żeichprzedpanemobgaduję.
I,przykucnąwszyprzyswoichkrzewach,opowiedziałminastępującąhistorię:
‒Byłototejnocy,kiedypaństwospalituporazpierwszyrazem
‒zaczął,określającwtensposóbnocpoślubną.‒My,toznaczysłużba,zabawialiśmysię
w
oficynachpałacuiniewstydprzyznać,żenienasucho…Jakże!Takauroczystośćinie
oblać
uczciwie?Niemówię,żebymniemiałczasemgardłaprzepłukać,alewszystkowmiarę.
Jakem
tylkospostrzegł,żesięnieboprzeciera,zostawiłemkompanię,któramnieitakniebardzo
kocha,
noiprzyszedłemtutaj,nibydoparku.Zabieramsiędoroboty,alejakośminijako.
Dampierraz
opowiadał,żeczłowiekpochodziodmałpy,czyinnegozwierzęcia.Musicośbyćprawdy
wtym,
boczłowiekwyczuwaniebezpieczeństwochoćgojeszczeniewidzi,zupełniejakpiesalbo
koń
nawet.Ja,natenprzykład,odwrócęsięodrazu,jakktonamnieztyłupatrzyprzez
chwilę.Tak,
jakbymodczułukłucieszpilkąwkark.Muszęsięodwrócić,czychcę,czyniechcę.Więc
tejnocy
(mówięnocy,bojutrzenkadopieromiaławschodzićnaniebie)uczułemtakiepiknięcie
powyżej
pleców.Obejrzałemsię,nic.Żywegoducha.Zachwilęznowu:pik!„Kidiabeł?”
‒myślęsobie.
„Ej,Mike,czyśniewypiłzawiele?”.Potemusłyszałemwyraźniechrzęstzłamanej
gałązki.
Nadsłuchiwałemprzezchwilę,udając,żeniczegoniesłyszałemijestemzajętyrobotą.
Znów
trzask,cichyszmericisza.Ciszatrwałatakdługo,żeuwierzyłemwkońcu,iżmusiałomi
się
przywidzieć.„Whiskyciwgłowiestrzela”,powiedziałemsobie,ażemiwypadłoiśćpo
konewkę
dopodlewaniakwiatów,poszedłem,jakbynigdynic,prawiezapominającopodejrzanych
szmerachidziwnympikaniuwkarku.
Jakpanwie,zielonaaltana,wktórejsięprzechowujenarzędziaogrodnicze,byłanaczas
powodziprzeniesionawgórnączęśćparkuistałakołokortówtenisowych.Przedwczoraj
dopiero
przetaszczyliśmyjąnadawnemiejsce.Otóż,wracajączkonewkamimusiałemiśćprzez
chwilę
głównąaleją.Niewiem,comiprzyszłodogłowy,żebysięnagleobejrzećispojrzećna
pałac.I
zbaraniałem,proszępana.Jednozokiennaparterzebyłoszerokootwarte,apodnimstał
jakiś
człowiek,tyłemzwróconydomnie.„Złodziej”pomyślałemijużstałemprzytulonydo
ściany
żywopłotu,
obserwującbacznie,codalejnastąpi.Nietrwałoanityleczasu,żebyoddechzpłuc
wypuścić,
kiedytamtenwciągnąłsięzmałpiązręcznościąnagzyms,wskoczyłdopokoju,zamknął
zasobą
oknoispuściłstorę.
Czekałemcierpliwie,tylkoprzysunąłemsiębliżejznajwiększąostrożnością.„Tędy,
bratku,
musiszwyleźć,którędyśwlazłdośrodka,awtedywpadnieszwmojełapy”,myślałem,
lecznie
miałosiętostać,conajlepiejdowodzi,żezłodziejniebyłobcy,aledomowy.Tymczasem
słońce
wzeszło,zrobiłsiębiałydzień,amojegozłodziejajakniewidać,takniewidać.Jeszcze
wciąż
czekałem,ażkiedytasamastorapojechaławgóręiwoknieukazałasiępokojowaKitty,
opuściłemswojąkryjówkę.Zagadnąłemjąocoś,nicniemówiącotym,cozaszło.Bopo
co,
panie?Żebyroztrąbiłanacałypałac?Utrzymatoktórakobietacowtajemnicy?Jeszcze
takiego
wypadkuniebyło.Więcżebyniespłoszyćzłodzieja,żebygotymłatwiejmócnakryć
innym
razem,niepowiedziałemnicaniKitty,aniwogólenikomu.Panumówiępierwszemu.
Podoknemznalazłemjedenodciskbosejstopy.Panie,tencimiałłapę!Nie
przymierzając,jak
słoń.Potemposzedłemdoswojejroboty,aleznówmniecośtknęło,żebyzajrzećwkrzaki,
ote,
widzijepan?Pracowałemprzedtem,zwróconytwarządomuru,więcskoromnieżgałow
karku,
skoroktośnamniezukryciapatrzył,totylkowtamtychkrzakachmusiałsiedzieć.Ico
pannato,
żeznalazłemkilkaodciskówtejsamejstopy,copodoknem?
Całydzieńbiłemsięzmyślami,cozrobić.Donieśćpanuotym,czyzaczekać,ażcoś
pewniejszegobędęmiałwręku?Wieczoremzaszedłemdokamerdyneraizacząłemgo
pomalutku,ostrożniewypytywać,czyjestzadowolonyzesłużby,czyniezauważyłjakich
nieporządków,kradzieżyalboczegośwtymguście.Dampierzaprzeczyłstanowczo.
„Mam
wszystkowmałympalcu”,powiedział.„Aniszpilkinieśmiebrakować,pókijaturządzę.
Najmniejsząkradzieżspostrzegłbymodrazuiprzewróciłbymcałypałacdogórynogami,
ażeby
sięznalazło,cozginęło”.
Uspokoiłemsięwięc,poszedłemspać,alenazajutrzwstałemrychlej,niżzwykle,i
przyczaiłemsięwparkutak,jakwczoraj,nibywalei.Alenicniezaszło.Taksamo
następnych
ranków.Dopierodziś…
‒Dzisiajwidzieliściegoznowu?
‒wtrąciłemżywo.
‒Nie.Niewidziałemgo,aleznalazłemtesameodciskistóp.
‒Tu,wparku?Zaprowadźciemnietamzaraz!
‒Ależjaniemówię,żewparku.
‒Tylko?
‒Bożekochany;powiem,oczywiście,żepowiem,aleniechpanjejnieposądzaojakąś
zmowę.
‒Jej?Kogo,ulicha?
‒Kitty.
‒Kitty?
‒Podoknemjejpokojuznalazłem,przechodząctamtędyprzypadkowo,trzyodciskidużej
stopymęskiej.Tonapewnotesamenogijetamzostawiły,panie,leczdałbymsobiepalec
uciąć,
żeKittyrąkniemaczaławtejsprawie.Ładniutkajest,trudnoprzeczyć,więcpewnie
łajdak
podglądałprzezokno,jaksięrozbierała.Bogdyb…
Urwałnagleizkomicznąniezręcznościązacząłwychwalaćkrzewyżywopłotu,któretak
mało
stosunkowowczasiezalewuucierpiały.
Domyślającsięztychoznakzmieszania,żektośnadchodziwnasząstronę,obejrzałemsię
i
spostrzegłemKitty.
‒Paniprosi.Lunchzarazpodadzą
‒rzekła.
Wracającwjejtowarzystwiedopałacu,niemogłemwsobiestłumićochotydo
przeprowadzeniadelikatnegośledztwa.
‒Ładnazciebiedziewczyna,Kitty
‒zacząłem.
‒Pewnieniebawempodziękujeszzasłużbę
iwyjdzieszzamąż,co?
‒Niepilnomi,proszępana.
‒E,taksiętotylkomówi.Którejzwasniepilnodomałżeństwa?
‒Kiedyjamówięszczerąprawdę.Takiegożycia,jakupaństwa,
niebędęmiała,choćbymnawetzajakiegofarmerawyszła.Przyjdąkłopoty,zmartwienia,
dzieci
‒dodałazzażenowaniem‒mążmożesiępokazaćwcalenietakim,jakimsięprzed
ślubem
wydawał,więcpocosięśpieszyć?
‒Hm,hm.Więcjesteśzadowolonazobecnejposady?
‒Och,bardzo,bardzo!Pantakidobrydlamnie,takigrzeczny,niedanigdyodczuć,żejest
panem,ajasłużącą‒powiedziałazprzyjaznymuśmiechem,potemzarumieniłasiępo
uszyi
dodałazpodejrzanąskwapliwością:
‒Panitakżedobra.
‒Cieszymnieto,Kitty.Alejużniebędzieszprzeczyła,żekawalerów,skorychdo
żeniaczki
ztobą,możnabyliczyćnakopy,prawda?
Roześmiałasięwesoło:
‒Nakopy,tonie,aleztuzinbysięzebrało.Tylko,żejadbamonichtyle,coo
zeszłoroczne
sucheliście.
‒Przesada,przesada.Napewnojesttaki,októregodbasztrochęwięcej,niżoliście.Nie
maszsięczegowstydzić.
‒Kiedyjanaprawdężadnegoznichspecjalnienielubię.
‒No,alejesttaki,któryciebiespecjalnielubi;idęozakład!‒indagowałemwdalszym
ciągu,apomyślawszy,żetakiepytaniemożeobudzićjakieśpodejrzenie,dodałem:‒
Każda
dziewczynamatakiegowielbiciela,czychce,czyniechce.Acodopierotakieładne
stworzenie,
jakty.No,przyznajsię,przyznaj.
Nachmurzyłasięnagleirzuciłaprzezzaciśniętezęby.
‒Możepanmarację,aleprędzejbymskoczyładorzeki,niżbymwyszłazatego…
wielbiciela!
Powiedziałatoztakązawziętością,żeostatnicieńpodejrzeńmusiałzniknąćwmym
sercu.
Byłemterazpewny,żenicjejniełączyztajemniczymjejadoratorem,któregoślady
znalazł
ogrodnikpodoknemjadalnipałacowej.Bo,idącgłównąalejąipamiętająckażdyszczegół
opowiadaniaMike’a,stwierdziłem,żewgręmogłowchodzićtylkojednozpięciuokien
jadalni.
Tak,Kittybyłaniewinna,tylkowielkaszkoda,żepoostatniejodpowiedzizacięłasię,
zamknęła
wsobienaczteryspustyiżeniemożnajużterazpoznaćnazwiskazagadkowegolunatyka
o
dużychstopach,
któryudajesięnanocnespacerypoparkuniezwykłądrogąprzezoknapałacu.
‒Alekilkanitekmamwrękuidojdęniebawemdokłębka
‒pocieszałemsięwduchu.
Przylunchuopowiedziałemżonieusłyszanąodogrodnikahistorię,pomijająctylko
szczegóło
znalezieniuśladówpodoknempokojuKitty,abyjejnieuprzedzaćwobecBoguducha
winnej
pokojówki,awkońcupoprosiłemjąozachowanieabsolutnejtajemnicy,dlaułatwieniami
zdemaskowaniadomowegozłodzieja.
‒Złodzieja?Przecieżnicnamniezginęło.Acododyskrecji,tomaszmojesłowo.Baw
sięw
detektywa,jeślicitosprawiaprzyjemność.Jamamważniejszesprawynagłowie‒
odparła
Cecily.
‒Aha,chciałamcipowiedzieć,żedziśpopołudniumanasodwiedzićRebeka.
‒Co?Tenantypatycznybabsztyltuprzyjeżdża?
‒Mógłbyśsięinaczejwyrażaćoprzyjaciółceswejżony.
‒Wybacz,Cissy,lecznieumiembyćnieszczery.NiecierpiętejtwojejMrs.Langdon,jak
kożuchawmleku.Poprostuidiosynkrazja.Jeślizatemniechceszzepsućminatchnienia
nakilka
dni,tooszczędźmitejprzykrości.
Przesadziłemoczywiście,alezcałymwyrachowaniem,wiedząc,żemojatwórczośćstała
się
jejpiętąachillesową.Cecilypoganiałamnieustawiczniedopisania,liczyłakażdegodnia
kartki
nowegomanuskryptu,wyrażałaswezadowolenie,jeśliichbyłodużo,adenerwowałasię
niesłychanie,jeżeliktóregośdnianiewielenapisałem,leczuznawałazależnośćilościi
jakości
napisanychstronieodwarunków,wśródjakichtworzyłem.Nieprzeszkadzałamiwięcw
pracy,
starałasięunikaćnajdrobniejszychnieporozumieńzemną,rezygnowałarazporazzeswej
apodyktyczności,arzuconamimochodemuwaga,żecośmożewpłynąćujemnienamoje
natchnienie,wystarczaławzupełności,bymprzeforsowałswojąwolę.
HasłoCecilybrzmiało:„Maszpisaćszybko,dużo,jaknajlepiejistaćsięsławnymw
najkrótszymczasie”.Tejidée-fixemusiało
sięwszystkopodporządkowywać.Nienadużywałemswejchwilowejprzewagichoćby
dlatego,
żeniebyłoanipotrzeby,anisposobnościpotemuwciągupierwszegotygodnianaszego
małżeńskiegopożycia,aleskorzystałemzniejskwapliwie,dowiedziawszysię,że
antypatyczna
Mrs.
RebekaLangdonzamierzałanas„uszczęśliwić”swojąwizytą,askutekniezawiódłmoich
oczekiwań.
‒Ha‒westchnęła‒jeślispotkaniezRebekąmiałobycisprawićtakąprzykrość,to
oczywiścieniemożebyćonimmowy.
‒Dziękujęci,darling‒wyrwałemsięucieszony.
‒Łatwotopowiedzieć:dziękujęci,alejaprzecieżniemogędoniejtelefonować:nie
przyjeżdżaj,boAndrzejitd.
‒Oczywiście,żeniemożesz.
‒Widziszwięc.
‒Leczwyjściejestbardzoproste.Jawyjadę.
‒Ty?Dokąd?Icoonasobiepomyśli?Gospodarz,któryuciekaprzedgościem!Ładna
gościnność,niemacomówić!
‒Zaraz,zaraz.Przedewszystkimgospodarzemjesteśty,nieja…ionadociebie
przyjeżdża,
apozatymmójwyjazdmożnaślicznieupozorować.Kiedyonacizapowiedziałaswoją
wizytę?O
którejgodzinie?
‒Telefonowałakołojedenastej.
‒Doskonale.Onatelefonowałaojedenastej,aja,nieprzeczuwając„szczęścia”,jakie
mnie
miałospotkać,wyjechałempodziesiątejkonnogdzieśwokolicę.Uważasz?Żebymizaś
losnie
spłatałfigla,wyjadęrzeczywiście,alenapółgodzinyprzedjejprzybyciemdoHedgeville.
‒Ispotkaszjąwdrodze.
‒Niebójsię.Pojadęwprzeciwnąstronę.Terazpowiedzmijeszcze,októrejgodzinieona
maprzyjechać?
‒Opiątej.
‒Zatemoczwartejminutczterdzieściznikam.Byletylkoniezechciałazasiedziećsięzbyt
długo.
Cecilypotakiwałasmętnie,myślącsobiezapewnewduchu,żezacenęmojejprzyszłej
sławy,
którejcząstkainanią,jakona
żonę,spłynie,trzebabędzieznieśćjeszczeniejednotakiedziwactwo.
OmówiwszyszczegółymejucieczkiprzedMrs.Langdon,zeszliśmynainnetematy,apo
skończonymlunchuudałemsię,napiętrodopracowni,chcącwyzyskaćdlatwórczościte
trzy
pozostałegodziny,dzielącemnieodplanowanejprzejażdżkiwierzchem.Czyżmogłem
wtedy
przypuszczać,żeloswypłatamifigla?
Przedstawiającówczesnewypadki,niemogęniewspomniećopierwszychmoich
sukcesach
literackich.
Mr.Shafter,doktóregoCecilynazajutrzponaszymślubietelefonowała,poleciłprzysłać
sobie
wszystkiemanuskryptyidołączyćdonichkrótkiestreszczeniemejpowieści.Zasiadłem
natychmiastdorobotyiwciągudwóchgodzinpowieśćpt.„NiebieskiWulkan”,mająca
zatło
ostatniewalkiwChinach,byłastreszczonana„ośmiustronicachmaszynowegopisma”,
jaksobie
Shafterżyczył.Stosowniedojegowskazówekopuściłemwszystkiemniejważneepizody,
charakterystykębohaterów,wszelkieopisy,dialogi,refleksjepsychologiczne,
pozostawiająctylko
zwięźleujętąfabułępowieściitakspreparowanyskrót„NiebieskiegoWulkanu”,wrazz
manuskryptemtegoromansu,wrazzeskryptamidziewięciunowel,zostałjeszczetego
samego
dniaodwiezionydoBatonRougeiwręczonyShafterowi,którymieszkałwwilliMrs.
Rebeki
Langdon.
Następnegodniaokołodziewiątejranozadźwięczałdzwonekaparatutelefonicznego.
Kiedy
Kitty,którapodeszłapierwszadotelefonu,obwieściła,żedzwoniMr.Shafter,Cecily
zerwałasię,
jakpodrzuconasprężyną.
‒Todopana
‒rzekłapokojówka,darzącmnie,jakzawsze,przyjaznymuśmiechem.
Mojamałżonkastanęła,jakwryta,zmarszczyłagroźniebrwiirzuciławmojąstronę
syczącym
szeptem:
‒Niemównicwiążącego,rozumiesz?Wysłuchaj,cocipowie,alegdybycirobiłjakieś
propozycje,niedawajżadnejdefinitywnejodpowiedzi.Zastrzeżsobie,czasdonamysłu.
Gdyby
nalegał,
oświadczmu,żezagodzinędońzadzwonisz.No,idźjuż!Późniejciwytłumaczę,
dlaczegotak
maszpostąpić.
Niepoprzestającnatejinstrukcji,stanęłaprzymnie,nibyopiekuńczebóstwo,iwtrącała
niekiedyswojeuwagi,oczywiścieprzyciszonymgłosem.
AtymczasempodrutachbiegłyzBatonRougelakonicznezdaniaShaftera:
‒MówiShafter.Dzieńdobrypanu.Skryptyprzeczytałem,araczejprzejrzałemwnocy.
Powieśćniezła,nowelesłabsze,zanadtosentymentalne;tegounasnielubią.Przekładu
mogęsię
podjąć,równieżpośrednictwaprzywydaniupańskichutworówwStanach.Pozostałabydo
omówieniakwestiawarunków.Trudnomiorzec,jakiehonorariadasięosiągnąć,więc
musimy
sięułożyćnaprocenty.Czyznapantutejszestosunkiwydawnicze?
‒Nie,niebardzo
‒bąknąłem.
‒Wobectegopropozycjamusiwyjśćodemnie.Zadokonanieprzekładów,znalezienie
wydawców,zareklamowaniepana,dalejtytułemwydatkówztymzwiązanych,podróże,
korespondencjaitd.zastrzegamsobie80procentresztadlapana.Oczywiściewszelkie
kontrakty
będęzobowiązanypanuprzedstawić,tak,żebędziepanmiałścisłąkontrolę.Przymoich
stosunkachdałobysiętakżesfilmować„NiebieskiWulkan”,aletumógłbympanu
ofiarować
tylko10procentuzyskanejceny.Cóżpannato?‒spytałzaniepokojonysnadźmoim
milczeniem.
‒Hm,widzipan,Mr.Shafter,nieznamoczywiściemiejscowychstosunków,ale10
procent
dlaautora,aresztędlapośrednika,tomisięwidzitrochęmało.
‒Dziesięćprocent?!‒syknęłaCecily,ztrudempanującnadsobą.‒Łajdak,złodziej,
bandyta!
‒stopniowała.
Ajednocześniewsłuchawcechrobotałgłosdziennikarza:
‒Resztadlapośrednika,panpowiada?Dobrze,agdzietłumacz?Ktomizwróci
poniesione
koszty,przedewszystkimzaścennyczas,poświęconynadokonanieprzekładu,jeśli
wydawcasię
nieznajdzie,coprzecieżjestbardzomożliwe?Jaryzykuję
więcejodpana,więcmuszężądaćodpowiedniegoekwiwalentu.Proszęmiszczerze
powiedzieć,
jakimdorobkiemliterackimmożesiępanwykazać,jużnietutaj,gdzieniktopanunie
słyszał,ale
choćbywpańskiejojczyźnie?Międzynamipowiedziawszy,żadnym!
Wtenipodobnysposóbmówiłdłuższyczas,amniezrzedłamina,zwłaszcza,kiedysię
dowiedziałem,żewłaściwiei„NiebieskiWulkan”jestutworemsłabym,nieodpowiednim
dla
gustuamerykańskichczytelników,idopieroumiejętnepoprawkipióraShafteramogąz
tegocoś
zrobić.Ha,żebynieCecily,byłbymzapewneprzyjąłwszelkiewarunki,zadowolony,że
wszechmocnyShafterraczyłsięwogólezainteresowaćmojątwórczością.Alemającprzy
boku
takiegoaniołastróża,ośmieliłemsięstawićczołoiwytargowałemgodzinęczasudo
namysłu.
‒Zagodzinędampanudefinitywnąodpowiedź‒powtórzyłemdosłownie,jakmizboku
podpowiedziano,izulgąpołożyłemsłuchawkęnawidełki.
‒Niety,leczjamudamodpowiedź‒mruknęłaCecilyikazałamiwyjśćnaspacerlub
gdziekolwiek,podpozorem,żechcesięubierać.
Nieupłynęłoanipółgodziny,kiedywezwałamnieprzezKittynapowrótdosypialni.
‒Załatwione
‒rzekłazminątriumfatorki.
‒PopołudniupojedziemydoBatonRougecelem
podpisaniakontraktu.Takichrzeczyniemożnazałatwiać„nabuzię”.Wszystkona
papierze,mój
drogi,inaczejbędącięzwodzić.
‒No,zgodaztym,alepowiedzmiprzynajmniej,jakzałatwiłaśzShafterem?
‒spytałem,nie
tającrozczarowania,iżporozumielisięzamoimiplecami.
Uśmiechnęłasięironicznie.
‒Niejesteśzadowolony,żesiętostałobezciebie,prawda?Maszżaldomnie?
‒Żalumożeniemam,alezbudowanytwoimpośpiechemtakżeniejestem.
‒Pewnie!Tybyślepszewarunkiuzyskał
‒żgnęłamnieszyderstwem.
‒Więcostatecznieprzystałaśna10procentdlamnie?
‒Comiałamzrobić?Dobrzejeszcze,żesiętakidobroczyńcatrafił,codajedziesięć
procent.
GdybymniewpadłanaszczęśliwypomysłzwróceniasięztymdoShaftera,twoje
manuskrypty
leżałybynadalwszufladziebiurkaitozapewnedługielata,achoćbyśkiedyśpóźniej
znalazłna
nieamatora,utworystraciłybyswąaktualność.Czysięztymzgadzasz?
Nieodpowiedziałemnic.Dziesięćprocentprzyfilmieadwadzieściaprzyksiążce,to
znaczyło
narynkuamerykańskimparętysięcydolarów.Niegdyśnieśmiałemmarzyćotakich
honorariach,
alenaturaludzkajestniezrównanymsprawdzianemsłusznościstaregoprzysłowia,jakiew
mej
dalekiejojczyźniejestnaporządkudziennym:„Dajkurzegrzędę,mówi:wyżejsiędę”.
Tak,tak.
DziękiumiejętnemurozdmuchiwaniumychambicjiprzezCecily,granicamożliwości
przesunęła
sięumniedaleko,możezadaleko.
Cecilybawiłasięjeszczeprzezchwilęmoimrozczarowaniem,poczympodeszłatak
blisko,
żepiersiamidotknęłamegotorsu,ipowiedziałazserdecznością,którauniejniemiała
nigdycech
bezwzględnejszczerości:
‒Dzieciakukochany…Więctyprzypuszczasz,żetwojaCissydasięwyprowadzićwpole
takiemuShafterowi?Nie,darling.Nigdybymniepozwoliła,żebyśtyotrzymałochłapyi
żeby
innituczylisiękosztemtwejpracy.
‒ZatemintereszShafteremniedoszedłdoskutku?
‒Ależdoszedł,doszedł,tylkonatakichwarunkach,jakiejapodyktowałam.
‒Toznaczy?
‒Toznaczy,żetensprytnyspekulant,któryciebiechciałnędzniewyzyskać,otrzymaza
dokonanieprzekładu,zapośrednictwoiwogólezawszystkiestarania50procentzarówno
od
wydaniaksiążkowego,jakiodwierszowegozczasopismorazodfilmu.
‒Pięćdziesiątprocent!
‒powtórzyłemzachwycony.
‒Tojeszczenic,todopierofrycowe,którekażdymusizapłacićnapoczątku.Później,
darling,niebędzieszpotrzebowałpośredników,niebędzieszzmuszonyskładaćimtakiego
haraczu.Samiibezpośredniobędziemypertraktowaćzwydawcamiiz
przedsiębiorstwami
filmowymi.Zobaczysz.
‒No,alebeztłumaczasięnieobejdzie.
‒Oczywiście,żenie,lecztakiemupanuzapłacisięztysiącdolarów,niedającmu
żadnych
procentów.
Cecilybyłabezkonkurencyjnawmalowaniuobrazówmejprzyszłości,toteż
zasugerowanyjej
słowami,powiedziałembardzonieśmiało:
‒BylebysiętylkoShafterowiudałokogośzainteresować.
‒Otomożeszbyćspokojny.Skorotakiszczwanylis,jakon,zainteresowałsiętwoją
twórczością,tointerespewny.Onbypalcemniekiwnął,gdybynieczułswoimdobrym
węchem,
żenatymładniezarobi.Jestemprzekonana,żejużzaparędnidostanieszodniego
pomyślną
wiadomość.
Jejprzewidywaniaspełniłysięoczywiście.Jakżebywogólemogłobyćinaczej?Jeśli
Shafter
miałdobrywęch,toCecilymiałaświetnąintuicję,bojużnatrzecidzieńspotkałamnie
przemiła
niespodzianka.
Siedziałemwłaśniewpracowni,kiedyprzyszłaKittyzwiadomością,żeprzyjechałMr.
Shafteriżonaprosi,abymzarazzeszedłnadół,dosalonu.
Dziennikarzuścisnąłmidłońkordialnieipodramiępodprowadziłmniedostolika,na
którym
leżałopięćtysiącdolarowychbanknotówiarkuszpapieru,pokrytyodgórydodołu
rządkami
maszynowegopisma.
‒Cotojest?
‒spytałemzdumiony.
‒Tojestdowód,żeShafterniepróżnuje
‒odparłzdumąipoleciłmiowopismoprzeczytać.
Zastosowałemsiędotegożyczenia,awmiarę,jakczytałem,twarzmojarozpromieniała
sięszczerą
radością.Tobowiem,comiałemwrękach,tobyłpoprostukontrakt,mocąktórego
wytwórnia
filmowa„StarFilm”nabywałaode
mnieprawosfilmowaniamejpowieści„NiebieskiWulkan”zacenę20000dolarów.
‒Zczegopołowapłatnazgóry,drugazaśpołowapozrealizowaniufilmu,niepóźniej
jednak,jakwsześćmiesięcyoddniapodpisaniaumowy
‒zaznaczyłShafter.
‒Ztychdziesięciu
tysięcyzatrzymałemsobiepołowę,ponieważmamzastrzeżone50procent,alepanmusi
pokwitowaćodbiórcałychdziesięciutysięcy,boto,cojestmiędzynami,nicwytwórnię
nie
obchodzi.
‒Tojasne‒rzekłem,podpisując,jakweśnie,tenpierwszywżyciukontraktzwytwórnią
filmową
‒alejakimsposobemzdołałpanMr.Shafter,zrobićtenintereswtakkrótkimczasie?
Iznowuodniosłemwrażenie,żejegospojrzenieskrzyżowałosięporozumiewawczoz
wzrokiemmejżony.
‒Janielubiętracićczasu‒mówiłchełpliwie‒dowiedziawszysięprzypadkowo,żew
NowymOrleaniebawijedenzreżyserów„StarFilmu”,pojechałemdoniegonatychmiast,
powołałemsięnapewneosobyiwciągujednegowieczorainteresbyłubity.
‒Alezczympandoniegopojechał,ulicha!Przecieżniezdążyłpanchybadokonać
przekładupowieściwciągutrzechdni?
Uśmiechnąłsięwyrozumialenadmojąnaiwnością.
‒Pansądzi,żektórykolwiekreżyserczytałkiedyśjakąśpowieśćworyginale,wcałości?
Nie,panie.Oninatoniemajączasu.Biorądorękiconajwyżejkonspekt,czyli
króciuteńkie
streszczeniedanegoromansu,dramatuczynowelki,apamiętającotym,przełożyłem
szybkoto
streszczenie,któremipannadesłał.
Zadowoliłemsiętąodpowiedzią,lecztylkozewnętrznie.
Bomimowszystkoniechciałomisięwtowierzyć,żebyjakiśtamreżyser,bawiący
przypadkowowtychstronach,zaakceptowałwciągujednegowieczoratematdla
przyszłego
filmu,któregorealizacjaprzycałymzbytkuamerykańskiejwystawykosztujekrocie
dolarów.
Przecieżniemiałnawetczasuporozumiećsięzzarządemwytwórni.Adalej,czyżnie
wyglądała
zagadkowobajecznaintuicjakutegonaczterynogiShaftera,któryjakbyprzeczuwając
rychłe
spotkaniezjakimśpotentatemfilmowym,nie
przeczytawszyjeszczemejpowieści,poleciłsobieprzygotowaćjejskrótczylikonspekt
dla
przyszłegofilmu…
PowyjeździeShaftera,któremusięzawszespieszyło,Cecilyrzuciłamisięnaszyję.
‒Darling,sweetheart‒zawołała‒pozwól,żeżonapierwszapogratulujecisukcesu,
który
jestniejakowstępemdoprzyszłychlaurów.
‒Tobiewszystkozawdzięczam
‒odparłem.
Zawarcieumowyz„StarFilmem”byłonajlepszymbodźcemdodalszejpracy,bo
dotychczas,
prócz,optymistycznychprzewidywańCecilyorazmglistychpochwałShaftera,nie
miałem
żadnegorealnegoatutuwrękach.Teraznabrałempewnościsiebieizaufaniadoswego
pióra,
toteżwdniu,wktórympodpisałemumowęzwytwórniąfilmową,machnąłempółtora
rozdziału
nowejpowieści,arozpędtenniezmalałwdniachnastępnych.Tłemtejdrugiejpowieści
miałbyć
tegorocznywylewMissisipiijejpotężnychdopływów,osiązaśfabułydziejepary
kochanków,
którychżywiołowakatastrofarozdzielanazawsze;niemogłemsięprzytymustrzec
reminiscencjizwłasnychprzeżyć,agłównabohaterkaromansuzaczynałanabieraćcech
uderzającegopodobieństwadoJuanydeQuiñones.Bo,jakpocałorocznejciszybudzisię
dzika
Missisipipodtchnieniemwiosny,zrywatamy,brzegi,groble,izalewaokolicznepola,tak
wmej
duszyodezwałysięjeszczenieśmiałopierwszehasłabuntu,nawiedziłamniepowrotna
fala
wspomnieńzokresudnigrozy,dni,spędzonychnapodmywanymdrzewieczynakruchej
tratwie,
wrazzpięknąHiszpanką,aopisyzagładyfarmy,niebezpiecznejżeglugiparymych
bohaterów
wśródwzburzonychnurtówpowodziiinneszczegóły,byłyżywcemwziętezwłasnych
nietak
dawnychjeszczeprzeżyć.Piszącwięcpierwszerozdziałymejdrugiejpowieści,
odświeżałemw
myśliswewspomnienia,aprzedewszystkimwspomnienieJuany,itaokolicznośćwrazz
zachętą,
wywołanąpierwszymrealnymsukcesem,sprawiławłaśnie,żepisałemwówczasdużoiz
prawdziwąprzyjemnością.Tymrazempisałempoangielsku.
Zaryzykowałemtozanamowążonyibyłemolśniony,żeprzychodzimitotakłatwo.
Nicwięcdziwnego,żeWowymdniu,kiedyMikePathopowiedziałmizagadkową
historięo
dziwnymlunatyku,odwiedzającymnaszparknocnąporą,zabrawszysiępopołudniudo
pisania,
wpadłemwtakinastrój,żezapomniałemzupełnieozapowiedzianejwizycieMrs.Rebeki
LangdonioplanowanejwzwiązkuztymucieczcezHedgevillenakilkagodzin.
Pracowałomi
siędoskonaleibyłbympisał,ktowie,jakdługo,jednymciągiem,kiedynagleusłyszałem
echo
krokówinosowygłosMrs.Langdon,dolatującyjakgdybyztrzeciegopokoju.
‒Więcwyjechał?Jakaszkoda!…Ale,korzystajączjegonieobecności,musiszmi
pokazać
pokój,wktórymontworzy,wktórympowstająjegodzieła.Shafterniemadość
pochwał…
Niewiem,comówiławdalszymciągu,bocałąmojąuwagępochłonęłamyśl,jakwybrnąć
z
tejsytuacji,byanisiebie,ani,cogorsza,żony(którasądząc,żewyjechałem,jaksię
umówiliśmy,
prowadziłaprzyjaciółkędomejpracowni)niepostawićnietylkowzłym,alenajgłupszym
świetle.
Oucieczceniebyłocomarzyć.Jakjużwspominałem,pracowniaznajdowałasięw
samym
narożnikugmachuinieposiadałaosobnegowejściazkorytarza.Chcącstąduciec,
musiałbym
przejśćprzezsąsiednidużypokój,przeznaczonydlamnienapalarnię,iwpadłbym
oczywiście
wprostnarozgadaneprzyjaciółki,zdążającewłaśniewtęstronę.
Skryjęsię.Zajrzątupewnienakrótkąchwilęipójdązaraznaparter,awtedyzdążęsię
ulotnić
‒pomyślałemijużmojespojrzeniaszukałygorączkowojakiejkolwiekkryjówki,dość
pewnej,
bymniezasłoniłaprzedwzrokiempatrzącychnietylkozdrzwipalarni,alerównieżod
strony
biurka.Bomusiałemsięliczyćztąewentualnością,żetakaMrs.Langdonnie
poprzestaniena
przekroczeniuprogupracowni,leczdotrzeażdomiejsca,gdzie„ontworzy”ipogłaska
dłońmi
płytębiurka,naktórym„powstająjegodzieła”,używającjejokreśleń,dopieroco
wyrzeczonych
zkapitalnąafektacją.
Stukotwysokichkorkówzabrzmiałponownie,gdzieśbliżej.Znaczyłoto,żeobiepanie
minęły
trzecipokójiprzebywałykrótkąprzestrzeńpomiędzyjednymdywanemadrugim,czyli,
że
wkroczyłyjużdopalarni.Pozostałomiwięczaledwiekilkasekund.Zerwałemsięszybko
z
krzesła,chwyciłemwrękębrulion,pokrytyrządkamiświeżego,niewyschniętegojeszcze
pisma,
ipostąpiłemkilkakroków,kierującsięinstynktowniewstronęnajciemniejszegorogu
pracowni.
NaglewzrokmójpadłnaolbrzymiąmapęAzjiiodetchnąłemzulgą.
Tambyłabajecznakryjówka!Przedspojrzeniamikogośstojącegonaproguzasłonimnie
mapa,rozpiętanasztalugachizwisającaniemaldoziemi,zaśodbiurkachronićmnie
będziemur
jeszczepewniejszy,boukośniestojącąszafa.
Wkilkasekundpóźniejsiedziałemjuż,awłaściwie,wyrażającsięściśle,stałemw
odkrytej
przypadkowokryjówce,wsłuchującsiępilniewtreśćrozmowynadchodzącychkobieti
drżąc,
czyniepadnieczasemstłumionyokrzyk:„Słyszałaś?Jakiśszmer!Tamktośjest!”Lecz
nicna
szczęście.Tonawetcałkiemzrozumiałe,żeniesłyszałyżadnegoszelestu,gdyżgruby
afgan,
zakrywającytrzyczwartepodłogipracowni,wessałwsiebieodgłosymoichszybkich
kroków.
Skrypt,mogącymniezdradzićniewyschłymatramentem,zabrałemzsobą,dymniedawno
wypalonychpapierosówuleciałprzezotwarteokno;inicniepowinnobyłowydaćmej
obecności.
Nic?Chybałagodnefalowaniepotrąconejmapy,leczitomogłopójśćnarachunek
przeciągu.Na
wszelkiwypadekuciszyłemdłońmikołysaniesięwielkiegopłótnainiebezemocji
czekałemna
dalszyrozwójwypadków.
‒Więctuonpiszeswojedzieła!‒zabrzmiałgłosMrs.Langdon.
‒Tupowstał„Niebieski
Wulkan”!
‒Tylkoostatnietrzyrozdziałytejpowieści‒odpowiedziałamojażona.‒„Niebieski
Wulkan”powstałwłaściwiewSzanghaju.
‒Pozwól,żeobejrzęsobiekażdysprzęttegopokoju.Przecieżtopracownialiterata,który
zdaniemShafteramaolbrzymiąprzyszłośćprzedsobą‒ciągnęłatamta,ipokrótkiej
chwili
usłyszałem
jejgłoswinnejczęścipokoju:‒Natejotomancewypoczywazapewne,zmęczony
pisaniem,
spoglądaznużonymwzrokiemnabłękitnekółeczkadymkuzpapierosa,lecz,kiedy
zmysłyi
członkiłaknąwytchnienia,niezmordowanamyślpracujedalejitworzy‒mówiłaswym
niezrównanieafektowanymgłosem,apotemrzuciłaznienacka:
‒Mapa?Cóżtozamapa?
Ścierpłemzprzestrachuiwstrzymałemoddech.Zodpowiedzimejmałżonkidomyśliłem
się,
żeionatakżepodążawstronęmejkryjówki:
‒Azja.SprowadziłamjąAndrzejowizarazpoprzybyciudoHedgeville,widząc,jaksię
mozolinadniedokładnymiatlasami.Przydałamusiębardzoprzypisaniuostatniego
rozdziału
„NiebieskiegoWulkanu”.Pokażęciteraz,gdziepodróżowałamzmoimpierwszym
mężem.
Położeniemojestałosiębardzogroźne.Obiekobietyznajdowałysięodemniew
odległości
możepółmetra,oddzielonetylkopłótnemmapy,którepoddawałosięlekkopod
naciskiem
palców,wskazującychszlakidawnychpodróżyCecily.Gdybyktórejśznichprzyszła
ochota
odchylićjejkraj,bombabypękła,byłbymośmieszonywoczachtejplotkarki,nielicząc
już
następstwzestronymejmałżonki..
Zdającsobieztegosprawę,przeklinałemniefortunny,dziecinnypomysłchowaniasię
przed
Mrs.Langdoniżałowałemszczerze,żeusłyszawszyjejgłoswtrzecimpokoju,nie
wyszedłem
naprzeciwniejinieprzywitałemsięznią,robiąc„dobrąminędozłejgry”.Wprawdzie
Cecily
powiedziałaprzyjaciółce,żewyjechałemprzedlunchemkonno,aleztegomożnabyło
wybrnąć
beztrudu.Wystarczyłopowiedzieć:„Niechpanipodziwiamojąintuicję,Mrs.Langdon.
Wróciłemprzedminutą,jakbyprzeczuwającpaniprzyjazd”.Bababyłabyrozanielona,a
żonie
wytłumaczyłbympóźniej,jaksiętostało,żeniewyjechałem.Niestety,stałosięinaczej,i
złego
niemożnajużbyłonaprawić.Pozostałotylkokrzepićsięnadzieją,żeaniMrs.Langdon,
ani
żonienieprzyjdzie
bezsensowna,atakkobiecachętkazajrzeniazamapę.
‒A,Szanghaj!ParyżdalekiegoWschodu!‒zawodziłnosowyaltegzaltowanejMrs.
Langdon.
‒Więctampoznałaśswegoobecnegomęża?
‒Tak,tampoznałamAndrzeja.
‒Izakochałaśsięwnimodpierwszegowejrzenia.Nicdziwnego…Tonietylko
przystojny,
aleiniesłychanieinteresującymężczyzna.Jegomarzycielskieoczymająwsobiedziwny
urok,
niewysłowionyczar.Widać,żechociażciałemjestobecnytu,wśródnas,choćrozmawiaz
tobą,
czyzemną,toduchjegoulatawzaświatynazłocistychskrzydłachnieokiełznanej
fantazji…Cóż
dziwnego,żezakochałaśsięwnimodpierwszegowejrzenia…
‒No,takźleniebyło
‒odparłaCecily.
‒Nie?
‒rozczarowałasiętamta.
‒Zapewniamcię,żenie.Kiedygopoznałam,niewywarłnamniewrażeniasilniejszego,
niż
każdyprzeciętnymężczyzna.Widzisz,dzisiaj,kiedyczujęsięznowumłodą,żądną
uczucia,
patrzęnamężczyzninnymioczami,alewtedy..ach,wtedynajprzystojniejszyniebyłw
stanie
mniezainteresować.
‒Toznaczy,żeonpierwszyzwróciłnaciebieuwagę?
‒spytałaniedowierzająco.
‒Nie,Rebeko.AndrzejbyłwtedyzaręczonyiświatapozaswojąLottaniewidział.
‒Więcjakżesiętostałowłaściwie?
‒Dłuższatohistoria,mojadroga.
‒Którąmimusiszopowiedzieć.
‒Zapewne,przysposobności.
‒Czemuniezaraz?Jesteśmysame,atakaokazjanieczęstosięzdarza.Widujemysiętak
rzadko,niestety,spotykamysięzazwyczajwliczniejszymgronie,gdzieniemożebyć
mowyo
poufnychzwierzeniach,skorowięcterazmamyspędzićkilkagodzinwedwie,skoronam
niktnie
będzieprzeszkadzał,dlaczegonieskorzystaćzesposobnościiniewybraćwłaśnietych
zdarzeń
natematprzyjacielskiejpogawędki?
‒Możeimaszsłuszność
‒odrzekłaCecilypokrótkimnamyśle
‒zejdziemynadół,każemy
sobiepodaćmokkęwbuduarzeipogawędzimy.Pójdźmyzatem.
‒ChwałaBogu!
‒westchnąłem,ucieszonytakimobrotemsprawy.
AleprzeklętaMrs.Langdonmiałamizgotowaćprzykrąniespodziankę.
‒Wtwymbuduarze?Nie,Cissy.Jeżelicitoniezrobiróżnicy,topozostańmytutaj.
‒A,bodajbyśpękła!‒zakląłemwduchu,niewierzącjednak,byżonaprzystałanatę
propozycję.Leczczekałmniezawód.
‒Tu?
‒powtórzyła.
‒Jakchcesz,Rebeko.Mniewszystkojedno.
‒Alemnienie!
‒pomyślałem,zaciskającpięściwbezsilnejwściekłości.
‒Skorojednaksądzisz‒ciągnęłaCecily‒żeatmosferatejzacisznejpracownimego
Andrzejabędzieodpowiedniejszadoopowiadania…
‒Nietylkosądzę,leczjestemgłębokoprzekonana,żeżadenzakątektegopałacunie
wytworzyłbylepszegonastrojudlaopowieściodziejachwaszegopoznania,onarodzinach
waszejmiłości,jakwłaśniejegogabinet
‒trajkotałarozegzaltowanahisteryczka.
‒Więctu,albonigdzie
‒zaśmiałasięCecily.
‒Tu,tylkotutaj,kochanie.Ach,wiedziałam,przeczuwałam,żemojadrogaCissynie
zmieniłasięprzeztedługielatanaszejrozłąki,żepowrócąznówdawnedobrestosunki,
kiedyto
niemiałyśmyprzedsobątajemnicizwierzałyśmysięwzajemniezeswychradościi
smutków..
‒Kiedyopowiadałyśmysobieoswychwybrykach,oprzelotnychmiłostkach,owadach
lub
zaletachnaszychkochanków
‒dodałaCecily,mniejsnadźobłudnaodswejprzyjaciółki.
‒Tak,tak,tak…Iterazbędzietaksamo,prawda?Niechcięuściskamserdecznie,moja
Cissy.
Odgłosrozmowyipocałunkówdobiegłjużodstronybiurka,cowmympołożeniubyłoby
dużymodprężeniemsytuacji,gdybynieidiotycznypomysłtejLangdon.
‒Usiądźmytu,obokokna.
‒Siadaj,kochanie
‒zapraszałamojażona.
‒Dziękujęci,kochanie‒mruknąłemwduchuzhumoremwisielcaizzachowaniem
potrzebnejostrożnościusiadłemnaroguafganu,który,dziękiswymrozmiarom,sięgałaż
domej
kryjówki.Będącbezapelacyjnieskazanymnapodsłuchiwanierozmowydwóch
przyjaciółeki
przewidując,żepogawędkaprzeciągniesięażdowieczora,wolałemsobiezawczasu
zapewnić
wygodniejsząpozycję,niżbeznadziejnesterczeniezamapą,któremiżywcem
przypominałonie
najprzyjemniejszestaniezakaręwkącie.Naszczęściemójschowekniebyłciasny,więc,
oparłszysięplecamiościanę,mogłemnogiwyciągnąćswobodnieprzedsiebie,bez
obawy,iż
podeszwyukażąsięwwąskiejszparzepomiędzydywanem,adolnąlistwąmapy.„Byłem
tylko
niezasnąłiniezacząłchrapać”,pomyślałem,nieprzeczuwając,żeopowiadaniemejżony
będzie
dlamnieażnazbytinteresujące.
‒Więcrozpocznij,Cissy.Umieramzciekawości
‒ozwałsięznównosowyalt.
‒Zaraz…Przedtemchcępomówićzkuchnią.
Rechotliwewarczenieobwieściłomi,żeCecilykręcikorbkądomowegotelefonu,pałac
bowiemposiadałwewnętrznąsiećtelefonicznąiwkażdymniemalpokojuznajdowałsię
aparat.
‒Kuchnia?Hallo…Kuchnia?No,nareszcie.Dampierjesttammoże?…Dobrze,
czekam…
Dampier,tak,jakzwykle…Likiertakże,oczywiście.Owoce,ciastka,papierosy..Przysłać
wszystkodogabinetupana…Tak…Nie,dwiefiliżanki…Tylkoszybko.
‒Bardzopraktycznarzecztakitelefon„międzypokojowy”‒pochwaliłaLangdon.‒
Muszę
tousiebiezaprowadzić.No,ateraz,
skorojużwydałaśdyspozycję,zaczynaj,kochanie.Lękamsię,żetwójmałżonek,którego
zresztą
bardzopragnęujrzeć,wróciladachwilaiprzeszkodzinamwpogawędce.
‒Szkoda,żecięniemogęuspokoićpodtymwzględem
‒szepnąłem.
Zaszurałokrzesło,Cecilyodkaszlnęła,jakbypróbującgłosuizaczęławtesłowa:
XVIII
‒PoznałamAndrzejawdomuwujajegonarzeczonej,przemysłowcaSmoota.Timotheus
Smootbyłprzyjacielemmegopierwszegomężaipróczstosunkówtowarzyskichłączyły
ich
sporadyczniewspólneinteresyhandlowe,jakorganizowaniekupieckichkarawanwgłąb
Chini
tympodobneimprezy.
‒Jedentrułludzinikotynąialkoholem,awujaszekTimdorobiłsięmilionównahandlu
opium
‒uzupełniłemwmyśli.
‒Pośmiercimęża‒ciągnęłaCecily‒przestałambywać,przyjmować,wogólezerwałam
kontaktzeświatem,ogarniętacałkowicieprzeznowąpasję,którastałasięjedynątreścią
mego
ówczesnegożycia.Zaczęłamskupowaćnajpiękniejszeperły,największebrylantyiw
ciągukilku
latdoszłamdokolekcji,jakąniewieluwybrańcówlosumożesięposzczycić.Dość
powiedzieć,
że,kiedy,wyjeżdżajączSzanghajunastałe,musiałammojezbiorydaćoszacować,aby
wiedzieć,
najakąkwotęjeubezpieczyć,wycenionojena12milionówdolarów.
‒Dwanaściemilionówwbiżuterii
‒krzyknęłaMrs.Langdon,awgłosiejejtrudnobyłonie
wyczućzazdrości.
‒Wbiżuterii,aletylkowperłachiwbrylantach.Inneklejnotynieinteresowałymnie
zupełnie.Podwzględemkupieckimniezrobiłamzłegointeresu,gdyż,jakciwiadomo,
brylanty
podniosły
sięwcenie,leczowapasjamiałaiodwrotnąstronęmedalu.Zaczęłamsięlękaćpanicznie,
bynie
utracićtychskarbów.Nieprzechowywałamichwżadnymbanku,gdyżpopierwsze
obawiałam
się,żeprędzej,czypóźniej,ciekaweokojakiegośurzędnikabankowegowyśledzi,coMrs.
Hedge
posiadawswymsejfie,żewdrodzedobanku,czyzbanku,mogąmnienapaśćjacyś
bandyci,
poinformowaniprzeznieuczciwegobankowca
‒podrugiezaś,trzymającswojekosztownościw
banku,niemogłabymsięwniestroićicieszyćsięswobodnieichposiadaniem.
Trzymałamje
więcwdomu,wzwykłejkasiepancernej.
‒Cozalekkomyślność!
‒zganiłaMrs.Langdon.
‒Odpokutowałamzanią.Trzymałamwięcswojeskarbywdomuwswejsypialni,która
pomimopozorówwytwornościbyłaraczejskarbcembankowym,niżsypialniąbogatej
kobiety.
MieściłasięnapiętrzemegopałacykuprzyGeorgeVAve,posiadaładrzwidębowe,
zaopatrzone
wspecjalnezamki,posiadaładzwonkialarmowe,aoknaidrzwi,wiodącenabalkon,
uzbroiłamw
żaluzjezestalowejblachy,którezanaciśnięciemguzikaspadałyautomatycznie,czyniącz
tego
pokojuzamkniętąforteczkę,doktórejnawetpromyksłońcaniemógłwtargnąć.Jeślici
powiem
jeszcze,żeobokłóżkamiałamtelefon,podpoduszkąrewolwer,żetrzymałamusiebie
służbę
tylkobiałąiwypróbowanieuczciwą,którejabsolutnieniewtajemniczałamwto,jakie
skarby
kryjąsięwmejsypialni,toprzyznaszsama,żeniebyłamtaknieostrożna,jakcisiętow
pierwszejchwiliwydawało.Alewłaśnieprzezobawęocałośćswoichkosztowności
stałamsię
więźniemmojegodomu.Przesiadywałamwwillidosłowniemiesiącami,ajedynym
magnesem,
którymniemógłnamiastowywabić,byłachęćobejrzeniawystawjubilerskich.Takie
eskapady
urządzałamoczywiścietylkowbiałydzień,ikończyłysięonezazwyczajpowiększeniem
moich
zbiorówonowonabytąperłę,pierścionekczykolię.Pozatymczytałamdośćwiele,
odpisywałam
nalistymoichpełnomocników,dysponowałamzyskamizodziedziczonychpomężu
przedsiębiorstw,słowem,
zachowywałamsięprzezcałydzieńnormalnie,jakdomatorka,pracowitakapitalistka,ale
nigdy,
jakdziwaczka.Dopierowieczorem,kiedyznalazłamsięwsypialni,kiedyzasunęłam
żaluzjei
upewniłamsię,żewszystkiedrzwisądobrzezamknięte,rozpoczynałasięseriamoich
dziwactw,
którychjednakniktniebyłświadkiem.
Wówczasotwierałamstalowąkasę,wyjmowałamdrżącymirękamijedenklejnotpo
drugim,
stroiłamsięwnieiprzeglądałamwolbrzymimlustrze,awidokatłasowychpereł,
pieszczących
mojąbiałąskórę,widokbrylantów,rzucającychsnopyolśniewającychiskierwblaskach
silnych
żarówek,napawałmnieekstatycznąrozkoszą.
‒Słowem,mojaCissyzdziwaczałatrochę.
‒AchRebeko!Nietrochę,leczzupełnie!BrylantyiChińczycy‒tobyłydwabiegunydla
mnie.Bezpierwszychniewyobrażałamsobieżycia,drugichnienawidziłamzcałejduszy,
brzydziłamsięnimiiczułamfizycznąodrazędowszystkiego,cochińskie.
‒Dlategonietrzymałaśżółtejsłużby.
‒Pozajednymwyjątkiem.Byłnimszofer.Nazwiskajużniepamiętam,wiemtylko,że
wołałamgo:Czang.NiewidziałamnigdyChińczyka,któregowedługnaszychpojęć
możnaby
nazwaćjużnieprzystojnym,alechoćbymożliwym,niebrzydkim.LeczCzangbył
wcieleniem
brzydoty,potworem,naktóregoniemożnabyłospojrzećbezgrymasuodrazy.Tobył
potwór!
Mały,krępy,silny,okabłąkowatychnogach,orękachdługich,jakumałpy;gębęmiał
szeroką,
równocześniezaśprzeraźliwiechudą,skutkiemczegobrudnocytrynowaskórawydawała
siębyć
napiętąnaczaszce,wydawałasiępękaćpodnaporemsilniewystającychkości
policzkowych.
Dodajdotegoskośne,pozbawionerzęsoczy,spłaszczonynos,naznaczonypodłużną
blizną
podbródek,zepsutezębyiwymokłewiechyspadającychpionowowąsów,abędziesz
miałaobraz
Czanga,ztymzastrzeżeniem,żeoryginałbyłznaczniegorszyodwytworutwej
wyobraźni.
‒Brrr
‒wzdrygnęłasięMrs.Langdon.
‒Czemuwięcniewydaliłaśtegopotwora?
‒Czemugoniewydaliłam?Samasięnieraznadtymzastanawiałamidoszłamdo
przekonania,żewidaćprzeznaczenietakchciało.BoCzangodegrałwybitnąrolęwmym
życiu,
dokonałniejakoprzełomui,gdybymgobyłazwolniłazesłużbyzarazwpoczątkach,
siedziałabymdotychczaswSzanghajujakoMrs.Hedge,bogatamizantropka,aw
rzeczywistości
zwariowanadziwaczka,którazrezygnowałazwszelkichuciechżycianarzeczjednej
głupiej
pasji.Czangbyłumniezatrudnionywcharakterzeszoferaprzezrokzgórąi,mówiąc
bezstronnie,niemiałamnigdy,aprawdopodobnieniebędęjużmiałataknadzwyczajnego
mechanika,jakon.
‒Ach,więcdlategogotrzymałaś.
‒Dlategogotolerowałam,aletrzymałamgogłówniepoto,bymócnanimwyładować
chociażbyczęśćswejnienawistnejpogardydlaChińczyków.Pomiatałamnim,
traktowałamgo
gorzej,niżparszywegopsa,pastwiłamsięnadnim.Opowiemcijedenepizod.Wysiadłszy
pewnegorazuzauta,zapomniałamulubionejparasolki.Czangwbiegłzamnądohallu,
wołając:
„Ladyzostawićto,ladyzapomnieć”.Zmierzyłamgomrożącemspojrzeniem:„Jakim
prawem
ośmieliłeśsięwejśćtutaj?Dlaczegogoniezatrzymałaś?”
‒zwróciłamsiędopokojówki:„Czy
niemówiłamcidziesięćrazy,żetympsomchińskimniewolnoprzekroczyćprogumego
domu?
Zakaręsamawyszorujeszcałyhall,aztąparasolkąwogień!”Wskośnychoczach
szofera
zamigotałyniesamowiteblaski,comnieucieszyłowięcej,niżnabycienowegoklejnotu.
„Odczuł
policzek”,pomyślałamzsatysfakcją,akiedypokojówkazapytałanieśmiało,czyniemoże
parasolkizatrzymaćdlasiebie,skorojajejjużniechcęnosić,dodałam:„Nie!Maszją
spalić,
rozkazujęci.Jesteśbiałądziewczynąiniewolnocikalaćdłoniużywaniemprzedmiotu,
którego
dotknęłażółtałapa.Aty,cytrynowypsie,preczstądalbodzisiajstraciszposadę!”Ach,
czegóżja
niewymyśliłam,abygoponiżyć,podeptać,zmiażdżyć.
Musiałnocowaćnamieście,niewolnomubyłowejśćnawetdooficyn,zajętychprzez
służbę,
miałnakrycie,swojetalerze,naktórychdostawałjeśćw..garażu,niewolnomubyło
czyścić
samochoduinaczej,jakwrękawiczkach,imiałsurowozapowiedziane,żewyleci
natychmiast,
jeśligoktośzastanieprzywoziezgołymirękami.„Cóż,tymyślisz,żejabymusiadłana
poduszkach,którychdotknęłytwojełapy,tywstrętnypotworze?”
‒powiedziałammuprzycałej
służbie,choćdomyślałsięzpewnościąpowodówtegozarządzenia.
‒No,no…Nieprzypuszczałamnigdy,żetypotrafiszbyćtakazacięta‒zdziwiłasięMrs.
Langdon.
‒Och,Rebeko.To,cociopowiadam,toledwiekropelkawodywoceanie.Janieraz
całymi
godzinamiobmyślałamdlaniegonowezniewagi.
‒Aon?Jakontoprzyjmował?
‒Napozórzpokorąobitegopsa.Milczał,schylałgłowę,spełniałposłuszniekażdyrozkaz
i
tylkodziwnebłyskiwoczachświadczyły,żewjegosercuwrzebuntidzikażądza
odwetu.Lecz
terazpozostawmyCzangaiprzejedźmydoinnychosób.Jedynymczłowiekiem,który
mnie
odwiedzał,coprawda,dośćrzadko,byłrejentTimberworth.
‒Staryznajomy‒szepnąłemiporazpierwszyodkilkutygodniprzypomniałemsobie
sprawęowych100000dolarów,zapisanychmiprzezLottę.Timberworthpowinienjuż
byłcoś
napisaćwtejmaterii.
‒Tenpoczciwyprzyjaciel‒ciągnęłaCecily‒nieomieszkałskorzystaćzkażdej
sposobności,abymniezniechęcićdopustelniczegożycia,jakieprowadziłam.Pewnego
popołudniaprzyszedłdomniezpropozycją,bymodwiedziłaSmoota.„Przyjechaładoń
jego
siostrzenica,MissLottaNardewitzzBerlina,ijejnarzeczony,bywająunichtakżedr
Thevetz
wnuczkąoraz,lastnotleast,jawewłasnejosobie.„Rozerwiesiępani,drogaMrs.
Hedge”,
mówiłizdołałmniewkońcuprzekonać.PoszłamznimipoznałamtamAndrzeja,który
był
właśnieowymnarzeczonymLotty,alejeślisądzisz,żezrobiłnamniejakieśwrażenie,że
mogła
mi
choćbyprzezmomentpowstaćtakamyślwgłowie,iżzapółrokugopoślubię,tosię
mylisz,
Rebeko.Powiedziałamcijużraz,żenajprzystojniejszynawetmężczyznabył,dlamnie
wówczas
czymśpośrednimpomiędzyładnymbrylantemaChińczykiem,toznaczytermometr
moichuczuć
wskazywałobojętnezero.Znaczniewiększąsympatiępoczułamdojegonarzeczonej.
Ach,trudno
byłozaisteniepolubićtejdziewczynyodpierwszegowejrzenia.Najlepszym
sprawdzianem,jak
zdołałamnieoczarować,niechbędzieto,żekiedymniezaprosiłanawielkibal,którymiał
się
niebawemodbyćwsalonachpałacuSmoota,przystałambezwahania.Przyrzekłamwziąć
udział
wtejzabawie,ja,któraodszeregulatnieopuszczałamdomuwieczornąporą.
‒Więcprzecieżzdecydowałaśsiępozostawićsweskarbybezopiekiprzezjednąnoc?
‒Pogodziłamjednozdrugim.Pojechałamnaówbal,zabierajączsobąswojeperłyi
brylanty.
‒Jakto?Wszystkie?!
‒Tylkobardziejwartościowe.Wyglądałam,byćmoże,jakwystawaujubilera,aletomnie
najmniejobchodziło.Niezależałomiprzecieżnatym,bysięjakiemuśmężczyźnie
spodobać.A
terazuważaj,bo,zaznajomiwszycięzgłównymibohateramimojegodramatu,przejdędo
samych
wypadków,któremogłysiędlamniezakończyćnadertragicznie,azrządzeniemlosów
zapoczątkowałynowąeręmojegożycia.
KrzesłoMrs.Langdonjęknęłożałośnie;podobnyodgłoswydająskrzypiącefotele
widowniw
starymteatrze,kiedynasceniezdradzonymążłapieżonęinflagrantizkochankiem,a
żądna
silnychwrażeńpublicznośćpochylasięnaprzód,byniestracićanisylaby,ani
najdrobniejszego
gestuzgryaktorów.
‒BalmaskowyuTimotheusaSmootapozostawiłminiezatartewspomnienianacałeżycie
i
niewątpię,żenietylkomnie.Zabawawrzaławnajlepsze,kiedynaglezgasływszystkie
światła.
Podochocenigościesądziliwpierwszejchwili,żejesttoniespodzianka,objętawesołym
programem,toteżwewszystkichsalach
zaczęłyrozbrzmiewaćśmiechy,brawa,okrzykiiodgłosyrzeczywistychisymulowanych
całusów.Bardziejobłudnioburzalisięnatenfigiel,żądając,abynatychmiastwłączyć,ale
te
protestyznikływogólnejwrzawie
‒„Jeszcze,jeszcze!”
‒wołaławiększość.Szampańskinastrój
wciemnościachtrwałjużkilkaminut,kiedyktośzawołałgłośno,żenastąpiłokrótkie
spięcie.
„Doogrodu!”‒huknąłwodzirej‒„Niechtymczasemnaprawiąprzewody”.Przy
dźwiękach
orkiestrywysypaliśmysiędoparkucałązgrają,gdzierozweselonamłodzieżzaczęła
zrywaći
gasićporozwieszanenadrzewachlampiony.Ktośchciałzaimprowizowaćmowę.Nastała
ciszai
nagleprysłcałynastrój.Posłyszeliśmybowiemdalekieechawściekłejkanonady,apotem
odgłosypojedynczychdetonacjiiwystrzałówkarabinowych.„TowdzielnicySza-Pei”‒
obwieściłktośdrżącymgłosem.Zrozumieliśmyodrazugrozęsytuacji.Kiedyw
odległości50
kilometrówtoczyłasięzażartawalkaoposiadanieSzanghaju,agenciKantonuwywołali
zamieszkiwmieście,rzucilibombynaelektrownię,gotującstanowczycioswplecy
cofającejsię
izdezorganizowanejarmiiSzang-Tsu-Szanga.
‒TejnocypadłNankin?
‒Nie,Rebeko.Tonastąpiłopóźniej.Kiedyśmytakstali,słuchającześciśniętymisercami
odgłosówtoczącychsięwalkulicznych,zaproponowałktośabypodejśćwstronęulicy,w
nadziei,żetambędziemożnasięczegośprędzejdowiedzieć.Ruszyliśmy.Droganasza
wiodła
obokdziedzińcapałacuSmootagdzieczekałynaszesamochody.Bialiszoferzyspali
przeważnie
lubgraliwkarty,leczżółci…tepsyprzeklętewybuchnęłyszyderczymśmiechemna
widok
naszychgrobowychmin,ajedenznichośmieliłsięwarknąćpoangielsku:„Niedługo
będzie
wamtujeszczecieplej”.‒Zadrżałam,poznawszygłosmojegoszofera.Tejnocy
postanowiłam
wyjechaćzSzanghajunastałeitowjaknajkrótszymczasie.
ZarazprzedpołudniempojechałamdoTimberwortha.Podpisałampełnomocnictwo,
upoważniającegodozlikwidowania
wszystkichmoichtamtejszychinteresów.Próbowałmnieodwieśćodzamiaru
sprzedawaniajeśli
jużniewilli,toprzynajmniejdobrzeprosperującychprzedsiębiorstw,twierdząc,iżgenerał
DuncanporadzisobiezKantończykamiipowrócądawne,dobreczasy,leczuparłamsięi
postawiłamnaswoim.Zaczęłysięgorączkoweprzygotowaniadowyjazdu,któregotermin
już
ustaliłam.AleprzedtemchciałamzałatwićswojeporachunkizCzangiem.Pewnegodnia
zaszłam
dogarażusama,abyniemiećświadków.Wyjęłamztorebkizwitekprzygotowanych
poprzednio
banknotówirzuciłamjeCzangowipodnogi,mówiąc:„Otopensjazadwamiesiące.
Wyrzucam
cię,azatepogróżki,któreśsięośmieliłwypowiedziećtam,wparkuMr.Smoota,
dostaniesz
osobnąnagrodę”.Ikiedysięschylił,bypozbieraćrozrzuconepieniądze,uderzyłamgo
dwukrotnieszpicrutąprzeztwarz.
Zrobiłtakiruch,jakgdybysięchciałrzucićnamnie.Odstąpiłamprzezorniekrokwstecz,
wyciągnęłambrowningiwymierzyłammuprostowłeb.„Precz,żółtypotworze!Jeśliw
ciągu
minutynieznajdzieszsięnaulicy,pociągnęzacyngiel”.Zahipnotyzowanywidokiem
złowrogiej
lufymegorewolweru,cofałsiękrokzakrokiemwstronębramy,ajegospojrzeniazionęły
nieludzkąnienawiścią.„TyjeszczeCzangapoznać”
‒krzyknąłjużzulicyiznikłmizoczu.
‒Nazawsze?
‒Nie.Wykonałswągroźbę.
‒Boże!‒zawołałaMrs.Langdonzprzejęciemikrzesłojejskrzypnęłoznowu,aletym
razemznaczniemocniej.
‒Wprzeddzieńodjazdunapracowałamsię,jaknigdy.Osobiściedopilnowałampakowania
kufrów,odbyłamkilkugodzinnąkonferencjęzTimberworthem,pożegnałamsięz
kierownikami
moichprzedsiębiorstw,samaukładałamwspecjalnychwalizeczkachswojecennezbiory
biżuterii
ijużniepamiętam,cojeszczerobiłam,dość,żebrakłomiczasunazłożenie
nieodzownychwizyt
pożegnalnych.Skutektegoprzepracowaniabyłtaki,że,przybywszywieczoremdoswojej
sypialni,
zapomniałamozwykłejostrożności.
Pozamykałamwprawdziewszystkiedrzwi,niewyłączającbalkonowych,leczjednookno
pozostałootwarte.Niemyśl,żewówczesnychwarunkachpotrafiłabymzasnąćprzy
otwartym
oknie.Udającsięnaspoczynek,byłabymjezamknęłaniewątpliwie,alewtedyniemiałam
jeszczeczasunaspanie,azresztąniezamierzałampowtarzaćzwykłychdziwactwz
przymierzaniemklejnotówprzedlustrem.Biżuteriabyłajużspakowana,awalizeczki
znajdowały
sięwpancernejkasiezwyjątkiemdwóchwiększych,któremusiałamzbrakumiejsca
pozostawić
napodłodze,obokkufrówpodróżnych.Niemogęwięczbytniosięwinić,żetojednookno
pozostawiłamotwarte,zwłaszcza,żewieczórbyłniesłychanieparny.
‒Jużczuję,żenastąpicośstrasznego
‒domyślałasiępaniRebeka.
‒Zarazusłyszysz.Stanąwszywsypialni,podeszłamprzedewszystkimdotelefonu.
ZadzwoniłamdodomuSmoota.Onsambyłwprawdzienieobecny,leczjegonie
potrzebowałam
doszczęścia.Chodziłomiodrobnostkę,mianowicieopożyczenielimuzyny,któraby
mnierazem
znajcenniejszymiwalizkamiprzewiozładoportu.Niechciałambraćtaksówki,bonie
lubię
jeździćwehikułami,wktórychrozwalałysięmożeprzedkilkuminutamijakiepodejrzane
indywidua;pozatymobawiałamsię,żemicośzginieprzywynoszeniudoautalubprzy
wnoszeniurzeczynaokręt.No,krótkomówiąc,wolałamjechaćwspaniałąlimuzyną
prywatną,
niżrozklekotanątaksówką.
‒Miałaśprzecieżwłasneauto
‒wtrąciłaprzyjaciółka.
‒Właśnie,żegojużniemiałam.Wtendzień,wktórymwyrzuciłamCzanga,znalazłsię
kupiecnamójsamochód.
‒Ach,tak.
‒Tak.DotelefonupodszedłAndrzej.Wyłuszczyłammumojąprośbę,nadmieniłam,że
przy
tejsposobnościzłożęimpożegnalnąwizytę,zapytałam,czywpodróżpoślubnąwyjadądo
Stanów,inagleurwałam,przerażona,wstrząśniętadogłębi.Cośzachrobotałonabalkonie,
apo
podłodzeprzemknąłcień,rzucony
przezkogoś,ktoprześlizgnąłsiępomiędzyźródłemświatła,którymbyłapotężnalatarnia
łukowa
naulicy,akońcemjasnejsmugi.Jeślisięuwzględniwysokośćlampy,właścicielcienia
musiałsię
znajdowaćchybanadrzewielub…nabalkonie!Uświadomiwszytosobie,naprzód
zdrętwiałam,a
potem,odłożywszysłuchawkę,rzuciłamsięwstronęsprężyny,którejlekkienaciśnięcie
wystarczyło,byżaluzjazjechałanadółizabarykadowałajedynewejściedomejforteczki.
Lecz
spóźniłamsięotrzysekundy.Jakiśkrępydrabprzesadziłparapetoknazmałpią
zręcznościąi
zagrodziłmidrogę.Spojrzałam,zesztywniałam,stałamsiękamiennymposągiem.Przede
mną
stałCzang…
‒Boże!
Mrs.Langdonkrzyknęłaztakimprzejęciem,jakgdybyonasamaprzeżywaławłaśnietę
strasznąchwilę.
‒Przedemnąstałmójwyrzuconyszofer‒powtórzyłaCecily.‒Niemogłamznieśćjego
wzroku.Spuściłamoczynamomentiwzrokmójpadłnaczarnyguziczek,którego
naciśnięcie
mogłomnieprzedchwiląjeszczeuratować.Teraznieruszałamsięzmiejscaaninie
wołałamo
pomoc,wiedząc,żenicprzeztonieosiągnę,aprzeciwnie,rozzłoszczędrabaiprzyśpieszę
swój
koniec.Należałoraczejuśpićjegopodejrzliwość,zagadaćgojakoś,przysunąćsiębliżejw
stronę
łóżka,wyrwaćrewolwerspodpoduszkiiwtedypogadaćzniminaczej.Alezaledwiesię
cofnęłam
opółkroku,Czangruszyłdoataku.Mójchytryplanobronyrunąłwgruzy.Musiałam
walczyći
wołaćoratunek.„Precz,żółtypsie!”krzyknęłam,leczwtymmomenciechwyciłmnieza
gardłoi
pchnąłkorpusemztakąsiłą,żeupadłamnastojąceobokkrzesło,złamałamjeizwaliłam
sięna
kolanatużpodścianą.‒„TerazCzangpogadaćztobą,białasuko!”‒zasyczał.Moja
głowa
uderzyłakilkakrotniewmur.Naglerozległsięszczękspadającejżaluzji.Pomimocałej
grozy
sytuacjizaciekawiłomnietoiwnetrozwiązałamzagadkę.Uderzająctyłemgłowyo
ścianę,
natrafiłamnaguziczekmechanizmu.Takwięcżaluzjaspadładopieroteraz,odbierającmi
ostatniądeskęratunku,gdyżobecnieniemogłam
jużliczyćnato,żemojewołanieusłyszyjakiśprzechodzień.
‒Asłużba?
‒Służba,drogaRebeko,mieszkaławoficynachwilliibyłazajętapakowaniemswoich
rzeczy.Niktzatemniemógłmnieusłyszeć,oczymCzangwiedziałwidocznie,obeznany
z
rozkłademmieszkania.Łoskotspadającejżaluzjiprzeraziłgotrochę,aletylkonakrótko.
Zrozumiałnatychmiast,żewypadektenpogorszyłwyłączniemojepołożenie,niejego.
Obalił
mnienawznak,wtłoczyłmiwustajakiśbrudnyknebelizacząłzdzieraćzemniesuknię.
Nie
śpieszyłsięwcale,wiedząc,żemuniktnieprzeszkodzi.Darłmaterięwąskimipaskami,
rozkoszującsięszelestem,prutegojedwabiuisycącsięswązemstą.Przyciszonymgłosem
wypominałmidoznanezniewagi.Pamiętałjewszystkieznajdrobniejszymiszczegółami.
‒„Ty
spalićparasol,tysiębrzydzić,żemojarękagodotykać,ateraztymibyćżona!”
‒syczałmiw
ucho.Niezostawiłnamnieanibielizny,anipończochnawet;wszystkopodarłwdrobne
strzępy.
Przygwożdżonadoczerwonegodywanu,wyczerpanabeznadziejnąwalką,bezbronna,
zdanana
jegołaskęiniełaskę,musiałamznosićjegochamskiepieszczoty.Jegoszorstkie,
niekształtne
dłonie,którychbymprzedtemniedotknęłazażadneskarby,błądziłyterazpocałymmoim
ciele,
jegoprzeraźliwiedługie,prawdziwiechińskiepaznokciedrapałymojąskórędokrwi,jego
suche,
spieczoneusta,cuchnącespróchniałymizębami,całowałymniepooczach,policzkach,po
szyi.
Odórpotu,benzyny,oliwy,tłuszczów,wstrętnyzapachnigdyniekąpanegociała,woń
próchnai
najgorszegogatunkutytoniu,wszystkoto,razemzmieszane,tworzyłojakiśohydny,
smrodliwy
konglomeratszatańskichperfum,którewdzierałysięprzeznozdrzaażdomózgu,
odbierającmi
resztkiprzytomnościumysłu.Knebelniedusiłmniewprawdzie,leczuniemożliwiał
wydanie
okrzyku,utrudniałoddech,aprzeztozmuszałmniedooddychaniawyłącznienosem,do
wciąganiawsiebietychzapachów,wywołującychnudności.
‒Straszne!…Straszne!…
‒Straszne,drogaprzyjaciółkoi…cudowne,niezrównane!
‒Cudowne,Cissy?Żartujeszchyba!
‒Bynajmniej.Spróbujsięwczućwmojepołożenie,azrozumiesz.Czypadłaśkiedyw
życiu
ofiarągwałtu?
‒Nie.Nigdy.Tojestwłaściwieraz…Broniłamsię,opierałam,ale…taktylko!
‒Więcgrałaśkomedię…Tolichaimitacjaprawdziwegogwałtu.Wierzajmi,Rebeko,
że…
‒Cicho!Cośstuknęło
‒wtrąciłaMrs.Langdon.
Wstrzymałemnachwilęoddech.Niebyłempewny,czyperwersyjnepoglądyCecily
wywołały
umniejakiśodruch,nieostrożnywmejsytuacji,czyteżinnebyłoźródłoszelestu,który
obie
godnesiebieprzyjaciółkizmusiłdozamilknięciainiespokojnegonadsłuchiwania.
Gdzieśtrzasnęłydrzwi,azakilkasekundzastukaływpalarniciężkiekroki.
‒Kawęniosą
‒mruknęłamojażona.
‒Ataksięprzestraszyłam…
‒Przestraszyłaśsię?Czego?
‒Podwpływemtwegoopowiadaniawydałomisięnagle,żetojajestemtobą,ówczesną
Mrs.Hedge,iżetrzasnęłookno,przezktórezachwilęukażesiętenobrzydliwyCzang.
‒No,no,bujnafantazja‒pochwaliłaCecilyidodałażartobliwie:‒Mogłabyśdostarczać
pomysłówAndrzejowi.
‒Uprzejmiedziękuję,aleobejdziesię‒szepnąłemwmejkryjówce.JaiMrs.Langdon!
Ładnaspółkaliteracka!Anisłowa!
Znowuzabrzmiałgłosmejżony.
‒Bobwrolilokaja?Odkiedyto?
‒Mr.Dampierkazać,Bobsłuchać‒padłaodpowiedź,wyrzeczonaniskim,basowym
głosem.
‒Tuwypijemy?
‒Tu,Cissy..Ach,przerwanonamwnajciekawszymmomencie.
Mającprzedsobąpotężnąszafę,którazasłaniałamiwidokna
biurko,uprzyjemniałemsobieczasodgadywaniem,cosiędziejeobecniewmejpracowni.
‒
„Terazpostawiłtacęnakrześleirozkładaserwetę,terazwziąłfiliżankę,terazodkorkował
butelkę
zlikierem”‒bawiłemsięwzgadywanego,orientującsięwedługszmerów,dźwięków
porcelany
itympodobnychodgłosów.Wreszciekrokilokajazadudniłynaodkrytejprzestrzeni
pomiędzy
dywanami.„Odszedł”
‒pomyślałem,atrafnośćmegosądupotwierdziłyzdaniaobuprzyjaciółek,
którychjęzykijużsnadźdostatecznieprzeztenczasodpoczęły.
‒Cóżtozaatleta!Wspaniałytypzdrowiaisiłyfizycznej.Wiesz,Cissy,cocipowiem?
‒Wiem.Żetakiegokochankajeszczeniemiałaś.
‒Zgadłaś.Ach,żebytobyłniezwykłylokaj,aleczłowiekznaszejsfery..
‒westchnęłaz
głębokościserca.
‒Awiesz,cojaciterazpowiem?
‒No?
‒Że,gdybytakktośsłyszałnasządzisiejsząrozmowę,toodsądziłbynasodczci.„Takie
zepsucie,takazgniliznamoralna”,pomyślałby.
‒Imiałbyświętąrację
‒dodałemwmyśli.
‒Atymczasem‒ciągnęłaCecily‒niejesteśmyanitrochęgorszeodinnychkobietz
towarzystwa,tylkomniejobłudne.
‒Tak,tak…Alenaszczęściejesteśmysame.
‒Niezupełnie
‒pomyślałemzhumorem.
Odczasudoczasuzadzwoniłnożykodowoców,zadźwięczałafiliżaneczkai
rozbrzmiewały
podobneodgłosy,świadczące,żeprzyjaciółkiposilająsięwmilczeniuprzeddalszą
pogawędką.
Byłbymnieszczery,gdybymtwierdził,żeimnieślinkadoustnieszła,zwłaszcza,gdy
rozległo
sięcharakterystycznepstryknięciezapalniczki,anozdrzapochwyciływońdymuz
dobrego
papierosa.Niestety,byłemdlatychpańnieobecnyiniemogłemsobiepozwolićnatę
przyjemność.
‒Ateraz
‒przemówiłapierwszaMrs.Langdon
‒opowiedzmidalszyciągtwejprzygody.
‒Skończyłam,zdajemisię…
‒Właśnie,żenieskończyłaś.Zaczęłaśdopieroopowiadać,jakCzangcię…usiłował
zniewolić.
‒Jaktousiłował?Tostałosięfaktemdokonanym‒zaśmiałasięCecily,itencyniczny
śmiechwżarłmisięwpamięćnazawsze,kopiącpomiędzynaminieprzebytąprzepaść.
‒Ach,tak.Tomusiałobyćstraszne.
‒Mówiłamcijuż,żebyłozarównostraszne,jakprzyjemne.Bopomyśl:ja,któranim
gardziłam,pomiatałam,ja,którauważałamgozacoświelegorszegoodparszywegopsa,
czy
kota,ja,któraspaliłamulubionąparasolkę,brzydzącsięjejdotknąć,ponieważjegodłoń
niosłają
przezchwilę,musiałambyćjegoniewolnicą.Niezamykałampowiek.Przeciwnie,szeroko
rozwartymioczamipatrzyłamzbliskawjegoszpetnątwarz,wyobrażającsobie,żeto
szatan,
demonzłaibrzydoty,duchciemności,któryprzyszedłwziąćodwetzanieskładaniemu
powinnychofiar.Wiedziałam,żeulegamprzemocy,żejestemzupełniebezsilna,leczta
świadomośćwłasnejbezsilności,słabości,niemocy,stanowiłanajwiększyurok.Tobył
pierwszy
czynnik.Adalej,niezapominaj,drogaprzyjaciółko,iżpomiędzywielkimbólema
ekstatyczną
rozkosząniemaprawieżadnejgranicy;jednorodzidrugieinawzajem.ZemstaCzanga
zadałami
strasznyból,niewznaczeniufizycznymoczywiście,bozewnętrzneprzejawyjego
brutalności
byłyniczymwobeccierpieńmejdumy.Pomyśl:ja,córkawładczejbiałejrasy,niewolnicą
Chińczyka,megodawnegosługi,mejofiary,naktórąwyładowywałamcałąswą
nienawiść,całą
pogardędojegoprzeklętejrasy!Mojanienawiśćdoniegodoszławowejchwilidotak
anormalnychwyżyn,żeiskutektegonapięciamusiałbyćanormalny,musiałzrodzićcoś
biegunowoprzeciwnego.Izrodził…pożądanie.
‒Pożądanie?!Tegojużnierozumiem.
‒Aprzecieżtotakieproste.Wystarczysobiewyobrazićskalęuczućniewpostaci
termometru,leczpokojowegobarometru.Tam,gdziemasznapisane:burza,napisz:
nienawiść,
potempójdą
kolejno:uraza,niechęć,antypatia,chłodnaobojętność,średniaobojętność,sympatia,duża
sympatia,przyjaźń,wreszciemiłość,którąjachętniejnazywampożądaniem.Pożądanie
graniczy
bezpośrednioznienawiściąiwnormalnychwarunkachmusiigiełkaprzebiecwszystkiete
środkowestopnie,zanimzjednejostatecznościdotrzedodrugiej;leczwanormalnych
obiera
krótsządrogę.Brzmitomożeparadoksalnie,ależycieskładasięzparadoksów.Śmiertelni
wrogowiepozostanąnajczęściejwrogamidozgonu,leczprędzejstanąsięwwyjątkowym
wypadkuprzyjaciółmi,niżludźmi,sobienawzajemobojętnymi.Dlaczego?Boigiełka
wolała
obraćkrótsządrogęiprzebiecdwieskale,niżpołowętarczy.
‒MówoCzangu
‒ziewnęłaMrs.Langdon.
‒Nielubięabstrakcji.
‒Jakwolisz…Otóżprzedstawiłamcidrugizkoleiczynnik,atrzecimbyłotozapewne,że
napadCzangaprzerwałdługiletargmejzmysłowości.Wpierwszychlatachmego
wdowieństwa
bawiłamsiętrochę,leczpóźniej,opętanaprzezmaniękolekcjonerską,zerwałamzupełnie
kontakt
zeświatem,jakcitojużopowiadałam.Całelataniezaznałammęskiejpieszczoty,
odwykłamod
niej,awszelkieawanturkimiłosnebyłydlamniewówczasmglistym,bardzoodległym
wspomnieniem.Byłtoletarg,któryCzangprzerwał,abywywrzećzemstę,wjego
mniemaniu
najgorszą,nieprzypuszczając,żewyrządziłminieocenionąprzysługę,żeobudziłna
powrót
kobietęizwróciłjąświatu,odktóregosięodgrodziładziękiswejnierozumnejpasji.
‒Tojużprędzejrozumiem.
‒Wtakimrazieniezdziwicięmójodruch.Bo,czującwpewnymmomencie,żejedną
dłoń
mamwolną,wyrwałamzustknebeli…wpiłamsięustamiwjegosuchewargi,a
ramieniem
przygarnęłamgodosiebiezcałejsiły.Niestety,zostałamzrozumianajaknajgorzej
‒«Ty,biała
suka,Czanganieoszukać!”
‒wrzasnął,uwalniającsiębrutalniezmychobjęć.Naglezamarłamz
przerażenia,zapomniałam,żemamwolneustaimogękrzyczeć.
WrękuChińczykazabłysnąłnóż.Och!Rebeko!Widoktegonoża,tychżółtych,brudnych
palców
zakończonychtrupiosinymipaznokciamifantastycznejdługości,pozostaniemiwpamięci
do
śmierci.Skądznalazłamsiłę,byunieśćgłowęipatrzeć,jaknapiętaskóranadmojąpiersią
pęka
podnaciskiemspiczastegoostrza,tegoniewiem.Zemdlałamnawidokkrwiizbólu,a
potemból
zbudziłmnieznówzomdlenia.Wmózgułopotałajednamyśl:
‒„Tośmierć!”Apotemstraciłam
czucienadługo.Kiedyznowuotworzyłamoczy,leżałamwbiałym,ślicznympokoju
szpitala.
‒AwięcCzangniechciałcięzabić…
‒Byćmoże,żeniechciał,żeuważałtakązemstęzabardziejwyrafinowaną,jeśliprzyjdę
do
siebieibędęrozpamiętywałatewypadki.Alepolicjabyłainnegozdania.
‒Mianowicie?
‒ŻeCzangsądził,iżmniezabił,aspłoszonyprzeznadbiegającychpolicjantów,niemiał
już
czasu„dokończyć”swejofiary.Abyśzrozumiała,jakpolicjamogłazjawićsiętakszybko
na
miejscuwypadku,muszęsięniecocofnąćwmymopowiadaniu.OcaliłmnieAndrzej.Bo,
gdyby
mnieCzangnawetniechciałdobijać,toumarłabymzpewnościązupływukrwi.Pięćran
tocoś
znaczy.
‒Pięćran?Abliznypozostały?
‒spytałatamtanieufnie.
‒Patrz!‒brzmiaładumnaodpowiedźimusiałjejtowarzyszyćwspaniałygest,którego
jednakniemogłemujrzeć…
OględzinypięciubliznorazzastosowanedookolicznościokrzykiMrs.Langdonzabrały
kilka
minutczasu,poczymCecilypodjęławątekswejopowieści:
‒Andrzejmnieocalił,Rebeko.Pamiętaszzapewne,żenapadCzangazaskoczyłmniew
trakcierozmowytelefonicznejzmoimobecnymmężem.Odłożywszysłuchawkę,
pobiegłamdo
okna,chcącjezasłonićżaluzją,leczspóźniłamsię,niestety,czy..naszczęście,jeśliwziąć
pod
uwagędalszenastępstwategofaktu.OtóżAndrzejzachowałsiębardzorozsądnie.Inny
byłby
dzwoniłnapocztę,byłbysiędenerwowałnaBoguduchawinnetelefonistki
zarzekomeprzerwaniepołączenialeczon…słuchałuważnie.Usłyszałmójokrzyk:
„Precz,żółty
psie”,słyszałłoskotspadającejżaluzji,odgłosybezgłośnejwalki(wszakżeniemogłam
krzyknąć
porazdrugi,mającściśniętegardło),pochwyciłnawetdelikatnyszelestdartegowstrzępy
jedwabiu,jakmipóźniejopowiadałwszpitalu.Zrozumiałodrazu,żezaszłocoś
niezwykłego,że
napadniętomniewmieszkaniu,aujrzawszypodczaspamiętnegoprzyjęciauSmootamoją
bezcennąbiżuterię,osądził,żetonapadrabunkowy.Zatelefonowałnatychmiastdopolicji
i,nie
poprzestającnatym,pośpieszyłmiautemwrazcałymtowarzystwemnapomoc.Dzięki
temuw
niespełnapółgodzinypowypadku,wkażdymraziewbardzokrótkimczasie,przybyła
odsiecz.
Policjanciotoczyliwillęiogród,amójdzielnyAndrzejrazemzdwomaagentami
wyłamałdrzwi
domegobuduaruitamtędywtargnąłdosypialni.Czangzginąłodkulipolicjanta.
‒Zginął?
‒Tak.Wzaciśniętej,skrwawionejdłonitrzymałkurczowojednązmychbrylantowych
kolii.
‒Ukradłkolię?Fe…Zmścicielazłodziej!Ordynarnyzłodziej!
‒Byćmoże,iżchciałupozorowaćnapadrabunkowy.Bojeślibymuchodziłotylkoo
kradzież,topocoporozpruwałwszystkiemojekufry?Wyobrażamtosobieraczejwten
sposób,
że,chcącsfingowaćnapadrabunkowydlazmyleniapolicji,zacząłprućnożemjedną
walizępo
drugiej,anatknąwszysięnawalizeczkęzbiżuterią,nieomieszkałskorzystaćze
sposobności.
‒Tomożliwe.Noicodalej?
‒AndrzejprzywiózłzsobądoktoraTheveta,którypierwszyopatrzyłmojerany,na
szczęście
niegłębokieiniegroźne.Podtroskliwąopiekąlekarskąprzychodziłamwszpitaluszybko
do
zdrowia,atymczasemzaszływypadki,któremnieiAndrzejazbliżyłydosiebie.
Timotheus
SmootzginąłbohaterskąśmierciąwNankinie.Niemniejtragicznykoniecspotkałjego
siostrzenicę.
PięknaLotta,napadniętaprzezfuriatów,którzywymordowalidozorcówzakładu
obłąkanych,
zmarłazprzestrachunaudarserca.BiednyAndrzej,złamanytymciosem,zacząłpalić
opiumw
takichilościach,żerozchorowałsiępoważnie.Lekarzepolecilimunatychmiastopuścić
Szanghaj,gdziewszystkoprzypominałomujegozłotowłosądziewczynę,aponieważja
opuściłamwłaśnieszpitaliwyjeżdżałamdoStanów,oddanomigopodopiekę.
‒PoczymprzywiozłaśgodoHedgeville…Aha!
‒Tak.Przyszedłszydosiebiepoowychstrasznychprzejściach,zabrałsięmójAndrzejdo
pisania,wykończył„NiebieskiWulkan”irozpocząłnowąpowieść,którejakcjarozgrywa
sięna
tletegorocznegowylewuMissisipi.Abymócwiernieopisaćprzeżyciaswoichbohaterów,
udał
siędoAleksandrii,potemdoKinsley,którątofarmępowódź,jakwieszzapewne,
zrównałaz
ziemią;przytejsposobnościnabawiłsięfebry,wreszciewyjechałdoNowegoOrleanu,
gdziew
jakiejśspeluncewywołałbajecznąawanturę,dałsięaresztowaćitakdalej,itakdalej…
Jeślici
jeszczedodam,że,zbierającwtensposóbwrażeniaimateriałdonowegoswojegoutworu,
narażałswojeżyciewięcej,niżzdziesięćrazy,tosamaprzyznasz,iżzawódliterackinie
jestani
takwygodny,anibezpieczny,jakbysiętomogłowydawaćlaikowi.
‒O,bardzoniebezpieczny‒zgodziłasięMrs.Langdoninaglewybuchnęłahomerycznym
śmiechem.
‒Zczegotysięwłaściwieśmiejesz?
‒spytałamojażona,ochłonąwszyzezdziwienia.
PaniRebekaspoważniałaodrazu:
‒Właściwieniepowinnamśmiaćsię,leczmiećdociebiegłębokąurazę
‒rzekła.
‒Urazę?Domnie?Oco?
‒Oto,żeniemaszdomniezaufaniaiczęstujeszmnie,jakpierwszegolepszego,
naiwnymi
bajkami.
‒Jaktobajkami?
‒zapytałaCecilydośćniepewnie.
‒Ach,mojadroga,przecieżjawiemdoskonale,żeściesięz
Andrzejempogniewali,żeonstąduciekł,żeowozajściezpolicjąwNowymOrleanienie
było
wcalekomedią,żewykupiłaśgopoprostuzwięzienia,że,wychodzączamąż,znałaśjuż
wartość
jegoliterackichutworów,no,słowem,wiemprawiewszystko,jeśliniewszystko‒
obwieściła
triumfującymgłosem.
MojezdziwieniebyłoniemniejszeodzdumieniaCecily,któraprzezkilkaminut,nie
mogła
wydobyćgłosu,adwukrotnepstryknięciezapalniczkiświadczyłowymownieojej
zdenerwowaniu.
‒Odkogomasztemałoprawdopodobnewiadomości,mojadroga?‒spytaławreszcie
oschle.
Mrs.Langdonzaczęłasięsilićnaserdeczność:
‒Cissynajdroższa!Pocotenzimnyton,szorstki,wobecnajserdeczniejszejprzyjaciółki?
Wiesz,żekochamcię,jakrodzonąsiostrę,ażegrzeszętrochęciekawością…Boże
kochany,
którażznasniąniegrzeszy?
‒Niezagadujteraz…Chcęwiedzieć,ktorozsiewaomnie…onas‒poprawiłaszybko‒
takiebajki.Shafter?
‒Aleskądże?
‒Nieon?WięcadwokatPaddock.Aha,milczysz.Dobrze,nauczęjategokauzyperdę
rozumu!
‒Iskompromitujeszsięhaniebnie,boPaddockzrobiwielkieoczy,kiedywystąpiszwobec
niegozpodobnymipretensjami.
‒Niezawracajgłowy.TychinformacjimógłcidostarczyćtylkoShafterlubPaddock.
‒Czyli,żeniesązpalcawyssane.Nie,drogaCissy.Niezaprzeczambynajmniej,iż
ciągnęłamzajęzykjednegoidrugiego,aleinformatoremwłaściwymbyłktoinny.
‒Kto?
‒Mojaprzenikliwość,Cissy.Wyciągnąwszycośniecośzobudżentelmenów,uzupełniłam
te
wiadomościzinnychźródeł,adziękiswejprzenikliwościrozwiązałamzagadkę,która
zabiłami
klinadogłowy.
‒Wolnowiedzieć,jakatozagadka?
‒Oczywiście,żewolno.Japrzedtobąniemamżadnychtajemnic,drogaprzyjaciółko.
Ową
zagadkę,dręczącąmnieodwieludni,byłopoprostuto,dlaczegoty,kobietaztakim
majątkiem,
wyszłaśzaczłowieka,który,międzynamimówiąc,niemaanicenta,którynie
przedstawia,lub
wyrażającsięściśle,nieprzedstawiałżadnejwartości,słowem,niebyłpartiądlaciebie.
Bo
przecież,oilebycichodziłoojegozaletyczystofizyczne,męskie,żetakpowiem,to
mogłaśgo
zrobićswoimkochankiem,alewiązaćsięznimnazawsze,robićofiaręzswejwolności,
swobodyitakdalejitakdalej,nie,Cissy,zanadtodobrzecięznałam,bymmogłasądzić,
żetwój
krokbyłzupełniebezinteresowny.Ekscentrycznośćtakżemaswojegranice.Tybyłaś
zwykle
dośćekscentryczna,leczwszelkietwojefantazje,kaprysy,zachciankiniewykraczały
nigdypoza
obrębgranicwyznaczonychprzezrozsądekitrzeźwewyrachowanie.Dowiedziawszysię
zatemo
przygotowaniach,nawiasemmówiąc,robionychwiściefilmowymtempie,
dowiedziawszysię
tedyoprzygotowaniachdoślubu,pomyślałamsobieodrazu:cośwtymjest,żemoja
sprytna
Cissydecydujesiępoślubićtego,wybaczmiszczerość,tegogolca,tegoniemal
wykolejeńca;coś
wtymjest,żejejtakspieszno.
‒Noiponitcedokłębka…
‒Więctaktobyło
‒wtrąciłaCecily.
‒Tak,kochanie.
‒Trzebaprzyznać,żemaszgłowęnakarku.
Znającdobrzeulubioneruchyigestymejżony,byłempewny,żemówiąctesłowa,kręciła
głowąwswójcharakterystycznysposób,jakczyniłazawsze,dziwiącsięczemuś.Ja
niestetynie
mogłemgłośnozademonstrowaćswegopodziwunadprzenikliwościąantypatycznej
plotkarki,
aniswegoniezadowoleniaztegopowodu,żemusiałembyćmimowolnymświadkiem
takiej
rozmowy.Trudno.Wpadłemszpetnieitrzebabyłocierpiećdalejwmilczeniu,choć
rozmowa
dwóchprzyjaciółekzaczynaławkraczaćwybitnienatorybardzodrażliwedla…
przymusowego
słuchacza.
ZkoleizabrałagłosMrs.RebekaLangdon:
‒Ateraz,skorowiesz,żejawszystkowiem,zechciejmnieobjaśnić,dlaczegoto
uczyniłaś.
Niepotrzebujęcięchybazapewniać,żeto,copowieszmnie,tojakbywpadłowstudnię
bezdenną.
‒Pozwolęsobiemiećgrubewątpliwościcodotego
‒pomyślałemwduchuiuśmiechnąłem
sięironicznie,posłyszawszyodpowiedźmejżony:
‒Tak,Rebeko.Wiem,żejesteśdyskretna,idlategoniezatajęprzedtobąniczego.Ale,
żebyś
mniemogłazrozumiećnależycie,muszęsięznowucofnąćdowypadkówszanghajskich.
Westchnąłemsmętnienatakiedictum.Znowuwypadkiszanghajskie!Nieprędkosię
nagadacie,jakwidzę
‒mruczałemcichuteńko,wpadającwcorazgorszyhumor.
‒Kiedyleżałamwszpitalu‒zaczęła‒ikiedypozszyciuran,zadanychmiprzezCzanga,
zaczęłamszybkopowracaćdozdrowia,jednazpielęgniarekprzyniosłamipewnego
popołudnia
wszystkiewycinkizgazet,opisująceównapad,któregopadłamofiarą.Przeczytałam
wszystko
jednymtchem,potemdrugiraz,trzeci,dziesiąty,doznającprzytymdziwnego
zadowolenia.Do
wieczoraumiałamnapamięćniemalkażdywiersz,znałamkażdesłowo,powtarzałamje
półgłosem,jakdziecko,którekujelekcjęzadanąwszkole,akiedyprzymknęłamoczy,
zwidywałymisięcałeszpalty,całetasiemcoweartykuły,którychjedynymtematembyła
moja
osoba.Nagle,czegoprzedtemnigdyniebywało,zaczęłamzazdrościćsławnym
politykom,
artystomfilmowym,czyscenicznym,generałom,tancerkom,wogóletymwszystkim,
których
nazwiskawymieniasiębardzoczęstowdziennikach.Mojemiliony,perły,brylanty
wydałymisię
wtymmomencieniczymwobecpopularnościtamtychludzi.Cóżztego,żeposiadałam
najpiękniejszeklejnotyświata,skoroniktotymniewiedział?Ogarnęłomnie
najniespodziewaniej,przemożnepragnienie,ażebyzostaćsławnąlub,wyrażającsięściśle,
popularną,byćnaustachwszystkich,spotykaćnakażdymkrokuswojenazwisko,swoją
podobiznę.
Zasypiająctegowieczora,sądziłam,żetoprzelotnykaprys,nietrwałazachcianka,zktórej
nazajutrzśmiaćsiębędęwesoło.Nocmiałambardzoniespokojną,zbudziłamsię
niezwykle
wcześnieizezdumieniemstwierdziłam,żewczorajszykaprysstałsięjużpasją,niemal
tak
potężną,jakdawnezamiłowaniedokolekcjonowanianajpiękniejszychokazówperełczy
brylantów.Poleciłamsobieprzynieśćzdomualbumzfotografiami,wybrałamnajlepsze
zdjęcia,
małotegojeszcze,kazałamprzywołaćdomejseparatkifotografaizdjąćsięwłóżku,po
czym
sporąpaczkęodbitekprzesłałamkilkuredakcjomzuprzejmymidopiskami,wktórych
domawiałamsiędelikatnieo…pamięć.Poważniejszepismaniedałyznakużycia,lecz
najpopularniejszydzienniktamtejszyprzysłałmiswegoreportera,któryzemnązrobił
wywiad.
Przyjęłammiłegogościazotwartymiramionami.Opowiedziałammuprzebiegzajścia,nic
naturalnieniewspominającotym,jakdręczyłamCzanga,aniodrastycznychszczegółach
dramatu,ugościłamgo,jaktylkomożnabyłonajlepiej,darowałammuswąmaleńką,złotą
papierośnicę„napamiątkęnaszejznajomości”ipożegnałamgowkońcuobiecującymi
spojrzeniami.
Skutekbyłnadzwyczajny.Nazajutrzranowpadłapielęgniarka,jakbomba,doseparatki,
potrząsającrozwiniętągazetą.„Niechpaniczyta,niechpaniprzeczyta”,mówiław
podnieceniu,a
ja,choćwemniewszystkokipiało,wzięłamdziennikznajobojętniejsząminą.Lecznie
wytrwałamzbytdługowtejroli.Kiedyujrzałamswojąpodobiznę,kiedyzobaczyłam
nagłówek,
wydrukowanycalowymiliterami:„WywiadzMrs.CecilyHedge,ofiarąbestialskiego
napadu
Chińczyka”,podnimzaśtasiemcowyopismejrozmowyzreporterem,który,
odwdzięczającsię
zacennypodarek,nienazywałmnieinaczej,jak„urocza”lub„czarująca”,pociemniałomi
w
oczachzewzruszenia,potemzaczęłampłakać,śmiaćsię,krzyczeć,wariować,aż
przestraszona
takimwybuchempielęgniarkaodebrałamiprzemocągazetę.„Gdybymwiedziała,że
paniątotak
wzruszy..”
‒tłumaczyłosiętopoczciwecielę.
Możeszmiwierzyćlubnie,leczjacizaręczam,żegdybynietencudownywywiad,
byłabym
przyszładozdrowiaowielepóźniej.Nictaknieprzywracazdrowia,jakradosne
wzruszenie.
Dałamsięsfotografowaćponowniewróżnychpozycjach,zaprosiłamdoswejwillitego
reportera,darowałammuznówjakąśpamiątkęiwręczyłamnoweodbitki.Spryciarz
domyśliłsię
odrazu,ocochodzi,przyrzekłnowąwzmiankęwswoimdzienniku,ale…spotkałmnie
zawód.
Wnajbliższymnumerzeznalazłamtylkokróciuteńkąnotatkę:„Mrs.CecilyHedge,ofiara
zbrodniczegozamachu,októrympisaliśmyobszernieswegoczasu,opuściłalecznicęiw
najbliższychdniachwyjeżdżadoStanów”.Tylkotyle,małymdrukiem,bezżadnych
nagłówków,
bezfotografii.Aletużobok,wydrukowanecalowymiczcionkami,figurowałynazwiska
Czang-
Tso-Lina,CzangKaj-Szeka,generałaDuncana…Byłamwściekła.Pieniłamsięzezłości,
przeklinałamreportera,dziennik,wypowiedziałamtelefonicznieabonament,lecz,
ochłonąwszy,
przyszłamdoprzekonania,żeonimająrację.Niemogąprzecieżczęstowaćswoich
czytelników
ustawicznietąsamąsensacją.Więcco?Zostaćnastarośćgwiazdąfilmową,zdobywać
rekordyw
którejkolwiekgałęzisportu,wywołaćjakiśskandaltowarzyski?Pierwszedwie
ewentualności
odpadały.„Zapóźno”‒pomyślałamzesmutkiem‒„askandal,pomijającdużeryzyko,
daje
tylkoprzejściowąpopularnośćiwgorszymgatunku”.Zatemzrezygnowaćztychambicjii
oddać
sięnapowrótkolekcjonerstwuklejnotów?Nie!Nigdy!
‒Zaczynamsiędomyślaćreszty
‒wtrąciłaMrs.Langdon,leczCecilyzirytowałatymrazem
domyślnośćprzyjaciółki.
‒Wobectegomożenieopowiadaćcidalszegociągu?Możesiętonudzi?
‒spytałacierpko.
‒Ależ,kochanie!Jakatyjesteśpopędliwa.Mówdalej.Słuchamcięzprawdziwą
przyjemnością.
‒Idlategomiustawicznieprzerywasz.
‒Będęwięcmilczała,jaktrusia.
‒Ciekawambardzo…Więcopowiadamdalej.PrzygotowaniadowyjazduzSzanghaju
zajęły
mityleczasu,żeniebyłosposobnościrozmyślaćnatemat,jakurzeczywistnićswojąnową
idée-
fixe,niemniejjednakniezapomniałamoniejipowiemciszczerze,żewielesobie
obiecywałam
popobyciewojczyźnie.Wszak,ktopragniedzisiajreklamy,popularności,światowego
rozgłosu,
tenjedziedoStanów.WSanFranciskozastałamlistodWalkera,donoszącyo
niebezpieczeństwie
niebywałejpowodzi.ZrezygnowałamwięczpobytuwKaliforniiiprzyjechałamtutaj,
przede
wszystkimdlatego,abyzobaczyćcośnaprawdęinteresującego,atakżewnadziei,że
nadarzysię
okazjado„wsławieniasię”,jaktoAndrzejnazywa.Bawiłamsięwfilantropkę.Tu
przygarnęłam
kilkuuchodźców,tamdałamnasierotypoofiarachpowodzipięćsetdolarów,ówdzie
tysiącna
podobniezbożnycel,aletewszystkiegestykalkulowałymisiębardzolicho.Cóżztego,
że
jedno,czydrugieprowincjonalnepisemkozamieściłomojenazwiskowliściehojnych
ofiarodawców?Mojenazwiskoginęłowlitaniiinnychnazwisk,mójdarznikałwobec
darów
Rockefelleraijemupodobnych,którzymająpasjęszastaćpieniędzmiprzykażdej
sposobności,a
świadomośćtegorozdrażniałamnieniesłychanie,doprowadzałamniedowściekłości,do
rozpaczy.Nicdziwnego,żewtakichwarunkachmojeusposobieniestałosiętakprzykre,
że
pomiędzymnąaAndrzejemdoszłodoscysji,oczymcitenplotkarzShaftermusiał
naturalnie
opowiedzieć.
‒AleżCissy!Mówiłamcijuż,żenieShafter,tylko…
‒Znowumiprzerywasz.
‒Jużsiedzęcicho.
‒ShafterprzybyłdoHedgevillenadrugidzieńponagłymwyjeździeAndrzeja.Zastał
mnie
właśnieprzyprzeglądaniujegopapierów,któremiałammuzamiarodesłać,gdytylko
podami
swójadres.„Topopolsku?”‒zdziwiłsięShafter,zerkającnajedenzmanuskryptów.
Wówczas
strzeliłamidogłowymyśl,ażebygozapytać,cosądziowartościliterackiejtych
utworów.
Shafter,któryznajęzykpolski(mówiłcitakżezapewne,żejegomatka
byłaPolką),uwinąłsięzrobotąwciągujednejnocy,anazajutrzranoprzywitałmnietymi
słowy:
„Człowiek,którytopisał,drogaMrs.Hedge,posiadaolbrzymiąfantazję.Gdybyją
umiejętnie
wyeksploatować,gdybygozareklamowaćnanaszsposób,towciągutrzech,czterechlat
zrobi
większymajątekodtego,jakipaniposiada”.TakpowiedziałShafter.
Mojamałżonkaumilkłanachwilę.
Zwielkimtrudempowstrzymałemsięodwydaniaokrzykuzdumienia.
‒„Taksprawystoją”‒
monologowałemwduszy‒„Shafterzapoznałsięztreściąmychutworówjużwówczasi
dlatego
tynielękałaśsięmezaliansu,sprytnaCissy,poślubiająctakiegogolcaiwykolejeńca…A
więc
przeczuciamnieniemyliły”.
AdalszesłowaCecilyuchyliłyresztęzasłony:
‒TakpowiedziałShafter
‒ciągnęładalej
‒leczjaznówjestemzbytostrożna,bypolegaćna
opiniijednegotylkoczłowieka.Przypomniałamsobie,żejeszczewSzanghajupoznałam
niejakiegopanaBrowna,głównegoreżyserawytwórni„StarFilm”.Zaraznapisałamdo
Mr.
Browna,proszącgoozaopiniowaniepowieściAndrzeja„NiebieskiWulkan”,którą
Shafterna
mojeżyczeniestreściłwprzekładzieangielskimnakilkustronicach.Rozumiesię,żenie
chodziło
miowartośćliterackąutworu,ojegostyl,język,dyspozycję,tylkoowalorykinowe,otę
fantazję
nadktórąsięShaftertakunosił.Mrs.Brownodpisałkrótko:„Pomysłniezły.Daję20000
dolarów”.Shaftertriumfował,ajaprzestałamsięwahać.Otonadarzałasięjedynaokazja.
Nie
mogącsamazostaćsławną,będężonąsławnegoczłowieka,jeślionzechcemniepoślubić.
Robiłamsobiegorzkiewymówki,żebyłamdlańtakaprzykrawostatnichczasach,że
swym
postępowaniemzmusiłamgodoucieczkizHedgeville.Drżałamnamyśl,żeonnie
zapomnimi
tego,apozatymwyłaniałysiędwieinnetrudności:pierwsze,różnicawieku,drugiezaś,
tożałoba
potamtej,poLottevonNardewitz.Czyonwogólebędziechciałsłuchaćomałżeństwiez
inną
kobietąwparęmiesięcypotragicznymzgonietamtej,którą
podobnokochałdoszaleństwa?Wmiarę,jakprzechodziłamwmyślitewszystkie
trudności,
rzedłamimina,anadziejestawałysięcorazbardziejiluzoryczne.Byłajeszczejedna
droga
wyjścia.SprowadzićAndrzejatutajzpowrotem,otoczyćgonajczulsząopieką,któraby
mu
pozwoliłazapomniećodawnychzgrzytachizwolnaprzygotowaćgruntdla
urzeczywistnienia
swychzamiarów.Alezdrugiejstronylękałamsię,że„NiebieskiWulkan”straci
tymczasemswą
aktualnośćlubcogorsza,Shafter,czyinnyjakiśspryciarz,otworzymuoczy,poinformuje
go,
jakąwartośćmająjegoutworyitakdalej.„Wykolejeniec,biedak,przyjmiemoją
propozycję
wdzięcznie,leczliteratztakąprzyszłościąniebędziesobiewiązałżycianaproguswej
wspaniałejkarieryprzezmałżeństwozkobietąotylelatstarsząodsiebie”‒
rozumowałam,i
samaprzyznasz,żebyłotorozumowaniecałkiemlogiczne.Wtejciężkiejsytuacji,niemal
bez
wyjścia,przyszedłmizpomocąszczęśliwyzbiegokoliczności…
‒UwięzieniepanaAndrzeja…
‒wtrąciładomyślnaMrs.
Langdon,którasięwidocznielękała,żebyjejjęzyknieścierpłskutkiemtakdługiego
milczenia.
Aja?Jaczułemsiętak,jakgdybymiktośwylałwielekubłówzimnejwodynagłowęi
było
miwtejchwiliwszystkoprzeraźliwieobojętne.Nicmniejużzdziwićniemogło,nie
mogłamnie
jużspotkaćżądananiespodziankazestronyCecily,mej„wspaniałomyślnej”
wybawicielki,
opiekunkiimałżonki.
‒Tak,Rebeko.UwięzienieAndrzeja‒mówiła.‒PojechałamdoNowegoOrleanu
natychmiasttegosamegojeszczednia,kiedyznalazłamowąnotatkęwdzienniku.
Wskazanomi,
jakonajbardziejustosunkowanegoadwokata,Paddocka.Poleciłammuzbadaćsprawęjak
najsumienniej,akiedytouczynił,zapytałam,czysąszansewydobyciamego
poszukiwacza
przygódzprzykrychtarapatów,wjakiepopadł.‒„Trzebabypogadaćzeświadkami”
‒rzekł,
mrużącokoznacząco.Chciałammudaćdodyspozycjiwiększąsumę,lecznieprzystał…
„Jatego
robićniemogę,proszę
pani,alewskażępaniczłowieka,którypodejmiesiępośrednictwawnajgorszejaferze”.‒
Nawiasemmówiąc,tenjegopośredniktoskończonakanaliaipijawka,choćzdrugiej
strony
umiechodzićzainteresamiswegozleceniodawcy.Wciąguczterechdnidoszłamdo
porozumieniazeświadkamiiprzyszłakolejnanajtrudniejszyorzech…
‒UzyskaniezgodyAndrzeja?
‒Właśnie.Namojeszczęściepobytwwięzieniudałsiębiedakowidobrzeweznaki,tak,
że
poszłoznaczniełatwiej,niżsamamyślałam.Uwolniłamgozakaucją,mamtakżewszelkie
widoki,żenarozprawiegouniewinniąiwszystkobędziedobrze.No,aresztęznasz.
‒Znam,alesąjeszczedwaciemnepunktywtejsprawie,któremimusiszwyjaśnić.Po
pierwsze:skorojużzrezygnowałaśzosobistychambicjiipostanowiłaśsięzadowolićrolą
małżonkisławnegoczłowieka,dlaczegowybrałaśwłaśniejego,dopieroinspe
popularnego
literata,októrymdotychczas,mówiącmiędzynami,niktnicniesłyszał.Przecieżkobietę
z
twoimmajątkiempoślubiłbychętnieniejedengłośnyaktorfilmowy,czyinnyartysta.
‒Czemujegowybrałam?Właśniedlatego,żeondopieromazdobyćsławę.Chcęznim
przejśćwszystkieetapyjegoprzyszłejkariery,poczynającodnajdrobniejszychsukcesów,
chcę
przeżyćznimrazemwszelkieemocje,atychprzyjemnościniedałobyminigdy
małżeństwoz
jakąśjużgotowągwiazdą.Rozumiesz?
‒Rozumiem‒zaśmiałasięMrs.Langdon.‒Chceszsobierozkoszrozłożyćnaratylub,
mówiącpoetyczniej,woliszsięupajaćdługo,choćwmałychdawkach,niżduszkiem
wychylić
pełenkielich.
‒Tak.Ajakijestdrugiciemnypunkt,któregonawetmojaprzenikliwaRebekanie
potrafiła
sobiesamawyjaśnić?
‒Drugimciemnympunktemjestdlamnieto,dlaczegoślubwaszbyłtakiskromny,
dlaczego
niewyzyskałaśtegofaktudlaswejautoreklamyidlarzuceniapierwszychcegiełekpod
gmach
przyszłejpopularnościswegomęża.Ażsięprosiłozamieścićwpismachwaszefotografie
i
obszernewzmiankio„najważniejszymwypadkukronikitowarzyskiej”.Shafterbyłbyciz
pewnościąposzedłnarękę.Jużwidzęoczymaduszyartykułjegopióra,zaczynającysię
odsłów:
„WdniudzisiejszymodbyłsięślubMrs.CecilyHedge,wdowypoazjatyckimkrólu
tytoniowym
etc.etc…zeznanymliteratem,panem…”
‒Znanyliterat!‒przerwałaCecily.‒Otóżtowłaśnie!Ładniemiznany,kiedyniktonim
niesłyszał,niktżadnejjegoksiążkiniemiałwrękach.
‒Więctobyłoprzyczyną?
‒Międzyinnymi,tak…Alebyłytakżeinnepowody.
‒Domyślamsię.NiechciałaśwtajemniczaćAndrzeja,że,kiedyjeszczesiedziałw
więzieniu,
tydałaśjegoutworyprzeczytaćShafterowi,żeznałaśjużichwartośćliteracką,że
porozumiałaś
sięjużz„StarFilmem”.
‒Itotakże,alebyłojeszczecośważniejszego,copokrzyżowałomojeplany.
‒Cóżtakiego?
‒Raczej,któżtaki!Ano,Slim!
‒Slim?Cóżtozajeden?
‒Nieznasznajpopularniejszegoobecniewświecieczłowieka?Nazywasię:Charles
AugustusLindbergh,czylipopularnie:Slim.
‒Ach,on?Alecóżmajednowspólnegozdrugim?
‒Comawspólnego?‒wybuchnęłaCecily,podnoszącgłosnieomaldoskalikrzyku.‒
Bardzowiele,mojadroga!Wprawdziejegolotrozpocząłsię20maja,anaszślubodbył
się5
lipca,aleniezapominaj,żeprzeztenczasniemówiłosięaniniepisałooniczymwięcej,
jako
jegoprzelocieiotamtych…
‒ChamberliniByrd…
‒Właśnie.Itypytaszjeszcze,dlaczegoniezaczęłamreklamowaćmegomałżonkaw
takim
okresie,wktórymwszystkożyjepodznakiemlotówtransoceanicznych?Nie,droga
Rebeko.
Niech
sięwygadają,niechsięwypisząnatentemat,akiedynadejdziejesień,czylikoniecimprez
lotniczych,kiedynaekranachukażesięfilm„NiebieskiWulkan”,kiedynapółkach
księgarskich
pojawisiępierwszapowieśćAndrzeja,oczywiściewprzekładzieangielskim,wtedyja,ja
przemówię.Wdziennikach(itoniewdzienniczkachprowincjonalnych,mojadroga)
pójdą
wywiadyikrytyki,rozumiesiękrytyki,pisanepodmoimdyktandem,w
najwytworniejszych
magazynachilustrowanychposypiąsięwzmiankionaszychegzotycznychpodróżach,
zdjęcia
naszegopałacu,jachtu,aut,willi,zdjęciaznaszychprzyjęć,balówitakdalej,ana
pierwszym
planiekażdejfotografiibędę…ja.DozimymójAndrzejbędzienaustachwszystkich,lecz
postaciąnajpopularniejszą,najbardziejznanąztysiącznychreprodukcji,najwięcejznaną
ze
swychtoalet,przyjęć,podróży,kaprysów,pomysłówekscentrycznychbędzie„urocza
małżonka
znakomitegoautora”czylijawewłasnejosobie.
‒Wierzęci‒dodałaMrs.Langdon.‒Wierzę,żetegodokażesz,boznamtwójzmysł
organizacyjnyiwiem,jakiposiadaszmajątek.Alewłaśniedlatego,żeprzywiązuję
niezmierną
wagędotychdwóchczynników,niemogęcisiępozwolićprzekonać,żebezAndrzejanie
byłabyśtegosamegoosiągnęła…Cośtamzobaczyła?
‒Spójrz…Tensamochód…
‒mówiłaCecilypowoli.
‒Cóżtamznowuzasamochódlichoprzyniosło?
‒pomyślałem,lękającsię,byztegofaktu
niewynikłoprzedłużeniemejniewoliwkryjówcezaszafąimapą.
‒Tensamochód‒ciągnęłamojażona‒skręciłzgościńca,awięcjedzietutaj.Czyjeżto
automożebyć?
‒E,totaksówka
‒dorzuciławzgardliwieMrs.Langdon.
Obakrzesłaskrzypnęły,zczegomogłemwnosić,żedrzewaparkuzasłoniłyjużzbliżający
się
samochódiżeprzyjaciółkimusiałyzrezygnowaćzdalszychobserwacji.Niejakim
potwierdzeniemsłusznościtegoprzypuszczeniabyłatreśćdalszejrozmowymejżonyz
Mrs.
Langdon.
‒Jedenmężczyznatylko.Nietaksówkawięc,aleprywatnysamochód
‒rozumowałaCecily.
‒Shafternie,napewno.
‒AniPaddock.
‒No,oczywiście.Paddockgarbisięzawsze.Jeślimnie,mojedobreoczytymrazemnie
zwiodły,totwójdzisiejszygośćjestmłodymiprzystojnymmężczyzną.
‒Nieżartuj.Natakąodległośćwidzieć,czy…
‒Jamamwzrokdoskonały
‒chełpiłasiępaniRebeka.
Rozmowaniekleiłasięodtejchwiliibyłemświęcieprzekonany,żetylkokonwenans
powstrzymywałobieodpośpieszenianaparter,byzobaczyć,kogobogiprzyniosłydo
Hedgeville.
‒Idźcie,idźcie‒prosiłemjewmyśli‒waszababskaciekawośćwybawimnienareszciez
tejarcygłupiejsytuacji.
Upłynęłojeszczezpięćminutchyba,zanimwprzyległejpalarnirozległsięodgłos
wolnych,
majestatycznychkroków.
‒Założyłbymsię,żeDampier
‒mruknąłem,poznającchódstaregokamerdynera.
Niepomyliłemsięoczywiście.
‒Mr.JasperHendry
‒zameldowałuroczystymgłosem.
‒Mr.Hendry?‒zdziwiłasięmojażona.‒Gdzieżjajużsłyszałamtonazwisko?Zaraz,
zaraz…Tenpanchcesięwidziećzemną?
‒spytała.
‒Nie,zpanem.
‒Panwyjechałkonno,alepowinienpowrócićladachwila.
‒Czymamtooświadczyćtemupanu?
‒Tak.Albo…nie.PoprościeMr.Hedry’egodobłękitnegosalonu.Jazaraztamprzyjdę.
‒Dobrze,proszępani.
‒Powyjściukamerdyneranastałachwilaciszy,którąwyzyskałemdlaswoichdociekańna
temat,jakiinteresmógłmiećdomnieJasperHendry,gorącywielbicielpięknejJuanyde
Quiñones.‒Możeonagowysłała?‒przemknęłomiprzezmyśl,aprzypomniawszysobie
natychmiast,żeCecilypostanowiławyjśćdo
gościawmoimzastępstwie,zacząłemwduszyciężkoprzeklinaćniefortunnykoncept
chowania
sięprzedantypatycznąpaniąRebeką.Przeztenidiotycznypomysłmusiałemsiedziećw
przygodnejkryjówce,musiałemsłuchaćpoufnychzwierzeńdwóchkobietiwkońcunie
mogłem
przyjąćgościa,którydomnieprzybył…możewposelstwieodniej,oduroczejJuany,
której
obraznawiedzałmnieterazcorazczęściejwmiarę,jakpisałemdrugąpowieść.„Jesteś
niesprawiedliwy”,szepnąłmijakiśgłoswsercu.„Konceptbyłniefortunny,lubraczej
humorystyczny,alegdybynieto,niedowiedziałbyśsię,byćmoże,nigdyotych
wszystkich
spiskachzatwoimiplecami,oroliShaftera,niewiedziałbyś,jakwyglądaCecilybez
obłudnej
maskitroskliwejopiekunki,wybawicielki,bezinteresownejsojuszniczki.Nienarzekaj
więc.
Więcejzyskałeś,niżstraciłeś”.
Cecilypowstałazkrzesła.
‒Bardzocięprzepraszam
‒rzekła.
‒Ależniepotrzebujeszsięusprawiedliwiać,Cissy.
‒Możeprzejdzieszsiępoparku?
‒Czydługomyślisztamzabawić?
‒O,nie…Spróbujęgotylkowybadać,zjakiminteresemprzybyłdoAndrzeja.Bo,jeśliz
poleceniaShaftera,jeślichodziojakiśliterackibiznes…
‒Totygolepiejzałatwiszodmęża.
‒Pochlebiamsobie,żetak.
‒Wtakimrazieniekażeszmizbytdługoczekać.
‒Postaramsięwrócićjaknajprędzej.
‒Wobectegojatutajzaczekam.
‒Abodajbyśsięudławiła!‒westchnąłemcicho.Upodobanie,jakimMrs.Landgon
darzyła
widoczniemojąpracownię,wychodziłomigardłem.
‒Możeonatujeszczezechceprzenocować?
‒myślałemzrozpaczą.
‒Jeśliuważasz,żetutajprzyjemniej,niżwparku,tozostańsobie.Niemamnicprzeciwko
temu‒odparłamojażonaikilkanaściesekundpóźniejusłyszałemodgłosoddalających
się
kroków.
Pozostałemsamnasamz„przemiłą”Mrs.Langdon,ztymmałymdodatkiem,żeonanie
wiedziałaoczywiścieomejobecnościitawłaśnieokolicznośćczyniłaznośnymowosam
nasam,
którezaczęłosiędziwnieprzedłużać.Minęłopółgodziny,aCecilyniewracała,
zapomniawszy
widocznieonajszczerszejprzyjaciółce.PaniRebekauprzyjemniałasobieczasnuceniem
modnychpiosenek,przeraźliwiefałszywymświstaniem,wkońcuziewnęłarozgłośniei…
opuściłamojąpracownię.Niedowierzałemswemuszczęściu,nadsłuchującdługiczas,czy
nie
posłyszęznowujejkroków,ażprzekonawszysię,żeodeszłarzeczywiście,wylazłemz
swej
kryjówkii,uradowanyodzyskaniemswobodyruchów,zakląłemgłośno,zcałą
satysfakcją:
‒A
niechżetowszyscydiabli,psiakrew!…