AntoniMarczyński
BYCZYSEN
OCH,TELISTY!
Powtarzałem stale, że w Polsce ludzie mają chroniczny wstręt do korespondowania
nawet w sprawach handlowych, i nie tylko ludzie, ale także wydawcy. A w jednym ze
swoich felietonów udowodniłem niezbicie, iż Rzeczpospolitą zamieszkują sami
analfabeci,próczczternastukulturalnychosobników,odpisującychnalisty.Liczbęowych
chlubnych wyjątków zaokrąglił do piętnastki mój krawiec. Nie pisałem doń wcale,
zapomniałemgozawiadomićozmianieadresu,zatoonomniepamięta,ipisujeczęsto,i
rozczula mnie swoim optymizmem, tak cennym w dzisiejszych czasach, w których nie
tylkoliteracizalegająpółrokuzzapłatąmiesięcznychrat.
Wspomniany wyżej felieton wywołał żywą reakcję społeczeństwa w formie
dziewiętnastu listów. Powróciwszy do Paryża po czteromiesięcznej nieobecności,
zdębiałem na widok tak obfitej poczty i niezwłocznie zabrałem się do lektury owych
dziewiętnastu listów w porządku, w jakim je konsierżka ułożyła. I oto, co z tego
wyniknęło:
List pierwszy był w zielonej (nadzieja!) kopercie, zaadresowanej energicznym
męskimpismem.
— Jakiś dzielny businessman… Proponuje interes… Chce zapewne, bym napisał
scenariusz. Chce kręcić, tak, niewątpliwie. Świadczą o tym choćby te zakrętasy przy
dużychliterach—snułemgrafologicznerozważania,rozdzierającostrożniekopertę.
Treśćlistubyłakrótka:
Panie!
MamwyżejuszuPańskichpowieścibezkońca.Jeśliwnastępnej
Pańskiej książce nie dowiem się, za kogo wyszła za mąż Iris
, albo
jeśliPan,potymwszystkim,cotębiedaczkęjużspotkało,ośmielisię
ją zabić, to taki Panu zrobię „ciąg dalszy”, że Pana rodzona babka
niepozna.
Znajgłębszympoważaniem
TeodorPotulny
—Ładniemipotulny—westchnąłem,wkładająclistdoteczki,noszącejnagrzbiecie
optymistycznynapis:POCHLEBNEGŁOSYCZYTELNIKÓW.
Drugilistbyłodwydawcy,copoznałempofirmowejkopercie.Nieznalazłszywniej
oczekiwanego od pięciu miesięcy czeku, zabrałem się do czytania listu w nastroju
żałosnym:
SzanownyPanie!
Tyle już razy przestrzegaliśmy Pana przed zbyt pospiesznym
uśmiercaniem bohaterów powieści. Musi ich Pan natychmiast
wskrzesić w sposób logiczny, i w ciągu ośmiu dni napisać dla nas
siódmytomNIEWOLNICZBUJDYSLANDU,wobjętościconajmniej
czterystu stron. Szósty tom tej powieści idzie świetnie, co najlepiej
zbijaPańskieśmieszneuprzedzeniaprzeciwko„dalszymciągom”.
Wysłanie zaliczki wstrzymujemy jeszcze na miesiąc, w Pańskim
interesie! Bowiem wiemy z doświadczenia, jak fatalnie wpływa na
twórczośćPanówAutorówposiadaniegotówki.Zwłaszczatam,wtym
osławionymParyżu!
Zpoważaniem
zaKsiążnicę„Ul”,Spkęzogr.odpow.
JózefMariaPiskler
P.S.
W tych dniach, po odsiedzeniu kary dwuletniego więzienia
odzyskał wolność niejaki E. Krach, który przedtem zajmował się,
międzyinnymi,wydawaniempowieści.Jesttotakżewydawniczyrekin,
pijawka, skończony oszust, analfabeta, a ponadto homoseksualista i
zwyczajny galicyjski handełes z pejsami, przed czym Pana gorąco
przestrzegamy.
Przeczytałemdwukrotniekońcowyustęp,niemogącsięzorientowaćprimavista,czy
szlachetnywydawcaostrzegamnietylkoprzedgalicyjskimipejsamiE.Kracha,czytakże
przedjegoinnymizaletami.
Już następny list przekonał mnie, że wydawca mocno przesadził z tym
analfabetyzmem, bowiem pieściłem właśnie w rękach ceńmy rękopis i autograf
oczernionegogentlemana,E.Kracha.Cytujętopismodosłowniei„doliternie”,nieważąc
siępoprawiaćbardzooryginalnejortografii.Azatem:
Szan.PanLiteratiAłtor!
Podwuletnigruntownykuracjyzagranicompuszczamnanowow
róch muj ksionszkowy interes i chentnie chciał bym mieć z Szan.
Panem stosunek uczciwy, oparty na kupiecki tradyci moje Firnie,
znanetuizagranicątyż.
Jakmożnabyłozadawaćsięwoguleztaki„Ul”?TenPiskler,co
jest teraz Juzef Maryja, to skonczony ignorant literacki i alfabeta, ja
jego pamientam z Chszanowa, i osobiście dużo Szan-Panu onim
opowim.
TakiefirmepowodójewielkikompromitacjiSzan.PanAłtoruf,a
kszonrzki „Ula” pod względem wyglond zewnentszny to prawdziwy
porkusdelikti,wstydizakałnaszybranrzyksięgarski.
W oczekiwaniu, że bende zaszczycony cenno Wspu Prace Szan.
Pana,pisiesiejóżterazzwysokiempoważanie
Franczesko-TittoE.Krach.
List ten w zestawieniu z poprzednim poprawił mi humor, z lekka uszkodzony
obietnicą potulnego czytelnika. Bez namysłu zaadresowałem dwie koperty, jedną do
Książnicy„Ul”,drugądoświetnegopolonistyE.Kracha,iwłożyłemdonichprzysłanemi
listyzkrótkimidopiskami:
SzanownaFirmo!
Przesyłamdodalszegourzędowaniareferencje,jakieotrzymałem
o Nich od Ich konkurenta. Nie wątpię, że bez mego pośrednictwa
porozumiecie się Panowie szybciej. Żałuję, że nie będę przy tym
obecny.
Zpoważaniem
Dokonawszy tego dzieła pacyfikacji, bowiem nie wątpię ani trochę, że obaj
konkurencizawrąkiedyśspółkęznieograniczonąnieodpowiedzialnością,…zabrałemsię
doprzerwanegozajęcia.Jużpismoiwytwornakopertaczwartegolistupowiedziałymi,że
tym razem autorem elaboratu będzie człowiek kulturalny. Czytałem więc z uwagą i w
skupieniu, aby nadążyć myślą za tokiem jego myśli, zaklętych niewątpliwie w układne
słowa:
SzanownyPanieKolego!
Z dawna już dawał się w Polsce odczuwać brak tygodnika
satyryczno-literackiego, który by lemieszem fachowych piór przeorał
tebezkresneugory,odłogiemleżące,niestety,niestety.
Pragnąc wypełnić tę lukę w naszym piśmiennictwie i ponieść
oświatykaganiectam,gdzienapozórbraknąćjejniepowinno,grono
ludzi dobrej woli postanowiło rozpocząć wydawanie czasopisma pod
tytułem, od którego trudno by było znaleźć odpowiedniejszy, a
mianowicie:„ALBOŚMYTOJACYTACY???”.
Zapewniliśmy już sobie współpracę najznakomitszych literatów
polskich, jak pp. Rogera Śmigło-Auspuffa i Alfonsa Culotte-
Majtalskiego, który zarazem będzie prowadził „Kącik dla Pań” w
naszym piśmie. Pomimo to, pragnąc użyczyć poparcia autorom
młodym, zwróciliśmy się do kilkunastu Panów Kolegów po piórze, w
tejliczbierównieżdoSzan.Kolegi,ofiarującMudodyspozycjiszpalty
naszegotygodnika.
Zaznaczam,żeokresorganizacyjnypisma„ALBOŚMYTOJACY
TACY”minąłjużdawno,żemateriałredakcyjnydopierwszychpięciu
numerów mamy przygotowany, i szukamy tylko odpowiedniego
wydawcy, co rzeczą łatwą nie jest, wobec mnóstwa ofert, jakimi
jesteśmyzasypywani.
Podkreślamy w końcu, że ofiarujemy Szan. Koledze okazję do
współpracy honorowej, bo o honorowaniu wybranych przez nas
utworówniemożebyćmowyzprzyczynzasadniczych.
Zkoleżeńskimpozdrowieniem
zazespółRedakcyjnytygodnika
„ALBOŚMYTOJACYTACY???”
AlfonsCulotteR.Śmigło-Auspuff
sekretarzredaktornaczelny
Takie elaboraty załatwiam zawsze od ręki i całkiem stereotypowo, mianowicie: a)
wyrażeniem swojej szalonej radości z powodu założenia pisma, którego brak bardziej
ojczyźnie dokuczył niż kryzys gospodarczy; b) życzeniami zdrowia, szczęścia i
pomyślności dla ciała redakcyjnego; c) jękiem bólu i rozpaczy, że statut spółki akcyjnej
„HUMBUG, Rocznik dla jednorocznych niemowląt”, którego jestem honorowym
wiceprezesem, wzbrania mi przyjmować honorowe członkostwo w jakiejkolwiek innej
redakcji.
Uporawszy się z „bratnim organem” mego również nieistniejącego „Rocznika”,
przeciąłemkopertępiątego
listu.
Panie!!
Doszło do mojej wiadomości, że w gronie osób znajomych
wyrażałsięPanomnieuszczypliwieizprzesadą,używającokreśleń
takich, jak idiota, kabotyn, jołop, półgłówek, erotoman, wymoczek,
bufon,zazdrosnygrafoman,lichytłumacz,degenerat,matołekitp.,itp.
Nad pierwszym z tych epitetów nie mogę przejść do porządku
dziennego,imamzaszczytdonieśćPanu,żeskończonymiidiotamisą
tylkoci,którzyczytająPańskieutwory.TylkoCi!!!
PrzeczytałemonegdajPańskąpowieśćpodtytułem(żalsięBoże)
„CZARCI WĄWÓZ”. O nieba, jaka płycizna kryteriów w tym
pornograficznym romansidle! I to „ludzie” czytają! Powinszować
Mistrzowi,botamtymkretynomtylkowspółczućnależy.
Kończąc na tym oświadczeniu naszą znajomość, kreślę się z
odpowiednimszacunkieminależnymPanupoważaniem
Z.Graboś
WspółkierownikliterackiIlustracjiCodz.
— Zaraz, zaraz,… powoli — mruczałem — jak on to napisał? Że tylko idioci
czytają… A zaraz poniżej: Przeczytałem onegdaj Pańską powieść… Zatem przyznał
otwarcie, że jest idiotą. No, mówiłem przecież — uspokoiłem się, powierzając list
najgrubszejteczce,zatytułowanejKRYTYCYIRECENZENCI.
Z kolei przeczytałem siedem listów naprawdę sympatycznych, zwłaszcza od
młodszych czytelniczek (tych oczywiście nie myślę cytować), aż przyszła feralna
trzynastka:
ŁaskawyPanie!
JakogorliwyczytelnikPańskichutworów,pozwalamsobierzucić
tu garść uwag, jakie mi się nasunęły w trakcie czytania Pańskiej
„Królowej Podziemi”. Nie wątpię, że Pan nie weźmie mi za złe
szczerości, a przeciwnie, skorzysta ze spostrzeżeń naprawdę Mu
życzliwegoCzytelnika,przypisaniunastępnejpowieści.
Zacznijmy od bohaterki. Dlaczego Tania? Przecież mamy tyle
pięknych imion polskich, jak np. Bożenna, Bogumiła, Grzymisława,
Danuta, Damiła, Melania, Kunegunda i wiele innych. Dlaczego więc
wsławiaćrosyjskąTatianę?
Dalej, czemu Tatiana oddaje się kochankowi dopiero w
czterdziestym rozdziale, kiedy w dwudziestym piątym aż się o to
prosiło!!! A dlaczego właśnie na tapczanie i w czasie burzy? Czy
chciałPanprzeztopowiedzieć,żeprzynormalnejpogodzieniebyłaby
upadła?Temujednakprzecządalszeepizodyerotyczne,liczne,aleza
małodrastyczne!
Ceny kokainy, jakie Pan podaje w tej powieści, są zbyt
wygórowane. Usprawiedliwia to wprawdzie moralny upadek Mury
(och, znowu takie cudzoziemskie imię!), ale osłabia tendencję
odstraszenia czytelników od straszliwego nałogu. Poza tym Mura, w
przeciwstawieniudoTatiany,oddajesiękochankowizaszybko…
Na tym kończyła się pierwsza stronica listu, którego lekturę odłożyłem na później,
wobec uwagi, zamieszczonej na czterdziestej ósmej stronie, że dalszy ciąg życzliwych
spostrzeżeńoswojej„KRÓLOWEJPODZIEMI”otrzymamnajpóźniejwciągutygodnia.
List numer 14 pochodził od pewnego kamienicznika warszawskiego z ulicy
Marszałkowskiej.
SzanownyPanieAutorze!
Pańskiemu wydawcy zawdzięczając Pański adres, spieszę
donieść,żetakichświństwporządniludzienierobią!NiechPanSobie
lokujeswoichbohaterówwTworkach,albonaświeżympowietrzu,ale
nie w moim domu. Od ukazania się Pańskiej przeklętej książki pt.
„CZARCI WĄWÓZ” nie mam ani minuty spokoju, a dozorca
wypowiedział miejsce. Tłumy naiwnych głupców nachodzą nas,
dopytując, w którym mieszkaniu rozegrały się wstrząsające wypadki,
które Pan tak interesująco opisał, a które rozegrały się tytko w
Pańskiej,zaprzeproszeniem,mózgownicy.
Ja Pana nie zaczepiałem, ja chcę mieć spokój w swojej
kamienicy, a Pan Sobie posyłaj swoich bohaterów do mieszkań
krytykówliterackich;niechsiętamkochają,izabijają,iwogóle.Ale
nie do mego domu, do moich lokatorów, których potem Pańscy
narwaniCzytelnicypytaniamizadręczają.
Stanowczo żądam, aby w drugim wydaniu „CZARCIEGO
WĄWOZU”akcjarozgrywałasiąwinnejkamienicy,aniewmojej.Ja
Panunawetdopłacę100zł.,jeżeliPanprzeniesieSwoichbohaterów
domieszkaniamojejteściowej,którejadresPanuchętniepodam.
Zpoważaniem
KleofasObłok-Chmuralski
Potężna teczka REKLAMACJE wzbogaciła się o autograf pana Chmuralskiego i o
listnastępny,którybrzmiał:
Panie!
Ród Kozików, dzięki czystości obyczajów i gorącej miłości
Ojczyzny nie doszedł wprawdzie do tytułów hrabiowskich, jakie
osiągnęli różni zdrajcy i sprzedawczykowie, niemniej jest rodem
starym, nieposzlakowanym, zacnym. Dość powiedzieć, że Mickiewicz
w swoim „Pan-Tadeuszu” wspomina zaszczytnie jednego z moich
przodków,zowiącgotamprzezdyskrecję„Scyzorykiem”.
Aleitendyplom,wystawionynaszemurodowiprzezwieszcza,nie
powstrzymał Pana od łajdackiego szkalowania naszego nazwiska.
Jakim czołem śmiał Pan w swojej powieści pod tytułem „GAZ 606”
nadać zwyczajnemu złodziejaszkowi szacowne nazwisko „Kozik”?!
Czy zdajesz Pan Sobie sprawę w ogromu krzywdy, jakąś wyrządził
mnie i mojej rodzinie? Już się to rozniosło po całym Kaczym Dole i
obecnieja,radcamiejski,jestemnarażonynato,żeulicznicywołają
za mną: „Kozik, puść to ciało! Oddaj, coś buchnął!”… A burmistrz,
mrużąc złośliwie swoje szklane oko, zapytał mnie kiedyś na plenum:
„PanieKolego,jaktobyłoupanawłaściwieztymgazem606”?
Oburzenieniepozwałamipisaćdalej.Zaznaczamtylko,żejeśli
Pan w ciągu dwudziestu czterech godzin nie wycofa i nie spali
publiczniecałegonakładuSwojejniecnejpowieści,tooddamsprawą
adwokatowi, wyślę Panu sekundantów i zrobię doniesienie karne o
zniesławienie i oszczerstwo. Jako też o zhańbienie, albowiem Pan
mniezbezcześcił!!!
Bezpoważania
RomualdAlbinKozik
I znowu były trzy listy miłe, wśród nich jeden od jakiegoś gimnazjalisty,
zakonspirowanegopopseudonimem„Ofiarabelfrów”,któratoofiaranawymyślałamiw
arcywesoły sposób. Że przeze mnie oblał z matematyki, że ditto z polskiego, że musi
wypożyczalni odkupić książkę, moją powieść, którą czytał właśnie, kiedy srogi profesor
urządził ekspedycję karną do jego ławki i zarządził doraźną konfiskatę… Bujał smyk
oczywiście,domawiającsięoegzemplarzksiążki,alewtakichwypadkachpozwalamsię
chętnienaciągnąć.
Aż wreszcie, na zakończenie kolekcji przeczytałem list „życzliwej przyjaciółki” i
„gorliwej czytelniczki”, panny Irmy Kopankiewicz. List ten liczył stron dwanaście, a
zaczynałsięwtesłowa:
CzcigodnyMistrzu!
Bratowa mojej przyjaciółki powiedziała mi wczoraj, że jej
kuzynka słyszała od swojej siostrzenicy, iż Pan, Drogi Mistrzu, bawi
na zasłużonych wywczasach na Majorce w towarzystwie swojej…
małżonki!!!
Pan miałby być żonaty?! Nie! To przecież nędzne oszczerstwo!
ZapewnemaPantylkonarzeczoną.O,tak,tak,niewątpliwie!Ijeżeli
jesttoosoba,którąmiwymieniono,to,DrogiMistrzu,zaklinamPana
nawszystko,namyślsięPaniposłuchajradyżyczliwej,oddanejCina
wylotduszy.
Bo człowiek taki jak Pan musi mieć odpowiednią towarzyszkę
życia,niemłodąkobietę,wdodatkuwspółczesną,czyliwnajwyższym
stopniulekkomyślną,pustą,żeniepowiem,zepsutą!
A przecież znalazłaby się kobieta wcale niezbyt stara, dosyć
przystojna, kulturalna, religijna, a przy tym prawie postępowa,
równocześniestateczna,zrównoważona,którabyłabyPanuisiostrą,i
matką,iżoną,i…ach,kochanką!Boże,jakaszkoda,żePanmnienie
znaosobiście!
Co się zaś tyczy wiadomej młodej osoby, to, jeżeli odziedziczyła
wszystkie wady po swojej matce, o której wiele słyszałam,… będzie
Pan miał krzyż pański i dużo, dużo młodych „przyjaciół” w domu,
zwłaszcza w czasie Pańskiej nieobecności, spowodowanej częstymi
wyjazdamizagranicę…
Wstrząśnięty do głębi przerwałem w tym miejscu lekturę listu troskliwej panny
Kopankiewicziodpisałemjejzmiejscadosłownie:
CzcigodnaPrzyjaciółko!
Przed chwilą moja dziewiętnastoletnia wnuczka odczytała mi
Pani przemiły liścik. Czemuż, ach czemuż odezwała się Pani tak
późno,kiedyjużjestemzgrzybiałym,niewidomymstarcem…
NadPanizarzutamiczynionymimojejmałżonce,niemogęjednak
przejść do porządku dziennego i zrobię piekło, jak się patrzy! Proszę
zatem donieść mi odwrotnie, której z moich byłych żon one dotyczą.
Albowiem, jak Pani zapewne dowiedziała się od siostrzenicy kuzynki
bratowej Swojej przyjaciółki, owdowiałem trzy razy, rozwodziłem się
dwukrotnie,jednażonazaginęłamiwArgentynie,azobecną,siódmą
mojąmałżonkążyjęwseparacjiodstołuitapczanu.(Łóżeknigdynie
używam.)
Gdyby więc te zarzuty do niej się odnosiły, mógłbym łatwiej
przeprowadzić rozwód i wtedy, wtedy, Nieznana choć Czcigodna
Przyjaciółko,…ktowie,czynieposunąłbymwkonkurydoniejakiejp.
IrmyKopankiewicz.
W oczekiwaniu spiesznej odpowiedzi kreślę się na oślep jako
niewidomy i sparaliżowany miejscami, ale zawsze gotów do
wiadomychusług.
A.M.
____________________
RozszyfrowywanielicznychaluzjidoksiążekA.Marczyńskiegoiichbohaterówi
bohaterekorazdoosóbirealiówIIRzeczypospolitejpozostawiamyCzytelnikom,którzy
lubiąłamigłówki.(Przyp.red.)
PIEŚŃZEMSTY
Pewnego dnia we wszystkich bez wyjątku dziennikach nowojorskich pojawiło się
takieogłoszenie:
EKRANNANIEBIE!
NOWOŚĆ!SENSACJA!REWELACJA!
DZIŚWIECZÓRNADCENTRALPARKIEM!
Tylko tyle. Kilkanaście wyrazów rozsiadło się zaborczo na pierwszej stronie
szanownychHeraldów,Worldów,Timesów,Telegraphów.Kilkadziesiąttrzycalowychliter
nacałejkosztownejstronicy.
Odziewiątejranozgondolciężarowychhydroplanówlunąłnamiastobarwnydeszcz
ulotek. W nich były bliższe szczegóły: Że wyświetlany będzie nowy obraz pt. PIEŚŃ
ZEMSTY, nakręcony w ścisłej tajemnicy. Że początek pierwszego seansu punktualnie o
godzinie 20. Że wstęp dzisiaj bezpłatny! Że ponadto każdy widz otrzyma cenny
upomineknapamiątkętegodnia,któryrozpocznienowąeręNewYorku.
To samo głosiły płachty olbrzymich afiszów i kolorowe wstęgi transparentów
rozpiętych nad wąwozami ulic. To samo powtarzały w kółko setki gigantofonów ze
szczytów najwyższych drapaczy. A ponad Brooklynem, Newarkiem, Jersey City, nad
każdąwiększąosadąDługiejWyspyiStatenIslandzwinneawionetkipisałyniestrudzenie
naniebie:
DZIŚWIECZÓRWSZYSCYNAMANHATTAN!!!
Słonyoddechmorkitłamsiłtonietrwałepismo,leczjużnowe,białeliterywykwitały
na błękitnym adamaszku niebiańskiego baldachimu i nowy zwiewny napis przypominał
razjeszcze:
DZIŚWIECZÓRWSZYSCYNAMANHATTAN!!!
A wieczór rozpętało się piekło. Zmobilizowano wszystkie aerobusy, nawet te stare
gruchoty dwupłatowe, co ledwie po sześćdziesiąt osób mogły zabrać na pokład. Nawet
ciężarowe samoloty i karawaniarskie, używane tylko przy pogrzebach ludzi
niezamożnych. Ba, jakiś przedsiębiorca wyciągnął z lamusa osiemdziesiąt starych,
dwupiętrowych autokarów, budzących powszechną wesołość. Żartownisie wołali wśród
salwśmiechutłumów,byitramwajewynieśćzmuzeównadzisiaj,zaśmatkitłumaczyły
dzieciom,cotobyłtramwajidyliżans.
Tuż po zachodzie słońca kordon samolotów policyjnych otoczył Manhattan,
powstrzymującnajazdprywatnychawionetek.Świetlnesygnałyryczałybezgłośnie:
WSZYSTKIEDACHYZAJĘTE!
LĄDOWAĆNAPRAWYMBRZEGUHUDSONU!
Szczęśliwcy, którzy zdążyli umieścić swoje latawce na dachach manhattańskich
drapaczy, zjeżdżali windami na dół wraz z pasażerami hałaśliwych elevated, wypadali z
bramdomównastreetsi,brnącpokolanawulotkach,pędzilidonajbliższejavenue,aby
dalszą drogę odbyć już bez fatygi na ruchomych chodnikach. W miarę zbliżania się do
celu tłum gęstniał. Z każdej poprzecznej street wybiegały nowe gromady, nowymi
tysiącamiplułypotężneliftydworcówkolejkipodziemnej.
AżwreszcieCENTRALPARK,pięknaoazawśródbetonowejpustyni.
Olbrzympołknąłjużmilionludzi,jużmudobrzeburczałowbrzuchupotejdawce,
leczjegodwadzieściapięćpaszcz,naościeżotwartychssałowciążchciwiepłynnąmasę
tłumu. New York nie pamiętał takiego tłoku od dnia tryumfalnego wjazdu braci
Stanley’ów,bohaterówpierwszejudanejpodróżynaMarsa.
Wybiła ósma. Latarnie w parku zgasły, a hen, wysoko ponad zadartymi głowami
zajaśniałkwadratekranurozpiętegoniemalpoziomo.Zniebios,zniewidzialnegoaparatu
projekcyjnegopadłynańczarneliterynapisu:
PIEŚŃZEMSTY
Bez„jadłospisu”aktorów,reżyserów,pomocników,bez„wkładek”aktualnościibez
Girlsqualerei. Bez śmiesznej formułki w guście tych nieodzownych dawniej: Wespazjan
Smalec ma zaszczyt przedstawić Klarę Miau i Konrada Nago w POKRZYWACH
HAWAJSKICH.
Nic z tego. Od razu cudny krajobraz nadmorski, zatoka, ujście wielkiej rzeki, rój
wysp, wysepek pokrytych leśnym gąszczem. Potem wieś indiańska, wigwamy, ognisko,
wokółniegopląsywojowników;nadichrasowymigłowami,strojnymiwpióra,zawrotny
wir tomahawków. Obok, w malowniczych strojach wierne squaw, zajęte liczeniem skór
jaguarówisrebrnychlisów;toposagżonywodzaszczepu.
Piękną jak baśń ceremonię ślubną przerywa przybycie zdyszanego wyrostka.
Zamieszanie.Cożyje,pędzinawybrzeżeistajejakwryte.Okręt!Mały,pękatyżaglowiec,
lecz olbrzym przy wąskich pirogach indyjskich. W szalupie, mknącej do brzegu garść
brodaczy. Ich skóra jaśniejsza, broń inna, pewnie lepsza, i dziksze spojrzenia oczu
uśmiechniętychobłudnie.
Próżnomądryczarownikostrzega,lamentuje,radzizłukówpraćdoprzybyszów.W
dziecięcych sercach miedzianoskórych wojowników nie ma ani krzty gniewu czy
nieufności. Gościnnie przyjmują brodaczy, z radością wymieniają bryły złota i futra
bezcennenaszklanepaciorki,naszmatki.Potemwiodągościdoswojejwioski,ajedyna
drogawiedzieprzezlas.Inagledrzewawyginająsięwozdobneliterynapisu:
WLIPCUR.1524PORAZPIERWSZYSTANĘLIBIALITWARDĄSTOPĄNA
MANHATTANIE
***
Mauretański pałacyk mister Petroniusza Breitschwanza stał na rozległym płaskim
dachu stupiętrowego drapacza, mieszczącego biura jego fabryk, a zbudowanego tam,
gdzie ongiś wznosił się gmach Museum of Natural History. Muzeum, jak wiadomo,
przeniesiono do marmurowego pałacu na Long Island, ufundowanego przez
Breitschwanza, który potrzebował odpowiedniej parceli w centrum Manhattanu i był
gotówzaniązapłacićkażdącenę.
Korzystając z tak bliskiego sąsiedztwa Central Parku, goście miliardera mogli brać
udział w widowisku bez przykrego zetknięcia się z motłochem. I gdy w przestworzach
ukazał się ów napis: W lipcu r. 1524 po raz pierwszy stanęli Biali na Manhattanie,
profesorSampsonNeverforgetzauważyłgłośno:
—OdkrywcaManhattanuzwałsięGiovanniVerrazano,zaśjegostatekDauphine.Po
uciążliwejpodróżymorskiej,któratrwałaaż…
—Historiamnienudzi—ziewnęłapanidomu.—Powiedzmipanlepiej,naczym
tenekranwisi.
Znakomity uczony rozłożył ręce na znak, że to pytanie przekracza zakres jego
wiedzy. Ale drugi sekretarz Breitschwanza, Karol Franciszek Habsburg, zerwał się
usłużnie, przez furtkę w żywopłocie wpadł na plac tenisowy, opuścił złożone skrzydła
swej awionetki oraz śmigi jej helikoptera i lotem skowronka zaczął się wzbijać ku
gwiazdom. Nie zauważono tego na tarasie mauretańskiego pałacyku, gdyż awionetka
Karola Franciszka Habsburga posiadała tłumik systemu Patis, ściszający pracę
stukonnegosilnikadoskalibrzęczeniamuchy.
Tymczasem na ekranie przesuwały się szybko dalsze wypadki, towarzyszące
założeniuNowegoYorku,zwanegowtedy:NieuwAmsterdam.
Oto Henry Hudson, od którego wielka rzeka wzięła dzisiejszą swoją nazwę, oto
brutalneżołdakisławetnejWestIndiaCompanyijejchytrydyrektorPeterMinnewit.Oto
kupujeodnaiwnychwodzówindiańskichcałyogromnyManhattanzamarnesześćdziesiąt
guldenów!Alemagest.Naprzyczynekdodajebaryłkęwodyognistej.
Skądś,jakbyzniebazabrzmiałdźwięcznybaryton,głośnyjakhukNiagarydziękistu
gigantofonom:
— Brawo Yankees! Tanio kupiliście New York. Za sześćdziesiąt guldenów! Za
dwadzieściaczterydolary!
Znowu kalejdoskop historycznych wydarzeń, potwornych zbrodni białych
najeźdźców. Willem Kieft, krwiożercza bestia w ludzkim ciele sprasza całe szczepy
Miedzianoskórych na widowisko. Tysiące mężczyzn, kobiet, starców i dzieci stłacza w
ciasnymdziedzińcuimordujewszystkichdonogi!Bezpowodu!Dladogodzeniaswoim
instynktom li tylko. Następstwem tego „widowiska” jest bunt Indian, stłumiony w
niagarachkrwi.
Barytonzahuczał,jakgrom:
—Hej,wyzNewJersey!Tam,nawaszejstroniewPavonii,gdziedziśwznosisię
dworzec Erie Railroad, tam Kieft mordował. Na kościach jego ofiar stoją wasze
gmachy…ItamgdzieleżyparkCorlearsHook,wyzManhattan!
MistressBeatrixBreitschwanzskrzywiłasięzniesmakiem.
— Same Mordgeschichten — skrytykowała film. — Może przejdziemy do mojego
salonuRubensa.
—Zaczekaj,żoneczko.Jatakżechciałbymsięwpierwskądśdowiedzieć,naczymto
olbrzymiepłótnowisi.
—Acosądziszofilmie?
— Sprytna reklama jakiegoś mydła lub pasty do trzewików. A może mięsnych
tabletek? — zaniepokoił się nagle i jego genialny umysł rozpoczął natychmiast walkę z
domniemanąkonkurencją.
—Więczgadzaszsięzemną,żetokicz.
—Ilustracjamuzycznabezzarzutu—bąknąłnieśmiałoprofesorNeverforget.
Miał słuszność. Tak dobranej do treści obrazu ilustracji muzycznej, tak
mistrzowskiegojejwykonaniaitakiejgłębiklasycznejwlgnącychdoucha,więcpozornie
łatwych melodiach, nie słyszano dotychczas w żadnym filmie. A starcy pamiętający
jeszcze narodziny dźwiękowców, ich charkot i zgrzyty, mieli teraz łzy w oczach.
Wydawało się im, że naprawdę z nieba płyną te anielskie pienia, te melodie łzawe,
wzruszające, lecz jakże dalekie od taniego sentymentalizmu. I ta woń kwiatów tysiąca.
(Filmbyłoczywiściedźwiękowo-zapachowy.)
Napodniebnymekranieprzedstawianociągdalszywesołegocurriculumvitaemiasta
New Yorku i przesmutne dzieje jego prawych dziedziców, pierwotnych mieszkańców
wyspy Manhattan. Dzielni Irokezi, Apacze, Siuksowie, Komancze, podjudzani przez
Białych mordowali się wzajemnie, a reszty dokonały owoce kultury Białych; pieniądz,
brońpalnaigorzałka.Och,najwięcejona,przeklętawodaognista!
Zepchnięci do rezerwatów Indianie wymierali szybko. W roku 1866 wpuszczono
białych osadników nawet do stanu Oklahoma, ostatniego azylu Miedzianoskórych. W
roku1922byłoichwcałychStanachZjednoczonychtylko350tysięcyna120milionów
mieszkańców. Według spisu ludności z roku 1962 pozostało ich ledwie tysiąc trzysta
głów!
—Adzisiaj…słuchajcie,o,Yankees…dziśżyjeichwStanachtylkodwadzieścioro
siedmioro,wczymzaledwieczterystadłamałżeńskie.Dladziewiętnastumężczyznniema
żon…Aotojakżyjąobecniedziedziceamerykańskiegokontynentu…
Baryton umilkł, na ekranie ujrzano dwa nędzne szałasy, a przy nich garść
niedobitków.Nędzarzy!
Znowuzabrzmiałgłostajemniczegospikera:
—Terazujrzyciezdarzeniesprzedkilkulat.Patrzcieuważnie!
To samo tło, te same dwa wigwamy. Z pobliskiego lasu wyszło dwóch brązowych
mężczyzn, obejmując się czule za szyję. Szli na gumowych nogach. Że pijani, poznać
nietrudno. Cóż tedy dziwnego, że, zanim doszli do namiotu, przyjaźń zamieniła się w
kłótnię, w bijatykę. Słabszy dobył noża. Machnął. Zabił od jednego ciosu. W
denerwującymzbliżeniuwidaćbyłopotwornąranę,nóżwniejtkwiącyikrew.
Żonadopadładozwłok,isiostra,iojciec,ostatniczarownik„ostatnichMohikanów”.
A bratobójca wydobył dużą flaszkę z łachmanów swojego płaszcza. Wysączył ognistą
wodę aż do dna. Kiedy przyszli policemani, leżał nieprzytomny. Zasiadł później na
elektrycznymkrześle,boBialibardzochętnieskazująnaśmierćKolorowych,zwłaszcza
odczasupowstaniaMurzynówzroku1973.
A kiedy policjanci wywlekli pijanego zabójcę, czarownik odstąpił od zwłok
pierworodnego syna, niedoszłego spadkobiercy ojcowskiego urzędu i wielkich tajemnic
przodków.Wzniósłdrżąceręcenadsiwągłowąijąłmiotaćprzekleństwa:
— Pomór na was, Yankees! Na wasze żony i dzieci! Zginiecie od tej samej broni,
która nas zgubiła. Złoto, którego jestem ostatnim strażnikiem, przeznaczam na walkę z
wami!WielkiDuchwybaczymitoświętokradztwo…
Ryczałtakwłaśnie,gdynaplacutenisowymprzedmauretańskimpałacykiemopadł
lekko samolot-skowronek. Karol Franciszek Habsburg przynosił swemu chlebodawcy
nowiny z przestworzy… Że ekran ma podobno kilometr kwadratowy powierzchni. Że
podtrzymuje go szesnaście zakotwiczonych balonów. Że wysoko ponad nim zawisł w
powietrzu hydroplan z gigantycznym aparatem projekcyjnym. Że ów hydroplan otaczają
setki awionetek reporterskich. Że dopchać się nie można, skutkiem tego on, Karol
Franciszek Habsburg, nie mógł się dowiedzieć nic pewnego. Że jednak, zdaniem
reporterów,całataimprezajesttylkoreklamąjakiegośnowegofabrykatu…
— A co?! — triumfował mister Petroniusz Breitschwanz. — Nie mówiłem?
Reklama!
—Oj,jakieonmastraszneoczy!—przestraszyłasięmistressBeatrix.
Dostojne grono zadarło znów głowy ku niebu. Cały ekran wypełniała obecnie
pomarszczona twarz czarownika, a potem już tylko jego oczy. Jakaś groza szła z tych
drapieżnych, tygrysich ślepiów, groza przykuwająca spojrzenia i sącząca w nie, a przez
niewzdrętwiałemózgi,nakazsilniejszejwoli.Wolitytana!mocarza!!półboga!!!
—Szarlatana,hipnotyzera—myślałzoburzeniemnaczelnyprokuratormisterJack
Lawoverall,próbującodlepićchoćnachwilęwzrokodekranu.Napróżno!…—Ktodał
pozwolenie na to widowisko?! Na ten humbug?! Kto wpuścił tych głupców nocą do
CentralParku?!—zżymałsięresztkamiświadomości…
Znowu było widać całą twarz indiańskiego czarownika. Z zaciśniętych ust padały
słowa-rozkazy:
—BędzieciepićWODĘOGNISTĄ,którąJAwamdam!Ja,mścicielmoichojców,
braciidzieci!MusiciepićWODĘOGNISTĄ!
Nibypomrukdalekiej,nadchodzącejburzy,zahuczałowparku,naulicachidachach
pobliskichdrapaczy:
—Wo-dęog-nis-tąąąą…
—Teraz,baczność!!!Posłyszyciemojąpieśń,PIEŚŃZEMSTY!
Zaludniło się na ekranie. Zmartwychwstały znów hufce czerwonoskórych
wojowników i niezrównany chór męski zaintonował hymn będący godnym
ukoronowaniemfilmu.Zrazumajestatyczny,dostojny,nabierałzwolnaognia,awrefrenie
stawał się już skocznym four-stepem, melodyjnym, łatwo wnikającym w ucho, i stąd
mającymwszelkiedanenapopularnyprzebójsezonu…
Barwne sylwetki na ekranie jęły się zacierać, mętnieć. Poprzez szeregi indyjskiego
chóruwyjrzałoznówobliczeczarownika.Jegoniesamowite,olbrzymieoczytrzymaływ
kleszczachmózgiisercamilionównowojorczyków.
—Refrenśpiewaćmiwszyscy!—zagrzmiałbarytonporazostatni.
I znowu miliony ludzi miały tylko jedną wolę, tę którą im narzucił kategoryczny
nakazhipnotyzera.Posłusznie,tuiówdziefałszując,nucili:
—WODĘOGNISTĄWSZYSCYCHCEMYPIĆ,
ACHTYLKOJĄ,OGNISTĄWO-O-DĘ!
Straszliwatwarzczarownikazniknęławprzestworzach.Jejmiejscezająłnaekranie
napisprzeraźliwieprozaiczny:
PIJCIEWÓDKĘTYLKOMARKIOgnistaWoda.PRZYWYJŚCIUOTRZYMA
KAŻDYBEZPŁATNIEPRÓBKĘTEGONIEZASTĄPIONEGONAPITKU.
OPUSZCZAJCIEPARKSZYBKO,ZRÓBCIEMIEJSCEINNYM.DRUGISEANS
ROZPOCZNIESIĘJUŻZA45MINUT
Pękły tajemnicze ogniwa, skuwające oczy nieprzeliczonego tłumu z ślepiami z
podniebnegoekranu.Pękłypozornie!
Miliony Jankesów odrabiały dwugodzinny okres milczenia pracowitą młócką słów
podziwu:
—Morowygość,co?Takseekranzawiesićnaniebie,no,no!
—Myślałczłek,Bógwieco,atoreklamanowejwódki.
—Fiu,fiu,ijakareklama!
—Słonozaniąwybulił,myślę.
—Odbijesetekoszty,odbije.
—Przyśpiewkabyłaklawa.Jakżeto?Wodęognistąmusiszbrachuchlać,achtylko
ją…
—Nietak.Inaczejjakoś.
—Jaspamiętałem.Posłuchajcie!
Jakiś zapoznany maestro odśpiewał zdartym tenorem początek refrenu. Kilkanaście
osóbzawtórowałomunatychmiast,aniebawemśpiewałytysiące,setkitysięcy,izpieśnią
na ustach płynęły podniecone tłumy ku dwudziestu pięciu bramom parku. Przy każdej
bramie czekały karawany ciężarowych aut, naładowanych kopiato maleńkimi
buteleczkami. Każdy uczestnik spektaklu brał ile chciał, lecz zanim jedną kieszeń
napełnił, zepchnęli go dalsi. Kroczył więc ulicami, podziwiał wytwornie zaadiustowaną
flaszeczkęzetykietką:WODAOGNISTAapotemwyciągałkorekinibytozciekawości
czydlażartu,anaprawdęzpodświadomegoprzymusu…kosztował!
Mistress Beatrix Breitschwanz zerwała się z leżaka. Miała ceglaste wypieki na
twarzy, gdy wszczepiła drapieżne palce w ramię nieszczęsnego Karola Franciszka
Habsburga.
—ChcętejWODYOGNISTEJ!Prędko!NaBoga,prędko!Już!
Sekretarza jakby zmiotło z dachu stupiętrowego drapacza. Lecz prokurator
Lawoverallprzyskoczyłdowzburzonejpanidomu.
—Copanichceuczynić?—syknął.
—Pić!—brzmiałajasnaodpowiedź.
Zaszumiałowpowietrzu.Nadachydrapaczychmur,naplace,ulice,ogrodyposypał
sięgradgumowychpiłeczek.Tozprzelatującychhydroplanówciężarowych.
MisterPetroniuszBreitschwanzzawyłnagle.Piłka,któragocmoknęławłysinę,była
wcale, wcale ciężka. Uczony profesor Neverforget, ugodzony w słabiznę, orzekł po
gruntownychoględzinach(oczywiściepiłki),żesątogumoweflakoniki,napełnionejakąś
cieczą,iżejużodkryłmaleńkikoreczekmetalowyosadzonynagwincie.
Mistress Beatrix wyrwała mu piłkę brutalnie, podniosła ją ku ustom. Mister
Petroniusz na czworakach szukał swojej piłeczki. Prokurator, który wyjmował właśnie z
kieszeninadawczyaparacikradiowy,pragnącsięporozumiećzpolicjąiniedopuścićdo
drugiego seansu, wydał okrzyk zgrozy i skokiem kulawej pantery przypadł do mistress
Beatrix.
—Niewolno!—wrzasnąłgłosemdziwniezmienionym,wydzierającpanidomuów
gumowyprzedmiot.(Honnisoitquimalypense.
—Zostaw!
—Precz!
—Niepozwolę!Możetrucizna?!Samwpierwsprawdzę!…
Kiedy arcyksiążęcy sekretarz wylazł z kabiny expressliftu we fraku podartym na
strzępy, taras pałacyku wyglądał jak pobojowisko. Całe dostojne towarzystwo leżało
pokotemnamarmurowychpłytach,aprokurator,pijaniusieńkinawylot,siedziałokrakiem
namisterPetroniuszuinuciłPIEŚŃZEMSTY.
— Ktoś mnie uprzedził — jęknął Karol Franciszek Habsburg, wydzierając sobie
garściamiwłosyzperuki.—Spóźniłemsięiprzeztostracęposadę—zakwilił.Potemz
nagłądeterminacjąodkorkowałprzyniesionąbuteleczkę,zdobytązacenęfrakailicznych
sińców. Wysączył jej zawartość duszkiem, w następstwie czego zaczął wyciągać
sznurowadła i zaproponował poważnemu Neverforgetowi żołnierską grę w cymbergaja
—Profesorze!Dajępanudwakrzykifor!—bełkotał,szczypiącmistressBeatrix.
A cóż dopiero mówić o tamtych z dołu! Od pamiętnego glosowania w Senacie w
roku 1943, kiedy w Stanach ostatecznie zniesiono prohibicję, New York nie widział
podobnychorgiipijaństwairozpusty.
***
Nazajutrz WODA OGNISTA ukazała się w sklepach i barach. Cena? Butelka
półlitrowa…centa!
Fabrykanci wódek, importerzy, szmuglerzy (cło!) wyli z rozpaczy. Pusta flaszka z
takiegoszkłakosztowaławhutachdwacenty.Pustaflaszka!Agdziewódka?Robocizna?
Gdziezysk,donajjaśniejszejcholery?!
—CzyONzwodymorskiejpędzialkohol?—biadali.
Innisądzili:
— Długo ON tak nie wytrzyma. Najkosztowniejsza reklama musi mieć swoje
granice.Musi!
Lecz najciekawsze było to, że nikt, nawet najsprytniejszy reporter nie mógł dociec,
kimjestówzagadkowyON.
SkutkitaniościWODYOGNISTEJniedałynasiebieczekać.NewYorkpiłnaumór,
fabryki stawały jedna po drugiej, przybywających okrętów handlowych nie miał kto
debarkować, szpitale zapełniły się ofiarami bijatyk, a więzienia sprawcami awantur.
Wzrosła też zastraszająco liczba karamboli taksówek-awionetek prowadzonych przez
wstawionych szoferów. Ukoronowaniem tych katastrof powietrznych było zderzenie się
dwóch przepełnionych aerobusów (rzecz nienotowana w kronice nieszczęśliwych
wypadków od piętnastu lat!), co przysporzyło zakładom pogrzebowym z górą
dziewięciusetklientów.
W tydzień później cena półlitrowej butelki WODY OGNISTEJ podskoczyła na
jednegodolara,iodolarapodnosiłasięcodziennie.Fabrykanciwódekzacieraliręce,lecz
minyzrzedłyimszybko;ktorazzakosztowałWODYOGNISTEJ,tengardziłjużzwykłą
whisky,brandy,koniakiemczyrumem,ba,nawetszampanem,alękającsięnowejzwyżki
cenniezastąpionegotrunku,kupowałgonazapas,zadłużałsię,wyprzedawałcomiałpod
ręką, własne czy nie własne. A co wieczór ponad coraz to inną dzielnicą metropolii
wyświetlanonapodniebnymekraniefilmpodtytułemPIEŚŃZEMSTY.
Kupcy,przemysłowcy,bankierzy,którymgotówkauciekałazkas,wieszczącrunna
banki, w ogóle wszyscy poszkodowani wszczęli energiczną akcję obronną. Rzucili na
płachty dzienników krzyczące cyfry klęsk zadanych miastu przez WODĘ OGNISTĄ, i
wynikisfałszowanejanalizy.
— To trucizna! Zawiera składniki mordercze dla zdrowia! Wywołuje niechęć do
jadła, więc wycieńcza. Powoduje apatię, wstręt do pracy, więc rujnuje majątek. A w
końcowymstadiumsprowadzaostrynapadszału,udarmózgowyiśmierć!—ostrzegali,
próbującrównocześniepodrobićtakrentownątruciznę.Napróżno!
Wreszcie przemówił Biały Dom w Washingtonie. Gubernator stanu New York
otrzymał nieograniczone pełnomocnictwa, i przede wszystkim zarządził konfiskatę
wszelkichzapasówWODYOGNISTEJ.Samdyrektorpolicjiwyruszyłoświcienaczele
armii i policemanów, a tegoż dnia po południu w gabinecie gubernatora odbywała się
walna narada miejskich dygnitarzy i poszkodowanych milionerów. Właśnie mister
Petroniusz Breitschwanz ukończył swą jeremiadę, właśnie prokurator Lawoverall
rozpoczynał płomienną filipikę od słów: Quousque tandem abutere, aqua vulcanica,
patientia nostra?!
, gdy za oknami zaturkotały motory. Do sali wtoczył się dyrektor
policji. Wśród cmentarnej ciszy podszedł chwiejnym krokiem do gubernatora i
zameldował:
—Skonfis…fis…fiskowałemwszy…wszysściuteńko,ale…eppp…
Mister Petroniusz zbladł, prokurator spurpurowiał, gubernator zzieleniał. Od
przybyłego„jechało”nadziesięćjardównietylkoWODĄOGNISTĄ,aleiśledzikiem.
—Aleco?Proszęmówićnatychmiast!
—Aaaalenasichłoppppcypooołowęwy…wyp…wypiiiili…
Corzekłszy,zwaliłsięjakdługi,awtejsamejchwilizadrżałymuryodgromkiego
śpiewurozochoconychpolicemanów,agentów,komisarzy:
—WSZYSCYCHCEMYPIĆ,ACHTYLKOJĄ,OGNISTĄWO-O-DĘ!
Nazajutrz gubernator ogłosił stan oblężenia. Zestrzelono balony podtrzymujące
podniebnyekran,amiejscezdemoralizowanejpolicjizajęlimarynarzezFlotyAtlantyku.
Lecznienadługo.WczterydnipóźniejonitakżeśpiewaliPIEŚŃZEMSTY.Tegożdnia
stanęłaelektrownia,gazownia,wodociąg,telefony,aerobusy,aerotaksówki.Ruchzamarłi
rozpocząłsiępierwszywdziejachludzkościstrajkgeneralnynatle…alkoholowym…
***
Minęło pół roku. New York cofał się w rozwoju z przeraźliwą szybkością. Nie
produkowałnic,nie importowałniczego,prócz najtańszychjarzyni mięsnychtabletekz
fabryk Breitschwanza w Chicago. Przejadał dorobek pięciu stuleci, żył kosztem
wysychającegoszpiku.Luksusowyjacht,willalubdziesięćnajdroższychongiśaut,można
było kupić w New Yorku za tysiąc dolarów. Tyle kosztowała obecnie flaszka WODY
OGNISTEJ.
Nowygubernator(jegopoprzednikskończyłnadeliriumtremens)wydałdrakońskie
rozporządzenia,którychsankcjąbyłnieodmiennieelektrycznyfotel.Międzyinnymikara
śmierci groziła za próbę przekroczenia drutów kolczastych, które oddzieliły
„zapowietrzony” stan New York od innych stanów, lękających się rozniesienia pijackiej
zarazy. Pomimo to wszystko zwinne, nieuchwytne łodzie podwodne tajemniczego
fabrykantaWODYOGNISTEJdostarczaływciążbłogiejtruciznytym,którychstaćbyło
nazapłaceniezabutelkętysiącadolarówiwięcej.
Ażrazniedowiozłyładunku.Minąłtydzień.Cenabutelkipodskoczyładodziesięciu
tysięcydolarów.Zkońcemdrugiegotygodniapłaconozanaparstekprzeklętejwódkityle
studolarowych banknotów, ile ważył. Bogacze płacili, biedniejsi starali się w krótkiej
drodzedojśćdopieniędzy;napadyrabunkowewbiałydzieńpowtarzałysięcoparęminut
wróżnychstronachmiasta.
WtrzecimtygodniuostatniezapasyWODYOGNISTEJwyczerpałysiędoszczętnie!
Na wagę brylantów nie można było dostać pół kieliszka i nieszczęsne ofiary płynnego
narkotyku wiły się w męczarniach. Potem ludzi ogarnął szał bojowy, a jego ostrze
zwróciło się przeciwko tym, którzy rzekomo odcięli dowóz WODY OGNISTEJ. Z
bezprzykładną pogardą śmierci popędził tłum na szczekające kulomioty i uciszył je na
zawsze.Nowychpolicjantów,kolorowych,zlinczowano.Gubernatorzawisłnaniezwykłej
szubienicy;stryczektrzymaławdłoniStatuaWolności.Władzeobjąłpodwieczórkomitet
obywatelski.
Komitet rozpoczął rządy od zniesienia prohibicji, którą pół roku temu narzucił
WashingtonoszalałemustanowiNewYork.Zradiostacjipomknęływprzestrzeńbłagalne
prośby niewolników nałogu do nieznanego tyrana. Tysiące depesz! Licytowano się
wzajemnie, ofiarowując coraz zawrotniejsze sumy za dawkę eliksiru, bez którego życie
stało się piekłem od dnia, w którym straszne oczy indiańskiego czarownika spojrzały w
tłumzekranuinarzuciłymuswojąwolę.
Trzydniznówminęływbolesnymoczekiwaniu.Inic.Przeklętyfabrykantpłynnego
narkotykumilczał…
KiedymistressBeatrixBreitschwanzodwiezionodozakładudlaobłąkanych,mister
Petroniusz,kochającyswojąmałżonkęprawietaknamiętniejakswojefabrykiwChicago,
zagrałvabanque!Kropnąłsobiewetertakąradiodepeszę:
DAM MILIARD ZA RECEPTĘ WODY OGNISTEJ LUB
PROPONUJĘSPÓŁKĘ.
Odpowiedźprzyszłajeszczetegosamegodnia,z…Kanady.Brzmiała:
GWIŻDŻĘ
NA
MILIARD.
CHCĘ
KUPIĆ
CAŁY
MANHATTAN. DAJĘ ZAŃ TYLE, CO WY NIEGDYŚ, 24
DOLARY. JEŚLI PAN DOPROWADZI DO SKUTKU TEN
INTERES, DAM PANU TYTUŁEM PROWIZJI RECEPTĘ NA
WYRÓB„WODYOGNISTEJ”.
MŚCICIEL
MisterPetroniuszupewniłsięprzedewszystkim,żetoniejestgłupikawałjakiegoś
pijaka, ale całkiem poważna propozycja businessmana. Propozycja była nie do
pogardzenia,leczwykupićcałyManhattan?!Mimoszalonegospadkucennieruchomości
w New Yorku, mister Petroniusz czuł się za słaby finansowo. Zresztą nie mógł się
pozbawiać rezerw kapitału, potrzebnych na eksploatację recepty narkotyku; należało
wszakżewybudowaćtakiefabryki,żebymóccałyświatzaopatrzyćwOGNISTĄWODĘ.
—Trzebawziąćkilkuwspólników—westchnąłiwdwadnipóźniejstałjużnaczele
potężnego koncernu. Pertraktacje z „pomylonym mścicielem” zajęły jeszcze tydzień
czasu, aż nastał wreszcie historyczny dzień odwetu Czerwonoskórych na białych
najeźdźcach. W sali ratuszowej, w obecności przedstawicieli prasy całego globu
podpisanopamiętnykontrakt,któregoosnowąbyło,żemisterCzarnyJaguar,używający
pseudonimuMściciel, nabywa na własność całą wyspę Manhattan za dwadzieścia cztery
dolary w złocie, a koncernowi mister Petroniusza Breitschwanza tytułem honorarium za
pośrednictwooddajedowyłącznejeksploatacjireceptęWODYOGNISTEJ,zobowiązując
sięniekonkurowaćnigdyzwymienionymkoncernem.
Setkiaparatówfotograficznychuwieczniłyhistorycznąwędrówkęreceptyzrasowej,
starczej dłoni mister Czarnego Jaguara do lepkiej, rzeźnickiej łapy mister Petroniusza
Breitschwanza.
—No,tojużpoceremonii?—spytaładwokatmister
Petroniusza.
— Jeszcze nie — odparł Mściciel, odmykając sporą walizę, w której wnętrzu
znajdowała się… beczułka. — Chcę być równie wspaniałomyślnym, jak był nim wasz
Peter Minnewit, który, kupiwszy od moich przodków Manhattan za dwadzieścia cztery
dolary,dorzuciłnaprzyczynekbaryłkęwódki.Otomójrewanżzaszlachetnygestmister
Minnewita.Wtejbeczułcejestto,zaczymtaktęsknicie…WODAOGNISTA…
Trudno opisać sceny, jakie się rozegrały w ratuszu po owym oświadczeniu mister
Jaguara,któryznakomiciewykorzystałzamieszanieiwysunąłsięzsalicoprędzej.Alena
dachu,gdywsiadałdosamolotu,dopadłogodwóchreporterów.
—Skądpanwziąłśrodkinatęgigantycznąimprezęfilmową?—spytałpierwszy.
SędziwyIndianinbłysnąłzdrowymizębamiwszyderczymuśmiechu.
— Jest w Stanach jeszcze bezmiar złota, o którym wy, Yankees, nie dowiecie się
nigdy—odparł,nakładającsobiekominiarkęlotniczą.
— Jeszcze małe pytanko — zaskomlał drugi reporter. — Co pan zamierza zrobić z
Manhattanem?
—Zobaczyciesami—brzmiałazagadkowaodpowiedź,apiekielnywirpuszczonego
w ruch helikoptera zmusił dziennikarzy do odwrotu. Samolot odlepił się od dachu i
pionowowzbijałsiękuchmurom…
***
WjakiśczaspotemprzyujściuHudsonuzarzuciłkotwicęokrętprzybyłyzBrazylii,
przywożący pierwszy transport tamtejszych Indian. Pod kierownictwem swoich
inżynierów zabrali się do burzenia mostów i tuneli, łączących Manhattan z sąsiednimi
wyspami i z lądem. Potem mieli zburzyć wszystkie pomniki, wille, pałace, drapacze,
budynkiportowe,dokoła wznieśćzgruzu olbrzymiemuryi wszystko,wszystkozalesić,
jak ongiś tu było, zanim Biali przybyli ze swoją kulturą. W Central Parku wzniesiono
wigwamy dla ostatnich Indian północnoamerykańskich. Pozostało ich przy życiu tylko
dziewiętnastu, lecz brazylijscy pobratymcy dostarczyli im kobiet, ile trzeba: mogli żyć i
rozmnażaćsięswobodnie.
AsamCzarnyJaguar,mścicielswojejrasy,tytan,którywciągutakkrótkiegoczasu
przekreśliłto,coprzezpięćwiekówzbudowalinajeźdźcy,wychodziłcowieczórdoparku
Corlears Hook i patrzył z uśmiechem, jak z Brooklynu wyrastają kominy fabryk
Breitschwanza. I wsłuchiwał się z lubością w dalekie echa hymnu, który Biali nucili na
swojązgubę,hymnu,któryonsamstworzyłinazwałsłuszniePIEŚNIĄZEMSTY!
____________________
Honni soit… (fr.) – Hańba temu, kto widzi w tym coś złego (nieprzyzwoitego) –
dewizaangielskiegoOrderuPodwiązki.
Autormanamyśliniegręwcymbergajaleczzabawęwsalonowcapolegającana
odgadywaniuprzezjednegozjejuczestników,któryzgraczyjestautoremanonimowego
klapsawpośladek(patrz;JaroslavHašek–PrzygodydobregowojakaSzwejka).
Quousque tandem abutere… (łac.) – Jak długo, wodo wulkaniczna, będziesz
nadużywaćnaszejcierpliwości.(ParafrazamowyCyceronaprzeciwKatylinie:Quousque
tandemabuter,Catilina,patientianostra?)
PERPETUUMMOBILE
SzejkAchmedAchte-babyniebyłzawodowymrozbójnikiem,brońBoże!Uprawiał
ten sport tylko z amatorstwa. I przez rasowy altruizm, by żądni wrażeń turyści mieli
trochę urozmaicenia. Poza tym żywił nazbyt wiele szacunku dla sirdara w Kairze i
podziwu dla ścigłych samolotów angielskich, aby się miał puszczać na brudne,
rozbójniczeimprezy.Załatwiałswojeinteresybezkrwawo,cicho,„polubownie”.
Procedura była na ogół nieskomplikowana. Schwytany turysta pisał list do rodziny
albo do swojego bankiera, donosząc, że okradziono go w drodze, że sympatyczny szejk
Achte-baby użyczył mu gościny i pożyczki na dalszą podróż w kwocie takiej a takiej, a
sumętęnależywręczyćoddawcylistu,itomożliwienatychmiast…bowiem nie wypada
mi stąd odjeżdżać, zanim nie spłacę swego długu wobec gościnnego gospodarza. Tak
nieodmiennie kończył się ów list, który należało po prostu odpisać z jednego z
wielojęzycznychschematówprzygotowanychprzezprzewidującegoszejka.
Kończyło się zawsze sielankowo, gdyż Achmed Achte-baby był bardzo uczciwym
przedsiębiorcąipootrzymaniuokupuzawszewięźniawypuszczał,ba,pouczałgonawet,
którędy jechać powinien, aby nie wpaść w szpony innych szejków, nie trzymających się
achmedowejtaryfy.
W rezultacie wszyscy byli zadowoleni. Jeniec nie wszczynał nigdy korowodów,
dumnyniezmiernie,żebyłwniewoliuautentycznegoszejka.Przewodnik,otrzymawszy
uczciwie zarobioną prowizję (5% od obrotu brutto), już nowego kandydata prowadził w
zasadzkę. A szejk Achte-baby, wielki znawca i wielbiciel płci ciekawej, zwanej piękną,
powiększałswójharemonowąmałżonkę,zaśdawnym,„emerytkom”,dlazatkaniabuzi
kupowałkosztowneświecidełka.
Tym trybem szło już coś piąty roczek. Przedsiębiorstwo achmedowe rozwijało się
świetnie,bowiemwielugentlemanówchorychnaspleenijeszczewięcejladiespragnęło
zakosztowaćemocjiporwaniaiwałęsałosięumyślniewniebezpiecznejokolicyoazyAin-
plajta. Wobec masowego napływu turystów Achmed nosił się już z myślą zakupienia
sześciu autobusów do zwożenia jeńców, gdy wtem zaszedł wypadek, który goryczą
napełnił gołębie serce szejka, nie przypuszczającego nigdy, by któryś z klientów był
zdolny do odpłacenia mu czarną niewdzięcznością za rozrywkę, jakiej nawet
wszechmocnyThomasCook&Sonnieposiadanaskładzie…
Pewnego dnia, gdy szejk mocno sfatygowany po wyekspediowaniu szesnastu
leciwych branek wieczerzał właśnie, wkroczyła do izby czereda zakurzonych
wojowników, prowadząc parę nowych jeńców. Było to młodziutkie małżeństwo i wcale
sobie ekscentryczne, skoro w podróż poślubną puściło się z Kairu do Kapsztadu w
samosześć,wliczającwtoprzewodnikaitrzystaremuły.
—Salaaaam—pozdrowiływładcęwierneAraby.
— Alllelejkkk. — Szejk zakrztusił się kęsem baraniny, aż mu oczy na wierzch
wylazły. Przybieżał z pomocą Mohammed, przywódca zbrojnych, potężnym klapsem w
plecy zepchnął fatalny kęs w czeluści żołądka, po czym zreferował treściwie przebieg
zajścia.
— Cherlak, na oko — kończył swoje sprawozdanie. — Rzekłbyś, jagnięcia nie
udźwignie, a czterem twoim wojownikom szczęki powybijał, o, efendi. Zaiste lew
mieszkawsercutegogiaura—zakończyłzemfazą.
— Tylko mi tu nie cytuj wyjątków z Ogniem i mieczem — zgromił go Achmed,
zajętyobliczaniemnależnościzaczterymęskieszczęki.
— Co to znaczy! — wrzasnął jeniec i podszedł śmiało w stronę zajadającego
brodacza.—Jakimprawemnaswięzicie?!
— Tak, jakim prawem? — zawtórował dla przyzwoitości przewodnik, mrugając na
szejka, aby raczył obejrzeć drugą partię dostarczonego towaru. A drugą partię towaru
stanowiłamistressIrisRiss,dwudziestoletniakobietka,dziesięciodniowamężatka,krótko
mówiąc,żonamłodegogentlemana,którytakbohaterskowalczyłwjejobronie,choćdość
niepokaźniewyglądał.
Wyciągnąłszejklepkiełapyztłustejstertykuskusu,wstał,podszedłbliżej,spojrzał
niżejiwyżej,iburnusmuzafalowałnabrzuchu,jakożeoddawnacierpiałnaopadnięcie
serca.
—Ciastko—wyszeptałzuznaniem.—Ciastkozkremem!
Mistress Iris Riss zasługiwała w zupełności na taki komplement. Tak młodej i
urodziwej niewiasty nie widziano jeszcze w Ain-plajta, oczywiście poza niedostępnym
haremem. Wszystkie dotychczasowe branki szejka miały końskie szczęki, takież zęby i
podobnenogi,anadomiarzłegootrzydzieściwiosenzawielenapochylonymgrzbiecie,
atasmukłajakpalmakobieta,(Allach,tochybajeszczedziewczyna—myślałAchmed.)
to słodkie stworzenie o dużych, trwogą rozszerzonych oczętach, którym morze mogłoby
pozazdrościćbarwyszafiru,alenwłosomichutlenionegoodcienia,toślicznestworzenie
promieniowałourodą,świeżością,młodościąiwogóle…
— Ach, żeby jeszcze była grubsza! Już ja bym cię dokarmił, cudna huryso —
śpiewałybezgłośnierybieoczyAchmedaAchte-baby.
Mohammedchrząknąłdyskretnie,ażtynksięposypałzpowały.
— Pomówmy o interesie — westchnął szejk, odrywając wzrok niechętnie od
uroczegozjawiska.—Panniewątpliwieznamojątaryfę.
Okazało się, że młody Jankes jest zupełnym ignorantem i Mohammed musiał go
uświadomić z grubsza. A kiedy mister Riss posiadł wreszcie potrzebną wiedzę i
wtajemniczyłsięwarkanasławetnejprocedury,minamuzrzedła.
—Nicztegoniebędzie—oświadczyłzasmucony.—Niemamytuanirodziny,ani
bankiera,iniktzanasszylinganiewyłoży.Tylkoosobiściezdołałbymmożejakąśsumę
wydębićwnaszymkonsulacie.
— Doskonale! — zawołał szejk z zapałem. Pan pojedzie po pieniądze, a pańska
małżonkapozostanieprzeztenczastutajjakozakładniczka.
— Och, nie, John! Ja tu nie zostanę sama — krzyknęła mistress Iris Riss,
dostrzegłszyniepokojącebłyskiwoczachAchmedaAchte-baby.
—Możewięcjazostanę,aonapojedziepookup—bąknąłzafrasowanymisterJohn
Riss.
— Świetnie się składa! — huknął Mohammed, przywódca zbrojnych. — Już my
pańskąmałżonkęwporządkuodprowadzimytaminapowrót.
—Taminapowrót!Taminapowrót!—zawtórowałaświtazzapałem.
— Och, nie, John. To jeszcze gorzej — wykrztusiła branka, przeliczywszy jednym
spojrzeniemzastępochotnikówMohammeda.
—Maszsłuszność—westchnąłzrozpaczonyidodałwmyśli:—Równałobysięto
sytuacji, w której pasterz, odpędziwszy tygrysa, powierza bezbronną owieczkę stadu
zgłodniałychwilków…Nie!Trzebacośinnegowykombinować.
Podługichabezpłodnychdeliberacjachzażądałdwudziestuczterechgodzinczasudo
namysłu.Odprowadzonojeńcówdogościnnychpokoi,ugoszczonoichserdecznie,kiedy
zaśupłynęładoba,szejkzjawiłsięosobiściepoodpowiedź.
—Pookuppojadęja!—rzekłtwardoJohnRiss.—Żonazostanietuwcharakterze
zakładniczki.Alewiedz,szejku,żegdybyjejwłosspadłzgłowy…
—Włos?—wtrąciłszejkszybko.—Nie!Zawłosyręczę.
— Za wszystko ręczysz, zrozumiano?! W piekle cię znajdę, gdyby moją Iris miała
spotkaćjakakrzywda.
—Krzywda,hm—mruczałAchmed,porównującdumnymwzrokiemchuderlawego
Jankesazeswojąokazałąsylwetkąirozważajączoptymizmemróżnemożliwości.—W
porządku — oświadczył głośno i uroczyście. — Krzywda jej tu nie spotka w żadnym
wypadku.Ręczę!
—Żonamusidostaćprzyzwoitywikt…
— Mam kucharza francuskiego — przerwał szejk. — Trzymam go wyłącznie dla
wygodymoichklientów.Wszystkogotujemynamaśle.
—Dalej,jakiśinnypokój.Tentutajmanazbytwieledrzwi.
—Umieszczęjąwswoimharemie.Dostanietamosobnypokój.
— W haremie? — powtórzył Amerykanin pytająco. — Ha, niech będzie. Ja mogę
odjechaćjeszczedzisiejszejnocyipostaramsięwmożliwienajkrótszymczasieprzywieźć
żądanyokup.
— O, za pozwoleniem! Musimy dokładnie omówić warunki tego zastawniczego
interesu.Copanrozumieprzeznajkrótszyczas?Termintrzebaokreślićściśle,icobędzie,
jeżelipanwoznaczonymdniuniepowróci?
Rozpoczęły się na nowo targi i układy przerywane strachliwymi okrzykami Iris, aż
stanęłowkońcunatym,żezakładniczkastaniesięwłasnościąszejka,jeżeliówwciągu
czternastudninieotrzymapełnegookupuwsumiedwustufuntówszterlingów.
—Możebyoznaczyćtowdolarach—wtrąciłMohammed.—Funtspada.
— Z ust żeś mi to wyjął — rzekł szejk, bawiąc się wykałaczką. Potem w
kieszonkowymkalendarzykupodkreśliłdatępłatnościharaczu.—Punktualnieopółnocy
wkroczę do jej pokoju, jeśli pan nie zdąży tu z powrotem — dodał z naciskiem i
uśmiechnąłsięzłowrogo.
—Aleprzedtemnietkniejejpanpalcem,szejku!
—Palc…Nie!Napewno!
—Inieprzekroczypanprogujejsypialni.
—Chybazajejzgodą.
—Otojestemspokojny—uśmiechnąłsięAmerykanin,poczymszejkzaprzysiągł
uroczyścienaowłosienienieboszczykaProroka,żesłowadotrzyma.
W godzinę później Mohammed, chmurny, zawiedziony, że piękna Amerykanka
wybrała opiekę szejka, wkroczył do mieszkania jeńców i oświadczył opryskliwie, że
eskorta już czeka. Małżonkowie padli sobie w objęcia, potem mężczyzna wybiegł z
pokoju,onazaśzaczęłasięprzebieraćwniewieścieszatyarabskie,bowiemitenjeszcze
warunek zastrzegli sobie w umowie. Wreszcie dychawiczny eunuch odprowadził ją do
haremu rozbrzmiewającego piekielnym harmidrem achmedowych niewolnic oburzonych
nabrudnąkonkurencjębiałejzakładniczki.
Lecz już nazajutrz uciszyło się w haremie. Piękna zakładniczka, nieczuła na
wzdychaniaizaklęciaszejka,bełkocącegopozazamkniętymidrzwiami,niewyglądałana
groźną rywalkę. Nie opuszczała swego pokoju, nie mieszała się do niczego, nie robiła
intrygharemowych,anizwyczajnych,słowem,byłacichąispokojnąsąsiadką.Wuznaniu
tychzaletgronodamharemowychwydelegowałoczarnowłosąZulejkę,abywschodnimi
haikamiuprzyjemniałabiałejzakładniczcenudędługiegopopołudnia.Ozachodziesłońca
inna niewolnica wyręczyła zupełnie wyczerpaną Zulejkę, a potem urocze narratorki
zmieniały się co godzinę, snadź Iris była nienasycona w konsumowaniu wschodnich
poematów,niewiedziećdlaczegonazwanychbajkami.
Nazajutrz rano pod drzwiami pokoju Iris wywiązała się zawzięta bójka o
pierwszeństwo.Sameunuchmusiałinterweniować.
— Utworzyć ogonek — piszczał, mitygując pracowite „opowiadaczki”. — Do
ogona,bajczarki!
—Mów,któraznasmarozpocząćopowieści—wołałyjednaprzezdrugą.
Eunuchnamyślałsiędługo,wreszciezaśpiewałsopranemnamelodięBubliczków:
NiechzacznieZulejka,
najmłodszazżonszejka,
apotemkolejka
przyjdzienawas.
Tylkotambawkrótko,
późniejznów,filutko,
swąbajkęmalutką
daszdrugiraz.
Zulejkapokazałajęzyktowarzyszkomiwpadłaczymprędzejdokomnatynarożnej,
gdzie więziono białą brankę, zaś pozostałe damy haremowe usiadły z rezygnacją w
ogonku,zapatrzonetępowtarczęzegara.
A tymczasem szejka gryzły pchły i żądze. Z pierwszymi był na ty, jak każdy
szanującysięArab,zdrugimiwładcaharemutakżeniemiewałdotychczaskłopotów,lecz
tymrazemstanąłuzamkniętychwróttwierdzy.Niezdobytej!Napróżnokołatałdodrzwi
otwierających się chętnie przed haremowymi opowiadaczkami bajek, na darmo skomlał
pod oknem zakładniczki i błagał, aby choć rączkę wysunęła poprzez skośną kratę
muszarabijiipozwoliłazłożyćpocałuneknaniej(oczywiścienienakracie).
Kiedypewnegowieczorawstąpiłdoharemu,ujrzałpoddrzwiamikomnatynarożnej
falującyogonekswoichmałżonek.Każdaznichtrzymaławdłoniachjakieśkosztowności
iczekałacierpliwienaswojąkolejkę.
—Ach,tebaby—westchnąłszejkAchte-baby.—Bajki,no,rozumiem.Leczpocóż
tekosztownościwwaszychrękach?
Zaczęły go na wyścigi zapewniać, że zakładniczka przepada wprost za
świecidełkami,żeszczególnielubiperłyibrylanty,ibardzosięcieszyztychprezentów.
— Lubi biżuterię?! Dlaczegoście mi wcześniej o tym nie powiedziały, wy, kozy
bezrogie?!—huknąłAchmedijeszczetejnocywyjechałincognitodoKairu,abyjakimś
wspaniałym prezentem przełamać opór białej zakładniczki, rozmiłowanej pono w
świecidełkach.
Gdy w tydzień później powrócił, zastał w Ani-plajta wszystko w najlepszym
porządku.Mohammedzałatwiłkilkubieżącychklientów,białazakładniczkanieuciekła,a
damy haremowe chwaliły sobie ogromnie miłe sąsiedztwo i wciąż opowiadały,
opowiadały,opowiadałyswebajki.
—Straszniewytrzymałaszelma—mruknąłszejkzuznaniem.—Jabymsiędawno
byłznudził.
Odświeżywszysiępopodróży,pomaszerowałszejkpodokienkonarożnegopokojui
rozpocząłdacaposłowiczetrele.
— Spójrz tylko, o biała kobieto, jakim ci przywiózł gościniec — zawołał, kiedy
wszelkie miłosne zaklęcia, poparte silną autoreklamą przeszły bez echa, jak zawsze
dotychczas. I zatrzepotało mu ze wzruszenia opadnięte serce, bo oto poza muszarabiją
zamajaczyłatwarzbrankizasłoniętaczarnymazaremiwwąskiejszparcekwefuzabłysły
oczy,głębokowpadnięte,leczjakżepiękne,jakżewyraziste!Apotemrasowa,białadłoń
wysunęła się przez kratę ku szkatułce i chude, nerwowe palce pochwyciły drapieżnie
kosztownąkolię.Aleszejkczatowałnatęrękę.Przylgnąłdoniejspragnionymiwargamii
całował,całowałżarłocznie,pókiniedostałfiglarnegopstryczkawnos;wtejsamejchwili
dłońwrazzkoliązniknęłapozaokienkiem.
— Wyłom zrobiony — tryumfował Achmed, lecz szewska ogarnęła go pasja, gdy
wieczorem drzwi pokoju branki znowu zastał zamknięte. — Nie chcesz po dobroci?
Dobrze! Postąpimy, jak mówi poeta: und bist du nicht willig, so brauch ich Gewalt —
warknął,biegnącdochatyMohammeda.—Pojutrzemijaterminnaznaczonyprzeklętemu
Jankesowi—zacząłgorączkowo.—Porawyruszyćnaczaty,cnyMohammedzie.Iklnę
się na podbródek Allaha, że dam ci Zulejkę, do której wzdychasz niczym kot do połci
słoniny,jeżelisprawisz,żeJohnRissspóźnisiętuzokupemchoćbyogodzinę.
—Gemacht—odparłkrótkoMohammed,któryongiśmieszkałwChrzanowie.
Nadszedł krytyczny dzień. Po wieczerzy rozpoczął szejk nerwowy spacer przed
okienkiemnarożnejkomnaty,woczekiwaniunawieściodMohammeda.
Wreszcie…
Rozległ się tętent konia i z ciemności wynurzył się posłaniec. Osadził spienionego
rumaka przed wodzem, zarzucił cugle na kolczastą gałąź kaktusa i zameldował, że
wszystkowporządku.Okupjest,takpowiadajątrzejAnglicy,którychchytryMohammed
wodzipookolicznychwertepach,abynieprzybylinaczasdoAin-plajta.
—AcóżJohnRiss;niecierpliwiłsiębardzo?—zapytałAchmed.
— Nie masz go pośród tych trzech, którzy mianują się jego przyjaciółmi - odparł
goniec, wciągając z lubością dolatujący skądś swąd baraniego łoju: głodny był co się
zowieiwyglądałniecierpliwiezwolnienia.
—Niemago?!—huknąłAchmedAchte-baby,zwracającgłowęwstronęokienka,
poza którym zajaśniały przelotnie jasne plamy rąk obejmujących pręty muszarabiji. —
Widać,niezależymunatejkobiecie,che,cheche.Tymlepiej.Niebędziereklamacji…
Iwobectegoniemuszęczekaćdopółnocy…Aty,synu,idź,posilsię,wypocznij—
dodałłaskawie,zaśposłaniecpomknąłjakstrzała,zapominającorówniejakiongłodnym
rumaku.
Władczym krokiem wstąpił Achmed w podwoje swojego haremu i, jak było do
przewidzenia, zastał swoje małżonki na posterunku, to jest w ogonie pod drzwiami
wiadomejkomnaty.
— Spać wszystkie! — ryknął, chwytając za głownię poszczerbionego kindżału,
bimbającego mu niemal pomiędzy kolanami. — Dzisiaj ja będę bajki opowiadał tam —
zachichotał złowrogo. Potem zwrócił się do eunucha: — Zamkniesz je wszystkie w
drugimskrzydlepałacuisamwrazzesłużbątampozostaniesz.Cokolwiekbądźbędziesię
tutajdziało,jesteśślepyigłuchy;zrozumiano?Anie,tocikażęuciąć…rękę!
Dozorca haremu przysiadł ze strachu. Wiedział aż nazbyt dobrze, jak łatwo u
porywczego szejka o jakąś amputację. Wypełnił więc sumiennie rozkaz władcy. A
strwożonemałżonkiszejkowezbiłysięwgromadkęizbielałymiwargamipowtarzałyaż
doznudzenia:—Allachakbar,coztegowyniknie?
AchmedAchte-babyzapukałenergiczniedodrzwibiałejbranki.
— Otwórz, albo drzwi wyłamię — wrzasnął. — Okup nie przyszedł, jestem więc
twoimprawymwłaścicielem.
Rozległy się żałosne westchnienia, szczęknęła odciągana zasuwa, a skulona
zakładniczka odskoczyła w głąb pokoju na widok wkraczającego Araba. Ów zaś przede
wszystkim drzwi za sobą zamknął pieczołowicie, potem burnus odrzucił i zacierając
dłonie,ruszyłpewnieposwojązdobycz.Jużrozwarłramionadogorącegouścisku,kiedy
ponętna rączka wystrzeliła spośród luźnych fałdów niewieściego haika i palnęła w
fizjognomię szejkową z taką siłą, że biały sufit komnaty przemienił się od razu w niebo
roziskrzonegwiazdami.ApotemdrugadłońzainteresowałasiędolnąszczękąAchmeda,
znowutamtapierwszaznosemszejkazawarłabolesnąznajomośćiotopotężnyAchmed
Achte-babystraciłczucie,zanimjegogłowapocałowałakamiennąposadzkę.
Lecznienadługo.Ciosybyłymistrzowskie,aleręce,którejezadałystraciłyswoją
dawnąsiłę;snadźosłabiłojedwutygodniowewięzienie,obostrzoneciężkimirobotamiw
formie słuchania wschodnich bajek szczebiotanych bez końca przez rozmowne damy
haremowe.
Więcocknąłsięszejkrychłoizbaraniałzeszczętem,chociażwtympamiętnymdniu
wyjątkowo baraniny nie nadużył, czując niechęć do jadła w oczekiwaniu doniosłych
wypadków. Zbaraniał tedy i osłupiałym wzrokiem przed się spozierał, nie zauważywszy
jeszcze,żejestzwiązanyjakbaraniżeto,cotrzymawustach,niejestcygaremanifajką,
aleordynarnymkneblem.
PrzedlustremstałJohnRiss,mążowejcudnejIris,izflegmąprzymierzałsobiefez
szejkaijegoburnusodświętny.Potemspakowałtroskliwieotrzymanąwprezenciekolię
brylantowąorazcokosztowniejszeświecidełka,daryżonszejkowych,i,przyciemniwszy
światło,wyjrzałokienkiemnazewnątrz.
— Koń jakiś tu stoi — mruknął, rozglądając się bystro. Dopiero rozpaczliwe
szamotaniesięnowegowięźniacelizmusiłygodoodwróceniagłowy.Spokojniepodszedł
do związanego i pokazał mu zegarek… ten sam zegarek, który Achmed wziął sobie na
pamiątkęodpewnegorzeźnikazChicago.
— Tak to słowa dotrzymujesz, oszuście? — syknął John Riss, częstując swojego
jeńcarzetelnymkopniakiemwsuterenypleców.—Dopółnocymiałtrwaćnaszrozejm,a
terazjestzaledwietrzynadwunastą…Iprzyjaciółmoichkazałeśoprowadzaćpookolicy,
żebysięspóźnili?Czekaaaj!Jużjacizapłacę!
I otrzymał szejk sowitą zapłatę w… naturze. A potem, spoglądając z urazą na
połamanąszpicrutę,wsłuchiwałsięzbezsilnąwściekłościąwzamierająceechaszybkiego
tętentukonia,któregochytryJankesniepotrzebowałszukaćdługowciemnościach.Pędził
teraz, aby się połączyć z trzema przyjaciółmi, wyboksować viribus unitis Mohammeda i
innych wojowników, a potem zawrócić do Kairu, gdzie piękna Iris czekała go z
utęsknieniem.
— Wierzę, że z utęsknieniem — rozmyślał melancholijnie szejk, pojąwszy
poniewczasie, dlaczego jego małżonki tak sobie chwaliły sąsiedztwo z białą
„zakładniczką”. — Wszystko, ach, przez te baby — zabełkotał szejk Achte-baby i
nareszcieudałomusięwyplućpaskudnyknebel.
Przeraźliwe wrzaski szejkowe słyszano w całej Ain-plajta, lecz nikt nie przybiegł z
pomocą.Podwładnipamiętaliosurowymzakazie,znalimoresiniezamierzalisięnarażać
na przykre konsekwencje z dziedziny chirurgii. Tak więc nieszczęsny szejk wył
bezskutecznie aż do świtu, aż do powrotu posiniaczonego Mohammeda, który również
przeszedłprzyspieszonykursbokserki.
— O, effendi. To był prawdziwy szatan! — wybuchnął Mohammed, mówiąc dość
niewyraźnie z powodu nagłej utraty całego uzębienia. Lecz szejk Achmed Achte-baby
zaprzeczył ruchem głowy i odparł smętnie, mając żywo w pamięci owe bajkowe seanse
swoichmałżonekwnarożnejkomnacie:
—Tobyłoprawdziweperpetuummobile!
ZAKULISAMIFILMU
Działo się to nie w Europie oczywiście, lecz w azjatyckiej republice Tromtadracji,
którapowojnieświatowejodzyskałaniepodległość.
Młody autor Tonio Marczirielli wydał swoją pierwszą powieść sensacyjną pod
tytułem Biała dama i rozkoszował się właśnie zgryźliwą recenzją krytyka (którego
trylogię odrzucił wydawca Marcziriellego przed tygodniem, jako beznadziejnie słabą,
nudnąiniekasową!),gdyprzyniesionomulisttejtreści:
SzanownyPanie!
Zamierzamy ewentualnie sfilmować Pańską „Białą Damę”.
Prosimy o pofatygowanie się do biur naszej Wytwórni i zapodanie
swoichwarunków.
Zpoważaniem
J.Gwardian
Szef-reżyserWytwórni„TYGRYS-FILM”.S.zo.o.
Marczirielli „zapodał” więc swoje warunki, ale umowę zawarto na warunkach
„zapodanych”przezWytwórnię,którejbiuraistudioznajdowałysięwpoczekalnimałego
zakładu fotograficznego. Autor miał otrzymać honorarium w wysokości dwóch tysięcy
guldenów tromtadrackich już w rok po premierze filmu, a na razie zdołał wyprosić
zaliczkę w wysokości dziesięciu procent honorarium. Ten zadatek miał mu przypaść
tytułemodszkodowanianawypadek,gdybyWytwórniawciągunajbliższychtrzydziestu
latzjakichkolwiekpowodówBiałejdamyniesfilmowała.Wytwórniazastrzegłateżsobie
w kontrakcie zupełną swobodę w zmienianiu fabuły powieści, która posiadała podobno
zbytmałotragizmu,erotyzmu,patriotyzmu,sentymentalizmuiośmiuinnychpokrewnych
izmów.
WieśćotejtransakcjirozeszłasiębłyskawiczniepostolicyTromtadracji,podnosząc
ogromniekredytautora,dotychczasnieznanegowbranżyfilmowej.Marczirielliotrzymał
szereg propozycji (businessowych!), a pierwszy atak przypuścił doń reżyser Henrigo
Buro,zwanysłusznieCecilemdeMille’em.Oczywiścietromtadrackim!
— Mistrzu! Z dawna już pragnąłem poznać pana! — rzekł, przymrużając z lekka
oczy,byzwrócićuwagęrozmówcynaswojeiściekobiece,uczernionerzęsy.—Szukam
scenariuszaafrykańskiego!WyjedziemydoKongo!DoMachogonem!Zrobimypierwszy
egzotycznyfilmtromtadracki!Mistrzu-u-u!
„Mistrz” czuł, jak mu dusza pęcznieje. Egzotyczny obraz. O tym marzył zawsze,
nabrawszyserdecznegowstrętudokoloryturodzimegofilmówtromtadrackich,wktórych
obowiązkowomusiaławystępowaćpolicja,ułani,nieznanyżołnierziparadawojskowana
PlacuDyktatorskim.
— Nareszcie! — wykrztusił, i zakrztusił się natychmiast. bowiem w roztargnieniu
wsypałsobiedomałejczarnejzawartośćcałejsolniczki.
AgenialnyHenrigoBuro,zniżającmelodyjnygłosdoskaliuwodzicielskiegoszeptu,
rzucał perły-uwagi, brylanty-wskazówki, i to wszystko bezinteresownie gratis i franco
kawiarniaAzalia,ottak,zdobregoserca:
—Amant,amantka,czarnycharakter…totrzygłówneosobyklasycznegodramatu,
uważamistrz?Czarny charakterdostajew swojąmocamanta; abyratowaćukochanego,
amantka godzi się obcować cieleśnie z tamtym demonem Zła, ale w ostatniej sekundzie
cośjąratuje,iżbyDobrozatriumfowało…Otonieodzownyschematdoskonałejfabuły!…
Sceny tragiczne, drastyczne, perwersyjnie niesamowite, sentymentalne, erotyczne,
dramatyczneidużo,dużopikanterii!Całośćpodlaćobficiesosempatriotycznym.Tounas
bierzemurowanie!Naszwidz,uważamistrz,musipłakać,szlochać,jęczeć,wyć,otco!
Marczirielli,zaprzysiężonyoptymistaitypzusposobieniaraczejharold-lloydowaty
podrapał się w ciemię, kiedy posłyszał tak smętną receptę na film krajowy. Bardzo
nieśmiało zapytał, czy dla odprężenia nerwów P.T. Publiczności nie można by wtrącić
kilkuscenekhumorystycznych.
— Cooo?! — wrzasnął Buro i pospiesznie zapiął guziki marynarki, by nie
eksplodować z oburzenia. — Błazeństwa zostawmy tym partaczom z Hollywood! —
odparł pogardliwie. — My, którzyśmy przeszli tyle tragedii narodowych, że wspomnę
tylko dewaluację… my musimy tworzyć arcydzieła, odpowiadające psychice
dziedzicznych męczenników. Sentyment, erotyka i całe kubły łez, oto czego żądam od
pana!
Ledwie Buro, dziedziczny męczennik, wypłynął majestatycznie z Azalii (gdzie
schodziłsięświatekipółświatekfilmowyTromtadracji),zerwałsięodpobliskiegostolika
jakiśnerwowybrodaczipochwyciłautorawswojeszpony.
— Novicci sum! Jestem właścicielem FIOŁ-FILMU, jedynej chrześcijańskiej
wytwórnifilmowejwcałejTromtadracji—przedstawiłsię,skubiącnamiętniezwichrzoną
brodę i łypiąc podejrzliwym wzrokiem dokoła. — Bo inne wytwórnie są bez wyjątku w
rękacharabskich,jakpanuzapewnewiadomo…
—Copanmówi!HenrigoBurototakżeArab?
— Pytanie! Parę lat temu nosił jeszcze ondulowane faworyty, zwane po arabsku
pejsami,jakpanuzapewnewiadomo…
— Muszę sobie zapisać tę egzotyczną nazwę — mruknął Marczirielli, który
pochodziłzzachodnichkresówTromtadracji,gdzieArabówmieszkałobardzoniewielu,a
icichodzilibezondulowanychbokobrodów.
—Ale,dorzeczy…Chciałbympanuzaproponowaćpewnąkombinację.Chodzimio
oryginalny scenariusz. Powtarzam, scenariusz! Treść obojętna, bylem miał scenę nad
grobem,jakwmoimpierwszymfilmiepodtytułemNARWAŃCY.Iszarżęułanów,która
musi rozwiązywać węzeł dramatu, jak to zręcznie przeprowadziłem w swoim drugim
filmiepodtytułemPONADŚMIECH.Cudownyobraz,jakpanuzapewnewiadomo…
— Wspaniały! — przyznał grzecznie Marczirielli, dodając w myśli jeszcze jedno
słowo:kicz.
—Takiegojeszczeniebyło!
—Nie!Dajęsłowo!—TymrazemMarczirielliobszedłsiędoskonalebezreservatio
mentalis. Istotnie, takiego filmu jeszcze nie było przedtem! Potem były często. Nawet
znaczniegorsze!NaprzykładRok1924.
—Azatem,drogipanie,skoropannapiszescenariuszodpowiednidlaartystycznego
poziomu mojej wytwórni, proszę się zgłosić zaraz. Płacę gotówką, jak panu zapewne
wiadomo…Alemuszęsięjużpożegnać.Mamjeszczepewnekombinacje…
W trzy minuty później podbiegł do odurzonego autora jakiś wysoki, pulchny
młodzian, przedstawił się, jako reżyser Wytwórni BAF (Bezrobotni Artyści Filmowi) i
wyrecytowałjednymtchem:
—Cochciałodpananaszkombinator?NotengojzFIOŁ-FILMU?Całabranżago
nazywa kombinatorem, bo wciąż opowiada o swoich kombinacjach, a głupich stu
guldenówtromtadrackichniemożewykombinować…Niechsiępanznimniezadaje…
—Niepłaci?
— Owszem, lecz tylko pięćdziesiąt procent tego, co przyrzekł w kontrakcie… Ale
mniejsza z tym. Mówmy o naszych interesach… Szukam bardzo oryginalnego
scenariusza.Musiwnimbyć…
— Wiem! — wtrącił pojętny Marczirielli. — Musi być erotyka, odpowiadająca
psychozie dziedzicznych męczenników, dalej amantka w sosie patriotycznym, parada
wojskowazpolicją,masęłez,pikanteria,wreszcieszarżaułanówprzezmogiłyi…
— Pan już wie?! — przeraził się przyszły twórca BEZIMIENNYCH
POLICJANTÓW i równie słabego GŁOSU NA PUSZCZY. — Skąd pan wie, co ja
chciałemkręcić.?!—rozpaczał,wyrywającsobiegarściamiwłosyzeswejwspaniałeji
pono własnej grzywy. — To straszne! Straszne, mistrzu. Nic się nie da ukryć w naszej
plotkarskiej branży… Wobec tego oczywiście nie będę robił tego filmu i rezygnuję z
współpracyzpanem…
Kiedy w miesiąc później Marczirielli zaszedł do wytwórni Kaloria, jej
współwłaściciel,reżyserBurouściskałgo,jakbrataizarazoczyprzymrużył.
— Mistrzu! — zawołał, trzepocąc nowymi rzęsami. — Pańskie cztery afrykańskie
scenariusze przeczytałem jednym tchem! Wspaniałe! Nieporównane! Jakie oryginalne
pomysły! Skorzystam z nich, niewątpliwie skorzystam… z tych pomysłów, tricków,
epizodów…Alezpańskichscenariuszynicniebędzie,niestety.Obliczyliśmywłaśnie,że
wyjazddoAfrykikosztowałbynaszbytwiele…
—Jakaszkoda,żepanowienierobilitychobliczeńomiesiącwcześniej—westchnął
autor,widząc,żeczterytygodniestraciłnadarmo.
— Mistrzu, proszę się nie zniechęcać. Właśnie chcę panu zwiastować pomyślną
nowinę.Nazimęwyjeżdżamywgóry,bytamnakręcićrewelacyjnyfilm.Jeśliwięcdrogi
mistrzposiadawtecejakiśscenariuszzimowo-górski,toproszęprzysłaćnatychmiast!
— I więcej erotyki, znacznie więcej — upominał główny akcjonariusz Kalorii,
pulchnygrubasek,łudzącopodobnydoPawłaWegenera.
Marczirielli zabrał się więc do pisania scenariuszy zimno-górskich, a równocześnie
robiłscenariuszkomediowydlaChevroleta,młodziutkiegoreżysera,mianowanegozgóry,
przed nakręceniem pierwszego filmu, tromtadrackim Pudowkinem. Chevrolet,
niedopuszczony do żadnego z towarzystw wzajemnej adoracji urzędujących przy
wytwórniachstałych…pracowałnarachunekwytwórnisezonowych.Takiewytwórnieto
jedna z największych osobliwości Tromtadracji, toteż należy o nich kilka słów
powiedzieć:
Kilku panów spotyka się przypadkowo w kawiarni. Gotówki wprawdzie nie mają,
kredytu również, ale za to każdy ma ambitną i niezwykle fotogeniczną przyjaciółkę,
wobec czego stante pede powstaje nowa placówka rodzimego przemysłu krajowego, jak
nazajutrz piszą z entuzjazmem gazety tromtadrackie. Nowa placówka angażuje przede
wszystkim kilka maszynistek, kasjerkę, sekretarkę itp., a kaucja złożona przez te
dziewczęta (także zresztą żywiące hollywoodzkie nadzieje), to kapitał zakładowy
wytwórni.Kapitałzakładowysłużynazakupblankietówfirmowychi…wekslowych,na
zapłacenie pierwszej raty za maszynę do pisania oraz na zafundowanie dużej czarnej
jakiemuś naiwnemu literatowi, który w zamian za to jest moralnie zobowiązany
dostarczyćczymprędzejpółtuzinascenariuszydołaskawegowyboruwytwórni.
Pierwszy etap przebyty, ale teraz przychodzi następna faza, zazwyczaj fatalna dla
nowej placówki przemysłu rodzimego. Obsada ról! Tu właśnie tkwi sęk, o który cała
impreza rozbija się w drzazgi. Bowiem okazuje się nagle, że „żona” pana X. jest
niezwykle marleniczna, konkubina drugiego założyciela wytwórni to sobowtór Grety
Garbo, przyjaciółki reżysera w ogóle nie można odróżnić od Żanetki MacDonald, a
czwarta wpływowa utrzymanka jednoczy w sobie zalety kilkunastu gwiazd
hollywoodzkich. Równie utalentowane są trzy stenotypistki, kasjerka i sekretarka,
właściwejakdotychczasakcjonariuszkiprzedsiębiorstwa.Ponieważzaśkażdaztychdam
musi bezwarunkowo grać główną rolę, a filmu z dziewięcioma głównymi bohaterkami
nawetwTromtadracjijeszczenienakręcono,ergowytwórniarozlatujesię,ażmiło.
Teraz następuje trzeci etap produkcji zamierzonego filmu, mianowicie likwidacja
nowej placówki, etap wymagający najwięcej pisaniny, kosztów i nerwów. W rezultacie
bilans jest dość aktywny, bo na jedną taką wytwórnię wypada przeciętnie siedem
protokołów jednostronnych, sześć twarzobić dwustronnych, pięć doniesień karnych o
przywłaszczenie sobie kaucji, cztery dyngusy witriolejem pomiędzy powaśnionymi
gwiazdami,któreniezabłysłynapłótnie,trzykrotnezajęciemaszynydopisania,wzięteji
tak w komis, jak się okazuje, dwa procesy o ciężkie uszkodzenia ciała reżyserskiego i
jeden oczywisty tryumf, mianowicie autora scenariusza, szczęśliwca, który tak tanim
kosztemzdobyłjednowięcejdoświadczenieżyciowe.
Optymista Marczirielli musiał takich doświadczeń zdobyć aż cztery, zanim się
wreszcie uprzedził do sezonowych placówek przemysłu filmowego w Tromtadracji. W
ciągu tego okresu nie stracił kontaktu z reżyserem Burą, który z powodu kataru
zrezygnowałzwyjazduwgóryipostanowiłponownieodwiedzićmorze.Uwieczniłjejuż
raz w epokowym filmie pt. JĘK BAŁTYKU, a zachęcony sukcesem, zamówił u
pracowitego autora od razu trzy scenariusze morskie: 1) erotyczno-sensacyjny, 2)
sensacyjno-kryminalny,3)kryminalnieerotyczny.
Już w trzy tygodnie później Marczirielli zjawił się w lokalu wytwórni Kaloria,
dźwigającpodpachąplikskryptów.
—Mampięćscenariuszy!—obwieściłtryumfalnie.—Napisałemodwawięcej,niż
panżądał.Terazmaciezczegowybierać.
—Jakżemampanudziękować,drogimistrzu—zawołałBuro,potrząsającprawicą
autora, który ledwie się trzymał na nogach po tylu nieprzespanych nocach. — Istotnie,
mamzczegowybierać.Pięćscenariuszysportowych.Pięć!
—Sportowyyych?
—?
—Panreżyserzamówiłprzecieżmorskie!
—Nieprzeczę,aletrzydnitemuzmieniliśmydecyzjęostatecznieipostanowiliśmy
nakręcićpierwszyfilmsportowytromtadracki.Czyżniemówiłempanuotym?
—Nnnie!Anisłowa…
—Towidoczniezapomniałem,zacobardzopanaprzepraszam.Alenicstraconego.
Machnie pan od ręki nowy konspekt i będziemy skwitowani… Tak, kochany mistrzu.
Film sportowy to będzie kasa, co się zowie, a dla pana olbrzymia reklama. Tylko niech
pan nie żałuje pikanterii. Gdzie, jak gdzie, ale w filmie sportowym, gdzie mamy tyle
okazjidopokazaniapięknaludzkiegociałabezbalastugarderoby…należypitigrillić,jak
należy…
Kiedy jeszcze przed przejrzeniem scenariusza sportowego Buro zdecydował się
„ostatecznie”nakręcićfilmosnutynatleżyciawiertaczynafty,Marcziriellisięzbuntował.
—Dobrze,będępisałwdalszymciągu—rzekł—alemusicieminareszcierazdać
jakąś zaliczkę. Darmocha skończyła się na amen. Mam zaszczyt oświadczyć panom, że
nareszciezmądrzałem!
— Lepiej późno, niż nigdy; serdecznie panu gratuluję — zawołał pewien
sympatyczny amant filmowy (czekający na jakąś rólkę od ćwierć wieku), kiedy mu
rozżalonyautoropowiedziałokaprysachBury.—Niechsiępantylkonicdawziąćnalep
słodkichsłówektegocwaniaka.Onjużkilkunastuinnychidio…przepraszam…literatów
taksamourządził.Wyciągnieodpanajaknajwięcejpomysłów,ascenariuszpóźniejsam
napisze, żeby honorarium nie płacić. Zobaczy pan… Ale chciałem mówić z panem o
pańskiej Białej damie… Przecież to już rok minął od dnia podpisania kontraktu z
TYGRYS-FILMEMicisza…
— Niestety — westchnął Marczirielli. — Telefonowałem tam kiedyś. Powiedziano
mi, że filmy nakręca się u nich w takim porządku, w jakim nabywano scenariusze. A
ponieważ zakupili przedtem trzy scenariusze, ponieważ TYGRYS-FILM wypuszcza na
rynek„aż”jedenfilmcodwalata,więc…
—WięcBiaładamapowinnabyćgotowazalatosiem—obliczyłszybkozapoznany
Valentinotromtadracki.Amniesięzdaje,żeoniBiałejdamynigdyniebędąfilmowaćiże
sięztymliczyliodrazu…
—Nonsens!Przecieżsamizaproponowaliteninteresidalimizadatek!
— Owszem, dali. Marne dwieście guldenów tromtadrackich. I za tę cenę
zabezpieczyli się na trzydzieści lat przed konkurentami, wiedząc, że wielu poleci na
filmowaniepowieści,któramiałanajwiększynakładwzeszłymroku.
— Nic nie rozumiem — wybąkał Marczirielli, nieprzyzwyczajony do takich
hiperkombinacji.—Jeżeliwiedzą,żeksiążkamiałatakisukces,jeżelionimająwyłączne
prawo filmowania jej, to dlaczego nie filmują, do stu tysięcy reżyser… przepraszam,
diabłów!
— Bo oni tej książki filmować nie mogą! Ze względów, że tak powiem,
technicznych.Ichreżyser,Gwardian,niepotrafinakręcaćinnychfilmówjaktylkoponure
dramidła rosyjskie z sołdatami, katorgą, policmajstrem et caetera. Ich amantka nie umie
jeździć konno. A choćby się nawet odważyła pozować na wypchanym koniu, to już na
pewno nie weźmie do ręki rewolweru. I mąż jej nie pozwoli, a mąż jest tam głównym
operatorem.
Zafrasował się Marczirielli, wspomniawszy sobie, że jego Białadama rzeczywiście
harcuje konno aż do znudzenia i rozmyślał już, jakby ją z amazonki zdegradować na
piechura, kiedy otrzymał pisemne zaproszenie od reżysera Gwardiana, aby się doń
pofatygowałwewłasnyminteresie…
—Doszłodonaszejwiadomości—rzekłGwardian,żepansięuskarżananas…
—BrońBoże!—zaprotestowałMarczirielli.
— Nie zaprzeczy pan jednak, że nowe odroczenie filmowania Białej damy pana
zmartwiło.
—Totak,ale…
— Nie ma żadnych ale! Kto się martwi, ten bywa niezadowolony. Ludzie
niezadowolenimajązwyczajżalićsięprzedbliźnimi,azatembyłotak,jakpowiedziałem
na wstępie… Nie chcąc się narażać na zarzut, że zwlekamy umyślnie z filmowaniem
Białejdamy(choćmamyprawozwlekaćprzeztrzydzieścilat,wedługumowy),jesteśmy
gotowi zrzec się nabytych praw, oczywiście tylko wtedy, gdy pan zwróci otrzymany
zadatek…Robimytowyjątkoweustępstwotylkozewzględunasympatię,jakączujemy
do pana. Jeżeli tedy ma pan widoki, że Biała dama doczeka się w innej wytwórni
wcześniejszejrealizacji,niżunas,to…
ResztyMarcziriellijuż niesłyszał.Był pewien,żeznajdzie dziesięciuamatorówna
Białą damę. Układał sobie w myśli nowy kontrakt, w którym umieści warunek, że film
musibyćnakręconynajpóźniejwciągudwóchlat.
— Dwóch, a nie trzydziestu! Raz tylko byłem głupi! — pochlebiał sobie
niezasłużenie, pędząc do wydawcy swoich książek po zaliczkę w kwocie dwustu
guldenów. Otrzymawszy pieniądze, pomknął taksówką do wytwórni TYGRYS-FILM,
zwróciłGwardianowizadatek,przedarłzpasjąstarąumowęizacząłtańczyćzuciechy…
— Nie dziwię się wcale pańskiej radości — rzekł Gwardian z niepokojącym
uśmiechem…—Ale,ale,byłbymzapomniałspytać…Czybyłpanwczorajnapremierze
krajowegofilmupodtytułemTajemnicarudery?
—Nie.Jakośtymrazemnieprzysłanomizaproszenia…
—Itemusięniedziwię—zachichotałreżyser.
Połowafilmówtromtadrackichmiaławtytułachjakąśtajemnicę.Byłytamfilmytak
tajemnicze, jak Tajemnica przystanku autobusowego, Tajemnica skrzynki na śmieci itp.,
itp.,aleoTajemnicyruderyjeszczeMarczirielliniesłyszał.Wogóleniewiedział,żetaki
obrazjestgdzieśnawarsztacie…
— No, to niech pan sobie dzisiaj obejrzy ten film — dodał jeszcze Gwardian,
chowającprzezornieodebranyzadatek.—Bardzojestemciekawy,jakwypadnieproces.
Bochoćślepypozna,żeTajemnicaruderyjestwyraźnąprzeróbkąBiałejdamy,tojednak
ich scenarzysta jest najgenialniejszym plagiatorem w całej Tromtadracji i sprawa będzie
trudna…
WtensposóbBiałaDamazostaławłaściwiesfilmowanachoćprzezinnąwytwórnię,
pod innym tytułem, pod firmą innego autora i scenarzysty, no i w nieudolnej, potwornej
przeróbce.
— Teraz rozumiem, dlaczego Gwardian zwolnił mnie tak wspaniałomyślnie z
umowy — pojął wreszcie Marczirielli, rozpaczając, że nie posiada pieniędzy na
wytoczenieprocesugenialnymplagiatorom…
Nicteżdziwnego,żebędącwtakimhumorze,nieprzyjąłzaproszeniareżyseraBury,
który zdecydował się „ostatecznie” kręcić film historyczno-erotycznie-patriotyczny i na
gwałtszukałscenariusza…
— Owszem, napiszę, lecz nie wcześniej, aż otrzymam choćby trzysta guldenów
zaliczki—odparłkrótkoiodszedłodtelefonu.
Idealista,pięknoduchBuroobraziłsięśmiertelnie.Samnapisałpotrzebnyscenariusz
i zamieścił w nim jeden efektowny epizod z afrykańskiego scenariusza Marcziriellego.
Oczywiście przez roztargnienie. I tak powstał superfilm pt. ROK 1924. Filmu takiego
jeszcze nie było, jak Tromtadracja Tromtadracją. Nawet zapomniany już obraz pt.
PONADŚMIECHwyraźnieodbijałprzyROKU1924.Bardzowyraźnie!
Dziełageniuszyzawszesąnarażonenato,żesięjekopiuje,naszczęścienieudolnie.
Ten los musiał spotkać tak epokowy film, jak wyżej wspomniany ROK 1924. I oto
znalazłosięażdwóchnaśladowców!JedenznichpowtórzyłzaBurądramatycznesceny
ukrywaniarannegopowstańcaprzezbohaterskądziewczynę.Powtórzyłwiernieinazwał
swójutwórWIERNĄRZEKĄ.Drugiściągnąłnajbezczelniejpomysłperfidnejegzekucji
skazańca, zużywając go (pomysł!) przy pisaniu libretta opery Tosca. Każdy, kto czytał
Wiernąrzekę,byłnaTosceiwidziałznakomityRok1924możetostwierdzićnaocznie!
Kiedy namawiano Henriga Burę, by ścigał sądownie plagiatorów, ten odrzekł ze
skromnością,cechującątylkoludziprawdziwiewielkich:
—Pozwólciemaluczkimkarmićsięokruchamigeniuszu!
Wyrzekłszy te historyczne słowa, zgarnął pieniądze i wyjechał w góry, ponieważ
doszło do jego wiadomości, że Marczirielli zamierza go obrazić własnoręcznie! Z
powodutegoepizodu…
Wśród tak żałosnych doświadczeń Marczirielli wtajemniczał się w arkana rodzimej
twórczości filmowej, w zakulisowe intrygi, w kronikę „towarzyską” filmowego światka.
Zrozumiał,żebłyszcząceostrogigwiazdyekranuzdobywasięnajprędzejwłóżku,żetego
samegozaszczytumożetakżedostąpićscenarzysta,jeżelijestmłodyidobrzezbudowany
i jeżeli odnośny reżyser (takich reżyserów jest w Tromtadracji właściwie trzech) woli
gwiazdorów niż gwiazdy. Marczirielli był wprawdzie zbudowany jak byk, lecz ani rusz
nie czuł w sobie powołania do odgrywania roli materaca; toteż znalazłszy się pewnego
razuwgarsonierzefilmowegopotentata,przypomniałsobiewkrytycznymmomencie,że
ongiśbyłniezłymfutbolistą.Żegrywałwobronieimiałsilnywykop.Bardzosilny!
—Iznowukilkatygodnipracydiabliwzięli—monologowałMarcziriellinazajutrz,
wsuwając do pieca skrypty odesłane mu przez poszkodowanego potentata. — Ale tym
razemmampewnąsatysfakcję.Mogępowiedziećbezcieniaprzesady,żesampodeptałem
swoją„karierę”.Sam,własnonożnie!Iskopałem,jaksiępatrzy!
Podczas trzyletniego oczekiwania i daremnych zabiegów o sfilmowanie któregoś z
swoich sześćdziesięciu scenariuszy, Marczirielli zapoznał się również z handlową
kalkulacją branży. Zainteresował się przede wszystkim, ile też przynosi przeciętnie
wytwórnitakiobrazkrajowegowyrobu.
— Bardzo niewiele. Grosze. Obecnie dokładamy do interesu — westchnął
interpelowanyjedenztromtadrackichGoldwynów.—Ostatnifilmkrajowyprzyniósłnam
zaledwie pół miliona guldenów. Pół miliona brutto!… My, panie Marczirielli nie mamy
takichobrotówjakamerykańskiewytwórnie…
Ale Marczirielli już nie słuchał, i popędził co prędzej do innego tromtadrackiego
Zuckora. Tu, zręcznie kołując i bujając, że dostał duży spadek po cioci, zapytał z miną
noworodka,ilebyteżkosztowałowyprodukowaniedobregofilmu…
— Masę pieniędzy! — odparł zapytany, sądząc, że znalazł nowego wariata, czyli
finansistę. — Musiałby pan nam dać równe sto tysięcy guldenów. Dawniej kręciliśmy
filmy za siedemdziesiąt tysięcy, raz nawet za czterdzieści tysięcy, ale dzisiaj wszystko
ogromniepodrożało.No,akiedysięunasbędziekręciłotakżefilmymówione,tokoszt
produkcjiwzrośniejeszczeosześćdziesiątprocent…
—Azatemstotysięcy—wtrąciłMarczirielli,udając,żezapisujecośwnotesie.—
Widzę,żezrobimyinteres…
—Możecygarko?—spytałgospodarzznajsłodszymuśmiechem.
—Bardzochętnie…Poproszępanadyrektoraterazogarśćbliższychinformacji…
Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, na jakie pozycje rozpada się ta suma, te sto
tysięcy,jakiefilmunasmusikosztować.
—Służępanu…
Tromtadracki Zuckor poślinił ołówek, którym co dopiero zażgał czerwonego
robaczkawpopielniczce,przysunąłsobiebloczekpapieruibeznamysłunaszkicowałtaki
kosztorys:
Taśma,atelier,światło,laboratorium,fotosyitp. 45.000
Reżyser
15.000
Aktorczołowy,dającyobrazowifirmę
10.000
Pozostaliartyści,operator,pomocnicy,itp.
15.000
Reklamafilmu(p.Spermol)
10.000
Scenariusz
2.000
Statyści,dekoracje,wyjazdy,kostiumy,itp.
3.000
Razem
100.000
—Razemstotysięcy—zliczyłgłośnotromtadrackiLaemmlealboZuckor,idodałz
ujmującym uśmiechem: — Ale szanownego pana kosztowałby ten obraz tylko
dziewięćdziesiąt osiem tysięcy, gdyż scenariusz zapewne sam by nam pan dostarczył
prawda? I oczywiście główną rolę zarezerwujemy dla pańskiej przyjaciółki, jak się to
zawszewtychwypadkachpraktykuje…
—Niestety—rzekłMarczirielli,powstajączkrzesła—niezrobimyinteresu.
—Dlaczego,drogi,kochanypanie?Dlaczego?
—Niemamchwilowo,aniprzyjaciółki…
—Znajdziemypanu,znajdziemy…
— Ani cioci, która by mi zapisała większą sumkę i wyniosła się szybko na tamten
świat.Jeżelipanowiepodejmujeciesięwynaleźćmitakżetakową,to…
— Żegnam pana ozięble! — huknął oburzony Zuckor made in Tromtadracja,
szybkoschowałcygaraiwskazałautorowidrzwi…
Marczirielliprzeżuwałdługotętromtadrackąkalkulację.
— A więc tak wygląda rodzima produkcja filmowa — westchnął wreszcie. — Cóż
dziwnego,żenaszychfilmównigdzieniewyświetlajązagranicą.—(Prasatromtadracka
rozgłaszaławprawdziecojakiśczas,żeteniówfilmtromtadrackiodniósłwielkisukces
w Paryżu, lecz Marczirielli, który mieszkał w Paryżu blisko dwa lata i jeździł tam
rokrocznie, widział owe „sukcesy” na własne oczy.) Cóż dziwnego, że kręci się u nas
główniefilmyidiotycznie-batalistyczne,przyktórychsetkistatystówinajefektowniejsze
scenynicniekosztują…
Wreszcie uśmiechnął się los do pechowego autora. Wytwórnia Rozgwiazda, która
nakręciłajużdwapatriotyczneobrazy,mianowicieZNANĄMOGIŁĘinarodowąepopeję
pt. BYŁO CYMBALISTÓW WIELU!, i która miała wówczas pieniędzy jak lodu,
zamówiłascenariusz.Iodrazudałapięćsetguldenówtytułemzadatku…
— No, ci chcą naprawdę kręcić film według mojego scenariusza — cieszył się
niepoprawnyoptymista,idącnapierwsząkonferencjędobiuraRozgwiazdy.–Radziłbym
panomzrobićlekkąkomedię—rzekłnawstępierozmowy.—Mamdoskonałytemat…
—Mymamyjeszczedoskonalszy!—zgasiłgoodrazudyrektorTakmir,doktórego
należało mówić per panie prezesie. — I my decydujemy o wiboru tematu! I
postanowiliśmy, że pan napisze nam scynariusz o handlu żywym cziałem! To jest temat
najbardzi ka-so-wyyy! Mamy już tyż szlyczny tytuł do niego. Uważ pan! SZCZEŻKA
WSTYDUUU!!!
Marczirielli zabrał się do roboty z zapałem. Nic to, że narzucono mu temat,
środowisko, ba, szlyczny tytuuuł, że kazano wstrzyknąć w ten pudding hektolitr
propagandy, pokazać morze, wieś, miasto, egzotykę, dancing, kościół, domy publiczne,
procesję,wesele…arabskie,żetrzyrazyzmienianolinięwytyczną,żenienasyconyprezes
Takmir żądał zgwałcenia pięciu bohaterek, a reżyser trzech tylko. Wszystko to było
fraszką dla Marcziriellego wobec radosnego faktu, że nareszcie, po tylu zawodach,
doczekasięfilmuwedługswojegoscenariusza.
Ale ciernista to była droga. Film subsydiowany wydatnie przez Towarzystwo dla
walki z ciałem w handlu, musiał przejść przez tuzin alembików, z których wychodził za
każdym razem tak wymiętoszony, jak melonik przejechany przez parowy walec
najcięższegokalibru.
—Zamałopropagandy!—irytowałsiępanIdźko,prezesligidlatępieniaeksportu
dziewic.
— Za mało pykkanteriyyy! — warczał Takmir, główny akcjonariusz Rozgwiazdy,
klnącciężkoIdźkęipropagandę.
— Za mało łezki! — wzdychał reżyser Prawicz, najsympatyczniejszy typ z całego
grona, ale już w zaraniu swej kariery pokąsany przez straszliwego bakcyla, znanego
bakteriologom pod nazwą Lepra tromtadratioviensis sentimentalica mentecapta, a przez
prasęzwanegoprościej:Trądusmniszkoviensisvaldeacutus…
Po sześciu gruntownych przeróbkach wytwórnia zaakceptowała ostatni scenariusz,
alewarunkowo.Toznaczy,oilegoprzyjmiejakaśtamkomisja.Dostojneciałokomisyjne
zebrało się w prywatnym mieszkaniu prezesa Takmira i rozpoczęło urzędowanie od
małego posiłku złożonego z bardzo dobrej kawy ze śmietanką i równie dobrych (acz z
białąkawąlekkokolidujących)kanapekzkawioremiłososiem.
Wreszcie, gdy goście „zapadli” w należyty błogostan, Prawicz rozpoczął lekturę
scenariuszagłosemtakmonotonnymisennym,żesamautorsięzdrzemnął,choćprzecież
najbardziejbyłzainteresowanywtejsprawie.Kiedysięocknąłwreszcie,rzuciłpierwsze
niespokojne spojrzenie na najgrubszą rybę w tym gronie, głównego cenzora, oczywiście
generała.(WTromtadracjiwszyscydygnitarzesąipsofactogenerałami.Nawetdyrektorzy
banków. Rabini jeszcze nie.) Sędziwy generał już od natury predestynowany na cenzora
filmowego, gdyż posiadający w nazwisku cały lokal kinematograficzny, obudził się
niemalwtejsamejchwiliizwielkimzapałemjąłrysowaćkarykaturyswoichsąsiadów,
uśmiechającychsięjeszczeprzezsendołososiapływającegowbiałejkawie.Nieuważał
więc,niesłuchał,aleczuwałajegomałżonka.(Generała,niełososia!)
—Niezgadzamsę!—zapiałazkresowa.—Znaczysę,panwtymscenarzuzabrał
sęgwałciccswąbohaterkę.Niemożno!Wykluczone!
— Za pozzzwoleniem! — syknęła kierowniczka obyczajności publicznej, głaszcząc
nerwowo swoją lwią grzywę. — Jeśli to ma być obraz propagandowy, jeśli ma działać
odstraszająco na młode kobiety, w takim razie ja żądam z urzędu, żeby wszystkie
bohaterkifilmuzostałyjaskrawoidokładniezzz…
—Eche,eche-eche!—zakasłałwporępanSpermol,zaprzysiężonyojciecchrzestny
wszystkich tromtadrackich filmów. Przeląkł się słusznie, że z ust rozgorączkowanej
kierowniczki obyczajności padną nieobyczajne słowa. — Proponuję kompromis. Jedną
bohaterkę dla pani generałowej ocalimy, drugą dla pani kierowniczki zzz… echem-
echem…poświęcimy.
— Co znaczy jedną?! — oburzył się prezes Takmir. — Przy tych inwestycjach…
(spojrzałnaresztkiłososia)—jamuszęmiećconajmniejtrzybohaterkizzz…
—Zbezczeszczone—podpowiedziałczujnySpermol.
—Niechbędzieitak.—przystałuprzejmygospodarz.
Obudzono pozostałych członków komisji, aby mogli wziąć udział w głosowaniu i
wniosekSpermolaprzeszedłznacznąmniejszościąnarodową.Stosowniedotejuchwały
Marczirielli na miejscu przywrócił dziewictwo głównej bohaterce dramatu (dla pani
generałowej), drugą zadręczył na śmierć (dla pana Takmira), trzecią zzzbezcześcił (dla
panikierowniczki),abytendencjafilmudziałałanamłodekobietyodstraszająco.
—Kogotoodstrasza,siępitam?—chichotał,udobruchanyTakmir,naradzającsięz
reżyseremnadwyboremtorturdla„swojej”bohaterki.
Marcziriellisądził,żeposiedzenieskończone.Naiwny.
Głównycenzorwłaśniepodnosiłsięzkrzesła,nachylającwstronęświatłaliścik,jak
mużonapodałapodstołem.
—Szanownipaństwo—zaczął,chrząkającwspółczująco—tegofilmujaniebędę
mógł puścić na ekrany. Dlaczego chcecie znowu filmować takie okropności?! Czy poza
handlem żywym towarem nie ma już innych tematów pogodnych, budujących,
państwowotwórczych,słonecznych?!—perorowałcrescendo,zagrzanyspojrzeniamiswej
lepszejpołowy.—CzemuniekroczycieśladamiGwardiana?…Czywidzieliściejużjego
ostatniobraz?
— Ależ, panie generale! — wybąkał Marczirielli. Zgadzam się z panem, że temat
naszej ŚCIEŻKI WSTYDU jest bezwstydny. Lecz, z drugiej strony, nie widziałem
bardziejprzygnębiającegoiponuregofilmidłajakwłaśnieostatniobrazGwardiana.Jego
MajsterSapiejewjestmożetechnicznieniezły,oczywiściejaknaTromtadrację,ale…
—Awidzipan!Sampanprzyznaje,żedobry.
—Alejeślichodziosłoneczność…
—Komutuchodziosłoneczność?!—oburzyłsięcenzor.
PrezesTakmirszczypnąłMarcziriellegopodstołem.
—Czyśpanoszalał?!—syknąłmuwucho.—Zgenerałemzadzierać?!…Siedźpan
cichoipozwólmusięwygadać.Tojegoświęteprawo…
Generał-cenzor korzystał ze świętego prawa przez dwie godziny, zachwycając się
jakimśtajemniczymscenariuszem,któryzłożonywjegobiurzeniedawnotemu…
—Bardzoniedawno—mruknąłcichuteńkoTakmir.—Zaledwieprzedośmiulaty.
Czytałemtewypocinycośsześćrazy,bogenerałmasłabąpamięćizawszemnieczęstuje
swojąrewelacyjnąnowością—informowałMarcziriellego.
—Aktojestautoremtegoscenariusza?
—Pansięniedomyśla?
—Nnnie.
— Napisała go kobieta, która nosi to samo kinowo brzmiące nazwisko, co pan
generał! — parsknął Takmir, po czym wstał i wygłosił replikę. Że przedmówca ma
słusznośćwstuprocentach.Żewprzyszłościon,Takmir,będzienakręcałwyłączniefilmy
słoneczne i radosno-twórcze w typie zachwalanego Majstra Sapiejewa. Że ogromnie go
zainteresowaławiadomość,iżwcenzurzezłożono„wostatnichdniach”jakiśrewelacyjny
scenariusz góralsko-historyczny. Że on, Takmir, rad by się jak najprędzej zapoznać z
treściątegoarcydziełaiweźmiesiędoczytania,skorotylkoukończyrealizacjęŚCIEŻKI
WSTYDU, bo wcześniej nie może, niestety, z braku czasu. Że jednak prosi generała
serdecznie, by nie wyróżniał specjalnie jego, Takmira, ale dał owe arcydzieło do
przeczytania także innym producentom filmowym, bowiem względy konkurencyjne
należy podporządkować dobru Rzeczypospolitej, która na taki epokowy film góralsko-
historycznyczekazutęsknieniem!
Podniosły nastrój zapanował po tych słowach i wśród patriotycznych okrzyków
uczestnicyrozstrzygającejkonferencjizaczęlisięrozchodzić.
— Jutro może pan przyjść po kontrakt — oświadczył Takmir uszczęśliwionemu
Marcziriellemu.
Umowę podpisano w lokalu Rozgwiazdy i wypłacono Marcziriellemu normalne
honorarium, z potrąceniem zadatku; a ćwierć całej sumy zgarnął ciepłą ręką pośrednik,
który zapoznał Takmira z Marcziriellim. Zanim to jednak nastąpiło, odbyło się bardzo
pouczającerozszerzanieterenueksploatacjiprzyszłegofilmu.
Wytwórnia nabywa wyłączność na całą Tromtadrację, napisała w kontrakcie
maszynistka(córkaprezesaTakmira).
NacałąAzję,poprawiłaprokurentka(żonaprezesaTakmira).
Na cały globus, skorygował prezes Takmir (dyrektor i współwłaściciel wytwórni
Rozgwiazda).
Niestety honorarium autorskie nie uległo podobnemu stopniowaniu, czym z lekka
rozgoryczonyMarcziriellizauważyłzchytrymuśmiechem:
— Przez globus pan prezes rozumie oczywiście tylko naszą planetę, zwaną
popularnie Ziemią. A wobec ulepszenia motorów wstecznych, co niebawem spowoduje
przewrótwdotychczasowejkomunikacjimiędzyplanetarnej,muszęzaznaczyć,że…
— Na cały wszechświat nabyłem wyłączność! — wrzasnął zaniepokojony prezes i
poleciłmaszynistceprzepisaćkontrakt.—Alejeszczejedenwarunek,panieMarczirielli!
Wciągutrzechtygodnimusimipannapisaćpowieśćosnutąnatleswojegoscenariusza,
bojakżeinaczejfilmreklamować?Tematpanjużma,tytułtyż!SZCZEŻKAWSTYDU.
Szlycznytytułdofilmu,codopierodoksiążki,prawda?
Marcziriellinapisałżądanąpowieść,sprzedałjąjednemuzpismstołecznych,zgarnął
wszelkiehonoraria,jakiebyłydozgarnięciaużyłowatychwydawcówiwyjechałnakilka
miesięcydoAfryki.Byłbytamsiedziałdłużej,alekorciłogoogromnie,abypowrócićw
samraznapremieręswegofilmu.
Wrócił tedy, odszukał na reklamowym słupie odnośny afisz, zbladł jak kreda, choć
opalonybyłnaczekoladę,ijakszalonypopędziłdobiurawytwórniRozgwiazda.
— Co to znaczy?! — ryknął. — Jako autor ŚCIEŻKI WSTYDU figuruje jakiś tam
Spermol,aprzecieżja!JA!!!—waliłsięwszerokąklatkępiersiową,żedudniłoniczym
tam-tam murzyński. — Ja ten scenariusz pisałem, do stu tysięcy filmowych bandytów!
No,tak,czynie?!
— Tak, tak, tak, tak, tak, po trzykroć — przyznał prezes Takmir, wciskając
zdenerwowanego autora w przepaść starej kanapy. — Pan napisał, ale co z tego. Pies z
kulawą,zaprzeproszeniem,nogąsłyszałcośopanui…
— Co?! — zacharczał Marczirielli, wybierając wzrokiem co cięższe przedmioty na
biurku.
— …o panu, jako scenarzyście! — dokończył prezes spoza kotary. — Jest pan
znanym autorem powieści sensacyjnych, nowel, felietonów z podróży, zgoda, ale to
wszystko jeszcze nie scenariusz! Nie mogliśmy przecież ryzykować. Publiczność patrzy
tylko na firmę, przed debiutantami ucieka, a pan jako scenarzysta byłby tutaj
stuprocentowym debiutantem… Z tych właśnie powodów wytwórnia Rozgwiazda była
zmuszona prosić pana Tola Spermola, najznakomitszego scenarzystę Tromtadracji, aby i
ŚCIEŻKĘ WSTYDU (szlyczny tytuł, słowo daję!) raczył firmować swoim kasowym
nazwiskiem… Nawiasem mówiąc, policzył nam łobuz dziesięć tysięcy za tę przysługę,
żebyzpiekłaniewylazł—westchnąłwkońcupanprezesimelancholijniezagapiłsięna
wspaniałykoszchryzantem.
ByłtodarwczorajszydrugiegowspółpracownikaRozgwiazdy,dyrektoraNarożnika,
dar okraszony biletem z życzeniami sukcesu moralnego. Obaj wspólnicy rozumieli się
doskonale,słowasukcesmoralnynależałoczytaćjakkasowy,aleprzewidującegoTakmira
zaniepokoiło nagle bardzo aktualne pytanie, mianowicie; czy dyrektor Narożnik nie
wpakuje tego bukietu w koszty administracyjne wytwórni. Na wszelki wypadek polecił
więc uwić z tego bukietu kilka bukiecików, po dwie chryzantemy każdy, i dlatego to
właśnie nazajutrz, podczas premiery ŚCIEŻKI WSTYDU artystki występujące w tym
filmie były trochę zdziwione, że bukieciki ofiarowane im przez wspaniałomyślną
wytwórnięsątakokwitłeizwiędłe.
NaowejpremierzeMarczirielliskręcałsięodżołądkowychboleścinawidokzmian,
jakie genialny Spermol wprowadził do scenariusza, aby jakoś uzasadnić swoje
honorarium,pięćrazywiększeodautorskiego.ItaknaprzykładnapodróżzTromtadracji
doBrazylii,trwającąnormalnietrzydoczterechtygodni,zużyłpomysłowySpermoltylko
kilkagodzin:późnymwieczorembohaterkawsiadanapokładstatku,aoświciewidaćjuż
RiodeJaneiro.
Podobnych ulepszeń scenariusza zauważył Marczirielli kilkanaście, ale dobiły go
nowe napisy pięknoducha Tola Spermola. Były potwornie wykwintne! Na przykład
wulgarnesłowabohaterkiMarcziriellego:Wolęziemniakizkapustąwojczyźnie,niż…etc.,
brzmiały po operacji estety Spermola: Wolę ziemniaki podlane potem!!! Ten salonowy
potpachniałrównieżwinnychnapisachitępyMarczirielli,patrzącnateulepszenia,uczył
sięsztukiwykwintnegoscenariopisarstwaodmistrzaTolaSpermola,któregolaboratorium
wypitrasiłoniemalwszystkiedotychczasowefilmytromtadrackie.
Nazajutrz,mimożeobrazpodwzględemtechnicznymbyłpierwszejklasy…kiczem,
pismastołecznewołałyjednomyślnie:
Nareszcie ciekawy scenariusz, którego fabuła trzyma widza w
napięciu od prologu do sceny końcowej. Mimo licznych naiwności
(trzygodzinnapodróżprzezocean)iwulgarnychnapisów,filmwypadł
doskonale i trzeba przyznać, że takiego obrazu jeszcze u nas nie
wyprodukowano, jak Tromtadracja Tromtadracją. Pan Tol Spermol
znalazł wreszcie właściwą drogę i, po licznych nieudanych próbach,
stworzył prawdziwe arcydzieło! Już choćby za doskonałą „ŚCIEŻKĘ
WSTYDU” należy p. Spermola rozgrzeszyć z odpowiedzialności za
jegodawne,beznadziejnescenariusze…itd.,itd.
Po olbrzymim sukcesie kasowym ŚCIEŻKI WSTYDU posypał się deszcz nowych
zamówień na Tola Spermola, który, nie mogąc podołać nawałowi pracy, wynajął sobie
pomocnika. (Posłał mu później zamiast honorarium, zastępców honorowych. Już w
dziewięćdnipodoznanejzniewadze!)
A gdy wszystkie te spermowe filmy zrobiły generalną klapę, przypomniała sobie
branża,żeprzyscenariuszuŚCIEŻKIWSTYDUpętałsięniejakiMarczirielli.Odszukano
go i zaczęło się da capo, jak przed pięciu laty: — Mistrzu! Potrzebujemy oryginalnego
scenariusza.Musibyćkoniecznie…
—Całagotówkazgóry!—przerywaświętejpamięcioptymista.
Na takie dictum kombinatorzy uciekają jak zmyci. Ale są inni, którzy chcą płacić.
Zwłaszcza dlatego, że, jak wykazała statystyka, Marczirielli jest podobno najbardziej
poczytnymautoremwTromtadracji.
— Zapłacimy z góry, ale chcemy mieć scenariusz naprawdę kasowy. Dużo erotyki,
ze dwa trupy, wojna… to ogromnie wzrusza… jakieś porwanie, pościg, bijatykę, dom
publiczny i tym podobne scenki, za którymi nasza publiczność przepada… Pan to umie
napisaćtakporywająco…
—Możeumiałem,alejużnieumiem—odpowiadaMarczirielli.—Zapomniałemw
czasiepobytuweFrancji…Terazpróbujępisaćtylkorzeczypogodne,słoneczne,aprzede
wszystkimwesołe…
— To nie dla nas — wzdychają i wychodzą, ale po kilku dniach wracają
rozpromienieni.—Scenariuszjużmamy,awnimwszystkoto,copotrzeba,co„bierze”
nasząpubliczność…
—Nowięcpocopanowieprzyszlijeszcze?
— Po pańską firmę! Po pański podpis pod tym scenariuszem. Że niby pan jest
autoremimożemytozamieścićwreklamie.Ilebytomusiałokosztować?
—Równepięćtysięcyguldenówtromtadrackich.
—Drogiautograf!
— Możliwe. Ale weźcie pod uwagę, ile „ciepłych słów” poświęci mi prasa, skoro
wasz film ukaże się na ekranach. Bo przecież każdy będzie sądził, że autorem tego
scenariuszajestemja!
—Oczywiście!Pańskadyskrecja,tojedenzgłównychwarunkówumowy.
Po długich targach producent filmowy płaci ze dwa tysiące i na odchodnym chce
zostawićkopięscenariusza.
— Dobrze byłoby, gdyby pan choć z grubsza przejrzał „swój” scenariusz —
proponuje.—Przekonasiępan,żeniejestwcaletaklichy,jaksiętopanuzdaje…
— Nie, drodzy panowie! — odpowiada wówczas ex-ofiara filmowych korsarzy. —
Sprzedaćsięmogęlubraczejmuszę,bozpisaniapowieścihumorystycznychniktdziśnie
wyżyjewTromtadracji.NawetNelWazeliński.Niezapominajcie,żewnaszejojczyźnie
mamy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć promil analfabetów, sądząc po nakładach
książek…Więcsprzedałemwamswójpodpispodnieznanymmiscenariuszem,ależądać,
bymwtejceniejeszczesobiepsułkrewiczytałczyjeśbanialuki…nie!
—Alenapremieręnaszegofilmupanprzyjdziechyba?
—Czytobędziedramat?
—Nie.Dlaodmianykręcisięterazsamekomedie.Poolbrzymimsukcesiekasowym
filmuDRAGONI,DRAGONI…panrozumie?
— Rozumiem was! Widziałem te „komedie” i później długo nie mogłem się
otrząsnąćzesmutkuiprzygnębienia.Dlategoteżpewnienawasząpremieręnieprzyjdę,
za to pójdę na jakiś dramat krajowego wyrobu. Bo widzi pan, ja się lubię uśmiać
serdecznie,anawaszych„komediach”możnatylkopłakać…
ODGADYWACZPŁCI
Czarna rozpacz ogarnia człowieka przy codziennej lekturze gazet. Nowa obniżka
urzędniczych pensji, wzrost bezrobocia, bankructwa najpoważniejszych firm,
zredukowanie kilkuset robotników, wyprodukowanie kilku ustaw, dekretów, pogłoski o
rychłymwybuchuwojny,itochemicznej…otozwykłemenu,poskonsumowaniuktórego
nawetsamobójstwasięodechciewa,zewzględunaznacznekosztypogrzebu.
Toteż wyrazy najwyższego uznania należą się firmie PATIS, (Warszawa, ul.
Czarnieckiego 32), która w tych ciężkich czasach ma do rozdania tysiące świetnych
stanowisk.Itobezprotekcji!
Tchnące amerykańskim optymizmem, prospekty firmy PATIS (Publishing,
Advertising, Translation and Information Service) powinny być ryte na marmurowych
płytach i wystawiane w publicznych miejscach i domach, aby jak najszersze rzesze
zainteresowanychmogłyskorzystaćztakniebywałejokazji.
Jak należy postępować, by otrzymać doskonałą posadę za pośrednictwem firmy
PATIS? Przede wszystkim trzeba sobie obrać zawód. Na przykład zawód inżyniera.
Wykłady,studia,egzaminy,praktykaitp….toprzesąd!FirmaPATISzałatwiawszystkow
drodzekorespondencyjnej,poprzysłaniujejmarnychdwóchzłociszów.Pozatym:
…dostarczaprzyborówdonaukiipracy,wydajedyplomy,anawetnagrody,izwraca
pieniądzeuczniomniepojętnym.Niemaryzyka!!!
Oczywiście,żeniema.Skorotylkootrzymamdyplominżynieraiewentualnietakże
jakąśnagrodępieniężnąlubchoćbywnaturze,napiszędofirmyPATIS,żejakoniepojętny
uczeńproszęozwrotmoichdwóchzłotych.
Nieznaczytojednak,byfirmaPATISfabrykowaławyłącznieinżynierów.Nastronie
dwunastejprospektuczytamwłaśnie:
Ale nie wszyscy mogą być inżynierami. Istnieją kursy korespondencyjne, dające
jeszcze lepsze fachy w ręce, np. fach detektywa, fotografa, scenarzysty, tępiciela
szkodników,boksera,wytapiaczazłotazwyrzuconejbiżuteriilubwypychaczazwierząt.
Kto wie, czy nie zacznę wypychać. Bo skoro doświadczona PATIS twierdzi, że to
lepszyzawód…
Niezależnie od tego, będę się wszędzie rozglądał uważnie za wyrzuconą biżuterią.
Okazujesię,żemożnamiećztegoładnydochóduboczny.
A może by tak popełnić scenariusz? O scenarzystach jest również mowa na innej
stronicyprospektufirmyPATIS,gdzieznajdujemytakieponętnepropozycje:
Wytwórnie amerykańskie płacą za rękopis dziesięć tysięcy dolarów. Jeśli umiesz
napisaćlist,potrafisziscenariusz.
Dziesięćtysięcydolarów!Nictedydziwnego,żePATIS,któraza„jedne”dwazłote
wydajepatentywypychaczazwierząt(niemówiącjużogorszychfachach,np.inżyniera),
żąda od scenarzystów wyższej opłaty, w kwocie pięćdziesięciu złotych. Słusznie! Jeśli
ktośmożetaklekkozarobićdziesięćtysięcydolarów,toniechpłacizapośrednictwo,jak
się patrzy. Cóż to jest pięćdziesiąt złotych? Ja bym dał pięćset… po otrzymaniu tych
dziesięciu tysięcy dolarów. Doprawdy zbyt daleko sięga altruistyczna bezinteresowność
firmyPATIS.Tylkopięćdziesiątzłotych?!
Tu pozwolę sobie dorzucić swoje trzy grosze, oczywiście te przysłowiowe. Byłem
kiedyś na filmie pt. Noce marokańskie. Czy autor scenariusza otrzymał także dziesięć
tysięcydolarów,tegoniewiem,ależeumiałpisaćlistytopewne,skoropotrafiłrównież
stworzyć taki scenariusz. Poza tym zdaje się nie ulegać najmniejszej wątpliwości, że
autorzywszystkichpolskichfilmów,wktórychwystępujewojskoipolicja,bylirównież
uczniamifirmyPATIS.Topoznaćodrazu!
Alenieodbiegajmyodtematu.
Kandydat już sobie wybrał zawód, zdobył za dwa złote potrzebne kwalifikacje
(oczywiście w drodze korespondencyjnej) i otrzymał dyplom akademii PATIS, lecz nie
posiada znajomości języków obcych i jego zdrowie trochę szwankuje. Strich durch die
Rechnung, myślicie? Broń Boże! Od czego wszechmocna PATIS! Ci dobroczyńcy
ludzkości leczą wszelkie defekty fizjologiczne, a równocześnie uczą obcych języków, i
wszystko znów w drodze korespondencyjnej, za skromną opłatą. W prospekcie
dodatkowym,oznaczonymkabalistycznąsygnaturą:WC35/A.1stoiwyraźnie:
Wydoskonalićsięwjęzykuobcymmożeszwsposóbprzyjemny,anawetpołączonyz
zarobkiem, korespondując z osobami płci obojga ze wszystkich części świata, lecząc się
listownie (wzmocnienie wzroku, pamięci, pozbycie się nałogów, itp.) lub trenując (na
przykładboks)usławzagranicznych.
Naukaboksulistownie!Żemitowcześniejnieprzyszłodogłowy.Ale,lepiejpóźno
niżnigdy.Sądzęwięc,żeniktsięniezdziwi,iżwtymmiejscuprzerwałempisanietego
panegiryku na cześć firmy PATIS, a kropnąłem od ręki dwa listy ekspres-polecone.
Pierwszydomegokrawca,drugidoMaxaSchmelinga.Otoichtreść:
1)
SzanownyPanieKrawcze!
JeżeliprzyślemiPanodwrotnie100zł.,torozpocznęodjutrakuracjęmejpamięciw
klinice PATIS, skutkiem czego będę sobie mógł później przypomnieć, że jestem Panu
winienodrokukwotęzł.40zatenisowespodnie.
2)
SehrgeehrterHerrSchmeling!
Proponuję Panu mecz bokserski: 20 rund półgodzinnych, rękawice pięciokilowe. O
tysiącdolarów.Zgoda?Milczeniejestpotwierdzeniem,zatemPanwyzwanieprzyjął!
Dla uniknięcia nieporozumień zaznaczam, że walczę tylko wg regulaminu szkoły
PATIS,tj.systememkorespondencyjnym.
Gong!Zaczynam!!!
Po zręcznym uniku za plecy sędziego (systemem Chaplina), robię wypad, trafiam
Panatużpowyżejrobaczkawyrostkowego,asierpowyciosmejlewicylokujęnaPańskiej
prawejnerce,alepowyżejpasa!Wystarczy?No,sądzę,żemaPandosyć.
Jednak nie wspomnę nikomu o tym, żem Pana posłał na deski już w pierwszej
rundzie,jeżeliPanprześlemiodwrotnietysiącdolarów,którezasłużeniewygrałem.
Czek proszę wysłać dla mnie do Szkoły Wychowania Fizyczno-Psychicznego PATIS,
Warszawa,ul.Czarnieckiego32.Swojegoadresuwolęniepodawać,bopaliłbysięPando
spotkaniarewanżowego,ajasięnielubięznęcać.
Wysławszydwaarcypilnelisty,powracamdoprospektówfirmyPATIS.
Nasz kandydat, wyekwipowany w dyplom i nagrodę, wyleczył się już z wszelkich
przypadłości fizjologicznych, wzmocnił sobie wzrok, pamięć, nałogi itp., wyuczył się
obcych języków i może objąć posadę. Gdzie? To znów zależy od samego kandydata,
chociaż PATIS (w prospekcie WO 3.B.1) poleca przede wszystkim Indie, Afrykę
Południową, Australię, Antarktydę i tym podobne okolice, nieco dalej położone od
siedzibyfirmy.FirmiePATISzależynajwidoczniejnatym,by:primo,wzmocnićelement
polski w tych krajach; secundo, mieć zapewnioną dostawę egzotycznych znaczków
pocztowych przy ewentualnych reklamacjach. Oczywiście, reklamacjach pisemnych, bo
osobistych firma PATIS przedziwnie nie lubi i pragnie się usilnie przed nimi
zabezpieczyć,kończąckażdyprospekttakąuwagą(dosłownie):
Załatwiamytylkolistownie!Przekonaliśmysię,żektowoliprzyjść,zamiastnapisać
kartę,tennieumiesięwysłowić, w załatwieniu ustnym będąc powodem nieporozumień i
przeszkodąwpracy.Nieprzychodźwięc,anapisz!
Jakjaichrozumiem!ZapewnewróciłkiedyśzPatagoniitakiuczeńzdyplomemlub
scenarzysta,albozgoławypychaczzwierząt,przyszedł(naul.Czarnieckiego)osobiściez
reklamacjąinieumiałsięwysłowić.Bezjednegosłowazacząłodrazuwalićobydwóch
dyrektorów firmy PATIS, zdemolował im lokal i fizjognomie, będąc powodem
nieporozumień! A także poważną przeszkodą w pracy tak niewątpliwie owocnej.
Przekonaliśmysię.Otóżtowłaśnie!
Cóżdziwnego,żePATISżywiserdecznąodrazędoosobistychwizytswoichklientów
iwoli,żebypisywalilisty,cotylkokorzyśćmożeprzynieśćzainteresowanym.Bowiemy
już, że kto potrafi nagryzmolić list, ten tym samym umie pisać scenariusze, za które
Amerykaniepłacąpodziesięćtysięcydolarówodsztuki.
LecznajwiększydziałwdziałalnościfirmyPATISzajmująwynalazki.Rozumiesię,
żetylkowynalazkinajnowsze,będąceostatnimwrzaskiemtechnikiiszerszemuogółowi
jeszcze nieznane. Z olbrzymiej listy owych wynalazków, opatentowanych przez firmę
PATIS, pozwolę sobie tutaj zacytować tylko te, które zamierzam sobie sprowadzić dla
własnegoużytku.Bowiemuważamjezaniezbędne.Awięc:
Nr2.WALIZAROZSZERZALNA
(Wyglądatozpewnością,jakmałaportmonetka,amożnawewnątrzpomieścićdwa
łóżkaifortepian.)
Nr5.MUFKIDLAMOTOCYKLISTÓW
(Wyobrażam sobie radość właścicieli zakładów pogrzebowych, kiedy za moim
przykłademkażdysportowiecizawodowyszoferzacznieprowadzićauto,trzymającobie
dłoniewtakichmufkach.)
Nr43.TŁUMIKDOSAMOCHODUitp.
(Niechodziosamochód,alewłaśnieotoitemupodobne!!!)
Nr4.NIEPRZEMAKALNYPODKŁADPODSIEDZENIE
(Dotychczasstosowanotenwynalazektylkoprzyniemowlętach.FirmaPATISpoleca
swoje nieprzemakalne podkłady przede wszystkim dorosłym… jak pisze dosłownie: na
wycieczki.Bardzosłusznie!)
Nr23.IDEALNAPOPIELNICZKA
(Papieros umieszczony w niej natychmiast gaśnie, czytam w objaśnieniu. Nasz
MonopolZapałczanypowinienpalaczomrozsyłaćgratistakiepopielniczki.)
Nr41.TENISULEPSZONY
(Piłek nie podnosi się, same wracają do gracza. Same wracają! Zamierzam ten
wynalazekprzystosowaćdo użytkufutbolistówi artylerii.Jakżetanie ibezkrwawebędą
wojny, skoro wystrzelone pociski zaczną same wracać do luf armatnich i tam
eksplodować!)
Nr48.OTWIERACZDOBUTELEK
(Tego jeszcze nie było! Do tego epokowego wynalazku firmy PATIS ja z kolei
wynalazłem kapitalną nazwę (przed chwilą) i sprzedam ją firmie PATIS za przystępną
cenę. Nazwa wymyślona przeze mnie – wszelkie prawa zastrzeżone, przedruk
wzbroniony!–brzmi:korkociąg!)
Nr30.ODŚWIEŻACZJAJ
(Wynalazek ten objaśnia prospekt tylko jednym zdaniem, ale jakże wymownym:
Preczzzepsutymijajami!Czymożnatutajjeszczecośdodać?)
Nr19.NOTES
(Ba, ale ten notes jest ukryty w ołówku! Firma PATIS dokonała tutaj zupełnego
przewrotu.Maluczko,abędziemymogliużywaćpółmiskówukrytychwwykałaczkachi
klaksonów mieszczących w swym wnętrzu towarowe auta. Wynalazek tak rewolucyjny,
jakNOTESWOŁÓWKUuprawniadonajśmielszego
optymizmu.)
Nr29.NASIONASKACZĄCEJAKŻYWE
(Jakawygodadlarolnikówimłynarzy!Jakakapitalnaniespodziankadlakomornika,
który składa urzędową wizytę zadłużonemu ziemianinowi i w spichlerzu zastaje zboże
wynalazkufirmyPATIS,któreskaczejakżywe!!!)
Nr11.ODGADYWACZPŁCI
Na czym ten wynalazek polega, doprawdy nie wiem, gdyż w prospekcie nie ma
żadnegoobjaśnienia,atylkochytrarada:Zamównapróbę!
Izabilimiklinadogłowy.Bodotychczasodróżniałemmężczyznęodkobietytak…
na oko. Przy złym oświetleniu lub bez oświetlenia można było tę metodę wzrokową
zastąpić systemem dotykowym niebywale ulepszonym w ojczyźnie znakomitego wodza
AleksandraWielkiego.
Okazujesięjednak,żeitoniedajeabsolutnejpewności,wobecczegozapobiegliwa
firma PATIS postanowiła wynaleźć niezawodny ODGADYWACZ PŁCI. I wynalazła.
Prawdopodobnie również i opatentowała ten epokowy wynalazek, skoro poleca go w
swoimolbrzymimprospekcie.Polecanawetnapróbę.Jakażniezachwianapewnośćsiebie
bije na kilometr z tego dopisku. Szewc nie sprzeda ci butów na próbę, bo wie szelma,
żebyś mu je odniósł już po kilku miesiącach i zacząłbyś próbować innej pary obuwia;
zatem wie, że jego lichy fabrykat nie przetrzyma próby. Co innego firma PATIS. Ci są
pewni swego ODGADYWACZA PŁCI. Są pewni, że kto raz skosztuje, tego nałóg
odgadywaniapłcijużniewypuścizeswychszponów.Ikupicudownyaparat(amożeto
jestpreparat?)zagotówkę!
Ajagokupięnawetnaniewidzianego.Jestemczłowiekiempostępowymikorzystam
skwapliwie z każdego udogodnienia i ulepszenia, jakie wprowadza w życie technika.
Martwię się tylko, na kim by tu wypróbować to cudo. Tak, na kim?! Może by kilku
Szanownych Czytelników płci obojga (obojga, niekoniecznie w jednej osobie) zechciało
się poświęcić dla dobra nauki? Za dyskrecję ręczę całym swoim majątkiem, do ostatniej
sztuki garderoby zinwentaryzowanym dokładnie i urzędowo. Mianowicie przez
komornika, sympatycznego wąsala, który przyrzekł uroczyście, że ODGADYWACZA
PŁCI mi nie zajmie. Że przeciwnie, sam swoją osobą będzie mi służył za obiekt
ciekawego eksperymentu, bowiem jego męskość, tylko metryką stwierdzona, bardzo
szwankujeostatnio.
Allachowiniechbędądzięki.Złapałemjużjednegokandydata,terazpójdziełatwiej,
śmiemsądzić.
Dlauspokojeniaewentualnychobawpozwalamsobiejeszczezacytowaćzapewnienie
dyrektora firmy PATIS, który przed chwilą oświadczył mi przez telefon, że: Działanie
ODGADYWACZA PŁCI naszego wynalazku jest prawie bezbolesne i nie pozostawia
śladówwidocznychnapierwszyrzutoka.
Azatem,DrodzyCzytelnicypłciobojga?
WIERNA
Sympatycznemu
kundlowi,
który wabi się FLY i płata różne
psie figle letnikom w Biarritz…
poświęcamtenfelietonik.
Rafał stanął, jego włosy również. Na skrzydłach ciepłego wiatru przypłynęły z
ciemnościsłowa,budzącedreszczgrozy:
—Większyciężartrzebabyjejuwiązać,panie.
—Myślicie,żedopłyniedobrzeguztymkamieniemuszyi?—Wyraźnyniepokój
zadygotałwpytaniudrugiegomężczyzny.
—Eee,dopłynąć,chybaniedopłynie.Alebędziesięmęczyła.
—Właśnietegochcę!
Rafał wzdrygnął się cały, tyle śmiertelnej nienawiści zakipiało w tym straszliwym
okrzyku.
—Niechcierpibestia!Jasięteżdosyćnacierpiałemprzeznią.Och,piekłoudręczeń
przeszedłem—ciągnąłdalejzbrodniarz,niewidzialnywmrokach—przeztęjejprzeklętą
wierność!
Rafałskinąłgłową,jakbynaznak,żejestjużdoskonalezorientowanywsytuacji.Nie
ulega wątpliwości, że ten cyniczny łotr planuje całkiem ordynarne morderstwo —
rozumował.— Wyraz wierność był użyty z wyraźnym szyderstwem. Nietrudno sobie
odtworzyć stan faktyczny: ona go zdradziła albo zdradzała chroniczne, on postanowił ją
zabić…Wszystkojestprosteiłatwozrozumiałe,jeżeliktośmatrochęwyobraźniiumysł
wygimnastykowany,takjakja—osądziłbezzbytniejzarozumiałości.
Należało pokrzyżować szyki zbrodniarzom. Oczywiście. Ba, ale jak? Zaalarmować
policję?
—Niezdążę—westchnąłRafał.
Do osobistej interwencji niezbyt się kwapił z wielu względów. Primo, nie znał
okolicy,zaledwiesześćgodzintemuprzybyłdoBiarritzisamwłaśniebłądziłpodługiej
plaży de la Côte des Basques, szukając jakiejś ścieżki lub schodów ku alejom Beau
Rivage. Secundo, nie miał przy sobie żadnej broni, prócz… klucza od willi, w której
zamieszkał. Tertio, nie cierpiał rozlewu krwi, zwłaszcza własnej, a tutaj wszystko
przemawiało za tym, że poszkodowanym będzie wyłącznie on; był słaby, niskiego
wzrostu, nie miał pojęcia o bokserce ani o dżiu-dżitsu… był sam, a tamtych było co
najmniej dwóch, jeśli nie z tuzin, która to liczba już z tradycji najwięcej zespołom
zbójeckimodpowiada.
—Prędzej,prędzej—przynaglałrozkazującygłosherszta—zagodzinęmuszębyć
wkasynie.
Rafał ponownie skinął głową. Ehe, w kasynie; chce sobie zawczasu przygotować
alibi.Szczwanyłotr,aletrafiłakosananiewystrzelonygranat—monologowałwduchu,
wciążjeszczeniezdecydowany,copocząć.
Znowuzachrobotaławciemnościachgarśćsłówzłowrogich:
—No,jazdazniądoczółna,iodbijajmy.
Rafałprzestałsięwahać.
—Zginę,topewnik—wyszeptałponuro—alezginęwobroniekobiety!—Mówiąc
to, wykonał klasyczne padnij i zapewne dlatego musiał przez dłuższą chwilę pluć
piaskiem, a równocześnie pełzał wytrwale w stronę źródła odgłosów nocnej tragedii.
Dolatywały stamtąd właśnie duetowe postękiwania spiskowców, spychających łódź na
wodę,zaskrzypiałpiasek,zadudniłgłuchołoskotciałaciśniętegonadnoczółnaibolesny
piskrozdarłciszęnocynaćwierci.
— Ależ to jeszcze młodziutka dziewczyna — mruknął Rafał, któremu ów krzyk
przeszyłduszęnawylottaminapowrót.—Młodaizpewnościąładna,boszpetnesąna
ogół wierniejsze — wnioskował z właściwą sobie przenikliwością i czołgał się odtąd z
podwójnym zapałem, albowiem nade wszystko wielbił Piękno, zwłaszcza zaklęte w
kształtyludzkiepłciodmiennejwwieku,jeślitakwolnopowiedzieć…popisowym.
— Odepchnij łódź, potem wskocz za mną — rzucił tonem komendy nieznajomy
przestępca,ówniewątpliwyherszt.
—Stój!—wrzasnąłRafał,zrywającsięzpiasku.
—Orety!—zapiałpomocnikherszta.
—Tchórzu,zostańże.
Karnośćwszeregachszajkimusiałabyćmocnorozluźniona,gdyżtchórz zwiał bez
śladu,zanimRafałdotarłdokołyszącegosięprzybrzeguczółna.
—Ręcedogórylubstrzelam—zagroziłrycerskiobrońcakobiet.
Byłotrochęprzesadywtejpogróżce,gdyżczarnapapierośnica,zktórejwymierzyłw
herszta,zawieraławprawdziemateriałyłatwopalne,aleniewybuchowe.Niemniejjednak
zaskoczonyzbrodniarzwykonałpolecenie;aletakjakośdziwnieprawicęwgórępodnosił,
że jego twarda pięść zahaczyła o brodę Rafała i przysłoniła mu świat szalem mroków
znaczniegęstszychniżciemnościtejnocypamiętnej.
Kiedy się ocknął z omdlenia, księżyc przyświecał bardzo pięknie, a czółno,
podskakującżwawonafalachznajdowałosięmniejwięcejnaprzeciwKasynaMiejskiego,
ale w odległości dobrych dwóch kilometrów od brzegu. Okrzyk zgrozy ugrzązł mu w
jamieustnejpełnejpiasku,krwiiwiększych,twardychprzedmiotów,wktórychruchliwy
językłatworozpoznałluzemchodzącetrzyzęby.
— Moje własne — jęknął Rafał, dokonawszy potrzebnych ablucji z pomocą wody
morskiejgarściączerpanej.—Dobrze,żemichoćwiosłazostawił,bandytaprzeklęty—
ucieszyłsięnagle.Tak,ucieszyłsię.Byłwtakiejsytuacji,żejednogłupiewiosłoznaczyło
dlańwięcejniżtrzyzdrowezębywłasnegochowu.
Powstał,zachwiałsięskutkiemzdradzieckiegociosufaliwburtęirunąłjakdługina
właściwąprzyczynęswej niedoli.Zawstydziłsię ogromnie,zjechałco prędzejzżywego
materaca,ukląkłtużobokiwśródtysięcznychprzepraszańzaniezgrabność,rozplątywał
drutzamykającywylotowegoworkaczymiecha.Niebawemudałomusięwsunąćdłońdo
wnętrzaijegorozdygotanepalceutonęływpuszystejgęstwiniewłosów.Lubydreszczyk
przespacerowałmusiępokrzyżachizwiększyłtempoakcjiratowniczej.
—Zarazcięuwolnię,biedactwotymoje—roztkliwiałsię.—Twarzyczkęobwiązali
jejszmatą—wyczułdotykiem—usteczkazakneblowali.
To ostatnie było największym okrucieństwem ze strony tajemniczych zbrodniarzy,
gdyż ich ofiara, na skutek silnej chwiejby przechodziła właśnie ostry kryzys morskiej
choroby.
WkońcuRafałrozszerzyłotwórworkanatyle,że…żezakląłokropnie.
—Nie!…toniemożliwe!—zabełkotał,przecierającoczykułakami.Znówspojrzałi
wtejchwiliotrzymałgorący,wdzięcznypocałunek.
— O… ty… psia… krew!!! — Całą duszę i jeszcze trochę włożył w ten okrzyk,
splunął trzykrotnie i gruntowne ablucje wodą morską rozpoczął da capo. A spod ławki
patrzyłynańzuwielbieniemduże,poczciweoczypsa!
***
Wśródtakromantycznychokolicznościpoznalisięzsobą,inicniewróżyłonarazie
tragicznychnastępstwtejsezonowejznajomości.
Nazajutrzranospotkalisięprzedwillą,wktórejRafałzamieszkał.Wdzięcznepsisko
czekałojużnaswojegowybawcęiszłozanimwszędziekrokwkrok,nawetdodentysty.
Alezbawcamniejbyłzadowolonyztejasysty.Przedewszystkimdlatego,żesamwidok
tego psa przywodził mu na myśl niefortunny i bolesny epilog rycerskiej wyprawy na
odsieczzagrożonejkobiecie.PozatymRafałbyłtrochęsnobem;zrasowymchartemlub
dogiem,czyinnymreprezentacyjnympsem,byłbysięafiszowałzprzyjemnością,leczten
pół-wilczur,zadzierającykompromitującorudawyogon,zasługiwałwsamraznamiano
buregokundla.
—Warujtutaj.Zostaniesz,rozumiesz?
Kundel kładł się posłusznie i merdał ogonem na znak, że rozumie. Wówczas Rafał
odwracałsięiszybkoodchodził.Apieszanim.
NastępnegodniajakiśposłaniecwręczyłRafałowipaczkęwrazzlistem,iulotniłsię
błyskawicznie,nieczekającnanapiwek.
Rafałzacząłodpaczki.Zawierałakaganiec,masywnąobrożę,trzypołatanesmycze,
łańcuszek i solidny bykowiec. A list był niejasny, wręcz zagadkowy, choć niewątpliwie
dotyczył„osoby”kundla:
Panie!
W obronie własnej uderzyłem, aż się Pan przekopyrtnął do
czółna, i uciekłem. Wszystko to dlatego, bom Pana uważał za
opryszka,amiałemwłaśniewiększąsumępieniędzyprzysobie.
Czyżmogłemprzeczuć,żetonierabuśsięzbliżadomnie,alemój
Dobroczyńca?
Proszę mi więc wybaczyć fatalną omyłkę; rachunek u dentysty
pozwoliłemsobiejużuregulowaćzaPana.
PiesekwabisięWIERNAiposiadamnóstwozalet,którePansam
poznaniebawem.
Rynsztunek, jaki musiałem kupić WIERNEJ przesyłam w
załączeniu, jako skromny dowód mej serdecznej i głębokiej
wdzięczności.
Zwiększympoważaniem
RajmundL.
Przeczytawszy ten list pięciokrotnie, orzekł Rafał z cechującą go bystrością i z
przenikliwością,graniczącąniemalzintuicją:
—Wtymcośjest!
Pokilkugodzinachdalszychrozmyślańzdołałjużnieźlesprecyzowaćtoogólnikowe
wtymcośjestiklepiącpsaprzyjaźnie,powiedział:
—Tymaszpodobnojakieśnadzwyczajnezalety.Ano,zbadamy,zbadamy.
Tajemniczy Rajmund L. bynajmniej nie skłamał. WIERNA posiadała bezlik zalet,
którychwartościRafałdoprawdynieumiałnależycieocenić.
I tak na przykład WIERNA była nieludzko wierna swojemu zbawcy. Towarzyszyła
mu wszędzie, czy chciał, czy nie chciał; wyrzucona z pokoju, drapała drzwi,
wyprowadzona za furtkę, wyła tak długo, dopóki nie zleciał się z tuzin kundlów,
gryzącychsięwzajemzażarcieopierwszeństwowamorachpodoknamipokojuRafała.
DalejWIERNAodznaczałasięświetnymgustem.Nienawidziłatandety.Wszystkiete
piżamy,płaszczekąpielowe,kostiumy,jakieznosiłanaplażydostópswegopana,byływ
najprzedniejszym gatunku; wprost poematy z jedwabiu czy najczystszej wełny. Dzięki
temu Rafał nie potrzebował przepraszać hołoty. Dzięki temu nawiązał znajomość z
wytworną,bogatąHiszpanką,señorąPepittądellaGalimatias.
Oryginalność upodobań była dalszymi ogniwem w łańcuchu zalet WIERNEJ.
Gardząc szablonem, nie użyźniała nigdy przydrożnych drzewek, przystając za to przy
każdym letniku, który się zdrzemnął na plaży lub na ławce. Przy grubszej potrzebie
wyróżniała stale pokój swego pana, czyniąc jednak niekiedy wyjątkowe ustępstwa na
rzeczrestauracji,wktórejsięstołował.
Brzydziła się fałszem, stąd jej awersja do kotów, które tępiła zawzięcie. Rafał sam
był kilkakrotnie świadkiem takiego polowania, a jedno z nich było dlań specjalnie
kosztowne.Siedziałwłaśnieprzyobiedzie,zaśWIERNAleżałaujegostóp,czekającna
swojemenu.Inaglelichoprzyniosłokota.WIERNArunęłajakburzadoataku,ciągnącza
sobą stolik, do którego nogi Rafał ją przywiązał. Kot ocalał wprawdzie, lecz resztki
stolikaznalezionowkonkurencyjnejrestauracjinaprzeciw,gdzierównieżmoctalerzysię
potłukła.
Silnabyłanadzwyczajnie.Przywiązanadosztachetkołowilli,zrywałakażdąsmycz,
nawet łańcuszek i w dziesięć minut później już tarmosiła za rękaw Rafała, który z
właściwym mu optymizmem cieszył się właśnie, że nareszcie umknął natrętnej
towarzyszce.Arazprzybiegłazanimdokościoła,wlokączasobącałąwiązankęsztachet
zprzewróconegopłotku.
Była zazdrosna o Rafała do szaleństwa. Kto go dotknął, miał do czynienia z jej
zębami, obojętnie czy to był listonosz, czy dentysta, czy midinetka przymierzająca mu
krawatkę do marynarki. Umiała drasnąć zębami nawet przez kaganiec, który znów
mistrzowskopotrafiłazedrzećsobiełapą.
Krótko mówiąc był to pies z wyrazem, z charakterem, silna indywidualność
nieuznającaciasnejklatkizakazówstworzonychprzezczłowiekadlaprzeciętnychpsów-
niewolników.NiestetyRafałKrólikbyłwłaśniestuprocentowymczłowiekiemicałąduszą
solidaryzował się z owym nieznanym czy dawno zapomnianym ustawodawcą, który
najsympatyczniejszym z czworonogów narzucił pęta niewoli. I ta rozbieżność poglądów
orazosobistaurazazadoznaneprzykrościsprawiły,żeRafałznienawidziłwiernegopsa,a
drobnyepizodniedzielnydoprowadziłdoostatecznegozerwaniastosunków.
UmówiwszysięzseñorądellaGalimatias,żepójdąrazemnapopołudniowydancing
do Casino Bellevue, musiał się Rafał odpowiednio zabezpieczyć przed WIERNĄ.
Przywiązał ją więc do swego łóżka na dwóch smyczach, drzwi zamknął na klucz i
wyszedł z lekkim sercem. Po dancingu odwiedzili Skałę Dziewicy, a potem ruszyli w
stronęwyniosłejEsplanadedelaVierge, bo tamtędy było im najbliżej do Family Hotel,
gdziemieszkałauroczaHiszpanka.Rafałzamierzałcoprawdazboczyćniecowlewo,do
parku,którymusiałbardzomalowniczowyglądaćwporzezmierzchu,aleniewiedział,w
jakiejformiezaproponowaćtenodskokzwłaściwejdrogi.AponętnaPepitta,zamiastmu
ułatwićtozadanie,skierowałarozmowęna…psa!Nategoprzeklętegopsa.
—Czemugopanniesprzedanareszcie?—zapytałanaiwnie.
— Ja bym nawet dopłacił, byleby się ktoś znalazł — odparł melancholijnie. —
Darowałemgodwukrotnie,leczwróciłdomnie…Aleniemówmyotym.Niewywołujmy
wilkazlasu…Mamytyleciekawszychtematów,choćby…
—Cicho!—wtrąciła,chwytającgozarękaw.—Słyszypan?
Przyśpieszyli kroku i stanęli u stóp pięknej willi, której wszystkie okna na parterze
byłynaościeżotwarte.Dobiegałystamtądechajakiejśstraszliwejwalkinaśmierćiżycie,
z łoskotem przewracały się krzesła i cięższe meble, dźwięczały tłuczone szkła, a ponad
wszystkimgórowałspazmatycznypłaczkobiety.
—Oooo,zamordował,zabił—zabrzmiałocałkiemwyraźnie.
Señora Pepitta spojrzała wyzywająco na swego towarzysza. Rafał zrozumiał, ale
wahał się jeszcze. Zbyt świeżo miał w pamięci ową fatalną omyłkę, której zawdzięczał
obecniewątpliwąprzyjemnośćposiadaniaWIERNEJ.
— Tam już przybiegł ktoś z pomocą — rzekł i odetchnął z ulgą, bowiem w owym
parterowympokojuzahuczałnaglegniewnybasjakiegośmężczyznyilunęłaulewajego
soczystychprzekleństw.
Wtem… na parapecie okna ukazało się duże psisko, trzymające w paszczy spory
łachmanbiałegofutra.
—TtttoWIERNA—wyjąkałprzerażonyRafał.—Uciekajmy!
Było już jednak za późno. W czterech susach dopadła WIERNA swego pana i
merdającradośnieogonem,złożyłaujegostópogromnegokota.
— Aaaa, mam cię bratku — zadudnił mu nad uchem niski głos męski brzemienny
rasową wściekłością. Drogo mi pan zapłaci za wszystkie szkody wyrządzone przez
pańskiegopsa.
— Żadne skarby nie zapłacą mi mojej cudnej Angory — załkała do wtóru pani w
peruceiznajwiększątroskliwościąpodniosłazbrukuzwłokiswegoulubieńca.
—Przepraszambardzo,aletoniejestmójpies!—odparłRafałKrólik.—Pierwszy
raz w życiu widzę tego kundla — łgał już coraz swobodniej olśniony tak szczęśliwym
pomysłem.
—Tenpanmówiprawdę—wtrąciłaseñoradellaGalimatias.
—Dobrzeee—zgodziłsięmążpaniwperuce.—Wobectegozatrzymamtegopsa
jako zastaw i ogłoszę w dziennikach. Sądzę, że nieprzeczuwający niczego właściciel się
zgłosiszybkoposwojązgubę.
— Naturalnie! To świetny pomysł! — Rafał był szczerze zachwycony i,
pożegnawszyniskimukłonemposzkodowanych,odmaszerowałcoprędzej.
— Żeby im tylko wnet nie uciekła — obawiała się señora Pepitta, krocząc szybko
obokRafała,izaistewzłągodzinęwyrzekłatesłowa.
Bo zaledwie znaleźli wolną ławeczkę w parku, zaledwie przymierzyli sobie usta w
próbnympocałunku,zaszeleściłyzłowrogokrzaki.
— Carrrrramba! — zaklęła señora della Galimatias ugryziona w okolicy mięśnia
nadnerczanego.Zerwałasięzławkibłyskawicznie,leczcałajejpięknasukniapozostaław
zębachzazdrosnejWIERNEJ.
TymrazemRafałstraciłpanowanienadsobą.Kopnąłkundlaponiżejkrzyża,apotem
zaczął go boksować po grzbiecie, krzycząc przy tym jak opętany. Że zaś równocześnie
señora della Galimatias także nie milczała, zrobiło się w cichym parku piekiełko
niezgorsze.
— Policja! Policja! — piszczała jakaś jejmość, trzymając na smyczy dwa jamniki
szczekającewniebogłosy.
Granatowapelerynkapolicjantawyrosła,jakbyspodziemi.
—Cosięstało?
—Tenzbrodniarz—tupanizjamnikamiżgnęłaRafałaparasolkąwgrdykę—ten
zbrodniarz znęca się nad biednym pieskiem. Jestem członkinią Towarzystwa Opieki nad
Zwierzętamiiżądamaresztowaniategosadysty.Proszęgoskuć,bynieuciekł.
—Co,udiabła!—wrzasnąłRafał.—Niewolnomizbićmojegopsa?
—Ach,więcjednaktopańskipies!Dobrzeeee—huknąłbasemmążpanizperuką,i
w krótkich słowach wyjaśnił policjantowi, o co chodzi. — Ten przeklęty kundel wyrwał
misię,kiedydrzwizamykałemiwyskoczyłprzezokno.Pobiegliśmyzżonązanimioto
znaleźliśmyjegowłaściciela.Awypierałsięprzedtem.Proszętozapisaćwprotokole.
— Proszę wziąć tego psa — policjant zwrócił się do Rafała — i pójdziemy całą
paczkąnakomisariat.
Poszli więc wszyscy, prócz señory della Galimatias, która ze względu na opłakany
stanswejgarderobymusiałapozostaćwgęstwiniekrzaków,pókisięparknieopróżni.
Tegoż dnia, na krótko przed północą, Rafał opuścił Biarritz, postanowiwszy się
przenieść do Saint-Jean-de-Luz, a wyczerpany przejściami tego dnia zasnął, zaledwie
pociągruszyłzdworca.
—Pańskibilet?
Nieodmykającoczu,podałRafałswójbiletkonduktorowi.
—Agdziejestbiletdlapsa?Takiogromnykundelniemożejechaćgratis…
—Głupisen—mruknąłsennieRafał—ajamyślałem,żetokonduktornaprawdę
przyszedł.
—No,słyszypan?
Rafał wzdrygnął się, spojrzał. Przed nim stał całkiem autentyczny konduktor
Towarzystwa Kolei Południowych i przyjaźnie głaskał duży łeb całkiem autentycznego
psa.
—Jaksięmasz,WIERNA?—zasyczałRafałzjadliwie,zapłaciłzajejprzewóz,co
należałoispokojniedotarłdoSaint-Jean-de-Luz,knującmorderczeplany.
Beztruduznalazłniezbędnegowspólnika,wosobiejakiegośtubylca,posiadającego
własnąłódźrybacką.
—Odpłyniemyogodziniejedenastejwnocy—postanowił.
Mając serce litościwe na ogół, dogadzał WIERNEJ przez cały dzień, jak mógł
najlepiej,zafundowałjejnawetpieczonegokoguta.Miałtobyćprzecieżostatnidzieńw
jejżyciu.
Dziesięć minut po jedenastej wszystko było gotowe. WIERNA, nie przeczuwając
zdrady, pozwoliła sobie uwiązać u szyi spory kamień, nie protestowała, kiedy jej pysk
zawiniętoszmatą,zaniepokoiłasiędopierowtedy,gdyjązaczęliwpychaćdoworka.
—No,odbijajcie—zakomenderowałRafał.
—Stać!—ryknąłktośwciemnościach.
—Wnogi!—pisnąłRafałisamodepchnąłłódźwiosłem.
Aletajemniczyosobnikwskoczyłbezwahaniawwodęioburączpochwyciłzaburtę.
—Napomoc!…Morderstwo!—ryczałprzeraźliwie.Rafałpodbiegłdoniego,chcąc
mu zatkać usta, tamten szarpnął go za rękę i czółno wywróciło się dnem do góry.
Nieznajomy pochwycił co prędzej szamocący się worek i wyniósł go na plażę, szukając
wzrokiem„morderców”,którzyjednakulotnilisiędawno.
Nazajutrz Rafał wiedział już, z kim miał przyjemność. Spakował sumiennie cały
rynsztunekWIERNEJ,apotemzwielkimzapałemzasiadłdopisanianastępującegolistu:
Panie!
Uciekłem,bomPanauważałzaopryszka.Czyżmogłemprzeczuć,
żetonierabuśzbliżasiędomnie,alemójDobroczyńca?!
PiesekwabisięWIERNA…
Od tego miejsca jego list był wiernym plagiatem listu zagadkowego Rajmunda L.
Posławszy paczkę i list nowemu właścicielowi WIERNEJ, spakował Rafał manatki i
uspokojonypowróciłdoBiarritz.
TRZECIAPRÓBA
Jak zawsze trwał na posterunku przed Galeries La Fayette, czekając cierpliwie, aż
wysypiesięnaulicętłummidinetek,kasjerek,kontrolerów,chłopcównaposyłki,słowem
tekilkatysięcyludzi,stanowiącychpersoneldużegomagazynu.Codzienniedefilowałytu
przednimprzelicznefizjognomie,ładneibrzydkie,pospoliteioryginalne,wąsate,brodate
lub dziewczęce, lecz nie odróżniał ich od siebie; dla niego były wszystkie nużąco
jednostajne,jakgdybyjezaopatrzonowmaskęmasowegowyrobu.
Dla niego wśród tysiąca banalnych masek istniała tylko jedna twarz. JEJ twarz,
oczywiście. ONA zaś, nie będąc zwykłą vendeuse, lecz kasjerką, wychodziła nieco
później,mniejwięcejwprzedostatniejsetcerobotnictegomrowiska.
Jak zawsze, podbiegł do NIEJ rozpromieniony, radosny, powitał nieodmiennym:
Howareyou,przytrzymałkrótkie,nierasowepaluszkiwuściskuswejdłoniprzezcztery
sekundy, (dokładnie przez cztery, jak gdyby miał stoper w mózgu), dwa razy łysnął
zdrowymi zębami w przyjaznym uśmiechu i ruszyli wraz z rzeką męczenników biur i
magazynów.
Jak zawsze milczał, krocząc u boku swego ideału, oczywiście od strony jezdni.
Milczał, czekając, aż część tłumu ugrzęźnie na przystankach autobusów pod Operą, a
resztę pochłonie metro. Dopiero kiedy wkroczyli na rue de la Paix, zaczerpnął tchu w
płucairzekłzprzejęciem,jakzawsze:
—Iloveyou!
— To już słyszałam. Czy nie mógłby pan powiedzieć nareszcie czegoś bardziej
zajmującego?
—Właśniechciałem—zacząłiurwał,poczymznowuszliwmilczeniuażdoplacu
Vendôme. I tu ze szczytu ogromnej spiżowej kolumny Caesar Napoleon I, tak
bezceremonialny w stosunku do współczesnych mu kobiet, spojrzał szyderczo na
czterdziestopięcioletniego „młodego człowieka”, który zapominał języka w gębie przy
zwyczajnej midinetce paryskiej. Śmiało, stary pryku — zdawał się wołać największy
wódzświata,wobecczego„młodyczłowiek”wziąłnakiełiruszyłzkopyta:
—Pragnępaniąpoślubić!—wyrzuciłzsiebiesilnie,stanowczo.
—Ooo,tojużcośnowego—przyznała.
— Dla mnie nie! Od pierwszej chwili, gdy panią ujrzałem… — znowu uciął i
zaczerwieniłsię.
— Więc od pierwszej chwili myślał pan o małżeństwie? — Nie dowierzała lub
pokpiwała raczej. Ale francuska praktyczność wzięła górę nad paryska pustotą i
żartobliwością.Ostatecznienamałżeństwieraztrzebaskończyć.Amożetobędziedrugi
AgaKhan?Fi,tamtatakżebyłamidinetką,adziśmaogromnyjachtparowyiBógwie,co
jeszcze—pomyślała,poczymzaczęłamówić,rzeczowo,roztropnie:—Małżeństwo,to
rzeczbardzopoważna,toniechwilowyszałzmysłów,aletakże…interes.
—O,yes,it’sabusiness!
—Cieszęsię,żepanpatrzynarzecztrzeźwo.Nieweźmiemiwięcpanzazłe,jeżeli
gospytam,copanwłaściwieposiada?
—FabrykęobuwiawQuebecu.
—Dużą?
Jednym tchem wyrecytował bilans zeszłoroczny. Nie wszystkie pozycje i cyfry
zrozumiała, ale utknęły jej w pamięci obroty przedsiębiorstwa i poznała, że z nie byle
jakimszewcemmadoczynienia.
—Quebec?Gdzietoleży?—spytałazkolei.
—WKanadzie,wmojejojczyźnie.
—Ach,wKanadzie—rozczarowałasię.—Dalekotoodświata?
—Bardzoblisko.Zaledwie4.928kilometrówodLiverpoolu,882odNewJorku,668
odBostonu,443odOttawy…
—Dosyć!Oszalećmożna,takizpananudziarz…Miastoduże?
—O,tak!Mieszkańców95.378…
—Ależtookropnadziura!
—PrzyParyżuzapewne—bąknąłzawstydzony.—Aleterazmająprzyłączyćkilka
wiosekiliczbamieszkańcówprzekroczy100.000myślę.
—Słabapociecha…Francuzitamsąjacy?
—O,yes.Bardzowielu.Przecieżijamówięnieźlepofrancusku.
—Ujdzie.WięcsąFrancuzi,hm…
—Bardzowielu.Sątopotomkowiedawnychkolonistów.Bogdywroku1608rodak
paniChamplainzałożył…
— Nie cierpię historii — przecięła krótko. — Mówimy teraz o sprawach
poważniejszych — przypomniała mu surowo. — Willę, kort tenisowy, samochód oraz
inneartykułypierwszejpotrzebymapanoczywiście,co?
—Rozumiesię.Nawetmałyjachtidobrąmotorówkę.
Spojrzała nań cieplej, przyjaźniej, a przy tej sposobności obejrzała go sobie
krytycznymwzrokiemodstópdogłowy.
—Chłopzpanaokazały—przyznałałaskawie.
— Ba! — rzekł z dumą, prężąc swą smukłą sylwetkę. — Nie chwaląc się, mierzę
sobiesześćstópiczterycałe.
—Ileżtowcentymetrach?
—Ileee?Eeeehm,zaraz,tego,ten,już!193centymetry—obliczyłwmyśli.
—Zadużo.Jamam158zwysokimikorkami.Proszęsiętakniewyciągać.Wygląda
panprzymnie,jaktyczkachmielowaprzyróży.
Zmalał, skurczył się pociesznie i kroczył obok niej zgarbiony, starając się skrócić
swekrokidojejdrobnegochodu.
—Pańskiwiek?—indagowaładalej.
—Czterdzieścidwa—rzekł,odejmującsobiepółtorarokusłużbywojskowej,czyli
trzylata,jako,żetenokresliczysiępodwójnie.
— Ho, ho, jest pan zatem starszy o dwadzieścia lat — skrzywiła się, odliczywszy
sobiewmyśliośmioletniąharówkęuLafayette’a.—Azdrówpan?
—Jakrybawmajonezie…tojest,wwodzie,chciałemrzec…
—Ejże?Przywaszymmięsnymwikcie,wpańskimwieku?
—No,troszkęartretyzmumam,ale…
—Cojeszcze?—zajrzałamuwoczybadawczo.
—Nnnnic…właściwie…tojest…następstwopracybiurowej…
—Copanmajeszcze;pytamstanowczo!—podniosłagłos.
—Hemoroidy—wyszeptał,spuszczającoczy.
— A fe, wstrętni jesteście wy Amerykanie z waszą szczerością. Kobiecie mówić
takierzeczy?
—Pyta…pytałapani—wyjąkałogłupiały,przerażony.
—Sałatypanlubi?
—Przepadam!—zełgał,wiedząc,żeonajelubi.
W tym samym duchu odpowiedział na sto dwadzieścia osiem podobnych pytań,
wreszciewybuchnął:
— Jesteśmy stworzeni dla siebie! Nawet nasze nazwiska są widomym znakiem
niebios,żepowinniśmysiępobrać,omissJaque.
Istotnie, dziwnym zbiegiem okoliczności, ona nazywała się Babette Jaque, on zaś
JackBabet.
Wyczerpany egzaminem umilkł znów zakochany fabrykant obuwia, aż kiedy
przechodziłkołoPałacuElizejskiego,ruszyłkonceptem…niefortunnie:
—Jeślipanijeszczewątpiwstałośćmychuczućipoważnychwobecniejzamiarów,
toproszęmniewystawićnapróbę.Choćbynajcięższą!
—Napróbę?Ha,skoropansamchce.
— Na trzy próby! — huknął, bowiem wsunęła mu rączkę pod ramię, aby się nie
poślizgnąć na mokrej jezdni, i brygada rozkosznych mrówek zrobiła mu defiladę na
grzbiecie.
— Muszę ustąpić, skoro pan żąda — rzekła zgodliwie, on zaś wzniósł oczy ku
zachmurzonemu niebu w serdecznej podzięce za tak ustępliwą i zgodną towarzyszkę
życia.
—Więcproszęmówić,comamuczynić…Popierwsze…
—Ooo,powoli,mójewentualnyinspetyranie.Totrzebaobmyślićwspokoju…
Pomysłprzyszedłjejdogłowyjużprzyostrygach,aledopieropopulardzieraczyła
goobwieścićzodpowiednimwstępem:
— Nienawidzę skąpstwa… (u moich przyjaciół — dodała w myśli, bowiem sama
była straszliwie skąpa, jak wszystkie Francuzki.) Umarłabym, gdyby mi mąż
kiedykolwiekzrobiłscenęzpowodurzekomonadmiernychwydatkównatoalety.Dlatego
też, jeśli pan zamierza istotnie mnie poślubić, muszę go wystawić na próbę pod tym
względem.Pójdziemyjutrodokilkumagazynów…
—Świetnypomysł!Doskonale,pójdziemydomagazynów—cieszyłsię.
—Ipanbędziepłacił.
—Znajwiększąrozkoszą!
— To się pokaże, czy z rozkoszą. Jestem znakomitą fizjognomistką, o czym pana
lojalnieostrzegam.
Nazajutrz odbyła się pierwsza próba. Jack Babet, którego już nieraz w życiu
naciągnięto na shopping, towarzyszył swej ubóstwianej w pielgrzymce po sklepach i z
wielką wprawą wystawiał czeki. Z początku, gdy kupowali drobiazgi, uśmiechał się
wyrozumiale, zachęcał do nowych wydatków, później, kiedy wstąpili do magazynu z
futrami,uśmiechałsięzlekkimprzymusem,niemniejjednakbyłprzezcałyczasoperacji
przyjemnieuśmiechnięty,pamiętając,żedarlingjestznakomitąfizjognomistką.
—Aterazdrugapróba—przypomniał,kiedyznaleźlisięwjejmieszkaniu.
Oświadczyła, że najlepsze pomysły przychodzą jej do głowy w czasie solidnej
kolacji. Pojechali więc do Delmonico, posiedzieli w Lido, po czym Jack Babet miał
odwieźć Babette Jaque do domu taksówką, jak zawsze bywało. Ale tym razem
postanowiła wracać pieszo nad brzegiem Sekwany. Mieszkała na lewym brzegu, za
Pantheonem, toteż kroczyli wzdłuż Quai des Tuilleries, zamierzając dopiero przez Pont
Neuf przebyć rzekę, uczciwie wezbraną w tym miesiącu. Szli wolno i w milczeniu, jak
zazwyczaj, aż koło Pont Royal, Jack Babet odzyskał mowę i spytał nieśmiało, czy Baby
obmyśliłajużdrugąpróbę…
—Właściwietak—odparłazwahaniem.—Tenmaleńkiincydent,jakiegobyliśmy
świadkami, natchnął mnie myślą, że przecież mąż powinien być opiekunem swej żony,
nieulękłymrycerzem,którywjejobronienawetżyciedaćgotów,czynieuważasz?
— Naturalnie! Ach, jakbym chciał, żeby nas teraz napadło kilku rutynowanych
rzezimieszków.Pokazałbymci,jakwalczyAmerykanin…
— Niestety — westchnęła — paryscy apasze zniknęli już nawet z filmów
sensacyjnych… Cóż robić. Gdyby Sekwana nie była wezbrana, zaproponowałabym ci,
abyśjąprzepłynął!…Aleobecnieniemamowy!
Przechyliłsięzabalustradęiparsknąłkaskadąśmiechu.
—Tenstrumyczekmamprzepłynąć?—spytałszyderczo.
—Alewubraniu.Bowidzisz,mogłobysiękiedyśzdarzyć,żewpadłabymdowody.
Przecieżwtedyniebędzieszmiałczasunarozbieraniesię,prawda?
— Hm, w ubraniu będzie trochę gorzej — mruknął, wpatrzywszy się dokładniej w
szybkinurtbrudnejwody.
—No,zarzutkę,kapelusziparasolmożeszzostawić—pozwoliławspaniałomyślnie.
JackBabetzerwałkapeluszzgłowy,przerzuciłzarzutkęprzezkamiennąbalustradęi
zapiął smoking, aby mu poły nie przeszkadzały w wodzie. Potem wyjął z kieszeni złoty
zegarekiwręczyłgoumiłowanej…
—Portfelzostawtakże,będziecilżejipapierysięniezamoczą.Papierośnicętakże
możeszzostawić.
Rozejrzelisię,czywpobliżuniemapolicjantalubjakiegoprzechodnia.Naszczęście
niebyłonikogo,boprzeciętnyFrancuzśpijużodziewiątejwieczorem,turyścipopółnocy
nadSekwanątakżeniebłądzą,wobecczegopolicjaniematunicdoroboty.
—Tojednakbędzietrudniejszapróbaodpierwszej—przyznałJack,iująłdelikatnie
dłońmałejkobietki.—Powinienemprzepłynąć,ale…różniebywa,darling…Czywobec
tegomogęucałowaćtweślicznepaluszki?
Wyrwałamudłońszorstko,zgorszonaniesłychanie.
— Ty śmiesz coś podobnego proponować uczciwej kobiecie?! — krzyknęła. —
TylkotebezwstydnePolkipozwalająsięmężczyznomcałowaćporękach!Brrr.Ohyda!I
policjanatopozwala!…Alemaszrację,żenależycisięmaleńka,przyzwoitapieszczota,
mój dzielny rycerzu. — Położyła sobie jego dłoń na piersi, wsunęła mu nóżkę między
nogiiwysunęłaustapółotwartedogorącegopocałunkuzfigurką.
Nieprotestowałprzeciwkotakiejzamianieohydnejpieszczotynaprzyzwoitą,akiedy
potrzechminutachszerokieusteczkaodlepiłysięodjegowargrozdygotanych,poczułw
sobie tyle mocy i energii, że w tym momencie podjąłby się na żądanie Baby przepłynąć
Atlantyktaminapowrótcrawlem,zpięciominutowymodpoczynkiempopierwszejturze.
Babette była pewna, że z drugiej próby Jack nie wyjdzie zwycięsko, toteż pragnąc,
aby się nie męczył, wybrała na teren niebezpiecznego eksperymentu okolicę Pont des
Arts, gdzie dwie odnogi Sekwany zbiegają się po opłynięciu Ile de la Cité i gdzie rzeka
jestnajszersza,najzdradliwsza,najbogatszawukrytewiry.
—Prądzniesiemniepewno,więcwrócęprzezPontCarrousel…jeśliwrócęwogóle
—dodałciszej.
—Będętuczekaładoświtu—odparłaiwnagłymporywieswejmiłosiernejduszy,
dałamupowtórnądawkęmałej,przyzwoitejpieszczoty.
Potem,gdynadolnych,zalanychwodąbulwarachrozległsięgłośnyplusk,włożyła
na siebie zarzutkę Jacka, kapelusz filcowy wsunęła do kieszeni i podpierając się jego
parasolem,poszładodomuspokojnaowynikdrugiejpróby.
Nazajutrz była niedziela, czyli długie spanie do samego południa. Nic zatem
dziwnego,żemałejBabetteomalszlagnietrafił,kiedyogodziniedziesiątejranozbudziło
ją silne kołatanie do drzwi. Poczłapała w piżamie, klnąc jak stary bosman, przekręciła
kluczwzamkuitymrazemwiększyszlagomaljejnierozciągnąłnapodłodze.Naprogu
stał zażenowany, ale uśmiechnięty przyjemnie Jack Babet w innej zarzutce i z nowym
parasolemwdłoni.
—Darling—zakwiliłnieśmiało.
—Tyżyjesz!—zawołałaradośnie,myślącprzytym,skądwziąłnowyparasol,skoro
dziśwszystkiemagazynyzamknięte.—Pewniemadwa—uspokoiłasię.
— Wyobraź sobie mój przestrach, kiedy cię nie zastałem — zaczął, pożerając
wzrokiemtopografięjejbiustufalującegowzruszeniempodcienkimjedwabiempiżamy.
— Policjant mnie spędził — odparła szybko. — Poszłam na Pont Neuf i tam
czekałamdorana,kryjącsięustawicznieprzedpolicjantami.
Odmalowała mu swoją rozpacz, pokazała w szafie czarną suknię, jaką zamierzała
nosićdośmiercinaznakżałobyponim,iobojewzruszylisiędołez.
—Twójzegarekipapierośnicępostanowiłamsobiezatrzymaćnapamiątkę…Otosą
teprzedmioty—mówiła.
—Zatrzymajje,proszę.
Wychodzączesłusznegozałożenia,żeżadnegoprzedmiotuniewyłączył,zatrzymała
sobie także i portfel wraz z zawartością. Przecież i tak wszystko będzie naszą wspólną
własnością — rozumowała, pogodziwszy się już z myślą o małżeństwie. Jack Babet nie
był wprawdzie wymarzonym Agą Khanem numer drugi, ale stanowił bądź co bądź
doskonaląpartiędlamidinetki,skazanejnalichąpensyjkę,niepewnedodatkiz„pomyłek”
przykasie(cudzoziemcymądrzejązkażdymdniem,niestety)oraznaprezentydorywcze
odporywczegoArgentyńczyka,którybyłprzyjacielembardzoniewiernym.—Niemam
nic do stracenia — reasumowała swe rozważania i rzeczywiście nie potrafiła sobie
przypomnieć, aby istniało cośkolwiek, co mogłaby jeszcze stracić przez zawarcie
małżeństwa.
—Biedactwo,musiszbyćbardzośpiąca—westchnąłJackBabet.
— Och, jak jeszcze. — Przeciągnęła się na łóżku leniwie i ułożyła się w pozycji,
uwydatniającejjejogromnezmęczenie.
—Hm,hm,ajachciałemwłaśnie…
—Niekrępujsię,drogimój—wyszeptałaomdlewająco.
—Chciałem—powtórzył,nieśmiejącspojrzećnatopografię.
—Więcchciej…czekam!
—Chciałemzapytać,jakabędzietrzeciapróba—wypaliłodważnie.
Zachichotałaszelmowskoiwyciągnęłaręcekuniemu.
—Niepotrzebadalszychprób,jestemtwoja,Jack—rzekłaciepło.
—Ależ,darling,pozwól,trzebasłowadotrzymać…trzeciapróba…
— Skoro chcesz koniecznie… Zatem dzisiejszy dzień spędzimy tak, jakbyśmy już
byli małżeństwem. Cały dzień, zaczynając od maleńkiego egzaminu wstępnego, aż do
obowiązkowego dancingu wieczorem. Zaprowadzę cię do Le Parnasse. Jest to
najelegantszylokalnalewymbrzegu.
—Itomabyćpróba?—rozczarowałsięnieustraszonyrycerz.
—Ktowie,czynienajcięższa…Sądzącpotwymwahaniu.
Ugodziła go w achillesową piętę. Jack Babet, mimo swych czterdziestu pięciu
wiosenek, czuł się młodzieńcem, i miał wygórowane pojęcie o swoich możliwościach.
NiemniejjednakBaby,zaniedbanaodmiesiącaprzezswegoArgentyńczyka,apozatym
ujęta dobrymi chęciami przyszłego małżonka, oświadczyła wielkodusznie, że wstępny
egzamin małżeński zdał prawie celująco. I cały dzień upłynął w pięknej harmonii, aż
nastałwieczór,ówwieczórfatalnydlaJacka.
—Uprzedzamcię,żewsobotyiniedzielętańczędorana.Jakwiesz,wponiedziałki
otwierająmagazynydopieropopołudniu.
— Nie pójdziesz już więcej do magazynu, darling. Przeszedłem trzy próby i jesteś
mojążoną.
— Jeszcze nie, koteczku. Zobaczymy wpierw, czy umiesz tańczyć… Pamiętaj, że
dobrezgraniesięwtańcu,tofundamentalnywarunekszczęśliwegopożyciamałżeńskiego.
Mężczyzna,którynietańczy,niemożebyćdobrymmężem.
Z bulwaru Montparnasse skręciła taksówka koło kawiarni du Dôme w lewo, w rue
Delambre i Jack Babet, zanim jeszcze ujrzał pionowy napis Le Parnasse spływający z
dachuażdoparteruprzezcałąwysokośćkamienicy…zobaczyłnaprzeciwległymdomu
czerwonąłunę,bijącąześwietlnejreklamylokalu.Jegopierwsząsalkęzajmowałmaleńki
bar, gdzie Jackowi odebrano zarzutkę, kapelusz oraz nieodstępny parasol, po czym
otworzononiskiedrzwii„próbne”małżeństwowkroczyłodogłównej,azarazemjedynej,
salidancingu.
— Ogromna sala — zauważył, ale kiedy kilkakrotnie wyrżnął czołem w idealnie
wypolerowane zwierciadła, zrozumiał, iż sala nie jest bynajmniej ogromna, a tylko
lustrzane ściany rozszerzają ją pozornie. — Nie ma nigdzie miejsca — mruknął,
rozglądającsiębezradnie.
—Powiedzkelnerowi,żebynamdostawiłstolik—poradziłaBaby.
Tak się też stało, ale ku wielkiemu niezadowoleniu Jacka ustawiono przyniesiony
stoliknaskrajuplatformyprzeznaczonejdlatańczącychlubraczejwciśniętogotamwraz
zdwomaskładanymifotelikami.Otym,żebysiędocisnąćwśladzakelnerem,niebyło
mowy,lecznaszczęściewpółminutypóźniejumilkłyryki„jazzbandytów”itłumzaczął
odpływać, opróżniając platformę. Ona to właśnie, ta prostokątna platforma, stała się
przedmiotem uważnych obserwacji zakochanego fabrykanta obuwia. Obliczył, że jej
powierzchnia ma najwyżej dziewięć metrów kwadratowych, i nie mógł ani rusz
zrozumieć, w jaki sposób pomieściło się na niej dwadzieścia sześć tańczących par. Na
pewnodwadzieściasześć,przecieżliczyłdwarazy!
Niedługotrwałyterozważania,bootomiejscaMurzynówzTheVersatileFourzajęło
na estradzie sześciu gentlemanów z białymi chustami na szyjach. Mieli uszy odstające
wybitnie, nosy długie, garbate, i okulary rogowe także w stylu neopalestyńskim, co nie
przeszkadza wcale, że reklamowano ich jako oryginalną argentyńską orkiestrę sławnego
DomingaPizzaro.
—Tango!—pisnęłaBabetteJaqueiwyprysnęłazfotela,porywajączasobąJacka.
Stanęli na środku platformy, zanim jeszcze dwie ręczne harmonie uzgodniły tonację z
pianinem,izaczęlitańczyć…—Nieźle—pochwaliłago—tylkoróbdłuższekroki.
Sęk w tym, że musiał robić kroki jeszcze krótsze, bowiem w tej chwili otoczył go
zbitytłumnadbiegającychpar.Pomaleńkiejchwiliutknąłwmiejscu.Napróżnousiłował
spuścić podniesioną stopę i stanąć na obydwóch nogach. Było to fizycznym
niepodobieństwem z tej przyczyny, że stopa mu uwięzła w mankiecie spodni jakiegoś
gentlemana, który równocześnie szamotał się z wściekłością, chcąc drugą swoją nogę
odnaleźć.Staliwięcwmiejscu,kołyszącsiętrochętam,inapowrót,wmiaręjakfalował
ten tłum ogłupiały, stłoczony, splątany beznadziejnie, ale wniebowzięty i mruczący,
świstający,śpiewającysmętnąmelodiętanga.
—Cudownie,prawda,darling?
Nazwała go darling. W innych warunkach byłby oszalał z radości, byłby się rwał
przepływać Kanał La Manche albo skakać o tyczce przez Louvre, ale tutaj mógł tylko
jękiemstłumionymodpowiedzieć.
—Troszeczkęciasno,nieuważasz?—zabełkotał.
—Och,tojeszczenic!Kiedytuostatnirazbyłam,palcaniemożnabyłowetknąć…
Ateraz?O,proszę…
— Palec wetknąć? — Powoli zaczynał gadać od rzeczy. Ujrzawszy wolną szparę,
szeroką na dobre pięć cali, rzucił się w nią i stracił równowagę, zapomniawszy o
uwięzionejstopie.Alenierunął.Niebyłomiejsca.Miałwrażenie,żegdybygotakparaliż
ruszył niespodziewanie, to jego trup stałby spokojnie w miejscu, kołysałby się w rytm
tanga, a runąłby dopiero w czasie małej przerwy, kiedy „Argentyńczycy” ustąpią znów
miejscaMurzynom.
—Och,wtedybyłoznaczniegorzej—zapewniałarozanielonaBaby.
—Toabsurd—zaprotestował.—Gorzejbyćniemoże!
A jednak… Jednak kiedy nastała upragniona przerwa, Jack stwierdził ze
zdumieniem, że ich stolik znajduje się już w drugim rzędzie, że zasłonięto go od strony
tańczących trzema nowymi stolikami i dziesięcioma fotelikami. Rachunek był prosty:
przestrzeń skurczyła się o trzy metry kwadratowe, za to pięć par świeżych tancerzy
powiększyłozastępszaleńców.Wpółgodzinypóźniejprzybyłytrzydalszestoliki,potem
znowu jeden, wraz z odpowiednią ilością parek, trójkątów i czworoboków małżeńskich
czyprzyjacielskich.
—Darling,chodźmystąd—zawyłzcichaJack.—Jestempijany!
—Cooo?Typijany?Pojednejflaszce?Awczorajwypiłeśtrzyi…
—Aledziśjestempijany—upierałsię—jestemnieprzytomny.Słuchaj,kochanie.
Niegdyś uczyłem się fizyki. Wbijano mi w głowę jakąś tam zasadę, że dwa ciała nie
mieszczą się w tym samym miejscu… A tutaj, och, darling, mnie wzrok chyba myli…
tutaj na czterech kwadratowych metrach miota się blisko pięćdziesiąt par obłąkańców,
gwałcącświętezasadyfizyki…
—Eeech—ziewnęła—dajmispokójzfizyką.Chodźmytańczyć.
—Chodźmy—powtórzyłzrezygnacją.
Przebili się przez zasieki krzeseł, bowiem ich stolik był teraz już w czwartym
rzędzie, objęli się, gdzie trzeba, i podsunęli się do stłoczonej masy, pragnąc, aby ich
wchłonęławsiebie.Aletoniebyłołatwymzadaniem.Odtrącaniustawicznie,przewracali
szkłonaskrajnychstolikach,ażBabettewpadłanaznakomitypomysł:
—Nadeptujimnatrzewiki,pókisięnierozstąpią?—rzekła.Posłuchał,bocóżmiał
począć, i oto zrozumiał, jak genialnym stworzeniem jest Baby. Nadeptane stopy
podskoczyływgórę,awtymsamymmomenciezajęłyichmiejscastopyJackaiBabette.
Co się z tamtymi stało, Jack nie wiedział. Albo zawisły w przestrzeni, albo wyparły
innych sąsiadów tą samą metodą. Zresztą przestał myśleć z chwilą, gdy swoją osobą
powiększył bezmyślne stado. Chwilami, gdy go silniej zabolały rozdeptywane stopy,
podnosiłjewgóręobiejednocześnieiodpoczywałwtejpozycji,dumny,żebezpomocy
samolotu zrealizował śmiałe zamysły Ikara. Płynął w powietrzu, z prawym łokciem
ulokowanym w jakimś miękkim biuście, z lewym łokciem w oku niskiego sąsiada,
zaniepokojonytylkoproblemem,czyjadłońspoczywazadekoltemBaby.—Mojanie,na
pewno! — rozważał, przyglądając się z bliska nieznanym pierścieniom na grubych,
czerwonych paluchach. Ale absolutnej pewności nie miał, bo przecież nie mógł w tym
ścisku obejrzeć swoich dłoni. Potem zajęły go ważniejsze kwestie. Trudna do ustalenia,
ale w każdym razie większa ilość nóg wjechała pomiędzy jego odnóża i rozpoczęła tam
zwariowane pląsy, narażając całą okolicę na bolesne urazy. Jeszcze nie zdążył
przeprowadzić eksmisji tych lokatorów, gdy coś piekielnie twardego jęło go trącać w
krzyże, powyżej mięśnia nadnerczanego, w dokładnie jednakowych odstępach, ale ze
wzrastającąenergią.Odwróciłsię,jakożebyłwysokiigłowazachowałapewnąswobodę
poruszeń,spojrzałiwrzasnąłprzerażony.
—Cosięstało?—spytałaBabette,usuwającpiątąrękęzbłąkaną.
—Trupjestzanami,och!
Nadludzkim wysiłkiem wykonał półobrót i wzrokiem pokazał dziewczynie
straszydło,którewziąłzatrupa.Byłatosiedemdziesięcioletniastaruszka,bardzowysoka,
jeszcze bardziej koścista i chuda, o twarzy łudząco przypominającej dobrze zasuszoną
głowę, obojętnie, czy przez ludożerców, czy przez Kapucynów w Palermo. Ten
prawdziwyszkielettrzymałkurczowowobjęciachprzystojnegowyrostka,aniemogącsię
poruszyćwtłoku,podskakiwałwmiejscuirazporazdemonstrowałobnażonedoszczęk
ogromneżółtezębiskawupojnymuśmiechu.
—Nekrofil—warknąłJackBabet,włażącwypudrowanemuwyrostkowinalakierek.
Odwróciłsięzpogardą,aleuciecniemógłizacząłnagłoswtórowaćorkiestrze,bowiem
wydałomusię,żesłyszysucheszelestykościdamskiegoszkieletuipragnąłzagłuszyćte
odgłosyzawszelkącenę.
Przerwa.JackmiałochotęuściskaćseñoraDominga
Pizzaro,żetymrazemniedublowałkawałka,ignorującburzęoklasków.
— Znowu świeża butelka? — zdziwił się lekko, kiedy ściśnięty przez odpływający
potok tancerzy dopłynął do swego stolika. — Przecież w tamtej była jeszcze przeszło
połowa wina… Nie, nie, darling, nie jestem skąpcem, tylko nie lubię, jak mnie okradają
— dodał, zoczywszy chmurkę niezadowolenia na czole narzeczonej. Wytłumaczyła mu,
że tu tak zawsze robią, zatem najlepiej nic nie zostawiać w butelce, kiedy się idzie
tańczyć. Obliczył w myśli, że w takim razie trzeba by w ciągu godziny wysączyć
dokładnie dwanaście flaszek szampana, i teraz dopiero zrozumiał, skąd się bierze tylu
wstawionych na sali. Szczególnie pociesznie wyglądały młodziutkie Amerykanki,
uwieszone na szyjach swych partnerów w sposób przypominający łudząco pozycję
nietoperzaśpiącegopodrynną.—Gdybytakktóramorskiejchorobydostała—mruknąłi
wolałniemyśleć,cobybyłowówczas;przecieżwydostaćsięzciżbypodczastańcabyło
równymnieprawdopodobieństwem,jakznaleźćkelnera,którybychociażrazwżyciunie
dopisałgościowidorachunkudatyurodzenia.
Jack Babet zaczął pić z rozpaczy i niebawem wziął całkowity rozbrat z logiką, a
nawetzprzytomnościąumysłu.
— Bardzo miły lokal, bardzo miły — powtarzał — tylko trochę niski. — Ostatnie
spostrzeżenie było trafne, z czego widać, że Jack miał chwilowe lucidum intervallum,
czylikrótkotrwałyprzebłyskświadomości,uznanyzarównoprzezpsychiatrówjakiprzez
teoretykówprawa.IstotniesalawLeParnassemierzyprzeważniedwametrywysokości,
z wyjątkiem jednego miejsca. Dzięki temu Jack, liczący przeszło 193 centymetry
wysokości, chłodził sobie czubki włosów stojących dęba, o sufit, silnie wilgotny od
różnych oparów. Również, dzięki tej samej okoliczności, tańczące pary miały
nieograniczoną swobodę w wymianie przyzwoitych pieszczot, albowiem dym z cygar,
fajeczek i papierosów spowił wszystko mgłą o dziewięćdziesiąt procent gęstszą od
zimowejlondyńskiej.
OgodziniedwudziestejtrzeciejminutpięćdziesiątsztywnykołnierzykJackastałsię
miękkąjakbyzbatikukrawatką,zaśtwardygorskoszulifrakowejupodobniłsięzupełnie
do mapy powierzchni księżyca lub raczej do terenu bitwy pod Verdun, co przypomniało
Kanadyjczykowi jego udział w wojnie światowej i rozrzewniło go do łez. Był
nieustraszonymżołnierzem,szedłwogieńzuśmiechem,leczdopieroterazpoznał,coto
trwogaśmiertelna.Bootowypchane,prostokątnegrzbietywsmokingachprzeobraziłymu
się w czarne trumny, a kolekcja szalejących prababek znakomicie odtworzyła taniec
szkieletów.
—Nie!—wrzasnąłtakimgłosem,żekelner,wykorzystującynieobecnośćgościprzy
stolikach, upuścił na ziemię baterię pustych butelek, które miał właśnie podostawiać z
zachowaniem proporcji. — Nie pójdę w to piekło… Żądaj, czego chcesz, ale tam? Nie!
Nigdy! Ooooch! — Zasłonił sobie twarz dłońmi, bo znowu z mgły dymu wyjrzało
uśmiechnięte oblicze doskonale zasuszonej siedemdziesięciolatki, całującej namiętnie
uchodansera.
DomyślnykelnerwbiałymsmokinguizezłotymiepoletamikontradmirałaKsięstwa
Monaco przyniósł dwa syfony wody sodowej oraz dopomógł uprzejmie Jackowi w
odróżnianiuszklankiodmiękkiegomankietukoszuli.
PosześciuszklankachorzeźwiającejcieczyprzyszedłJackdosiebiejakotako.
— Darling, wysłuchaj mnie — skomlał zgnębiony złowróżbnymi zmarszczkami na
jej czole. — Lubię tańczyć pasjami, zobaczysz, ale to tutaj nie ma z tańcem nic
wspólnego. To łaźnia parowa w gorszym gatunku i makabryczne widowisko stokroć
gorsze niż te szopki w Néant na Montmartre… Czy nie jesteś przypadkiem także
zmęczona?—spytałbłagalnie.
Spojrzałanamaleńkizegareczekosadzonywpierścionku.
—Dochodzipierwsza.Wyjdziemystądoczwartej,przynajmniejjawyjdęwtedy!—
odparła zimno, nieubłaganie. — Tu jest bardzo przyjemnie i ten, kto zamierza mnie
poślubić,musibyćprzygotowanynato,żeconajmniejtrzyrazywtygodniubędziemyna
takim dancingu… O, don Alfonso, jakże miłe spotkanie — zawołała, oddając się bez
zastrzeżeńwuśmiechukomuś,ktostałpozaJackiem.NieszczęsnyKanadyjczykodwrócił
głowęprzylepionądoświętejpamięcikołnierzykaizoczyłmłodego,barczystegobruneta,
kłaniającegosięBabette.Onazaśmówiłajednocześniezjadliwymszeptem:—Zaprośgo
donaszegostolika,muszęmiećchybajakiegośpartnera,skorośtytakiniedołęga!
Jack Babet zerwał się z takim impetem, że przewrócił sąsiedni stolik, i z wylaniem
jął potrząsać prawicą przybyłego. Oto zjawił się zbawca, który go wyręczy w pląsach z
najdroższą, choć na punkcie tańca zbzikowaną, dziewczyną. Don Alfonso wymówił z
godnościąswenazwisko,dłuższeniżpikaplusszpada,zczegoucieszonyJackpochwycił
tylkoprzydomek:Alerano.
Od tej chwili pił Jack z radości wyłącznie. Z rozczuleniem spoglądał na
Argentyńczyka, splecionego w uścisku z Babette, podrygującego w miejscu w takt
Plegarii. Potem czarny jazz wyręczył specjalistów od tanga, aby w pięć minut później,
plus półminutowa przerwa, znowu im miejsca ustąpić. Niekiedy zdawało mu się, że
obserwowanaparaprzylegadosiebienietylkocałymikorpusami,lecziwargami,jednak
nie czuł w sercu zazdrości; przeciwnie współczuł im, iż będąc niskiego wzrostu, są
zmuszeni do tak niewygodnej pozycji. W trakcie ostatniego przebłysku świadomości
stwierdził, że po dostawieniu nowych stolików pozostało dla tańczących tylko metr
kwadratowyprzestrzeni,izwielkąradościązacząłliczyćpary…
— Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, epm…
trzydzieeeeści.Imówiąidioci,żedwaciaaaałaniemieszcząsięwtyyymsamymmiej…
epm…scu.Trzydzieścijeden…Trzydzieścidwa…
—Comujest?—spytałktośobokzhiszpańska.
—Urżnąłsięzupełnie,Alfonsonajdroższy…Niewyjmujręki,ogrzejtwojąmaleńką
Babette…Przecieżonjestnieprzytomny…
— Ogrzej? — mruknął Jack, kiwając się nad przewróconą szklaneczką i powoli,
systematyczniezacząłzdejmowaćsmoking.—Prrroszęsięokryć,jeżelitukomuzimno…
Zemniesięlejedo…dosłownie.
Jack był doskonałym bokserem, toteż z większymi trudnościami udało się go
wyprowadzić do jakiejś zacisznej ubikacji, gdzie już nie przeszkadzano mu w zdjęciu
smokinga.
Kiedy go stamtąd wypuszczono, sala była prawie pusta. Zaspani kontradmirałowie
snulisiępodlustrzanymiścianami,utrudniającJackowiorientację,iluichjestwłaściwie,
Murzyni z jazzbandu, chrapiąc w najlepsze na estradzie, grali przez sen każdy inną
melodię,cowsumiedałobardzoładnąrumbę,dwajśmiertelniezmęczenigigolopchalipo
platformiedwiegrubepartnerki,młodaAmerykaneczkawkapeluszuodwróconymokąt
stu osiemdziesięciu stopni wlokła za sobą nogi, powiesiwszy głowę na ramieniu
wytrwałego Jankesa, zaś w samym środku używał sobie, co wlezie, szkielet babuni.
Zrzuciła kapelusz i siwe kosmyki jej włosów uwiły srebrną aureolę dokoła
wypomadowanego łebka młodego wyrostka, który uśmiechał się przyjemnie, bowiem
spojrzawszyprzedchwiląnalicznikumieszczonywlewejnogawce,stwierdził,iżzrobił
tejnocy36.520kroków,cosięrównazarobkowi365dolarówi20centów.
—Płacić!—wrzasnąłJackBabet,zadrżawszynawidokszkieletu.
—Właśnieczekamy—rzekłoschlepłatniczy,pełnyadmirał.
Jack spojrzał ze zdumieniem na bardzo okrągłą cyfrę na rachunku, potem z daleko
większymzdziwieniemnastertybutelek,otaczającychpoczwórnympierścieniemokolicę,
w której przedtem siedział z Babette, i pokiwał głową na znak, że pojął zagadkę tak
cudownegorozmnożeniasię.
— Musiały się okocić, biedactwa — wyszeptał wzruszony, głaszcząc najbliższą
flaszkę.—Nicdziwnego,wtaktropikalnymupalekażdemusięmożezdarzyć…Panujuż
chybanieraz?—spytałuprzejmieadmirała.
Wystawił czek, dorzuciwszy królewski napiwek, i szpalerem złamanych w ukłonie
kelnerówwyszedłzsalikrokiemtanga.Dlauczczeniahojnegogościa,zapalonozgaszoną
jużświetlnąreklamę,abysobiewbiłwpamięćnazwętaksympatycznegodancingu…
—Bardzomiłylokalik—mruczałJackBabet,podziwiającogromneczerwonelitery
składające napis Le Parnasse — bardzo milutki. Przyszedłbym tu znów chętnie… z
ręcznymgranatem!
Od płatniczego dowiedział się, że znana dobrze w dancingu mademoiselle Babette
Jaque wyszła o godzinie czwartej minut osiem w towarzystwie jeszcze lepiej znanego
señoradonAlfonso…(tupikaplusszpada)…Alerano.
—Poczciwiec,odwiózłjądodomu…wyręczył—bełkotałmisterJackBabetgotów
całyświatprzytulićdosercawezbranegowdzięcznościądlauczynnegoArgentyńczyka.
Nie kładł się spać, skoro powrócił do hotelu, lecz tylko wziął kąpiel, ogolił się,
przywdział zwykłe marynarkowe ubranie, po czym, zaopatrzywszy się we wspaniały
bukiet,pojechałtaksówkąnalewybrzeg.
—Czytotrochęniezawcześnie?—zastanawiałsię,bowiemdochodziłazaledwie
dziewiąta. — Przecież jestem jej mężem — dodawał sobie odwagi i nadrabiając miną,
zapukałdoznajomychdobrzedrzwimieszkaniaBabette,któretomieszkanieskładałosię
z jednego pokoju i łazienki. Długo kołatał, coraz głośniej, coraz niecierpliwiej, przejęty
nagłym strachem, czy najdroższa Baby nie zrobiła sobie jakiej krzywdy z powodu jego
ringowychpopisówwpierwszorzędnymlokalu.
Wreszcie!…
Zakłapałypantofelki(Jackwidziałtenóżkioczymaduszyicałowałjegorącoustami
tejżeduszy),zachrobotałkluczwzamku,skrzydłodrzwicofnęłosięwsteczenergiczniei
w szerokiej szparze ukazało się zaspane oblicze sympatycznego Argentyńczyka, señora
donAlfonso…Alerano!
— Carramba! — zaklął miły wyręczyciel i zatrzasnął drzwi przed nosem Jacka
Babeta, wyprężonego, uśmiechniętego na powitanie Baby i trzymającego przed sobą
rozwiniętybukietherbacianychróż.Stałwtejpozycji,dopókimuwyciągniętazbukietem
rękaniezwisła,poczymodgadłtrafnie,żeBabyniechcegoprzyjąćaniteraz…anijuż
nigdy!
— Zdaje się, że nie przetrzymałem ostatniej próby — domyślił się na schodach. Z
izdebki dozorcy wychyliła się konsierżka i spojrzała współczująco na Jacka. Wówczas
uśmiechnąłsię,zdjąłkapelusziwytwornymruchemwręczyłjejswójbukiet.
— C’est pour vous, madame — rzekł uprzejmie, po czym skłonił się raz jeszcze i
krokiemelastycznymwyszedłzbramynaulicę.
OGŁASZAMKONKURS!!!
Rzekłemwydawcymojemu:
—Panie,dlaodmianypotrzebujęwiększejzaliczki.
Odrzekłwydawcamój:
— Owszem, nie dostanie jej pan, ale ja dla odmiany potrzebuję powieści w stylu
Oppenheimowsko-Leblancowskim. Nazywają pana polskim Wallace’em, a pan, wstyd
doprawdy, nie napisał dotychczas ani jednej powieści kryminalnej. Tak dalej być nie
może!
Życzeniewydawcytorzeczświęta.Uruchomiłemwięcbezzwłocznieswojąmaszynę
do pisania oraz wyobraźnię i w rekordowym czasie siedemnastu godzin wystukałem na
niej(namaszynie)kapitalnykryminał,tojest,chciałempowiedzieć,powieśćkryminalno-
detektywistyczną. Oppenheim (tak chętnie tłumaczony na język polski przez pewnego
krytyka, który równocześnie miota gromy oburzenia na literaturę sensacyjną), pęknie z
zazdrości,kiedyjąprzeczyta,boiśrodowiskozatrzymałemtosamo,cowjego„rdzennie”
angielskich utworach, i to bezkonkurencyjne prawdopodobieństwo wydarzeń, i
detektywowipozostawiłemnieodzownewjegofachustalowe,przeszywająceoczy,fajkęi
tympodobnerekwizyty.Asamafabuła…proszęsiadać!
W tym tylko sęk, że ani rusz nie mogę do tej powieści dopasować odpowiedniego
tytułu.Atytułtosześćpiątychpowodzeniaksiążkiwdzisiejszychczasach.Tytułmusibyć
elektryzujący, pitigrillizujący, kasowy, mówiący wszystko i zarazem nic! Bo, gdyby
naprawdęmówiłwszystko,niktbyjużksiążkinieczytał.
Otóż, nie mogąc sam ruszyć konceptem, zapraszam do łaskawej współpracy
wszystkich naszych P.T. Wallace’owiczów, Leblankasiarzy, Conan-Doliniarzy i tym
podobnychHarry-Pilców,adlaautoranajlepszegotytułuprzeznaczambezcennąpremięw
formiezbiorowegowydaniapośmiertnegomoicharcydzieł,zczułądedykacją.
Nie wątpiąc, iż ten apel odniesie skutek więcej niż pożądany, przystępuję… dla
zorientowania P.T. Uczestników tego konkursu… do treściwego skondensowania mojej
pierwszejkryminalnejpowieści:
Działo się to oczywiście w Londynie i, rzecz prosta, w czasie niefałszowanej mgły
londyńskiej.(FogmadeinEngland.)
Prezes klubu masarzy, mister Caesar Calvesmurderer zniknął nagle w sposób
arcytajemniczy.Wedługzeznańmałżonki,mrs.Colibri,zamknąłmr.Caesarswójintereso
zwykłej porze, wziął melonik, laskę i rękawiczki, po czym wyszedł do klubu, gdzie
rozgrywano właśnie ostatnie partie turnieju brydżowego. Kiedy do godziny dwudziestej
nie przybył do klubu, ani nie wrócił do domu, zaniepokojeni koledzy zaalarmowali
ScotlandYardi,nawszelkiwypadek,polecilitęniesamowitąsprawęoddaćznakomitemu
detektywowiprywatnemunazwiskiemJobYourmother.
Mr. Job zamierzał rozpocząć swoją działalność od przesłuchania domowników,
jednakże przypadkowe odkrycie pchnęło jego umysł na inne tory. Mianowicie, rzucając
skórkę z pomarańczy do ulicznego kosza zawieszonego tuż przed domem zaginionego
obywatela, zoczył mr. Job w tymże koszu pomięty, powalany i okrwawiony melonik, a w
nimdużestrzępymózgu,wktórymmrs.Colibrirozpoznałanatychmiastwłasnośćswojego
męża.
—OBoże!—jęknęła.—Jegonowykapelusz!
—Pomszczęgo!—warknąłmr.Job,mającznównamyślimózg,awłaściwiecałego
zaginionego nieszczęśnika, nie zaś nowy melonik. Oddawszy corpus delicti agentom ze
ScotlandYard,mr.Jobpopędziłdoswojegomieszkania,abyzagraćnakobzie.Bowiemnic
mu tak nie ułatwiało procesu myślenia i trawienia, jak gra na tym narodowym
instrumencieszkockim.
Z pomocą gry na kobzie i metody dedukcyjnej mr. Job rozwiązał zawiłą zagadkę
jeszcze tegoż wieczora. Nie wątpił już teraz, że sprawcą porwania jest mister
Rymbajcymbaj, szczeniak wprawdzie wobec takiego Haarmanna, Denkego, mistrza z
Düsseldorfuczyinnychniemieckichchampionów,lecz,jaknaspokojnąAnglię,niezgorszy
upiorek. Specjalnością tego Azjaty było porywanie zażywnych mężczyzn w zamiarach,
których żaden z cudem ocalonych nie umiał później czy nie chciał określić. Mr. Caesar
Calvesmurderermusiałwidoczniestawićbardzosilnyopór,skorotentchórzliwynaogół
opryszek rozłupał mu czaszkę na ożywionej ulicy czy w samochodzie. Bowiem
Rymbajcymbaj zasadniczo nie mordował twoich ofiar, ograniczając się do innych
tajemniczych praktyk… Należało teraz odszukać ciało nieszczęsnego masarza i uwięzić
przestępcę.
Przeprowadziwszy takie rozumowanie, mr. Job ucharakteryzował się na grubasa,
wypchany obficie, poduszkami pojechał taksówką do osławionej dzielnicy Whitechapel,
wszedł do zakazanego kabaretu i usiadł w pierwszym rzędzie tak, aby go każdy musiał
widzieć.
Niedługo czekał na skutki świetnie obmyślanego podstępu. Już podczas ostatniego
antraktupodszedłdońjakiśHindusioświadczył,żemaharadżazJajchurpragniepoznać
„szanownegopana”.
Znakomitydetektywztrudempowściągnąłuśmiechtryumfu.Zapewniając,żeniejest
godzien takiego zaszczytu, poszedł za Hindusem, który ustąpił mu pierwszeństwa przed
drzwiami jednej z lóż pierwszego piętra. Mr. Job wszedł tedy, zoczył w głębi loży
poszukiwanego zbrodniarza, lecz w tym samym momencie spadło mu na głowę coś
miękkiego,atakprzedziwnieprzytympachnącego,żezemdlałbłyskawicznie.
Kiedy odzyskał przytomność, znajdował się w dużej, okrągłej sali, i był już
wypatroszony z poduszek. Nie mógł ani rusz zrozumieć, jakim sposobem wyniesiono go
niespostrzeżenieznabitegoludźmiteatru.(Jatakżenierozumiem,leczprzecieżrodowity
Londyńczyk śp. Edgar Wallace w taki samiutki sposób ewakuował swoich bohaterów z
teatrów.) Ale bezmierną radością napełniała znakomitego detektywa myśl, że tak tanim
kosztemdostałsiędojamytygrysa.
A „tygrys” ryczał jak nosorożec przy porodzie i walił owymi poduszkami o
marmurowąposadzkę,którapękałazhukiempodgrademtakichciosów.
— Oszukałeś mnie, łotrze! — powtarzał straszliwym głosem. — Ty wcale nie jesteś
pulchny!
JedenzHindusówzajrzałzbliskawoczyjeńcowiiodskoczyłprzerażony.
—Biadanam!—jęknął.—TojestsamJobYourmother!!!
Okrzyk ten wywołał prawdziwą konsternację, a potem długie narady, których
rezultatembyłoobwieszczeniewięźniowiwyrokuśmierci.
—Zginieszśmierciąjeszczetejnocy!
Stalowe oczy detektywa przeszyły mówiącego aż do podszewki, a zaciśnięte usta
wyplułydumnąodpowiedź:
— Rymbajcymbaju, myśl raczej o własnej skórze! Mów, gdzieś ukrył ciało mr.
CaesaraCalvesmurderera?
Azjatazrobiłtakgłupiąminę,żeświetnydetektywstraciłcałąpewnośćsiebie.
—Tomwsiąkł—mruknął,rozważając,jakbysiętuwydostaćzopresji.—Tymrazem
tenłotrnictutajniezawinił,niestety!
Naraziebyłomutamnieźle,dogadzanomunawet,chcączapewnewtensadystyczny
sposób powiększyć efekt późniejszych tortur. Przyniesiono mu solidną kolację, kilka
butelek wina do wyboru, orkiestra hinduska przygrywała mu do stołu smętne dumki
islandzkie,asamRymbajcymbajzachęcałgodojedzenia,mówiąc:
— Poznaj naszą wspaniałomyślność, ty szpiclu. Przed egzekucją spełniamy każde
życzenieskazańca.
—Każde?Noto…
—Każdemożliwe—dodałszybkodzikiAzjata.
Mr. Job po namyśle zażądał ostatnich dzienników. Przyniesiono mu stertę
„nadzwyczajnych dodatków”, w których znalazł sensacyjny wynik analizy sądowo-
lekarskiej. Mianowicie stwierdzono, że okruchy kleistej substancji, znalezionej na
kapeluszumr.Caesarasąniewątpliwiecząstkamimózgu,alecielęcego!
— Straszne! — zawył związany detektyw. — I takiego kretyna z cielęcym mózgiem
wybranonaprezesacechu.Izatakiegoidiotęjaterazmuszącierpieć.Ja!—powtarzał,
tłukącgłowąoposadzką.
TeporuszenianieuszłyuwagibacznegonawszystkoRymbajcymbaja,którywpewnej
chwilipowstał,klasnąłwdłonieirzekłlodowato:
—JobYourmother!Wybiłatwojaostatniagodzina!
— Mówi się „trudno” — westchnął zrezygnowany detektyw, a tamten ciągnął dalej
corazchłodniej:
— Strzelałem do ciebie ongiś, ale uszedłeś cało. Topiłem cię, wieszałem, paliłem
żywcem,nicniepomogło.Zawszecięktośwyratowałwostatnimmomencie.Dziśpowtórzę
te egzekucje, lecz, dla pewności, wszystkie cztery równocześnie! Zobaczymy, czy tym
razemwyjdzieszżywy,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,
cha,cha,cha,cha,cha,cha,cha,chaaaaaa!
Jeszcze nie skończył się śmiać szyderczo, gdy wtem po komnacie rozszedł się ów
tajemniczy, okropny zapach, spowijając skazańca, który woń tę czując, stracił czucie
ponownie…
Szklanymi z przerażenia oczyma spoglądał ocucony mr. Job na przygotowania do
straszliwejpoczwórnejegzekucji.Przeznajwyższykonardrzewarosnącegotużnadczarną
strugą Tamizy przerzucono liną okrętową zakończoną pętlą, w którą nawet starszy
wieloryb mógłby głowę wsunąć bez trudu. Pod tą szubienicą umieszczono na wodzie
maleńką tratwę, a na niej stos gazet obficie zlanych benzyną. W sąsiedztwie ustawiono
karabin maszynowy największego kalibru. (Z użycia działa polowego Rymbajcymbaj po
namyślezrezygnował,lękającsię,żesalwymogąprzywabićpolicję.)
NadanyznakHindusiwywindowalimr.Jobanaszczytdrzewa,powiesiligowedług
wszelkichreguł,Rymbajcymbajosobiściepodpaliłstos,poczymprzyskoczyłdokulomiotu,
wołającurągliwie:
— Job Yourmother! Oto wisisz i wędzisz się w dymie. A pod tobą niezmierzona
głębinarzeki,którąwczorajpogłębianowtymmiejscu.Idlapewnościposyłamciwserce
stokuldum-dum!!!
Rzekłszyto,uruchomiłswójkulomiot…
I stała się rzecz przez nikogo nieprzewidziana (z wyjątkiem podpisanego autora!).
Kule przecięły sznur tuż nad głową omdlewającego skazańca, który runął na gorejące
ognisko,ciężaremspadającegociaławgniótłjewrazzmałątratwąpodwodęikuswojej
bezmiernej radości poczuł, że żyje, że prąd rzeki go unosi. Dał nurka, słysząc, jak kule
dokołagwiżdżą,wynurzyłsięokilkasetmetrówdalej,alezrozumiałpochwili,żedaleko
jużnieupłynie.Rymbajcymbajwiedziałcoczyni,częstującjeńcatakobfitąkolacją.
I w momencie, kiedy zasapany mr. Job żegnał się z życiem po raz trzeci tego
wieczora,jegodłońpochwyciłajakiegoś…węża!
—Lina?—mruknąłnieufnie,wspomniawszysobieniedawnywjazdnaszczytdrzewa
zpętląnaszyi.Ajednakchwyciłjąkurczowoinaglewyskoczyłzwody,jakbywystrzelony
z katapulty Archimedesa. Zrozumiał i spocił się z przerażenia, lubo jeszcze ociekał
lodowatą wodą z Tamizy. Zrozumiał poniewczasie, że uchwycił się liny przelatującego
tamtędy balonu, którego pilot, nie widząc w ciemnościach ludzkiego balastu, żeglował
spokojniewstronęcentrumLondynu.
—Nieutrzymam!—zapiałprzygodnyawiator.—Puszczę,oooo!
Puścił naprawdę, gdyż oślizgła lina wyślizgnęła się śliskim ruchem z osłabłych
palców. Mr. Job runął w przepaść, przebił swoim ciężarem jakiś drewniany dach i
„wylądował”wmałejkomórcenastrychu,dokładnievisàviskorpulentnegojegomościa,
niecozdziwionegotakspóźnionąwizytą.
Detektywskłoniłsięgrzecznieispytał,czy„szanownypan”niemógłbymuprzynieść
szczotkidorzeczy.
— Niestety — jęknął głucho sympatyczny gospodarz — jestem tu zamknięty na
kłódkę, a żona mnie nie wypuści stąd wcześniej, jak w poniedziałek rano. Lęka się
biedaczka, bym sobie na jutrzejszym bankiecie brydżystów-masarzystów znowu nie zalał
pałki. Och, panie! Moja Colibri to bardzo energiczna niewiasta. Wczoraj tak mnie
wyrżnęła kilogramem móżdżku cielęcego, że mi kapelusz wyleciał okienkiem na ulicę.
Nowiusieńki melonik! Nie na imię mi Caesar, jeśli ona pana także nie poturbuje za tę
wizytęviadach.Tak,tak,drogipanie…
Genialnego detektywa tknęło jakieś przeczucie. Kołując zręcznie w rozmowie i
rzucając mimochodem podchwytliwe pytania, doprowadził do tego, że po trzygodzinnej
pogawędcegospodarzprzedstawiłmusięgrzecznie:
—JestemCaesarCalvesmurderer,prezescechumasarzy—rzekł,podnoszącdłońdo
głowy, na której jednak nie było w tej chwili melonika. — Calvesmurderer, do pańskich
usług.
Detektywuśmiechnąłsięzwycięsko.
—Wiedziałemotymdawno—odparłzprostotą—idlategowłaśniepuściłemzrąk
linęnadtymdachem…
Nazajutrzranoradiorozniosłopoświeciewiadomośćonowymsukcesieznakomitego
detektywa londyńskiego, który, jak się, z właściwą mu skromnością, wyraził wobec
dziennikarzy, rozwiązał tę skomplikowaną zagadkę kryminalną tylko dzięki metodzie
dedukcyjnejidziękigrzenakobzie,ułatwiającejmuprocesmyśleniaiinneprocesy.Ani
słówkiemniewspomniałoswejnadludzkiejintuicji,którakazałamulądowaćwłaśniena
tym,anieinnymdachuolbrzymiejdżunglidomów.
Oto niedołężne streszczenie mojej pierwszej kryminalnej powieści. Nie żądam
pochwał,gdyżwiem,żestworzyłemdzieło,ojakimsięnieśniłonawetConan-Doyle’owi,
ojcu powieści tego typu. Ale tytułu mi brak jeszcze i przeto zwracam się do Was,
Czcigodni Uczestnicy mojego konkursu z prośbą o sukurs. Łaskawe odpowiedzi proszę
przesyłać na ręce wydawcy mej powieści pt. UPIÓR PACYFIKU, który już odsiedział
swoje (za mało!) i znowu cieszy się wolnością (niestety!). Oczywiście, nie mój UPIÓR
PACYFIKU.
GENIALNYWYNALAZEK
Działo się to dnia 19 maja roku pańskiego 1931 o godzinie dziewiątej wieczorem.
Salę koncertową hotelu Majestic przy Avenue Kleber zapełniła szczelnie gromada
dziennikarzyfrancuskichiparyskichkorespondentówpismzagranicznych,bywysłuchać
prelekcji naszego rodaka, doktora Kazimierza Radwana-Pragłowskiego na temat
psychofoniiibyćświadkiemjegoeksperymentów.
W tein miejscu każda nadobna Czytelniczka wytrzeszczy piękne oczęta i zapyta
fatyganta,jakiegobędziemiaławłaśniepodręką:
— Słuchaj no, mój drogi; czy nie wiesz przypadkowo, co to jest psychofonia?
Wiedziałam,rozmawiałamjeszczeonegdajnatematznaczeniapsychofoniii,jaknazłość,
zapomniałamdzisiaj.
Z kolei on wybałuszy oczy, że jednak mężczyzna, który nie chce stracić swego
autorytetuuwybranki,niemożeniewiedziećwszystkiego,odpowiebezzająknienia:
—Jakto,niewiesz,cotojestpsychofonia?Ach!prawda.Nieuczyłaśsięgreki.—
(Tu wyrozumiały uśmieszek doskonale zrobi.) — Otóż psyche to jest zwyczajna dusza,
zaś fon… fonia, a właściwie fonetyka znaczy tyle, co, hm, tego… wypuszczanie
dźwięków.
— Rozumiem — wtrąci teraz urocza Czytelniczka — psychofonia są to dźwięki,
jakiewydajeduszaludzka.Muzykaduszy,tak?
—Mniejwięcej—odrzeknieówdyplomatycznie,potemwymkniesięchyłkiemdo
biblioteki, wyjmie z niej jakiś Słownik obcych wyrazów i pod literą P zacznie szukać
psychofonii, której tam oczywiście nie znajdzie, za to litania takich wyrazów, jak:
psychiatria, psychoanaliza, psychofizjologia, psychografia, psychopatia etc., etc., upewni
gowmniemaniu,żedałświetnądefinicjęnieznanejmuosobiściepsychofonii.
Coś w tym guście i mnie się przytrafiło, gdym otrzymał uprzejmy bilet doktora
RadwanaizaproszenienaówwykładwhoteluMajestic,tylkomojadefinicjapsychofonii
brzmiała: muzyka dla duszy. A tymczasem według doktora Radwana psychofonia jest
sobie całkiem po prostu jego wynalazku metodą psychicznej… gimnastyki. (Panowie
Sportsmani, nie bierzcie tego tak dosłownie.) Jest to najzwyczajniejsza sugestia,
zaaplikowana obiektowi w drodze mechanicznej, mianowicie za pośrednictwem
gramofonu.
DoktorRadwanwychodzizzałożenia,żeniekażdyśmiertelnikmożesobiepozwolić
na to, by w momentach psychicznej depresji jechać do jakiegoś solidnego hipnotyzera i
płacić mu nie mniej solidne honorarium. Że wystarczy, jeśli będzie posiadał w domu
gramofon i nagra sobie płytę, w której jest zaklęte odpowiednie przemówienie takiego
magika,zsugestywnymbrzmieniemjegobezcennychstrungłosowychwłącznie.Żewtak
mechanicznysposóbzastrzykniętaporcjaenergiiżyciowejskrzepiwyblakłąduszęrównie
skuteczniejakniesamowite,akosztowne,samnasamztakimfakirem…przepraszam,z
hipnotyzerem.
Taśmiałateoriabyłaprzedmiotemowegowykładu,któryzresztąwypadłnieświetnie,
dzięki lichej francuszczyźnie prelegenta, i audytorium uprzedziło się od razu. Nic
dziwnegozresztą,skoroaudytoriumskładałosięwlwiejczęścizdziennikarzy,którzyjuż
zracjiswegozawodumusząsięniekiedymijaćzprawdą,zatemodnosząsiędowszelkich
nowinek sceptycznie. Tak więc druga część seansu doktora Radwana, poświęcona
eksperymentom, odbyła się pod znakiem wesołego sceptycyzmu, same zresztą obiekty
tychdoświadczeńdostarczyłynambezlikunajlepszegomateriału„palnego”dowybuchów
śmiechu.
Na przykład pewien nauczyciel śpiewu przyprowadził swojego ucznia, bladego i
wymokłego młodzieńca, który od początku zdradzał objawy wielkiego przerażenia i
niekłamanej ochoty do ucieczki z sali. Maestro oznajmił nam, że Caruso to szczeniak
wobec jego ucznia, którego mamy przyjemność właśnie oglądać, a który posiada
wspaniały głos, rekordowo muzykalne ucho i kilka innych superlatywów. Ale przy tym
wszystkim uczeń ten ma jedną fatalną wadę, która gotowa mu zwichnąć karierę
artystyczną już w zarodku. Mianowicie ogarnia go dzika panika na widok audytorium,
czyliduszajegojestchoranatremęnajgrubszegokalibru.
Doktor Radwan zaproponował młodzieńcowi, aby jednak spróbował przezwyciężyć
tenlękizaśpiewałnamcośkolwiekzswojegorepertuaru.Młodzianskinąłgłową,ustawił
się, zerknął w stronę widowni… i rzucił się do ucieczki. Na szczęście maestro czuwał,
złapałuczniazapołyfrakaiodstawiłnapowrótnaestradę.TerazdoktorRadwanpuściłw
ruch swój gramofon i posłyszeliśmy energiczny głos męski, który w płomiennym
przemówieniu jął perswadować młodzieńcowi, że przecież on jest bardzo odważny, że
właśnie w tej chwili naładował swój akumulator męstwa i niewątpliwie zaśpiewa tak
wspaniale,żenieboszczykOrfeuszopuściHades,przyznasięgłośno,żebyłpartaczemi
zapiszesiędoszkołyśpiewu,byzacząćdacapo.
Skutek tego patetycznego przemówienia był piorunujący. Wstydliwy młodzian od
razu zgubił tremę, wyprostował się, przybrał minę mussolińską i ryknął sobie tak
odważnie, że sam maestro zgłupiał. Śpiewał z jednakową pewnością siebie sopranem,
tenorem i basem, a nierównie szerszą od skali jego głosu był repertuar, jakim nas
poczęstował,przeskakująccokilkataktówzjednejariiwdrugą.Zwielkąbiedąudałosię
Radwanowi zatrzymać ten śpiewający automat; znacznie trudniej było uspokoić salę
wyjącąześmiechuiwołającą:Jeszcze.Biiiis.
Poza wesołkami znajdowała się wśród audytorium również garść ludzi tego typu,
którzysięzawszeiwszędzieoburzają.TymrazemoburzylisięnaRadwana,twierdząc,że
zahipnotyzował zręcznie młodzieńca, który w takim stanie mógł nie tylko śpiewać, ale i
udawać baletnicę, linoskoczka, a nawet zaimprowizować coś na puzonie. Że cały ten
spektakltonędznyhumbug,asammonsieurRadwan,c’estuncharlatan,conawetładnie
brzmiałodorymu.
W rezultacie najgorzej wyszła na tym biedna psychofonia, którą przygniatająca
większośćobecnychwzięłanawesoło.
Tylko ja nie! Bo, primo, nie jestem sceptykiem, secundo, wierzę w rozwój każdej
teorii, więc nawet psychofonicznej, a tertio, posiadam bujną wyobraźnię, która pozwala
miwyprzedzaćmonotonnyrytmczasuizdzieraćmrocznązasłonętajemnicyzprzyszłych
latistuleci.
Powiedzmy nawet, że na owym seansie Radwan „pomagał” sobie, a raczej swoim
płytomgramofonowym.Powiedzmy,żesugestięmożnanaraziestosowaćtylkodoludzio
słabej woli i chorowitej psyche. Cóż z tego? Przecież to dopiero początek, przecież
Radwanczyjegonastępcymogąulepszyćowepłytygramofonowe(amożegramofony?)i
napewnojeulepszą.Akiedypsychofoniawyjdzierazzokresuząbkowania,todalszyjej
rozwój pójdzie już w błyskawicznym tempie, podobnie, jak się rzecz miała z rozwojem
samochodu, czy choćby parowozu, którego protoplastą jest ów niezdarny „samowarek”
Stevensona,budzącyongiśpowszechnezdumienie,ba,nawetzabobonnątrwogę.
I oczyma duszy widzę już tę błogosławioną dla ludzkości epokę, w której
psychofonia znajdzie najszersze zastosowanie w życiu codziennym. Widzę olbrzymie
fabrykiisklepyPaństwowegoMonopoluPsychofonicznego,bowiemanitrochęwtonie
wątpię,żenatejnajrentowniejszejgałęziprzemysłupołożypaństwoswojąciężkąrączkę.
Widzę długie ogonki ludzi wyczekujących przed kioskami ulicznymi, w których będzie
sięsprzedawałopłytygramofonowetak,jaksiędziśpapierosysprzedaje.
Aterazspróbujmysobieodtworzyćkilkascenekztejniedalekiejjużprzyszłości:
1) Mąż-pantoflarz zasiedział się w knajpce i dusza (psyche) w nim zamiera z
przerażenianamyślogorącymprzyjęciu,jakiegoczekawdomu.Nieborakażsięzatacza
(oczywiście z powodu przestrachu), gdy wtem jego mętny wzrok pada na świetlną
reklamę nocnego lokalu Państwowego Monopolu Psychofonicznego. Pędzi tam,
otrzymujekabinęzgramofonemiodpowiedniąpłytą.Puszczająiznapiętąuwagąsłucha,
atubalnygłoshipnotyzeraryczymuprostowtwarz:
— Nie jesteś pantoflarzem! Nie! Ani trochę! Jesteś odważny! Bardzo odważny!
Bohater!Wszyscywdomudrżąprzedtobą!Zwłaszczażona!Terazleżywłóżkuskulonaz
przerażeniaizbiciemsercaczekanatwójpowrót.Idźśmiało!Trzewikówniezdejmujna
schodach, lecz w sypialni. I wyrżnij nimi w szafę, aż drzazgi polecą! Tyś jest pater
familias!Tyjesteśpanemiwładcą!Żonaniemanicdogadania!Tylkoty,tyijeszczeraz
ty! Idź śmiało do domu, trzaskaj drzwiami, śpiewaj na całe gardło. Przelewam w ciebie
fluid nadludzkiej odwagi. Uwaga: Raz! Dwa! Trzy! Cztery!… Teraz jesteś uosobieniem
męstwa.Odejdźwpokoju,aleprzedtemzatrzymajgramofon.
Eks-pantoflarz wypada na ulicę, ale jakże innym krokiem teraz maszeruje. Latarnie
biją mu pokłony aż do ziemi, kamienice dygają przed nim jak stare panny, policjant
odwraca się umyślnie, zaś ON, rycząc na całe gardło, podchodzi do czekających
taksówek.Wolijednakwracaćtaksówką,gdyżcudpsychofonicznydziałaskutecznietylko
przezgodzinę,anigdyniemożnaprzewidzieć,jakdługopotrwamałżeńskarozmowa.
Taksówka stanęła. Eks-pantoflarz przystanął na schodach, zaczął rozwiązywać
sznurowadła, ale w samą porę sobie przypomniał, że jest uosobieniem męstwa. Ryknął
więcjaktygrys,trzasnąłdrzwiami,wszedłdosypialniizarechotałśmiechemMefista.
— No? Może mi zaczniesz robić wymówki? — wrzasnął prowokująco w stronę
małżonki,którawyskoczyłazłóżkaztrzepaczką.
Leczteninstrument,którytakdobrzeznajądywanyiniektórzymężowie,wypadłod
razuzrękienergicznejżony.Zrozumiała,żetymrazemprzegrałakampanię.
— Nędznik. Był w automacie psychofonicznym — wyszeptała i zrezygnowana
położyłasięnapowrót.Bezjednegosłowa.
2) Małżeństwo X święci uroczystość srebrnego wesela. Goście rozeszli się dawno,
małżonkowiewłaśniezgasiliświatłowsypialnii…nieśpią.Przynajmniejona.Wzdycha
corazżałośniej,leczówzdrajcaudaje,żeniesłyszy.Ba,zaczynasymulowaćchrapanie.
— Nie chrap, brutalu — rzecze ona — przynajmniej dzisiaj nie chrap. Czyś już
zapomniał, że akurat dwadzieścia pięć lat temu była nasza noc poślubna? Że prosta
delikatność wymaga, byśmy dzisiejszą noc poświęcili wspomnieniom? Że powinieneś
mniechoćbypocałować?
WestchnąłpanX,musnąłustamiżonęwpoliczekiskrzywiłsięokropnie.MójBoże,
długich dwadzieścia pięć lat to okropnie zmienia człowieka, zwłaszcza osobnika płci
pięknej.WięcpanXcofnąłsiędoswegołóżka,zasłoniłgłowękołdrąipostanowiłzasnąć
natychmiast.
Nie przeczuł nieborak, że chytra jubilatka była rano w sklepie Państwowego
Monopolu Psychofonicznego i kupiła płytę, nakręconą specjalnie dla mężów-jubilatów.
Niewiedział,żeustawiłapatefonpodłóżkiemiżewynalezionojużigły,któregłosludzki
ściszają do skali szeptu. Aż nagle posłyszał nad uchem szept, ale jakże wyraźny i
sugestywny:
—Ocknij się, chłopcze. Nie jesteś bynajmniej starym piernikiem, lecz mężczyzną w
sile wieku! Prawie młodzieńcem! A ta niewiasta to nie twoja żona! Wprost przeciwnie.
Twojażonawyjechała,rozumiesz?Tojestmłoda,pikantnakobietka,malat…naście,twój
ulubiony wiek. Jest piękna! Bardzo piękna! Całuje jak gwiazda filmowa! Teraz uwaga!
Przelewamwciebiefluidmęskości.Baczność!Raz!Dwa!Trzy!Cztery!…Już!Jesteśteraz
najwspanialszym kochankiem! Do dzieła, młody człowieku! Jeszcze raz zapewniam cię
słowem,żetonietwojażona!!!
Iznowuczarodziejskapsychofoniasprawicud.
3) Z pomocą tak zmechanizowanej sugestii będzie można również wpływać na
szerokie masy. Wyobraźmy sobie na przykład, że dzisiejszy kryzys dojdzie do takiego
zeniturozwoju,żewszyscyludziebezwyjątkustanąsiębezrobotnymi.Nawetkomornicy,
gdyż wszelkie nieruchomości i ruchomości przejdą na własność państwa, zajęte za
podatki.Bezrobotnywojewodabędziesiępiekielnienudziłwswymgabinecie,gdywtem
telefon:
—Paniewojewodo,meldujęposłusznie,żeolbrzymitłumbezrobotnychciągniepod
gmachwojewództwawniedwuznacznychzamiarach.
Wojewodaażpodskoczyzradości.
—Nareszciemamcośdoroboty—krzyknieiwłasnoręczniezaczniezdejmowaćz
półek potrzebne płyty psychofoniczne. Wyszukawszy je, poleci przynieść patefon na
swojebiurkoipołączyćgozolbrzymimigłośnikami,zdobiącymifrontgmachuurzędu.
—Jużidą…Jużnadchodzą.
— Doskonale — odpowie pan wojewoda. — Pozwólmy im podejść pod same
schody,żebylepiejsłyszeli.
I na wielotysięczną rzeszę bezrobotnych i wygłodzonych nędzarzy spłyną słowa
ukojenia,słowamiłe,dobre,przekonywujące:
—Witajcie, kochani obywatele! Cieszę się, że was oglądam przy dobrym zdrowiu i
uśmiechniętych. To łgarstwo, że nie macie zajęcia, że zajął wszystko komornik, że
głodujecie.Niewierzcieagitatoromkomunistycznym!Okłamująwasnędznie.Zarazwam
przypomnę, coście dziś jedli na obiad. Był rosół z kluseczkami, wołowina, ogórek,
ziemniaczki, sos chrzanowy, kompot, czarna kawa i ciastka. Potem mężczyźni dostali po
dwa cygara, a kobiety po kilogramie winogron. Macie rację, że po takim obiadku
wyszliścienaspacer.Toświetnierobi.Zwłaszczanadrzeką.Niebójciesięwody.Jeślikto
utonie, będzie pochowany z muzyką! Teraz uwaga! Przelewam w was fluid anielskiej
cierpliwości, za którą nie minie was nagroda w przyszłym życiu, jeszcze lepszym niż to
obecne.Baczność:Raz!Dwa!Trzy!Cztery!…Jużsięstało!Jesteścieznowuposłusznymi
dziećmi, które pójdą grzecznie nad rzekę i wykąpią się w przeręblach. Nic tak nie
odświeża organizmu jak kąpiel w zimie. Teraz, dziateczki moje: Wstecz zwrot! Kierunek:
rzeka!Biegiemmarsz!
Biedni, znudzeni, bezrobotni urzędnicy województwa będą mieli nareszcie jakąś
rozrywkę, patrząc z okien gmachu na masowy wyścig tysięcznych tłumów, gnających
posłuszniewstronęrzeki.
Tak więc dzięki płytom psychofonicznym nie będzie nigdy rozruchów ani innych
przykrychnastępstwkryzysugospodarczego,gdyżwdrodzezmechanizowanejsugestiida
sięludziomwszystkowytłumaczyć.
Iczyniemiałemsłuszności,nazywającwynalazekdoktoraRadwanagenialnym?
POJEDYNCZYPAN
NANIEKRĘPUJĄCYMBALKONIE
WPolscewłaściwieniemahotelidrugiejklasy,którenaprzykładwParyżuciągną
się ulicami i w których mieszka się całe lata. Posiadamy albo Bazary, Bristole,
Europejskie i tym podobne Polonie zgoła niestrawne dla kieszeni przeciętnego
śmiertelnika, jeśli chodzi o dłuższy pobyt, albo też zakazane hoteliki z norami, których
umeblowanie stanowi plugawa otomana i blaszana miednica. No i dwa krzesła, mocno
rozchybotane, co świadczy, że niejednokrotnie stanowiły rzeczowy argument w trakcie
dyskusjinatemattaryfymiłości.
Przyjechawszy z Paryża i stwierdziwszy, że nolens volens będę musiał pozostać w
Warszawie przez kilka miesięcy, zacząłem się rozglądać za tańszą kwaterą, niż był nią
hotel,któregopierwszyrachunektygodniowyzrobiłpoważnywyłomwmymbudżecie.
—Szukaszumeblowanegopokoju?Ależtobagatela!—zapewniałmnieprzyjaciel,
którysześćlattemuodziedziczyłmieszkanieiwogóleniezaznałwżyciusublokatorskiej
doli. — W każdym numerze Kuriera w rubryce Lokale zaofiarowane można naliczyć
paręsetogłoszeń.
Kupiłem więc Kuriera i kupowałem go przez tydzień. Przez długie siedem dni od
ranadozmrokuchodziłempoowychumeblowanychpokojach,zanimwreszcieznalazłem
to, czego… wcale nie szukałem. Ale opłaciło się! Te krajoznawcze spacery po
kamienicachwarszawskichpozwoliłymipoznaćfolklornaszejstolicy,niemówiącjużo
innych korzyściach, jakie odniosłem z tych poszukiwań. (Na przykład nie miałem
przedtempojęcia,jakiśrodektępinajszybciejskaczące„mrówki”pokojowe,któreobłażą
kandydata na sublokatora jeszcze zanim zdążył gospodarzowi wręczyć zadatek. Na
szczęście!)
Nauczyłem się też czytać między wierszami ogłoszeń. Już po czterech dniach
praktyki!Skreślałemwięcodrazutewszystkieinseraty,wktórychoferowanopokójprzy
inteligentnej rodzinie. Przekonałem się bowiem, że w ten sposób reklamują się stale
dozorcydomów.Zamieszkaćustróża?Dziękujęuprzejmie.Cochwiladrrrrrińzbramyi
próbuj tu zasnąć w takiej quasi-centrali telefonicznej starej daty. No, a komfort tych
apartamentówtakżepozostawiacośniecośdożyczenia.Niewątpliwakorzyśćbyłabywięc
tylko jedna; ten pobyt przy inteligentnej rodzinie. Lecz to przecież nie osłodzi innych
braków…
Innymrazemwpadłmiwokotakianons:
Pokójmały,słoneczny,wszelkiewygodydlapojedynczegopana.
Wyrażenie wszelkie wygody brzmiało nęcąco, pachniało wyraźnie przygodą. Ale za
toprzedostatniwyraztegoogłoszenia?…
—Cotoznaczypojedynczypan?!Ajakwyglądapanpodwójny?!Cotujestregułą,
acowyjątkiem?!Czyja,jaosobiście,mamprawozaliczyćsiebiedopierwszejkategorii
panów,czydodrugiej?—rozmyślałemniespokojnieprzezcałąnoc.
I nie poszedłem nazajutrz pod wskazany adres. Przeczuwałem, że udowadnianie
swojego stanu pojedynczości czy podwójności będzie dość żenujące. Zwłaszcza, jeśli
gospodynijestwwiekupowojenno-balzakowskim.
NieposzedłemrównieżnaulicęŚliską.NawyjezdnymzParyżaprzyrzekłemkomuś,
że w ojczyźnie będę się prowadził jeszcze moralniej niż tam, nad Sekwaną. A przecież
nazwatejulicynasuwałabezlikokazjidosprytnychwykrętów.Mógłbymwtymwypadku
powtarzaćwlistachbardzoczęsto:
Wczorajznowuupadłemdwarazy.Niedziwsię,Darling.Ulica,
przyktórejmieszkam,jestŚliska.
Alezainteresowałmnieinnyanons.Przeczytałemgoponownie:
Pokój dobrze umeblowany, łazienka, telefon, używalność
przedpokoju.
Rozumie się, że pobiegłem tam od razu. Na drzwiach mosiężna tabliczka: Generał
X.Y.(Nazwiskaniepodaję,bowiem,żepanowiewojskowinielubiąreklamy.)
Rżałem z radości jak generalski ogier przy defiladzie pułku ułanów. Różniem już
mieszkał, ale u generała jeszcze nigdy! Czułem, że stoję u wrót kopalni tematów do
felietonów,powieści,trylogii!
Drżącymzewzruszeniapalcemnacisnąłemtasterdzwonka…
—Boże!Samgenerałidziemiotworzyć!—szeptałem,wsłuchującsięwdziarskie
tempociężkichkrokówżołnierskich.Nawszelkiwypadekprzyłożyłemdłońdomelonika
iwyprężyłemsię,jakstruna.Meldujęposłuszniezawisłominawargach…
Otworzyła mi drzwi przysadzista, jędzowata baba; kucharka. Odgadując w lot, z
czymprzybywam,zrobiłanaderforemnywsteczzwrotibezsłowapomaszerowaławgłąb
mieszkania.Ajazanią.
— Tutaj! — rzekła krótko, pchnęła kolanem jakieś niskie drzwiczki i weszła
pierwsza.Lubraczejwcisnęłasiębokiem.Izrozpędem.
— Ależ to ko…komórka! Alkowa! — poprawiłem się szybko, chlaśnięty
generalskimspojrzeniemgeneralskiejkuchty.
— Komórka?! — wsiadła na mnie. (Oczywiście, przenośnie.) — Okien pan nie
widzisz?!
Energicznymszarpnięciemzdarłajakiśworekirzeczywiścieujrzałemcośwrodzaju
kwadratowego okienka bez szybek. Poza nim wśród tiulu pajęczyn dostrzegłem spód
żelaznegozbiornikaizwisającykuniewidzialnejstądrączcełańcuszek.
—Gdytamktośjest,totrzebazapewneworkiemzasłonić?
—Rozumisię!Zaglądaćniewolno!Właśniezatoordynansdostałpogębieiteraz
musinocowaćwkoszarach.
—Janiebędęzaglądał,słowodaję—przyrzekłem,przerażonyperspektywązesłania
dokoszar,pouprzednimmasażutwarzy.—Azatemtenpięknyapartamentzamieszkiwał
uprzedniopanordynans.Terazrozumiem,skądtaspartańskaprostota—wskazałemłóżko
polowe, dwa prawidła na długie buty i z lekka oberwany wieszak; te trzy, a właściwie
cztery (dwa prawidła) przedmioty stanowiły całe urządzenie „pokoju”, który według
inseratu miał być dobrze umeblowany. — Telefon jest zapewne w korytarzu? —
zagadywałem,chcącsobiezawczasuprzygotowaćstrategicznyodwrótztegolokalu.
—Telefondlapanagenerałajestwjegogabinecie.Adlasublokatora…—podniosła
głos—wcukierninaprzeciw!
—Łazienkatakże?
Majordomuswspódnicyzmierzyłmniekarcącymwzrokiem.
—Łazienkajestobok…Ale…
—Ale?
—Wannacieknie…
—Jakżemiprzykro!Oddawnaciekniebiedaczka?
—Copanudotego!…Odtrzechlat…Acóżto!Wmiednicysięumyćniemożna?!
— Oczywiście, oczywiście! I zycbadzik można uskutecznić, bo miednica jest
niewątpliwie dość obszerna — wnioskowałem po tuszy mej Beatricze. Biedny ordynans
musiał na pewno brać urlop, kiedy obowiązki służbowe zmuszały go do okrążenia tej
kucharki.
Musiaławymiarkować,żeniejestemolśnionywyglądemtego„pokoju”,gdyżnagle,
niepatrzącnamnie,rzuciławprzestrzeńtakąsobieluźnąuwagę:
—Mógłtutajmieszkaćżołnierz,ordynanspanagenerała,totymbardziejcywil!
— Oczywiście! — odparłem zgodliwie. — Bo skoro sam pan ordynans… Ale
jeszczejednopytanko.Wanonsieprzeczytałemmiędzyinnymitakiezdanie:używalność
przedpokoju.Cotoznaczy?
—Znaczy,żewolnopanutamtędyprzechodzić…
Skorzystałem więc natychmiast z używalności przedpokoju zachwycony, że nie
kazanomiwyskakiwaćprzezokno,iwyszedłem.
Następnyinseratzirytowałmnietrochęswojąnielogicznością:
Piedàterredlaspokojnego,solidnegoiprzyzwoitegopana.
Osoba, która dała takie ogłoszenie musi mieć klepki nie w porządku. Pied à terre i
solidny, spokojny, przyzwoity pan, to contradictio in adiecto tego samego kalibru, co
rozrzutnySzkotlubuprzejmydozorcawarszawski.Absurdwzałożeniu!
Dalszyanons:
Pokójfrontowy,słoneczny,wykwintnieumeblowany,niekrepujący
balkon,telefon,łazienka,wszystkiewygody.
Pędziłem tam na skrzydłach, lubo porządnego ćwieka zabił mi do głowy ów
niekrępującybalkon.Jaktorozumieć,ulicha?!
Pokój był śliczny, ogromny, bo aż trójokienny, telefon na miejscu, nie w cukierni
naprzeciw,jakumojegogenerała,iwannaniedziurawa.
— Jak należy rozumieć ten dodatek wszystkie wygody? — spytałem,
zdezorientowanyniecotym,żeoprowadzałmniejakiśpan,aniepani!
Gospodarzwskazałmidrzwimaleńkiejubikacji,sąsiadującejzazwyczajzłazienką,a
wniektórychmieszkaniachgeneralskichzpokojemordynansa.
—No,to!—odparł,wyraźniezdziwionymojąniedomyślnością.
To! Zgroza, jaka proza! Tylko to, a ja już myślałem, że… Właściwie, to w owym
momenciebyłemwogóleniezdolnymyśleć,takmnieogłuszyłoiwyleczyłozmarzeńo
przygodzie.Nictedydziwnego,żewyrwałemsięniprzypiął,niwyp…niprzyłatał:
—Więcpocóżniekrępującybalkon,jeżeliwmieszkaniujestto?!
—Cooo?!—Gospodarzspojrzałnamniezlękiem.
—Mówięwyraźnie!Niekrępującybalkon.
—Skądpantowziął?
—Zpańskiegoogłoszenia.
GospodarzodebrałzmoichrąkKurierazoznakamiszczerejtrwogi.
— Rzeczywiście — stwierdził zdumiony bezgranicznie. — Stoi wyraźnie
niekrępującybalkon!Samniepojmuję,cożonachciałaprzeztopowiedzieć…
Zaczekaliśmy na powrót pani domu, ale i to nic nie pomogło. Nawet ona, autorka
ogłoszenianiewiedziała,coznaczyniekrępującybalkon.
— Boże! Co pan sobie o nas musiał pomyśleć! — niepokoiła się i natychmiast
zatelefonowała do administracji Kuriera. Wyjaśniło się wreszcie, że zecer opuścił znak
zwanyprzecinkiem,przedsłowembalkon.
— No, teraz możemy porozmawiać o interesie — rzekł gospodarz, wskazując mi
fotelwmoimprzyszłympokoju.
Podobałomisiętam,acena:stozłotychmiesięcznie,mniewręczujęła;tyleżądano
odemniedotychczaszaodrażającobrudnenory.
—Stozłotych,płatnezgóry!
—Rozumiesię!—wyjąłemportfel.
—Możepanmajeszczejakieżyczenie?
— Owszem. Proszę kazać wynieść ten mebel. Drugie łóżko mi przecież
niepotrzebne.
—Panunie,aledrugiemulokatorowi…
—Jakto?!—krzyknąłem.—Tumajeszczektośdrugimieszkać?!
—Acopanmyśli?!Żejatakidużypokójwynajmęzagłupiestozłociszów?!Każdy
zpanówmusipłacićposto!…Ktowie,czyniewstawiętujeszczetrzeciegołóżka.
—Nibyracja—odrzekłem,powstając.—Sątrzyokna,więcłóżekpowinnobyćco
najmniejtyleż.
— Teraz takie ciężkie czasy — westchnęła pani domu, widząc, że zmierzam ku
drzwiom…
Miała słuszność, że ciężkie, ale ja strasznie nie lubię, jeżeli ktoś chodzi w moich
koszulach i dlatego wolę mieszkać solo. Pojedynczo, jak powiadają tubylcy, bowiem
dowiedziałemsięzarazwnastępnymmieszkaniu,cotozaczorttakipojedynczypan.
Licząc(dlaurozmaiceniasobiespaceru)przebytejużpiętra,grasowałemwytrwalew
okolicyPlacuNapoleona.Wtej„parafii”odstawiłemdwadzieściatrzypiętraizwiedziłem
sześćmieszkań.Niestetykażdeznichmiałojakąśmaleńkąwadę.Itak:
PanprzyulicyJasnejmiałpokój(dziwnedoprawdy)niemożliwieciemnyiponury.
MiłastaruszkazulicySienkiewiczamiaładowynajęciadwadośćładnepokoje,ale
(jak od razu spostrzegłem) z przymusową „używalnością” trzech figlarnych piesków
rezydującychrzekomotylkowprzedpokoju.Niestetywprzeznaczonymmipokojutakże
znalazłem grube ślady pobytu sympatycznych psiaków. Mianowicie na łóżku. A inne
znakinapoduszce…
PaniprzyulicyMoniuszkimabardzoutalentowanedzieci.Najstarszacórkaśpiewa,
drugajestpianistką,trzeciaskrzypaczka,jedynakdręczyjakiśdętyinstrument.Wszystko
zesłuchu.Alewnocypanujeabsolutnacisza.Tylkozadnia.
—Bardzomuzykalnarodzina—informowałmniewwindziepandozorcaugłaskany
napiwkiem.
—Cóżdziwnego?—odparłem.—PrzecieżtoulicaMoniuszki…Proszęzjechaćna
dół.
—Jakto?Nawetpannieobejrzymieszkania?
—Nie.Unikam,jakzarazydomów,wktórychznajdujesięchoćbyjedenegzemplarz
szatańskiegowynalazkuzwanegofortepianem.
—Topannielubimuzyki?
— Owszem, bardzo lubię. I właśnie dlatego nienawidzę tych, którzy się nad nią
znęcają.
— Szkoda, że pan nie zamieszka w naszej kamienicy — westchnął pan dozorca,
któregonapożegnaniepoczęstowałempapierosem.—Bojatakżebardzolubięmuzykęi
kilkarazydzienniewpuszczamnapodwórzekataryniarzy…
Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami powinno się bliżej zająć panią z ulicy
Wareckiej.Wmojejobecnościzamęczyłanaśmierćsześćbrązowychrobaczków,którew
tyralierzezmierzałykudziurzepogwoździu,kiedyottakzciekawościzdjąłemześciany
rodzinnąfotografiępanidomu.Zamęczyłajeszpilkąodwłosów.Sadystka!
PanizulicyŚwiętokrzyskiejzapytałamnieowzrost!
—Metrosiemdziesiątjeden—odparłem,zlekkazaskoczony,poczymrozglądałem
się dalej po trzech gustowne umeblowanych pokojach frontowych. (Przebywaliśmy
właśnie w środkowym.) — Który z nich chciałaby pani podnająć? Salon? Jadalnię?
Gabinet?—(Reflektowałemoczywiścienagabinet,aleniechciałemsięztymzdradzić,
wiedzącjużzdoświadczenia,jaktoodrazupodnosicenę,jeżelisiępokójpodoba.)
Odpowiedziała, że żadnego z tych trzech, i zaprowadziła mnie przez korytarz do
dwóchtylnychpokoi;dowynajęciabyłostatni,doktóregomożnasiębyłodostaćlitylko
przezjejsypialnię.
—Ależtoniesłychaniekrępujące!—żachnąłemsię.
—Anitrochę!Możepanwracaćdodomunawetnadranem.Bylesam!Togłówny
warunek!… I proszę się nie żenować. Ja i tak nie sypiam po nocach… Będę zawsze
czuwała… — Tu przeszyło mnie na wylot płomienne spojrzenie, a melodyjny głos pani
domu przeszedł w uwodzicielski szept: — Jestem zupełnie sama! Łaknę towarzystwa,
opieki,ciepłychsłów…Owdowiałampiętnaściemiesięcytemu…
— Ale o piętnaście lat za późno — dodałem w duchu i pożegnałem amatorkę
ciepłychsłówwyznaniem,żewolępłećbrzydką…Pomogłoodrazu!
Pani na Nowym Świecie zażądała ode mnie za obrzydliwą, zapluskwioną norę w
trzeciejoficynie„tylko”stodwadzieściazłotych.
— Bajecznie tanio! — oświadczyłem z najpoważniejszą miną, napomykając, że w
Paryżupłaciłemwięcej.
—Alewtoniewchodziopał!
—No,rozumiesię—machnąłemrękąwzgardliwie.
—Anielektryka.
—Byłempewny.Jazresztąwypalammocświatłaponocach.
—Aniobsługa!
—Ileżwyniosątedrobiazgimiesięcznie?
—Okołopięćdziesięciuzłotych…Pogodzimysięnapewno!
—Niewątpię…Zatem50,plus120zapokój,razem170złotych—liczyłemgłośno.
—Powiedzmy,okrągło200.
Pani była zachwycona. Zapytała, czy nie zechciałbym mieszkać u niej z całym
utrzymaniem.Wiktświetny,aliczyćmibędziezatotylkotrzystaosiemdziesiątzł.
—Dwieście,plus380,razem580,powiedzmyokrągło600.
—Powiedzmy!—zachłysnęłasięwupojeniu.—Więczwiktem?
— Oczywiście! I z opierunkiem, za który proponuję ryczałt w kwocie stu złotych
miesięcznie.Zgadzasiępani?
Pani nie mogła ani tak wykrztusić na razie, lecz ekstatyczny wyraz jej lisiej
twarzyczkibyłwymowniejszyodwszelkichsłów.
Powstałem,westchnąłemtrzyrazy.
—Jednak…jatutajmieszkaćniemogę,niestety—rzekłemgłosemgrobowym.
Panizbladła,jakkreda.
—Dlaczego,kochanypanie?!Dlaczego,naBoga?!
—Napisałapaniwogłoszeniu,żeszukasublokatoraprzyzwoitego.Jazaś,wolębyć
szczery,…jestemokropnienieprzyzwoity!
Panirozpromieniłasięmomentalnie,wstała,pochwyciłamnieoburącz:
—Ależtosiętylkotakpisze,drogipanie!Jestemogromniewyrozumiała…
—Czyżby?
—Przyzwyczaiłamsiędawno…Lubiętonawet…Przepadam!
— Ba, ale ja nie powiedziałem pani jeszcze całej prawdy — rzekłem, sądząc, że
wykręt użyty z takim powodzeniem przy ulicy Świętokrzyskiej poskutkuje również na
NowymŚwiecie.—Jestemhomoseksualistą!
—Kim,proszę?Hokeistą?
—Homoseksualistą,powtarzam.Zdecydowanym,notorycznym,zawodowym!
—Aha,zawodowiec!Mójsyntakżegrawfutbol,alejestamatorem…Aniechżepan
sobie uprawia swój sport do woli, byle się szyby z tego nie potłukły… I proszę się
sprowadzićtudzisiaj.
—Razemzpuzonem?Botrzebapaniwiedzieć,żejestemczłonkiemorkiestrydęteji
przezcałydzieńćwiczę.Napuzonie!
— Muzyka to moja pasja — zapewniła mnie. Czego się nie robi dla siedmiuset
złotychmiesięcznie!
— Na noc muszę zawsze przywiązywać swoje instrumenty, bowiem posiadam
niezwykłe właściwości mediumiczne — łgałem dalej, pragnąc się jakoś delikatnie
wycofaćztejnory.—Kiedyśpię,wiepani,wszystkie,nawetnajcięższemeblefruwająpo
pokoju…
Należało powiedzieć po całym mieszkaniu, ale przegapiłem tę sposobność i
naturalnie zgodliwa pani domu znalazła radę na mój mediumizm; po prostu drzwi w
korytarzu będzie się na noc zamykało i żaden latający mebel nie przedostanie się do
właściwegomieszkania.
— Poza tym jestem satanistą, sacher-masochistą, poligamistą i w ogóle sadystą —
plotłem,coślinanajęzykprzyniosła.
Panidomuwzruszyłaramionami.
— Co, jak co — odrzekła — ale przekonania polityczne moich sublokatorów mnie
nicnieobchodzą.Pozwalamnawszystko,bylepanpłaciłpunktualnie.
Omaljejnieuściskałemzradości.
—Nareszciewykryłapanimojąnajwiększąwadę.Jestemstraszliwieniepunktualny!
—Wpłaceniu?
—Wżyciu.Opłaceniuwogóleniemamowy.Niepłacędlazasady!
Lisiatwarzyczkawydłużyłasięnagledorozmiarówkońskiejgłowy.
—Hę?!
— Zawsze mieszkam gratis — trajkotałem z radosnym pośpiechem, widząc, że
nareszcie znalazłem wyjście — i gospodarz musi mnie eksmitować. A procesować się
umiemświetnie.Ostatniobroniłemsięzgórąpółtoraroku,zanimmniewreszciezdołali
wyrzucić…Niepowinienem,byćmoże,mówićtegopanitakodrazunawstępie,alepani
była dla mnie taka dobra, taka wyrozumiała, tak tanio chciała mi liczyć za ten piękny
apartament, że poczuwam się do pewnej lojalności… A teraz, kiedy już odbyłem
spowiedź,zapytujęuprzejmie,októrejgodziniemogędziśprzywieźćswojerzeczy?…
Odpowiedź pani z Nowego Światu i matki amatora-futbolisty nie nadaje się do
powtórzenia,pozostawiamjądomyślnościciekawszychCzytelników,którychjużniebędę
nudził opisem dalszych swoich przygód. Powiem krótko: 343 piętra i 92 umeblowane
pokoje,otobilansmoichsiedmiodniowychposzukiwań.Ażwreszcieznalazłemto,czego
wcale,wcalenieszukałem,ulicha!
Pokój był ładny, idealnie czysty, gustownie urządzony, słoneczny, z balkonem. Na
dużym biurku lampa, druga przy tapczanie, trzecia u sufitu, słowem luksus, jakiego nie
spotkałem w żadnym z owych dziewięćdziesięciu dwóch mieszkań. Łazienka porządna,
telefon w przedpokoju, gospodarz bardzo miły i uśmiechnięta (rzadkość w Warszawie)
służąca.
Powróciliśmy do pokoju, by omówić warunki, i przy tej sposobności zwróciłem
uwagę na olbrzymią portierę, osłaniającą czteroskrzydłowe oszklone drzwi, które mój
przyszłypokójłączyłyzjakimśzapewnesalonem.
— W tym pokoju obok chyba nikt nie sypia — wyraziłem przypuszczenie i
zaznaczyłemzcałąlojalnością,żemamzwyczajpisaćnamaszyniedopóźnejnocy.
— Ja tam mieszkam — odparł gospodarz, młody i sympatyczny gentleman — lecz
pańskamaszynaniebędziemiabsolutnienicprzeszkadzała.Niezasypiamobecnienigdy
przedświtem…
Rzeczywiście,oczymiałbardzozmęczoneizapadnięte.
—Acóżpanrobi?Przepraszamzaciekawość.
—Ja…tego…czytamksiążkę—odrzekł,unikającmegowzroku.
Ucieszyłemsię.Otobratniadusza!Jatakżeuważamnoczanajodpowiedniejsząporę
dopracyumysłowej,dolekturyksiążekiwogóledowszystkiego,irozumujęsłusznie,że
wszystkie olbrzymie zaległości w spaniu będę miał czas odrobić kiedyś… w grobowcu
rodzinnym…
Tegożrankasprowadziłemsięnaswojenowemieszkanie.Byłemzachwycony…aż
do wieczora. Lecz potem przyszła pierwsza noc i mój gospodarz-sąsiad rozpoczął…
czytać książkę. Bardzo interesująca książka, widziałem ją nazajutrz, więc mogę sąd
wydać. Ale czyż nie trzeba być urodzonym pechowcem, by po obejrzeniu
dziewięćdziesięciu dwóch umeblowanych pokoi dostać za najbliższych sąsiadów
młodziutkiemałżeństwo?!Któredopierorozpoczęłopierwszymiesiącmiodowy?!
Nie wyprowadziłem się, dość mam tego łażenia po plugawych norach, jakimi w
Warszawie częstują sublokatorów. Mieszkam dalej i trzaskiem mego remingtona staram
się zagłuszyć echa codziennej lektury niestrudzonego bibliofila, który zwykle nie
poprzestajenajednymrozdziale.
Lecz niekiedy i mój głośno szczekający remington jest bezsilny. Poprzez łoskot
maszynysłyszęzprzeklętąwyrazistością,jaksąsiad-gospodarzczytaiczyta.Wydajemi
się,żepatrzęnato…Iwidzęsłuchem.
Wtakichmomentachpojedynczypan(nibyja),wychodzicoprędzejnaniekrępujący
balkon i… i… nic. Albo duma o „książkach”, które sam czytał w życiu, których fabuła
zacierasięwpamięcizlatami,leczktórychimionaprzetrwająwszystkodokońca.
____________________
Działosiętowpaździernikur.1931,iwtedytenfelietondrukowanowDzienniku
Poznańskim.(Przyp.aut.)
SAMOBÓJCA
Dokońcażycianiedarujęsobie,żebyłemtaknieostrożnywwyborzerodziców.Bo
gdybym się był urodził Francuzem czy Anglikiem, nie mówiąc już o szczęśliwych
Jankesach,posiadałbym(jakniemalkażdyzpisarzytychnarodowości)auto,jacht,willę,
noiparęmilionów,odłożonychnaczarnągodzinę.Atak,co?Mamwszystkiegomarnych
kilkatysięcy…długu!
Izdnianadzieńjestgorzejwnaszejbranży,gdyżzastępnabywcówksiążkimaleje
wPolscezprzerażającąszybkością.Jeszczetrzylatatemubyłowmiłejojczyźnietakich
porządnychikulturalnychludziokołopięćtysięcy,sądzącponakładachksiążek.Obecnie
zaśprzeciętnynakładwynositysiącegzemplarzy.Tysiąc!Tylkotylekonsumujepaństwo,
leżącepodobnowEuropieiliczącetrzydzieścitrzymilionygłów!Głów? Hm. Miewam
grube wątpliwości, gdy się zastanawiam nad tym ponurym objawem wzrostu
analfabetyzmu.
— Kryzys — powiesz, Szanowny Czytelniku niniejszego felietonu — ogólna
pauperyzacja,czylibryndzawrepubliceMizerii.
Zapewne. Czasy są teraz diabelnie ciężkie, lecz pomimo to jakoś nie można złapać
wolnego stolika w stołecznych lokalach dancingowych, w kinach także pełno, a
poczekalniapewnegokabaretuwWarszawiedajeprzedsmaktłoku,jakizapanujekiedyśw
dolinieJozafata.
A i ty, Miły Czytelniku, uderz się w płuca i oblicz tak sumiennie, ile w ciągu roku
dałeś zarobić Monopolowi Spirytusowemu? A ileś książek kupił w tym samym czasie?
Lepiej już nie pisz tej smutnej cyfry, bo papier się zarumieni ze wstydu. I określenie
pauperyzacjazmieńnabardziejszczere:dewaluacjaumysłowościiupodobań!
Nic dziwnego, że w tej beznadziejnej dla pisarza epoce wracam często myślą do
owychbeztroskichczasów,kiedybyłemurzędnikiembankowym.Fasowałemwówczasw
roku szesnaście pensyjek po 870 złotych każda, i nie przemęczał się człowiek, jako że
banktobyłpaństwowy,atokzałatwianiasprawurzędowynawskroś.O,tak!Mnie,który
przedtem pracowałem przez dwa lata w banku prywatnym, trudno się było oswoić z tak
odmienną procedurą, toteż popełniałem straszliwe gafy, zanim się szczęśliwie
zaaklimatyzowałem.(Gafy,szanownylinotypie.Niegapy!)
W pierwszym tygodniu nie robiłem literalnie nic, gdyż wszelkie akta tkwiły w
zamkniętym biurku mojego szefa. A szef chorował… oficjalnie. Nieoficjalnie robił
korektę swej książki, bowiem także był literatem, choć z wyższej kasty. Z kasty
półklasyków.
Na moje telefoniczne nalegania przysłał wreszcie kluczyk od biurka. Posiadało ono
osiem szuflad, w nich zaś dokładnie osiem niezałatwionych kawałków. Po jednym na
szufladę… „Najmłodszy” z nich spoczywał tam zaledwie pół roku i miał tylko pięć
urgensów, w tym jedną depeszę z zapłaconą odpowiedzią. Sprzed miesiąca!… Inne
„kawałki”byłyznaczniegorsze.
Przerażonytymodkryciemzałatwiłemwszystkieosiempodańodrękiiwypchnąłem
je na najbliższe pojedzenie dyrekcji. Nazajutrz po posiedzeniu poszło w świat osiem
listówzradosnądlapetentównowiną,żepożyczkibankprzyznał,zaśwtrzydnipóźniej
mój szef powrócił do zdrowia. I do biura. Kiedy mu się przedstawiłem i złożyłem
sprawozdanie,ryknąłjaklew,któregouciekającażyrafakopnęławsłabiznę.
—Cośpanzrobił?!Czypanupokarmnamózguderzył?!Icojaterazbędęnabiurku
rozkładał?! Ile kawałków podam do miesięcznego raportu?! — rozpaczał, biegając po
swoimgabinecie.
Rozchorował się biedak ze zmartwienia, lecz tym razem wyzdrowiał już w ciągu
dwóchdniiprzybiegłdobankurozpromieniony.
—Znalazłemwyjście!—krzyknął.
—Wyjście?Przepraszam,zczego?Nierozumiem—bąknąłem.
—Wyjścieztragicznejsytuacji,która,dziękipańskiemuidiotycznemupośpiechowi
w załatwianiu spraw, grozi zniesieniem naszej sekcji jako zbędnej… pozornie!… Co tu
dużo gadać… Przygotuje mi pan teraz ładnie umotywowany wniosek do wydziału
personalnegoonatychmiastowyprzydziałjednejsiłypomocniczej…Tak.Niechwiedzą,
żejesteśmyprzeciążenipracą.Wwydzialepersonalnymleżałysetkipodańoposadę,więc
jużnazajutrzotrzymaliśmypomoc,wosobiebardzosympatycznejstudentki.Mojąnową
koleżankę,jakzarazstwierdziłem,cechowałarozbrajającaszczerość.
—Niechmipanpowie,doktorze—zaczęła,ledwiepoznaliśmysięzsobą—czywy
tunaprawdęmacietakdużodoroboty?
— Wprost przeciwnie — odparłem. — Są raptem cztery nowe kawałki, ale bardzo
świeże.Musząsięodleżećjeszczemiesiąc,azałatwienieichzajmienamdwiegodziny…
Klient nie zając, nie ucieknie, bo i który bank prywatny udzieli mu pożyczki na takich
warunkach, jak my? Tylko bez pośpiechu, koleżanko — pouczałem, aby nie powtórzyła
moichbłędówinienaraziłasięnagniewszefa.Jestemzawszedobrymkolegą.
KoleżankaIzazaczęłaskakaćipiszczećzradości.
—Niechsiępanniedziwi—powiedziała—alejapotrzebujęterazmasywolnego
czasu.Zaczęłamwłaśniepisaćswojąpierwsząpowieść.
Nazwano nas w banku sekcją literacką. Niesłusznie. Nasz nowy kolega, Kaziu,
którego przewidujący szef znowu wytargował dla swojej „przeciążonej” sekcji, miał z
literaturątylkotylewspólnego,żebyłjejkonsumentem.Godzinamiczytałksiążkęleżącą
wuchylonejszufladziebiurka.Leczjegowłaściwymfachembyłbrydż.
Byłbym jednak podłym oszczercą, gdybym twierdził, że tylko nasza sekcja w ten
sposóburzędowała.Myśmyprzynajmniejsiedzieliprzybiurkachpochłonięciintensywną
pracątwórczą.Dośćpowiedzieć,żewtedycodwamiesiącewypuszczałemjednąpowieść,
nieliczącnowel,felietonówitympodobnychdrobiazgów.Adlarozrywkiuprawialiśmy
bardzo interesującą grę, wynalezioną przez urzędników Ministerstwa Pracy, tak zwaną
bitwęmorską.
Natomiast w innych wydziałach przeważali perypatetycy. (Perypatctyk, czcigodny
linotypie, lubo fonetycznie przypomina epileptyka, odpowiada raczej gościowi, którego
przepięknapolskanazwabrzmi:spacerowicz).Takikolega,podpisawszysięranonaliście
obecności, odmykał szuflady, wysuwał je do połowy, dekorował powierzchnię biurka
aktami, po czym wyruszał na miasto lub, jeśli pogoda nie dopisywała, szedł składać
wizyty po zaprzyjaźnionych wydziałach, których urzędnicy znowu nas odwiedzali.
Słowem życie towarzyskie kwitło w całej pełni, ku wielkiej udręce naszej pracowitej
sekcji literackiej. Bo jakże tu nie przerwać pisania powieści, skoro po dwudniowym
niewidzeniusięprzyjdziemiłykolegazwydziałupersonalnego,przynoszącelektryzujące
wieści o zamierzonej podwyżce. Odkładało się więc robotę i, wysławszy woźnego po
ciastkadourzędowejherbatki,gawędziłosięprzyjemniegodzinami.
MnieosobiścienajczęściejodwiedzałdługiJerzy.ByłtozwyczajnyJerzy,adługim
nazwaliśmy go z powodu pięknego wzrostu. 197 centymetrów. Ten dobry z kościami
człowiekiuczynnykolegamiałjednąwadę:wciążmówiłosobie,wdodatkunasmutno.
Na tragicznie! I najchętniej o zamierzonym samobójstwie, którego wykonaniu zawsze
jakieślichostanęłonaprzeszkodzie.
— Spójrz — rzekł mi pewnego razu i wskazał na szyję. Jej naskórek był
zaczerwieniony,nawetlekkostarty,jakbyodźlenakrochmalonegokołnierzyka.—Urwał
się—wyjaśniłzprostotą.
—Kto?—spytałemciężkomyślnie.
—No,sznur.Tandeta,psiakrew!Krajowywyrób!Powiesiłemsię,aontrach…
— O, Boże! — krzyknęła koleżanka Iza i przewróciła kałamarz na ukończony
właśnie siedemdziesiąty szósty rozdział swej powieści dla podrastających panienek. —
Dlaczegopantozrobił,panieJurku.Nie!Tostraszne!…Więcpanjużwisiałi…
—…iurwałsięwdodatku—wtrąciłemwspółczująco.
—Czemutozrobiłem,pytapani?—zacząłJerzyzpatosem.—Aczypaniwie,coja
wżyciuprzeszedłem?—Odczekałdłuższąchwilę,byspotęgowaćwrażenie,potemrzekł
krótko:—ByłemwRosji!!!
—Skądwyjechałeśdzieckiem,jeszczeprzedwojną—dorzuciłem.
Zaczerwienił się i odszedł, bardzo obrażony. Nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż
Jerzyobrażałsięregularniecoczterdzieściosiemgodzin.
—Ajamyślałam,żeonodbolszewikówtylewycierpiał.
—Ontakżemyślał,żemytakmyślećbędziemy,drogapannoIzo—odrzekłem.—
NaszczęściezdobyłemdużoinformacjioprzeszłościJurka.
Dokładnie w czterdzieści osiem godzin po tym zdarzeniu Jerzy przyszedł do mnie
bardzoblady…odpudru.Opadłciężkonakrzesłoizacząłstękać,jakstruśprzydyfterii.
—Otrułemsię—wyznałbezdługichwstępów.
—Mleka!—wrzasnęłakoleżankaIza.
Wybiegłazsaliiwciąguminutyzaalarmowałapółbanku.Zleciałosięwszystko,co
żyło i nie było na mieście w dniu tak słonecznym. Panowie cucili pannę Halinę, naszą
przystojną koleżankę, podkochującą się w Jerzym. Koleżanki zaś otoczyły wieńcem
Jerzego. W mgnieniu oka położyły go na wznak na dwóch zsuniętych razem biurkach,
rozpięłymukołnierzyki…stanęłybezradne.Najprzytomniejszaprzyskoczyładomęskiej
grupy.Lunęłaulewapytań,corobić.
— Wypompować mu żołądek — oświadczył sekretarz pierwszego sekretarza
dyrekcji,aplikujączemdlonejniewieściesztuczneoddychanie.
—Zrobione!—huknąłochoczoMichaśzksięgowości,znanysportsman,najlepszy
cyklista wśród buchalterów i najlepszy buchalter wśród cyklistów. Wypadł z sali jak
bombaiwpółminutywróciłzpompkąodroweru.
A tymczasem kolega Adolf robił składkę na mleko dla desperata. Zebrawszy
dorywczoosiemdziesiątsześćzłotych,wybiegłnamiasto.(Wróciłzatydzień;podobnogo
okradziononaulicy).
Mójszef,dowiedziawszysię,żepomlekoposłanoAdolfa,machnąłręką.
— On się nie doczeka tego mleka — zadeklamował, wskazując rozłożonego na
biurkachpacjenta.—Możebytymczasowoprzywołaćmamkę.Oilewiem,tounaszego
portierabyływzeszłymtygodniuchrzciny.
Istotnie tak było. Nawet składaliśmy się na kołyskę, wzruszeni przemową Adolfa,
specjalistyodimieninowychiokolicznościowychzbiórek.
Inagle,podczasnajwiększegozamieszaniaotworzyłysiędrzwi.Stanąłwnichkolega
August,którystaleurzędowałnakorytarzu,przyjmująctamswojewielbicielki,azarazem
czuwająctroskliwienadnaszymbezpieczeństwem.
—Naczelnydyrektor!—krzyknął,pędzącdoswojegobiurka.
Żadnepióronieopiszetegopopłochu,tejszalonejucieczki,anibohaterstwaJerzego,
który bez mleka i pompy zmykał w pierwszym szeregu. Mając tak wspaniałą próbkę
paniki wśród tłumu, zasiadłem od razu do pisania nowelki pod tytułem Pożar teatru.
Oczywiście,powyjściudyrektora.
Dziesięć dni przeszło, dziesięć nocy długich, no i Jerzy wrócił do biura. Chorował
biedakpotymsporyszu,którywswejnaiwnościuważałzamorderczątruciznętakżedla
dorosłych. Ale jakże zmieniony powrócił! On, zawsze taki zgryźliwy i ponury, tryskał
terazrzetelnąradością.
—Miałeśrację,Antku—rzekł,ściskającmidłońzwdzięcznością.—Dodiabłaze
stryczkiemitrucizną.
— Nareszcie zmądrzałeś — odparłem ucieszony. — A pamiętaj, lepiej późno, niż
nigdy…Maszlatdwadzieściasiedem.Wtymwiekuostateczniejeszczeniejestzapóźno,
choćnormalnieprzychodzisiędoużywaniarozumujuż…
Przerwał mi niecierpliwym ruchem ręki, choć początkowo potakiwał w
roztargnieniu.
— Oto, co jest godne mężczyzny! — Tu wyjął z kieszeni rewolwer, imponujących
rozmiarów.—Niesznur,nietrucizna,ato!
Powolnym,teatralnymruchempodniósłtękolubrynęnawysokośćgłowy,niemojej
naszczęście.
Koleżankiobecnewsalijużwybierałysięzemdleć,leczpowstrzymałjeuroczystym
zapewnieniem:
—Nietuinieteraz!Tosięstaniezasiedemgodzin.Obecniejestdziesiąta,prawda?
ZatemdopieroopiątejpopołudniuprzekroczęprógNieznanego…
Poczciwa Iza zaalarmowała tym razem cały bank, za wyjątkiem dyrekcji. Ze
wszystkich wydziałów chodziły delegacje do desperata z prośbami, by przynajmniej
odroczyłtęautoegzekucjędośrodypopielcowej,bynamniepsułbalureprezentacyjnego,
naktórymmiałbyćsamminister.Cogorętszekoleżankibłagałygonakolanach,toznaczy
siedząc mu na kolanach. Perswadowano mu, że przecież ma kochających rodziców,
rodzeństwo, koleżanki i przyjaciół. Że oprócz tego ma doskonałą posadę. Że jest młody,
zdrów, zdolny… do wszystkiego. Więc dlaczego dybie na własny żywot? Dlaczego?
Dlaczego???
Jerzyuśmiechałsię.Bezironii.Wyrozumiale,dobrotliwie,anielsko.
—Czynieuważacie—pytałkażdegozosobna—żemójuśmiechjużjestnieztego
świata?
Rozbeczałysięczułekoleżanki,zaśniezmordowanyAdolfrozpocząłzbieraćdatkina
wieniecnatrumnęJerzego.Domnieteżsięzgłosił,rzeczprosta.
—Zebrałemjużstodwadzieściasiedemzłociszów.Ty,iledajesz?
—Dwadzieściazłotych—odparłem.—Wystarczy?
— Naturalnie! No, no. — Był przyjemnie zdziwiony moją szczodrością. Wpisał
odnośnąkwotęnaswejliście.—No,płać.Mamjeszczepięćwydziałówdozałatwienia.
Muszędociągnąćdodwóchsetek.Tobędziewieniec!Klasa!
—Gotówkiniemam,aledamciprzekaz.
—Przekaz?—skrzywiłsię.—Nakogo?
—Naciebie.Jesteśmiprzecież„krewny”odrokudwadzieściazłotych.Możenie?
—Świnia—odrzekłAdolfiskreśliłmniezlistyofiarodawców.
PogodziniedrugiejwpołudnieJerzyznowumnieodwiedził.
—Atynieraczyszsiępożegnaćzprzyjacielem,któryzatrzygodzinybezsiedmiu
minutbędziejużzimnymtrupem—rzekłzbolesnymwyrzutem.—Wszyscybyli,nawet
woźni.Tylkoty,przyjaciel…nie!…Więcjaprzychodzę.
—Itojużnieodwołalniedzisiaj?
—Tak.Punktpiąta!
—Szkoda—westchnąłem—gdybynietastanowczadecyzja,byłbymcipowiedział
coś,cobyciębyłobardzozainteresowało.
—Mnie?—uśmiechnąłsięwzgardliwie.—Mniejużwszystkostałosiękamiennie
obojętne…A…cóżtozanowina?Pytam,ottak,znudów…
— Sprawa naszych podwyżek, jak wiesz, indywidualnych tym razem. Mieli ci
podnieśćpensjęodwadzieściaprocent,aleprokurenttwegowydziałupodarłwniosek—
łgałem.
—Bydlę!—oburzyłsięJerzy.
—Krzywdziszgo,Jureczku.Przecieżskorowystępujeszzbanku…
—Ja?Jawystępuję?!
— Jakże, przecież dzisiaj o piątej!… I powiem ci w tajemnicy, że w samą porę to
zrobisz.Boitakmiałeśbyćwylanyodpierwszego.Tasprawazusiłowanymotruciemsię
wbiurzedoszłajużdowiadomościdyrekcji.Radanadzorczatakżewie…Podobnonawet
minister… Tak mi mówiono w dziale personalnym; relata refero, bez obliga. Ale
świadectwo odejścia dostaniesz bardzo przyzwoite. Koncept widziałem, pokazała mi
maszynistka,wiesz,Jasia,tamała.
WtymguścieblagowałemjeszczeprzezdziesięćminutinagleJerzyrunąłjakkłoda
napodłogę.Zemdlał.Porazpierwszynaprawdę!
— Co ci się stało? — spytałem, kiedy go ocucono. — Nie rozumiem, doprawdy.
Każdegoznasmogłabytakawiadomośćzbićznóg,alety,szczęściarzu,chybagwiżdżesz
teraznaposadęipodwyżki…
—Przestań—jęknąłniedoszłysamobójca—iniezawracajmigłowy.Wgodzinach
urzędowychnieprowadzęprywatnychrozmów!
***
Wyleczyłem Jurka. Z największego lenia, który w dodatku innym w pracy
przeszkadzał (vide: sekcja literacka) stał się najpilniejszym urzędnikiem. I dlatego
oszczędził go huragan redukcji, który spadł na bank niebawem i wymiótł z połowę
pracowników, między nimi całą naszą sekcję literacką, z wyjątkiem kolegi Kazia od
brydża.
A jednak rok temu niepoprawny Jerzy popełnił samobójstwo. Kawalerskie.
MianowicieożeniłsięzkoleżankąHaliną.
MIZERIĘCZEKASENSACJA
(Historianiestetyprawdziwa!)
DziałosiętooczywiściewAmerycePołudniowej,wrepubliceMizerii!
Pewien młody człowiek nazwiskiem Marcianda „wziął i napisał” sztukę sceniczną.
Takie wypadki chodzą po ludziach, więc mogło się to przytrafić i Marciandzie, który
zresztąmiałjużnasumieniutrzyfilmymizeryjskieitrzytuzinysensacyjnychpowieścio
rekordowych,jaknaMizerię,nakładach.
Tytuł owej farsy brzmiał: KARIERA GWIAZDY EKRANU. Nie mógł się więc
podobać kierownikowi literackiemu teatrów miejskich, który lubił już w tytule mieć
kawałek łóżka lub nawet całą „omal nie noc poślubną”. Jeszcze mniej przypadł mu do
gustutematfarsy.
—Film?Hollywood?Gwiazdyekranu?Kogóżtomożeobchodzić?—krzywiłsię,a
miałfizjognomiępociesznieskrzywionąnawetwtedy,gdysięwcaleniekrzywił.
— Ależ, panie Gorcizza! — zaprotestował autor. — W naszej Mizerii na jeden
ledwie zipiący teatr przypada dwadzieścia pięć kin, które robią kokosy. Już choćby to
jednoświadczy,że…
— Albo ta pańska bohaterka — wtrącił Gorcizza. — Kto to jest owa Marlena
Wytrych?Jaotakowejnigdyniesłyszałem!
Marcianda powstrzymał się od uwagi, że na dwa miliardy mieszkańców planety
Ziemia co najmniej pół miliarda jeszcze nic nie słyszało o „takowej”, ale w liczbie tych
kinofobówjestnapewnotylkojedenkacykteatralny,imćpanBolloGorcizza!
— Grajmy w otwarte karty, dyrektorze — rzekł zamiast tego. — Moja farsa jest
beznadziejniesłaba,czytak?
—Ależwprostprzeciwnie!Trudnomiwręczuwierzyć,żetopańskidebiut!…Tylko
temat,temat!Tematjestzbytegzotyczny,ergoniekasowy.Czegowobecmyniemożemy
ryzykować… pierwsi. Jeśli jednak pańska sztuka pójdzie za granicą — (!!!) — lub na
prowincjiiniezrobiklapy,tomyjąwystawimyrównież.Zapewniampana!
W dwa miesiące później odbyła się premiera Marciandowej farsy. Wprawdzie nie
zagranicą, bo tam przyjmują tylko wtedy mizeryjskie utwory literackie, jeżeli są
udoskonalonesubwencjąwkwocietrzechtysięcysrebrników;takjużtłumaczyiobcych
wydawców przyzwyczaił PEN mizeryjski, czyli mizeryjskie towarzystwo wzajemnej
adoracji trzech najleniwszych pisarzy. Premiera odbyła się w Mizerii, w jednym z miast
prowincjonalnych,iprzybyłnaniąGorcizza,wydelegowanyprzeznaczelnegodyrektora
teatrów stołecznych. Przybył i… zbaraniał do reszty. Albowiem publiczność bawiła się,
jaknigdy,odgadującwlotkażdypseudonimreżyserafilmowegoczypopularnejartystki,
czy właściciela wytwórni, i orientując się doskonale w zakulisowych intrygach
Hollywoodu.Autorawywoływano,oklaskiwano,awantraktachskładanomugratulacje.
Ale Marciandę najwięcej ucieszyła Canossa imć pana Gorcizzy, który rzekł jakoby ze
skruchą:
— Miał pan słuszność. Publika zna i kocha świat filmu. Przekonałem się dzisiaj o
tymnaocznieizudzielonejmitulekcjiskorzystamniebawem!
Dobroduszny Marcianda magnął kozła z radości. Wobec dostojnego ciała
recenzyjnegoipotentataGorcizzy…Awtrzytygodniepóźniejpowróciłdostolicyiudał
sięnadecydującą(jaksądził)audiencjędoGorcizzy.Zbijącymsercem!Izteczką.Wniej
ściskałczuletakzwanedowodykasowościsztukiorazgłosyprasy.Wszystkieowegłosy
były bardzo pochlebne, prócz jednego. Tę wyjątkowo kwaśną recenzję chytry autor
umieściłnasamymwierzchu,pragnącdoresztyugłaskaćGorcizzę.Bowiemwtejrecenzji
krytyk(srogimoralistawwieku,wktórymczłekjużniemożesięprowadzićniemoralnie,
choćby chciał) objechał autora za rzekomą mnogość dwuznaczników i pikantnych
powiedzonek…
Aliści pan kierownik literacki teatrów stołecznych nie mógł przyjąć autora. Ani
wówczas, ani w ogóle nigdy w ciągu sześciu tygodni, jakie dzieliły świat teatralny od
ogórkowegosezonu.Odletnichwakacji.
W przeddzień wyjazdu na urlop, Marcianda dowiedział się w pewnej redakcji, że
niedostępny dlań Gorcizza forsuje na gwałt sztukę zagraniczną, której tłem i fabułą są
również kulisy słonecznego Hollywood. Zzieleniał nieborak z przerażenia i pognał w te
pędydowysokiejdyrekcjionychżemiejskichteatrówstolicy.
— Podobno chcecie wystawić sztukę pod tytułem JANINA?! — wykrztusił
zdyszanymgłosem.—Sztukęautorahitlerskiego!!!
(Tu należy wyjaśnić, że sąsiadujące z sobą republiki południowo-amerykańskie
Hitleria i Mizeria żyją z sobą w tak „przyjaznych” stosunkach, jak w Europie Niemcy i
Polska.)
— Nie, panie Marcianda! — brzmiała uroczysta odpowiedź patriotycznej dyrekcji.
—NapewnoniewystawimysztukipisarzahitlerskiegopodtytułemJANINA!Możepan
jechaćnaurlopspokojnie…
Marcianda wyjechał więc spokojnie i mały szlag go trafił, kiedy w Kurierku
przeczytałwzmiankęopremierzeJANINYwkomediowymteatrzepanaGorcizzy.Aleta
sztuka (zresztą bardzo słaba) nie nazywała się już JANINA, zgodnie z uroczystym
zapewnieniem danym Marciandzie. Broń Boże! Wyszukano inny tytuł w sposób bardzo
pomysłowy. Mianowicie opuszczono pierwszy wyraz z tytułu farsy Marciandy i tak
powstałyGWIAZDYEKRANU!!!PanGorcizzanielękałsięjużegzotyzmufilmowegoi
niekasowościtematu,poudanejpremierzesztukiMarciandywprowincjonalnymteatrze.I
zudzielonejmuwówczaslekcji,skorzystałniebawem,jaktoprzyrzekłMarciandzie.A
żewolałautorazagranicznego…ściślebiorąc,hitlerskiego,to…
—Aledlaczegowolał?Dlaczego?!—zastanawiałsiędługopokrzywdzonyautor,aż
pewienmądryIzraelitagooświecił.
—Żebypantomógłzrozumieć—rzekł,czyszczącsobiepaznokciewykałaczką—
muszępanupowiedziećcoświęcejonaszymGorcizzie,niżpanwiezpewnością.Panie,
tobardzomądryczłowiek,choćnatoniewygląda,ipiszekiepskiesztuki…
—Ontakżepisze?!
—Właściwie,tojużnie.Madosyć.Boskorokażdasztukabyłaodziesięćprocent
słabsza od poprzedniej, to, sam pan przyzna, że ta jedenasta byłaby już fizyczną
niemożliwością.Fizyczną!
—Zatemnapisałdziesięćsztuk!Ijaniebyłemnażadnej?!
— Ani pan, panie Marcianda, ani ja, ani w ogóle nikt. Bo, na szczęście dla nas
wszystkich,żadenteatrichniechciałwystawić.Nawetnaszemiejskieteatry!
—Rozumiem!Dlategoonsięterazmścinamłodychautorach!
—Coznaczymści?Wyplujpantosłowo!
— Hm, tak, ten rewanż za własne rozczarowania jest zrozumiały, a zatem do
usprawiedliwienia — myślał głośno Marcianda. — Ale dlaczego lansuje tak gorliwie
każdenajgorszesztuczydło,jeślitylkoposiadamarkęzagraniczną?
—Uj,jakipanniedomyślny!Toprzecieżcałkiemproste.Jaksierp!…PanGorcizza
rozumujetak:Skoromojesztukinicniewarte,toznaczy,żecałaliteraturamizeryjskajest
doluftu.BoMizeriatoja!JakpowiedziałprzednimLudwikdwudziestyktóryś:Letá se
mułá!Możeniepowiedział?
—Powiedział—uspokoiłgoMarcianda.—Fonetycznieprawietakpowiedział,jak
pan…WięctakijestpunktwidzeniaGorcizzy?
—Taki,jeżelichodzioGorcizzę-kierownikaliterackiegomiejskichteatrów.Alejest
jeszczedrugipunktwidzenia,mianowiciebusinessmana.Więcnapięćsztukscenicznych
wystawianychwMizeriisąnapewnotrzyprzełożoneprzez…panaGorcizzę…
—Co?!Ontakżetłumaczy?!—zdumiałsięMarcianda.
—Panniewiedział?Mójkanarekteż.Alewszystkiewróbleotymdawnoświergocą.
Cóż pan sobie myśli?! Że mądry kierownik literacki teatru pozwoli, aby ktoś inny był
dostawcąrepertuaru?!Wariat!Alenieczłowiekrozsądny,jakimjestGorcizza.
— Ładne stosuneczki!… Zatem dla młodego autora mizeryjskiego nie ma żadnej
drogi,by…
—Jest!Jestbardzoprostadroga.Czymapanznówcośnawarsztacie?
—Owszem.Kończęwłaśnienowąsztukę.
— Nie mów pan o tym nikomu, i daj ją pan natychmiast przetłumaczyć na język
hitlerski.
—Nahitlerski?!Czypanmarozwolnieniemózgu?!Jatamkiedyśposłałempowieść
izwrócilimiskryptnieodpieczętowanyzdopiskiem,żezMizeryjczykiemniechcąmieć
nic do czynienia. Nawet, gdyby im nasz sławetny PEN zapłacił zwykłą taksę… Tak oni
nastamnienawidzą!Takimiszowinistamisąichwydawcyiliteraccykierownicy!…Ipan
sądzi,żemojąsztukę,nigdzieniegranąjakikolwiekteatrwHitleriibywystawił?
—Ktomówi,żewystawi?Ja?—zdziwiłsięstarozakonnyznawca„kulis”izkolei
zacząłwykałaczkąmajstrowaćprzyuszach.
—Więcpocomamjątłumaczyć?!
—NodlapanaGorcizzy!Tocałkiemproste.
— Jeden z nas dwóch jest kompletnie wstawiony — mruknął Marcianda,
ochłonąwszyniecopotejnonsensownejodpowiedzi.—Janiepiję,bomamchorenerki.
— Ja, co innego, i nie piłem też. I obydwaj jesteśmy na wyścigi trzeźwi, jeden
bardziej,niżdrugi…Tylkopanjesttęponiedomyślny,panieMarcianda…Panmusiswoją
nową sztukę przełożyć na język hitlerski i przesłać ją koniecznie z Hitlerii do Mizerii.
ŻebypanGorcizzaczułzagranicznąmarkę…
—Ba,kiedymojenazwiskoczućokropnieMizerią…
—Uj,biedaczek!Jużsobieniemożewymyślićpseudonimu…
—Aha,aha…zaczynamiświtaćwgłowie.
— Lepiej trochę późno, niż nigdy, o co się obawiałem… Reasumując te wywody,
radzę panu zrobić tak, jak radzę… Czy pańska nowa sztuka zrobi kasę, czy klapę, to
kwestia gustu publiczności. Ja mogę tylko ręczyć za jedno: że pan Gorcizza każdą
przesłaną mu z Hitlerii sztukę natychmiast przetłumaczy i będzie ją w dyrekcji gorąco
forsowałzprzyczynjakwyżej.
—Acojabędęmiałztego?
— Panie Marcianda! — zirytował się spec teatralny i z pasją włożył swoją
wykałaczkęnapowrótdoporcelanowegokubka.—Czypanuchodziopieniądze,czyo
wsypanieGorcizzy?!
—Mniechodziwyłącznieoto,bydlamłodychautorówmizeryjskichwywalczyćw
Mizerii takie same prawa, jakie tu mają dotychczas autorzy zagraniczni, a choćby nasi
śmiertelniwrogowie!
—Wtakimraziepozostajepanutylkojedenścieżek.Ten,któryjapanuwskazałem,i
zacopanterazzapłacimojąkawęzpączkiem.
Pożegnali się, a w kilka dni później Marcianda wysłał do znajomego tłumacza w
Hitleriisporymanuskryptwrazztajemnicząinstrukcją…
Niebawemposłyszymyzapewne,żeznakomitytłumaczp.BolloGorcizzaprzyswoił
literaturze mizeryjskiej nową sztukę hitlerską. I sztuka zrobi kasę, bo Mizerianie nie są
narodowymiszowinistamijakHitlerianieczyNadsekwańcy.Raczejwprostprzeciwnie!
Apotembombapękniezhukiem.Zwolennicywyrobówzagranicznychdowiedząsię
kuswojemuzdumieniu,żeowąsztukęnapisałtylkorodak,mizernyMizeryjczyk,żebyła
dwukrotnie tłumaczona, bo tylko tą drogą mogła wejść na afisz w stolicy Mizerii. I
dowiedzą się również, że wszechmocny kierownik literacki, pan Gorcizza, uznaje za
dobretylkotesztuki,któreprzełożyłzhitlerskiegojęzykatenżepanGorcizza-tłumacz!
Mizerięczekawnetwielkasensacja!!!
PORCJAASTROLOGII
Nie „chwalęcy się”, jestem sobie typem wcale amerykańskim w porównaniu z
olbrzymią większością swoich rówieśników, przyjaciół, kolegów, stale kwaśnych,
zgorzkniałych, zniechęconych do życia (czytaj: pracy). Już od rana tryskam energią,
niczym warszawska sikawka policyjna uświetniająca swą obecnością akademickie
pochody.Itryskamtaksobieażdozmroku,apotem,gdyświatłalatarńzapłoną,tomnie
poprosturoznosinadmiartemperamentuiwszelakiejenergii,niewyłączającpotencjalnej.
(Tym,którzybylinabakierzfizykąwgimnazjumprzypominam,żeenergiąpotencjalną
zwiemy ilość pracy zużytej na podniesienie pewnego ciała do pewnej wysokości i
utrzymaniagonatympoziomieprzezpewienokresczasu.)
Lecz pomimo to, przeżywam codziennie krótkotrwały okres słabości, okresik, w
którymciałojestmdłe,duchtakżeoklapnięty,iwogólewszystko.Tochwilazmierzchu!
Wówczas ogarnia mnie rasowy spleen, taki made in England, znacznie mniej szkodliwy
od popularnej u nas rosyjskiej chandry, ale zawsze spleen, czyli chorobliwy rozstrój
nerwowy, objawiający się apatią i bezwładem duszy, i skłonnością do pesymizmu, a
nawet…brrr!hipochondrią!
Oczywiście walczę z tym, i walczę z moim zmierzchowym spleenem rozmaicie,
zależnieodterenunaszegospotkania.Najłatwiejrobięmuharakiri,gdyjestemwłaśnieu
siebie w mieszkaniu. Wtedy puszczam w ruch patefon, zasłaniam okna, zapalam
wszystkie lampy i rtęć w termometrze mojej energii aż sapie ze zmęczenia, pędząc pod
góręwszalonymtempie.Wogóleświatłowpływanadzwyczajnienamojesamopoczucie.
Ale nie zawsze człeka zmierzch w domu zaskoczy. Cóż wtedy? Włazić na latarnie
uliczne i samowolnie je zapalać? Może kiedyś tak zrobię, lecz na razie używam starej,
wypróbowanej metody. Mianowicie pędzę na łeb i szyję do pana I. Ch. Zuckermanna i
Spki.
PanI.Ch.ZuckermanniSpkajestwłaścicielemantykwarni.PanI.Ch.Zuckermanni
Spka jest człowiekiem bardzo oczytanym i wtrąca niekiedy w rozmowie wyrazy
cudzoziemskie, choć nie w najstosowniejszym miejscu. Pan I. Ch. Zuckermann i Spka
dotychczas utargował ode mnie najwyżej dwadzieścia złotych, gdyż jako szanujący się
snob(ktodziś„takowym”niejest?)kupujęksiążkitylkonowe,nierozcięte,„dziewicze”i
książki te w domu oczywiście rozcinam, w przeciwstawieniu do snobów w
pośledniejszymgatunku,którzyotymzapominają.
Dlaczego więc chodzę do pana I. Ch. Zuckermanna i Spki? Właśnie dlatego, że
pogawędka z nim, jego oryginalne poglądy i jeszcze oryginalniejszy sposób wyrażania
swych myśli w języku dosyć podobnym do polskiego, także świetnie wpływają na moje
samopoczucie.GodzinkasamnasamzpanemI.Ch.ZuckermannemiSpkątępizawsze
skutecznie prześladującego mnie bakcyla zmierzchowego spleenu. Zuckermann krzepi!
Naprawdę!Zastanawiamsięniekiedynadtym,czyniejegonazwiskowłaśniepodsunęło
naszymbaronomcukrowymtoichkrzepiącehasło,któremuzawdzięczają,żetaknasycili
rynek słodyczą… za słoną cenę. Oczywiście, rynek krajowy. W Anglii ten nasz cukier
kosztujepodobnodwadzieściagroszykilo,izpowodutejtaniościkrzepisięnimtrzodę
chlewną.AlegdzienamdoAngliiiszczęśliwychwielkobrytyjskichwieprzków!
Lecz wracam do pana I. Ch. Zuckermanna i Spki. Właśnie wczoraj byłem u niego.
Zagadałem się fatalnie z… dentystką, a kiedy zbolały i opuchnięty wypadłem na ulicę,
przeklęty zmierzch już rozsnuwał po drzewach szarą przędzę mroków, pachnących
dziegciowąchandrą.Jejobmierzławońdrażniłamniedopókitaksówkaniezatrzymałasię
przed moim azylem. Ale pan I. Ch. Zuckermann i Spka sam tak wyglądał, jakby co
dopiero wyszedł z owej dziegciowej kąpieli. Kiwnął mi głową na powitanie i milczał.
Milczał długo, zdając się nie słyszeć, czy też nie rozumieć moich troskliwych pytań o
zastójwinteresieiwędrującąnerkę.Ażwreszciewestchnął,kichnął,sapnął,chrząknąłi
cichym, zbolałym głosem zaczął opowiadać. Nie! Źle się wyraziłem… Zaczął się
zwierzać!
A wobec tego nie wolno mi zmieniać ani sylaby jego wynurzeń i notuję je tutaj w
dosłownymbrzmieniu:
Co mi jest, pan zagadnął? Cierpnę od cierpienia. Wiję się, po prostu! Pszechodze
najgorszyrozterekpsichiczny!Zgołabłondzeomackuwlabiryntuastralnychzagadekinie
widzężadnefurtkezmatni,wktórymiwpendziłykosmiczneinfluencjeweneryczne.Panie!
Czy ja mogłem się spodziewać, że Wenus to jest najbardziej zapowietszony planeta w
wszechświeciu?!
A zaczęło się moji nieszczęszcze w okolicznoszczy, jak poniży. Powiada mi
pozaonegdajmójprzyjacielAlojzy
Cyjankaliensaft:
—Jasietobidżywię.ZpowoduniepójszczdotensławnyastrologFioła-Cierpicki,
coPolinegricałąkarierenaprzódwyproroczyłwzeszłymmiesiącu?Zpowoduniezrobić
sobiechchchoroskop?Przecieszosukcesiupadłoszczdanegoindy-widy-jumniedecyduje
ten,anióf,aniktośtrzeci,aleexclusiwciałaniebieskie,aliasplanety!Tamwgórzydawno
przed twojem obrzezaniem zostało zakontowane wszystko, co ci spotka albo wyminie w
życiu! Wienc po co się menczyć, jeśli ma być so plajtę, und so auch benkełe? Po co
pracować, jak koń fijakierski, jeśli i tak masz być multibilioner?!… I cały szpas, całe
posiądnięńcieonejżeokultystycznywiedzykosztujejednodziesieńćzłociszuf!…
Po dłuższym namiśle postanowiłem zdecydować pójszcz. Veni, vidi et buli owe
dżeszeńcz zet-eł, po czem zapodałem date urodzin z kszonżeczki wojskowy upszednio
wypisane. (W wikaz osobisty mam date troche młodsze, choć jeszcze nie to autenticzne.
Alecotoznaczydlagwiazd,pomiślałem?)
Naturalnieniemuwietakodrazu,żetomojametryka.Czemuniemuwie,pandziwi?
No,bowielkasztukapowiedziećcośodnośnieosobasiedzącatusznawizawi!
Powiadamsprytnie:
— Tu chodzi o pewne dame, która, jeśli się okoliczności szczęśliwie złorzą, tvejdzie
ewentualniezemnąwlegalne,bićmoże,stosunkimałżeńskie.
—Ogodzinie?—spytałlakomicznieastrolog.
Uśmiechałemsiędorozpuku.
—Pandaruje—odpieram—aletrudnoustalićgodzinetakzgury;powimtyle,że
mamysięspotkaćpodwieczorem.
Terazunwyjaśnił,żezaszłemwquiquopro,bojemusięrozeszłowyłoncznieogodzine
urodzintejdame.
Naślepytrafiłmuwiętak:
—Piąta,minutośm,wedługzegaranapoczcie,którysięchronologiczniespóźniao
trzyminutywlecie.
— Gemacht — odrzekł. Potem przystawił mi globus, cyrkiel niezwykle ostry,
szafirowąmapęodfirma-Ment-Niebieski,spojrzałprzelotnieijużwiwszystko,jużmówiz
apodyktatorycznymgłosem:
—OdnośnaosobaurodziłasiępodznakiemWIELKIEGOPSA.
Odrazumiźletknęło,boodmaleńkiegooseskuwiczuwałemnajwyższąidiokrazjędo
wszelkipies,obojętniewymiary.Atenwdodatkumiałbyć„wielki”!…Alesłuchamdalej,
dyskretnieszęuzbroiwszywodwagęitenbardzoszpiczastycyrkiel.Onzaś,rozumiesie,
niecyrkiel…onzaśmówiznamaszczonymgłosem:
—WidzęsilnywpływMARSA,dalejbliźniaczyspułkiastralnyKASTOR-POLUKSet
Co.orazkorzystneinfluencjezBYKAplusKOZIOROŻCA…
Zpoczątkuprzyklaskałemmuwmyśli.Bo,codoMARSA,owszem.Cośwrokprzed
mojem sie urodzeniem mieszkał u nas o szczany oficer rosyjski, bardzo przystojny i
zupełniepodobnydomnie.Zteastralnespułkebiwało,jakukażdegoznaswmłodości…
Ale skąd BYK, sie pytam?! Skąd to drugie zwierze czy ptak, nie wiem nawet?! Ten
KOZIOROŻEC?!…Stekpomyleńiszlus!
Leczmiszczjużciągnąłwnioskiztegoukładuinterplanetarnego:
— Osoba zrodzona tu tej koniunkturze kosmiczny, ma szalone zdolności po części,
żondze władzy, chciałaby mieć wszystkie istoty pod sobą, ma godność w braniu, dożyje
puźny starości po części, jest niezwykle przedśębiorcza i ustawicznie pragnie coś
podejmować…
Aż rozkosz brała słuchać, jak się wszystko ze mną zgadzało na jote, zwłaszcza to
zamiłowanie do podejmowania, rozumi si: gotufki!… Już chciałem mu pochwalić, gdy
wtemgwizdnąłzłowróżebnoizacząłchwiaćzczarnąbrodą:
—PrzeoczyliśmyWENUSA!—rzekłzezłością.—Widzipan?Tuwrogumapy!…A
jeśli WENUS potrąca o KOZIOROŻEC w rogu mape, to takie pertubacje kosmetyczne
komplikująhoroskopicznądolędanejosoby,wtymwipadkupańskidamy!
—Toznaczywrencz?—pytamdziecienconaiwnyzestrachem.
—Toznaczywręcz,żetakaosobajestsłabowitejkonduityzdrowotnej,mautrudnione
czynnościfizyczne,zapadanachorobyorganów…
—Organóf?!—przeraziłemsię.—JaniechodzędoFilharmonii!
—Nieprzerywaćmi!…Organówswoipłciitede,itede.Prawiewykluczonejest,żeby
takaosobamogłazostaćmatką!
— Ja matką?!!! — wrzasnąłem, i zerwawszy się od zgrozy, przewróciłem globus na
astrologa.
—Jakto,pan?—zdumiłsię,rozcierającguzasobienaczole.—Przecieżkładziemy
wchchchoroskoppańskiedame!
Kiedywyjaśniłemmujpodstęp,wsiadnamniezpiskiem:
—Panusiłujeszoszukiwaćgwiazdy?!—ryczał.—Panpodniesieszkonsekwencji!
Poczenścizcyrkiel,poczęścizmonetepięciozłotowe(miałemtakąjednąfałszywąi
nikt nie chciał jej przyjąć) udobruchnałem system planetarny i mędrzec zaczął dakapo.
Ledwispojrzał,rzekłeks-ab-rupturo:
— Zrodzony w tej pozycji ciała niebieskiego osobnik płci samczej bendzie dzielnym
kupcem po części, zrobi duży majątek przed trzydziestką albo tuż po siedemdziesiontce,
bendzie rozpasany w cielesności, naglący w miłostkach, doczeka się własnych dzieci po
części, pozostanie w dobrem miejscu aż do zgonu troche przedwczesnego, ale jego
nieszczęszczem bendzi… znowu z winy WENUSA, jak widze… bendzie za
przeproszeniem…bendziewiecznieniedostatecznypęchesz!…
— Pan zwariował, czy pański globus?! — spytałem kipiąc z oburzenia, choć
uprzejmie.—Jażyczęmoimdzieciomtakiewszystko,jakmaichojciec.Teżnonsensu!
Astrologbroniłsięmiękko:
— Co się pan mi czepia? Mniej pan pretensje do swojej szanowny rodzicielki, że
panaausgerechnettakranonaświatwidała.Piątagodzina?Toporadlarobotników,nie
dlapożądnykupieckifamilie.
Tujananiegojakwskoczę!!!
—Ktomuwił,żerano?!
—Miślałem…
—Indykteż!Powiedziałem„piąta”,alenicwięcej!Ajakpanazaprosząnafajfklok
doPomeranców,topanprzyjdzieopiątyrano?Nowienc!…Ipodkreślam:Janiemogę
ponosićstratyzpowodupańskaomyłka.Japroszę,życzę,żądam,domagamgratisifranko
nowiusieńki chchoroskop na piątą po południu z tyj samy date! Albo sto złotych
odszkodowania za stracony czas i przestrach, który spowodował u mnie czasowo
niezdolnośćdopracyzarobkowy!Diksi!
Skszywiłsiąłotszyk,alepoznawszyzkimsprawa,zacząłodnowameblowaćnieboz
planetami.Pochwiliprzemówiłzesmętkiem:
—Wchwili,gdyszanownypanprzychodziłnaświatłodzienne…
— Jakie „dzienne”! — przerywam ostro. — W zimie o piąty po południu jest noc,
ciemny wieczur, lampy się szwiecą. To panu gwiazdy powinny oświadczyć same. Beze
mnie!Rozumipan?
— W owej chwili — ciągnął zgnębiony moją bistrością — SATURNUS stał przy
KOZIE…
—Przykozie?Copanmówi?!—zainteresowałemsiężywo.—Saturnustomożebrat
od ten Indus, co to wciąż jeździ z kozą. Jak on się zwie, joj, joj… acha! Mam! Już
przypomniałem.Gandimahatme!
— Czy ma hatme, czy niema hatmy, to tu do rzeczy nie należy. Powtarzam:
SATURNUSstałprzyKOZIE,aMERKURIUSZprzyCERES…
—Copanmówi?!Tłuszczeroślinne„Ceres”majątamtakżeswojąreprezentacje?—
wskazałemniebo.—Pitamtylkozciekawości.
—Stulpantwarz,panieprofan!Jasobiejęzykstrzępićniemusze…
—Sza!Jużzmilknąłem.Niechmiszczproroczydalej.
Udrobnuchałsiezłośnikiwysapawszy,takwieszczył:
—MERKURIUSZprzyCERES,aŁABĘDŹobokDZIEWICYwpiętnastymstopniuz
BLIŹNIĘTAMI,znanemijuszpanuzpierwszegochchoroskopa…Trudnokomuświmarzyć
korzystniejsze ułożenie w astrologii. Osoba pod takimi aus picjami zrodzona już z
przyrodzenia musi być bogobojna, cnotliwa, wzorowa tak mąż jako ojciec, wierna,
rezolutna, rozwiązła, obdarzona pięknym głosem, malarstwem i wszelkiem zboczeniem
artystycznym,którepoczęścinieprzyniesiejejszkody,oileosobapozostanieniezależnie
naturalna w zwalczeniu permanentnych wnioskuf fizlojogicznych in abstrakto w każdej
porzeroku.
Tumózgmicichostanąłzprzerażenia,alenaszczęściemistsztakżenierozumiał,co
powiedział. Potem z neonowym błyskiem oczu patszalem na mape i znowu ujrzałem
WENUS nieopodal MARSA i BYKA. Kiedy wyraziłem swą zgrozę z powodu taka
konstelacjagastronomiczna,miszczwsiadłnamnie,jaknakaktus:
—Panjesteśgrubszyignorandwkosmice!ImbliżyBYKodWENUS,temlepiejdla
panawtymukładzie…Ho,ho,tuznowucoświdzęniedobrego.WOŹNICAprawiejedzie
naWIELKINIEDŻWIEDŻYCY,aBARANjakbyleżałnaWADZE.Szkoda,żepanniejest
pofachurzeźniklubmasarzysta!
— A tu jest KORONA! — dorzuciłem z dumą, orientując się już cośnie coś w
planetarnejgeografii.
— Jest KORONA, czemu nie ma być? Ale nie królewska, panie ignorant, tylko
zwyczajna,menczeńska!…Mojarada,nieżeńsiepan.Nawetprzypełnypółksiężyc!
— Dziś mi pan to muwisz? Dziś, gdy jestem ojcem trzy… trzech dziatków, samych
dziewczynek, gdy jestem zięc teściowej i mąż swojej żony? — ciągnęłem w żałości… —
Dziś,gdy,bićmoże,zapowrotemdodomzastanęczwartępociechę?
Wygadałem się nie chcący w ten sposóp, że moja żona oczekuje… no, pan już wi…
Naturalnie ten szarlatan przyszczepił sie odrazu do mnie, by noworodkowi natychmiast
postawić chchoroskopu i obniżył cene z powodu interesu angros na cztyry złote. I tak
zdarł,złodziejjeden.Zatakiemalutkiedżecko?!Lichwa!
Ledwieuiszczałemtaryfe,aonjużmigratulujezgóryzaliczkowo:
— Niesłychanie szczęśliwe konjunkture da dżeciny! Spójsz pan! JOWISZ przy
PANNIE z RAKIEM! HERKULES pod LUTNIĄ, a STRZELEC za Kasztanką… chciałem
powiedzieć za ZREBIĘCiEM. Pan wi, co to jest? To jest cymes! Wysoka kariera
urzędnicza! Pański synek, bo nie wątpie ni trochę, że to bęndzie synek, chybaby się
wydażyła córeczka. Pański synek, powturze, będzie bohater i literat na miarę od pan
wojewoda Kostek! I zajdzie wysoko! O, tam nad nim widze jakby rusztowanie z gwiazd!
Co pan blednie? To przecież jest baldachim nad tronem… Naturalne! Jest i KORONA!
Człowieku! — wrzasnął i zaczął mi wytrzonsać wnętszności w serdecznym uścisku. —
Powijeszdzisiajkróla!
Rosłemjakwdrożdżach,słuchając.Oczymaodduszywidziałemjużmojądziecinew
szkarłatnej purpuże i rozżewniony szeptałem doń pod wpływem wypływu uczucia
rodzicielęcego:
— Ty maleńki! Ty sonnyboj tatusiuf! Widzisz, ty mój aldżolsonku, twojemu tacie ta
choleraWENUSstanęłakołkiemwkarieże,alezciebiecośwyrośniezato.Będzieszmiał
stolec, mówią gwiazdy. Królewski stolec: Nie zaznasz udręku protestuw wekslowych,
podatkuwi,tfu,komornika!
Trefneprzekleństwoczarnegomagikazepchnęłomniezkosmicznychwszechświecina
ziemskiepadołki:
— Nieszczęszcze! Psześlepiłem całkowicie podksiężycowe fluktuacje WENUSA!
Znowu ją zaraz przyniosła! Panie Zuckermann! WENUS w tym układzie działa wręcz
zbójecko!Ratujpandziecko!—wołałdorymu,takibyłwstsząśniony.
Tak,panie.Wierszamimówił!Zamarnecztyryzłote!…
Bardzożyczliwyczłowiek.
Wypichałmniezadrzivi,wołajączgorączkąnaustach:
— Popędź do domu, nieszczęsny. Wytłumacz żonie, że dziś to dziecko nie śmi się
urodzić!Wykluczone!Tozgubadlawaszegodziecięcięcia!Totyfus,galopującyświeżb,to
służba na froncie w czasie wojny i chszest podczas pokoju, to upadłość firmy! Hajże na
koń,ojczenieszczęsny!…
Rozumi sie pogalopowałem do domu pierwszą spotkaną taksówką, zabierając w
roztargnieniutenostrycyrkiel,zakturytudziśdostałemledwiedwazłote…Wpadłemdo
sypialni,jaklefikrzycząc,powtórzyłemwszystko,composłyszałodtegomagika.
— Wstszymaj się, ty nieszczęsna! — wołałem przeraźliwie, rozpychając doktora,
akuszerkę i teściową, którzy mi chcieli opróżnić z pokoju. — Dziś ciebie nie wolno!
Słyszysz, ty głupia gąś? Wstszymaj! Tylko do jutra! Do czwartku! Dziś środa, pechowy
dzieńdlatych,coichplanetaWENUSprześladuje…
PanI.Ch.ZuckermanniSpkastarłbrudnympalcemczystąłzęzokaiznowumilczał
długo,długo.
— I jakże się skończyło? — spytałem wreszcie. — Czy pańska małżonka
zastosowałasiędowskazówekastrologa?Czy…opóźniła?
— Właśnie, że przyspieszyła! — wybuchnął pan I. Ch. Zuckermann i Spka. —
Dzieciontkourodziłosięwśrodę,itojestwdodatkuznowucórka!
MASZYNAPIEKIELNA
(Historiameksykańska,bardzoponura!)
Esteban dźwignął się z leżącej pozycji tak gwałtownie, że obudził swoją młodą
małżonkę,leżącątużobok.DoñaEstelazrobiłanadąsanąminkę.
— Czemu mnie już budzisz? — spytała sennym głosikiem. — Wypieściłeś,
wymęczyłeś,ateraz…
—Posłuchaj!—przerwałjej,wyraźniewstrząśniętytym,cowłaśnieprzeczytał.—
NowyzamachwGuadalajarze!
— Codziennie to samo — zauważyła obojętnie. — Jakie szczęście, że nie jesteś
generałem,tylkomałymurzędnikiem.
— W tym wypadku — Esteban potrząsnął gazetą — ofiarą zamachu padł urzędnik
właśnie z naszego ministerstwa! Maszyna piekielna zdemolowała pół domu… Sześć
trupów!
Señora doña Estela przytuliła się mocno do męża, który chciał koniecznie czytać
dalej.
—StrasznykrajtennaszMeksyk—westchnęła.—Odłóżgazetę,najdroższy.Poco
siędenerwować.Popieśćmnielepiej—przymawiałasię,odbierającmudziennikruchem
miękkim,delikatnym,leczstanowczym.—Przecieżtodzisiajrocznicanaszegoślubu.
— A tak — przyznał. — Trzecia rocznica. Dziw, że z domu nikt nie przybył
winszować…
—Trzylata!Jaktenczasbiegnie.Ipomyśleć,żewciągutychtrzechlatniktmnie
nie całował, prócz ciebie… A ty, sławny donżuanie? — pogroziła mu żartobliwie. —
Takżebyłeśmiwierny?
— Jak możesz pytać o to, jedyna moja! — zawołał, chwytając w objęcia uroczą
kobietkę.
—Inaprawdęnieumizgałeśsięnigdydoinnychkobiet?
—Nicdostrzegamich,Estelo.Tyśmicałyświatprzysłoniła!
—Atyśmiwidoknastółprzysłonił—odrzekłażartobliwie,zadzierającgłówkę.—
Tamzdajesięcośleży.Pozwól…
Uwolniła się z jego ramion, spłynęła lekko z tapczanu i pobiegła w stronę stołu,
wlokączasobąswójbarwnyszal.
—Kwiaty!Kwiatyktośprzyniósł—ucieszyłasię,przytuliłajedwabistepączkiróż
do innych pączków, jeszcze piękniejszych, i teraz dopiero spostrzegła, że pod bukietem
leżałnastoledużypakunek.Pochyliłasięnadnim,bowiempochwyciłasłuchemodgłos
miarowego tykania. — Dziwne — mruknęła — tam coś puka, tyka, jakby jakiś
mechanizm…
Estebanskoczyłnarównenogi.
—Stój!—wrzasnąłprzeraźliwie.—Niedotykaj!Cofnijsię!
Napalcachpodszedłdostołu,przyjrzałsięnieznanemupakietowi,posłuchałtykania
iodskoczyłwsteczprzerażony.
—Maszynapiekielna!!!—zacharczał.
Jego półprzytomny wzrok zahaczył się na niewyraźnym napisie, nagryzmolonym na
wierzchniej stronie pakunku. — Patrz! Tam coś napisano ołówkiem. Ty masz lepsze
oczy…
Estelawysunęłasięokroknaprzód.
—Tytytylkodwaaasłosłowa—zadzwoniłyjejlśniąceząbki.
—Jakie?
—Takie:Punktualnieszósta!
— Rozumiem! — warknął Esteban, zaciskając pięści. — Wybuch ma nastąpić
punktualnie o szóstej! A teraz jest… — Był pewien, że najwyżej piąta, bo przecież
rozpoczęli popołudniową drzemkę z deserem już o drugiej. Więc bez specjalnego
pośpiechu zawrócił w stronę krzesła, na którym leżał jego zegarek. Spojrzał i zbladł jak
ściana.—Terazjestprawieszósta!—przemknęłomuprzezlabiryntoszalałychmyśli.—
Zapięćminut!ryknął.—Uciekajmyyy!!!
— Tak prawie nago? — zaprotestowała, spiesząc ku szafie, lecz dopędził ją,
pochwyciłsilniezarękęipociągnąłkudrzwiom.
Klamkaugięłasięsłużalczo,aledrzwianidrgnęły.Byłyzamkniętenaklucz!
—Ktośnaszamknął!—zapiałEsteban.—Jesteśmywpułapcebezwyjścia!
— To skutki twej lekkomyślności! Tyle razy mówiłam, by klucza nie zostawiać w
drzwiachodtamtejstrony…
—Twojazmysłowośćwinnawszystkiemu!Uparłaśsię,żebyzostaćwdomu!
—Alekluczmożnabyłoprzełożyćnatęstronę!
—Nieporanawymówki—spostrzegłsięEsteban.—Myślmyoocaleniu.
Równocześniespojrzeliwstronęokna.
—Niewyskoczymyprzecieżzczwartegopiętra—mruknęłaEstela.
—Alekrzykiemmożeszprzywołaćpomoc.Ajaspróbujędrzwiwyważyć…
Łatwo to było powiedzieć, lecz wykonać? Przewidujący budowniczy tego domu,
znający snadź dobrze swoich ziomków zaopatrzył wszystkie mieszkania w drzwi tak
solidne,żechybawybuchbombywiększegokalibrumógłbywnichzrobićwyłom.Toteż
don Esteban stłukł sobie tylko kolano i poobijał pięści, a po kilkunastu sekundach
syzyfowychtrudówpospieszyłdooknawśladyswejmałżonki.
—Ratunku!Napomooooc!—rozbrzmiewałterazrozpaczliwyduet.
I znowu na próżno. Co żyło w mieście, pospieszyło na plaza de toros. Esteban
również miał ochotę pójść podziwiać słynnego bykobójcę bawiącego tu na gościnnych
występach w drodze do Ameryki Południowej, ale namiętna Estela wolała niedzielne
popołudniespędzićwdomu.
—Napomooooc!!!
—Dostanęchrypki—obawiałasiępięknapani.
—Pozostałynamtylkodwieminutyżycia.Gdybynawetktośusłyszałipobiegłpo
ślusarza, będzie za późno— orzekł Esteban głosem ponurym, niskim, grobowym. —
Jesteśmyzgubieni!
Przytuliłasiędońgorąco.
—Alezginiemyrazem!Razem,najdroższy.
— Moje słodkie maleństwo — rzekł wzruszony, prowadząc mężną małżonkę ku
tapczanowi.Czymiwybaczysz,żeprzezemniemusiszumieraćtakmłodo?
— Estebanie, to moja wina wyłącznie! Ja dzisiaj klucz zostawiłam w drzwiach od
zewnątrz.Pamiętamdoskonale.
Usiedlinatapczanie,awzrokichcoraztrudniejsięodrywałodfatalnegopakietu.
—Nietomiałemnamyśli,dziecinko—odparłmężczyzna,zacieśniającsilniejoplot
swego ramienia… Tylko to, że los musiał się zemścić. — Słowa więzły mu w gardle, a
jednak musiał wyznać wszystko i przed śmiercią zrzucić z siebie gniotący ciężar
tajemnicy… Musiał się zemścić, bo ja nie byłem ci tak całkiem… wierny, jak
przypuszczasz.
—Achtak?!—odsunęłasięodniegogwałtownie.—Więczdradziłeśmniejednak!
Zkim?!
— Estelo! — złożył dłonie na piersiach. — Gentleman musi milczeć w takich
wypadkach!
—Wtakich?!Więcbyłotychwypadkówwięcej?
—Boże,jakatyjesteśdomyślna!—podziwiałjąszczerze.
— Nie zagaduj! I nie lękaj się tchórzu. Przecież za minutę będzie z nas ciepła
marmelada!Niebędęjużmogławydrapaćoczutejżmii.Któratobyła?
—Estelo!
—Mówlubumrzeszbezmegoprzebaczenia!
—TttobyłaJuana.AprzedniąCarmenitego…iBeatriz.
—Tojużwszystkie?
— Prrrawie. Bo Inez nie ma co liczyć. To się stało tylko raz i właściwie przez
omyłkę.Wiesz,onesątakszaleniepodobnetesiostry…
—Ach,tak!WięczConcepcióntakże!…Apotem?
— Ech, wolę już od razu się tego pozbyć — machnął ręką z głuchą rezygnacją i
wyrecytował jednym tchem: — Beatricze, Carmen, Juana, Concepción, Inez, María,
Isabel, Dolores, Marquita, Frasquita, Chiquita i Pepita. — Odetchnął z ulgą. — To już
wszystko,copamiętam,Estelo.
—Dwanaście!—krzyknęła,dygocączewzburzenia.—Ałotr!Wciągutrzechlat
miałażdwanaściekochanek!Aja,jaaa—zaczęłałkaćrozdzierająco—ja,najwierniejsza
zżon,kochającagodoszaleństwa,nędznieoszukiwana,naiwna…jagłupiamiałamtylko
pięciuuuuu…
DonEstebanzerwałsięnarównenogi.
—Coo?!Pięciukochanków?!—zacisnąłpięści.—Ichnazwiska?Mów,niewierna!
Nimsłońcewzejdzie,tychpięciuskonawpiekielnychmękach!!!
—Otymzapomniałeś?—wskazałanastół.—Zaminutęmy…
—Prawda!—przypomniałsobie.—Maszynapiekielna!
Westchnąłzrezygnacją,usiadłobokżonyizacząłjągładzićpogłowie:
— Więc przyprawiałaś rogi, swemu Estebankowi? — rzekł z łagodnością
nieziemską. — A fe, a nieładnie, a brzydko… Ale w obliczu śmierci przebaczam ci
wszystko!—dodałuroczyście.
—Tak.Łatwociprzebaczać,skoromaszsiedemzdradmałżeńskichnadwyżki,aja
tegojużniemogęodrobić…
—Przebacz!Zapomnij!
— Czyż można tak od jednego zamachu zapomnieć o dwunastu rywalkach? Nie
mówiętrzymiłostki,niechbypięć,jakumnie.Lecztuzin?!Całytuuuu-zin?!
DonEstebanznowuspojrzałnazegarek.
—Ajednakmusiszwybaczyć.ZapółminutyzginiemyEstelo?!
Podniosłagłowęiwnagłymodruchuwspaniałomyślnościrzuciłasięwjegootwarte
ramiona.
— Moi kochankowie pieścili mnie tak gorąco, że przez pamięć na te noce upojne
przebaczam ci, Estebanku, twój pełny tuzin — zawołała i zaczęła go namiętnie całować
potwarzy.—Jakaszkoda—wyszeptaławstydliwie—żejużniezdążymy.
—Eksplozjapowinnanastąpićzadwadzieściasekund.Naogółzalecasięumieraćw
leżącejpozycji.
Wyciągnęli się więc pospiesznie na tapczanie tak, jak leżeli tu przed zrobieniem
straszliwegoodkrycia,żewpokojuznajdujesięmaszynapiekielna.
— Czy to głośno huknie? — zaniepokoiła się Estela. — Okropnie nie lubię huku.
Możebyśmniezasłoniłgazetą?
Spełniłjejżyczenia,aprzytejsposobnościzakryłtakżeisiebie.
—Liczmyteostatniesekundy—zaproponował.—Raz,dwa…
—Tojużlepiejmniecałuj…
Prawdopodobnie i to życzenie wypełnił posłusznie, bowiem nagle cisza zaległa
pokój.Pochwiliwzamkuzachrobotałklucz,drzwiotworzyłysięcichuteńkoinapalcach
wsunęła się starszawa jejmość, señora doña Euphrosina, matka Esteli. Jej pierwsze
spojrzeniepadłonaturalnienatapczan.
— Jeszcze śpią — wyszeptała z wyrozumiałym uśmiechem i zaczęła iść ku
najbliższemu krzesłu, które niemal dotykało stołu. — O czwartej spali, o piątej spali, i
terazjeszcześśśś…
—Mamo!—krzyknęłaEstela,odrzucającgazetę.
Esteban usiadł na tapczanie i zdrętwiał, widząc, że teściowa dobiera się właśnie do
fatalnegopakunku.
—Nieruszajtego!—wrzasnął.—Precz!Uciekaj!
—Wyrzućto,mamo,—zawtórowałamużona.—Zaokno,najlepiejzaokno!
— Prawda! — Esteban palnął się w czoło i ruszył pędem do stołu. — Za okno!
Naturalnie!Niemogłaśmitegowcześniejprzypomnieć?!
Wyrwał osłupiałej teściowej z rąk tajemniczy pakiet, pomknął z nim do okna i
wyrzuciłgonazewnątrzzrozmachem.Apotemzacząłsięśmiaćjakszalony.
Jego histeryczny śmiech udzielił się natychmiast Esteli, tylko señora doña
Euphrosinastałasurowa,zgorszona,wzburzonadogłębi.
— To tak?! — zasyczała w końcu. — Tak się szanuje pracę starej matki?! To ja
dźwigamtopudło,męczęsięi…
— Aaaa, takie buty?! — ryknął Esteban. — Więc to pani teściowa takie prezenty
przynosi!Dobrzewiedzieć!Zarazdamznaćpolicji!
— Pozwól, najdroższy — wtrąciła Estela, pragnąc zażegnać niebywały skandal. —
Możemamaniewiedziała,cosięznajdujewtympakiecie…
—Niewiedziałam?!—obruszyłasiędoñaEuphrosina.Musiałamchybawiedzieć,
skoro sama pakowałam i nakręcałam przedtem, by zbadać, czy mechanizm dobrze
funkcjonuje…
— A to cynizm! Słyszałaś, Estelo? Twoja matka sama nakręcała! Powtórzysz to w
sądzie,pamiętaj!
— Czyście wy powariowali?! Nieee, tego mam już dosyć! Odchodzę i moja noga
więcejtunie…
—Stój,mamo.—Estelazagrodziłajejdrogę.—Wiem,żeEstebankanielubisz…
—Inawzajem—dorzuciłzięćuprzejmie.
—…alejanieuwierzę,żebyśtywiedziała,coczynisz.Tenpakietmusiałciktośdać
zpoleceniem…
— Dać?! Dobra sobie! Nie, moja droga. Nikt mi nic nie dał, tylko sama za swoje
pieniądzekupiłam.
—Gdzie?—spytałEsteban,wyjmującnotes.
—UGonzalesa,tyniewdzięczniku.Izapłaciłamdwieściepesos…
—Drogo—zauważyłzironią,notującskrzętniekażdesłowo.
— Pewnie, że drogo… Takiemu zięciowi, który prezenty dobrej teściowej za okno
wyrzuca,należałokupićpantoflezatrzypesos,anietakiantyk.
— Antyk? Aha, dlatego nie wybuchła punktualnie? — mruknął Esteban, zerkając
niepewniewstronęokna.—Możeprochzwilgotniał?
TymczasemseñoraEuphrosinazalałasięłzami.
—Łotr!Kanalia!Prawdziwyzięć!—wykrzykiwaładlaurozmaiceniaswegopłaczu.
—Wyrzucićzaoknotakiślicznyzegar!
—Tobyłzegar?!—Estebanowinoteswypadłzdłoni.
—Nochyba,żenietramwaj,tyzbrodniarzu,tylkozegar!!!
KRAJOWYGULASZFILMOWY
Pożałowania godna IWONKA stała, płakała, czekała, aż nagle bęc! Wpadła pod
tramwaj. Dlaczego? Nie dowiedział się nigdy! Była to bowiem okropna TAJEMNICA
PRZYSTANKUTRAMWAJOWEGO.
Nieszczęsny PAN TADEUSZ przeżył wówczas STRASZNĄ NOC. Kusiło go, by
skoczyć na łeb w płonący SZYB L. 23, lub pójść, gdzie nogi poniosą, choćby hen, na
KRWAWYWSCHÓDlub,cogorsza,NASYBIR!Opanowałjednakrozigranenerwy,jak
przystało na MOCNEGO CZŁOWIEKA (w gruncie rzeczy całkiem słabego). Ukoił mu
duszęWIATRODMORZAniosącybalsamicznezapachywnętrzałodzipodwodnej.
PUSZCZA szumiała żałośnie, widząc wypchanego cietrzewia na sznurku. CHATA
ZA WSIĄ była pusta, bo jej mieszkanka, narwana DZIKUSKA hasała po sprośnych
DZIKICH POLACH za lasem. Z DNIA NA DZIEŃ dziczała coraz więcej, aż pewnego
wieczora posłyszała głośny szum w stepie. — Ach, ci idiotyczni UŁANI, UŁANI! —
skrzywiłasię.Niebylitojednakułani,leczkiepskaGWIAŹDZISTAESKADRA.Taksię
poznali.
Przywiózł ją do stolicy, uczył, kształcił, oprowadzał po nocnych lokalach, aż raz
wziął ją do kabaretu, którego atrakcją był stary CZERWONY BŁAZEN. I tam właśnie
zoczył dziewczynę ponury POLICMAJSTER TAGIEJEW. Już nazajutrz podrzucił jej
kompromitujący dowód należenia do terrorystycznej szajki DZIESIĘCIU Z PAWIAKA.
Dowodemtymbyłatonadynamitu,ukrytawmałejbombonierce.
Dziewczynę aresztowano i odstawiono do mieszkania dychawicznego rozpustnika,
który właśnie uprawiał lubieżny KULT CIAŁA. A w tydzień później głupia
UWIEDZIONA powiększyła swą osobą LEGION ULICY, który musi kroczyć
SZLAKIEM HAŃBY, dzięki perfidnej amoralności społeczeństwa, zwanej powszechnie
MORALNOŚCIĄPANIDULSKIEJ.
PAN TADEUSZ wył z rozpaczy i klął jak skończony CHAM, a potem rzucił się z
nogami w odmęty wyuzdania. Porwały go w swoje szpony podejrzane WAMPIRY
WARSZAWY, przeżył jeden, drugi, trzeci kryminalny NIEBEZPIECZNY ROMANS, aż
zagięła sobie parol na niego mało komu znana KOBIETA, KTÓRA GRZECHU
PRAGNIE. Nic tedy dziwnego, że ich znajomość stała się już po kilku minutach
beznadziejnąGRZESZNĄMIŁOŚCIĄ!
Potem nastał potworny, najgorszy ze wszystkich ROK 1914! Posępny HURAGAN
wojny, niezrozumiały BUNT ŻELAZA I KRWI. Przyszła zima, PRZEDWIOŚNIE,
wiosna, lato, jesień i tak cztery razy w kółko Macieju. BEZIMIENNI BOHATEROWIE
szybko zginęli, równie szybko poszła w zapomnienie MOGIŁA NIEZNANEGO
ŻOŁNIERZA.Wreszcienastałpokój,aleionbyłtylkosłabiuteńkąKROPKĄNADI, o
którejprawieniktnicniesłyszał.
PAN TADEUSZ wrócił do cywila i szukał zajęcia. ZEW MORZA obrzydził mu
zawódmarynarza,aprzyjaciel,niezwyklezmienionyJANKOMUZYKANTzohydziłmu
jeszczegruntowniejpopłatnestanowiskodyrygentajazzbandu.Naszbohaterbyłwięc,jak
nieboszczyk Herkules na rozstajach, gdy nagle w pewną mętną NOC LISTOPADOWĄ
znalazł dosłownie (brrr!…) SERCE NA ULICY. Jego (serca) właścicielką była leciwa
sobieiobdarzonawolembabulinka,KSIĘŻNAŁOWICKA.Takzżartówpowiedziałjej
nauchoTO,OCZYMSIĘNIEMÓWI,ipoważnamatrona,przypomniawszysobie,coto
URODAŻYCIA,postanowiłazaślubićeks-wojaka.
W dniu ślubu otrzymał nasz bohater anonimowy list. Kto go pisał? Kto nadał? Ha,
trudnodociec.ToznowupotwornaTAJEMNICASKRZYNKIPOCZTOWEJ!
—Coczynicie,wySZALEŃCY!—pisałnieznanytyp.—Onamogłabybyćtwoją
babką!OnażyjetylkoBIAŁĄTRUCIZNĄ!JejniestaćnawetnamarneSTOMETRÓW
MIŁOŚCI!
To ostrzeżenie pozostało jednak tylko słabym GŁOSEM PUSTYNI. Narzeczony
leciałwyraźnienamitręksiążęcąswejoblubienicy…
Inastałanocpoślubna.Podługichceregielachnudnapanna„młoda”zdecydowałasię
zdjąćprzestarzałąHALKĘ.
— Zgroza! — ryknął pan młody i padł bez zmysłów na ziemię. Albowiem, jak
wszystkiepoprzednie,KSIĘŻNAŁOWICKAbyłarównieżprzeklęcieTRĘDOWATA!!!
OMYŁKIZECERSKIE
Wydawca, krytyk literacki i zecer, oto straszliwy triumwirat dręczycieli każdego
pisarza.
Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego socjaliści, gdy chcą dosadnie zwymyślać
jakiegoś burżuja, nie krzyczą po prostu: Ty wydawco! To przecież jest przezwisko
pierwszejklasy,azarazemklasycznysynonimnajgorszegowyzyskiwacza.Pozwolęsobie
zacytowaćkilkaprzykładównadowód,żewyjątkowoniebujam.
Parę lat temu powieść pewnej autorki rozeszła się w Polsce w ilości 80.000
egzemplarzy, podczas gdy przeciętny nakład wynosił u nas wtedy około 3.000 (obecnie
niespełnatysiącegzemplarzy!).Szczęśliwarekordzistkaotrzymałatytułemhonorariumaż
150zł.!!!
Pewien stary pisarz żalił się przede mną na innego znów wydawcę, że bardzo
nieregularnieprzysyłamumizernąpensyjkę.
— Jak to?! Pan ma od niego stałą pensję?! — spytałem zdumiony takim gestem
najbardziejosławionegowydawcy.
—Mam,alewzamianmuszęmudostarczaćcokwartałtrzytłumaczonepowieścii
jednąwłasnądonieograniczonejeksploatacji.
Ten sam rekin-wydawca uprzednio i mnie nabrał. Wydębienie umówionego
honorarium w kwocie 1.000 złotych pochłonęło przeszło połowę tej sumy, choć w toku
sprawyokazałosię,żewydawcazarobiłnamojejksiążcenetto26.000zł.Niekoniecna
tym. Widząc, że prześwietny sąd polubowny nie ma zielonego pojęcia o businessie,
zażądał pan wydawca odszkodowania w kwocie 15.000 złotych z tego tytułu, że ja (z
powoduśmiercimojegobrata)dostarczyłemmuskryptdnia4lipcazamiastpierwszego,
jak było w umowie. Tu jednak nawet inteligentne pięknoduchy z sądu polubownego z
grubsza połapały się w sytuacji i skazały mnie „tylko” na 600 złotych kary, chociaż
przedstawiłem dowody, że skrypt odnośnej powieści złożył wydawca w drukarni i tak
dopierowgrudniu,aksiążkawyszławkwietniunastępnegoroku.Przezdwalatamiałem
spokój,bowydawcazainnesprawkibawiłnawywczasachwkryminale,leczobecniejuż
wrócił„zzagranicy”iegzekwujesalomonowywyrok.
Takich przykładów mógłbym zacytować kilkadziesiąt, ale odkładam sobie tę
przyjemnośćnapóźniej,dopowieści,poświęconejwyłączniestosunkomwydawniczymw
Polsce. Na razie ograniczam się do stwierdzenia, że nawet najgorzej płatni i najbardziej
szykanowani robotnicy jeszcze nie mają pojęcia o prawdziwym wyzysku pracownika
przezkapitalistę.Nie,potrzykroćnie!Borobotnicymająswoichinspektorówpracy,mają
potężne związki zawodowe, mają twardą pięść w potrzebie, mają w krwi solidarność,
której nigdy nie posiada elita umysłowa. Wyzysk praktykowany przez większość
wydawcówmożnaporównaćchybazwyzyskiemstosowanymwlupanarachPołudniowej
Ameryki,ztątylkoróżnicą,żepierwszymwszystkozawszeuchodzibezkarnie.
Ktointeresujesięsmutnądoląbraciliterackiej,niechprzeczytapouczającedziełoL.
Krzywickiego pt. ŻYCIE I PRACA PISARZA POLSKIEGO, dzieło napisane na
podstawieankietyZwiązkuZawodowegoLiteratówPolskich…
A teraz parę słów o panach krytykach literackich. Swoim zwyczajem rozpocznę od
przytoczeniakilkuprzykładów.
Moja sympatyczna dentystka pragnąc mi usympatycznić niesympatyczne
świdrowanie w zębie zaczęła się pewnego razu wypytywać o moje przekonania
polityczne!Mogłemzgodniezprawdąodpowiedzieć,żejestem„dziki”,żezbytkocham
świat i życie, abym sobie miał zaprzątać umysł i serce zatruwać takim świństwem jak
polityka. Że mam moc przyjaciół zarówno wśród endeków jak i sanatorów, wśród
chadeków, ba, kleru jak i liberałów, wśród ahystokhatycznych konserwatystów jak i
komunistów, ale równocześnie wszystkie bez wyjątku programy polityczne mam w…
„dużympoważaniu”.
Ale konserwatorka mojego uzębienia tak jakoś niezgrabnie o to zapytała i tak się
przy tym zaczerwieniła, że powziąłem pewne podejrzenia. Przycisnąłem tedy miłą
niewiastędomuru(niedosłownie!)iwkrótcewyśpiewałacałąprawdę…
—KazałmisiętegodowiedziećpanX,którytakżejestmoimpacjentemizktórym
wczoraj zgadałam się o panu. Powiedział: My byśmy już dawno wykończyli tego
Marczyńskiego,alenużtojestnaszczłowiek?Więcniechgopanizręczniewybada…
Inny krytyk (w Krakowie) nie cierpi powieści sensacyjnych w ogólności, moich w
szczególności, i wyraża się o nich z najwyższą pogardą, ale równocześnie przyswaja
literaturze polskiej arcydzieła takich klasyków jak Wallace i Oppenheim. Oczywiście
tłumaczyjepodpseudonimem!Iotychksiążkachsrogichkrytykjakośniepisze.
Inny pan (w Warszawie) namiętnie się dopraszał o każdą książkę i co prędzej ją
sprzedawał w antykwarni. Biorąc pod uwagę, że wówczas wychodziło w Polsce
miesięcznie około sześćdziesięciu tzw. nowości, nietrudno sobie wyobrazić, jaki miał
dochodzik z tego źródła. Przeniknąłem rychło te kombinacje i od tej chwili, ilekroć
wychodzi moja nowa powieść, posyłam mu dwa egzemplarze recenzyjne. Zasada leben
undlebenlassenkalkulujesięwtymwypadku,gdyżwdzięcznymłodzianzamieszczaw
dzienniku,wktórympracuje,każdąrecenzję,jakąjasamosobienapiszę.
Niestety nie mam w tym wprawy i łatwiej mi przychodzi napisać trzy rozdziały
nowejpowieściniżjednąmaleńkąkrytykęwłasnejksiążki,adrugiej,innejjuż„zaBoga”
nieumiemskleić.Mójeks-wydawcazawszemitomiałzazłeinawzórstawiałmipisarza
(dziśjużnieżyjącego),którypotrafiłokażdejswojejksiążcenapisaćodrękiczterdzieści
recenzji najrozmaitszych, a nawet polemizujących z sobą. A miał szczęściarz takie
stosunkiwprasie,żewszystko,cogdzieposłał,drukowalimubezwszelkiejobstrukcji.
Mójeks-wydawca(tentrochęlepszy)wrzadkichchwilachszczerościwtajemniczał
mniezgrubszawarkanakrytykiliterackiej.
— Jeżeli recenzja jakiejś książki jest podpadająco pochlebna i przesłodzona, to
widomy znak, że albo pisał ją sam autor książki, i to niedoświadczony, albo też krytyk,
któryrównocześnietakżejestautorem,maniebawempuścićnarynekwłasnąksiążkęiboi
sięrewanżu.
— Jeżeli — ciągnął dalej — podkreślono w recenzji najdobitniej, że książka jest
pornograficzna i dziw, iż jej cenzura nie skonfiskowała, to jest to na pewno recenzja
samegowydawcy!
—No,tegonierozumiem!—wtrąciłemzdumiony.
— Nie zdaje pan sobie, widać, sprawy z tego, jak potężną siłę atrakcyjną stanowi
wyrazpornografia.Jakąreklamątojestdlaksiążki,jakzwiększajejnakłady!
— Aha, zakazany owoc — bąknąłem i roześmiałem się serdecznie. Bo
przypomniałem sobie nagle pewien epizod z tych przemiłych i beztroskich czasów, gdy
byłemwkonwikciechyrowskim.Nakilkadniprzedwyjazdemnawakacjewielkanocne
jeden z moich kolegów i (wstyd wyznać) jeszcze gorszy lampart niż niżej podpisany
odezwałsiędoprofesorareligiiwtensposób:
— Może się zdarzyć, proszę księdza, że podczas wakacji wpadną mi w ręce różne
książki.Jakżerozpoznamtakodrazu,któreznichsądlamnieodpowiednie,aktórenie,
lubzgoławyklęteprzezKościół?Całkiemniechcącymogępopełnićwielkigrzech…
Cała klasa naturalnie potakiwała z wielkim zapałem. A zacny z kościami, lecz zbyt
dobroduszny ksiądz T. B. przyniósł co prędzej ekstrakt z indeksu książek zakazanych,
odczytałgoidorzuciłodsiebietytułynajnowszychksiążekniecenzuralnych.Oczywiście
zapisaliśmy wszystkie, choć nie wszystkie zdążyliśmy później przeczytać w czasie
krótkich,siedemnastodniowychwakacji.
— Rany boskie, co to wszystko kosztowało! — narzekał najwzorowszy uczeń z
naszejklasy,kiedyspotkaliśmysięznowuwwagoniespecjalnegopociąguchyrowskiego.
Na szczęście byliśmy wszyscy posażni z domu, więc każdy z nas mógł zakosztować
zakazanegoowocu…
Przypomniawszy sobie to wydarzenie, nie dziwiłem się już więcej temu, co mój
wydawcapowiedziałprzedchwilą.
—Ajeżelirecenzjaksiążkijestfatalna,druzgocąca?—spytałem.
— To znak, że albo inspirował ją mój konkurent, czyli inny wydawca, albo krytyk
należy do innego niż autor obozu politycznego, albo też ma o coś na piwo z autorem
prywatnie.Quartumnondatur!
—Więcjakwyglądaprawdziwakrytyka?
— Trudno to zdefiniować. Mówiąc lapidarnie, krytyka prawdziwa, nie jest ani
gorąca, ani lodowata. Jest letnia! Nie znajdzie pan takiego wariata wydawcy, który by
zaryzykował wypuszczenie na rynek książki pod każdym względem beznadziejnej.
Pozornie najsłabsza książka, oczywiście wydana, musi mieć obok mnóstwa wad także
kilkazalet.Achoćbyjednątylko,obojętnieczytobędziefantazjaautora,czypoprawność
języka, czy tchnący z utworu optymizm, czy humor, czy wreszcie diabli wiedzą co. I
uczciwy, obiektywny krytyk zganiwszy wady książki, nie zamknie oczu na jej zalety,
chociażbybyłybardzonieliczne.
—AdużojestwPolscetakichuczciwychkrytyków?
— Ooo, bardzo dużo! Tak znowu źle u nas nie jest! Mogę panu na poczekaniu
wymienićzedwatuziny!
Zaczął wymieniać, licząc na palcach i utknął na dziewięciu. Potem namyślił się,
westchnąłidwajużwyprostowanepalcezgiąłnapowrót.
—Alesiedmiu,toitakbardzodużo!—oświadczyłkategorycznie.
W kilka dni później w jednym z najpoważniejszych dzienników warszawskich
„zjechano” mnie dotkliwie. Wtedy przejmowałem się tym jeszcze, a zjadliwe przycinki
pana K. zabolały mnie tym bardziej, że odnośna książka miała już kilkanaście „letnich”
krytyk.Pobiegłemwięcdowydawcyiwyrecytowałemjednymtchem:
ŻetegopanaK.wogólenieznamosobiście,więcniemogęmiećznimnapiwo.Że
nienależymydowrogichobozówpolitycznych,ponieważjadożadnegoobozunienależę.
Że zgryźliwa recenzja nie mogła być inspirowana przez konkurencyjną firmę
wydawniczą,gdyżpanK.mategosamegowydawcę,coja.
—Miał!—odparłnatozainterpelowany.—Miał,alejużniemaimiećniebędzie!
Właśnieonegdajzwróciłemmuskryptjegoostatniejidiotycznejpowieścizdopiskiem,że
utwórjestwprostznakomity,aledlanaszychcelówwydawniczychniestetysięnienadaje.
Rozumiepanteraz?Tensławetnypieczeniarz,chcącmidokuczyć,rozpoczynakampanię
przeciw mojemu najbardziej kasowemu autorowi, przeciwko panu! Powiedziałem panu
przecież,żeniemazłejkrytykibezjednejztychczterechprzyczyn.Quintumnondatur!
…
Otogarstkaprzykładówmniejdrastycznych.Bardziejdrastyczneodkładamznówdo
owejpowieści,jakożeniepasowałybydotomikunaogółniefrasobliwychshortstories.
Tam przedstawię interesujące wypadki „obiektywizmu” niektórych krytyków literackich,
wyjaśnięteż,wjakitosposóbmożnauchronićksiążkęprzedkonfiskatą,doktórejusilnie
dąży inny wydawca ze szlachetnych pobudek… konkurencyjnych, i w ogóle
przewentyluję troszeczkę dostojną atmosferę branży wydawniczej. A że przy tej okazji
ucierpią trochę niektórzy krytycy, nawet ci poczciwcy, co może bez intencji szkodzenia
autorowi „kładą” książkę najskuteczniej przez streszczanie jej fabuły, to już ich własna
wina…
Kiedy pod presją wydawcy musiałem zwiększyć tempo pracy i co dwa miesiące
wychodziła nowa moja książka, kiedy każda z nich zaczęła bombardować stare rekordy
największych w Polsce nakładów (z czego zresztą ja nie miałem żadnych korzyści
materialnych, gdyż honorarium na czas trwania umowy zostało określone ryczałtowo na
ca. tysiąc zł. od „sztuki”), krytyka nagle zamilkła, kombinując zapewne, że milczenie
prasy jest najbardziej mordercze dla autora. O siedmiu spośród ok. trzydziestu moich
książekniebyłonawetwzmiankiwdzialenowościksięgarskich!Przerażonywydawcaco
prędzej zerwał ze mną umowę i za to właśnie jestem panom krytykom najserdeczniej
wdzięczny…obecnie!
Ale wtedy zmartwiłem się mocno, zwłaszcza, iż dwóch innych wydawców dało mi
dozrozumienia,żewobeccorazgorszejkoniunkturyniereflektująnawspółpracęzemną.
— Ano, wykończyli mnie — pomyślałem sobie w swojej naiwności, sprzedałem
cząstkę ojcowizny i wyjechałem na półtora roku do Paryża, gdzie jest zbyt przyjemnie,
aby się w ogóle chciało pracować. Tak dla zabawy tylko napisałem jedną powieść
humorystyczno-sensacyjną pt. CZARCI JAR, na co dawniej byłbym zużył najwyżej
miesiącczasu.
Przyjechałem do Polski tylko dlatego, aby od eks-wydawcy wyciągnąć stare
należności,apotemwrócićcoprędzejdoFrancji.I,kumojemuzdumieniu,eks-wydawca
zaproponował mi znowu współpracę na zupełnie innych warunkach. W trzy dni później
miałem już dalszych pięć ofert. Pomimo kryzysu! Zaintrygowany tym, rozpocząłem
pielgrzymkę po księgarniach i wypożyczalniach. I dowiedziałem się, ku zupełnie
zrozumiałemuwzruszeniu,żemoiCzytelnicypozostalimiwierni,żenieustanniedopytują
się o nowe moje książki, że żądają, aby im podać mój adres. Postanowiłem więc zabrać
się znów do pisania, ale wydawać książki własnym sumptem. Obrażony eks-wydawca
odpowiedział na to oryginalnym dumpingiem. Niemal w przeddzień wyjścia
CZARCIEGO JARU rzucił na rynek cały remanent moich dawnych dwóch tuzinów
książek w ilości coś osiemnastu tysięcy egzemplarzy po 2 zł. za książkę. Gdy to nie
pomogło,dobiłzmatryczgórądrugietyleiobniżyłcenęna1zł.
— Tym razem pana wykończył — krakali księgarze. — Co drugi pański czytelnik
powiada:NacomampłacićzaCZARCIJARsiedemzłotych,kiedyzaparętygodnikupię
gowkoszuzazłocisza.Iodchodzi.
—Nieszkodzi—janato—bobardzolubięmówićdorymuointeresach.—Wolę
mieć„guzik”ztego,niżopuścićchoćzłotego.
— Marczyński w koszach! I na wózkach!! — krzyczeli radośnie „życzliwi” mi
krytycyliteraccy.Aleniepisalitego,żebyminiezrobićżadnejreklamy.
—Jestemdumny—odpowiadałemnawszystkiestrony—żenareszciemojeksiążki
leżątużobokwartościowychdziełnaszychklasykówwspółczesnych.Takzawszeotym
marzyłem…
Eks-wydawca nawet nie przypuszcza, jak mi dopomógł swoim dumpingiem. Nie
przypuszcza,żezwiększyłgronomoichCzytelnikówozastępolbrzymitych,którychnie
staćnazapłaceniesześciuzłotychzaksiążkę,alektórzyzłotegonatencelpoświęcą,bo
kinokosztujedrożej.AzamożniejsiCzytelnicymoi,przekonawszysię,żejestemuparty,
że dla zasady nie zniżę ceny nowych książek i raczej je spalę, niż rzucę „na wózki”,
zaczęli kupować CZARCI JAR, NOWĄ ATLANTYDĘ, GAZ 303, WŁADCZYNIĘ
PODZIEMI, i ten BYCZY SEN także kupować będą. Dość powiedzieć, że GAZU 303
sprzedano2.300egz.wciągusześciutygodni,cojest,jaknakryzysoweczasy,naprawdę
rekordem! I pięć książek tego samego autora w ciągu niespełna roku jest dzisiaj drugim
rekordem!
Ale panów krytyków to zjawisko oficjalnie nie dziwi. Milczą dalej, prócz kilku
wyjątków. (Muszę sprawdzić, czy tych wyjątków nie jest czasem siedem. Bo tylu się
ongiśdoliczyłnapalcachmójeks-wydawca.)
Milczą, chociaż moja NOWA ATLANTYDA została w trzy miesiące po wyjściu
zalecona bibliotekom szkolnym przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia
Publicznego. Milczą dalej, chociaż albo powinni mnie uznać za szkodnika i nareszcie
„wykończyć”, albo pogodzić się z faktem, że ludzie spracowani, znękani tysiącem trosk
dzisiejszychwoląlekkostrawnąpowieśćsensacyjnąniżciężkiepsychologicznedziełaczy
ponurepowieścidłanaszychpesymistycznychklasykówlubklasycznychpesymistów.Że
ludzie w Polsce, przykuci do miejsca łańcuchami największej w świecie bryndzy i
najdroższych w świecie paszportów, łakną egzotyzmu choćby w mojej powieści
sensacyjnej i wolą ją niż najlepsze dzieła, których tłem jest znowu ciasne podwórko
krajowe, a esencją patriotyczny sosik. Że wolą farsy, komedie, kabaret niż tragedię i
dramat.Żezdemolowalibykawiarnie,wktórychzamiasttangirumbgranobynacodzień
SebastianaBacha,choćmożnagoznabożeństwemsłuchaćwsalikoncertowejraznajakiś
czas.
Tegoniektórzypanowiekrytycyliteraccyjakośpojąćniemogą.Oczywiścietylkow
Polsce, bo poza nią wszędzie literatura sensacyjna zdobyła sobie dawno prawa
obywatelstwa. A we Francji został członkiem Akademii taki autor, którego większość
powieścitomarnesensacyjnebujdy,żebyużyćokreślenianaszychkrytyków.
Panowiekrytycyniemoglichybazapomnieć,żeongiśbujdamibyłyutworyWaltera
Scotta. No i cała poezja romantyczna. A Trylogia Sienkiewicza czyż nie jest również
powieściąsensacyjną,oczywiścieekstraklasy?!
Śp.ZdzisławDębickinapisałczterylatatemudosłownietak:
Usunąć powieść sensacyjną poza granice literatury tak, jak to
krytykaczyniładoniedawna…jestjużdzisiajniemożliwością.Zasada
pomijaniaipotępianiajejalimineniedasięwstosunkachobecnych
obronić. Wręcz przeciwnie, powieść sensacyjna domaga się coraz
pilniejszej i coraz staranniejszej uwagi ze strony krytyka, a każdy
zjawiający się na tym polu zdrowy talent wart jest jej opieki, wart
tego, aby został przedstawiony przez nią publiczności czytającej tak,
jaknatozasługuje.
Ten obowiązek spełniamy dzisiaj z ochotą w stosunku do dra
AntoniegoMarczyńskiego…Stwierdzononiebezradości,żezjawiłsię
po wieści o pisarz o bujnej wyobraźni, o łatwej i pociągającej
kompozycji, o potoczystej narracji, a jednocześnie o zdrowych
tendencjachmoralnych.Itd.,itd.
Taknapisałniegdyśczcigodnynestorpolskichkrytykówliterackich.Alewielu,wielu
innychkrytykówmilczydalej,boalboniewie,jakiesąmojeprzekonaniapolityczne,albo
trudnisięubocznietłumaczeniemOppenheima,któremuośmielamsięrobićkonkurencję
w Polsce, albo nie może strawić mojej poczytności, albo po prostu nie chce deklasować
swoich dostojnych piór przez pisanie recenzji czy choćby wzmianki o jakiejś tam
sensacyjnej powieści… krajowej. Za to pisze się długie tasiemce o każdej najgorszej
bujdzie,jeżelitylkomamarkęzagraniczną.Zwłaszcza,jeślijestmadeinRussiaiporaz
tysięcznyodgrzewa„śmiałe”komunałykomunistyczne.
Ta bałwochwalcza, rdzennie polska cześć dla wszystkiego, co obce, wywołuje
następstwa przykre w pierwszym rzędzie dla naszych współczesnych klasyków i dla
samych panów krytyków, którzy prawie zawsze zajmują się także pracą twórczą. Sam
byłem wielokrotnie świadkiem interesujących rozmówek w pewnej warszawskiej
wypożyczalni książek. Klientela, składająca się przeważnie z kobiet (te zawsze mają
więcejczasu)żądałaiżądawyłącznienowościzagranicznych,bo…tupadakilkatytułów
utworówrodzimych,kandydującychdopaństwowejnagrodyliterackiej…botopodobno
zupełne mydło. Kiedy więc wyjdzie nowość autora krajowego, wspomniana
wypożyczalnia kupuje tylko jeden egzemplarz (moich książek wyjątkowo trzy), za to
każdegośmieciazagranicznegonabywaodrazupięćdodziesięciuegz.
A jaki oddźwięk ma ta polityka u najmłodszych krytyków, którzy jeszcze nie
posiadająwłasnegozdaniai,żebyimponowaćnaiwnym,powtarzająjakpapugi,cogdzieś
tam przeczytali i uzupełniają te jeremiady własnymi nonsensami? Oto garść wyjątków z
artykułupt.Szare lata literatury, popełnionego przez młodziutkiego debiutanta, któremu
jednakpoważnyDziennikPoznańskiużyczyłswoichłamów:
Ostatnie powieści Weyssenhoffa są tylko bibliograficznym
pomnożeniem
jego
dorobku
pisarskiego.
Nowe
powieści
Sieroszewskiego są najzupełniejszą pomyłką. Zapowiedzi ambitne
Kadena nie znalazły odpowiedniej realizacji. Talent Nałkowskiej
przyswaja obce zdobycze, wyrzekając się tym samym oryginalności i
samodzielności.
Powieść
A.
Świętochowskiego
okazała
się
najzupełniej spóźniona i banalna. Do twórczości A. Struga czy I.
Dąbrowskiego nie można w ogóle przykładać zbyt wygórowanych
sprawdzianów. Krytyka usiłuje przecenić Marię Dąbrowską.
RozprysłasięlegendaZegadłowicza.Itp.,itp.
Ijeszcze:
Najlepszyminowościamisąniezmiennieksiążkitłumaczone.
No, Panowie Krytycy? To napisał wprawdzie młodzieniaszek, ale już także krytyk
literacki.Waszuczeńimłodszykolega!Niechodziomnie,boprimoutworysensacyjne
zawsze będą miały zbyt, secundo nie jestem ani trochę gorszy od Wallace’a, Dekobry i
tympodobnychautorówzagranicznych,atertiomamosobistymajątek,którypozwalami
gwizdaćnadochodyzpisania.Alecopocznąnasiwielcyizasłużenipisarze,zczegobędą
żyliiczytworzyćbędąmogliwprzyszłości,skorowszyscyczytelnicywPolsceuwierzą
w banialuki owego pacholęcia? Skoro zaczną czytać wyłącznie utwory zagraniczne
wedługpatriotycznejirówniemądrejuwagitegospeca,żeunas:
Najlepszyminowościamisąniezmiennieksiążkitłumaczone?!
Jeżeli stawia się dzikie wymagania filmom krajowym, jeżeli żąda się, aby każdy z
nichbyłWschodemsłońcaczySiódmymniebem,arównocześniepatrzysięprzezpalcena
setki jołopskich filmideł zagranicznych, których nie może zrównoważyć Człowiek,
którego zabiłem czy jeszcze ze dwa, trzy arcydzieła… to TA polityka nie dziwi
bynajmniejkogoś,kto,jakja,znakulisybrudnejbranżyfilmowej.Botamcodrugikrytyk
jest jawnie na żołdzie jakiejś wytwórni (zwłaszcza zagranicznej), bo tam kwitnie
najczystszejwodybusiness.Tampankrytykbierzepieniądzeodpolskiejwytwórni,pisze
za to kilka pochlebnych notatek przed premierą, a potem „zjeżdża” ten sam film
straszliwienałamachtegożdziennika,tymrazemoczywiścienarachunekkonkurencji.
Dlategoniedziwimnienigdynagonkawprasienafilmykrajowe,alezawszemnie
będzie dziwiła nagonka czy zimna obojętność krytyki na krajową twórczość literacką,
obojętnie czy to będą „pomyłki” Sieroszewskiego, czy „banalne utwory”
Świętochowskiego,czypowieściStruga,doktórych„wogóleniemożnaprzykładaćzbyt
wygórowanych sprawdzianów”, czy tylko sensacyjne powieści tego, który nie żywi na
razie innych ambicji jak te, by wyprzeć z naszego rynku znacznie gorsze i fatalnie
tłumaczonebujdyNiemcaOppenheimaipolakożercyWallace’a.
***
Aterazprzechodzędosprawweselszych.Dotrzeciejplagiegipskiejpisarzy,którąsą
panowie zecerzy. Przykrości przez nich wyrządzone są niewspółmiernie mniejsze niż
tamte przewiny rekinów-wydawców i dostojnych śledzienników-recenzentów, ale także
czasemkrwinamnapsująpółlitra.
—Mamtunamyślitzw.omyłkidruku,którepozwalamsobienazywaćwedługich
autorówomyłkamizecerskimi.Zarównodrukjakizecersątogermanizmy,apolskanazwa
brzmiskładacz.Ponieważjednakomyłkiskładackiebyłybywbrzmieniutrochęcudackie,
pozostanęprzyomyłkachzecerskich.
Polegająonenaprzestawieniudwóchlubtrzechliterwjakimśwyrazie.Wychodziz
tego albo bezsensowny dziwoląg, albo, co gorsza, coś mającego pewien sens, ale
będącegowrażącejsprzecznościzintencjamiautora,któryniezawszemasposobnośćdo
zrobienia korekty. Zresztą i korekta czasem nie pomoże, jak wykażę na przykładzie z
własnejpraktyki.Mianowiciewzdaniu:Narzuciłnaniąodświętnąszatęzecer„narzucił”
militeręmwostatnimwyrazie.Kiedyprzykorekciepoprawiłemszmatęnaszatę,uparty
składaczwymieniłmibezinteresownieliterętnaf.Itakjużzostałoztąszafą!
Aby wykazać całą złośliwość takiego chochlika drukarskiego, muszę się uciec do
przykładów ad hoc spreparowanych, a w ostatnim wypadku do karykatury. Wyobraźmy
więcsobietakienp.zdanie:
Zamach majowy Marszałka zaskoczył jego przeciwników
politycznych, a szerokie masy odurzył powiewem moralnego
odrodzenia.
Zdaniejakbyżywcemwyjętezartykułuktóregośzpolitykówprorządowych,zdanie,
z którego treścią można się zgodzić lub nie, ale któremu nie można odmówić sensu. I
powiedzmy teraz, że roztargniony linotypista nacisnął klawisz litery p zamiast m w
pierwszymwyrazietegozdania…Ładnahistoria,co?
Inny przykład. Małżonka jednego z królów bałkańskich zasłabła i lekarz nadworny
wydajeostaniejejzdrowiabiuletyntaki,powiedzmy:
UpartyisilnykatarmęczywdalszymciąguJejKrólewskąMość,
któraztegopowoduniemożejeszczeopuścićłoża.
Wiernipoddanizmartwiąsiętylkopodtymwarunkiem,żezecerniezmieniliteryk
natwczwartymwyrazietegozdania.
A teraz przypuśćmy, że zecer był kompletnie wstawiony, kiedy mu kazano składać
rozdział jakiejś ckliwej powieści, napisanej na pewno przez kobietę. Że skutkiem tego
popełnił aż 74 niewinne pomyłeczki. Czy wiecie, co by z tego wyniknęło? Po prostu
skandal! Zaraz tego dowiodę lub raczej Wam, Drodzy Czytelnicy, to pozostawię i sami
dokonacie rekonstrukcji wadliwego tekstu powieści, wkładając po liczbach
zamieszczonych w prawidłowym tekście odpowiednio ponumerowane wyrazy, które
dziękizecerowiuległyfatalnemuprzekręceniu.Spistychprzekręconychsłówznajdziecie
poniżej, a za nim właściwy tekst nieszczęsnego rozdziału owej powieści… Wesołej
zabawy!
1komara
2lupyitp.
3zagrzmiał
4pysk
5gacku
6praczce
7goła
8gazdy
9krawatki
10kokietka
11stopy
12niemyty
13sadła
14skarpetką
15porodzie
16hrabinie
17bona
18zrosiła
19wężu
20prosię
21nerkę
22kuperek
23Józku
24jajkach
25kzamiastl
26szybką
27terem
28rurę,furęitp.
29tors
30gumą,fumąitp.
31wica
32pobić
33mawygódki
34komika
35puknął
36walili
37golił
38trup
39duch
40wróżce
41leciwymi
42żołnierz
43elefancją
44gzamiastm
45faje,rajeitp.
46karawan
17chrzciny
48statku
49klopsa
50bani
51mące
52walania
53kosie
54szczypcach
55czad
56dudki
57palcem
58zadarła
59słoń
60mały
61pierz
62szalu
63gazem
64znosem
65soczek
66kicham
67łgała
68bzy
69harfę
70ścięta
71placek
72całunem
73trąd
74kapała
Jacekzjadłzapetytemcałego(1)homarawmajonezieizabierałsięwłaśniedo(2)
zupy,gdy(3)zabrzmiałdobrzemuznany(4)pisk:
—Prędko(5)Jacku,prędko!Naszogierekstoiprzy(6)bryczceoddawna!
— Oho! — mruknął niezadowolony. — Moja Mania już (7) woła! Pilno jej do (8)
jazdywlesie—zrzędził,połykającżarłocznie(9)krewetki.
Zniecierpliwiona(10)kobietkapodbiegładookna,podniosłairozchyliła(11)story.
—Kończjuż,ty(12)niesytyżarłoku—zawołała.
— A masz dosyć swojego (13) jadła? — dopytywał, ocierając sobie usta (14)
serwetką.
Zaczęła mu wyliczać zabrane zapasy, a potem przypomniała, że barometr szedł z
rananadeszcz.
—Nie,tobyłobystraszne!—rzekł.—Gdybytwojeobawyo(15)pogodziemiałysię
sprawdzić.
Wybiegłnatychmiast,leczwciemnejsienipotknąłsięnależącej(16)drabinie,runął
naniąjakdługiipotłukłsiędotkliwie.
(17)Żona(18)prosiłagociepło:
—Jedźmyjuż,tymójsłodki(19)mężu.
—Dobrze,tymoje(20)krocie!
Wlewądłońpochwyciłgrubą(21)derkęMani,wprawąjejwypchany(22)kuferek,i
niebawem siedzieli oboje na zgrabnym, ale trochą skrzypiącym (23) wózku. Popędzili
wdał,gawędząco(24)bajkach,któreManiataklubiłaoddziecka,i(25)posilalisięprzy
tymobficie…
—Woliszsandwiczez(26)szynką,czyteżz(27)serem?—zapytałJacekczule.
—Wolętwoją(28)kurę,jeżeliniejestzamiękka,jakostatnimrazem.Wtedymisię
zupełnierozpływaławustach.
—Nie.Dzisiajjestwsamraz…Acojadostanę?—przekomarzałsię.
— Tobie dam na deser mój (29) tort — odparła młoda gosposia, pokazując mu ten
specjałz(30)dumą…
Małowtymbyło (31) wina — westchnął po chwili i wyrzucił pustą butelkę. — Nie
możemy się (32) popić na tej miłej wycieczce. A tu na domiar… — zaczął się tęsknie
rozglądać—tunigdzienie(33)mamywódki…
Droga wiodła z góry, więc bryczka, pozbawiona hamulca, niemal leżała na zadzie
(34)konika,któryażstękałzwysiłku.
—Zabawmysięwchowanego.
—Doskonale!—(35)huknąłJacekiodrazupopędziłwkrzaki.
Z zapałem (36) wabili się po lesie. Mania uciekała. Jacek ją (37) gonił, potem na
odwrót. Mania długo musiała go szukać, choć wiódł ją pewnie (38) trop męża, z dala
widocznynaścieżce.
—(39)Ruchmidoskonalerobi—czuła,prężącsięzrozkoszą.
Po długich poszukiwaniach znalazła Jacka; leżał na (40) dróżce leśnej, sapał ze
zmęczeniaipokrzepiałsię(41)leniwymipierogami.
— Jak to wygląda! — zawołała. — To nieprzyzwoicie! Nawet w lesie (42) kołnierz
powinienbyćzapięty!
—Achtam,ztątwoją(43)elegancją!
(44)Zżymalisięnasiebiewzajemnieidługojechaliwmilczeniu,ażwreszcieminęli
pachnące(45)gajeiujrzelijeziorko.
— To będzie nasz (46) parawan! — krzyknęła, mając na myśli (47) trzciny na (48)
stawku,ipieszczotliwiedałamężowi(49)klapsa.
—Nie—rzekłdo(50)Mani.—Połóżmysięraczejna(51)łące.
Przystała.Nawetbez(52)wahaniasięległanalśniącej(53)rosie,onzaśzacząłgrać
na (54) skrzypcach. Niewysłowiony (55) czar snuł się dokoła w powietrzu, w którym
dźwięczałysmętne(56)dumkiukraińskie.
—(57)Walcemmniedosnuukołysz—prosiłasennie.
Nagle drgnęła i nogi mocniej (58) zawarła; coś muskało natrętnie jej kolana. Po
chwiliodetchnęła.Poznała:tojego(59)dłoń.
— Jaki (60) miły! — szeptała. — Jaki delikatny jesteś, Jacusiu. O weź mnie! (61)
Bierzmnie!
Wmiłosnym(62)szaleodurzalisię(63)razem.
— Kochasz? — spytał (64) głosem zmienionym i całował chciwie złoty (65) loczek
kołojejpachnącegoucha.
— (66) Kocham! — Ze szczęścia (67) łkała bez końca i lśniące (68) łzy padały na
Jackową(69)szarfęsportową.
— Ty moja (70) święta głowo! — wyszeptał w uniesieniu, podsunął jej pod krzyże
swój (71) plecak i pieścił znowu. Ona zaś długim (72) całusem wynagrodziła mu słodki
(73)trudmiłościiznadmiarurozkoszybardzogłośno(74)sapała…
BYCZYSEN
Señor
Don
Marcial
Lalanda,
któregowyczynymiałemnieprzyjemność
podziwiaćwWalencjiiwSanSebastian
raczy zezwolić łaskawie, że Jemu ten
felietonzadedykuję.
Ostatnizpachołkówwysypałzeswojegokoszykajeszczezedwakilownętrzności.
— Carramba! — zaklął zmartwiony felczer, otrzepując trzewia ze złotego piasku
areny.—Zapomnieliśmymutowsadzićdobrzucha…Ajużzacerowałemdziurę—dodał
iwskazałkierownikowistajenpotwornąranę,codopierozaszytąfachowo.
—Głupstwo—odparłtamten.—Dajpanszkapiepodwójnyzastrzykijazdaznią
naredondel.Trzecibykjużwychodzi.
Dźwigniętopółżywekonieiwdwieminutypóźniejpicadoresruszyliwbój.Zwinni
capeadoresukończylijużswojeigraszkizczerwonymikapami,którezziajanybykścigał
napróżno,zabawili,jaknależy,publiczność,irozpoczęłasiępierwszafazawalki,suerte
devaras.
Wypchanyszmatamijakkukła,osłoniętyskórzanympancerzem,uzbrojonywokutą
lancę i niedosiężny na grzbiecie bardzo wysokiego rumaka, pikador aż kipiał odwagą.
Żelazne pudło przy strzemieniu chroniło jego prawą stopę przed możliwością bolesnego
urazu, specjalnie skonstruowany kapelusz zabezpieczał go przed skutkami ewentualnego
upadku z konia, ale najpewniejszą asekurację stanowili czterej sobre-salientes,
wypróbowanipomocnicy,którychzadaniemjestodciągaćuwagębykawinnąstronę,jeśli
pikadorczyzgołasammatadornakryjesięnogaminaarenie.
Wbił więc pikador ostrogi w zapadłe boki wierzchowca, idącego z zasłoniętymi
oczami na śmierć, podjechał do byka, utopił mu w krzyżach ostrze dzidy i wiercił,
pogłębiał,rozszerzałstrasznąranędługo,pedantycznie,sumiennie.Abykoszalałyzbólu
przygwoździł konia do desek ogrodzenia areny i co dopiero zaszyty brzuch pruł mu
rogami długo, pedantycznie, sumiennie. A znakomita kapela, una banda popular de
música,byzagłuszyćjękidwóchtorturowanychzwierząt,grałatuszdługo,pedantycznie,
sumiennie.
Potem pikador zeskoczył w ramiona pomocników, zmasakrowanego konia nakryto
workami,abykawzięliwobrotytrzejmężnibanderillerosirozpoczęłosiędrugiestadium
walki, suerte de banderillas. Mimo uczciwej roboty pikadorskiej buhaj był jeszcze zbyt
groźnym przeciwnikiem dla bohaterskiego matadora, należało mu (bykowi) upuścić
dalsze trzy litry krwi i zaaplikować ze sześć krótkich, zadzierzystych włóczni, co
wykonanozmaestrią,szybkoapedantycznie.
Wreszcie!
Wreszcienadszedłupragnionymoment,suertesuprema.Naplacbojuwyruszyłjeden
zćwierćbogów,długonogiseñordonDomingoOrtega.
—Sombra!—warknąłprzezzaciśniętekurczowozęby.
—Znowumatremę—mruknąłwzgardliwieCástuloMartin,leczposłusznyżądaniu
espady,zacząłwrazzinnymipomocnikaminapędzaćbykawtensposób,abymusłońce
świeciło prosto w ślepia. Domingo Ortega czekał, uśmiechając się w stronę palcos, z
którychspływałybarwnąkaskadąszaleseñoritsiedzącychwtychlożach.
Aliści byk Murciano zamiast atakować zwodnicze płachty szkarłatne, runął w
przedśmiertelnym wysiłku na znakomitego matadora. Krzyk kobiet ostrzegł mistrza.
Domingo Ortega odwrócił głowę i zzieleniał z przerażenia. Odruchowo zmrużył oczy,
wyciągnął przed siebie szpadę, z której szkarłatna muleta zsunęła się sama, wrzasnął i
uskoczyłwboknaoślep.
Rykicisza.
GwałtownywstrząszmusiłOrtegędopodniesieniapowiek.
—Madonna,tochybasen—zabełkotałwosłupieniuizdrętwiałąpociosieprawicą
przetarł sobie zdumione oczy… Tuż obok leżał martwy byk. W jego karku, w aureoli
sześciu barwnych banderillas drżał srebrny krzyżyk szpady, która w przypadkowym
zderzeniuwbiłasięzwierzęciuporękojeśćiserceprzeszyłanawylot.
—Zabiłemodpierwszegopchnięcia?—niedowierzałOrtega,leczodrazuprzybrał
pozętriumfatora.
—Wspaniałysztych!—rzekłniemniejzdziwionyCástuloMartin.
Ale widownia była innego zdania, zwłaszcza ci z andanadas, z galerii. Jak to?!
Zakończyć walkę bez zwykłej procedury?! Bez naigrawania się z niemocy skazańca?!
Pozbawić widzów najmilszej rozrywki?! I za taką fuszerkę bierze Ortega 7.000 peset?!
Hańba!!!
Wśród gradu wyzwisk, wśród huraganu obelżywych gwizdów opuszczał Domingo
Ortega arenę. Równocześnie trzykonny zaprzęg wlókł po piasku skrwawione ścierwo
byka. a druga „trojka” hiszpańska taszczyła zewłok szkapy, obficie roniącej bebechy po
drodze. Równocześnie dwie złotowłose Angielki, opuściwszy swoje dobre miejsca de
contrabarrera, przeciskały się ku wyjściu, wymyślając co wlezie przewodnikowi, że
ośmieliłsięjeprzyprowadzićdonajordynarniejszejrzeźnipodsłońcem.
MatadorJoséSolórzano,zapewnespeszonywypadkiemkolegiOrtegi,takżeniemiał
swojegodnia.Jegobykdostałkrwotokui,rzygającjuchą,zmykałdokołaareny,ażzdechł
„dobrowolnie”,zrzekającsiędobrodziejstwaostatnich,niemylnychciosów.
LeczwkońcuwstąpiłwszrankibogomrównydonMarcial.
—ChlubaHiszpanii!—podkreśliłaseñoritaConchitadePapilotesipochyliłasiętak
blisko do swojego sąsiada, że biedny mister Mac Wopserdac, nienawidzący zapachu
czosnku,omalniezemdlał.Odchyliłsięwlewo,aleiztejstronywionęłamuwnozdrza
zabójczawońulubionejprzyprawyhiszpańskiejwrazzesłowamiseñoraAlfonsaPulardy:
— Don Marcial bierze udział w corridach już od dziewięciu lat i zarobił na tym
dotychczasjedenaściemilionówpeset!
Wgrupiezagranicznychturystów,siedzącychnadoskonałychmiejscachdetendido,
wszechwiedzącyguidekończyłwykładnatensamtemat:
—Tonasznajlepszytorero.Zabiłjużsiedemsetbyków!
—Fi—szesnastoletniaVioletWolfsonzChicagowydęławzgardliwieusteczka.Mój
tatabijetyledziennie!
— Niemożliwe!… Przepraszam… Więc czcigodny ojciec señority jest także
matadorem?
—Poniekądtak.Mafabrykękonserwmięsnych.
A tymczasem boski don Marcial referował piątego byka dnia. Upewniwszy się, że
buhaj ledwie stoi na nogach, waleczny toreador olśniewał widownię dowodami swojego
męstwa. Maleńkimi kroczkami dreptał dokoła swej ofiary, chwytał lewą dłonią za rogi
(żeby byk przedwcześnie nie upadł) i trwała ta piękna zabawa dobre dziesięć minut ku
szalonemuentuzjazmowitrzydziestutysięcywidzów.
Wreszcie, zmiarkowawszy, iż agonia się kończy i pokłute, śmiertelnie zranione
zwierzęladamomentzdechniewewłasnymzakresie,donMarcialwyprężyłsięjakstruna,
wymierzył szpadą w sam środek rany wywierconej przez pikadora, dotknął jej szpicem
oręża,byniechybić,ipchnąłmistrzowsko!
Tylkokodakniżejpodpisanegoośmielasiętwierdzić,iżbykpadłnapiasekoułamek
sekundy wcześniej, niż zwycięzca zrobił swój wspaniały wypad. Za to 30.000 ludzi
widziałojakbyk,żebykzginąłodciosumistrzanadmistrze.
— Z takiej ręki zginąć to zaszczyt i przyjemność! — ryczał señor don Alfonso de
Pularda,rzucającdostópzwycięzcykapelusz,marynarkę,podwiązkiitympodobnelotne
częścigarderoby.SeñoritaConchitamilczałazaszpuntowanawzruszeniem,aledyszałatak
wymownie, że mister Mac co prędzej zapalił fajkę. A trybuny szalały i grad baskijskich
beretówleciałzewsządnamistrza…
***
MłodybyczekNENITObyłzprzekonańpacyfistą.Zwaliwszynapiasek„swojego”
pikadora, żgnął go żartobliwie lewym rogiem w prawy pośladek, na konia nawet nie
spojrzał i w wesołych podskokach popędził w stronę szkarłatno-złotych płacht; do
ostatniejjewygoniłpozadeskiochronne,poczymzawróciłnaśrodekareny.
Konie wszystkie już padły w poprzednich walkach, więc z konieczności
banderillerosmusieliwystąpićdowalkizbykiemjeszczenienapoczętym.LeczNENITO,
któremusiętakposzczęściłozpikadorem,animyślałnarażaćskóręnaciosyhaczystych
banderillas.Ilekroćujrzałtebarwne,atakzdradliweszpikulce,brałnogizapasizmykałz
zadartymogonem.
Widownia podzieliła się na dwa obozy. Jedni wygrażali trupio blademu dostawcy
tchórzliwego zwierzęcia, drudzy zaśmiewali się do łez na widok chytrych wybiegów
NENITAidaremnychwysiłkówbanderilleros.
—Brawobyk!—wołali.—Olé!Olé!Olé!
—Espada!Zakończyćtebłazeństwa!—ryczelipierwsi,i,zgodniezichżądaniem,
wkroczyłnaarenęmatador.
NENITO czekał przyjemnie uśmiechnięty, lecz gdy tamten pchnął szpadą, zrobił
błyskawicznie wstecz zwrot, machnął ogonem (oczywiście nie torreador), zawinął nim
szpadęiwyrwałjązdłoniniedoszłegopogromcy.
Okrzyk zgrozy zagłuszył salwę żywiołowego śmiechu. Znakomity don Marcial,
bezbronny, osłupiały i ogłupiały stał oko w oko z groźnym przeciwnikiem. Co prawda,
stałbardzoniedługo,gdyżnatychmiastdrapnął,aletoniepoprawiłojegosytuacji;fatalny
wypadekprzytrafiłmusięnaśrodkuareny,zdalaodzasłonochronnychiodpomocników
nadbiegającychzpłachtami.
WtrzechsusachdopadłNENITOzbiega.
Trybunyzamarływoczekiwaniustraszliwejmasakry.
Nawet słońce przystanęło na chwilę, a sympatyzując zawsze z nieszczęsnymi
ofiaramibarbarzyństwa,podjudzałobykazłotymistrzałamiświatłaicieszyłosięszczerze,
żetenmudałupnia!
LeczNENITOpozostałwiernyprzekonaniom.Niezmiażdżyłmatadora,nieraniłgo
nawet. Zrobił sobie z niego tylko coś w rodzaju dużej piłki i ślicznymi wolejami
ewakuował go z areny. Równie wspaniałomyślnie postąpił sobie z jakimś gorliwym
capeadorem, którego wpierw zawinął w jego perkalową płachtę, a potem wyniósł na
rogach za ogrodzenie. W końcu, opróżniwszy do czysta plac boju z przeciwników,
zawróciłnaśrodekarenyituryknąłsobieradośnie.
Wówczas stało się coś, czego nie pamięta historia Hiszpanii. Widownia oszalała
dla…byka!!!
Niczym bumerangi śmigały w stronę NENITA złote banany, które prawdziwy
bohaterdniawąchał grymaśnie,dającdo zrozumienia,żewiązkę naprzykładkoniczyny
wolałbystanowczo!
Drugiego matadora, który chciał wyręczyć mistrza nad mistrze, obito do pierwszej
krwi,pomocnikówobsypanozgniłymijajami,któreprzewidującybywalcygaleriizawsze
zsobąprzynoszą.
Potem sam mistrz, trochę poturbowany, ale zdrów jak byk, stanął przed lożą
królewskąidrżącymzewzruszeniagłosemprzemówił:
—Proszęołaskędlaszlachetnegobyka.
Republikańskiministerspłoszyłsięnieco(bądźcobądźbyłtoniezwykływypadek),
leczustąpiłnatychmiast,znająctemperamentrodaków.
NENITObyłułaskawiony!
NENITO zapoczątkował nową erę w dziejach Hiszpanii lubującej się w tych
najkrwawszychwidowiskach.
NENITO miał stanowić żywy dowód, że sympatyczni Hiszpanie chcą się wreszcie
pozbyćswojejnajwiększejwady,jakąjestpotworneokrucieństwowobeczwierząt…
Czwórka wydelegowanych parobków podeszła do NENITA na galaretowatych
nogach, lecz ów powitał ich przyjaznym pomrukiem i bez oporu pozwolił sobie nałożyć
powróznaszyję.
Wyprowadzono go w tryumfie, obsypano darami, klepano, głaskano, pieszczono.
Jakaśbardzoleciwadziewicaprzybrałamurogikwiatami,adruga,trochęstarsza,rzuciła
musięnaszyję.
—Wszystko,czegopragniesz!—pisnęłamuwuchowstydliwie.
— No, to jeść! — ryknął NENITO, którego głodzono od wczoraj, aby był
odpowiedniowściekłyprzyrozpruwaniuszkappikadorskich.—Jeść,docholery!
***
—Nooo!Wstawaj,cholero!
— Cholero?! — NENITO wybałuszył ślepia i warknął, bardziej zdumiony niż
oburzony;jakiśordynarnypachołwsunąłcośostregoprzezszparęklatkiiżgałbyczkaraz
po raz. — Mnie czynnie znieważać? Mnie?! Ułaskawionego byka?! Czy señor z byka
spadł,czyjak?
— Prędzej tam — zagrzmiał srogi bas za tylnymi wrotami byczej „poczekalni”. —
Siódmegobykajużwyciągnięto.
—Adykłujęgowzadek,cosiły—odparłchulogłosemzirytowanym—atogłupie
bydlęśpiwnajlepsze.
PodgradembolesnychżgnięćNENITOpodnosiłsięociężale.
—Więctowszystkobyłotylkosnem?—myślałifalasmutkuzalewałamuszybko
jegowielkie,łagodneserce.
Bycze sny są zwykle na jedno kopyto: Wiązka dobrego siana, bujne pastwisko,
cnotliwajałówkalub wyuzdanakrowa,niekiedy trykaniesięłbami zdrugimbuhajem…
otoichszczupłyrepertuar.
A jednak NENITO śnił o arenie! Może dlatego, że przeznaczony z dawna na łup
torerosnasłuchałsięodcielęcychlattylukomplementówwzwiązkuzeswojązaszczytną
karierą?Lubdlatego,żetużobokrozgrywałasięwłaśnietakagrandiosacorridadetorosi
jejodgłosyprzenikałynieustanniedotoriles,dotychprzeklęcieciasnychpak,wktórych
zwierzęaniłbaodwrócićniezdoła?Amożewreszciebyłatojakaświzjaprorocza?
Takczyowak,całatapięknahistoriazbudującymhappy-endembyłatylkosnem,a
nie rzeczywistością. Każde nowe ukłucie utwierdzało NENITA w tym żałosnym
przekonaniu.
Wyprostowałsięiznieruchomiał.Posłyszałjakiśpodejrzanyszmernadsobą,czyjaś
dłoń musnęła go w kark i wbiła mu tam potężny kolec z umocowaną doń maleńką
chorągiewką,oznakąhodowcy.TymrazembyłnimksiążędeVeraguaijegotoksiążęcej
ganaderiimiałNENITOzaszczytnosićbarwnądivisęnakrwawiącymkarku.
Jeszcze nie przyszedł do siebie po tej dekoracji, gdy tuż przed nosem odsunęły się
drzwiczki klatki i strumień światła wdarł się do ciemnicy, w której każdy byk musi
posiedziećkilkagodzinprzedwalką.
Zniecierpliwionypachołekodrzuciłkozik,pochwyciłdługiprętżelaznyiżgnąłnim
zadumanego byczka w nader wrażliwe miejsce. Wobec takich argumentów NENITO
odłożyłnapóźniejnasuwającesięrefleksjei,jakpociskwystrzelonyzkatapulty,wypadł
naarenę.
Wlożachzaszeleściłyróżoweprogramy.
— Ósmy byk… Nenito, negro bragao — przeczytała wcale gładko señorita
Conchita,falującbiustemwstronęsąsiadazfajką.
— Oby nareszcie jakaś sensacja — westchnął mister Mac Wopserdac solidnie
znudzonysiedmiokrotnąpowtórkąidentycznietejsamejprocedury…
—Hańba!Tenbyknieznaregułwalki!—zapiałoburzonyseñordePularda,widząc,
jakpacyfistaNENITOzmykaprzedpikadorami.
Lecz jeden dopadł go w końcu. Przeklęty, niewysłowiony ból wstrząsnął całym
jestestwemNENITA.
— Zemsta! — załopotało w mózgu torturowanego zwierzęcia i już mocarny łeb
znalazł ofiarnego kozła… brzuch koński. Pikador wraz ze zdychającym rumakiem
przeleciałponadpółtorametrowymogrodzeniem.
Banderillerosrównieżniemieliszczęścia.Tylkojedenznichzdołałuplasowaćswoje
włócznie w karku niezmiernie ruchliwego byka, pozostali dwaj chybili i umknęli ze
wstydemściganiprzekleństwemwidzów.
A NENITO miotał się po arenie w bezsilnej wściekłości, aż nagle znieruchomiał.
Zrozumiał snadź, że nie strąci z siebie tych przeklętych haków, że każdy ruch tylko
rozszerzapotwornąranęimękęjegopowiększa.Stałwięc,dyszącciężkoirozglądającsię
napróżnozawiadremwody.Och,wody,wody!!!Zakilkahaustówprzebaczyłbyswoim
prześladowcomwszystko!Ręcebyimlizał…
Grzmotem oklasków powitał amfiteatr ulubieńca, chlubę Hiszpanii. Don Marcial,
nadęty wspaniale, słał dłonią ukłony i całusy, krocząc majestatycznie wzdłuż bariery.
PotemodwróciłsięwstronęNENITA.
—Tenbyczek jużrobitestament —mruknął,nakrywając szpadęnowiutką muletą.
Przyspieszyłkroku,lękającsię,żebydlęzdechnieprzedpierwszymsztychem.Zacząłbiec
nawet.
Znakomity bykobójca pomylił się po raz pierwszy w życiu. NENITO wprawdzie
cierpiał straszliwie, ale żadna z trzech jego ran nie była śmiertelna. Stał jak w ziemię
wrytyipatrzyłpytająconazbliżającegosięczłowieka.Awłaściwienapurpurowąmuletę,
która coś zakrywała. Co? Co? Co? Może wiadro wody?! Mięsisty ogon wykonał
przyjaznewitaj,dobroczyńco!
—Nuże,tchórzliwebydlę!—pieniłsiędonAlfonsodePularda,nieludzkoodważny
pozaparapetemlożydrugiegopiętra.
—Olé,donMarcial!Olé!—wrzeszczałtłum,zachwyconyprysiudamimistrzanad
mistrze.
A niewzruszony NENITO spoglądał ze zdumieniem na podskakującego przed nim
człowieka, nie pojmując, dlaczego ten złotem lśniący gentleman tak się wygłupia
błazeńsko.
Wreszciezrozumiał.Spodczerwonejchustywytrysnąłsrebrnybłyskszpady.
— Uhum! Takiś ty cwaniak?! — mruknął NENITO, patrząc nieufnie na lśniący
rożen,którystałsięjakgdybyprzedłużeniemwyprężonegoramieniamistrzaimierzyłw
pochylonykarkrannegoprzeciwnika.
—Trrrup!—ryknąłdonMarcial,abysobiedodaćodwagi,izrobiłwspaniaływypad.
Ale o ćwierć sekundy wcześniej NENITO podrzucił łbem. Ostrze szpady przecięło mu
skórę do kości czaszki, lecz na tym koniec. A właściwie dopiero początek, bo szybki
zwrotrogówwyłuskałbrońzdłonimistrzaiNENITOprzyszedłdogłosu.
Po jednym lekkim szturchańcu don Marcial legł na wznak na piasku. Tuż nad sobą
ujrzałczarnyłebbyka,jegostraszliwerogiiwielkie,wybałuszoneślepia.Równocześnie
ujrzał wizję własnego pogrzebu, posłyszał mokre od obłudnych łez słowa mówki
pogrzebowej,jakąwygłosiktóryśzzazdrosnychkolegów.
— Litości! — wycharczał bezmyślnie, zapominając, że apeluje do zwierzęcia, do
swojejniedoszłejofiary.
NENITOprzekrzywiłgłowę,lewymrogiemdotknąłpiersiczłowieka.
—Marmolada—wykrztusiłwśródcmentarnejciszymisterMacWopserdac.—Nic
mu nie zrobi — poprawił się szybko, widząc, że señorita Conchita zamierza zemdleć w
jegostronę.
Przypadkowo zgadł. Bowiem NENITO, przypomniawszy sobie snadź swój dziwny
sen,niezabiłespady.Nieraniłgonawet,tylkopatrzyłnańpojednawczo,apotem,czując,
że struga krwi zaleje mu ślepia za chwilę, podniósł łeb i przesmutnym wzrokiem omiótł
zamarłetrybuny:
— I po co to wszystko? — zdawał się pytać. — Co uczyniłem wam lub temu
człowiekowi, że mnie tak dręczycie? Czemu każecie nam rozpruwać nieszczęsne konie,
którychżyciejużitakjestjednympasmemmęczarni?Czemu???
Odsunął się na kilkanaście kroków od powalonego matadora i, liżąc wyschłym
jęzoremwłasnąkrew,czekałskromnienawyśnionąamnestię.
Plazadetorosmilczałanadal.DopierogdydonMarcialzerwałsięzpiaskuiznową
szpadąwdłoniruszyłnabyka…amfiteatrożył,oszalał!
— Olé, don Marcial! Olé! Olé! Oléééé!!! — wyło 30.000 gardzieli, a 60.000 rąk
młóciłopracowicieoklaskidlabohatera.
NENITO zaniewidział na chwilę. Krew z rozciętego czoła zalała mu ślepia, co
znakomiciewykorzystałwalecznydonMarcial,bożyszczetłumów,dumaHiszpanii.
Przejmujący ból w krzyżach i w piersiach przerwał rozmyślania czworonożnego
pacyfisty.NENITOpotrząsnąłłbem,strzepnąłnatrętnekroplekrwiiprzejrzałwłaśniew
tym momencie, gdy znakomity don Marcial wyciągał z niego długą na metr szpadę,
przedtemsrebrną,lśniącą,terazpurpurowąporękojeść.
Jednakżepchnięcieniebyłośmiertelne,anito,aniczterynastępne.DonMarcialbył
najwidoczniej wzburzony swoim wypadkiem, skoro tak pudłował. Domyśliły się tego
wyrozumiałe trybuny, toteż ani jeden okrzyk nie zganił najoczywistszej fuszerki. Za to
stekiemwyzwiskobsypanoNENITA,którynachwiejącychsięnogachpróbowałucieczki.
— To najtchórzliwszy byk, jakiego widziałem w życiu — perorował don Pularda,
zirytowanydoostatnichgranic.
—No,agdybypanbyłnajegomiejscu?—spytałmisterWopserdac.
—Gdybymjaaa?—DzielnyHiszpanzgłupiałnatakiedictum.
Tymczasem najtchórzliwszy byk dobrnął ostatkiem sił do drewnianej ścianki, która
zwartym koliskiem otacza redondel, oparł się o nią zadem i łapał dech z trudnością. Bo
płuca miał już podziurawione jak sito. Bo struga krwi buchającej z pyska zalewała mu
drogioddechowe.Boostatnisztychniemalotarłsięoserce.
Poczciwe, łagodne oczy spoglądały błagalnie na espadę bladego z wściekłości, że
robotaidzietakopornietymrazem.
— Litości! — żebrały pokornie. Nieszczęsne zwierzę skomlało o miłosierdzie,
zapominając, że apeluje do człowieka, do swej niedoszłej ofiary wspaniałomyślnie
ułaskawionej.
A potem załzawione ślepia omiotły wszystkie kamienne ławy amfiteatru, szukając
wśródtrzydziestutysięcyludzichoćbyjednegoserca!
Biedny NENITO! Anglicy wezwaliby najlepszych chirurgów, by zaszyli twe rany.
Ulicę by nazwali twym imieniem. Amerykanie wpuściliby cię do olbrzymiego parku
narodowego,gdziemiałbyśłaskawychlebażdoswejnaturalnejśmierci,iwystawilibyci
marmurowypomnikzato,żeśułaskawiłczłowieka…LeczHiszpanie?
— Skończyć! Don Marcial; skończyć z tym bydlęciem! — zakrzyknęło kilkuset
biboszów, spragnionych lampki wina w chłodnej bodedze. Ktoś gwizdnął przeciągle na
palcu.
Don Marcial skurczył się jak smagnięty biczem. Ten gwizd odczuł boleśniej niż
litanię siarczystych policzków. Z głuchą zawziętością topił ostrze szpady w drgającym
mięsie,ażwreszcieNENITOrunąłnapiasek.
Nie sprawdzano, czy zdechł, to uchodziło za pewnik. Puntillero wiedział, że nie
trzeba dobijać byków, którym przypadł w udziale zaszczyt walczenia z don Marcialem.
Więc tylko odciął mu ogon (bykowi) i uszy, i z niskim ukłonem podał je spoconemu
zwycięzcy. A zwyciężonemu brudny pachoł obwiązał rogi postronkiem, którego drugi
koniec zaczepiono o orczyk trójkonnego zaprzęgu. Potem zaprzęg obiegł kłusem arenę
dokoła,abydostojniwidzowiemoglinacieszyćoczywidokiemdzikiejbestii pokonanej
przezczłowieka.
NENITO calusieńki krwią zlany, dyszał jeszcze i gasnącymi oczyma patrzył na
trybunyoklaskującewalecznegoespadę.Wsennymwidzeniuoklaskiwaliciludziejego.
Jegodarzyliswąłaską.Wsennymwidzeniuułaskawionymatadorwstawiałsięzkoleiza
wspaniałomyślnymzwierzęciem…
Ateraz?
Teraz,jakbańkamydlana,prysłsenNENITA.Niemądrybyczysen…
TableofContents
AntoniMarczyński
BYCZYSEN
OCH,TELISTY!
PIEŚŃZEMSTY
PERPETUUMMOBILE
ZAKULISAMIFILMU
ODGADYWACZPŁCI
WIERNA
TRZECIAPRÓBA
OGŁASZAMKONKURS!!!
GENIALNYWYNALAZEK
POJEDYNCZYPANNANIEKRĘPUJĄCYMBALKONIE
SAMOBÓJCA
MIZERIĘCZEKASENSACJA
PORCJAASTROLOGII
MASZYNAPIEKIELNA
KRAJOWYGULASZFILMOWY
OMYŁKIZECERSKIE
BYCZYSEN