AntoniMarczyński
SZPIEGWMASCE
POWIEŚĆFILMOWA
KRAKÓW2016
OpracowanonapodstawieedycjiGebethneraiWolffa,Kraków1934.
Naokładce:HankaOrdonównawfilmieSzpiegwmasce(1933).
Spistreści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
ROZDZIAŁI
Wszystkiespojrzeniazawisłynatwarzysierżanta,którywyprężyłsięjakstrunaprzed
pułkownikiemiwyrecytowałjednymtchem:
—Meldunektelefonicznyplacówkipodsłuchowejnumerosiemdziesiątsiedem:Nalot
nieprzyjacielskiznajdujesięwodległościtrzydziestuczterechkilometrów.
—Kierunekwciążtensam?
—Takjest,paniepułkowniku.
—Czyli,żezapiętnaścieminuttubędą…Porazaczynać…
Posypały się rozkazy, zadźwięczały dzwonki telefonu polowego, zawarczały
motocykleadiutantów.
Alarm!!!Ponurewyciefabrycznychsyren,przeciągłygwizdparowozównadworcach,
żałobna pieśń dzwonów kościelnych i bełkot kilkuset megafonów porozmieszczanych w
najruchliwszychpunktachstolicy:
—Hallo,hallo!TuKomendaObronyMiasta.Samolotynieprzyjacielskiezbliżająsię
do Warszawy. Za cztery minuty elektrownia wyłączy prąd. Nie wolno zapalać żadnych
światełpodgroźbą…
Przedhangaraminalotniskumokotowskimczekało6samolotów.Tużobokzatrzymał
się rozpędzony motocykl. Adiutant wyskoczył z jego przyczepki, podbiegł do grupy
lotników. Natychmiast puszczono w ruch śmigła. Wściekły pęd powietrza zdmuchnął
adiutantowiczapkęzgłowy,atrawęrozpłaszczyłnaziemiiprzytrzymałjąwtymkornym
pokłonie, póki maszyny nie ruszyły do startu. Ostrym amerykanem zaczęły się piąć w
górę, potem przepisowy wiraż, potem rozbiegły się na wyznaczone pozycje. Ponad
lotniskiem pozostał tylko jeden samolot. Gdy znalazł się na wysokości jakich trzystu
metrównadziemią,wytrysnąłzniegosłupgęstegodymu.
— Oooo! Pali się! — Wśród cywilów zabrzmiały okrzyki zgrozy. — Zbiornik mu
eksplodował.Spada!Spada!
Lecz samolot ani myślał spadać. Utrzymując się wciąż na tej samej wysokości,
zatoczył duże koło ponad hangarami i wlókł wciąż za sobą puszysty ogon dymu, który
pęczniałwoczach,stawałsięobłokiem…chmurą!
—Aha,dymnezasłony—zrozumielilaicywreszcie.
—Ba,alejakie!—rzekłzdumąjedenzoficerówdotrzymującychtowarzystwaRicie
Holm.—Takichprzesłonjeszczeniebyło.Tonaszwynalazek!
—Anaczym,kapitanie,polegalepszośćtejtutajprzesłonydymnej?
—Przedewszystkimnajejbajecznejtrwałości,paniRito.Przesłonywytwarzaneprzez
dotychczasowe
fumatory
rozwiewałysięwciągukilku,kilkunastuminut,gdytutaj…
Ryksilnikasamolotuzagłuszyłdalszesłowa.
—Tesztucznechmuryzasłoniąnamcaływidok.
Na to się istotnie zanosiło. Choć słońce zaszło przed chwilą, na zachodzie płonęły
jeszczezorzewieczorneibyłowcalewidno;wszystkiespojrzeniabłądziłyponiebie,po
jego północnej stronie, skąd oczekiwano zjawienia się eskadry napastniczej. A teraz
ściemniałosięgwałtownie…
—Drugązaletąnaszychprzesłon,drogapaniRito,jestichbajecznaelastyczność,że
takpowiem,rozciągliwość,przyprawieniezmienionejintensywności.Pozatym…
Megafonypowtarzałyznowu:
—Osobomnienależącymdocywilnychdrużynratowniczychniewolnoprzebywaćna
ulicachpodkarąnatychmiastowego…
— Buuuuuuuuuu! — Najgłośniejsza syrena zawyła po raz ostatni i zamilkła. Inne
również.Idzwony.Iparowozy.Elektrowniazamknęłaprąd.Gazowniawyłączyładopływ
gazu. Samochody i motocykle policyjne wyruszyły na miasto, by stwierdzić, czy gdzieś
ktośniezapaliłnaftowejlampy.Miastopogrążyłosięwegipskichciemnościach.Samolot,
który okrył dymną przesłoną niemal całe lotnisko mokotowskie, wylądował gładko. Po
chwili drugi, trzeci, czwarty. Pozostałe dwa spłynęły na ziemię w dwie minuty później,
snadź zakrywały sztucznymi chmurami jakieś bardziej odległe od lotniska dzielnice
Warszawy.Nastałaciszaprzerywanatylkodzwonkamitelefonówigwaremrozmów…
—Cichotam!
—Tere-fere!Toigadaćniewolno?
—Nadlatują!Słyszęmotory!
Rozmowyucichły,jaknożemuciął.Dziękitemuusłyszanodobiegającezprzestworzy
brzęczenie,delikatne,niewyraźnejeszcze,leczjakżezłowrogie!
—Cotam?
— Meldunek z Okęcia, panie pułkowniku. Trzy eskadry naszych samolotów
myśliwskichwystartowałyprzedchwilą.
—Lepiejpóźnoniżnigdy—bąknąłpodnosempułkownik.
—Rrrum!Rum!Rrrum!Rrum!—zadudniłogdzieśwoddali.
—Ach,wymacaliichreflektorami.Salwaobramowująca.
—Nonsens.Toogieńzaporowy,czyniesłyszysz?
Rzeczywiście działa dudniły bez przerwy, tak że poszczególne detonacje zlały się w
jedenprzeciągłygrzmot.
—Drrrin!Dri-drinnn!
—Coznowu?
—MeldunekposterunkuobserwacyjnegowWawrzyszewie,paniepułkowniku.Nalot
nieprzyjacielskizmieniakieruneknawschodni.
—Aha,nabralirespektudlabateriibielańskich.
—Głupstwapangada!
—Takjest,paniepułkowniku.
—PoprostuchcąnasobjechaćiatakowaćodstronyPragi…
—Paniepułkowniku,meldunekzNowegoBrudna:Nalotnieprzyjacielskiprzeszedłna
prawybrzegWisły,zmierzajakobywstronęKawęczyna.
—Aco,niemówiłem?!Najakiejwysokościsiedzinaszobserwator?
—Pięćsetmetrów,paniepułkowniku.Musieliśmymupopuścićliny,boprzesłonasię
podniosła.
—Atu,nadnamiopadła,czylijejgrubośćprzenositrzystametrów.Niechgokulebiją
tegoprofesoraSkalskiego—mruknąłpułkownikzuznaniem,zadzierającgłowędogóry,
kusztucznymobłokom…
Pochwiliznowuzadudniłydziała,tymrazemnaPradze.Posterunekobserwacyjnyw
Grochowiedoniósłnatychmiast,żenalotnieprzyjacielskiznowuzmieniłkierunekizbliża
siędoWisły.
—Mówiłemprzecież,żebędąnasatakowaćztejstrony,co?
—Takjest,panpułkowniktomówił.
—Dri-dri-drinnn!
—Toobserwator,paniepułkowniku.
Obserwatorsiedzącywkoszubalonunauwięzipodałbateriiazymutiodległość.
—Celownik4.500!
—Pal!!!
Bateria
zenitówek
ustawionabliskoPlacuWyścigowego,przemówiła.
— Och, Boże! — Rita Holm instynktownie przytuliła się do najbliżej stojącego
mężczyzny.Byłamuwdzięcznazato,żejąwpółobjąłkrzepko,adrugąrękąściskałjej
dłonie;dziękitemunieczułasiętaksamotnawtychciemnościach,wtymklimaciewojny.
Nieprotestowałateż,gdyobejmującająrękaprzesunęłasięwyżej,kupiersiom.Jejnacisk
był mocny, niemal brutalny, ale harmonizował z tym, co się działo dokoła… Trochę
względównależysię„opiekunowi”,pomyślałazhumorem…zwłaszczajeżelijestnimtak
przystojnychłopak,jakporucznikGulicz.Byłaprzekonana,żetowłaśnieon,wszakżestał
ztejstronyprzedchwiląibawiłjąrozmową…
Bateria artylerii przeciwlotniczej przy Placu Wyścigowym oddała trzy serie strzałów,
poczymzamilkłanachwilę.
—Czyżbyjużweszliwjejmartwystożek?—mruknąłmajorMichałBielak.
RitaHolmusłyszawszytengłoszachichotaławduchuszelmowskimśmiechem.Bielak
stałtakbliskoiniewidziałnic!Błogosławioneciemności!AleswojądrogątupetGulicza
przekraczałwszelkiegranice.Dotknęławięcustamijegouchaiwyszeptała:
—Proszętakniesapać,poruczniku.Gdybymajor…
—Rrrrym,bum,bubum!!!—ryknęłyznówzenitówki.
—Och,znowu!
—Boiszsię,Rituś?Podajmirękęi…
— Nie! — krzyknęła. — Nie zbliżaj się do mnie. Wolę być sama — kłamała z
nerwowym pośpiechem, lękając się, by Michał nie wpadł wprost na zuchwałego
„opiekuna”,któremuaniruszniemogłasięwyrwaćzobjęć…
Gdzieś nieopodal beknął klakson. Samochody Czerwonego Krzyża wyruszały sprzed
stacjiopatrunkowej.Gdzieśbliżejzabrzmiałochrypłykrzyk:
—Baczność,gaz!!!
Poteminnygłos:
—Gaaaaz!Maskęchwyć!Naaaa-łóż!Sprawdź!Zaaapnij!
Iznowuinny:
—Czykoniesąwmaskach?Natychmiast…—Resztęzagłuszyławściekłakanonada
zenitówek…
RitęHolmzacząłponosićgniewna„opiekuna”.Ślepelatarkisanitariuszyzbliżałysię
wtęstronę,aon,jakgdybynigdynic,ściskałjąwnajlepsze.Szarpnęłasię.Napróżno.
Chciałagoodepchnąć,leczniezdołałaoswobodzićrąkzjegomuskularnejłapy.Chciała
mu coś bardzo ostro powiedzieć do ucha, ale odwrócił głowę i zamknął jej usta
żarłocznym pocałunkiem. Tego już było jej za dużo. Rozchyliła usta, chwyciła ostrymi
ząbkamijegowargę,ugryzła.Tonareszciepomogło.Zuchwałyopiekunodskoczyłwstecz
jak oparzony. Rita odetchnęła, przeciągnęła się i chusteczką starła sobie z warg kilka
kropelekkrwi.Jegokrwi!
—Czyonitakjeszczedługozamierzająpukać?—ziewnęła.—Iwogólejakisensma
tegorodzajustrzelaninanaoślep?Przecieżniebaniewidaćanitamtychsamolotów.
—Artylerianiemusiwidziećcelu,wystarczy,żegowidziobserwator,którykierujejej
ogniem.
—Agdzieżtenpanobserwator?
—Wgondolibalonu
captif
.
—Tam,nadnami?Nadtąsztucznąchmurą?
—Tam,Rituś.Aleciebiewyraźniedenerwujetowszystko.
—Niemasięchybaczemudziwić.—Obsypałagowymówkami,żestoigdzieśdaleko
odniej,zamiastbyćtużobokipozwolićjejwesprzećsięnajegoramieniu.—Niemasz
pojęcia—dodałanazłośćtamtemu,któregowmyślinazywałażartobliwieopiekunem—
jakmituźlebyłobezciebie!
—Ależ,dziecinko.Przecieżzapytywałem,aty…
—Prawdziwymężczyznaniepytanigdy!
Oficerowiewybuchnęliśmiechem–wszyscy,niewyłączającBielaka,którydawnojuż
przywykł do kaprysów swojej przyjaciółki. Tylko Rita była niezadowolona z własnego
powiedzonka,gdyżstanowiłoonomimowolniepochwałęnatarczywego„opiekuna”…
Wszystkie auta Czerwonego Krzyża były w ruchu od dawna, teraz przyszła kolej na
konnekaretki.Ludzieikonieoczywiściewmaskachochronnych.Równieżwmascebył
pies, który pędził z meldunkiem od strony hangarów. Lecz najbardziej niesamowicie
wyglądali sanitariusze szukający z latarkami zagazowanych żołnierzy; w swoich
przeciwiperytowych kombinezonach, w hełmach i maskach gazowych, z aparatami
tlenowymi w rękach przypominali raczej jakieś koszmarne potwory niż
miłosiernych
Samarytan
. Przypominali zamaskowanych grabarzy, którzy grzebią zadżumionych, gdy
takkroczyliparami,dźwigającnanoszachnieruchome,otulonewkocepostacie…
— Patrz, Michaś… Tamten schylony nad rannym… widzisz? Jak wampir, który ssie
krewuśpionejofiary…Brrrr!Upiornywidok!
—Rituś,kochanie,uspokójsię.
—Ach,żebysięjużrazskończyłotomakabrycznewidowisko…
Makabryczne widowisko trwało jednak jeszcze dobre dziesięć minut, długich jak
wieczność.Ażwreszciezabrzmiałgłostrąbki.
—Zaprzestaćognia!
Umilkły działa na ziemi i kulomioty w przestworzach, złowrogi łoskot silników
atakującejflotypowietrznejzacząłszybkonacichać.Megafonyobwieściłymieszkańcom
stolicy, że atak nalotu nieprzyjacielskiego został odparty zwycięsko. Elektrownia
natychmiast włączyła prąd. Zapaliły się latarnie uliczne i potężne lampy łukowe na
lotnisku. W ich jasnym świetle widać było, jak na dłoni „zabitych” zrywających się z
ziemi, „ciężko rannych” wyskakujących z aut sanitarnych, i „zagazowanych”, którzy,
leżącjeszczenanoszach,zadzieraliwesołonogidogóry.
Znówsygnałtrąbką.Ikomenda:
—Zbiórka!
Wszyscy„zabici”,„zagazowani”i„ranni””pospieszylibiegiemdoszeregów.
—Pokazskończony,Rituś.
Tak, to był tylko pokaz! Nie straszliwa wojna przyszłości, ale jej imitacja.
Emocjonująceipouczającewidowisko,któregowłaściwytytułpowinienbyłbrzmieć:Jak
będzie wyglądał nieprzyjacielski atak lotniczo-gazowy w przyszłości. W najbliższej
przyszłości,niestety!
—Jaksiętopanipodobało,paniRito?
— Straszne! — odparła szczerze, lecz natychmiast uświadomiła sobie, że to pytanie
rzuciłporucznikGulicz.Tak,on,poznałagopogłosie.Odwróciłagłowę,spojrzałanań,a
ściślebiorącnajegousta.—Więctoniebyłon?—zdziwiłasię,stwierdziwszy,żewargi
porucznika nie mają ani śladu jakiejś ranki. — Kto zatem? — Badawczym spojrzeniem
omiotła usta wszystkich czterech oficerów, którzy jej towarzyszyli tutaj, ale również z
negatywnymwynikiem.Tobyłozdumiewające!—Przecieżugryzłamgotaksolidnie,że
później nawet żałowałam tego — myślała, przenosząc wzrok z kolei na osoby stojące
niecodalej.Inaglemignęłajejwtłumiesylwetkamężczyzny,któryszybkoprzeciskałsię
w stronę wyjścia; ów mężczyzna trzymał przy ustach chusteczkę, upstrzoną ciemnymi
plamkami.—Michasiu,czynieznasztegopana?
—Którego,Rituś?
—No,tegotam,co…ooo,jużwyszedł.Szkoda…Amożeimypójdziemy?
— Odczekajmy chwilę. Nie lubię ścisku, ty wiesz… Zresztą, patrz, jeszcze jedna
atrakcja;zapalająreflektory.
Takbyłorzeczywiście.Zdalaodtrybunpubliczności,atużobokgrupywojskowych
otaczających pułkownika, który kierował „obroną” lotniska mokotowskiego wytrysnęły
trzy strugi olśniewającego światła. Skierowano je ku dymnej przesłonie wiszącej ponad
lotniskiem…
—Szukająwniejdziur—określiłtomajorBielakzhumorem.
Fachowcy chwiali głowami na znak podziwu. Upłynęło już przeszło pół godziny od
chwili, gdy samoloty zaopatrzone w fumatory wynalazku profesora Jana Skalskiego
wykonały swoją robotę; lekki wietrzyk północny dmuchał nieustannie; samoloty
„nieprzyjacielskie”, szybując nad lotniskiem, musiały też wytworzyć sporo prądów
powietrznych, nie mówiąc już o dobrej setce pocisków artylerii zenitowej; a pomimo to
sztuczneobłoki,chmurySkalskiego,jakjenapoczekaniuochrzczono,kłębiłysięnadalw
tymsamymmiejscuiszczelnymbaldachimemokrywałylotnisko…
—Michasiu?
—Co,Rituś?
—Czy…tego…wczasiepokazu…gdybyłotakciemno…czywówczasbyłjeszcze
ktośtutaj…wnaszymtowarzystwie?
—O,tam…tam,patrzcie,—zawołałporucznikGulicz,podnoszącrękędogóry.Na
szarym, prawie ciemnym tle chmury Skalskiego zajaśniał biały grzybek. Języki światła
wszystkichtrzechreflektorówprzylgnęłydońnatychmiast,polizałygociekawieiwykryły
czarnypunkcikniecoponiżej.—Spadochron!Ależonizupełnieoślepiąnieboraka.
Obsłudzereflektorówmusiałosnadźtosamoprzyjśćdogłowy,bosmugiświatłazaraz
porzuciły swoją „zdobycz” i znowu błądziły po chmurze. Dzięki temu stracono z oczu
spadochroniarza, a ujrzano go ponownie dopiero wówczas, gdy jego bimbające nogi
pojawiły się w pobliżu jednej z łukowych lamp. Okrzyk przerażenia wydarł się z ust
wszystkim.
—Spadanaprzewody!…Wyłączyćprąd!…Zapóźno!
RitaHolmwpiławszystkiepalcewramięmajora,zacisnęłakurczowopowieki,bynie
ujrzeć tego, co już widziała oczyma swojej wyobraźni: zwęglonego trupa! Bowiem nie
wątpiławto,żeprądzabijetegoryzykantanamiejscu.
Tymczasemlossprawiłwszystkimradosnąniespodziankę.Wnajbardziejkrytycznym
momencie zesłał silniejszy podmuch wiatru i parasol spadochronu ominął mordercze
druty.
—Ależonzleciwprostnanas!—ZtymokrzykiemRitauskoczyławstecz,awtrzy
sekundy później spadochroniarz wylądował szczęśliwie. Tuż przed nią! Miał na sobie
kombinezon i kominiarkę lotnika, a na twarzy maskę gazową ze szczególnie szerokim
ryjkiem.Niewyglądałwięcwcaleponętnie,leczRitaspoglądałanańzpodziwem;jużsam
skokzsamolotuczyzbalonuwtakąprzepaśćbyłwjejoczachnadludzkimbohaterstwem,
atuwdodatkutenczłowiekniemalotarłsięoprzewodyzzabójczymprądem.To„bierze”
kobiety,niemadwóchzdańnatentemat!
Szybkim ruchem „przybysz z obłoków” zerwał sobie maskę wraz z kominiarką. Rita
ujrzała najpierw bujną czarną czuprynę, mocno zmierzwioną, a potem na brąz opaloną
twarz, pociągłą i na wskroś sympatyczną, pomimo błyskawic gniewu, jakie miotały
załzawioneoczymłodzieńca.
— Durnie! — wybuchnął. — Oślepili mnie zupełnie swoimi przedpotopowymi
reflektorami.Kurytakimmacać!Jołopydziedziczne!
—Kogoonmitakprzypomina?—myślałaRitarównocześnie.
Rozsierdzonymłodzianotarłsobiełzyrękawem,przybrałnajbardziejzawadiackąminę
i,mruczącpodnosemjakieśmałosalonowewyzwiska,uwolniłsięodspadochronu.Rita
klasnęławdłonie,zawołała:
—Ależtak,tak!TowykapanyGaryCooper,tylkomłodszy…
—Ktotaki?ZnowutenKuper?!—huknąłoburzonymłodzieniec,któremujużdawno
dojadłociągłewypominanietego,żejestogromniepodobnydojakiegośaktorafilmowego
nazwiskiem Gary Cooper. Energicznie podniósł głowę, posłał miażdżące spojrzenie
zwariowanejkinomaniaczcei…iosłupiał!Równiepięknejiwytwornejdamyniewidział
nigdy w życiu, a widział w życiu kobiet bardzo… niewiele. Osłupiał, skamieniał, a jeśli
nie skamieniał, to w każdym razie doszczętnie zbaraniał; z tego zdawał sobie sprawę
doskonale, był nawet wściekły na siebie, ale pomimo to nie zdołał oderwać wzroku od
pięknej nieznajomej. Patrzył na nią jak w tęczę oczyma rozszerzonymi z podziwu. I z
zachwytu!ARita,zadowolonazwrażenia,jakiewywołałanatymjunaku,spoglądałanań
zprzyjaznymuśmiechem.Izpodświadomierosnącąsympatią…
— Może już pójdziemy — przemówił major Bielak, niezadowolony i trochę
zaniepokojony długą wzajemną adoracją wzrokową swojej Rity z tym „narwańcem”. —
Spóźniszsięnawystępy—dodałznaciskiem.
Skinęłagłową,przyjęłajegoramięiodeszławrazzcałączwórkąswoich„satelitów”,a
sobowtór Gary’ego Coopera stał dalej jak słup. Opadli go natychmiast koledzy,
przyjaciele, lecz tego nawet nie dostrzegł. Machinalnie ściskał czyjeś dłonie, ruchem
głowydziękowałzagratulacjezpowoduswojegocudownegoocalenia,aleaninamoment
nieoderwałwzrokuodsmukłejsylwetkiRity,oddalającejsiękubramie.Ktośzacząłmu
opowiadać, że, według pobieżnych obliczeń, na sto tekturowych „bomb” rzuconych na
lotnisko mokotowskie przez „nieprzyjacielskie” samoloty zaledwie dwie spadły w
sąsiedztwiehangarów,czyli,że98%„bomb”chybiłocelu.
—TozasługakapitalnychchmurSkalskiego.
—Tak,Jerzy,tedymneprzesłonyudałysięznakomicietwojemustaruszkowi;wszyscy
tomówią.
—Igratulująmu.Aty,niepójdzieszpogratulowaćojcu?
—Pójdę,pójdę,zrobięwszystko,cochcecie,tylkopowiedzciemiwpierw,ktotobył.
—Nibykto?
—Ten…tenanioł!
—Anioł?!—PrzyjacieleJerzegoSkalskiegospojrzeliposobiezezdumieniem;jużod
chwiliintrygowałoichniezwykłezachowaniesięJurka,jegoroztargnienieiobojętnośćna
wyniki pokazu gazowego, którego właściwie był głównym organizatorem. — Jureczku,
czyśtyprzypadkowozespadochronemnieupadłna…głowę?Okimmówisz?
— No, o tej cudnej pani, która tu stała przed chwilką; rozumiecie teraz, wy, pały
zakute?!
Zakute pały zrozumiały od razu wszystko i wymieniły między sobą znaczące
spojrzenia.
—TobyłaRitaHolm,Jureczku—wyjaśnionomu.—Każdejnocymożeszjąspotkać
wAlkazarze…
ROZDZIAŁII
JużwdwiegodzinypóźniejJerzySkalskiwkroczyłenergiczniewpodwojedansingu
Alkazar. Po raz pierwszy w życiu! Od czasu, gdy sześć lat temu oblewał egzamin
dojrzałościwOazie,niebyłanirazuwżadnymnocnymlokalu,dośćpowiedzieć,żenie
znał nawet Adrii! Wydawać się to może zgoła nieprawdopodobne, a jednak tak było
naprawdę. I nie dlatego bynajmniej, że mieszkał poza Warszawą, boć przyjeżdżał tu
motocyklem dość często, a w czasie, gdy studiował na Politechnice, co najmniej raz
dziennie. Jerzy po prostu nie zakosztował nocnego życia wielkiego miasta, więc nie
ciągnęłogowcale,azaidealnewypełnieniewieczorówuważałkilkapartyjekszachówz
mocno zdziwaczałym, lecz anielsko dobrym ojcem, który był mu wszystkim po rychłej
śmiercimatki…
GdyJerzywszedłdoAlkazaru,brakowałokilkuminutdogodzinydziesiątej.Oprócz
członkóworkiestry,wyjmującychwłaśnieswojeinstrumentyzfuterałów,ipróczkelnerów
niebyłotutajnikogo.Nawet
żigola
.Ani
fordanserek
.
— Dżuma, czyli kryzys — mruknął Jerzy, zstępując do sali po schodach okrytych
dywanem. — Żywego ducha. I to śliczne biedactwo musi się wygłupiać przed pustymi
stolikami—westchnąłwspółczująco.—Atahołotabierzemniezapewnezakomornika.
Myliłsięjednak.Jegowczesneprzybycieisportowystrój(bowiemJerzyprzyjechałtu
naswoimmotocyklu)kazałysiękelneromdomyślaćczegośinnego,mianowicie,żemają
przedsobągościazprowincji,któregonietrudnobędzienamówićnabutelkę…pożalsię,
Boże,szampana.Wtejmyślistarszykelnerpochwyciłwdłońkartęwinimajestatycznym
krokiemwyruszyłnaprzeciwgościa.
Jerzy chciał usiąść tuż obok platformy dla tańczących, lecz okazało się, że ten stolik
jest zajęty. I wszystkie sąsiednie również. Na każdym leżał czyjś bilet wizytowy lub po
prostubiałatekturkaznapisemZajęty.Tomuwyglądałonawyraźnyszwindel.
— Za kogo mnie pan bierze, co?! — huknął ostro. — Bujać to my, ale nie nas!
Wszystkiestoliki„zajęte”,awsaligościanalekarstwo!
—Otejporzeoczywiście,pszszeszszszanownegopana.Jeszczenawetdziesiątejnie
ma,agościeschodząsięunaszwyklepoteatrze.
Jerzyspiekłraka,zrozumiał,żeprzyszedłnadansingodobrągodzinęzawcześnie.I
wydałomusięodrazu,iżkelnerzyimuzykancispoglądająnańzszyderczymuśmiechem,
zamaskowanymzdawkowąuprzejmością.Ogarnęłagonagleprzemożnachęć,bydrapnąć
stąd natychmiast i nigdy tutaj nie wrócić, ale myśl, że przez to pozbawiłby się widoku
Rity Holm, ostudziła skutecznie te zamiary. Postanowił zostać i za jednym zamachem
utrzećnosakelnerowi.Napuszyłsięwięc,przybrałminęnonszalanckowzgardliwą.
— Ja osobiście przychodzę na dansing wtedy, gdy mi przyjdzie ochota — wycedził
przez zęby, rozkroczył się, a ręce ulokował w kieszeniach — niekiedy o ósmej rano,
niekiedyotrzeciejpopołudniu.
Kelner pochylił głowę w pełnym szacunku ukłonie. — Młodzieniaszek już jest pod
gazem — myślał z satysfakcją, prowadząc „szanownego pana” do małego stoliczka
umieszczonego w dość wąskim przejściu z właściwej sali dansingowej do garderoby
tancerek.—Weźmieszampitrajaknic!
To pobożne życzenie się spełniło, za to błędne było mniemanie kelnera o trzeźwości
wczesnego gościa; Jerzy wstawił się trochę, lecz dopiero po wypiciu całej butelki
kwaskowatego sikacza, szumnie tu nazwanego szampanem. Ale zanim to nastąpiło,
minęła godzina i sala napełniła się gośćmi. Przy sąsiednim stoliku uplasowały się trzy
fordanserki, jedna bardziej wymalowana niż druga. Usiadły tutaj przez wzgląd na
młodego sąsiada, który żłopał ciecz oznaczoną w cenniku liczbą budzącą szacunek w
kryzysowych czasach: 60. Sześćdziesiąt złotych butelka! Puszczały doń oko, mizdrzyły
się długo, aż nagle drgnęły zelektryzowane; patrzył tu i jego wargi poruszyły się
kilkakrotnie.
—Pancośmówił?
—Taksobie…Dosiebie.
—Aleonas!
—Owas—przyznałsięszczerze.
—Aco?Co?Proszępowiedzieć.Bardzoprosimy.—Nalegałytakdługo,żewkońcu
musiałustąpić.
— Zastanawiałem się — rzekł — co by z waszych twarzyczek zostało, gdyby je tak
dobrzewymoczyćwciepłejwodzie.
—Arogant!…Impertynent!…Cham!—stopniowałyszybko.
Dzidzia,kwiaciarkadansingowa,sądząc,żebarówkijużnawiązałykontaktzmłodym
gościem,podeszładoniegoczymprędzej.
—Róże.
—Apocomiróże?Dlakogo?
—Dla…dlatychładnychpańtu,obok.
— Obejdzie się! — fuknęła jedna z trzech obrażonych „piękności”. — Niech się ten
panwpierwdobrychmaniernauczy!
Jerzemu fala krwi napłynęła do głowy. Uznał bez wahania, że spotkała go ciężka
zniewaga,niewiedziałtylko,jaknatozareagować,skorozostałobrażonyprzezkobietę.
Wswymposzampanowymzamroczeniuzamierzałjużzasięgnąćradykelnera,gdywtem
napodiumorkiestrywstąpiłulizanyżigoloiobwieścił
urbietorbi
:
—RitaHolmwtańcuwschodnim.
Zgasły wszystkie światła, z wyjątkiem osłoniętych abażurami lampek w lożach pod
ścianami, potem równocześnie zapaliły się trzy barwne reflektory, a smugi ich światła
skrzyżowały się na szczupłej sylwetce tancerki, która – nie wiedzieć kiedy – przebiegła
tużobokstolikaJerzegoinaglewyrosłanaśrodkusali.
Orkiestra zaczęła grać jakąś rzekomo wschodnią melodię, tęsknie monotonną i
monotonnienamiętną,aręceRityHolmjęływykonywaćzgołaekwilibrystycznełamańce.
Chwilami naśladowały do złudzenia ruch skrzydeł ptasich, chwilami wiły się jak węże i
mógłbyśprzysiąc,żeteprzeraźliwiegiętkieramionanieposiadają,niemogąposiadać!ani
jednej kostki, niekiedy znów stawały się jak gdyby cudzymi rękami i pieszczotliwie
ślizgałysiępokorpusietancerkiwyprężonymw
quasiekstatycznym
upojeniu…
—Onatorobipierwszoklaśnie—zadudniłbasowygłosjakiegośgrubasa—wniczym
nie ustępuje sławnym tancerkom jawajskim, których produkcje podziwialiśmy na
WystawieKolonialnejwParyżu.Pamiętasz,Zosiu?
—Cichotam!—huknąłJerzySkalski.
Jerzy nie był na Wystawie Kolonialnej i w ogóle nigdy nie widział tańców
wschodnich, nawet tych made in Poland. Może dlatego był zachwycony lub raczej
dlatego,żetennumerprogramuwykonywałaRitaHolm,którejniepospolitaurodaolśniła
goodpierwszegowejrzenia.CoprawdaRitawyglądałaterazinaczejniżnalotnisku;tam
była dystyngowaną, wytworną damą, tutaj zaś w świetle barwnych reflektorów, w
kostiumie egzotycznej tancerki wyglądała, jak… jak… Jerzy nie umiał znaleźć
odpowiedniego określenia, ale teraz Rita podobała mu się bardziej; teraz była w swoim
żywiole,wswojejwłaściwejskórze,topoznałodrazu…
Numerdobiegałkońca,nawettakilaikwdziedziniechoreografiijakJerzydomyśliłsię
tego. Rita, na pół leżąc na parkietowej posadzce, trzepotała bajecznie gibkimi rękami,
corazwolniej,corazsłabiej.
—Czyonaeppp…odstawiazdychającegoepppelikana?
— Milcz, profanie! — Jerzy ścisnął w garści szyjkę swojej butelki tkwiącej w
wiaderku z lodem zupełnie zdecydowany cisnąć ten pocisk w pijaka, gdyby ów zrobił
jeszcze jedną taką uwagę. Lecz pijak umilkł. Jerzy skierował więc wzrok co prędzej w
stronęRityinieujrzałjej.Ktośmujązasłonił,ktośoparłsięplecamiojegostolik.Jakaś
kobieta. Aha, Dzidzia, kwiaciarka. Znowu ją tu licho przyniosło. Jerzy bez ceremonii
pociągnąłjązałokieć.Odwróciłasię.
—Ileróżpanżyczy?—spytałazprzymilnymuśmiecheminadalstałaprzednimjak
kołek, nadal zasłaniała mu widok na środek sali. I to w chwili, gdy zapalono wszystkie
światła,gdyRitażegnanatuszemorkiestryiogłuszającymibrawamipubliczności,cofała
sięwukłonachkuwyjściu!
—Ileróż?
Jerzy omal nie zaklął bardzo dosadnie. Wtem strzeliła mu do głowy myśl trochę
wariacka,którąjednakzmiejscauznałzagenialną.
— Wszystkie! — krzyknął. — Kupuję wszystkie kwiaty. — Zerwał się z krzesła,
odebrałzrąkzdumionejkwiaciarkijejduży,płaskikoszzróżamiizastąpiłdrogęRicie,
którawdrodzedogarderobyartystekwłaśniemijałajegostolik.Przystanęłazdziwiona,a
wtymsamymmomencieJerzyrzuciłjejdostópwszystkieróże.
— Pani… — to wszystko, co zdołał powiedzieć, lecz jego płomienny wzrok był
wymowniejszyodwszelkichsłówiwyjaśniałpowodytegoczynu.
A Rita była wyraźnie zaskoczona; mile zaskoczona, trzeba przyznać. Oswoiła się już
dawnozróżnymioznakamiuwielbieniadlaswojejurodyitańca,alewtensposóbniktjej
jeszczeniezłożyłhołdu.Tenhołd,pomimopozorówefekciarstwa,byłzupełnienaturalny,
szczery, spontaniczny, o tym świadczył wyraźnie wzrok tego młokosa, którego twarz
wydałasięRiciejakaśznajoma.
Orkiestra zaczęła grać do tańca. To od razu wyrwało Ritę z zadumy i położyło kres
niewyraźnejsytuacji.
— Dziękuję panu. — Skinęła głową, uśmiechnęła się przyjaźnie i szybko odeszła.
Jerzy, wciąż stojąc, gapił się jeszcze długo na drzwi od garderoby artystek, chociaż te
zamknęłysięjużdawnozaRitą.
—Cotusiędzieje?Proszętozarazpozbierać.
Jerzy odwrócił się. Za nim stał wyfraczony kierownik dancingu i ze zgorszoną miną
spoglądałnarozsypanenapodłodzekwiaty.JerzypomógłDzidzijezbierać…
Orkiestra grała najmodniejsze tango krajowego wyrobu. Ckliwie sentymentalna,
posępnieżałosnamelodiaprzypominałaraczejmarszpogrzebowyniżwspaniałe,ogniste
tanga argentyńskie, ale spadkobiercy rosyjskiej
chandry
ogromnie lubią takie kawałki.
Zaroiło się więc od tańczących par na parkiecie, a w powietrzu kwiliły karawaniarskie
słowatekstu,idealniedobranegodobeznadziejnejmelodii,różnełzy,żal,zapóźno,nigdy,
melancholia,jesiennydeszcz,rozpacz,smutekrozstaniaitympodobne„perełki”…
—CzymamtekwiatyodnieśćpaniHolm?—spytałaDzidzia,zainkasowawszysłone
honorariumzawszystkieswojeróże.
— Nie trzeba, dziękuję panience. — Postanowił je osobiście wręczyć Ricie, czekał
tylkonaodpowiedniąsposobność.
Piccolo
wbiegłwłaśniedogarderobyartystekiwyszedł
stamtąd po chwili w towarzystwie starszawej niewiasty, bardzo wysokiej, kościstej,
ubranejwcudacznąsuknięzapiętąażpobrodę.„Mumia”ta,mijającJerzego,obrzuciłago
badawczym spojrzeniem. Gdy przeszła, Jerzy powstał. Uznał, że stosowna chwila
nadeszła.Całasalapławiłasięzrozkosząwodmętachponurejmelodii,orkiestramusiała
bisować swoje łzawe tango; nikt nie zwracał uwagi na Jerzego, tak mu się przynajmniej
zdawało.Ajednak…
ROZDZIAŁIII
Rita zmarszczyła brwi. Najwyraźniej posłyszała szczęk klamki i nieuchronne
skrzypnięcie drzwi wiodących do sali dansingowej. Ktoś wszedł tutaj, wykorzystując
chwilową nieobecność garderobianej, której Rita oświadczyła kategorycznie, że dzisiaj
nikogonieprzyjmuje.Ni-ko-go!NawetmajoraBielaka!Atomusiałbyćniewątpliwieon,
bo któż inny odważyłby się tu wchodzić bez meldowania się? Bez pukania?!… Rita
chciała już zawołać nie można, lecz uświadomiła sobie zaraz, że na majorze nie
wywarłobytożadnegowrażenia;wszedłbynapewnopomimotegozakazu.Zatocofnie
się bez wątpienia, skoro ujrzy ją śpiącą. W tej myśli skuliła się mocniej i zamknęła
powieki.
Upłynęła minuta, a może kilka minut. W garderobie artystek przedzielonej kotarą na
dwie nierówne części panowała absolutna cisza, lecz Rita wyczuwała czyjąś obecność
tutaj,czułaczyjśwzroknasobie.Aniniedrgnęła,alenieznaczniepodniosłapowiekitak,
że utworzyły wąziuteńkie szparki. Zdumiała się. W wycięciu kotary stał ów jakoby
znajomymłodzieniec,którywsalirzuciłjejdostóptakąmasękwiatów.Przyniósłjetutaj,
przyciskałjeoburączdopiersiirozkochanymwzrokiemspoglądałnanią,naRitę.
Westchnęła, choć miała ochotę parsknąć śmiechem. Potem zaczęła się „budzić”
mistrzowsko.Przyspieszyłanawettęprocedurędostrzegłszy,żeintruzsięspłoszyłicofnął
okrok.
—Ktotujest?—Towypadłowprostświetnie.
—Jjja,proszępani.
—Ach,topan…
—Panimniepoznaje?—ucieszyłsię.
—No,oczywiście;przecieżtopanurządziłtam,wsali
korso
kwiatowe.
Zmieszałsięogromnie,zacząłprzystępowaćznoginanogę.
—Czytobyłobardzo…—zacząłnieśmiało—bardzoidiotyczne?
—Tobyło…śliczne!Słyszypan?
—Słyszę!—krzyknąłuszczęśliwiony,omalniepodskoczyłsobiezradości.
Przez chwilę Rita spoglądała na niego przyjaznym wzrokiem, potem, ot tak dla
zabawy,przybrałaminędystyngowanejdamy.
—Aleczemuwłaściwiemamprzypisaćpańskąinwazjętutaj?
—Ja…jatego…chciałemtekwiaty,coleżały…nie…tojesttak…och,Boże,jakto
trudnorozmawiaćzkobietą!—wybuchnąłszczerze.
—Pan,widać,małomiałdoczynieniazkobietami.
—Prawienic,jakBogakocham!Idlategomisięjęzyktrochęzaplątał…
—Nawetmocnosięzaplątał—przeszłaznówwtonżartobliwy.—Zatempanchciał
miosobiściewręczyćkwiaty.Czytojużwszystko?
—O,nie!Chciałem…chciałbymjeszczepowiedzieć,żepanijest…ale,czysiępani
niepogniewa?…żepanijestzachwycająca!
—Ejże?
—Dajępanisłowohonoru,żetak!Jatojużnalotniskuzauważyłemdzisiaj.
— Pan tam był również? — Przemknęło jej przez myśl, że to może on był owym
tajemniczym „opiekunem”, który ją tak wyściskał, wykorzystując półgodzinny okres
egipskich ciemności. Lecz nie; ten nieśmiały, niewyrobiony towarzysko młodzieniec nie
byłbysięodważyłnato,nacosobiepozwalałtamten.Zresztąjegowarginienosiłyśladu
jejostrychząbków.—Zaraz,zaraz,czytoniepanprzypadkowo…
—…skakałzespadochronem—dokończył,potakując.—Oczywiście,żeja.Iomal
nie spadłem pani na głowę. Krótko mówiąc, jesteśmy parą starych znajomych, co? Cha,
cha,cha…
— W każdym razie gawędzi mi się z panem tak, jak ze starym znajomym. A
tymczasem…
Zmieszałsięponownie,wziąłtozawymówkę.
— A tymczasem… błagam panią o przebaczenie… tymczasem ja dotychczas nie
przedstawiłemsiępani.
—Panmnieźlezrozumiał.Niedotegozmierzałam…
—Dotego,dotego.Panipozwoli,żesięprzedstawię.Jestem…
— Nie! — przerwała mu z błyskiem zniecierpliwienia w oczach. — Doprawdy
zabawnijesteściewy,Polacy,ztąswojąpasjądoprzedstawianiasięprzybyleokazji.Ico
mi z tego przyjdzie, że pan bąknie swoje nazwisko? Dosłyszę albo spamiętam tylko
końcówkę,jakieśskilubicz.Pocoto?Śmiesznedoprawdy…
—Panitakdoskonalemówipopolsku,ipaniniejestPolką?
—Nie,leczbardzolubięPolakówimożedlategotakmnietoirytuje,jeżelinakażdym
krokuspotykamuwasprzesądyiśmieszności…Comnieobchodzipańskienazwiskoalbo
jakijestpańskizawód.Panjestdlamniemłodymgentlemanem,azarazem,jaksięmam
prawodomyślać,wielbicielemmojegotalentu…
—Nietylkotalentu—wtrącił—alepaniwogóle!
— Co najwyżej — ciągnęła dalej, nie zauważywszy ognistego spojrzenia, jakie
towarzyszyło tym słowom — może mi pan powiedzieć swoje imię, bo to ułatwia
konwersację.
—NamięmiJerzy.
—Doskonale,panieJurku.Tomiwystarcza.Ateraz…
—Powinienemsobiejużpójść,prawda?—westchnął.
—Terazniechpanodemknietęszafeczkęwścianie.Tylkoszybko—ściszyłagłosi
spojrzałanieufniewstronękotary.—Napółce,tamwgłębi,pozadużymkapeluszemstoi
butelkakoniakuiszklaneczka.Proszęmitopodaćtutaj.
Wykonał to zlecenie, odkorkował butelkę i mniej więcej zawartość kieliszka wlał do
szklanki.
—Więcej,więcej,…dopełnaproszę.
—Upijęsię,słowodaję.
—Ależtomabyćdlamnie!
—Dlapani?!
Jeszczebardziejsięzdumiał,kiedyzobaczył,jakgładkoRitawypiłapełnąszklankę.
—Czypanurównieżnalaćtyle?
Zanim zdążył coś odpowiedzieć, kotara rozchyliła się i wpadła owa starszawa
niewiasta,którąJerzyzauważyłnakrótkoprzedswojąwizytąwgarderobieartystek.
—Paniznowupije?!—zaskrzeczałaantypatycznymgłosemiszorstkowyrwałaRicie
butelkę.
—Adelo!
—Adelawie,corobi!Słyszanerzeczy,żebyśpiewaczkaztakimgłosemzapijałasię,
jak zwyczajna barówka?! — zrzędziła „mumia” dalej, obrzucając morderczymi
spojrzeniami Jerzego jako domniemanego wspólnika libacji. — Tej butelki już pani nie
zobaczywięcej!
—Jakpanwidzi—Ritauśmiechnęłasięzprzymusem—jestempodsrogąkuratelą…
— Kto telefonował do mnie? — zwróciła się znowu do garderobianej, wciąż coś
mruczącejpodnosem.
— Pan major! — odparła zapytana z naciskiem, łypiąc okiem wyraźnie w stronę
Jerzego.—Panmajorpoleciłmipowiedziećpani,żedziś…
— Mniejsza z tym — przecięła szybko Rita, odgadując intencję Adeli. — Czyś
natomiastpowtórzyłapanumajorowito,cojacizleciłam?
—Powtórzyłam.
—Todobrze.Możeszodejść.Niejesteśmichwilowopotrzebna.
— Przysłano kwiaty dla pani. Mały bukiecik, ale śliczny! Nie żadna miotła! — To
znówbyłopowiedzianeznaciskiemizodpowiednimzezemwstronęJerzegolubraczej
wstronęjegoprymitywnegobukietu.
—Odkogo?
—Askądjamogęwiedzieć?Tamjestbiletwkopercie.Zarazprzyniosę.—Wyszłaza
kotaręizarazwróciłazmałymbukietemstorczyków.
— Orchidea! Mój ulubiony kwiat! — ucieszyła się Rita, lecz natychmiast
przypomniała sobie, że obecny tu Jerzy ofiarował jej róże. — Obok róż — dodała co
prędzejzuprzejmymuśmiechem.
—Obokróż?Pierwszesłyszę!Przecieżpaniróżniecierpi!
—Adelo!—Zpodłużnych,jakmigdałyoczuRityHolmstrzeliłybłyskawicegniewu.
—Proszęwtejchwilistądwyjść!
— Ale też pani ma
cerbera
, no! — mruknął Jerzy, gdy garderobiana wyniosła się
wreszcieiznówpozostalisami.—Żepanizniąwytrzyma!
— Muszę. Przyzwyczaiłam się. Adela posiada wszelkie wady starej sługi, ale zalety
również.Jestdomnieszalenieprzywiązana,wierna,mogęnaniejpolegaćbezgranicznie,
cowmojejsytuacjijestwprost…jestkwestią
tobeornottobe
…Przepraszam,czymogę
przejrzećtenbilet?
—Ależproszę,bardzoproszę…
—Toniegrzecznie,lecz…kobiecaciekawość…panrozumie…
W maleńkiej kopercie nie było karty wizytowej, lecz arkusik papieru listowego,
złamanyweczworo,pokrytynapierwszejstronicyrównymirządkamidrobnego,bardzo
kaligraficznegopisma:
PięknaPaniRito!
Chciałbym przyjść osobiście podziękować Pani za cudne chwile, lecz muszę
zaczekać, aż mi się zagoi warga mocno skaleczona Pani drapieżnymi ząbkami.
Proszęwięcnarazieprzyjąćpodziękowaniepisemneitęmałąwiązankękwiatów,
Paniulubionychkwiatówpodobno.
WmyślicałujePaniągorącoJejstaływielbiciel,
KazimierzS.
PS.
WciemnościachwzięłamniePanizaporucznika…porucznikaGulicza,jaksię
domyślam.Szczęściarz!Proszęjednakliczyćnamojądyskrecję.MajorBielaknie
dowiesięnigdyodemnie,żePanidarzySwojąsympatiąjegopodwładnego.
ROZDZIAŁIV
SklepEUFONIAposiadałdwadużeoknawystawowe;wjednymleżały,stałyiwisiały
najrozmaitsze instrumenty muzyczne, drugie zajmowały wyłącznie fonografy, od
olbrzymich gramofonów używanych w prowincjonalnych restauracjach, do zgrabnych,
walizkowych patefonów. Pomiędzy tymi dwiema witrynami znajdowały się oszklone
drzwi.Podeszładonichwłaśniesiwowłosapaniwokularach;panita,ubranawpocieszny
kapelusik, jaki nosiły nasze babki, i w wyświecony granatowy płaszcz sięgający jej do
kostek, trzymała w jednej ręce pudełko ze skrzypcami, a w drugiej żółtego jamnika na
smyczy. Czyż mogłoby kogokolwiek zaintrygować to, że taka typowa nauczycielka
muzykiwkraczadosklepuzinstrumentamimuzycznymiiznutami?
A jednak właściciel firmy Eufonia, siedzący w kantorku, zerwał się natychmiast
wyraźnie zelektryzowany tą wizytą. Zacierając ręce, wybiegł ze swojej kancelarii do
sklepu, chociaż tu, oprócz przybyłej, nie było żadnej klienteli o tej porze, a znudzony
personelwystarczyłbydoobsłużeniadziesięciuosóbrównocześnie.
—Niechsiępaniniezrywa—rzekłapółgłosemkasjerkadoplotkującejzniąnowej
ekspedientki. — Niektórych klientów nasz stary zawsze sam załatwia. Ta zasuszona
mumianależyrównieżdoowejuprzywilejowanejgrupy.Tonaszastałaklientka…
Tymczasemzasuszonamumiadotarładoladysklepowejitunastąpiłojejspotkaniez
hałaśliwymwłaścicielemfirmyEufonia.
—O,cowidzę!PannaAurelia!—ryczałnacałegardłoiwymachiwałrękamitak,że
jamnikpannyAureliiuznałzastosownezaszczekaćostrzegawczo.—Kopęlat!
—Ależ
don
Pedro—zaskrzeczałaprzybyła—byłamtuprzecieżwzeszłymmiesiącu.
Zaledwiedwatygodnietemu!
—Czyżmożliwe?Ha,jaktenczasbiegniebezlitośnie.Napanitegonieznać,droga
señorito
,aleja!—Westchnąłiwskazującympalcemzacząłsiępukaćpogłowie.—Tu,w
tym miejscu, onegdaj rano, o chwilo przeklęta!, odkryłem dwa siwe włosy! Ach, nie
mówmyjużotym.Tonazbytboli…
—Tak,mówmyraczejointeresach.Bardzomiprzykro,donPedro,żedotychczasnie
wyrównałammegodługuzanuty…
—…którywynosidziewiętnaściezłotych.Głupstwo.
—Dziewiętnaście?Pansięmyli.Tylkoszesnaście!
—Dzie-więt-naś-cie!Jamampamięćdobrą,señorito.
—Jarównież,itwierdzę,żenależysiępanuszesnaściezłotych.
—Ha,wtakimrazieniechajksięgihandlowenaszspórrozstrzygną.Chodzimitylkoo
zasadę…Proszępaniądokancelarii…
Sprzeczając się zawzięcie, lecz uprzejmie o owe 3 złote, odeszli w głąb sklepu i po
chwilizamknęłysięzanimidrzwibiurafirmy.
—Tamumia—rzekłakasjerkadonowejsprzedawczyni—stalepróbujenamurwać
paręzłotych.Dziwięsię,żeszefjejkredytujejeszcze.
Tymczasem w biurze firmy zachowanie sprzeczającej się głośno pary uległo od razu
dziwnej metamorfozie. Zniknęło bez śladu gadulstwo, żywa gestykulacja, zmienił się
tematrozmowy,jejtonibrzmieniezniżonenagledoskalikonspiratorskiegoszeptu.
— Co nowego? — spytał szorstko Pedro. Zagłębił się w fotelu, lecz swej rzekomej
klientkibynajmniejniepoprosił,byusiadła.
— Niewiele, szefie — odparła mumia, zdejmując okulary. — Cieszę się, że pan
nareszciewrócił.Jestemjużprawiebezgrosza.
— Naturalnie! Wam tylko forsa w głowie. A robota? — Wyjął z kieszeni dwa
banknoty stuzłotowe i rzucił je na stół ruchem niemającym w sobie ani cienia
uprzejmości.—Braćigadać…Rita?
—Zdrowa,wdoskonałejformie,alebędziepanmiałznią,dużokłopotu.Zakochała
się!
—Cotakiego?!Rita?!Wkim?
— W jakimś przystojnym bubku, któremu na imię Jerzy. Nazwiska ustalić nie
zdołałam. Śledziłam go dwukrotnie taksówką, ale on tak po wariacku pędzi swoim
motocyklem,że
zniknąłmizoczu.
Pedrodrgnąłnieznacznie,potemznagłąuprzejmościąwskazałstojącejkrzesło.
—Hm,hm,tobiezdołałzniknąćzoczu?!Itodwarazy!
—Niestety,szefie…Tojakiśszczwanynumer,choćnaokowyglądananaiwniaczkaz
prowincji.
Pedrozacząłnerwowobębnićpalcamipopłyciebiurka.
— Adelo! — rzekł nagle tonem niemal uroczystym. — Ty masz cudowny psi węch.
Czytenbubekniepachniecipolskimkontrwywiadem?
— I tak, i nie, szefie. Jeszcze go nie rozgryzłam… Ale może teraz zreferuję panu
dziejetegoromansu?
—Mów.
— Kiedy i gdzie się poznali, tego nie zdołałam stwierdzić. Gdy pewnego razu
wróciłam z budki telefonicznej do garderoby, zastałam tego pana Jurka przy Ricie.
Rozmawialitak,jakparastarychznajomych…
—Kiedytobyło?
—Wdniupokazugazowegonalotniskumokotowskim.
—Czylitydzieńtemu.
—Tak,szefie,tydzień.Iprzeztentydzień…—tu„wierna”garderobianaRityHolm
wyliczyła najdokładniej wszystkie spotkania swojej pani z Jerzym, powtórzyła treść ich
rozmów, które podsłuchała, stojąc za kotarą. — Były to, jak pan szef widzi, rozmówki
całkiemniewinne,aleBógwie,oczymoniszczebiocąnawspólnychwycieczkach…
—O!WięcwidująsiętakżeipozaAlkazarem?
—Atak.Zawszepopołudniuzabierająmotocyklemnaspacer.RazbyliwWilanowie,
drugimrazem…—iznowuzłożyładrobiazgowesprawozdanieztychwycieczek,aprzy
tej sposobności przedstawiła słony rachuneczek za taksówki, którymi się posługiwała,
śledzącswojąpanią.Pedrozapłaciłbezwahania,nawetdorzucił20złotychjakozaliczkę
naprzyszłetaksówki…
—Aczyzwróciłaśjejuwagęnato,żetendonżuanmożebyćpolskimszpiclem?
— Oczywiście, szefie. Na to ona parsknęła mi w twarz, potem zwymyślała mnie, aż
wreszcie zaczęła się roztkliwiać nad swoim najdroższym Jureczkiem, który jest, jak
powiedziała,jejpierwsząwielkąmiłością…
—Jużjająwyleczęztejwielkiejmiłości!—warknąłPedrozłowrogo.—Acóżnato
wszystkomajorBielak?Czywie,czyteż…
—Och,znimwłaściwiejużzerwała.
— Co?! — Pedro skoczył na równe nogi. Przez chwilę bełkotał niewyraźnie jakieś
przekleństwa hiszpańskie, włoskie, portugalskie, potem gwałtownym ruchem zerwał
słuchawkę z widełek aparatu telefonicznego stojącego na biurku i nakręcił dobrze sobie
znanynumernatarczyautomatu.
—Onaterazpowinnabyćwdomu—wyjąkałaAdela.
Pedroskinąłgłowąpotakująco.
— Czy mieszkanie pani Holm? Mówi firma Eufonia — zaczął wielce afektowanym
głosem, jak przedtem, gdy wobec swojego personelu rozmawiał z „panną Aurelią”,
rzekomą nauczycielką muzyki. — Ach, to pani. Nie poznałem. Dzień dobry… Melduję
pani najposłuszniej, że otrzymaliśmy nowy transport płyt gramofonowych. Pani ma
oczywiście pierwszeństwo, ale proszę przybyć zaraz. Tak, koniecznie zaraz! — To
ostatnie zdanie wypowiedział może bezwiednie zwykłym swoim tonem, ostrym,
rozkazującym. — Ach, byłbym zapomniał; za ostatnią bytnością u nas zostawiła pani
swojąparasolkę!…Więcczekam.Dowidzeniałaskawejpani…
— Czy istotnie sądzi pan, że ją mogą śledzić? — spytała Adela, która, jako
wtajemniczona, wiedziała, że słowa zostawić parasolkę oznaczają rozkaz: Idź okrężną
drogą,zgubszpicla,którycięśledzi.
—Tojestrówniemożliwejakipodsłuchwcentralitelefonicznej…Nigdyniemożna
być dość ostrożnym — mruknął Pedro i machinalnie przekręcił ebonitowy kontakt na
ścianie za biurkiem. Natychmiast rozległy się szmery, szelesty, gwar rozmów, echa
strojenia wiolonczeli, aż ponad wszystko wybił się głos kasjerki rozmawiającej z nową
ekspedientką:
— Dziwię się staremu, że z powodu głupich trzech złotych traci tyle czasu z tą
mumią…
Biedna kasjerka nie przeczuwała (jak zresztą nikt z personelu), że zdradziecki
mikrofon jest ukryty tuż obok kasy, że narwany szefunio w swoim dalekim kantorku
słyszyzawszekażdesłowowypowiedzianewsklepienawetszeptem!
Pedroparsknąłśmiechem.
—Słyszysz,Adelo?Ładniecięnazywamójpersonel.Mumia!
Wtejchwiligłośnikwkantorkupowtórzyłdalszesłowakasjerki:
—Wogólenaszszefuniojestpomylonyidurnowaty…
—Acopannato?—Adelauśmiechnęłasięzłośliwie.
— Nic. Jestem bardzo zadowolony z tego, że mój personel uważa mnie za
pomylonego.Tych,którzysądząinaczejlubzanadtomilczą,wylewamstądodrazu…
Wgłośnikurozległsiętrzaskdrzwiwejściowychizarazpotemdźwięcznygłosmęski:
—Dzieńdobry.Czydostanętupłytygramofonowe?
Pedro wyciągnął dłoń do kontaktu, chcąc przerwać „audycję”; jakiś klient wszedł do
sklepu,czylimożnabyłomiećpewność,żepersonelprzestanieobgadywaćswojegoszefa.
LeczwtejsamejchwiliAdelaschwyciłaszefazaramię.
—Tojegogłos!—rzekłaszeptem.
Pedro się zerwał zelektryzowany tym oświadczeniem. Szybko odsunął jakąś
deszczułkęwścianie,odsłaniającukrytetamokieneczko.Całysklepbyłoprzezniewidać
jak na dłoni, gdyż kantorek znajdował się na półpiętrze. Przy ladzie naprzeciw dwóch
ekspedientekstałmłody,wysokibrunetubranywsportowygarnitur.
— Adelo… — Pedro skinął na nią, by się przybliżyła do okienka. Wykonała to
zlecenie,spojrzałaicofnęłasięnatychmiast,jakgdybysięobawiała,żetamtenmożejątu
dostrzec.
—Oczywiście,żetoon!Czegoontutajszuka?!Dlaczegoprzyszedłwłaśnieteraz,gdy
jatujestem?!
—Maszrację.Ha,zobaczymy.Lepiejniebezpieczeństwuwyjśćnaprzeciw…Zaczekaj
tunamnie…
GdyPedro,słodziutkouśmiechnięty,zbliżałsiędolady,posłyszałurywekodpowiedzi
danej Jerzemu: …ale którą? Z Ritą Holm nagrano już bardzo wiele płyt, proszę pana…
Jakprzystałodobremukupcowi,wmieszałsięnatychmiastdorozmowy.
— Panno Zuziu, proszę podać panu spis płyt ze śpiewem Rity Holm… A może
szanowny pan — zwrócił się do Jerzego — pamięta tytuł piosenki, która się panu
najbardziejpodobała?
— Ach, one mi się podobają wszystkie! — odparł Jerzy Skalski z zapałem. — I
wszystkiewezmę.Proszęmijetylkodobrzeopakować.
— Rozumie się, rozumie. Dokąd je odesłać? Albert, podaj bloczek, zanotujemy
adresik…
—Nietrzebaodsyłać,samjezabioręteraz.
— Ależ szanowny pan chce się trudzić niepotrzebnie! Odeślemy do domu, jak
wszystkimnaszymklientom.Zresztąpaczkabędziedużai…
—Zmieścisięchybawprzyczepcemotocykla.Nowięc…Ilepłacę?
—PannoZuziu,ilepanpłaci?—PedropotrąciłnieznacznieAlberta,pobiegłdoZuzi,
wyrwał jej płyty z rąk. — To trzeba opakować troskliwie, żeby się nie potłukły. Sam to
zrobię.Albert,podajmitrochęwełnydrzewnej…
Zuzia podeszła z rachunkiem do Jerzego, Albert pospieszył do szefa. Albert był
jedynymczłonkiempersonelu,wtajemniczonymzgrubszawuboczne„interesy”Pedra.I
odgadłodrazu,żeczekagojakaśrobota.
—Śledzićtegogościa?—spytałcichuteńko,pomagającszefowiwrobieniupaczki.
—Tak.Weźmotor.Onmamotocyklijeździjakwariat,kiedykogośczujezasobą…
Wyjdźtyłem,czekajnaulicy…Zmieńtwarztrochę.
Albertodszedłnatychmiastwgłąbsklepu,aPedroguzdrałsięprzypaczcetakdługo,
żezniecierpliwionyklientzerknąłnazegarek.
—No,terazmożnatenpakunekzrzucićzsamolotu—rzekł,idącwstronęJerzego.—
Aha, byłbym zapomniał. W tych dniach mamy otrzymać z fabryki dwie nowe płyty,
naśpiewaneprzezboskąRitęHolm.Jeżelitopanainteresuje,tomożemygozawiadomić,
gdypłytynadejdą…Jakinumerektelefoniku?
—Eeech,pocomasiępanfatygować—odparłJerzy.—Samsięzgłoszęzaparędni.
— Jak szanowny pan woli. — Pedro pochylił się w niskim ukłonie, a równocześnie
myślał: A to cwaniak! Ani rusz nie można go zażyć z mańki. Własnoręcznie odemknął
drzwi od ulicy. — Polecamy się łaskawym względom szanownego pana… Moje
uszanowanie,sługanajniższy…
Motocykl stał nieopodal i Pedro zanotował sobie w pamięci jego numer. Z ulgą
stwierdził również, że Albert stoi na najbliższym skrzyżowaniu ulic i zawzięcie coś
„naprawia” przy swoim motocyklu. Odczekał przy drzwiach, dopóki obydwa wehikuły
nie wyruszyły w drogę, po czym zawrócił do swojej kancelarii. Adela już naciągała
rękawiczkiiwłożyłaokulary.
— Myślę, że pora mi już odejść, inaczej spotkam się tu z Ritą. Dopieroż by się
zdziwiła,no!—rzekła.
IrzeczywiścieRitaHolmprzybyłanawezwaniePedrawjakieśpięćminutpoodejściu
stądswojej„oddanej”Adeli.
— O, dzisiaj urodzaj na uprzywilejowanych klientów — mruknęła kasjerka. A przy
ladziedonPedro,witającRitę,zgrywałsię,ażmiło:
—Madonna!Czymniewzrokmyli?Nie,toprzecieżnaprawdęnaszaboskaRita!
Quel
honneur!
Jakże miła niespodzianka! I świetnie pani trafiła, bo właśnie otrzymaliśmy
transportcudnychtangargentyńskich…PannoZuziu,proszęzanieśćpłytyseriiE105do
kabinynumertrzeci…
Maisvite,vite.
Presto!
GdyZuziawykonałapolecenieiRitaznalazłasięwkabiniesamnasamz„narwanym”
właścicielemfirmyEufonia,tenprzeistoczyłsięodrazuwgroźnegoszefa.
—Czymajordostarczyłcijużżądanąprzezemniemaskę?
—Nie…Niewidziałamgojużztydzień.Niepokazałsię…
—Łżesz!ByłonegdajwAlkazarze,aletybyłaśzajętakimśinnym!Jaksięnazywaten
smarkacz?
Ritaosłupiała.Byłaprzekonana,żepoza„wiernąAdelą”niktwięcejniewieoJerzym,
a tymczasem… Co gorsza, Pedro wiedział wszystko, jak się okazało zaraz. Wyliczył jej
wszystkieschadzki,nieszczędzącprzytymnajostrzejszychwymówek,żeRitatracicenny
czasna„pensjonarskieamory”zjakimśbubkiem,zamiastzacieśnićwięzy„przyjaźni”z
majoremBielakiem,odktóregomożnabywyciągnąćmocbezcennychinformacji…
—JaksięnazywatentwójJerzy,pytamponownie!
—Niewiem,dajęsłowohonoru.Nigdyotoniepytałam.
—Aonsamnieuznałzastosowneprzedstawićcisię?
—Nnnie…Taksięjakośzłożyło,żenie—skłamała.
— I ty, której w razie wsypy grozi nieuchronnie szubienica, ty zadajesz się z
nieznanymczłowiekiem,którymożebyćszpiclemi…
— O, nie! — zaprotestowała gorąco. — Jerzy nie poświęciłby się nigdy temu
wstrętnemurzemiosłu!Poznałamgonawskroś!—ciągnęładalejzwypiekaminatwarzy.
—MójJurektojest…
— Mój Jurek, no proszę! Wstrętne rzemiosło, widzicie ją! Nie, dość mi tego! Od
dzisiajzabraniamcikategoryczniewszelkichspotkańirozmówztymtypem!
WytrzymałaspokojniemorderczywzrokPedra.
—Ajeślipananieusłucham?
— To twojego Jureczka spotka niebawem przykry wypadeczek. I tylko ty będziesz
winnajego…śmierci!
Rita zadrżała, zauważył to z satysfakcją i, żeby wzmocnić efekt swojej pogróżki,
zacząłprzypominaćwypadkidyskretnegosprzątnięcialudzi,którzyimdeptalipopiętach
lubbylidlanichtylkoniewygodni…
— Jeździ chłopaczek tak ostro na swoim motocyklu — ciągnął dalej — że nikogo
zbytnioniezdziwi,jeśligoznajdą…
—Nie!—krzyknęłaprzeraźliwie.—Janiepozwolę!Jawas…
— Tsss! — Puścił co prędzej w ruch patefon, dostrzegłszy przez szybę w ścianie
kabiny,żeZuziaidziewtęstronę.PochwyciłdłońRitywswojegrube,mocnepaluchyi
ścisnąłtak,żesyknęłazbólu.—Milcz!
Zuziapodeszładodrzwikabiny,zapukała.
—Cotam?
—Telefondopanadyrektora.DzwoniAlbert…
—Dobrze.—Pedrootworzyłdrzwiinatychmiastprzybrałswójkomedianckisposób
mówienia.—BoskaRito,czypozwolipani,żenachwilępozostawięjąsamą?…Gratias.
Merci. Jakże to po polsku będzie thank you? Aha, dziękuję… Za minutkę będę z
powrotem…
Jego nieobecność w kabinie trwała jednak parę minut. Rita siedziała na krześle
przygarbiona, jakby złamana, ale w jej oczach tliły się błyski buntu. Postanowiła nie
usłuchaćzakazu,aJerzegoprzestrzecprzedgrożącymmuniebezpieczeństwem…
— Nie róbże takiej grobowej miny, droga Rituś, bo czeka cię miła niespodzianka —
rzekł Pedro, zacierając dłonie. — Cofam mój srogi zakaz. Słowem, możesz sobie nadal
romansować z swoim chłopczykiem, ile tylko zechcesz… No, nie podziękujesz mi? Nie
jesteśuszczęśliwiona?
— Jestem zaniepokojona — odparła szczerze, potem zerwała się, podeszła do Pedra
tak blisko, że biustem dotknęła jego torsu, wpiła się w jego wyłupiaste oczy
przeszywającymwzrokiemispytałaznaciskiem.—Comaoznaczaćtanagłałaskawość?
Copanknuje?
— Och, zaraz knuje. Brzydkie słowo… Nic nie knuję, droga Rituś, tylko już wiem,
kim jest twój cacany Jureczek i widzę, że twoja przyjaźń z nim może nam się bardzo
przydać.Bardzo!
—Toznaczy?—wykrztusiła,blednąc.
—Toznaczy,żeniechcącyzłapałaśnawędkęswojejurodyśliczną,złotąrybkę,która
mnie musi zaprowadzić do źródła wielu tajemnic… Gratuluję ci, Ritko — dodał i
wybuchnąłszyderczymśmiechem…
ROZDZIAŁV
Gabinet pierwszego wicedyrektora Polskich Zakładów Chemicznych przypominał
raczej wielką rupieciarnię niż pracownię człowieka zajmującego tak odpowiedzialne
stanowisko,aleprofesorJanSkalskibyłosobistymwrogiemwszelkiegoładuiczystości.
Kiedy pewnego razu z powodu oczekiwanej wizytacji ministra uporządkowano mu
gruntownie pracownię i wyniesiono z niej kilka centnarów żelaziwa, drzewa, tektury,
niepotrzebnychflaszek,słoikóworazpotłuczonegoszkła,staryuczonyprzezparędninie
mógł sobie znaleźć miejsca, a zaczął znowu pracować dopiero wówczas, gdy z grubsza
zdołałprzywrócić
statusquoante
…
Nic tedy dziwnego, że nader elegancki pan, który kazał się zameldować Skalskiemu
jako doktor Eugeniusz Martel i przekraczał te progi po raz pierwszy, z lekka zdębiał na
widoktakstraszliwegobałaganu.Nawetcofnąłsięwpierwszejchwili,sądząc,żezaszło
nieporozumienie.
—PanmamniezaprowadzićdogabinetuprofesoraSkalskiego,—rzekłznaciskiem
dowoźnego,którygotuprzywiódł.
—Towłaśnietutaj—brzmiałaodpowiedź.
Martel wzruszył ramionami, wszedł do „gabinetu”, i zaczął się z ciekawością
rozglądaćporozległympokoju,którywyglądałjaklaboratoriumchemicznezainstalowane
wwarsztacieślusarskim,zjegotransmisjami,narzędziami,tokarkąitp.Przytokarcestał
siwowłosyjegomośćwokularachsiedzącychmunaczubkunosa…
— Profesor Skalski — domyślił się Martel, po czym skierował wzrok na drugiego
mężczyznę,równieżwbiałykitelubranegoiklęczącegowłaśnieprzymotocyklu,którego
tyłbyłpodniesionytak,żekołonapędowemogłosięswobodnieobracać.Obracałosięteż
z szaloną szybkością, gdyż motor szedł pełnym gazem, napełniając pokój smrodem
spalonejbenzynyipiekielnymłoskotem.—Tendrugi,topewniejegosyn,Jerzy…
Martelchrząknąłkilkakrotnie,lecznieodniosłotożadnegoskutku.Wyruszyłwięcw
stronę profesora, okrążając pedantycznie kupki wiór drzewnych. Jak dotychczas zdołał
uchronić swoje nieposzlakowanie czyste trzewiki od zetknięcia się ze śmieciami, ale w
pobliżu warczącej tokarki ciągnęło się „morze” opiłków żelaznych i rad nierad Martel
musiałsięwnimzanurzyćniemalpokostki.
—Panieprofesorze…—Nieotrzymawszyżadnejodpowiedzi,Marteldotknąłzlekka
łokciaSkalskiego.
— Nie przeszkadzaj mi! — fuknął uczony, nie odwracając głowy. — Nie jestem
głodny, Kasiu; postaw obiad na biurku i wynoś się do diabła… Ale pana Jerzego
przypilnuj,żebyzjadł,pókiciepłe…
Martel uśmiechnął się, ubawiony tym, że roztargniony profesor wziął go za jakąś
Kasię,zapewnekucharkę.—Aleosynabardziejdbaniżosiebie—pomyślał,kroczącz
kolei w stronę młodszego Skalskiego. Ów zatrzymał natychmiast silnik hałaśliwego
wehikułuizawarłznajomośćzprzybyłym.
— Ojcze, przyszedł pan doktor Martel. — Nie poprzestając na tym, Jerzy wyłączył
transmisję tokarki i odebrał ojcu z rąk obrabiane na niej żelazne kółko z dziwacznymi
rowkami.—Przywitajżego—szepnąłmudoucha…—Awytrzyjsobierękę—dodał,
podsuwającmupakuły.
— Aaaa, bardzo mi przyjemnie, bardzo. — Skalski podał Martelowi tłustą od oliwy
dłoń i dopiero po tym uścisku zaczął ją sobie gruntownie wycierać w pakuły i w połę
swojegokitla…—Atego…toznaczy…zkimmamprzyjemność?
— Doktor Martel jestem — rzekł przybyły głosem zrezygnowanym, nie wiedząc, co
począć z własną dłonią, która nagle stała się lepka od oliwy. — Mój szef, pan
pułkownik…
— Tak — przerwał mu uczony i dobra, poczciwa twarz spochmurniała mu nagle. —
Pańskiszefjużmnieuprzedziłowizycienaszegonowegoaniołastróża!—Zwróciłsiędo
syna:—Tenpan—wskazałnaMartelawciążwpatrzonegowswojądłoń—będzienas
tutajpilnował!
— Ależ panie profesorze! Pan sobie ubliża tymi słowy. Już choćby to, że
zawiadomionopanaomojejmisji,jestdowodemnajwyższegozaufaniamojegoszefado
pańskiejosoby.Przecieżbeztrudnościmógłbympełnićswojeobowiązkitutajtak,żepan
by absolutnie nie wiedział nic o moim istnieniu! Polskie Zakłady Chemiczne zatrudniają
tylu inżynierów, urzędników i robotników, że moja skromna osoba zniknęłaby w tym
tłumiebezzwróceniaczyjejkolwiekuwagi…
—Terefere!Mniebypanwbłądniewprowadził.O,jasięznamnaludziach!
Martel uśmiechnął się w duchu; w Polskich Zakładach Chemicznych pracowało od
dawna dwóch konfidentów kontrwywiadu, z jednym z nich „znający się na ludziach”
uczonystykałsięcodziennie,ianimuprzezmysinieprzeszłonigdy,żeówgłupkowaty
Ludwiczek(jakgopowszechnietunazywano)pełniącyobowiązkipomocnikaportiera,ma
sobiepowierzonątakżeinnąfunkcję,bardziejdelikatną,ważną,poufną…
— Niech pan spocznie, proszę — rzekł z nagłą uprzejmością stary Skalski
zdopingowanywzrokiemsyna.
Martel podziękował i zaczął się rozglądać za jakimi meblem, na którym można by
spocząć.Wjednymrogutejwielkiejizbystałwprawdziegarniturklubowy,alezarówno
kanapajakiwszystkiefotelebyłydosłowniezawaloneksiążkami,papierami,rysunkami
itp.Jerzypoukładałwięcteszpargałynastole,aksiążkipoprostunapodłodze,inareszcie
wszyscytrzejmielinaczymusiąść.
— No, i co nowego? — zagaił profesor, który w swoim
chronicznym
roztargnieniu
zdążyłjużzapomnieć,oczymrozmawialiostatnio.
—Narazienic,pozatym,żewiadomościoThanatyciepotwierdzająsię,niestety.
— Thanatyt? — zdziwił się Jerzy. — O tym jeszcze nie słyszałem. Domyślam się
tylko,żechodziojakiśnowygaz…
— Tak, panie inżynierze — Martel skinął głową. — Potworny gaz bojowy, którym
nasz wojowniczy sąsiad zamyśla zaskoczyć świat, kiedy wojna wybuchnie. Gaz ten, o
nieznanym mi oczywiście składzie chemicznym, przenika podobno wszelkie maski…
dotychczasowe! Wierzymy jednak niezłomnie — tu z szacunkiem pochylił głowę przed
starymSkalskim—żenaszgenialnyuczonyskonstruujetakipochłaniacz,którynawetów
przeklętyThanatytpotrafiunieszkodliwić.
—Każdytopotrafi,znającskładchemicznygazu—odparłskromnyprofesor.
—…którymożnaustalićwdrodzeanalizy,mającpróbkę…
—Alepanjejniema,przypuszczam.
—Będęjąmiał,byćmoże,jużzaparędni.Awtedy,czcigodnyprofesorze,musipan
natychmiast…
—O,tylkożadnenatychmiast!Mamterazważniejsząrobotę.
—JednakżeneutralizatordlaprzeklętegoThanatytujest…
—Ach,tam,zawracaniegłowyzThanatytem. — Staruszek zirytował się nagle. — I
cóż z tego, że sporządzę wam maskę ochronną zabezpieczającą ludzi przed Thanatytem,
skoro za tydzień lub dwa nasi sąsiedzi wynajdą inny gaz, jeszcze potworniejszy? Ta
historia powtarzała się już z dziesięć razy, i drugie dziesięć razy musi się powtórzyć.
Błędnekoło…Szkodamojegoczasunato…
—Więcco,mamyczekaćzzałożonymirękami?!—Martelzacząłtracićcierpliwość.
— I, kiedy wojna wybuchnie, pozwolić się wytruć, wydusić doszczętnie?! Czy też
sromotnieskapitulować?!
— Ani jedno, ani drugie. Musimy się bronić, ale takim orężem, który w ogóle
uniemożliwinajazdylotniczenanasząojczyznę.
Martelmachnąłrękąlekceważąco.
— A ponieważ takiej broni stworzyć nie można, więc zamiast mówić o utopiach,
należywytężyćwszystkiesiły…
— Utopia! Chi, chi, chi, chi… Jerzy, słyszałeś? — Stary Skalski mrugnął
porozumiewawczo na syna i śmiesznie falsetowym głosem chichotał długo. — Chi, chi,
chi,chi.PanMartelnazywautopiąto,comyśmyjuż…
— Nie myśmy, ojczulku, ale ty! To wyłącznie twoja zasługa! Jestem tylko twoim
uczniemipomocnikiem,który…
—…który—JanSkalskiżartobliwiepogroziłsynowi—któryostatniorozleniwiłsię
trochę. Który codziennie wymyka się do miasta, zamiast, jak dawniej, pomagać
wieczorami staremu ojcu.
Cherchez la femme
, co? Chi, chi, chi, chi. — Rozbawiony
staruszekzwróciłsięznówdogościa.—NiechcesięprzyznaćmójJureczek,leczjasię
odrazudomyśliłem,żemuweszławdrogęjakaśspódniczka,chi,chi,chi…
—Ależ,ojcze!—Jerzynietaiłswegoniezadowolenia.—Mojesprawyosobistenie
interesująprzecieżpanadoktora.
—Oczywiście!—potwierdziłMartelzpodejrzanąskwapliwością.—Zatointeresuje
mnie niezmiernie coś innego, i sądzę, że pan inżynier zaspokoi moją uprawnioną
ciekawośćpodtymwzględem.Domyślamsięnapodstawietego,copanowieprzedchwilą
mówili lub raczej nie domówili, że pan profesor pracuje nad jakimś epokowym
wynalazkiem?…
—Cicho,synu,cicho;anisłowaomoichpromieniachśmierci!
— Promienie śmierci?! — Martel przemienił się w słuch cały. Idąc za kierunkiem
spojrzeń uczonego, dojrzał na stoliku obok tokarki jakiś przyrząd przypominający na
pierwszy rzut oka aparat do zdjęć filmowych, ale lilipucich rozmiarów. — Więc TO ma
rodzićowepromienieśmierci?
Te słowa zelektryzowały profesora, który od chwili wpatrywał się w swoje dzieło
rozkochanym wzrokiem. Dostrzegłszy, że Martel spogląda również w tym kierunku, Jan
Skalski zerwał się jak oparzony, popędził w stronę tokarki, nakrył ów mały aparat jakąś
płachtą i otuliwszy go w nią troskliwie, odniósł to zawiniątko do dużej dębowej szafy
stojącejpodścianąwgłębi.
— Wara! — zrzędził równocześnie. — Wara wam od tego, sceptycy! Niedowiarki!
Utopia powiadacie… Gdzie moje klucze? Ach, Boże, zawsze mi gdzieś zginą, gdy ich
potrzebuję…Tyniewiesz,Jureczku?…
—Napewnomaszjewkieszeni—odparłJerzyzuśmiechem.
—Nie.Słowodaję,żenie.
—Więczamknijszafęmoimikluczykami.Wisząprzydrzwiach.
—Adokądwiodątedrugiedrzwi?—spytałMartel.
—Donaszegosłużbowegomieszkanka.
—Aha…Panieinżynierze—Martelzniżyłgłosypanrównieżuważaowepromienie
śmierciza…
— Ależ tak, to pewnik! To genialny wynalazek, który wywoła zupełny przewrót w
dzisiejszejtechnicewojennej!
—Toznaczy?…Przecieżpanwie,kimjestem.
— Tak, oczywiście… A jednak nie mogę panu nic więcej powiedzieć… na razie.
Dałemojcusłowohonoru…Widzipan,byłotak:gdyojciecmójmiałgotowewszystkie
plany, obliczenia, rysunki dotyczące tego wynalazku, przedstawił je swojemu
zwierzchnikowi. A pan naczelny dyrektor naszych zakładów, który zresztą jest
najwłaściwszym człowiekiem na tym stanowisku, z lekka wyśmiał mojego staruszka i
nazwałjegowynalazekutopią…podobniejakpandoktorprzedchwilą…
—Bardzomiprzykro,panieinżynierze.
— Nie ma o czym mówić… Otóż po tej rozmowie ze swoim szefem ojciec mój,
ogromnierozgoryczonynasceptyków,postanowiłniemówićwięcejznikimnatentemat,
dopókipraktycznewynikiniepotwierdząsłusznościjegoteoretycznych…
— Jerzy! — zabrzmiał głos profesora, wciąż jeszcze stojącego przy szafie. — Nie
mogęaniruszdobraćkluczykadotegozamku.
—Onjestskrzywiony.
—Ach,czemuśmitegozarazniepowiedział.
—Mójojciecjestniekiedyjaknieporadnedziecko.
—Wszyscywielcyuczenisątacy—przyznałMartelzwyrozumiałymuśmiechem.—
Zatem ojciec pański postanowił oddać swój wynalazek naszemu
em-es-wojsk
dopiero
wówczas,gdymodelwynalazkubędziegotowyizdolnydowykonywaniadoświadczeń.A
kiedytonastąpi?
—Doprawdytrudnomiokreślićjakąśdatę.Opóźniająto,żemójojcieckażdąśrubkę,
kółko, w ogóle każdą cząstkę składową modelu uparł się wykonać własnoręcznie albo z
moją pomocą… W każdym razie, jak przypuszczam, już w przyszłym miesiącu
będziemy…
— Jerzy! — huknął Jan Skalski, który wreszcie zamknął swoją szafę i „już” zdołał
zauważyć, że syn z doktorem Martelem prowadzą jakąś ożywioną rozmowę. — Co wy
tamspiskujecieszeptem?!Dałeśsłowo!
—Pamiętamotym,ojczulku.
— Mówiłem właśnie panu inżynierowi — wtrącił Martel — że nie jest rzeczą
roztropną przechowywać modele ważnych wynalazków w takiej zwyczajnej, drewnianej
szafie.
—Eee,wypanowiezwywiaduwszędziewietrzycieszpiegów.Aletutajichniema,na
szczęście.Będziepantraciłczasnapróżno,sterczącprzedbramąnaszegolaboratorium.
—Panprofesor,jakwidzę,macałkiembłędnewyobrażenieomojejmisji.Niepolega
ona bynajmniej na „sterczeniu” pod bramą laboratorium, ani nawet na ciągłym
przebywaniuwobrębiePolskichZakładówChemicznych.BrońBoże!Będętutajbardzo
rzadkimgościem…
— Dzięki Bogu! — wyrwało się profesorowi, co u wyrozumiałego doktora Martela
wywołałowybuchżywiołowejwesołości.—Przepraszampana,leczjajużzawszejestem
takiszczery.Bardzoprzepraszam…
— Nie ma za co, czcigodny panie profesorze. Rozumiem doskonale, że nie lubi pan
tego,jeżelimusięzabierajegocennyczas.
—Otóżtowłaśniemiałemnamyśli,anicinnego.
— Dlatego, powtarzam, będę tutaj rzadkim gościem, niemniej jednak otoczę pańskie
laboratoriumspecjalnąochroną…dyskretnąi…
— Czy to potrzebne? Oprócz mnie, mojego syna i starego woźnego, który co rano
sprząta tutaj, i do którego mam bezwzględne zaufanie, nie wchodzi do mojej pracowni
absolutnienikt!
W tej chwili, jakby dla zaprzeczenia tym słowom, otworzyły się drzwi wiodące do
mieszkaniaSkalskichistanęławnichtęga,przysadzistajejmość.
— Czy mam panom przynieść obiad tutaj, czy… — urwała, dostrzegłszy oprócz
Skalskichjakiegośobcegopana.
—Nie,nie—odparłJerzy.—NiechKasiazaczeka,zjemyobiadwjadalni.
— Aha, w jadalni! Będę znów pewnie do wieczora czekała — odburknęła pulchna
Kasia,odchodząc,skądprzyszła.
Martelpowstał,zacząłsiężegnać.
— Oto numery moich dwóch telefonów, biurowego i domowego — rzekł, wręczając
Jerzemu swój bilet wizytowy. — Proszę do mnie zadzwonić o każdej porze dnia, czy
nocy…gdybyzaszłapotrzeba!
—Miejmynadzieję,żetakapotrzebaniezajdzienigdy—zamruczałJanSkalski,gdy
drzwisięzamknęłyzagościem.—Wyrzućtodokosza,Jureczku,ichodźmynaobiad…
Gdy przebrzmiały kroki obydwóch Skalskich, Martel nacisnął klamkę drzwi, przez
którecodopierowyszedł.Leczdrzwinieustąpiły,byłyjużzamknięteodwewnątrz.
—Więcjednakzamykająje—stwierdził.—Aleczyzawsze?
Z poczekalni wyszedł na korytarz. Stary woźny, siedzący tu na ławce, zerwał się
natychmiastiruszyłprzodem,byodprowadzićklientaażdobramylaboratorium,zgodnie
z przepisem, że obcych nie wolno tutaj ani na moment pozostawić samych bez
kurateli
.
DoktorMartelkroczyłtedytużzaswoimprzewodnikiem,cojednaknieprzeszkadzałomu
w ciekawym rozglądaniu się dokoła. Laboratorium Polskich Zakładów Chemicznych,
jeżeli chodzi o pierwsze piętro, było właściwie jedną ogromną halą, którą korytarz
przepoławiałpodłużnie,apoprzecznieoszkloneściankidzieliłynakilkadziesiątkabin.W
każdejtakiejquasi-separatcestałopodoknembiurko,awkąciewieszak„udekorowany”
jednym lub kilkoma białymi kitlami, w każdej widać było moc przeróżnych flaszeczek,
kolb,retort,probówek,porozkładanychpobiałychstolikachipółkach,alenigdzieMartel
niedostrzegłpracującegoczłowieka.
— Przecież jest po czwartej — wyjaśnił mu woźny, zainterpelowany o powody
nieobecnościchemików.—Robotajużskończonanadzisiaj.
— A jednak pan jest tutaj jeszcze — rzekł Martel, częstując swojego przewodnika
cygarem.
—Tocoinnego.Jatujestemzawsze,wednieczywnocy.
—Ipodołapansamjedenw…
—Eee,takznowusamotnyniejestem.Mamdopomocydwapsy,którepełniąsłużbę,
gdyśpięwdyżurce…
Dyżurka znajdowała się przy klatce schodowej. Tu właśnie zaczynał się ów długi
korytarz, którego zakończenie stanowiła poczekalnia sąsiadująca już bezpośrednio z
pracownią profesora Jana Skalskiego. Kiedy doktor Martel przechodził wraz z woźnym
obokdyżurki,zamkniętewniejpsy,poczuwszysnadźobcego,zaczęłyujadaćzawzięciei
drapaćpazuramiwdrzwi.
—Wnocytoonesobiebiegająpocałymgmachu—ciągnąłdalejwoźny.—Aczujne
szelmy, że no! Dzwonki alarmowe mogą się czasem zepsuć, ale moje kundle nie
zawiodłybynigdy!
Martelnotowałsobiewpamięcikażdesłowo.—Sąwięctakżeialarmowedzwonki—
myślałwłaśnie.Opróczowychdzwonkówizwyczajnychzamkówzabezpieczaładębowe
drzwiżelaznazasuwaimponującychrozmiarów.
— Tak, tą drogą do pracowni starego dziwaka nie można by wtargnąć — mruknął
Martel,opuściwszygmachlaboratorium—leczprzezmieszkanie?…Tamgdzieśmuszą
być chyba drugie drzwi. Niemożliwe przecież, by taki rozległy gmach posiadał tylko
jednowejście…
Przeszedłwzdłużcałegofrontubudynku,wzdłużkilkudziesięciuokien,które,chociaż
parterbyłbardzowysoki,posiadałysolidnekraty,aledrugiegowejścianieznalazł.
—Musisięznajdowaćzbokugmachu—odgadł.Leczzaledwieminąłrógbudynku,
przystanął zdziwiony. Posłyszał bowiem głos śpiewającej kobiety, głos dobrze sobie
znajomy.—Ritatutaj?!…—Rozśmiałsię,ubawionyswojąomyłką.—Ależtopatefon!
Ciepły, mezzosopranowy głos dobiegał z jednego z okien, otwartego na oścież. Na
pierwszympiętrze!
—Acha,tamjestmieszkanieSkalskich!
Głos Rity, utrwalony na gramofonowej płycie, śpiewał piosenkę, która w ciągu
tygodniazdobyłaszturmemWarszawęibyłanaustachwszystkich.
— Rita Holm! — Doktor Martel uśmiechnął się tajemniczo i bezwiednie dotknął
językiemswojejdolnejwargi;byłatamświeżablizna,pamiątkapodrapieżnychząbkach
pięknejartystki…
ROZDZIAŁVI
Pedrozakląłdosadnie,potemzacząłzrzędzić:
—Tetwojeamatorskiezdjęciasądoluftu,powiedziałemcitojużraz.Ipoleciłemci,
byśodniegowyłudziładużą,gabinetowąfotografię,alety…
—Będziepanmiałtęfotografię—przerwałamu.
—Kiedy?
—Jutro.Najutrofotografzrobimidrugąodbitkę…
— Drugą?! To znaczy, że pierwszą już masz! I robisz ze mnie wariata, zamiast…
Gdziejesttaodbitka?!—huknąłostro.
Rita nie odpowiedziała, ale zdradziła się niespokojnym spojrzeniem, jakie posłała w
stronęuchylonychdrzwiodswojejsypialni.Meksykaninpospieszyłtamnatychmiast.
—Pedro!—krzyknęła,zrywającsięzkrzesła.—Tampanuwchodzićzabraniam!—
Pobiegłazanim,leczuprzedziłjąipierwszydopadłfotografiiJerzegoSkalskiegostojącej
nataborecieprzyszerokimtapczaniezastępującymRicieniemodnedziśłóżko.
—No,proszę,jużoprawiona!Iwtakąkosztownąramkę!—szydził,przyglądającsię
długopodobiźnieJerzego.Obracającjąwrękachnawszystkiestrony,zauważyłmaleńką
zakrętkę;gdyjąodsunąłpalcem,wieczkoramkiodskoczyłosamo.—Spodziewamsię,że
paninżynierwypisałnaodwrociefotografiijakąśczułądedykację.
Takbyłorzeczywiście,atreśćowejdedykacjibrzmiała:
MojejnajdroższejRicie
zprośbą,byodczasu
doczasuspojrzałana
tęfotografię,gdy
oryginałbędzienie-
obecny.
Jerzy
Pedroodczytałtogłośno,błaznującprzytymwsposób,któryRityomalniewytrąciłz
równowagi… już teraz! Potem włożył fotografię na powrót w ramkę i postawił ją na
dawnymmiejscu.
—Azatemjegofotografięjużmamy—mruknął,zacierającdłonie—zkoleitrzeba
pomyślećokluczach.
—Ojakichkluczach?—spytałatkniętazłymprzeczuciem.
—Otych,któretwójJureczeknosiprzysobie!
— Nie zauważyłam tego, nie widziałam u niego nigdy żadnych kluczy — odrzekła,
unikającspotkaniazprzenikliwymwzrokiemPedra.
Oczywiściekłamała.JużkiedyśwAlkazarze,gdyJerzyobjąłjąwpółimocnoprzytulił
do siebie, wyczuła te klucze i poprosiła go, by je przełożył do innej kieszeni, gdyż
uciskały ją boleśnie. Ostatnio zaś widziała je onegdaj, w ogrodzie zoologicznym.
Przychodzili tam razem dość często, by odwiedzić swoich ulubieńców i nakarmić ich,
wbrew srogim zakazom zarządu zwierzyńca. I właśnie w trakcie tego nielegalnego
karmieniazwierzątwydarzyłosię,żeostatnikawałekbułkiodbiłsięodprętówwłaściwej
klatki i spadł na ziemię tak, że nie można go było dosięgnąć ręką. Brakowało zaledwie
kilku centymetrów. Wówczas Jerzy wyjął z kieszeni pęk kluczy i najdłuższym z nich
przyciągnąłmałykąsek,wprostpożeranywzrokiemprzeznienasyconegoulubieńca,aby
mugozarazrzucić,tymrazemjużcelnie.
Zatem Rita widziała te klucze dwukrotnie, lecz oczywiście ani słówkiem o tym nie
wspomniałanigdywobecPedra.Tymczasemonwiedziałonich.Och,onwiedziałzawsze
wszystko!
—DrogaRituś—rzekłPedro,kładącsiębezceremoniinajejtapczanie—tyjeszcze
nieumieszkłamać.Niemaszotymzielonegopojęcia!…Zatemniewidziałaśnigdy tych
kluczy. Czemuż tedy nie patrzysz mi prosto w oczy?… No, dosyć tego! Muszę mieć
duplikatytychkluczy…
—Poco?
— Mogą mi się przydać niebawem… Twojemu chłopczykowi ani włos przez to nie
spadnie z głowy, możesz być spokojna… A sama „operacja” nie nastręcza żadnych
trudności,moimzdaniem.BędęczekałwnajbliższymsąsiedztwieAlkazaru,wciągukilku
minutzrobięwwoskuodciskiwszystkichkluczy,któreAlbertbezzwłoczniezpowrotem
odniesiedogarderobyartystek.Sękwtym,gdziegotamukryć,bymógłniespostrzeżenie
zabraćklucze,skorotylkojeSkalskiemuzkieszeniwyciągniesz…
—Co?!Panchcedotegoużyćmnie?!
—No,akogo?Dobrasobie!Naturalnie,żeciebie…
—Nigdy!Rozumiepan?Nigdy!!!
—Nigdyniemównigdy,botosłowopaliwszelkiemosty.
—Och,gdybymmogłarazwreszciespalićwszelkiemostypomiędzysobąapanemi
pańskąprzeklętąbandą!
—Aleniemożesz,naszczęście.IdlategodzisiajwieczoremwAlkazarzeewentualnie
w trakcie jakichś pieszczot usypiających czujność mężczyzny wyciągniesz Jerzemu te
kluczezkieszeni.
—Nie!Tegonieuczynię…KazaliściemifotografowaćJerzego.Usłuchałam.Gdyte
zdjęcia okazały się mało wyraźne, zażądaliście, bym go zaciągnęła do jakiegoś
zawodowegofotografa.Znówusłuchałam…Tak,lecztego,bymzostałazłodziejką…
—Złodziejką?PrzecieżwdziesięćminutpóźniejSkalskibędziemiałswojekluczena
powrót.
— To nie zmienia postaci rzeczy. I powtarzam raz jeszcze, że tego rozkazu nie
wykonam!
Pedrodźwignąłsięociężale.
—Więcstanowczo,odmawiasz?—westchnąłobłudnie.
—Stanowczo!—Uderzyławtonserdecznejprośby.—Zmuszaliściemnienierazdo
tego,żegrzebałampocudzychkieszeniach,żekradłamróżnedokumenty,lecztymrazem
tegouczynićniemogę,naprawdę!Tobyłobyszczytempodłościzmejstrony.Przecieżon
mniekochai…
—…zwzajemnością!
—Tak.Nieprzeczę.Kochamgoidlatego…—złożyładłoniebłagalnie,—dlatego…
niechpanbędziechoćtrochęwyrozumiały…
—Ha,skorotakładnieprosisz…—Pedropowstał,spojrzałnazegarek.—Tam,do
licha!Dochodziósma.Najwyższyczas,by…—machnąłręką,skłoniłsięlekko.—No,
dowidzenia,Ritko…
Odprowadziłagotylkododrzwisypialni,zamknęłajenazasuwkęiszybkozaczęłasię
przebierać. Nuciła sobie przy tym; było jej dziwnie lekko na duszy, że zdołała się
wykręcićodhaniebnejmisji,jakąjejchcianonarzucić.
—AleżePedrotakłatwoustąpiłtymrazem,no,no!
Wtem drgnęła. Posłyszała jego głos w przyległym pokoju, w buduarze. Więc nie
wyszedł?
—Zkimontamrozmawia?ZAdelą?…Aha,telefonuje…
Tknęło ją coś, by podsłuchiwać. Gdy przyłożyła ucho do dziurki w zamku, Pedro
mówiłwłaśniestłumionymgłosem:
—…słuchajno,Albert;pójdziesznatychmiastdoMoryca…
Rita zadrżała. Moryca wzywano tylko wtedy, gdy chodziło o dyskretne
„zlikwidowanie”niewygodnejosoby.
—Skazałmnienaśmierćzanieposłuszeństwo.Niewykonałamrozkazu—myślałaz
głuchąrezygnacją,znałabowiemdobrzepotęgębandy,którejgłowąnatereniePolskibył
Pedro. — On mi już nie pozwoli teraz wyjść z mieszkania. Tu zginę dzisiejszej nocy…
Biedny Jurek będzie czekał na próżno… — Na wspomnienie ukochanego ocknęła się z
rozpaczliwej apatii. Zbuntowała się. — Nie! Nie odemknę drzwi. Zabarykaduję się
meblami,otworzęokno,będęwzywałapomocy…
Znowudobiegłyjąsłowatelefonującegoszefa:
—…przyjadęponiegoautemizawiozęgonamiejsce.Niechprzygotujesobielinkę
dośćmocnąnato,byzatrzymaćpędzącymotocykl…
Motocykl! Rita Holm zachwiała się na nogach. Więc nie o nią chodziło, lecz o jej
Jurka!Tobyłostokroćgorsze!
—Niedam!Niepozwolę!—krzyknęłaprzeraźliwie.Zapominając,żewtejchwilima
nasobietylkokusąkoszulkę,odsunęłazasuwkę,otworzyładrzwigwałtownieiwpadłado
buduaru.—Słyszałamwszystko!
Pedroszybkoodłożyłsłuchawkęnawidełki,którezresztąprzezcałyczastejfikcyjnej
rozmowytelefonicznejnaciskałwolnąręką.Pedrobynajmniejniebyłtaknieostrożny,by
z jakimkolwiek członkiem bandy rozmawiać przez telefon. Monolog, jaki tu wygłosił
przedchwilą,miałnaceluprzełamanieoporuRity.Boto,żeonabędziepodsłuchiwałaza
drzwiami, mogło uchodzić za pewnik! Tego wymagał jej zawód, tego ją między innymi
uczonowsamychpoczątkachjejkarieryszpiegowskiej.
—Copowiadasz,Ritko?—spytał,robiąctakąminę,jakbygoprzyłapałanagorącym
uczynku.Nawetspuściłoczy,ajegoniespokojny,wieczniebłądzącywzrok„zahaczył”się
naglenajejudach.
— Słyszałam wszystko! — powtórzyła z naciskiem. Zaczęła iść w stronę niby to
zmieszanego szefa, patrząc mu wciąż w oczy prosto, przenikliwie, z nienawiścią
szamoczącąsięwwięzachdyscypliny.—MorycmazabićJerzego,czytak?
— Ach, zaraz zabić. Tylko w ostatecznym razie. Ty wiesz, jak ja nie lubię mokrej
roboty…
—Łżesz!—wybuchnęła.—Czemuunikaszmegowzroku?
— Ależ daję ci słowo. — Podniósł głowę. Teraz jego spojrzenia ślizgały się po
krągłych liniach jej obnażonych ramion i piersi rysujących się wyraźnie poprzez jedwab
kombinacji. — Moryc ma tylko odebrać mu klucze, to jest jego głównym zadaniem…
JeżelijednaktwójJureczekstawisilnyopór,toMoryc…jakMoryc.Znaszgoprzecież…
Rita wzdrygnęła się cała. O, tak, znała tego ponurego zbira, widziała go już raz przy
mokrejrobocieitastrasznascenawżarłasięjejwpamięćnazawsze!…Aterazkrwawy
Moryc miałby się „zająć” Jerzym?! Nie! Przenigdy!!! Raczej wszystko inne, raczej ona
samaupadnietaknisko,że…
—NiepojedziepanautempoMoryca—wykrztusiłazmienionymgłosem—jasama
dostarczęwamtychkluczy.
—Tylkodzisiaj!
— Dzisiaj… — Ukryła twarz w dłoniach. — Dzisiaj będziecie je mieli… A teraz
proszęmniezostawićsamą…—dokończyłaprzezłzy.
LeczPedro,któremuprzedtemspieszyłosięnaprawdę,właśnieterazniemiałochoty
odejść,niemógłoderwaćwzrokuodRity.Dawnojużniewydawałamusiętakponętna,
jakwtejchwili,cozapewnebyłozasługąjejobecnej„toalety”.
— Śliczna koszulka — mruknął, dotknąwszy palcami koronek kombinacji — to
pewnie jedna z tych, które ci ongiś przywiozłem z Paryża, co? — Jego stłumiony głos
przeszedłwszeptnamiętny.—Rituś?Popieścimysiętrochę?
— Jeszcze by tego brakowało! — odburknęła ostro, nie odrywając rąk od twarzy
zalanejłzami.
—Tegociwłaśniebardzobrakuje,dlategostajeszsięnieposłuszna…krnąbrna…Jest
w tym trochę i mojej winy, przyznaję. Zaniedbywałem cię ostatnio, ale ja się znów
poprawię…
Odsłoniła sobie twarz i teraz dopiero ujrzała jego wzrok rozpłomieniony żądzą, jego
nozdrza rozszerzające się, wchłaniające z lubością woń jej skóry. Och, znała ten wyraz
jegodrapieżnejtwarzy,znałatozczasów,gdyPedrobyłjejkochankiem.Pierwszym!
— Rituś! — Wyciągnął ramiona, by ją objąć, lecz uskoczyła wstecz w porę. —
Dawniejsama…
—Dawniejumarłonazawsze!—wtrąciłagwałtownie,wzburzonadożywegonasamą
myśl o tym, że ten znienawidzony dręczyciel śmie marzyć o odnowieniu dawnej
zażyłości.
—Wskrzesimyje,wskrzesimy—próbowałżartować,leczwoczachzamigotałmujuż
błysk zniecierpliwienia, pierwsza oznaka rychłego wybuchu gniewu, który u niego
objawiał się zawsze w bardzo brutalnej formie; Rita, którą maltretował tak, że całe jej
ciałobyłoupstrzonesińcami,odetchnęłazulgą,kiedydwalatatemuwyprowadziłsięod
niej,znalazłszysobienowąprzyjaciółkę,…nowąofiarę.
—Wybijsobietozgłowy!—krzyknęła,cofającsięustawicznie,leczPedroszedłza
niąkrokwkrokiwyraźnieczatowałnamomentstosownydowykonaniaataku.
Ritę ogarnęło przerażenie. Jak to? Teraz, gdy dzięki miłości do Jerzego, zdołała się
dźwignąć z upadku, zrywając wszelkie stosunki z Bielakiem i z innymi wielbicielami…
terazmiałobyjątospotkaćznowu?!Itozestronytegoszantażysty,arcyłotra,jejdawnego
kata?!
— Rita, dość tych komedii! — warknął. Wyciągnął ręce znienacka i znowu chybił.
Cofnęła się, wybiegła do sypialni, lecz drzwi nie zdążyła zatrzasnąć. Przeszkodził jej w
tymwtensposób,żewsunąłnogępomiędzyframugędrzwi,aichskrzydło.Potemprzez
tęszparęprzesunąłtakżerękęischwyciłRitęzapierś.Ostatniabarykadabyłazdobyta…
Potrząsajączwycięskojedwabnąkoszulką,któramuzostaławdłoni,Pedrowkroczył
dosypialnii,niespieszącsięzbytnio,ruszyłwstronętapczanu.TamRitastałaobecnie,
przyciskającdoobnażonychpiersiskórzanąpoduszkęarabską.
— Masz tobie! — wybuchnął śmiechem. — Wstydliwe dziewczątko znalazło sobie
nowąkurtynędlaswoichwdzięków…
Nie przypuszczał, że owa „kurtyna” zasłania także i rewolwer, o którym Rita
przypomniała sobie w ostatniej chwili. Kroczył więc śmiało pewien słodkiego
zwycięstwa,ażdotarłdojakiegośkrzesła.Najegoporęczypowiesiłswojąmarynarkę,po
czymzflegmązacząłsobierozwiązywaćkrawat,niespuszczajączresztąRityzokaanina
moment.Możedziękitemuwidokrewolweruniezaskoczyłgotak,jaksobietegożyczyła.
— O, jest i spluwa — rzekł ze swobodnym uśmiechem, kiedy uzbrojona w mały
browningdłońRitywysunęłasięspozapoduszki—czynapewnonabita?
—Napewno!Niezmuszajmnie,bymcięotymprzekonałaiwyjdźnatychmiast!
— Hm, hm, a to ci niespodzianka! — pokpiwał sobie, przysuwając się do Rity,
nieznacznie,leczstale,arównocześniezagadywałją,jaktylkosiędało.Zorientowałasię
wreszcie.
—Stój!—ostrzegłago.—Anikrokuwięcejlubstrzelam!
—ItrafiszwJerzego!
—Co?!—drgnęła,spojrzałakudrzwiombuduaru.
— Trafisz w Jerzego, powtarzam, jeżeli strzelisz do mnie. Bo jeśli zginę, Moryc
wykonamójrozkaz,któregoniezdążęodwołać.TwójJureczek…—spojrzałnazegarek
— …w tej chwili już wyjechał z Zakładów Chemicznych; na to, byś go mogła
telefonicznieostrzecozasadzcejestzapóźno—wmawiałwniązpowodzeniem—czyli
jegożyciezawisłonawłosku!Zależywyłącznieodciebie!—Podszedłjużtakblisko,że
nagłymruchemrękimógłpodbićjejuzbrojonądłoń,aleniekwapiłsiędotego;pragnął
innego zwycięstwa i był go pewien, dostrzegłszy w jej oczach wyraz obłędnego
przerażenia na samą wzmiankę o niebezpieczeństwie, jakie rzekomo zawisło nad głową
młodegoSkalskiego.—No,icóż;czypodpiszeszwyrokśmiercinaJurka?
Nie odpowiedziała nic, tylko dłoń jej, trzymająca rewolwer zwrócony czarną lufą ku
piersiomPedra,zaczęładrżećfebrycznie.
— Strzelaj! Strzelaj, jeśli potrafisz… Czas biegnie szybko, Rituś. Za dziesięć minut
AlbertprzybędziedoMorycai…
—Nie!—krzyknęła.Rewolwerwyślizgnąłsięjejzrozdygotanychpalcówispadłna
dywan niemal u stóp Pedra. — Och, jak ja cię nienawidzę śmiertelnie, ty łotrze! —
wybuchnęła, gdy brutalne pchnięcie w piersi obaliło ją na wznak na tapczan… W tej
samejchwiliwprzedpokojuzadźwięczałdzwonek…
ROZDZIAŁVII
— Znowu pije! I to właśnie teraz! — Podglądająca od chwili Adela wypadła spoza
kotary i szybko ruszyła w stronę Rity zdecydowana wyrwać jej butelkę z dłoni, jak to
nierazprzedtembywało.
—Precz!!!
Adelastanęławpółdrogijakwryta.Byłaprzyzwyczajonadoróżnychwybuchów,ale
takiegowzrokujeszczeniewidziałauswojejpani.
—Jeszczekrok,arozbijęciłebtąbutelką!Ipreczstąd!
—Przyszłamzameldować,żeprzyszedł…
—Nikogodziśnieprzyjmuję!
—…paninżynierSkalski—dokończyłaAdelaspokojnie,skinęłagłową,wyszła,nie
czekającodpowiedziRity,iwpuściładogarderobyartystekmłodegoSkalskiego.—Fiu,
fiu, ale się dziś wystroił! — uśmiechnęła się ironicznie. — Jeszczem go nigdy nie
widziaławefraku.Możesięchcejejoświadczyć?
DomysłyAdelibyłysłuszne.Jerzy,żywiącodpoczątkunajuczciwszezamiarywobec
Rity, zamierzał ją poprosić o rękę już dawno, ale zawsze jakoś zabrakło mu śmiałości.
Wmawiałwięcwsiebie,żetakaprzełomowachwilawymagauroczystegostroju,żezatem
musi odczekać, dopóki nie będzie miał fraka (pierwszego w życiu!). Jego „nadworny”
krawiecmarudziłdługo,jakbynazłość,ażdopierodzisiajpopołudniuodesłałmugotowy
„poemat sztuki krawieckiej”. Ukończywszy pracę w laboratorium, Jerzy ubrał się w
nowiusieńki frak i wyruszył do Warszawy nie motocyklem, lecz po raz pierwszy od
niepamiętnych czasów autobusem. Z przystanku autobusów udał się do kwiaciarni, a
stamtądjużprostodomieszkaniaRity…
—Prawdziwypech—mruczałniezadowolony,zstępującposchodach—zawszeotej
porzebyławdomu,awłaśniedzisiaj…odpędziłskwapliwieodsiebiezabobonnąmyśl,że
tojużnietylkopech,alezłyznak,iżwłaśniedzisiajRitywdomuniezastał.
Znalazłszy się na ulicy, z przyzwyczajenia zadarł głowę ku oknom trzeciego piętra,
stanął jak wryty i przetarł sobie zdumione oczy. Tam się świeciło! W dwóch pokojach,
mianowiciewprzytulnym
buduarku
Rityiwjejsypialni,którejprogunigdydotychczas
nieprzekroczył.
—Więconajestwdomu?!Ach,rozumiem!Onaśpi!
Pokrótkimwahaniupostanowiłjąobudzić.
—Nieweźmiemichybategozazłe,gdysiędowie,zczymprzybywam—sądził.—
Zresztąpowinnajużzacząćsięubierać,byzdążyćnawystępydoAlkazaru.
Popędził powtórnie na trzecie piętro i znowu zadzwonił, tym razem bardzo długo.
Niestety to również nie odniosło skutku. Po kilku dalszych bezowocnych próbach Jerzy
dałzawygraną.Zawiedziony,zmartwiony,trapionyniedobrymiprzeczuciami,wałęsałsię
przezdobrągodzinępoulicach,ażgłódzapędziłgodorestauracji.Zakropiwszykolację
kilkomawódkami,zasiedziałsiętamdogodzinywpółdojedenastej,poczymudałsiędo
Alkazaru,niosącwdłonizlekkajużwymiętyoświadczynowybukiet…
—Rituś!Nareszciecięwidzę…
Ujrzał ją w chwili, gdy duszkiem wychylała szklaneczkę koniaku. Sprawiło mu to
wielkąprzykrość,aleniechcącdzisiejszegowieczorurozpoczynaćodwymówek,udał,że
tegozupełnieniewidział;wysunąłsięspozakotarydopierowówczas,gdyRitaodstawiła
próżnąszklankę…
—Dobrywieczór…
Powitaniebyłonaderzimne,leczJerzynawetniezauważyłtego.PodbiegłdoRityi,
całującnaprzemianjejdłonie,mówiłzradosnympośpiechem.
— Nareszcie jesteś przy mnie… Bo wyobraź sobie, jakiego miałem pecha… Około
ósmejwieczoremjesteśzawszewdomu,prawda?Więcprzychodzętamdzisiaj,dzwonię
raz,drugi,trzeci,dziesiątyinic…
Stanowczymruchemoswobodziłazjegorąkswojedłonie,byniewyczułichnagłego
drżenia.
—Schodzęnadół—ciągnąłJerzydalej—izulicywidzęświatłowoknachtwojego
mieszkanka. Pędzę na powrót na górę, znów dzwonię, pukam, ale bez skutku. Cisza.
Domyśliłemsięwreszcie,że,wychodząc,zapomniałaśzgasićświatłowdwóchpokojach.
Takbyło,prawda?
Wystarczyłoskinąćgłowąpotwierdzająco.Czyliskłamać!Wciążkłamać,oszukiwać?
Jurka?!
—Nie—odparła.—Byłamprzezcałyczaswdomu.
—Niemożliwe!Iniesłyszałaśdzwonka?!
—Owszem,słyszałam!Iodgadłam,żetotydzwonisz…
JerzySkalskiażsięzatoczyłpodobuchemtejodpowiedzi.
—Zatemniechciałaśmiotworzyć?—wyrąbałnieswoimgłosem.
—Niemogłam—wyszeptała,spuszczającgłowę.
—Niemogłaś?!—Chwiałgłowąpoziomonaznak,żenicnierozumie.—Dlaczego,
Rituś?Jaktomamrozumieć,kochanie?
—Płakałamwtedy…byłambardzo,bardzonieszczęśliwa,jaknigdyjeszczewmoim
smutnymżyciu…iwogóleniemogłam…
— Rozumiem cię, kochanie. Rozumiem, że mogą na człowieka przyjść takie chwile,
choć ja sam ich nie znam… dotychczas. I nie chcę ich znać! Co, u licha! Świat taki
piękny,życietakiekrótkieijeszczejesobiezatruwaćsmutkami?Furda!Tak,Rituś!Jacię
z tego wyleczę, zobaczysz!… Wielka szkoda, że jednak nie otworzyłaś drzwi, gdy
dzwoniłem. Byłbym cię pocieszył na pewno! Byłbym ci powiedział to, co chcę ci
powiedziećteraz,amianowicie…
Chrząknął,wyprostowałsię,przybrałminębardzouroczystą,jeszczerazodchrząknął,
jakby się chciał upewnić, że struny głosowe nie zawiodą go w tak decydującym
momencie,igłosemdrżącymzewzruszeniaoświadczył:
—DrogaRituś,mamzaszczytprosićcięorękę,…oodpowiedź,czyzechceszzostać
mojążoną…
Pobladła,jakkreda,zasłoniłatwarzdłońmi.
—Ttty—wykrztusiła—chciałeś…
—Chciałem,chcę,pragnętegogorąco…
—Milcz,nieprzerywaj…Tychciałeśmitopowiedziećtam…
—Tak,tam,wtwoimmieszkaniu,dwie,trzygodzinytemu,ale…
Jerzy urwał w pół zdania, gdyż ciałem Rity zaczął nagle wstrząsać spazmatyczny
szloch. Łkała niemal bezgłośnie… Nie! To nie był płacz, lecz śmiech! Śmiała się
histerycznie,kiedyoderwałjejdłonieodtwarzy,awśródrwącegopotokuniesamowitego
śmiechutoczyłysięwrzadkichodstępachsłowa,oderwanestrzępyjakiegośzdania:
—…ztym…przyszedł…aja…wówczas…cha,cha,cha…
—Rituś,naBoga!—krzyknąłprzerażonytymwybuchem.—Adelo,wody…
—Niewołajjej…Koniak…tamflaszka…
Nieprotestowałtymrazem.Samjejnapełniłszklaneczkę.
—Maleństwomoje—zacząłłagodnie,gdyuspokoiłasięwreszcie—jesteśzupełnie
wyczerpana tą nocną pracą. Stanowczo nie pozwolę ci odnowić kontraktu z dyrekcją
Alkazaru.Zatrzytygodnierozpoczynamurlop,wyjedziemywięczarazpoślubie…
— Po ślubie — powtórzyła z przesmutnym uśmiechem — a czy ty znasz moją
przeszłość?
—Twojaprzeszłośćmnienicnieobchodzi!
— To się tak mówi, Jurku… A gdyby ci ktoś powiedział, że byłam… że byłam na
przykład…awanturnicą?
—Tobymgościastrzeliłwgębętak,żedobrychirurgmusiałbygoskładaćprzezdwie
godziny!
—Agdybymjasamapowiedziałaci,że…
—Niechcęnicwiedzieć—wtrąciłzwłaściwąsobieniecierpliwością—czyśmiała
kochanków, czy nie, to mnie nic nie obchodzi; ja także nie byłem aniołem… I nie mów
mi,czymbyłaś…
— O, Jerzy! — w tym krótkim okrzyku zamknęła całą swoją miłość, i całą
wdzięcznośćzatewyrozumiałe,dobresłowa.
Przytuleni do siebie, bezgranicznie szczęśliwi oboje, siedzieli długo w milczeniu
wymowniejszymodwszelkichstów,ażprzerwałotęsielankęwejściegarderobianej.
—Telefondopani.
—Ktodzwoni?
—Niewiem.Jakiśpan.Powiedziałtylko,żewsprawienowychpłytgramofonowych,
żesprawabardzopilna…
—NiechAdelaodpowie,żejestembardzozajętawtejchwili.
—Wtakimrazieontutajsamprzyjdzie!Takkazałmipowiedzieć…
Rita zadrżała, podniosła się natychmiast, przerażona pogróżką Pedra; ten łotr miałby
tutajprzyjśćwtejchwili?!Nie!
Wczasiejejkrótkiejnieobecności,AdeladotrzymywałatowarzystwaJerzemu,cogo
serdecznie irytowało. — Czy ta mumia myśli, iż ja tu mogę coś ściągnąć? — myślał,
sztyletując garderobianą srogim spojrzeniem. — No, już ja cię szybko spławię,
antypatycznybabsztylu.Nazajutrzpomoimślubie!…
Rita powróciła niebawem, lecz jakże zmieniona. Cichym, zrezygnowanym głosem
odprawiłaAdelę,poczymusiadłanadawnymmiejscu…
—Aterazmusimyustalićdatęnaszegoślubu,co,Rituś?
—Tak—skinęłagłową—mówmionaszymślubie,obejmijmnie,pieść,całuj…jak
będzieszmniecałował…wnocpoślubną.
Niekazałsobietegodwarazypowtarzać,chociażwsłowachRityniebyłoanicienia
szczerości, chociaż jej usta stały się nagle zimne, obojętne na żar jego pocałunków.
Przeciwnie,jejzupełnabiernośćpodniecałagojeszcze,ośmieliłagodopieszczot,naktóre
dotychczas nie pozwolił sobie nigdy. Nic tedy dziwnego, że w takiej chwili nie poczuł
wcale, iż wąska dłoń kobieca wślizgnęła się ostrożnie do jego kieszeni i wyciągnęła
stamtąd pęk kluczy. Klucze te przesunęły się za plecami Jerzego za otomankę, spłynęły
bezszelestnie na przygotowaną w tym miejscu poduszkę, a tam już czekała na nie
wyciągniętałapaAlbertaukrytegozadrewnianąściankągarderoby…
DźwiękdzwonkawezwałRitęnasalę.
— Zaczekam tutaj na ciebie — rzekł Jerzy, poprawiając sobie białą muszkę, która
przesunęłasięnakołnierzykukompromitująco.
—Nieposłuchaszmojejpiosenki?Znudziłacisię?
—Rituś,jakmożesz!Wieszprzecież,żesłuchamjejzrozkoszącodziennietutaj,iw
domu patefon mi ją śpiewa… Tylko dzisiaj jestem tak rozmarzony, że widok gęb
bywalcówtegodancingumógłbymnie…
— Dzisiaj — przerwała mu szybko, lękając się, by nie spostrzegł zbyt rychło braku
kluczy i nie odkrył otworu, jaki Albert wypiłował w ściance — dzisiaj będę śpiewała
wyłączniedlaciebie!
—A,jeślitak…—podniósłsięnatychmiastiwyszedłzgarderobyartystekniemaltuż
zaRitą,coprzynajbliższychstolikachwywołałodomyślneuśmieszki…
Na sali nie było ani jednego stolika wolnego. Nie chcąc zasłaniać widoku dalej
siedzącym,Jerzymusiałsięprzysiąśćdojakiegośstarszegojegomościa,któregowątpliwa
trzeźwośćażsięrzucaławoczy;zacenętakiegosąsiedztwazyskiwałjednakto,żemiał
miejscewpierwszymrzędziestolików.
Orkiestrazaczęłagraćbostona,azustRitypopłynęłysłowapiosenki:
Miłośćciwszystkowybaczy,
smutekzamieniciwśmiech,
miłośćtakpięknietłumaczy
zdradęikłamstwo,igrzech.
Choćbyśjąprzekląłwrozpaczy,
żejestokrutnaizła,
miłośćciwszystkowybaczy,
bomiłość,mójmiły,toja.
Gdypokochasztakmocno,jakja,
taktkliwie,żarliwie,tak–wiesz–
doostatka,doszału,dodna,
tozdradzajmnienawetigrzesz.
Miłośćciwszystkowybaczy
…
Jerzy nie wierzył uszom. Znał każdy ton melodii, każdą sylabę tekstu, słyszał tę
piosenkę w wykonaniu Rity co najmniej ze dwadzieścia razy, a jednak to… to było coś
zupełnienowego!
— Ona to dzisiaj całkiem inaczej interpretuje — mruknął dość głośno jakiś stały
bywalecAlkazaru.
Jerzyuśmiechnąłsięradośnie.Dzisiajbędęśpiewaławyłączniedlaciebie!powiedziała
muRitaprzedchwilą.Dlategoterazśpiewałazgołainaczej.Piękniej,och,piękniejoniebo
niż zazwyczaj, a w jej głosie dźwięczało wzruszenie tak szczere, że grobowe milczenie
zaległoAlkazar,jakgdybytobyłasalakoncertowa,aniezwyczajnydancing.Iwśródtej
idealnejciszyprzeklętymzgrzytemstałsięnaglezachrypłypomrukwstawionegogościa:
—Gdziemojezapałki.Hej,piccolo!
Jerzyścisnąłpijakowirękętak,żetamtensyknąłzbólu.
—Cichoteraz!—rzekłzduszonymszeptem.
—Ależjachcęzap…zapalićcyk…cyk…cygaro.
—Służępanuogniem.
Jerzyszybkowsunąłdłońdokieszenipozapalniczkęiprzytejsposobnościstwierdził
brakkluczy.
— Musiałem je przełożyć do drugiej kieszeni — pomyślał, i zawiódł się. Kluczy nie
było, choć przeszukał skrupulatnie wszystkie kieszenie, jakie „odkrył” w swoim
nowiusieńkim fraku. Zaniepokojony tym, schylił się i zaczął ich szukać w najbliższym
sąsiedztwie swojego krzesła, sądząc, iż tutaj gdzieś mu wypadły. Ale nie… nie znalazł
ich…
TezresztąbardzodyskretneposzukiwanianieuszłyuwagiRityHolm.
— Już zauważył! — przeraziła się. Przedtem, gdy wyciągała te klucze Jerzemu z
kieszeniniebałasiętak,jakwtejchwili.PrzeklętyPedroobmyśliłjejniezłąwymówkę:
Gdybycięschwyciłzarękę,powiedzmuzczarującymuśmiechem,żeuciskałyciębardzoi
dlatego chciałaś je na chwilę wyciągnąć z jego kieszeni…Alecopowiedziećteraz?Jak
odwrócićjegouwagę?Jakuśpićpodejrzenia?
Jerzy powstał od stolika. Rita powinna była powtórzyć refren ostatniej zwrotki, jak
zawsze, lecz co prędzej mrugnęła na dyrygenta. Skończyła swój numer wcześniej,
ukłoniłasiętylkorazizpodpadającympośpiechemodeszładogarderobyartystek.Jerzy
jużtambył.
—Cosięstało?—spytałazdyszanymgłosem.—Dlaczegoniedoczekałeśdokońca?
Śpiewałamdziśtylkodlaciebie,aty…
—Wybaczmi,kochanie—machinalniepocałowałjąwrękęidalejszukałczegośu
stópkotary—alezgubiłemswojeklucze…
—Możezostawiłeśjewdomu?
— Nie, nie, miałem je z sobą na pewno! Nawet tutaj. Tak, tak, przypominam sobie
dokładnie…
— Zatem muszą tu gdzieś leżeć. Zaraz każę Adeli szukać, a ty, Jureczku usiądź
tymczasemprzymnieipowiedz,jakcisiępodobał…
— Nie, Rituś. — Łagodnie, lecz stanowczo uwolnił swoją dłoń z jej rąk. — Nie
uspokojęsię,nieusiądę,dopókinieznajdękluczy…Tyniezdajeszsobienawetsprawyz
tego, jak ważne są te kluczyska… Ach, Boże, Boże! Trzeba by wszystkie zamki
pozmieniać…
Rita zorientowała się wreszcie, że wypada jej koniecznie pomóc mu w szukaniu.
Zabrała się więc do tego i, sunąc powoli wzdłuż drewnianej ścianki, dotarła do
zdradzieckiegootworu.NiemalwtejsamejchwiliwysunęłasięzniegodłońAlbertaina
leżącej tam poduszce, która miała na celu stłumić metaliczny dźwięk, położyła
poszukiwane przez Jerzego klucze. Oznaczało to, że wzięto już z nich odciski w wosku
potrzebnedosfabrykowaniaduplikatów.
— Są! — odetchnęła z ulgą, schyliła się, podniosła klucze, potrząsnęła niemi
zwycięsko.—Tamsięskulnęłyzsofy,amyśmy…
—Gdzie?Gdzie,Rituś?Pokaż…
— Pokaż, pokaż — zastąpiła mu drogę — grunt, że się znalazły… Tobie, widzę,
bardziejchodziotegłupieklucze,niżomnie…
—Ależ,Rituś,cotywyplatasz!
—Wiem,comówię!—uniosłasięnaglebeznajmniejszegopowodu.Ażdotejchwili
panowała nad sobą jako tako, choć grom w nią walił po gromie; pierwszym był rozkaz
Pedrawsprawiekluczy;drugimjegowymuszenie;trzecimwiadomość,żeJerzyprzybył
doniej,domieszkania,byprosićojejrękę,awtejsamejchwilionamusiałanależećdo
innego, do najbardziej znienawidzonego człowieka na świecie; czwartym telefon Pedra,
jegołotrowskapogróżka:jeżelinatychmiastniewyciągniesztychkluczy,Jerzyniewyjdzie
żywyzdancingu;piątymnieoczekiwanierychłespostrzeżeniebrakukluczyprzezJerzego
idenerwującenastępstwategoodkrycia.Towszystkowciągumniejwięcejtrzechgodzin!
Chybaażnadtonajednegoczłowieka,ajednakRitatrzymałanerwynawodzy.Ażteraz
przyszedłnieuchronniemomentzałamaniapsychicznego.—Wiem,comówię!Jestemdla
wastylkozabawką!Narzędziem,którepozużyciu…
—Rituś,naBoga,coztobą?!Japrzecież…
—Milcz!Anisłowa!Iodejdź,błagamcię,odejdź,bozanicnieręczę!…Adelo!—
krzyknęłaprzeraźliwie.
— Jestem. — Antypatyczna „mumia” znowu snadź podsłuchiwała za kotarą, gdyż
weszłanatychmiast.—CopaniRozkaże?
— Adelo, podaj panu kapelusz. Pan inżynier odchodzi. — Gdy osłupiały Jerzy
dochodził już do drzwi, dobiegło go jeszcze jedno zdanie: — Adelo, jeśli ośmielisz się
kiedykolwiekwpuścićtutajtegopana,zwolnięcięnatychmiast…Aterazwywszyscy…
preczodemnie!
Wyczerpanawybuchem,Ritaupadłanasofę,łkającrozdzierająco…
ROZDZIAŁVIII
Byłtojedenznajgorszychodcinkówfrontu.Kulomiotygęstorozsianepowzgórzach
sparaliżowałyjużzdziesięćataków.Akiedynareszciewczasiewielkiejmgłydotarlido
rzeczki, której szeroki jar stanowił jedyną naturalną zasłonę na tych przeklętych polach,
spotkała ich gorsza niespodzianka. Iperyt! Artyleria nieprzyjacielska jeszcze onegdaj
opryskała nim gruntownie nadbrzeżne zarośla, a w takich mokrych, zacienionych
miejscach musztardowy gaz trzyma się tygodniami! Przeszło 60% zdobywców jaru
odstawiono na tyły straszliwie poparzonych, pozostałych przerzucono na drugi brzeg
rzeki, gdzie pod ogniem artyleryjskim musieli się pospiesznie okopać, zanim słońce
wzejdzie.
—Prędzej,chłopcy,prędzej—powtarzałwkółkoporucznikJerzySkalskii,świecąc
innym przykładem, pracował sam łopatą, jak prosty żołnierz. Nie oglądał się wstecz, ku
rzece, jak inni, wiedząc, iż na przybycie posiłków nie ma co liczyć w tej chwili. Ani w
przód nie patrzał, polegając w zupełności na posterunkach, że go ostrzegą w porę przed
ewentualnymkontratakiem.Zatorazporazzerkałnaniebo,którewewschodniejstronie
zaczynałoszarzeć.—Prędzej,chłopcy,prędzej,ulicha!
Wszyscy starsi rangą oficerowie polegli lub wili się w mękach po iperytowym
prysznicu i Jerzy siłą faktu pełnił obowiązki dowódcy pułku; ale ten pułk liczył w tej
chwiliniespełnatrzystuludzi.Takmuzameldowanoprzedchwilą.
— Jeśli zrobią kontratak, nie utrzymamy tej pozycji bez posiłków, — mruknął
młodziutkipodporucznik.
—Musimyjąutrzymać!Trzystuchłopatojużcoś!—odparłSkalski.Przyczepiłasię
doń z nagła myśl, że gdzieś kiedyś trzystu takich jak oni straceńców zatrzymało stokroć
liczniejszegowroga.—Aha,
Termopile
!Leonidasmiałtakżetylkotrzystużołnierzy…
—Tak,tylkowtedynieznanoartylerii,kulomiotów,tanków,anigazówbojowych—
bąknąłpodporucznikcichuteńko.
Jerzy Skalski już miał go rugnąć jak się patrzy, gdy wtem zalała ich powódź
oślepiającegoświatła.
—Reflektory!…Kuleświetlne!…Nie,tobyłraczej…
Nie zdążyli stwierdzić, co to było, gdyż w tym momencie przemówiła artyleria
nieprzyjacielska. Stado morderczych pocisków śmignęło nad głowami pracujących
żołnierzy.
—Padnij!…Przenosząnaszczęście…
Leżąclubklęczącwpłytkimrowku,wznosiliprzedsobąmałepagórki,którełączyły
się szybko w jeden wał ochronny, a nad nimi z piekielnym wyciem przelatywały dalsze
pociski, eksplodujące coraz to głośniej, coraz bliżej. Do wtóru armatom zaczęły gdakać
kulomioty…
—Anasimilczą…milczą…
Niewiadomo,ktośmiałpowiedziećgłośnoto,cowszystkichdręczyłoiprzygnębiało,
mianowicie, że własna artyleria nie wzięła dotychczas udziału w tym piekielnym
koncercie…
—Trzymajciesię,chłopcy!—Tesłowazabrzmiały,jaksykbólu,tłumionyostatnim
wysiłkiem woli. — Nie cofać się… Nad rzeką… pamiętajcie… iperyt! Śmierć… Tu
wytrwaćdokońca!Ooooch…
—Panieporuczniku,panranny!
— Drobiazg — brawurował Jerzy, choć cierpiał nieludzko — odłamek granatu
pocałowałmniewnogi…
Ogień zamilkł nagle, nastała chwila cmentarnej ciszy, z której wylęgło się po chwili
dalekiewarczeniepotężnychsilników.Samoloty?
—Jeśliczołgi—bełkotałJerzy—praćwnieręcznymigranatami…Poruczniku,pan
obejmujekomend…ooooch,psiakrrrrew!
Tak,tobyłyczołgi,alejakieśinneniżwszystkiedotychczasowe.Dużo,dużowiększe,
lecz jakże pomimo tych rozmiarów szybkie! Wyciągnięte w długą linię pędziły z
chyżością ścigających się aut po łagodnym zboczu wzgórza. Gościniec obsadzony
dwurzędem drzew i słupów telegraficznych nie powstrzymał ich ani na chwilę w tym
pochodzie.
—Alelasekbędąmusiałyokrążyć…
Nieprawda! Wpadły jak burza w ten mały zagajnik i skosiły go w mgnieniu oka,
zmiażdżyły go, przeszły po nim i gnały dalej, niewiele sobie robiąc z pocisków polskiej
artylerii,któranareszcieprzemówiła.
—Zaporowyogieńbyichzatrzymał,alecóż…tutajmamyzaledwiedwiebaterie—
mamrotałJerzy.
Ziemia dudniła głucho, ilekroć mocniejszy podmuch wiatru odepchnął odgłosy
kanonady i wściekłego warczenia silników. Jakiś żołnierz wyskoczył z okopu. Wyjąc
potępieńczo, popędził samopas naprzeciw czołgom. Oszalał. Dwóch innych spróbowało
ucieczki, lecz kule sierżanta „uspokoiły” ich natychmiast i na zawsze. A straszliwe
potworyzbliżałysięnieuchronnie,rozbijającwpuchkażdąnapotkanąwdrodzezaporęi
przeskakując każdą nierówność gruntu. Obłąkany żołnierz zamachnął się. Jego ręczny
granat eksplodował tuż przed najszybszym tankiem. I nic! Tak, jakby kto garść grochu
cisnął w dębowe drzwi. Potem rozpędzony czołg wpadł na szaleńca. Na oczach
wszystkichrozgniótłgonamiazgę…
Żołnierzy ogarnęła panika. Wyrzucili wszystkie ręczne granaty, spełnili swój
obowiązek, teraz mogli opuścić stracony posterunek. Upoważniła ich zresztą do tego
komendapodporucznika,któryuznał,żeniemanajmniejszegosensunarażaćtrzystuludzi
nabezowocnąśmierć.Zmykaliwięckurzece,zapominając,żetamczyhananichiperyt.
Tylko ranni musieli pozostać w kruchym okopie, a w ich liczbie Jerzy Skalski.
Pożegnawszy uciekających kolegów przelotnym spojrzeniem, znowu odwrócił głowę i
zdrętwiałodzgrozy.Tuż,tużprzedsobąujrzałpodniesionyprzódstalowegoolbrzyma,a
na jego lewej taśmie moc krwawej miazgi… — Aha, to szczątki żołnierza, który
zwariował… Jak to Rita śpiewała? Miłość ci wszystko wybaczy, smutek zamieni ci w
śmiech,cha,cha,cha…Oniuciekają,anadrzekąiperyt!…Ojciecmógłbyjużpójśćspać
nareszcie… Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że nie mogłem okopu utrzymać, bo
czołgi…Amożejatakżezwariowałem,jaktenżołnierz?…
Jerzy szarpnął się rozpaczliwie. Obliczył w ułamku sekundy, że gdyby zdołał się
usunąć w bok o dwa metry, to okrwawiony czołg go ominie. Lecz jakże się tu ruszyć z
połamanyminogami?Spróbowałizawyłzbólu…
—Ratunku!—wrzasnął.—Ojcze,ratuj!
Czyjeśręcepochwyciłygowpół,szarpnęływbok,odciągnęły,nieomalżewyciągnęły
spodtaśmystraszliwegoolbrzyma.Morderczalawinaczołgówzrównałazziemiąokopyi
popędziła ku rzece. Zniknęła też natychmiast z pola widzenia Jerzego, tylko łoskot
motorówrozbrzmiewałwdalszymciągu…
—Jurku!Synkumój!Jureczku!
—Ojciec?Ojciectutaj?—Jerzyprzetarłsobiepięściamizdumioneoczyizacząłsię
rozglądaćdokoła.Byłwpracowniswojegoojca!Używającnazwyoficjalnej,wgabinecie
pierwszego wicedyrektora Polskich Zakładów Chemicznych. Nie na froncie, ale pod
Warszawą. Front, wojna, iperyt, tanki, krew, trupy… wszystko to było tylko snem
koszmarnym,naszczęście!
—Jurku,zbudźsię!Słuchaj!Nareszcie…nareszciezabiłemzmoręwojnyprzyszłości!
— Profesor Jan Skalski wyglądał tak niesamowicie, że Jerzy zerwał się z kanapy, na
którejzasnął,niewiedziećjakanikiedy.—Mojepromienieśmierciniesąutopią,nieee!
Mogę na odległość zatrzymać każdy czołg i każdy samolot zmusić natychmiast do
lądowania.Patrz!Przekonajsięnaocznie…
Jerzy, mocno zaspany i wciąż jeszcze błądzący myślami w krainie swoich ponurych
snów,spoglądałnamówiącegozewzrastającymprzestrachem;wydałomusiębowiem,że
ojciecpostradałzmysły.
A stary Skalski rzeczywiście robił wrażenie szaleńca. Miał na sobie tylko pantofle,
spodnie i podartą na strzępy koszulę, z której zwisał mu przez plecy kołnierzyk z
krawatem. Biały kitel, marynarka i kamizelka, dawno już odrzucone w gorączkowym
podnieceniu, walały się na podłodze wśród wiórów i opiłków. Długie, siwe włosy,
niemożliwie zmierzwione, utworzyły jakąś futurystyczną aureolę wokół twarzy starca,
twarzy zmienionej od wzruszenia, dziwnie uduchowionej w tym momencie, wokół jego
zaczerwienionych, pałających policzków. Jego usta poruszały się bezustannie, bełkocząc
słowa dziękczynnej modlitwy, jego słabe, krótkowzroczne oczy płonęły ogniem
fanatycznegozapału…
—Patrz,patrz,Jureczku…
Jednym skokiem, którego by się nie powstydził jakiś wysportowany młodzieniec,
przypadłprofesorSkalskidostojącegowkącieharleya.Puściłwruchmotocykl,którego
tylnekołobyłopodniesione,przegazowałmotor,włączyłbiegipopędziłwstronętokarki.
Obokniejnamałymstoliczkustałmodeljegowynalazku.
—Hallo,Jerzy…
—Co,papo?
—Czysilnikpracujewporządku?
—Oczywiście!—huknąłJerzybardzogłośno,chcącprzekrzyczećłoskotmaszyny.
—Sprawdź.
—Toniepotrzebne,przecieżsłyszę.
—Sprawdź,mówię!
Jerzy podszedł do swojego harleya, przegazował silnik ponownie i zapewnił
niecierpliwiącegosięojca,żemaszynapracujebezzarzutu.
—Todobrze,Jureczku…Ateraz,patrz!
StarySkalskiwłączyłjakiśkontaktiskierowałobiektywswojegodziwnegoaparatuna
warczący motocykl. Jego motor umilkł natychmiast, jakby za dotknięciem różdżki
czarodziejskiej, tylko podniesione koło wirowało jeszcze przez chwilkę siłą nabytego
rozpędu. Motocykl dzieliło od aparatu profesora Skalskiego dobre sześć metrów i na tę
odległośćnowoodkrytefaleelektromagnetycznezgasiłyiskrę
magneta
!Gasiłyjąrównież
przy ponownych doświadczeniach, chociaż profesor ustawiał przed obiektywem różne
ścianki,tekturowe,drewnianeizblachy,słowemprzenikałyprzezkażdązasłonę!
—Spróbujterazpuścićwruchswąmaszynę…
Jerzyspróbował,alebezpowodzenia;pomimonajszczerszychchęciniezdołałzapalić
motoru swojego niezawodnego dotychczas harleya, dopóki stary Skalski nie odwrócił w
innąstronęobiektywuczarodziejskiegoaparatu.
—Odwracamaparatwbok.
TerazJerzyzdołałbeztruduuruchomićsilnik.
—Pełnygaz!
Jerzywykonałzlecenie,piekielnyłoskotmotorupracującegowzamkniętejprzestrzeni
pracowniogłuszyłgonachwilę,kołozaczęłowirowaćzbłyskawicznąszybkością.
—Ateraz…
Profesor skierował znowu obiektyw aparatu na histerycznie rozdygotaną maszynę i
znowunaodległośćzmusiłjądomilczenia.Wciągusekundy!
—Ojcze!!!—WtymjednymsłowieJerzyzawarłcałyswójbezgranicznypodziwdla
geniuszuojca.Podbiegł,pochwyciłJanawramionaizacząłgocałowaćgorącopotwarzy.
— Czekaj… pozwól… Jureczku… czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę ze skutków
tegowynalazku?
—Ależtak,ojczulku!Twojecudowneaparatyzmusząkażdynapastniczysamolotdo
natychmiastowegolądowaniaalbostrącągonałebiszyjęzprzestworzy…
— Tak, synu. Nie będzie już masakry niewinnych mieszkańców spokojnych miast i
osiedli.Nie!Samolotybojowe,łodziepodwodne,autapancernepójdąnaszmelc!Iczołgi!
Czołgi,tebarbarzyńskiewalcedomiażdżeniabiednychżołnierzy…
Jerzy drgnął bezwiednie. Oto śniło mu się przed chwilą, że ciężko ranny, porzucony
przeztowarzyszówbroni,leżynapoluwalki,atank,straszliwypotwórstalowy,najeżdża
go właśnie; lecz w ostatniej chwili zjawia się ojciec i wyrywa go niemal spod kół
machiny.Tak,wsennymwidzeniuocaliłmużycieojciec!Tensamczłowiekocalitysiące
żołnierzy, których przeklęte czołgi w przyszłości już nie będą miażdżyły, wgniatały w
ziemię. Nie! Jego cudowne fale elektromagnetyczne na odległość zmuszą do milczenia
każdysilnikspalinowy…Czyżtedyówsenniebyłsymboliczny?…
—Tysądzisz,ojcze,żeprzeztozabijeszwojnę?
—Przeztonie.Tozamało.Napoleonnieznałczołgówanisamolotów,ajednakzdołał
wymordowaćkilkamilionówludzi…Jeszczenieosiągnąłemświętegocelu.Przeszedłem
zaledwiepołowędrogi.Alegorsząpołowę!…To,czegodokonałemtejnocy,pozwolimi
jużbardzoszybkozrealizowaćmojemarzeniaopromieniachśmierci.
—Jakto?—zdziwiłsięJerzy.—Atefale,które…
— One tylko gaszą iskrę magnetów na odległość. To jeszcze nic. Moje promienie
śmiercimusząskrzesaćiskręnaodległość!Skrzesać!Rozumiesz?
—Toznaczy,żewówczas…
StarySkalskiznowuprzerwałsynowi.Oswobodziwszysięzjegoramion,wyprostował
się, wyolbrzymiał, wyciągnął ręce i, gestykulując nimi z oszałamiającą szybkością, jął
wołaćgłosemprzejmującym:
— Wówczas na odległość wysadzę w powietrze każdy
jaszcz
, każdą prochownię,
każdą fabrykę amunicji!… Wówczas stopię nity i spojenia pancernych blach
torpedowców, krążowników,
dreadnoughtów
i wszystkie te pływające fortece zatopię,
zanimzdołająoddaćjednąsalwę!…Wówczasrozwalękażdykarabin,kulomiot,miotacz
miniarmatękażdą…ichwłasnymipociskami!…Iwówczasnareszciezabijęwojnę!!…
Ja!Jatosprawię!Ja,biedny,staryczłowiekstojącynadgrobem.Jabędęmógłoddaćtę
przysługęznękanejludzkości.Jarozbrojęszaleńców.Jaaaa…
NerwyodmówiłyposłuszeństwastarcowiiprofesorJanSkalski,genialnywynalazca,
najszlachetniejszyidealista,wybuchnąłnaglespazmatycznympłaczem.
—Ojcze,ojczulku,ależtyjesteśzupełniewyczerpany…
Sędziwyuczonyłkał,jakdziecko,wobjęciachrównieżmocnowzruszonegosynairaz
porazpowtarzałurywanymgłosem:
—Niebędziejużwojen,prawda?
— Nie będzie — potakiwał Jerzy. Objąwszy ojca wpół, prowadził go powoli ku
drzwiomwiodącymdoichmieszkania…
WswojejsypialniprofesorSkalskiuspokoiłsięnieco.Nieprotestował,gdysynzaczął
mu obmywać zapłakaną twarz wilgotną gąbką ani gdy go zaczął rozbierać; czuł się
doskonalewrolibezradnegodziecka,któreniemożesięobejśćbezpomocystarszych…
— Bo przecież broń palna — ględził głosem bardzo sennym — dzięki moim
promieniom śmierci stanie się niebezpieczna tylko dla tego, który ją będzie posiadał,
prawda?
—Rozumiesię,ojczulku.
—Zatemzniknie,ludzieprzestanąjejużywać,co?
—Oczywiście,oczywiście…
— Czyli, że nie będą się już mogli mordować wzajemnie i wojen w przyszłości nie
będzie,prawda?
— Nie będzie na pewno! — oświadczył Jerzy stanowczo, ale… zupełnie bez
przekonania. Czyż jednak miał pozbawić iluzji tego zacnego, lecz trochę już
zdziecinniałego starca? Czy miał mu przypominać, że wojny prowadzono zawsze, i
wówczas, gdy o broni palnej nikomu się nie śniło? Że unieszkodliwienie tej czy owej
broniniepomożenic,gdyżludziebędąsięmordowalinawetgołymirękami?Żetrzebaby
wpierw wyplenić zbrodnicze instynkty w człowieku? Że bez takiej pacyfikacji serc i
umysłów nie nastąpi nigdy nowa era w dziejach ludzkości?… Nie! Nie miało
najmniejszego sensu wszczynanie takiej dyskusji, zwłaszcza teraz… — Śpij, ojczulku.
Napracowałeśsię,dokonałeśwynalazkuepokowego!Aleterazmusiszodpocząć…
— Epokowego — Jan Skalski z lubością powtórzył to słowo kilka razy. Uśmiechnął
się. — Tak, to będzie naprawdę epokowy wynalazek. On zabije wojnę! — wyszeptał,
zasypiając…
Czyż mógł przewidzieć, że ten wynalazek stanie się narzędziem potwornej zbrodni?!
Żejejofiarąpadnie…leczpocóżuprzedzaćwypadki…
ROZDZIAŁIX
Profesor Jan Skalski niecierpliwym ruchem zerwał słuchawkę z widełek aparatu
telefonicznego.
—Todociebie,Jurku—rzekł,oddającsłuchawkęsynowi.
Telefonowałportier.Przedchwilązgłosiłsiędoniegoposłanieczlistemdoinżyniera
JerzegoSkalskiego…
— Nie chce mi listu wydać, panie inżynierze; mówi, że go musi panu doręczyć
osobiście,żetakmukazano…Możebywięcpaninżynierbyłłaskawprzyjśćdoportierni
i…
—Animowyniema!Jestembardzozajęty…Jawiem,ocomuchodzi.Onapiwek!
Proszę mu zatem dać złotego, zwrócę go wam z procentem, gdy będę wyjeżdżał do
miasta…
—Tonanic,panieinżynierze—oznajmiłportierpochwili—tenuparciuchpowiada,
żemusipanuoddaćlistdowłasnychrąk…
—Idiota!Wyrzućciegozabramę…Ale,ale,odkogotenlist,proszęspytać…
—Odjakiejśpaniblondynki,powiada.Nakoperciesąinicjały:R.H.
—Taktrzebabyłogadaćodrazu!Przyślijcieżmituzaraztegoczłowieka…
—Niemogę,panieinżynierze…Regulaminmówi,że…
— Znam regulamin! Wiem, że nie wolno wpuszczać na teren Polskich Zakładów
Chemicznych ludzi obcych… ale bez dozoru! Dodajcież więc temu posłańcowi jakiego
aniołastróżaijazdaznimtutaj.
—Askądżejakogowezmę…O,przepraszam,Ludwikidziewtęstronę,widzęprzez
okno… Czy przysłać ich panu inżynierowi do mieszkania, czy do laboratorium? Bo
regulamin…
—Domieszkania!—huknąłzniecierpliwionyJerzyiodłożyłsłuchawkę.—Skaranie
boskieztymchodzącymregulaminem…
Jerzy powrócił do swoich obliczeń, ale z tego kwadransa jego pracy niewiele było
pożytku dla Polskich Zakładów Chemicznych; nawet tabliczka mnożenia uciekła mu z
głowy. I nie można się dziwić temu roztargnieniu. List wręczyła posłańcowi jakaś pani,
blondynka! Na kopercie inicjały: R. H.! Czyli Rita Holm! A więc list od niej, to nie
ulegałonajmniejszejwątpliwości.Alecozawiera?
Wczoraj wieczorem w Alkazarze Rita była przystępna i miła, jak nigdy dotychczas,
potemnaglepopadławdziwnerozdrażnienie,ażwkońcudelikatniewyrzuciłaJerzegoza
drzwi. A właściwie, to wcale niedelikatnie! Powiedziała przecież do garderobianej tak
głośno, że on tego nie mógł nie słyszeć: Adelo, jeśli ośmielisz się kiedykolwiek wpuścić
tutajtegopana,zwolnięcięnatychmiast!…Ateraz,wywszyscy…preczodemnie!
JerzySkalskiwestchnąłsmętnie.
—Czegomogęoczekiwaćpowczorajszympożegnaniu?—myślał,zerkającwciążna
zegarek.—Zrywazemną,możeżądazwrotu
swojejfotografii…
— Jurku, czy nie mógłbyś mi potrzymać tej retorty? Mam obydwie ręce zajęte, a ta
szelma…
—Jużidę,ojcze.
Byłwdzięcznyojcu,żegoczymśzająłwtejchwili,żemuniejakoskróciłwlokącesię
minutyniepewności,oczekiwania…
Wreszcie otworzyły się drzwi. Kasia, jak zwykle weszła do pracowni profesora bez
pukania.
—PrzyszedłLudwikzposłańcemdopanicza.
Dla Kasi inżynier Jerzy Skalski był zawsze paniczem. Kiedy Jerzy wyszedł
pospieszniezpracowni,Kasiazmrużyłafiluternieoko.
—Paniczu.
—Co?Tylkoprędko,niemamczasu.
— Widzę to właśnie… Chciałam tylko powiedzieć, że on niemożliwie pachnie
perfumami!
—Kto?Ludwik,czyposłaniec?
—Eee,panicztakzawsze.Listpachnie.List!Niechpaniczpowącha…
Jerzywzruszyłramionami.Jegoobchodziławyłącznietreśćlist,aniejegozapach.A
treśćbyładlańprzemiłąniespodzianką:
JureczkuMójNajdroższy!
Byłam wczoraj dla Ciebie niesprawiedliwa i bardzo niedobra. Jeżeli możesz
mitowybaczyć,jeślichceszmniewysłuchać,toprzyjdździsiajnawyścigi.Pragnę
sięwytłumaczyćzmegowczorajszegozachowaniaiprzeprosićCięzanie…
PozdrowieniaCiśleiuściski
TwojaRita.
PS.Będęwlożynr16.
Jerzyucałowałlistiwykonałgwałtownywsteczzwrot,którymiałbyćtylkowstępem
do właściwych radosnych pląsów. Lecz skończyło się na tym wstępie. Bowiem,
odwróciwszysię,ujrzałJerzyposłańca.
—Awy,nacojeszczeczekacie?
— Ano niby na tego ten — posłaniec wykonał palcami gest liczenia monet. — Pan
jenżynierdałzłocisza,świętaprawda.Alesamautobusmnietylekosztuje.Atramwajw
Warszawie?Afatyga?Aczytozłąwiadomośćpanujenżynierowiżemprzyniósł?
—Skądżemożeciewiedzieć,colistzawiera?
—Eeee,dośćwejrzećnapanajenżyniera.Jatamodrazupoznam,jakanowina…Ma
sięwtempraktykę.Piętnaścielat,toniewkij,zprzeproszeniempańskiem,dmuchał!
Jerzyzacząłszukaćpokieszeniachdrobnych.
— Zaczekajcie tu — rzekł, wychodząc do swojej sypialni. Po chwili wrócił z
portmonetką.
—Piękniedziękuję—posłanieczłamałsięwpółwdziękczynnympokłonie.—Aczy
odpowiedzijakiejniebędzie?
— Odpowiedzi? — Jerzy namyślił się, potem głową poruszył poziomo; postanowił
odpowiedzieć telefonicznie, lecz natychmiast przyszło mu na myśl, że będzie w tym
trochę skrępowany obecnością ojca, który później będzie go po swojemu „naciągał” i
żartował.
—Tapięknapani,comitenlistdałabyłatakasmutnai…
—Macierację.Będzieodpowiedź.Zaczekajcie.Muszęsobieprzynieśćpióro…
Wieczne pióro tkwiło w kieszeni marynarki, którą Jerzy, z powodu gorąca, zdjął w
pracowni. Wyszedł tam więc i pozostawił za sobą drzwi otwarte! Błysk żywego
zainteresowaniazamigotałwoczachposłańca…
Pomocnikportiera,zwanytupopularniegłupkowatymLudwiczkiempozostałwkuchni,
ale także czasu nie tracił. Opryskliwa i na ogół małomówna Kasia miała szczególną
słabość do tego „głuptasa”, który współczuł jej stale, że musi służyć u takich dziwaków,
niewdzięczników,itp.
—DzisiajtopannaKasiawyglądatak,jakgdybycałąnococzątniezmrużyła.
—Amogłamtojezmrużyć,jaktendiabelskimotocykltłukłsiębezmaładorana?…
Aletymrazemcośimsięmusiałoudać,bomówiliprzyśniadaniu,że…
RzekomogłupkowatyLudwiczekosiągnąłswójcel;udałomusiępociągnąćKasięza
język łatwiej niż kiedykolwiek dotychczas. Za to nie powiodło mu się z posłańcem,
któregowdziesięćminutpóźniejeskortowałdobramyZakładówChemicznych,wmyśl
regulaminu, że osób nienależących do personelu Zakładów nie wolno tutaj ani przez
chwilępozostawićbezdozoru.
—Strasznyupał—zagaiłuprzejmierozmowę—takmiwgardlewyschło,żechyba
trzajebędzieprzepłukaćwódzią,co?…Dużowamdałnapiwku?Inżynierkutwąniejest,
więcmyślęsobie…
—Iii,nadzwyczajnościtamznówniedał.
—No,tojafundnękolejkę.Zgoda?
—Zgoda.Możemysięgdziespotkaćwieczorem.
—Wieczorem?Czemunieteraz?
—Mowyniema!Dałabymibaba,no!
—Ajakpozna,żeściepili?
—Jak?Zwyczajnie.Każemichuchnąć…
Mimo usilnych nalegań posłaniec nie dał się skusić, a na każde wspomnienie swojej
ksantypy
dygotałtak,żeLudwikdusiłsięześmiechu.Rozstalisięprzybramie,poczym
głupkowatyLudwiśpospieszyłdozakonspirowanegotelefonu,byzłożyćswojemuszefowi
zwykły meldunek, a posłaniec udał się do przystanku autobusów. Nie było tutaj żywego
ducha, najbliższy autobus idący do Warszawy miał nadejść dopiero za 20 minut, jak
wynikałozrozkładujazdy.
— Dwadzieścia minut! — Posłaniec zaklął dosadnie pod adresem wszystkich
podmiejskichliniiautobusowych.—Żeteżniewziąłemswojegosamochodu…Alestało
się.Zamiastnarzekać,wykorzystajmyzbożnieteprzeklętedwadzieściaminut…
Zbożne wykorzystanie wolnego czasu zaczęło się od otworzenia i przeczytania listu,
jaki Jerzy wysłał do Rity, zapewniając ją, że będzie na pewno na wyścigach, że jest
uszczęśliwiony,itd.,itp.
— A to się zakochane chłopię rozkwiliło, no! Na trzy bite stronice — mruknął z
uśmiechem dziwny posłaniec, po czym na ostatniej, jedynej niezapisanej stronie listu
zaczął sobie ołówkiem szkicować plan mieszkania Skalskich. — W jadalni jest czworo
drzwi.Pierwsze,nazwijmyjeA,wiodądoprzedpokoju.Tamtędymuszęwejść…Drugie
dosypialnimłodego.Jegowtedytamniebędzie,zatemdrzwiBwogóleniewchodząw
rachubę. Ale dokąd prowadzą sąsiednie drzwi? Drzwi C? Do kuchni? Nie. Do kuchni
wchodzisięzprzedpokojunaprawo,tojużwypenetrowałem…Byłyżbytowięcdrzwiod
łazienki?
Beznamysłuodrzuciłtoprzypuszczenie.Wydałomusięwręczśmieszne,abyłazienka
znajdowałasiętużobokjadalni.
—TammusibyćsypialniastaregoSkalskiego—odgadłidrzwiCoznaczyłnaswoim
planikuwykrzyknikiem.—Tychdrzwitrzebasiębędziestrzecnajbardziej!…Aterazcel
wyprawy, drzwi, nazwijmy je D. Tamtędy Jerzy wyszedł do pracowni. Poza nimi
dostrzegłemcośwrodzajuwąskiegokorytarza,któryliczysobiezsześćmetrówdługości
iposiadaprzykońcudrugiedrzwi…Hm,korytarzyk…
Rzekomyposłanieczmarszczyłbrwi,zamyśliłsię.
—Ależtymlepiej!—orzekłpochwili.—Całeszczęście,żejesttenkorytarzyk,że
pracownianieprzylegabezpośredniodojadalni.Będęmógłswobodniejgospodarowaćw
gabineciepanaprofesorainiezakłócęmusnu…Gdybyjednaksięzbudził…
Z pobliskiej wierzby sfrunęły na gościniec dwa wróble. Czy rywale, czy gruchająca
czuleparka,niewiadomo,gdyżzawrotnywirtrzepoczącychsięskrzydełekwyglądałraz
nazaciętąbójkę,toznównamiłosneigraszki.
—Gdybyjednakprofesorsięobudził…
Dłoń posłańca, odpoczywającego w cieniu drzew przydrożnych, spoczęła na
najbliższym kamieniu, objęła go, ścisnęła, podniosła w górę ruchem powolnym,
zdradzieckim,zwiastującymchęćmordu.
—Gdybysięzbudził,natenczas…
Kamień furknął w powietrzu, runął na jezdnię, wznosząc maleńki obłoczek kurzu.
Zajadłećwierkaniewróbliustałojaknożemuciął.Jedenptaszekfrunąłwniebo,adrugi,
zmiażdżonycelnympociskiem,pozostałnagościńcurozciągniętynawznak,nieruchomy,
martwy…
—Natenczaszginietak,jaktenwróbel!—dokończyłzabójcazłowrogimszeptem…
ROZDZIAŁX
ProfesorJanSkalskispojrzałzuraząnaaparattelefoniczny,któregodzwonekodezwał
sięponownie.
—Napewnodociebie,Jurku.
Jerzypodszedłdotelefonu.
— Tym razem do ciebie — stwierdził. — Dzwoni, jeżeli się nie mylę, doktor
EugeniuszMartel.
—Czegotennudziarzchceznowu…
Jerzy co prędzej zasłonił dłonią tubkę słuchawki, lecz Martel już zdążył usłyszeć
„retoryczne”zapytanieprofesora.
— Dzień dobry, profesorze; nie będę pana długo nudził tym razem — zaczął
słodziutko — chcę tylko zapytać, czy mogę przyjechać do Zakładów złożyć panu
gratulacje…
—Gratulacje?Zjakiegopowodu?
— Z powodu wspaniałego sukcesu, jaki uwieńczył dzisiejszej nocy pańskie
doświadczenia!—odparłznaciskiemMartel,wprawiająctymisłowyprofesoranieomal
wosłupienie.
—Pan…panjużwie,że…Aleskąd?!Odkogo?!
—Panprofesorwybaczy,żeuchylęsięod…
—Nie!Jachcęwiedzieć!Muszę!
—Jednakże…niestety…
—Achtak,rozumiem!Wymnierównieżśledzicie!
— Ależ, czcigodny panie profesorze, my tylko czuwamy nad panem, nad pańskim
bezpieczeństwem.Przeztelefonniemogęwięcejmówićnatentemat,zatopostaramsię
daćpanukilkasłówwyjaśnieniaosobiście…Spodziewamsięteż,żeprzytejsposobności
zademonstrujepanprofesordziałanieswojegocudownegoaparatu…
—Oczywiście,żezademonstruję—staryuczonyudobruchałsięiożywiłodrazu—
choćbydlatego,byudowodnić,żemójwynalazekniejestutopią,jaksiępanongiśraczył
wyrazić.
— Nie mogę odżałować tego, że się wówczas tak głupio wyraziłem. Za to liczę na
pańską wspaniałomyślność. Bo czyż śmieszny sceptycyzm takiego, jak ja, laika może w
ogóleobrazićpolskiego
Edisona
?Nigdy!…Azatem,októrejgodziniemógłbymprzyjść
popołudniu?
—Hm,dziśpopołudniumamkonferencję,alemójsynmniewyręczy…Jureczku—
profesor odwrócił głowę — pan Martel zamierza odwiedzić nas po południu; o której
godzinietobiebyłobynajdogodniej?
—Dzisiajożadnej.Jestemzajęty.Bardzo!
—Wiem,wiem,lecznachwilkęmożeszprzerwaćrobotę,co?
—Ależniemogę,bo…bowyjeżdżamzarazpoobiedzie.
—Wyjeżdżasz?Dokąd?
—No,domiasta,rzeczprosta.
—Aledlaczegozarazpoobiedzie?
—Żebyzdążyćnawyścigi.
—Nawyścigi?Acóżty,ulichamaszwspólnegozwyścigami?
— Nic — odparł Jerzy mocno zniecierpliwiony tą indagacją ojcowską. — Po prostu
umówiłemsięzkimśnawyścigachimuszęsięstawić…
—Ha,wtakimrazie—profesorznowuprzybliżyłdoustmikrofon—musimy,panie
doktorze,odłożyćnaszespotkanieidoświadczeniadojutra.Mójsynjestrównieżbardzo
zajętydzisiaj…
Martel przystał na to bez wahania i zakończył rozmowę telefoniczną nowym
fajerwerkiem komplementów na cześć profesora. A potem zamyślił się głęboko. Słyszał
każde słowo rozmowy pomiędzy ojcem a synem, gdyż roztargniony profesor nie zakrył
dłonią mikrofonu. Przedtem zaś Martel dowiedział się z raportu agenta Ludwika, że
dzisiajranoinżynierJerzySkalskiotrzymałzmiastalist,któregoposłaniecniechciałani
za Boga zostawić w portierni Zakładów Chemicznych i który doręczył adresatowi
osobiście…
—Czyżbypomiędzytymidwomafaktamiistniałjakiśzwiązek?—Martelzastanawiał
sięnadtymprzezdłuższąchwilę,ażwreszciezadecydował:—Niezawadzistwierdzić,z
kimpaninżynierumówiłsiędzisiajnawyścigach.Ktogotamściągnął!…
MartelprzybyłnaPlacWyścigowypodrugiejgonitwie.Zająwszymożliwienajlepszy
punkt obserwacyjny wśród tłumów publiczności, skierował swoją lornetę na trybuny i
niebawemdostrzegłJerzegoSkalskiegowjednejzlóż.
—Acóżtozadama?
Twarzy kobiety towarzyszącej Skalskiemu nie mógł zobaczyć, gdyż zasłaniała mu ją
głowaJerzego.
—Niemainnejrady,tylkotrzebapodejśćbliżej…
Jerzy był oczywiście w towarzystwie Rity Holm, którą dzisiaj wszystkie typowane
przezniąkoniezawiodły.Jerzypróbowałjąpocieszyćstarymkomunałem,żektoniema
szczęściawgrze,tenmajewmiłości.
— A jednak chciałabym wygrać choćby jeden raz. Byłoby to dla mnie pomyślną
wróżbą.
Konie defilowały właśnie przed trybunami i Rita wybrała sobie rumaka, którego
jeździecmiałnakoszulcewyszytyascoeur.
— Dlaczego ten? — zdziwił się Jerzy, rzuciwszy okiem na wybrańca Rity. — Ta
szkapanienależybynajmniejdofaworytów,oilejasięwtymorientuję.
—Możliwe,żenienależy.Alegodło,godło!
—Kierowyas…Więccóżztego?
—Askierowy,czyliserce!Rozumiesz,Jurkuteraz?Jeżelitenkońwygrato…tonasza
miłość…
—Zakończysięhappyendem—wtrąciłJerzyżartobliwie.—Musisiętakzakończyć!
—dodałenergicznieiporozumiewawczouścisnąłdłońRity.—Musi!!!
—Zobaczymy,jakwypadniewróżba.
—Dobrzewypadnie.
—Oby—westchnęła,idodałaszeptem—alejawtoniewierzę…
Rita była dzisiaj w szczególnie pesymistycznym nastroju, dzięki ciężkiej przeprawie,
jaką miała rano ze swoim dręczycielem. Bowiem Pedro odwiedził ją w jej mieszkaniu,
wdarłsiętampomimosprzeciwów„wiernej”Adeli.Wiedziałjużnaturalnieotym,cotej
nocy spotkało młodego Skalskiego w Alkazarze. Skąd wiedział? Rita nawet nie
zastanawiała się nad tym. Pedro zawsze wiedział wszystko, do tego dawno się już
przyzwyczaiła.
Wyłajawszy Ritę, że tak potraktowała swojego fatyganta, Pedro zmusił ją do
natychmiastowegonapisaniaprzepraszającegolistu,którypostanowiłdoręczyćadresatowi
osobiście!
—Oczywiścieniewtejskórze—wyjaśniłzuśmiechem.—Zadebiutujędzisiajwroli
posłańca.Jestemgips,jeżelipaninżynierSkalskicośzmiarkuje…
A potem… potem Pedro zauważył, że Rita w piżamie wygląda wprost prześlicznie i
wizytaskończyłasiętaksamojakwczoraj.PotymnowymupokorzeniuRitapogrążyłasię
w stan zupełnej depresji psychicznej, tak że ostatecznie zwątpiła w to, by jej się
kiedykolwiek powiodło zrzucić przeklęte jarzmo swej niewoli. Był taki moment, iż
chciała się targnąć na swoje życie, lecz „wierna” Adela czuwała! Rewolwer uległ
konfiskacie,a„życzliweperswazje”dokazałytego,żeRitaHolmprzybyłapunktualniena
spotkaniezJerzymnawyścigach…
—Już!
Ritadrgnęłanerwowo.
—Cojuż?—spytała,opanowawszysię.
—Jużruszylizestartu.
—Aha.
Skinęła głową i trwała nadal w smutnej zadumie, śledząc obojętnym okiem początek
gonitwy.WtemJerzyścisnąłjejrękę.
—Rituś,patrz!Naszkier!
—Nasz?
—Czyśjużzapomniała?Jeżelitenkońwygra,tonaszamiłość…
— O, Boże! Jak mogłam! — Ocknęła się natychmiast z letargu apatii i przywarła
wzrokiemdopochylonejsylwetkimałegodżokeja,którynakoszulcemiałwyszyteserce.
Czarnykońwysunąłsięwłaśnienaczołogromadkiwspółzawodnikówignałpierwszyw
stronęzakrętutoru.—Coeur!Coeur!—zawołała,alejejgłosutonąłwburzyokrzyków,
jakimi dopingowano faworytów, którym kary rumak zamierzał zgotować przykrą
niespodziankę.
—Aco,Rituś?Aco?Zwycięstwo!
Aledozwycięstwabyłojeszczedaleko.Faworyciniedalizawygranąizaczęlipowoli
dopędzaćzuchwałegolidera.
—Oho,jużponim,—mruknąłktośwsąsiedniejloży.
—Coeur!Coeur!—Ritazpodnieceniadostaławypiekównatwarzy.—Coeur!
—Niedajsię,kary!—huknąłJerzydowtóru.
Na ostatnim zakręcie główny faworyt, który zamierzał prześlizgnąć się tuż przy
bandzie,naglespuchł;cośgowytrąciłoztempaiodtegomomentuprzestałbyćgroźnym
rywalem. Lecz inne konie nie przestały do końca zagrażać karemu, który resztkami sił
utrzymywałsięnapierwszymmiejscuiprzyszedłpierwszydometyzaledwieogłowę…
— Jeszcze sto metrów, a byłby przyszedł ostatni. Za to ręczę — dowodził ktoś w
sąsiedztwielożyszesnastej.
—Niemniejprzyszedłpierwszy—tryumfowałJerzySkalski,ściskającdłońRity.—
Kochanie,możemysobiepogratulować.Wróżbawypadłapomyślnie…
Jakby dla zaprzeczenia tym słowom zahuczała syrena, znak, że kolegium sędziów
zakwestionowałozwycięstwodżokeja,którynakoszulcemiałwyszyteserce.
—Oho,zgłoszonoprotest!
—Aledlaczego?Dlaczego?
—Możeprzyważeniudżokejokazałsięlżejszyniżprzedbiegiem?
— Nonsens! Ciężarki same wypaść nie mogą, a dżokej nie jest takim idiotą, by je
umyślniewyrzucał.
—Mapanrację.Tosięniewydarzyłoodlat.
—Więcdlaczegoprotest?
—Bojawiem;możektóregoprzycisnąłdobandy?
—Tomożliwe.Tam,nazakręciecośmizapachniałobrzydko.Widzieliście?…
Ritaprzysłuchiwałasięprzezchwilęrozmowomsąsiadów,potemnaglepobladła.
—Słuchaj,onimogąunieważnićjegozwycięstwo,tak?
—Miejmynadzieję,żenieuwzględniąprotestu.
—Leczjeżeliuwzględnią?—Posmutniała,westchnęła.—Zatemwróżbaniewypadła
pomyślnie — dodała po chwili, gdy oficjalnie unieważniono zwycięstwo dżokeja z
kierowymasem.
— Nie bądźże dziecinna, Rituś. Cóż nas obchodzi ich regulamin, ich protesty,
szacherki?Nic!Grunt,żekarykońprzyszedłfaktyczniepierwszydomety,jaktegooboje
pragnęliśmy. Nasza wróżba wypadła pomyślnie… A zresztą, kto by tam przywiązywał
jakąwagędowróżb!Pozostawmytokuchtomipaniusiomzgłębokiejprowincji…Ale,
à
propos
prowincjonalnychśmiesznościopowiemciświetnykawał.Pewnegorazu…
Różnymi sposobami próbował Jerzy rozweselić Ritę, lecz na próżno; nie dokazał tej
sztuki.
— Chodźmy stąd; straciłam już wszelką ochotę do patrzenia na wyścigi — rzekła.
Wyciągnęładłońpoleżącenaparapecielożyrękawiczkiijednąznichniechcącystrąciła
na zewnątrz loży. Jerzy zerwał się, by wybiec po nią, ale uprzedził go w tym ktoś inny.
Rękawiczkaupadładostópszczupłemugentlemanowi,któryoddłuższejchwilistałobok
lożynumer16i…nadsłuchiwałciekawie.
— Przyjmuję wyzwanie — mruknął z dziwnym uśmieszkiem, schylił się, podniósł
rękawiczkęizłożyłjąnaparapecieloży.
— O, pan doktor Martel — zdziwił się Jerzy. — Bardzo się cieszę, bardzo… —
zapewniałuprzejmie,alejegominaświadczyłaoczymśwręczprzeciwnym.
— Ja również… Czy nie zechciałby pan inżynier przedstawić mnie pani Holm…
przepraszam,boskiejRicieHolm?
— Z największą przyjemnością — odparł Jerzy i dokonał aktu prezentacji, śląc w
duchuMarteladowszystkichdiabłów.
—Więcpanmniezna?—Ritazmusiłasiędomiłegouśmiechu.
— Dotychczas tylko z widzenia miałem przyjemność. Ale teraz, gdy patrzę w pani
oczy,mamwrażenie,żeznampaniąbardzo,bardzodobrze…
— Ejże? — przechyliła główkę kokieteryjnie, zajrzała mu w oczy z bliska i… nie
wiadomodlaczego,drgnęła…
ROZDZIAŁXI
W biurze zastępcy naczelnika kontrwywiadu znajdowały się cztery aparaty
telefoniczne; jeden „oficjalny”, z numerem zamieszczonym w spisie abonentów
WarszawskiejSieciTelefonów
PAST-y
,jedendorozmówwewnętrznychwgmachuoraz
dwa aparaty o numerach starannie zakonspirowanych. Przy jednym z tych dwóch
aparatówwłaśniezadźwięczałdzwonek.DoktorEugeniuszMartelwyciągnąłżwawodłoń
posłuchawkę,alenieodezwałsiępierwszy.Czekał.
— Mówi numer dziewięćdziesiąty dziewiąty — zaszemrał w mikrofonie niewieści
głos.
Martelzmarszczyłbrwi.
—Zkimpanichcemówić?—spytałostro.
—ZBuchalteriąCentraliEksportowej.
—Wporządku.Aleodtegotrzebazawszezacząć.
—Przepraszam.Wpośpiechuzapomniałam.Pannaczelnikzechcewybaczyć…
—Jestcośnowego?
—Tak.OnaweszładoEufoniii…
—Gdzie?Dokąd?
—SklepzinstrumentamimuzycznymiEufonia.
—Aha,znamtęfirmę…Czyszłatamnajkrótsządrogą?
— O, nie! Kołowała bardzo długo, jechała tramwajem, autobusem, weszła do PKO,
wyszładrugąbramą,wskoczyładotaksówki,potemznówpieszo…
—Rozumiem.Niechżejejpaniterazaninamomentniezgubizoczu.
—Rozkaz…
Eugeniusz Martel ukończył rozmowę z agentką numer 99, po czym sięgnął po
słuchawkę telefonu wewnętrznego. Po chwili wkroczył do jego gabinetu wezwany
podwładny,młodzieniecliczącysobienajwyżejdwadzieścialat.
—Pandoktorrozkaże?
—PolecampanuinwigilacjęsklepuEufonia.Słyszałpanjużotakiejfirmie?
—Nawetsamkupowałemtamnutykilkarazy.
—Hm…Zatemonipanaznajązwidzenia.
—Aleterazmnieniepoznają,paniedoktorze.
— Wiem, że umie się pan charakteryzować doskonale, jednakże… jednakże, panie
Gralski,wobectego,żeonipanaznają,oczymniewiedziałem,wolałbym…
— Panie doktorze! Przepraszam, że panu przerwałem — młodzieniec patrzył
Martelowi w twarz niemal błagalnie — ale ja bym strasznie chciał dostać znów jakąś
robotę,żesiętakwyrażę,wterenie.Botutaj,wbiurze…proszęmiwybaczyćszczerość,
alejasiędobiurowejpracytaknadaję,jakgirlsydoklasztoru…
— Pan ma osobliwe porównania, panie Gralski — skarcił go Martel, lecz
równocześnieuśmiechnąłsiępodwąsem.—Azatem…
—Dziękujępanudoktorowi,bardzodziękuję…Kiedymamobjąćtenposterunek?
— Im wcześniej, tym lepiej. Ile pan potrzebuje czasu na odpowiednie
ucharakteryzowaniesię?
—Dziesięćminut,paniedoktorze.
— Powiedzmy, piętnaście… Teraz jest… — Martel spojrzał na zegarek — …jest
godzina13:21…
Dokładnie w tej samej chwili agentka nr 99, śledząca od dwóch dni każdy krok Rity
Holm wpadła na ryzykowny koncept, by wejść do sklepu Eufonia, oczywiście w
charakterze klientki. Sprzeczka Pedra z Ritą w kantorku dochodziła właśnie do punktu
kulminacyjnego, gdy dyskretne terczenie dzwonka oznajmiło im, że ktoś wszedł do
sklepu.Pedronatychmiastwyjrzałprzezokienko.
—Jakaśdonna—mruknął.—Albertjązałatwi…
—Dziwne…
—Codziwne?
—Możesięmylę—odparłaRita,patrzącnaprzybyłą,którajużrozpoczęłarozmowę
z Albertem — ale mam takie wrażenie, że tę dziewczynę zbyt często spotykam w
ostatnichdniach.
—Cotymówisz!Zatemtoszpiegówka!
— Nie twierdzę na pewno… Za to mogę ręczyć za jedno, mianowicie, że to ona
spacerowała dziś rano w pobliżu mojego mieszkania… Tak, na pewno ona, ale to mógł
byćtylkozbiegokolicznościi…
—Sprawdzimy,zarazsprawdzimy,kimjesttodziewczątko.—Pedrowyjąłzeskrytki
mały
syfonik
iwsunąłgodokieszeni.—Idźobokmniezapatrzonawpapiery,jakiebędę
trzymał w rękach. Gdy będziemy już blisko lady, nagle „zauważ” tę donnę, zrób
przestraszoną minę i schwyć mnie za łokieć — pouczał Ritę, zgarniając z biurka jakieś
białebibułki.
Opuszczając kantorek, trzasnął dość mocno drzwiami; ten łoskot, jak słusznie
przewidywał, zmusił podejrzaną klientkę do podniesienia głowy. Z bijącym sercem
spoglądała agentka nr 99 na śledzoną przez się artystkę zstępującą po schodach w
towarzystwie śniadego bruneta, który trzymał w dłoniach plik papierów. Bibułek! Na
takichbibułkachszpiedzy odbijająrysunkii dokumenty,którychz jakichśpowodównie
mogąsfotografować.Nicdziwnegotedy,żeobojesątakzapatrzeniwteświstki!Agentka
wlepiławniepożądliwywzrok…
Wtem Rita podniosła oczy, zadrżała wyraźnie, schwyciła Pedra za łokieć. Z kolei
Pedro podniósł głowę, zmieszał się ogromnie, szybkim ruchem wsunął swoje bibułki do
kieszeni…Zagralitoświetnie.
—Czymmogępanisłużyć?—spytał,dążącszybkokuladzie.—Panitujużdawno
czeka?Bardzoprzepraszam,aleterazobiadowaporaicałypersonelwyszedłdo…Cały?
Jakto?PrzecieżAlbertmiałzostać—paplałzoszałamiającąszybkością,jakgdybychciał
zagadać przybyłą i zatrzeć w jej pamięci wspomnienie scenki, której musiała być
świadkiemprzedchwilą.—Albert!Hej,Albert,czyśzasnął?
—Trudnobyłobymizasnąćwtejpozycji—odburknąłAlbert,balansującnaszczycie
drabinkiprzystawionejdopółek.
—Cotytamrobisz?Dlaczegonieobsłużyłeśpani?
— Ależ owszem — wtrąciła agentka — pan mnie właśnie załatwia… Szuka płyt,
którychzażądałam…
—Aaaa,wtakimrazieniezetnęmugłowy—rzekłPedrożartobliwieizwróciłsiędo
Rity.—Jużjestemznównapanirozkazy.Mówiliśmyostatnioo…o…
—Onowychpłytach—„pomogła”muRita.
—Tak.Mieliśmyjewypróbować.Zatemproszę…
—Jabymtakżechciałasobie
przegrać
kilkanaściepłyt—rzekłaagentkaskwapliwie,
widząc,żePedrozRitąkierująsiękuoszklonymkabinomwgłębisklepu.—Czymożna?
—Oczywiście,łaskawapani.Nawetkilkadziesiąt!Tobynajmniejniezobowiązujedo
kupna…Albert,zaprowadźpaniądokabinynumerpięć.
—Doktórej?
— Do piątej, czyś ogłuchł, chłopcze? — Pedro posłał pomocnikowi mordercze
spojrzenie i otworzył drzwi kabiny sąsiedniej, to jest numer 4. — Pani — z ukłonem
ustąpiłRiciepierwszeństwa,wszedłzanią,poczymzamknąłzasobądrzwi.
Agentka przyspieszyła kroku; ogromnie jej to dogadzało, że mogła sobie przegrać
płytywkabiniesąsiadującejztą,wktórejsięzamknęłaśledzonaprzezniątancerkawraz
z właścicielem sklepu. Była pewna, że weszli tam w tym celu, by ukończyć lekturę
cennychdokumentów…
—Czypanichcezostaćsama?—spytałAlbert,domyśliwszysięwreszcie,jaksprawy
stoją; bowiem kabina nr 5 była straszliwą pułapką. — Czy pani umie obchodzić się z
patefonem
,czyteżmamjato…
— Umiem, rozumie się, że umiem — potwierdziła agentka co prędzej, odebrała od
Alberta płyty i weszła do fatalnej kabiny sama. Przez szybę w drzwiach stwierdziła z
zadowoleniem, że obsługujący ją subiekt kroczy ku wystawowym oknom, że nie będzie
jejstałnadgłową.Czyżmogłaprzeczuć,żeAlbertidziezamknąćnakluczdrzwiwiodące
naulicęiwtensposóbostatecznieodciąćjejodwrót?
Ściankaoddzielającanumer4odnumeru5byładrewnianaiwybitawojłokiem,alew
pewnym miejscu posiadała maleńkie, doskonale zamaskowane okieneczko. Przez nie
Pedrośledziłswojąsąsiadkęodpierwszejchwili.
—Puściławruchpatefon—poinformowałszeptemobokstojącąRitę—czylimożna
zaczynać;nieusłyszynic…
Wyjął z kieszeni maleńki kluczyk, otworzył nim coś w rodzaju szufladki w gablotce
stojącejpodścianąiwłożyłtamsyfonik,któryprzyniósłtuzeswojegokantorka.
—Obserwujją—poleciłRicie.
Sam wcisnął metalowy dzióbek syfonu w otwór gumowej rurki, jaka leżała na dnie
szufladki.
— Miałam rację — mruknęła Rita, śledząc każdy ruch młodej sąsiadki, której ani
przezmyślnieprzeszło,żetowłaśnieonasamaznajdujesiępodścisłąobserwacją.
—Corobi?
—Nakładanauszysłuchawki.
—Więcmazsobąaparatpodsłuchowy?!
—Tsss!
Pedro zaintrygowany tym ostrzeżeniem, odsunął Ritę, zbliżył oko do
judasza
i
uśmiechnąłsięzłowrogo.
—Plany,jakiemiprzyniosłaś,sąwręczbezcennymskarbem!—rzekłgłośno,mrugnął
porozumiewawczonaRitę,arównocześnienacisnąłkureksyfonu.Zasyczałotrochę,lecz
dźwięki patefonu grającego w kabinie nr 5 zagłuszyły tam ten delikatny syk. Zresztą
agentka zelektryzowana tym, co już usłyszała, zapomniała o bożym świecie. I nagle…
ziewnęłaserdecznie.Pedrozareagowałnatonatychmiastnowąimprowizacją:
—Natomiastrysunkipolskichdziałzenitowych,jakiecidostarczono,wyglądająmina
zręcznyfalsyfikat…
Agentka znowu ziewnęła od ucha do ucha, zaczęła sennie chwiać głową, przetarła
sobiedłoniąoczyiusiadławfotelu.
Pedronacisnąłmocniejkureksyfonu.
— Dobranoc pani, sąsiadko z numeru piątego — rzekł głośno i parsknął szyderczym
śmiechem na widok wrażenia, jakie wywołały te słowa. — Jak pani smakuje usypiający
gaziknaszegowynalazku?
Agentka zerwała się na równe nogi, przerażonym wzrokiem omiotła swoją kabinę,
potemszybkimruchemściągnęłazuszusłuchawkiirzuciłasiękudrzwiom.Leczzanim
jej dłoń dotknęła klamki, Pedro nadepnął pedał dźwigni i w kabinie nr 5 opadła z
łoskotemblaszanażaluzjatużprzeddrzwiami.
—Terazjużptaszynaniewyfruniezklatki!
Agentce musiało snadź to samo przyjść do głowy, bo przestała bombardować
pięściami żaluzję. Odwróciła się. Była trupio blada, oddychała z trudnością. Dążąc w
stronę stolika, na którym położyła swoją torebkę, zataczała się jak pijana i balansowała
rękami, by nie stracić równowagi. Ale już po dwóch, trzech krokach osunęła się na
kolana.Naklęczkachdotarładostolika,rozdygotanymirękamiwyciągnęłaztorebkimały
rewolwer, wymierzyła go w stronę drzwi, lecz w tej samej chwili wyślizgnął się jej z
osłabłejdłoni…
—Napomooooc!!!
— Zaraz przyjdę — zadrwił sobie Pedro — zamykając kurek syfonu. — Tyle ci
wystarczy, ptaszyno, inaczej mogłabyś mi zasnąć na wieki. A na to zawsze czasu
wystarczy.Wpierwmusisznamwyśpiewać,ktociętuprzysłał…
—Ztakiejnicniewydobędziecie—sądziłaRita—aniprośbą,anigroźbą.
—Aleprądemelektrycznymnapewno!…No,naszaszpiegówkajużśpismacznie—
dodał, patrząc na nieruchomą sylwetkę agentki skulonej na podłodze u stóp stolika, na
którymstojącypatefonjeszczewciążgrał.
OdemknąłdrzwiswojejkabinyiprzyzwałAlberta.
— Włóż maskę gazową — rozkazał — znieś tę głupią gęś do piwnicy, zwiąż ją, jak
należyiocuć…Awieczoremjąprzesłuchamy.
—CzyMorycbędzieprzytympotrzebny?
—Rozumiesię!Jakżebysięmogłoobejśćbeznaszego
„wielkiegoinkwizytora”
?!…
Rituś,chceszzobaczyćtenspektakl?
— O, nie! — wzdrygnęła się i obrzuciła uśpioną agentkę pełnym współczucia
spojrzeniem.
— Bądź więc posłuszna jak pies — rzekł Pedro z naciskiem — abym nie był
zmuszonypowierzyćnaszemuMorycowipewnegomłodegoinżyniera!
RitaHolmodetchnęłazulgą,kiedywyszłazesklepuEufonia.Wuszachdźwięczałyjej
wciąż prostackie zachwyty Alberta nad urodą schwytanej agentki i cyniczna zachęta
Pedra: Zabaw się z nią, chłopcze, po naszemu, zmęcz ją uczciwie, to jej świetnie zrobi
przedprzesłuchaniem…
—Przesłuchanie!—RitazadrżałanawspomnienieponuregozbiraMoryca.—Biedna
dziewczyna;zbezczeszcząją,storturują,żebywydobyćzniejprawdę,awkońcuitakją
zgładzą…Zmojejwiny!Tak,poniekądzmejwiny,boćonaśledziławłaśniemnieiprzez
to wpadła… Ach, Boże, Boże! — westchnęła Rita. — Czy ja zawsze tylko nieszczęście
muszęludziomprzynosić?!
Na ulicy było pusto o tej porze. Upał południowej godziny wymiótł stąd
przechodniów.Tylkojedenczłowiek,próczRity,prażyłsięwsłońcu.Żebrak.Zgarbiony
staruszekzdługą,siwąbrodą…
—Tak,alejawsiądęzachwilędotaksówki,aon,nieborak,będzietustałpewniedo
wieczora—pomyślałaRita—ijegowiernepsiskorównież.
Przystanęła. Na piersiach żebraka wisiała spora puszka blaszana, z napisem na
frontowejściance:
NIEWIDOMYKALEKABŁAGALITOŚCIWEDUSZEOSKROMNYDATEK.
Niewidomy!Ritaotworzyłatorebkę,bezwahaniawyjęłabanknotdwudziestozłotowyi
wcisnęłagoślepcowidoręki.
— Dziadku, schowajcie to dobrze — rzekła — żeby wam kto nie odebrał. To jest
dwadzieściazłotych!
—OJezu!Takiewielgiepieniądzemipaniusiadajom?!AniechżePanBógzapłaciza
anielskie serce. Niech się paniusi dziecka w zdrowiu chowają i szanowny małżonek!
Niech…
— Wystarczy już, wystarczy — rozśmiała się. — A teraz, dziadku, odejdźcie stąd i
stańciesobiegdzieśwcieniu.Tutajmożnadostaćudarusłonecznego…
— Eee, paniusiu; w cieniu nie będę budził litości i nic nie zarobię. Już wolę się tu
posmażyć…
Ritaschyliłasię,bypogłaskaćpsa,leczwilczurwarknąłtakgroźnie,żecofnęładłoń
coprędzej.
—ZostańciezBogiem,dziadku…
Ulżyło jej trochę na duszy, że tak hojnie obdarowała tego ślepca; uważała to za
maleńką
ekspiację
po wypadku z agentką, która swój tragiczny los miała do
zawdzięczeniaponiekądjej,RicieHolm.
—Nareszciespełniłamjakiśdobryuczynek—cieszyłasię,dążącwstronętaksówek
stojącychnaskrzyżowaniuulic…
Nieusłyszałaoczywiścieszyderczegochichotużebraka,który,zaledwieRitaodeszła,
przekręciłdwukrotniemaleńkąkorbkęumieszczonązbokuswojejpuszki-skarbonki.
— Zdjęcie będzie
first-class
! — mruknął. — Żeby się tak wszyscy klienci Eufonii
chcieli ustawiać jak ta dama, to nasz album przestępców wzbogaci się pięknie, prawda,
piesku?
Poklepał zziajanego wilczura i poprawił sobie czarne okulary, trochę za duże i
zjeżdżającemupospoconymnosie.
— Dwadzieścia złociszów dała, jak babcię kocham! O ile więcej osób trzyma się tej
taryfy, to warto zostać żebrakiem, co, piesku? Bardzo rentowny zawód w kryzysowych
czasach. Poświęcę mu się bez wahania, jeżeli mnie kiedy wyleją z wywiadu. Jakem
Gralski!…
ROZDZIAŁXII
Rita Holm siedziała właśnie przy kolacji, gdy w przedpokoju zadźwięczał dzwonek.
Zadźwięczałostroidługo,bardzodługo.
—JeżelipaninżynierSkalski,towpuść.Dlakogokolwiekbądźinnegoniemamniew
domu—rzekławodpowiedzinapytającespojrzenieAdeli.
Pochwilizmarszczyłabrwi.WprzedpokojuzabrzmiałgłosPedra,wymyślającego,co
wlezie,Adeli.
—Niewpuszczajgo!—krzyknęła,spiesząckudrzwiom,alespóźniłasięosekundęi
Pedrowpadłdojadalnizimpetem.
— Muszę z tobą pomówić — rzekł zdyszanym głosem i ciężko opadł na najbliższe
krzesło.
— Pomówić? — Niedowierzanie i lęk zawibrowały w jej głosie. — Adelo, proszę
pozostaćznami.
—Nie!
—Ach,taksprawystoją!—Instynktowniecofnęłasiępozastółipełnymnienawiści
spojrzeniem zmierzyła Pedra. — Ale jeżeli sądzisz, że i tym razem uda ci się tak, jak
wtedy,to…
—Jesteśgłupiajakbut—przerwałjejszorstkoiduszkiemwypiłszklankęwody—
nie masz za grosz intuicji tak niezbędnej w naszym zawodzie… Nie na amory tu dziś
przyszedłem… Adelo, natychmiast spakujesz manatki swoje i pani, rozumiesz?
Zabierzecietylkoto,conajcenniejsze.Żadnegobalastu!Coniewejdziedojednejwalizy,
zostawić.Samolotniejestwozemmeblowym…
—Zatemmusimy…
—Nieprzerywaćmi!—ofuknąłRitę.—Adelo,jeszczedociebiemówię…Skorosię
spakujesz, pobiegniesz do Alkazaru i powiesz kierownikowi dansingu, że Rita Holm
dzisiaj wyjątkowo nie wystąpi. Powiedz, że zasłabła, zwichnęła nogę, czy coś w tym
guście…Terazjużmożeszodejść…Aniepodsłuchuj,jeśliciżyciemiłe!
NawszelkiwypadekodprowadziłAdelęażdokuchni,zamknąłzaniądrzwinaklucz,
poczymwróciłdojadalni.
— Czy teraz już wierzysz, że nie amory mi dzisiaj w głowie? — spytał, a gdy Rita
skinęła głową potwierdzająco, wskazał jej krzesło. — Zatem siadaj i słuchaj, co
powiem…Agentka,którądzisiajwpołudnieprzytrzasnąłem,okazałasiębardzowrażliwa
na prąd elektryczny. Wyśpiewała wszystko!… Wszystko, co ona mogła wiedzieć, czyli
niewiele. Lecz i tego aż nadto, by uświadomić sobie, że jutro musimy być daleko od
Warszawy,jeżeliniechcemyzadyndać!
Rita posmutniała nagle. Dla niej taki wyjazd był strasznym ciosem ze względu na
Jerzego.
— Czy nie przesadzasz? — wtrąciła nieśmiało. — Cóż nam mogą udowodnić lub
choćbyzarzucić?
—Zapretekstdoaresztowaniawystarczyto,żetaagentkadoswegobiuraniewróci.A
wiedzą,żeśledziłaciebie!
— Czyż dlatego ja jestem odpowiedzialna za jej tajemnicze zniknięcie?… Nonsens!
Zresztą nie lękaj się o mnie. Niczego mi nie dowiodą i niczego nie dowiedzą się w
śledztwie…
—Ba,żebyżtotylkoociebiechodziło—westchnąłPedrozcynicznąszczerością—
ale ta szelma nie była wcale tak głupia, jak przypuszczałem. Zanim zdecydowała się
wybraćkilkapłytgramofonowych,zatelefonowaładoswojegoszefaipowiedziałamu,że
tyweszłaśdoEufonii,aonapójdziezatobą!
—Możekłamie?
— To samo i mnie przyszło na myśl. Kłamie, sądziłem, żeby nas nastraszyć i ocalić
sobieżycie.Lecznie.Niekłamała.Tortury,jakiejejnaszMoryczaaplikowałwydobyłyby
prawdę nawet z zawodowego rzezimieszka, a co dopiero z takiej smarkuli. Ona
powiedziała prawdę, to nie ulega wątpliwości. Zatem polski kontrwywiad już wie, co to
Eufoniaikimjajestem,czyli…musimywiać…
—Ha,skoroitwojaskórajestwniebezpieczeństwie—dorzuciłaRitazironią—to
oczywiścietrzebauciekać.Aleczykonieczniedzisiaj?
—Wystartujemysamolotemjutrooświcie.Przedtem,drogaRituśprzeżyjeszjeszcze
cudnąnocmiłosnychuniesieńi…
—Nigdy!—Zerwałasięnarównenogi.
— Ależ nie ze mną, drapieżne kociątko. Nie ze mną, tylko z pewnym młodym,
przystojnyminżynierem,niejakimpanemSkalskim,któregozachwilętutajzaprosisz…
—Aty?—spytałapodłuższejchwili,niemogącodgadnąć,jakiełajdactwokryjesię
pozasłowamiPedra.
—Jabędępracował,rozumiesię.Nieprzeżyłbymtakiejhańby,byuciekaćzpróżnymi
rękami.Nienatoprzygotowałemkażdyszczegółmojejprzyszłejwyprawydo…mniejsza
z tym… Tak, Rituś. Gdy ty będziesz się czule żegnała ze swoim Jurkiem, ja będę
pracował…
—Gdzie?…Słuchaj,Pedro,zemnąlepiejgraćwotwartekarty…Gdzietozamierzasz
„pracować”tejnocy?
— W laboratorium Polskich Zakładów Chemicznych. I gdyby przypadkowo młody
Skalskitampowróciłnazbytwcześnie,to,rzeczoczywista,niedobrzenatymwyjdzie.—
Powiedziałtotonemnapozórzupełnieobojętnym,alewoczachzamigotałymubłyskitak
złowrogie, że Rita zadrżała z obawy o życie Jerzego. — Dlatego też, droga Rituś, jeżeli
chłopcu dobrze życzysz, to zatrzymasz go u siebie tak długo, dopóki ci nie dam znać
telefonicznie,żestamtądwróciłem.Rozumiesz?
—Rozumiem.
— Zatem zadzwoń po niego, nie traćmy cennego czasu. Numer laboratorium chyba
znasz na pamięć, co? — Uśmiechnął się wyrozumiale. — Czy może podać ci spis
abonentów?
—Nietrzeba,znamtennumer.
—Awięczgadłem…
Przeszli do buduaru, gdyż tam znajdował się w tej chwili przenośny aparat
telefoniczny. Rita wyciągnęła dłoń po słuchawkę, lecz zanim zdążyła ją podnieść,
zadźwięczałdzwonek;ktośwłaśnietelefonowałtutaj.
—Jerzy,toty?!—zdumiałasię.
Posłyszawszyto,Pedrojąłzacieraćdłoniezzadowolenia.
—Samsięzgłosił—mruczał—tymlepiej,tymlepiej!
— Dlaczego się zdziwiłam? — mówiła równocześnie Rita, odpowiadając snadź na
pytaniemłodegoSkalskiego.—Bo,wyobraźsobie,podchodzędoaparatu,byzadzwonić
do ciebie, i w tym samym momencie ty również… Co? Tak, Jurku; to dowód, że oboje
jednakowo… — znowu urwała w pół zdania, tym razem z winy Pedra, który stanął tuż
obok i, strojąc błazeńskie miny, zaczął ją łaskotać. Skarciła go wzrokiem, wskazała mu
drzwi,alenieodniosłotożadnegoskutku.—Acochciałeśmipowiedzieć,Jureczku?—
spytałajednocześnie.—Cooo!Niemożeszdzisiajwyjśćzlaboratorium?Jakto,nawetw
nocymusiszpracować?!…
Natakie
dictum
Pedrozesztywniałmomentalnie.Potemszybkimruchemnakryłdłonią
mikrofon,pochyliłsiękuRicieizłowrogimszeptemoświadczyłjejdoucha:
—Jeślitamzostanie,zginienieuchronnie!…Tymniejużchybaznasz,iwiesz,żena
wiatrniemówię!
ROZDZIAŁXIII
PółgodzinytemuJerzySkalskipodługichperswazjachzdołałwreszcienakłonićojca
dotego,bysięnatychmiastpołożyłspać.
—Jesteśzupełniewyczerpanyimusiszsobiegruntowniewypocząćprzedjutrem;nie
zapomnij,żejutromaszkomisję!
—Właśniedlatego—wpadłmuwsłowostaryuczony—żejutrokomisjamazbadać
mój wynalazek, nie wolno mi iść do łóżka wcześniej, dopóki nie przepiszę na czysto
ostatniejztychnotatek.
—Pozwólmnietozrobić.Piszęnamaszynieznacznieszybciejniżty.
—Tak,toprawda,żeznacznieszybciej.
— Uwinę się z tym w ciągu trzech, powiedzmy czterech godzin, podczas gdy ty,
ojczulku,stukającwklawiszejednympalcem,będzieszsięztymmęczyłdo…
— Czekaj no… Cztery godziny, powiadasz. Wracasz zawsze po trzeciej rano, plus
cztery godziny pisania — obliczał profesor — czyli ukończyłbyś po siódmej. A o
dziewiątejprzyjeżdżaprześwietnakomisja…Nie,Jurku!Niemogęsięnatozgodzić,byś
przedjutrzejszymdniemmiałtylkopółtorejgodzinyodpoczynku.Animowy!
—Tymbardziejjaniemogęprzystaćnato,bymójkochanystaruszek,któryjużteraz
ledwiesiętrzymananogach,harowałprzezcałąnocdzisiejszą.Animowy!
— A jednak nieuchronnie jednego z nas to czeka, Jureczku. Nie widzę innego
wyjścia…Chyba…że…
—Chyba?…No,dokończ.Cochciałeśpowiedzieć?
— Nic, nic, słowo daję… Pomyślałem sobie tylko, że dawniej nie byłoby z tym
żadnychtrudności…
—Dawniej,toznaczykiedy?
— Wtedy, gdy wieczorami nie wyjeżdżałeś do Warszawy — odparł profesor cicho,
nieśmiałoiwestchnął.
—Ach,otocichodzi!
—Ależbynajmniej!Byłbymskończonymidiotą,gdybymcibrałzazłeto,żewtym
wiekutrochęsobielataszzaspódniczkami.
— Muszę ojca wyprowadzić z błędu… ponownie! Już raz mówiłem, że nie latam za
spódniczkami,alejeżdżędoswojejnarzeczonej!
—Cóżtozaczasy!Jeździdonarzeczonejwieczoremiwysiadujeuniejdotrzeciejnad
ranem.
Otempora,omores!
Kiedyjastarałemsięorękętwojejświętejpamięcimatki,to
przychodziłosięzwizytąpopołudniuogodzinie…
—Tak,tak—wtrąciłzniecierpliwionyJerzy—alewówczasanity,animojamatka
nie musieliście pracować. Dzisiaj warunki się zmieniły. Ja muszę ciężko harować, moja
narzeczona również. Dalej, Rita jest artystką, więc pracuje wieczorem, a ściśle biorąc w
nocy,itylkowtedymogęjąwidywać…Towszystkotłumaczyłemcijużkiedyś,lecz,jak
zwykle,zdążyłeśzapomnieć.
—Bynajmniejniezapomniałem!
—Więcdlaczego…
— Dlatego — przerwał mu profesor — bo mam do ciebie… jeżeli nie żal, to w
każdymraziepretensje,żedotychczasnieprzedstawiłeśmimojejprzyszłejsynowej!
Jerzynadąsanydotychczas,nachmurzony,rozpromieniłsięodrazu.
—TychceszpoznaćRitę?!
— No, rozumie się! Choćby dzisiaj!… Nie, dzisiaj jest już za późno — zreflektował
się — ale za to jutro. Mógłbyś ją tu przywieźć po południu i… Ostrożnie, bo mnie
zgnieciesz!
Pomimo tego upomnienia uradowany Jerzy tak ojca wyściskał, że stary zasapał się
uczciwie.
—Ufff,atośmniewymaglował;tchuzłapaćniemogę.Herkules,prawdziwyHerkules
—mruczałzpodziwem,gdysyn,posadziwszygosobienaramieniu,zacząłznimkrążyć
po pracowni. — Nie zazdroszczę tej biednej Ricie… No, dość tego, chłopcze, bo czas
ucieka. Im wcześniej wyjedziesz do miasta, tym wcześniej wrócisz i będziesz mi mógł
pomócprzyprzepisywaniuostatnichkartek.
—Znowuzaczynasz?Powiedziałemjużraz,żeniepozwolęcidzisiajpracowaćwięcej
anidziesięciuminut.
—Zmiłujżesię,Jureczku.Aktoto…
— Ja! Ja to przepiszę zaraz teraz! Nie pojadę dziś do Warszawy, będę pracował,
dopóki nie skończę tej roboty, a potem kropnę się do łóżka i będę jutro cudownie
wyspany, wypoczęty tak, że prześwietna komisja nie będzie mi mogła nic zarzucić. Ani
tobie…Aczekanasciężkaprzeprawaztymisceptykami!
—Jureczku!Chłopczekochany,więctynaprawdęniepojedzieszdzisiajdomiasta?
—Naprawdę.Dajęsłowo!
—Aco…coRitanato?
—Nic.Zadzwoniędoniej,wytłumaczęsię,niechcięotogłowanieboli…Ateraz…
Baczność! Kierunek: sypialnia! Naprzód marsz! — Trzymając ojca wciąż na ramieniu,
Jerzypomaszerowałżołnierskimkrokiemdomieszkania…
Profesor Skalski był naprawdę ogromnie znużony i śpiący, lecz pomimo to zaklinał
syna,bygozbudził,jeżeliniezdołaodczytaćjakiegośwyrazuwjegonotatkach.
—Obudzęcięnapewno!—uspokajałgoJerzy,dodającwduchu—aleoósmejrano.
WcześniejanizaBoga!
—Apotemwszystkiepapieryposkłaaaadaj—ziewałstary—włóżdoszafy,zamknij
nakluczi…
—Tak,tak,bądźspokojny…Czymogęjużzgasićlampę?
— Nie. Wpierw spójrz mi prosto w oczy i powiedz jeszcze raz, że nie zwiejesz do
Warszawy.
—No,wiesz!Przecieżdałemcisłowo!—obruszyłsięJerzy.
— Prawda. Zapomniaaaałem — profesor ziewnął od ucha do ucha i momentalnie
zasnął. Nic dziwnego zresztą; sypiał zaledwie po cztery godziny na dobę od czasu, gdy
Jerzy poznał Ritę i spędzał wieczory w Alkazarze. Po powrocie z miasta Jerzy stale
zastawał ojca przy pracy i dopiero wtedy mógł go do łóżka zapędzić. Po trzeciej nad
ranem! A potem Jerzy spał do dziewiątej, podczas gdy profesor zrywał się zawsze o
siódmej,jużzprzyzwyczajenia,jaksiętłumaczył…
—Boże,jakonzeszczuplał!
Jerzy zauważył to dopiero teraz, gdy, stojąc nad ojcem, zdjął mu powykrzywiane
okulary i odgarnął kosmyki siwych włosów z twarzy. Opadły go też zaraz wyrzuty
sumienia.
— To z mojej winy tak źle wygląda. Przez te moje wieczorne wypady do miasta nie
miałgoktozapędzaćdołóżka…Biednyojczulek…
Pochylił się, złożył gorący pocałunek na czole śpiącego, potem wyciągnął dłoń do
kontaktu lampy i w tej pozie znieruchomiał na długo. Nie mógł zgasić lampy, nie mógł
oderwać wzroku od wychudłej, pokrytej siwym zarostem twarzy ojca, od jego
zapadniętychpoliczkówinagleniezrozumiałylękścisnąłmusercekleszczami…Amoże
przeczucie?…
Powróciwszy do pracowni, Jerzy podszedł przede wszystkim do aparatu
telefonicznego, postanowił zawiadomić Ritę, że dzisiaj wyjątkowo nie będzie mógł
przybyć do Alkazaru. Zadzwonił i dowiedział się, że Rita w tej samej chwili chciała
telefonowaćdoniego.
—Kochanie,jestemwzruszonytwojąintuicją—rzekłszczerze,apotemoznajmiłjej,
że dziś pozostanie w laboratorium, że będzie musiał pracować do późnej nocy. — Za to
jutro,Rituś,sprawięcimiłąniespodziankę…
—Jutro—westchnęła.—Ktowie,cobędziejutro…
—Takisamdzieńjakdzisiaj—próbowałżartować.
—Aledojutramożesięzmienićwiele,bardzowiele…Możecośzajśći…—urwała
wpółzdania,gdyżPedrozdzieliłjąpięściąwbok.
—Oszalałaś?!—syknąłjejwucho.—Powiedzmu,żejesteśchora,żeleżyszsama,
bezniczyjejopieki…
—Możecośzajść?—mówiłrównocześnieJerzy,zaniepokojonyzarównotreściątych
słów,jakiprzybitymgłosemRity.—Nierozumiem,kochanie.
—Jestemchora,Jurku.
—Migrena,co?
— Bodaj to była tylko zwyczajna migrena, ale nie, to chyba coś gorszego. Dość
powiedzieć, że nie wystąpię dzisiaj w Alkazarze, chociaż zarząd dansingu może za to
zerwaćkontraktzemną…Trudno,jestemnaprawdęchora,leżęi…
—Leżysz?!—przeraziłsię.
—Tak.Itozupełniesama,boAdela…AdelawyjechaładoMilanówka,dosiostry,u
której ma pozostać do rana… Sama więc jestem w mieszkaniu, chora, bez niczyjej
opieki…alecóż,ciebietoniewzrusza…
—Rituś,jakmożesztakmówić!
—Dlaciebiedłubaninawlaboratoriumważniejszaniżmojezdrowie—ciągnęładalej.
—Rituś,kochaniemoje,znowuniepotrzebniewpadaszwrozdrażnienie.Wierzmi,że
z najszczerszą chęcią czuwałbym przy twoim łożu aż do powrotu Adeli, lecz, jakby na
złość,wypadłamitutajnaderpilnarobota.
—Czyniemożeszjejwykonaćjutro?
— Niestety nie, gdyż jutro przybędzie tu komisja, której musimy przedłożyć pewne
obliczenia,rysunkiitp.
—Komisja!—wyszeptałzelektryzowanytąwiadomościąPedro,którystałtużobok
RityisłyszałkażdesłowoJerzego.—Jutrokomisja…Obliczenia,rysunki…Atomiałem
nosa!—Nakryłdłoniąmikrofonizbliżyłustadouchatancerki.—Musiszgowywabićz
laboratorium. Musisz!!! — zasyczał, szczypiąc ją w ramię z wściekłością. — Inaczej
zaduszęgogazem!Inaczejzginiecieoboje!Najpierwon,potem…
— Jerzy! — krzyknęła rozpaczliwie i gwałtownym zrywem uwolniła swoje ramię ze
szponówbrutala.—Jerzy!Ratujmnie!Przyjedźnatychmiast!
—Maleńka,twojenerwysą…
—Ach,oszczędźmitychwykładówomoichnerwach.Samawiemdobrze,wjakimsą
stanie.Ijeżelimniekochasz,jeżeliniechcesz,bysięcośzłegostałotejnocy,toprzyjedź
wtejchwili.Wtejchwili!Słyszysz?Przyjedziesz?
—Przyjadę,aletylkonagodzinę.
Pedroskinąłgłowąaprobującoijąłzacieraćdłonie.
—Dziękujęci,Jurku.
Pedro palnął się w czoło, jakby sobie coś ważnego przypomniał i z bajeczną
szybkością skreślił na bloczku kilka słów: Zapytaj go, kiedy tu przybędzie. I czy
motocyklem?
—Dowidzenia,Rituś.
—Jeszczesłóweczko;kiedymniejwięcejtuprzybędziesz,Jureczku?
—Sądzę,żeniecopodziesiątej.Motocyklemzajechałbymszybciej,alezależymina
tym, by wymknąć się stąd dyskretnie. To znaczy tak, by nie zbudzić ojca… Więc do
widzenia,kochanie.
Niemaljednocześnieodłożylisłuchawki,obojeuszczęśliwieni,żezaniespełnagodzinę
padną sobie w objęcia. Lecz najbardziej zadowolony był Pedro, a w każdym razie
najgłośniejmanifestowałswojąradość.
— Niechże cię uściskam, pojętna uczennico — zawołał i z wyciągniętymi rękami
postąpiłkroknaprzód,aleRitaprzezornieuskoczyłazastolik.—Składasięnamtak,że
lepiejjużniemoże;starySkalskiśpi,amłodyprzybędzietutaj.
—Tylkonagodzinę!—przypomniałamu.
—Wyłącznieodciebiezależy,jakdługopotrwata„godzina”.Możetrwaćażdoświtu.
Nikomu czas nie upływa tak szybko, jak zakochanym, gdy są we dwoje… w takich
warunkach—zcynicznymuśmiechemwskazałnadrzwiodsypialni—aczłekznużony
pieszczotamizasypiatakłatwo…takbłogo…taktwardo,che,che,che.—Przezchwilę
rechotał szyderczym śmiechem, potem nagle przestał się śmiać, spoważniał, z
wyłupiastychoczustrzeliłymubłyskizłowrogie.—Dośćżartów!Nakazujęcizatrzymać
tu Jerzego tak długo, dopóki nie zawiadomię cię, że już możesz go wypuścić. Czy tego
dokażeszprośbą,groźbączypodstępem,totwojarzecz.Jazeswejstronymogęciętylko
zapewnićsłowemhonoru,żejeślionwrócistądzawcześnie,jeżelimnietamzastanie,to
zginie!Jegożyciejestwięcwtwoichrękach!
ROZDZIAŁXIV
OddwudziestuminutPedroprzebywałwkantorkuEufonii.Przednimstałonabiurku
lustro wielkości sporego atlasu geograficznego, a obok duża, gabinetowa fotografia
JerzegoSkalskiegoiodbitkiamatorskichzdjęćzrobionychongiśprzezRitę.Najednymz
nichJerzybyłsfotografowanywskórzanejkurtceprzymotocyklu,nadrugimw
burberry
,
na trzecim w
raglanie
z dość oryginalnej materii w dużą kratę i w szarym filcowym
kapeluszu,naczwartymwmelonikuiczarnympłaszczu.
— Chyba więcej zarzutek pan inżynier nie posiada — mruknął Pedro, oglądając
kolejnotefotografie.
Potemzaś,niewstającodbiurka,wyciągnąłrękęiodemknąłdrzwiniewielkiejszafki.
Wisiałwniejjegopłaszcz,aobokniegoskórzanakurtka,burberry,czarnepaltoiraglan
w kratę; zupełnie takie same, jakie posiadał Jerzy Skalski, i takie same okrycia głowy
leżałypowyżejnapółce.
— Ten bubek sam by nie odróżnił tych duplikatów od swojej własnej garderoby —
parsknąłwłaścicielEufoniiizkoleizacząłpilniestudiowaćinnefotografie.Byłytosilne
powiększenia zdjęć, jakich sam dokonał w ubiegłym tygodniu na obszernym dziedzińcu
Polskich Zakładów Chemicznych, gdy przybył tam ucharakteryzowany na posłańca,
niosącJerzemulistodRity.AgentowiLudwikowi,którywówczaseskortowałrzekomego
posłańca,aniprzezmyślnieprzeszło,żewdużymguzikuzdobiącymwypchanąkieszeń
na piersiach tego posłańca znajduje się otwór obiektywu świetnego aparatu
fotograficznego.
Pedroporównałtezdjęciazplanem,jakisobienaszkicowałzpamięcipopowrociez
ZakładówChemicznych.
— Tak, na ukos przez dziedziniec będzie dobre trzysta metrów — obliczał — potem
kawałeczekwlewowzdłużfrontugmachulaboratorium,potemskręcęwprawo,jeszcze
ze dwadzieścia kroków i stanę przed drzwiami, które wiodą do mieszkań dyrektorów.
Skalscy mieszkają na pierwszym piętrze… No, cóż, nie zabłądzę chyba. Nie do takich
labiryntów zakradałem się we Francji! I kluczy wszystkich nie miałem, a dzisiaj… che,
che, che. — Potrząsnął zwycięsko pękiem kluczy wykonanych z odcisków, jakich
dostarczyły mu klucze Jerzego Skalskiego, niegdyś „zgubione” przez inżyniera w
garderobieartystekdansinguAlkazar.
Pedrospojrzałnazegarek;było11minutpodziesiątej.
—Co,ulicha,jeszczegoniema?!—niecierpliwiłsię.
Dlazabiciaczasuzacząłprzeglądaćswojenotatki,odnoszącesiędoosobyJerzego.
— Krok długi — czytał tam — chód trochę niezgrabny, marynarski… eeech, nie
przesadzajmy; gdzieby tam takie drobiazgi mogły podpaść zaspanemu portierowi… Ale
za to wzrost. To ważne! Ten wielkolud liczy sobie… zaraz… aha, liczy sobie sto
dziewięćdziesiątcentymetrów,czyliodwanaściewięcejodemnie…
Połowę tej różnicy miały wyrównać grube gumowe podeszwy przy trzewikach i
niemaldamskieobcasy,alecozrobićzresztą?
—Nonsens!Portierniebędzieprzecieżmniemierzył,anaokotejróżnicychybanie
zauważy.Zwłaszczawnocy!Gorszasprawaztuszą—westchnął.
Wchwilępóźniejodezwałsiętelefon.Pedropodbiegłdoaparatu,omalgoniestrącił
napodłogę,takniecierpliwiezdarłsłuchawkęzwidełek.
—Przyszedł?
—Tak,szefie.Przyszedłprzeddwiemaminutami.
—Wczym?
—Szary,miękkikapelusziraglanwdużąkratę.
—Toświetnie!
Pedrobyłnaprawdębardzozadowolony,żeJerzywybrałsiędzisiajdomiastawłaśnie
w raglanie, gdyż ten płaszcz poszerzał jego sylwetkę i najbardziej ją „zbliżał” do
barczystejsylwetyPedra.
—Cojeszczeszefpoleci?
—Spakowałaś?
—Jużdawno.
—Zatemczekajrozkazów…Agdybymniezadzwoniłdogodzinydrugiejtrzydzieści
nadranem,tonatychmiastjedźdoMoryca,któryjużsięwamizaopiekuje.Natychmiast!
—Wami,toznaczyRitęmamwziąćzsobą?
—No,oczywiście!Choćbyciprzyszłoużyćsiły!
—Rozkaz.
Pedroodłożyłsłuchawkęiubrałsięwraglan,uszytyściślenawzórraglanuJerzego.
— Pracować z takimi ludźmi jak Adela to prawdziwa przyjemność — stwierdził z
uznaniem.
Przymierzyłsobieszaryfilcowykapelusz,przesunąłgonabakier,takjakJerzyzawsze
nosił swoje kapelusze, podniósł kołnierz raglanu i zaczął się przechadzać po kantorze,
zerkającwciążwstronęlustra.
—Nieźle,wcalenieźle—pochwaliłsięsam.
Spojrzał na zegarek i zaklął; było 28 minut po dziesiątej. Czym prędzej wsunął do
prawejkieszeniraglanurewolwer,dolewejlatarkęelektryczną,adowewnętrznejkieszeni
swój aparat fotograficzny oraz przygotowane ładunki magnezji, i zgasił światło.
Orientowałsiętutajpociemkudoskonale,bezużycialatarkidobrnąłdobocznychdrzwi
sklepu wiodących do długiej sieni kamienicy. Brama od ulicy była jeszcze otwarta, pan
dozorca „konferował” z jakimś żebrakiem, który trzymał na lince dużego psa wilczura.
Pedro przebiegł obok nich, rozglądając się za swoim autem, aż zoczył je w końcu koło
postojutaksówek,nanajbliższymskrzyżowaniuulic.Albertdrzemałnatylnymsiedzeniu.
—Bydlę!—warknąłwłaścicielEufonii.—Śpisobiewnajlepsze,itowtakiejchwili!
Niechcącrozpraszaćswojejenergii,swegoskupienia,jaktonazwałwmyśli,odłożył
reprymendę na później, sam usiadł przy kierownicy, nacisnął starter i w chwilę potem
pędził już jak szalony przez miasto, nic sobie nie robiąc z tego, że tu i ówdzie
posterunkowizanotowalinumerjegosamochoduzanadmiernieszybkąjazdę.
— Piszcie sobie, piszcie — szydził z nich w duchu — jutro będę daleko stąd. I nie
wyjadęzpróżnymirękami,o,nie!
ROZDZIAŁXV
Jerzy wodził rozmiłowanym wzrokiem za Ritą, która krzątała się żwawo po pokoju,
chociażniedawnotemu,wtrakcietelefonicznejrozmowytwierdziła,żeleżychora.
— Czy wolisz do kawy likier, czy koniak? — spytała, wyjmując ze swojej
„biblioteczki”dwiebutelki.
—Oczywiścielikier.
—Ajazawszekoniak.
—Mogęcidotrzymaćtowarzystwa.
— Nie, nie; pij to, co wolisz. Mam tu kilka różnych likierów, które będziesz musiał
kolejnowypróbować.
I nie wykręcił się od tego pomimo ciągłych protestów słownych i przypomnień, że
czeka go jeszcze wiele pracy tej nocy. Ilekroć napomknął o konieczności rychłego
powrotu do laboratorium, Rita zamykała mu usta pocałunkiem, a potem wmuszała w
niegonowykieliszek.
—Czysmakujecikawa?
—Jeszczejak!Jesteśświetnągospodynią,kochanie.Ażcierpnęzestrachunamyśl,że
jutrzejszypodwieczorekfabrykacjinaszejKasibędzienędznąparodiątego,coty…
—Hm,tenpodwieczorek—wtrąciła.—AcóżprofesorSkalskipowienato,żeja…
— Ależ mój ojczulek gorąco pragnie cię poznać! Na jego życzenie i w jego imieniu
zapraszam cię właśnie, Rituś moja najdroższa. I polubisz go tak, jak on ciebie już lubi,
chociażznacięnarazietylkozmojegoopowiadania…Ach,noizpłytgramofonowych
— dodał z uśmiechem. — Umie wszystkie twoje piosenki na pamięć, nuci je stale przy
pracy,atrzebaciwiedzieć,żesłuchubiedakniemazagrosz!Rekordowowprostfałszuje
każdy takt melodii… Odgraża się przy tym, iż w czasie naszej uczty weselnej odśpiewa
całytwójrepertuar.Tocibędziesłuchowisko,no!
Jerzy żartował, by trochę rozerwać dziwnie dziś zamyśloną i smutną Ritę, ale nawet
wtedy, gdy pokpiwał sobie z niemuzykalności ojca, z każdego słowa przebijała jego
gorącasynowskamiłość.
—Rituś—ciągnąłdalej—odpowiedzmiszczerze,czymogłabyśprzystaćnato,by
po naszym ślubie on zamieszkał przy nas? Pomyśl, kochanie, on prócz mnie nie ma
nikogonaświecie.Nikogo!Niebędzienamnicprzeszkadzał.Wystarczymudoszczęścia
to,żebędzieznamiżyłpodjednymdachem,żebędzienaswidział,słyszał,żepogawędzi
sobieznamiprzyobiedzie.Zresztąmożemysobiebywać,przyjmować,wyjeżdżać,onnas
nie będzie krępował w niczym. O, nie! Ja go znam dobrze, jego delikatność,
wyrozumiałośćdlamłodości…Więc…więc,Rituśkochana,czyzgodziłabyśsięnato?
— Czy bym się zgodziła? — powtórzyła głucho po długiej pauzie. — Jak możesz
pytaćoto!Byłabymuszczęśliwiona!…Niezaznałamnigdymiłościojcowskiejaniciepła
rodzinnego ogniska… Nie miałam domu, pędziłam tułaczy żywot cyrkówki, dopóki nie
„awansowałam” na
divę
kabaretową… Nie miałam przy sobie jednej szczerze życzliwej
duszy… Moja uroda i talent stanowiły tylko źródło zysków dla
impresariów
,
przedsiębiorców, i przynętę dla ich klientów, lubieżnych samców, których każde
spojrzenie mnie kalało… Mój pierwszy kochanek był moim dręczycielem, katem!… A
teraz, kiedy całe to piekło mej przeszłości mogłoby zniknąć raz na zawsze, kiedy
poznałam ciebie, Jurku, kiedy mogłabym znaleźć bezpieczny azyl w waszym domu i
szczęścieprzytwoimboku…terazmójzłylos…—niedokończyła.Zwiesiłagłowęnisko
napiersi,awoczachjejzabłysłyłzy.
—Rituś!Nierozumiemdoprawdy…
Zaledwiewypowiedziałtesłowa,wielkiszafkowyzegarwjadalnizachłysnąłsięijego
niskidźwiękzawibrowałwpowietrzumelodyjnie.Zadźwięczałjedenraz.
—Półdodwunastej!—JerzySkalskizałamałręceizerwałsięzkozetki.—O,Boże,
jaktagodzinkazleciałanamszybko!Rituś,ogromniemiprzykro,ale…alejanaprawdę
muszęjużodejść.
—Chceszodejść?Teraz?
—Niechcę!Niechcę,leczmuszę,niestety…Bogudziękiniejesteśtakchora,jaksię
obawiałem,więc…
—Chora,chora,chora…Oczywiście,żeniemamgrypy,anizapaleniaoskrzeli…Ale
nerwy!Mojenerwysądzisiajwstanietakiegorozstroju,że…
—Nanerwyznamdoskonałelekarstwo—wtrąciłJerzyzszelmowskimuśmiechem.
—Jakie?
—Eeech,nieciągnijmniezajęzyk.
—Jakie?Nopowiedz,proszę…
—Babskaciekawość…Zaczekaj.Poznaszjepoślubie…Ateraz,żegnamcię,Rituś.
Zpozornąrezygnacjąwyciągnęłaobieręcedopożegnalnegouścisku,ujęłajegodłonie
łagodnie,leczmocno,iprzyciągnęłakusobietak,żedotknęłyjejpiersi.
— Dlaczego dopiero po ślubie? — spytała stłumionym głosem i powoli, powoli
zaczęłasięprzechylaćwstecz,pociągającJerzegozasobą.—Dlaczego?
—Rita,miejżelitośćnademną—prosił,czując,żekrewmunabiegadogłowygorącą
falą pożądania. — Czy nie rozumiesz, co to dla młodego mężczyzny tak długa
abstynencja? A ja, od dnia, w którym cię poznałem… nigdy! Ani razu!… Więc nie kuś,
bo…bo…Czynierozumiesz—wybuchnął—żekażdesamnasamztobą…tutaj…w
tymbuduarze…wtejatmosferze…jestdlamniemęką?!
—Więcczemusięmęczysz?Imnie?!—zaszemrałmuprzyuchujejszept,namiętny,
kuszący, niezwyciężony. — Mówisz tylko o sobie, a czy nie widzisz, co się dzieje ze
mną?!… Czy chcesz, bym padła w ramiona pierwszemu lepszemu? W takich chwilach,
jakta,wszystkojestmożl…
— Nie! — krzyknął, wstrząśnięty do głębi tym wyznaniem. — To nieprawda!
Zabraniamcitakmówić!Tyniebyłabyśdziśzdolnadotego.Zabraniamcimiotaćtakie
oszczerstwanasiebiesamą!
— Masz rację — przyznała poważnie — nie byłabym już zdolna do tego… Ale nie
możesz mi zabronić, bym w chwilach pokus nie wspominała w myśli moich dawnych
kochanków…skorotymnieniechcesz…Ach,jakonimniegorącopieścili!
Osunęłasięnawznak,nagłym,nibynieumyślnymszarpnięciemzaręceobaliłagona
siebieiwpiłasięustamiwjegousta…
—Rituś—jęknął,kiedyimtchuzabrakłoizdołałwreszcieoderwaćwargiodjejust,
pachnących, soczystych, nabrzmiałych od pożądania — ja… ja teraz muszę…
powinienemwrócićdolaboratorium…Dałemsłowoi…
—Więcodejdź…jeślimożesz!—odparłazzwycięskimuśmiechem;nagłymruchem
rozchyliłakimonoiwtuliłajegotwarzpomiędzybiałepagórkiswoichpiersi…
ROZDZIAŁXVI
WpewnejchwiliprofesorJanSkalskiocknąłsięzesnu.Zezdziwieniemstwierdziłna
budziku, którego liczby i wskazówki fosforyzowały seledynowo w ciemnościach, iż jest
zaledwiedziesięćminutpopółnocy.
— Myślałem, że dochodzi szósta — westchnął. — Jestem już tak wspaniale
wypoczęty…wyspany…—wmawiałwsiebie.
Korciło go, by się wymknąć cichuteńko do pracowni, lecz w samą porę przypomniał
sobie,iżsyntampozostałiprzepisujenamaszyniedokumenty,którebędzietrzebajutro
przedstawićkomisji.
— Na nic by mi się to nie zdało. Jurek mnie na pewno zapędzi do łóżka… Nie ma
innejrady,tylkotrzebastaraćsięzasnąćponownie.Trzebabyćnajutrowtakiejformie,
by człowieka żadne pytanie tych sceptyków nie wytrąciło z równowagi ducha. Jureczek
miałrację,kochany,zacnychłopak…
WnielicznychchwilachodpoczynkuprofesorSkalskinajczęściejrozmyślałosynu,o
jegoprzyszłości,lubroztkliwiałsięwspomnieniamizokresudzieciństwaJerzego.Iztym
zasypiałzazwyczaj,leczdzisiejszejnocysenniechciałpowrócić.Jakaśzmorawypłoszyła
gozsypialniimackamizłychprzeczućścisnęłaserceuczonego.
—Dlaczegoniesłyszęmaszyny?!
Sypialniędzieliłaodpracownidośćobszernajadalniaikilkumetrowykorytarzykplus
troje zamkniętych drzwi. Tą drogą więc łoskot maszyny do pisania nie mógłby tutaj
dotrzeć. Za to oknem!… Z powodu upałów zamykało się w gmachu wszystkie okna na
dzień,aodmykałosięjenacałąnoc.
—Dlaczegóżtedyjejniesłyszę?
ProfesorSkalskiwyskoczyłzłóżka,odsunąłportieręprzyoknieiwyjrzałnazewnątrz.
Oknapracownibyłyciemne.
—Zamknąłjepoczciwychłopak,zapuściłstory,byletylkozagłuszyćmaszynę…Byle
miniezakłócaćsnu—myślałzewzruszeniem,odchodzącodokna.
Nie położył się jednak. Usiadł na krawędzi łóżka, a jego spojrzenie przylgnęło
naturalnie do tarczy budzika. Ze zdumieniem stwierdził, że jest nadal 10 minut po
dwunastej.
—Toprzecieżniemożliwe!
Po omacku odszukał okulary, uzbroił w nie swoje krótkowzroczne oczy, ale nic się
przeztoniezmieniło;większawskazówkastałanadwójce,mniejszamuskaładwunastkę.
Pochwyciłwięcbudzikiprzyłożyłgosobiedoucha.
—Ano,tak,stanął!
Nakręciłgo,lecztonicniepomogło;zegarniechciałiść.
—Zepsułsięstaryweteran,zastrajkował…Taktotak;każdymechanizmmusirazw
końcu zastrajkować. Nawet taka świetna maszyna jak serce człowieka… I moje serce w
pewnejchwilistanie…
Opadłygozmoryzłychprzeczuć.Zgarbiłsię,posmutniał,lecznakrótko.
—Aniechsobiestanie!Niebojęsięśmierci,o,nie!—rzekłprawiegłośno.—Niech
sobiestaniemojestare,zmęczoneserce,bylemprzedtemdokonałswegodzieła…Imuszę
go dokonać! Muszę zrealizować moje marzenia o promieniach śmierci, które raz na
zawszepołożąkreswojnom!
Podwpływemdziwnegowzruszenia,któreopanowałogonagle,osunąłsięnakolanai
złożyłdłonie,jakdomodlitwy.
—Pozwólmi,BożeWszechmocny—rzekłdrżącymgłosem—ukończyćtodziełoi
ofiarowaćjeznękanejludzkości,apotemniechajmojeserceprzestaniebić…
Wtejchwiliłysnęłosięleciuteńkoidouszuklęczącegoprofesoradobiegłsłaby,jakby
odległościąstłumionyłoskot.
—Jezus,Maria,eksplozja!…MójJurek!!!
JanSkalskizerwałsięnarównenogi,wybiegłdojadalniituprzystanąłzdziwiony.W
jadalnisnułsiędymspalonejmagnezji.
Profesorzmarszczyłbrwi.Magnezjiużywasięprzynocnychzdjęciach!Gdzieśkiedyś
czytałwgazecie,żewczasiewojnyświatowejpewienangielskiszpieg…
—Idiotyzm!—żachnąłsię.—Podwpływemmaniiprześladowczejtegopomylonego
Martelanawetmniesięczepiajątakiebrednie!Laboratoriumjeststrzeżonetak,żemysz
siętutajniewślizgnie…AzresztątamsiedziJureczek…
Monologująctakwduchu,brnąłwciemnościachkudrzwiomoddzielającymjadalnię
od korytarzyka. Odemknął je i omal nie zakasłał, taka chmura dymu magnezjowego
wionęłamuwtwarzzkorytarza.
—Coontamrobi?Cotoznaczy?
Profesor gubił się w domysłach, nie mogąc pojąć także i tego, czemu nie słyszy
stukotumaszynydopisania.
—Tutajpowinnojąbyćdobrzesłychać,dolicha!
Muskając dłonią ścianę korytarza, dotarł do drzwi swojej pracowni, uchylił je
cichuteńko i stanął, jak wryty… Na drzwiach wiodących do poczekalni wisiały plany i
rysunki jego wynalazków, rozpięte, przytwierdzone pluskiewkami do desek. Jerzy
wygładzał właśnie te dokumenty, a potem cofnął się o trzy kroki. Był wciąż zwrócony
tyłemdoprofesora,więcniedostrzegłgojeszcze.Zatoprofesorwidziałgo,jaknadłonii
głosuwiązłmuwgardle.
—Nie!Tozłysen!—powtarzałsobiewduchu.—Toniemożliwe,byJurek…
Nie wierzył oczom. Przecząc wrażeniom wzrokowym, chwiał głową poziomym
ruchemiodpędzałnatrętną,przeklętąmyśl,żejegosynsporządzaduplikatyplanówjego
genialnegowynalazku.
—Tosen!Toohydnysen!TonieJurek!
Ba,aleówczłowiekmiałsylwetkęJurka,miałnagłowiejegoszary,miękkikapelusz
odsunięty z czoła tak, że niemal wspierał się tyłem ronda na podniesionym kołnierzu
raglanu.Raglanuwkratę!
Czując, że nogi uginają się pod nim, profesor wszedł do pracowni i oparł się całym
ciężarem o framugę drzwi. Myślał. Starał się zebrać myśli, powiązać wspomnienia,
fakty… Jurek pozostał w pracowni. Nikt inny nie mógłby się tutaj dostać. Jurek miał
pracować tu dzisiejszej nocy. Sam o to prosił, żądał tego stanowczo, a ojca zapędził do
łóżka. Czy dlatego, że pragnął sobie zapewnić swobodę ruchów tutaj?! Że chciał
sfotografować te plany, zanim je komisja odbierze?! Że mógł to uczynić tylko tej nocy,
gdyżjutrobyłobydlańzapóźno?!
— Nie! Nie! To potworne! — jęczał profesor w duchu i modlił się gorąco, by
rzeczywistośćrozproszyłatestraszliwe,ataknapozóruzasadnionepodejrzenia…
Tymczasem tamten przygotował do nowego zdjęcia aparat fotograficzny, jaki sobie
zawiesił na piersiach, i podniósł wysoko nad głowę dłoń uzbrojoną w magnezjowy
zapalnik.
Fuknęło. Powódź oślepiającego światła zalała pracownię, której okna były szczelnie
pozasłanianeizamknięte.
—Ju-rek!!!Cotyrobisz?!
Niepowołany fotograf drgnął, wykonał na pięcie błyskawiczny wstecz zwrot, a
równocześniewyrwałzkieszenirewolwer.
—Jezu!Czyjawciążśnię?!
Profesor przetarł sobie oczy. Był przygotowany na najgorsze, na to, że stanie oko w
oko ze swoim ukochanym synem, że ujrzy jego twarz. Zamiast tego ujrzał… ujrzał
nowoczesną maszkarę. Osobnik ubrany w kraciasty raglan miał na twarzy maskę
gazową!!!
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem człowiek w masce gazowej przełożył
rewolwerdolewejdłoni,aprawąopuściłnamałyaparacikmetalowystojącynastoliku,
podniósł go ruchem powolnym i Jan Skalski wydał okrzyk zgrozy; to był model jego
wynalazku, jego największe dzieło, owoc tylu lat zabójczej pracy, tylu nieprzespanych
nocy. I tę świętość człowiek w masce gazowej tłamsił w brutalnej łapie, gnąc druciki,
cewki,blaszki,którychwzajemneodległości,kątynachyleniabyłyuregulowanepocałych
miesiącachprób.Tęświętośćzamierzałzniszczyć,bowiemzamachnąłsiętak,jakgdyby
chciałzcałejsiłygrzmotnąćtymaparatemo…ościanę?
—Coczynisz,wandalu?!
Z tym okrzykiem profesor Skalski rzucił się w stronę człowieka w masce gazowej,
lecz, zanim przebiegł dwa kroki, metalowy pocisk wyrzucony bajecznie celną ręką
ugodziłgowgłowę.Starzecaniniejęknął.Jakgromemrażonyrunąłnapodłogę.
ROZDZIAŁXVII
RitaHolmprzeciągnęłasięleniwie.
—Śpisz?—spytałaszeptem.
Niebyłoodpowiedzi.Wywnioskowałastąd,żeśpi.Nieodwracającsięwobawie,aby
gotoporuszenienieobudziło,wyciągnęłarękę,chcącpogłaskaćjegobujnączuprynę.
—Śpij,kochanie,śpij—szeptałaztkliwością—tutajcinicniegrozi,gdytam…
Wstrzymała oddech na chwilę. Jej dłoń błądząca w ciemnościach po poduszce nie
odnalazła,czegoszukała.
—Jurek?…Jureczku!…Jerzy!!!
Gwałtownie przewróciła się na drugi bok, zapaliła światło, wyskoczyła z łóżka.
Jerzego tu nie było! Ani jego ubrania, które sama powiesiła na krześle, kiedy ją tutaj z
buduaruprzyniósłnarękach.Zasnąłwjejobjęciach,jaktegogorącopragnęła,potemona
również zasnęła przekonana, iż uda się jej zatrzymać Jurka aż do świtu i uchronić go
przed niebezpieczeństwem, tymczasem wszystko na nic; Jerzy wymknął się stąd, gdy
spała.
—Alekiedy?Kiedy?!Możeprzedchwilką?
Tak sądząc, pobiegła do przedpokoju, a potem do buduaru. Tu odemknęła okno,
wyjrzałanazewnątrz.Widaćstądbyłodługiodcinekulicy,gdyżoknoznajdowałosięw
wykuszu
.Leczwtejchwilicałaulicabyłapusta,jakwymiótł.
— Musiał odejść dość dawno temu — westchnęła — może przed godziną? Może
obecniejużjestwdomu?—zadygotałazprzerażenia,bowiemnagleprzypomniałasobie
pogróżkiPedra:JeśliJerzywrócistądzawcześnie,jeżelimnietamzastanie,tozginie!
Ritaosunęłasięnanajbliższekrzesło.
—Copocząć,copocząć—powtarzaławkółko,ściskającsobiegłowędłońmi.—Jak
ratowaćJurka,jakostrzec?
Niebyłonatożadnegosposobuwtejchwili.Ażnarazprzyszłojejnamyśl,że…
— Tak! Tak zrobię — zadecydowała bez wahania i zerwała się z takim impetem, że
krzesłorunęłonapodłogę…
***
Pedro zdjął z twarzy maskę gazową. Przywdział ją przedtem dla ostrożności, lękając
się, że skoro odemknie szafę, wionie mu w twarz fala jakiegoś gazu duszącego; w ten
bowiem „postępowy i nowoczesny” sposób zabezpiecza się obecnie cenne dokumenty
przed szpiegami. Nie zabrał z sobą oczywiście kompletu wykrywaczy gazów, był więc
przygotowanynato,żenawszelkiwypadekpozostaniewmasceochronnejażdokońca.
Dopiero niespodziewana wizyta profesora przekonała go, że powietrze w pracowni nie
jestzatruteżadnymgazem,żemożeśmiało„pracować”bezmaski.Odrzuciłjązeszczerą
satysfakcją.Jakżeinaczejoddychałomusiębezniej,oileżswobodniej…
— I pomyśleć - mruknął - że w czasie przyszłej wojny ludziska będą nawet spali z
tymifiltrami.Brrr,niezazdroszczę.
Wsunąwszymaskędokieszeniraglanu,pochyliłsięnadswojąofiarą.ProfesorSkalski
leżałnawznaknapodłodzeiniedawałznakówżycia,akrewzranynaczolezalałamu
całątwarz.
— Widzi mi się, żem gościa zakatrupił — wybąkał Pedro, ujmując bezwładną dłoń
leżącego.—Tętnaaniśladu…Ano,trudno,pocotutajwłaził;mógłsobiespaćwłóżku
spokojnie,niebyłbyterazspałsnemwiecznym…
Nakrył profesorowi głowę gazetą, bo widok zmasakrowanej twarzy zaczął go
denerwować, po czym powrócił do przerwanej roboty. Tyle jeszcze miał do
sfotografowania tutaj; całe sterty rysunków leżały w dębowej szafie, którą otworzył
podrobionymkluczem,aPedroniebyłlaikieminiefotografowałbyleczego.
—Skarbytuleżą—powtarzałzuznaniem,—skarby,psiakrew!Awszędzietosamo
pismo, zatem ten sam człowiek tego dokonał. Jeden człowiek! To wprost
nieprawdopodobne!…Itegotytanapracyjazabiłem…
Chciałbyćztegodumny,alejakośniemógł.
— Zamierzałem go tylko ogłuszyć — już po chwili usprawiedliwiał się sam przed
sobą, przyszpilając do desek nową serię rysunków, lecz robota szła mu teraz jak z
kamienia;palcedrżałymutak,żerazporazwypuszczałznichpluskiewkipotrzebnedo
przytwierdzenia fotografowanych papierów, które zwijały się w rulon, i trzeba było tę
samąoperacjęzaczynaćodpoczątku.—Cóż,dodiabła—złościłsięnasiebie—gdyby
toktoświdział,mógłbysądzić,żesiębojętrupa.Idiotyzm!Comitrupmożezrobić?!
AjednakPedrosiębał,byłzupełniewytrąconyzrównowagiducha.Wżadensposób
niemógłsięopędzićniedorzecznejmyśli,żeJanSkalskidźwigniesię,zajdziegoztyłui
pochwyci za gardło. Zasugerowany tą obawą, nie spuszczał leżącego z oka ani na
moment, przez co oczywiście nie mógł swej roboty wykonywać tak sprawnie, jak
przedtem…
—Dośćtego!—warknąłwpewnejchwili.—Muszęprzezwyciężyćtengłupistrach
alboniejestemmężczyzną!
Ostentacyjnie odwrócił się tyłem do swojej ofiary, rozwinął nowy rulon rysunków i
zacząłgoprzyszpilaćdodrzwi.Zaledwiejednakzdołałprzytwierdzićjedenrógarkusza,
zadźwięczał dzwonek. Pedro aż przysiadł z przestrachu, a pudełko pluskiewek wypadło
muzręki.Odwróciłsię.Jegopierwszespojrzenieprzylgnęłodoprofesora,jakgdybyon
mógłbyćsprawcątegoalarmu.LeczJanSkalskileżałnieruchomojakprzedtem…
—Czyżbymisięprzywidziało?
Nie! Dzwonek odezwał się ponownie. Jego wysoki, przenikliwy głos rozbrzmiewał
denerwująco ostro na tle panującej tu grobowej ciszy. Wreszcie umilkł, lecz po kilku
sekundachzaterczałznowu.
Lękając się, by dzwonek nie przywabił tu kogo, Pedro podbiegł do aparatu
telefonicznego i szybko zdjął słuchawkę z widełek. Ale nie odłożył jej na biurko.
Zaintrygowany,ktotelefonujetutajotakpóźniejporze,podniósłjądoucha.
—Jerzy!—zabrzmiałowmikrofonie.—Jerzy,odezwijsię,naBoga!Jerzy,czytoty?
—Rita—mruknąłPedro,poznawszyjąpogłosie.
—Pedro!—Ritapoznałagonawzajem.—Pedro,czyJerzytamwrócił?
—Cooo?!Tyśgowypuściła?!
— Nie, nie. Tylko zasnęłam i wtedy on się stąd wyślizgnął cichuteńko, by mnie nie
budzić.
—Kiedy,tyidiotko?
—Niewiem.Niewiem,alechybadośćdawnotemu.Możeprzedgodziną,może…
— Bydlę! — wrzasnął Pedro, zapominając o wszelkiej ostrożności. Na samą myśl o
tym,żeJerzymógłgotutakłatwozaskoczyć,ogarnęłogoprzerażeniei…wściekłość.—
Jacidamzato!
— Przyjmę każdą karę bez szemrania — brzmiała pokorna odpowiedź — zrobię
wszystko,corozkażesz,tylko,namiłośćboską,niewyrządźmużadnejkrzywdy.Inaczej
zdemaskuję was wszystkich! Udaremnię ci ucieczkę!… Pedro, ja cię zaklinam, błagam,
oszczędź Jurka! Będę twoją… twoją niewolnicą do śmierci… — Prosiła i groziła na
przemian, a w jej głosie dygotał śmiertelny strach o życie ukochanego człowieka. —
Pedro, musisz mi przysiąc, że go nie zabijesz. Że uciekniesz stamtąd natychmiast i
uniknieszznimspotkania…No,mów!Mówlubwtejchwilizawiadomiępolicję!Pedro!
—Milczjużraz,tyhisteryczko!
—Więcprzyrzekaszmi?
— Tak, przyrzekam. — Znał jej nieobliczalność i wolał się zabezpieczyć przed
niespodziankami. — Tylko nie waż się więcej telefonować tutaj… Zresztą wyłączę
kontakt,żebycitouniemożliwić.
—Przysięgnij,żeniezrobiszJurkowikrzywdy.
—Przysięgami…
—Żezarazstamtądwyjdziesz…
—Wyjdę.Niemamtujużnicdoroboty…Inatymkończęnasząrozmowę…narazie!
Z pasją trzasnął słuchawką i wyjął wtyczkę kontaktu, aby się zabezpieczyć przed
ewentualnądrugąrozmowątelefonicznąz…
— Z tą histeryczką!… No, już ja ją poskromię, skoro wrócimy do Niemiec! —
odgrażałsię,zbierającnajednąstertęwszystkierysunki.
Pierwotnie zamierzał je tylko sfotografować, a potem poukładać wszystko na swoim
miejscu tak, by ani Jerzy, ani jego ojciec nie domyślili się nigdy, że w czasie ich
nieobecności ktoś obcy gospodarował tutaj. Miał to więc być prawdziwy majstersztyk
szpiegowski,który,jakwiadomo,poleganatym,żeszpiegsporządzaduplikatyważnych
dokumentów, ale samych oryginałów nie zabiera; w ten sposób posiadacze owych
dokumentówpozostająwbłogimprzekonaniu,żeniktichtajemnicynieprzeniknął,ina
tympolegacałazłośliwośćtakiegomajstersztyku,podczasgdyporwanieoryginałówjest
robotągrubą,„ordynarną”,niegodnąasówszpiegostwa.
Pedro,szefwywiaduościennegomocarstwanatereniePolski,reflektowałoczywiście
na ów majstersztyk. W tym celu postarał się o fotografię Jerzego, o duplikaty jego
płaszczów,kapeluszyi…kluczy.WtymceluprzybyłjużrazdoZakładówChemicznych,
ucharakteryzowany na posłańca, i rozejrzał się dokładnie w terenie swojej przyszłej
operacji.WtymceluzpomocąRitywywabiłdzisiajJerzegodomiasta.Opracowałsobie
całyplanwnajdrobniejszychszczegółach,pamiętałnawetotym,żepoukończeniuroboty
będziemusiałotworzyćnaościeżwszystkieoknapracowniSkalskich,byusunąćstąddym
spalonejmagnezji.
LeczcałątękoronkowąrobotęszpiegowskąpopsułamuwizytaprofesoraSkalskiego,
adrugąniespodziankąbyłatelefonicznawiadomośćodRity,żeJerzyjużjestwdrodzedo
ZakładówChemicznychiladamomentmożetunadejść.Wtychwarunkach,rzeczprosta,
należało zrezygnować z wszelkich „majstersztyków” i poprzestać na „grubej” robocie.
Dlatego to właśnie Pedro zaniechał dalszego fotografowania i z nerwowym pośpiechem
zgarniał wszystkie znalezione tu plany, obliczenia, rysunki, zamierzając je wywieźć z
Polski…
—No,tak,alewrękachtegoprzecieżnosićniebędę—mruknął,rozglądającsiępo
pracownizajakąwalizkąlubpudełkiem.Nawinęłamusiępodrękędużaskórzanateczka
Jerzego. Przywłaszczył ją sobie bez wahania i wcisnął do niej swój obfity łup. —
Psiakość,niedopnęjejteraz…
Dokazał tej sztuki z biedą i… zaklął. Dostrzegł bowiem na drzwiach wiodących do
poczekalni kilka rysunków, które tam przytwierdził przed telefonem Rity, a których już
niezdążyłodfotografować.
—Doteczkijużsięnicwięcejniezmieści—orzekł—wsunęjechybadokieszeni.
Ruszył żwawo w tamtą stronę, a podmuch powietrza spowodowany jego biegiem
zsunął rozpostartą gazetę okrywającą głowę Jana Skalskiego. Spod papierowej zasłony
wyjrzała zalana krwią twarz profesora, a w tym samym momencie rozległ się głuchy
łoskot.
—Coto?!
Pedrostanąłjakwryty,nachwilęzamarłwbezruchu.Wreszciezrozumiał:
—Jerzywraca!Zatrzasnąłbramę!
Wtychwarunkachnależałozrezygnowaćzzamiaruporwaniapozostałychrysunków,
przyszpilonychdodrzwiodpoczekalni.
—Amożebyuciekaćtamtędy?
Pedro nie namyślał się długo. W trzech susach dopadł do owych drzwi, nacisnął
klamkę i zmełł w zębach soczyste przekleństwo. Drzwi były zamknięte. Może któryś z
podrobionych kluczy nadawał się do ich zamka, ale czyż był teraz czas na dobieranie
klucza?Niepozostałonicinnegojakuciekaćtąsamądrogą,którąprzyszedłtutaj,aktórą
szedł tu obecnie Jerzy Skalski. Czyli spotkanie z nim było nieuniknione! I walka na
śmierćiżycie!
—Ano,trudno—warknąłPedro,odsuwającbezpiecznikprzyswoimrewolwerze.—
Mamtęprzewagęnadtobą,żewiem,iżnadchodzisz,gdytyaninieprzeczuwasz,kogotu
zastaniesz…Izanimochłonieszzezdumienia,dostanieszkolbąwskroń!
Niechcącalarmowaćdomowników,postanowiłwystrzelićtylkowostatecznymrazie.
— Ogłuszę cię jednym ciosem — układał sobie w myśli — potem zwiążę cię jak
barana,zaknebluję,iwnogi!
Chciał ten atak wykonać w jadalni, lecz zaledwie dobiegł do korytarza, w jadalni
zabrzmiały kroki. Pedro cofnął się co prędzej do pracowni, uchylił drzwi, przyczaił się
pozanimiiczekał.Wlewejręceściskałwypchanąteczkę,wprawejswójciężkirewolwer.
—Skądtutyledymu?—zabrzmiałgłosJerzego.
Odgłosjegokrokówzbliżałsiękupracowni.
—Światło?!
Krokiścichłyraptownie,aPedroprzegubemprawejdłonipalnąłsięwczoło,wściekły
nasiebie,żezapomniałzgasićlampę.
—Rozumiemteraz.—Pedroledwiedosłyszałtesłowa.—Słyszał,jakwychodziłem,
wstałiznowupracuje…zamnie…
Jerzybyłszczerzezawstydzony.Dałojcusłowo,żeniewyjedziedziśdoWarszawy,że
niewyjdziezpracowni,dopókinieukończycałejroboty,tymczasem…złamałsłowo.
Nieśmiało, powoli, ze zwieszoną głową zbliżał się ku uchylonym drzwiom, poza
którymiczekałPedro.
Przystanął. Westchnął. Oparł dłoń na klamce, a Pedro, zdenerwowany tym, że
stanowczymomentnienadchodzitakdługo,podniósłuzbrojonąwrewolwerdłoń,jakdo
zadaniaciosu.
WreszcieJerzypodniósłgłowę,przezszparęuchylonychdrzwizajrzałdopracowni.I
zdrętwiał! Mniej więcej na środku pokoju leżał na wznak z rozkrzyżowanymi rękami…
jegoojciec!
—Jezuuu!!!
Jak burza runął w drzwi. Ich skrzydło palnęło Pedra w twarz z taką siłą, że zawył z
bólu. Lecz Jerzy był głuchy na wszystko. Nie słyszał nic, nie widział nic, wszystko mu
zniknęło, pozostał tylko widok tego starca, szarpiący serce widok jego twarzy
zmasakrowanejokrutnie…
Pedro wyszedł ze swojej kryjówki. W dwóch, trzech skokach mógł dopaść Jerzego,
któryklęczałzwróconydońtyłemobokojca.Mógłgoogłuszyć,zabićbeztrudności.Lecz
Pedro wolał myśleć o własnej skórze. Na palcach wysunął się na korytarz, stamtąd do
jadalni, do przedpokoju. Tutaj musiał się zatrzymać na chwilę, by odemknąć drzwi z
klucza…
ROZDZIAŁXVIII
W godzinę później Eugeniusz Martel przybył do Polskich Zakładów Chemicznych i
rozpocząłswojądziałalnośćodprzesłuchaniaportiera.
— Nikt, proszę pana, nie wychodził, oprócz pana inżyniera Skalskiego, który co
wieczórwyjeżdżadomiasta.
—Októrejwyjechałtejnocy?
—Byłojakośpodziewiątej—odparłportier,aJerzy,obecnyprzytymprzesłuchaniu,
skinąłgłowąpotwierdzająco.
—Zatemotwieraliściebramętylkojedenraz?
—Dwarazy.Drugirazotwierałemprzedjedenastą,gdypaninżynierSkalskiwróciłz
miasta.
—Jakto,panwróciłjużprzedjedenastą?—zdziwiłsięMartel,patrzącprzenikliwie
na Jerzego, który przysłuchiwał się tej rozmowie z oznakami wyraźnego roztargnienia i
zerkałwciążkudrzwiomsypialniswojegoojca.Martelmusiałtopytaniepowtórzyćkilka
razy,zanimJerzy,złamanynieszczęściem,wogólezrozumiał,ocochodzi.
—Tonieprawda—odparł—wróciłemdopieroniedawnotemu.
— Niedawno jak niedawno — wtrącił Martel — skoro zawiadomił mnie pan o
wypadkurównągodzinętemu.
—Wtedywłaśniewróciłem.
—Czyliplusminusogodziniepierwszejczterdzieści.
—Ależtosięniezgadza!—zaprotestowałstaryportier.—PanSkalskiwróciłprzed
jedenastą,natobędęprzysięgał!Nawetmnietozdziwiło,żetakwcześnieipowiedziałem
do pana: Oho, dziś pan inżynier niedługo balował w Warszawie. Czy nie powiedziałem
tego?Apaninżynierkiwnąłgłowąi…
— Stanowczo temu przeczę! — przerwał Jerzy niecierpliwie. — Wróciłem tu przed
drugąiniewyodmykaliściemibramę,aleLudwik!Proszęgoprzesłuchać.
—Nieomieszkamtegouczynić—burknąłMartelipoleciłprzywołaćLudwika.—A
teraz,gdynachwilęzostaliśmysami,poproszępanainżynieraowyjawieniemi,gdziepan
przebywałpomiędzygodzinądziewiątąwieczórajedenastąalbo,jakpantwierdzi,drugą?
Czymożew…wAlkazarze?
—Nie.
—Tylko?
— W prywatnym mieszkaniu — odparł Jerzy po małym namyśle i zarumienił się
lekko.
—Rozumiem.Nazwiskotejdamybrzmi?…
—Tonienależydorzeczy!Tapanijestmojąnarzeczonąistanowczoniechcę,byjej
nazwisko figurowało w aktach tej smutnej sprawy. Bo i po co; cóż ona ma z tym
wspólnego?Absolutnienic!
—Hummm—chrząknąłMarteldyplomatycznielubraczejsceptycznie.
Tymczasemnadszedłpomocnikportiera,Ludwik.
— Jak zawsze objąłem dyżur przy bramie punktualnie o północy — rozpoczął
zeznawać. — Aż do przybycia pańskiego — zwrócił się do Martela — nikt stąd nie
wychodził, ani nie przychodził, oprócz pana inżyniera Skalskiego, który wrócił z
Warszawyogodziniepierwszejminuttrzydzieścipięć…
—Aco?!—wtrąciłJerzywtymmiejscu.
—Opierwszejminuttrzydzieścipięć—powtórzyłLudwikznaciskiem—awkilka
minutpóźniejwybiegłzwielkimpośpiechem,niosącpodpachąwypchanąteczkę.Swoją
teczkę! — podkreślił. — Ja ją znam bardzo dobrze!… Muszę jeszcze dodać, że,
wybiegając, miał pan inżynier kapelusz głęboko naciśnięty na oczy i kołnierz płaszcza
podniesiony…Iodwracałpangłowęodlampy!
— A ja będę przysięgał na wszystkie świętości, że pan inżynier Skalski wrócił już
przed jedenastą — dorzucił znów stary portier. — I że powiedziałem: Oho, dziś pan
balowałniedługo…
—Copannatowszystko?—wtrąciłMartel.
—Ciludziechybapowariowali!—wybuchnąłJerzy,ochłonąwszyzbezgranicznego
zdumienia.—Zapewniampanadoktorasłowemhonoru,żewróciłemprzeddrugąiwięcej
stądniewychodziłem.Jakto,pansądzi,żemógłbymodejśćodciężkorannegoojca?!A
zresztą, skoro mi nie wierzycie, to niech nasza służąca zezna, czy oddalałem się stąd
choćbynachwilę…
W trakcie tego weszli do jadalni dwaj pomocnicy Martela, jeden specjalista od
daktyloskopii
,drugiod„problemów”ślusarskich.
—Skończyłemswojąrobotę,paniedoktorze—zameldowałpierwszy—mamcztery
typy odcisków, ale najczęściej powtarza się odcisk dłoni człowieka, który ma bliznę na
kciukulewejręki.
—Jamamtakąbliznę—rzekłJerzySkalski.
—Zbadałemwszystkiezamki—oświadczyłdrugifachowiec—żadenznichnienosi
śladów jakiegokolwiek uszkodzenia. Otwierano je bez pomocy wytrychów, tylko
właściwymikluczami!
—Atychbyłydwakomplety,czytak?
—Tak—Jerzyskinąłgłową.—Ojciecmajeden,jadrugi.
—Pękkluczynależącydopańskiegoojcaznalazłemnastoliczkuwjegosypialni.Iten
niewchodziwrachubę.Zatem…
—Zatem—Jerzywpadłmuwsłowo—zatemmogąwchodzićwrachubętylkomoje
klucze, tak?! — krzyknął. — Zatem ja dokonałem włamania, prawda? Ja skradłem
dokumenty,co?Jazniszczyłemjedynymodelwynalazku,nadktórymmójbiednyojciec
mozolił się całe lata! Ja chciałem zamordować ojca! Ja go ciężko raniłem, tak?!… To
wszystko chcielibyście wmówić we mnie, ponieważ nie umiecie znaleźć prawdziwego
sprawcy!
—Ależ,panieinżynierze…
—Panowie,proszęospokój!—zabrzmiałgłoslekarza,którywtejchwiliwyszedłz
sypialniJanaSkalskiego.—Pacjentodzyskałprzytomnośći…
—Czymogęzobaczyćojca?
—Owszem,tylkoproszęmuoszczędzaćwszelkichwzruszeń…
—Dobrze,dobrze,będępamiętał…—Jerzypopędziłdosypialniojca.Korzystającz
tego,Martelzapytałlekarza,czymanadziejęutrzymaćpacjentaprzyżyciu.
—Niestety,nie—brzmiałaszczeraodpowiedź.—Jużniegodziny,aleminutytamsą
policzone.
—Czycośmówił?
—Zrozumiałemtylkokilkasłów.
—Mianowicie?—spytałMartelzdużymzainteresowaniemiwyjąłzkieszeninotes.
—Mianowicie:Niebędziewojen…nowaeradlaludzkościi…
—Wieczystypokój,co?
—Istotnietak.Skądpantowie?—zdziwiłsięlekarz.
To była jego
idée fixe
. Stale to powtarzał biedny marzyciel. A teraz przejdźmy tam,
możesięjeszczewostatniejchwiliczegościekawszegodowiemy…
Martel odemknął drzwi cichuteńko i przystanął w progu, zelektryzowany słowami
Jerzego,któryklęczałprzyłożuojcaitonemusprawiedliwianiasięmówiłwłaśnie:
—…zrozum,musiałemwyjechać,botelefonowaładomnie,żeleżychora.Czytybyś
postąpiłinaczejnamoimmiejscu?Awidzisz!…Wyszedłemstądjaknajciszej,bycięnie
zbudzić.Alepostanowiłemsobiewrócićdośćwcześnie,żebymócwykończyćtęrobotę,
jakcitoprzyrzekłem.Tymczasem…
Jerzymówiłszybko,amyślciężkorannegostarcaniemogłajużtymsłowomnadążyć.
—Czekaj—wykrztusiłJanSkalskizwidocznymwysiłkiem…—Powoli…Więc…
Rita…chora?
— Nic poważnego, na szczęście. Nerwy, ogólne wyczerpanie… Jutro przywiozę ją
tutaj,będziemycięwspólniepielęgnowalii…
—Jutro…—profesoruśmiechnąłsięsmutno—mnie…już…nie…będzie…
—Ojcze!Niemówtak,błagamcię!—Całującipieszczącwswoichdłoniachbezsilną
rękę starca, zaklinał go na wszystko, by zechciał uwierzyć w to, że będzie żył, że rana
wcale nie jest groźna, itd. Mówił, co mu serce zbolałe dyktowało, co ślina na język
przyniosła. Lecz Jan Skalski wciąż przeczył ruchem głowy, słabym, ledwie
dostrzegalnym.
—Umrę,Jurku…czujęto…aty…
— Nie! Nie umrzesz! Musisz żyć! Musisz ukończyć swoje dzieło dla dobra
ludzkości… Musisz żyć, by dać świadectwo prawdzie, kto cię napadł, kto skradł twoje
rysunki…inaczej…inaczej…Czywiesz—wybuchnął—żeonimnieposądzają?!
—Ciebie?!—JanSkalskiwypowiedziałtotakimtonem,żelekarzstojącywdrzwiach
obokMartelauznałzastosowneinterweniować.
— Pacjentowi należy oszczędzać wszelkich wzruszeń, prosiłem — przypomniał
Jerzemu,podszedłdońioparłmudłońnaramieniu.
Jan Skalski źle zrozumiał ten ruch, wziął lekarza za detektywa, który ma zamiar
aresztowaćjegosyna.
— Nie!!! — krzyknął przeraźliwie. Nadludzkim wysiłkiem dźwignął się sam, usiadł
prosto na łóżku. — Precz wy!… Mój… Jurek… niewinny! — Wyczerpany tym
wybuchem,zachwiałsię.Omalniewypadłzłóżka.Naszczęścielekarzobjąłgowpółiw
poręprzytrzymał…—Niewinny…niewinny—powtarzałgasnącymgłosem.
— Nigdy w to nie wątpiłem — oświadczył Martel, wysuwając się z cienia w sferę
światła lampki stojącej przy łóżku rannego — niemniej chciałbym się dowiedzieć, kto
panaprofesoranapadł…
Nie było odpowiedzi przez długą, długą chwilę i zniecierpliwiony Martel powtórzył
swojepytaniegłośniej,pochylającsięprzytymnadstarcem.
— Nie męczcie go — wtrącił Jerzy. — Ten zbrodniarz musiał go zaatakować z tyłu,
dlategoniewiei…
—Wiem!—wyszeptałJanSkalski.—Wiem,oooooch—jęknąłzbólu.
— Kto zatem? — Martel udawał, że nie dostrzega karcących spojrzeń lekarza i
Jerzego.—Proszęmiodpowiedziećtylkonatopytanie,potempozostawiępanaprofesora
wspokoju…Tenczłowiek—dodałpochwiligłosempodniesionym—skradłwszystkie
pańskieplanyirysunki!Słyszypan?Zawszelkącenęmusimygoschwytać,zanimopuści
granicePolski.Tegowymagainterespaństwa!Rozumiepan,profesorze?Interespaństwa!
…Więcproszęmipowiedzieć,ktotobył…
Wargi umierającego poruszyły się słabiuteńko i spłynął z nich ledwie dosłyszalny
szept:
—Szpiegwmascegazowej…
ROZDZIAŁXIX
MartelpowróciłdopracowniSkalskich.
— Spójrz pan — rzekł do lekarza, wskazując skrwawiony i niemożliwie pogięty
aparacik, którym Pedro cisnął w uczonego — oto model wynalazku, który miał pono
ocalić życie milionom ludzi. A tymczasem stał się narzędziem zbrodni, stał się zabójcą
najszlachetniejszegoidealisty.Czytoniedziwne?
—Toprzedewszystkimsmutne,ogromniesmutne.Toznak,że
Arymanwciążjeszcze
zwyciężaOrmuzda
—westchnąłlekarz-pesymista.
Wtymmomencieodezwałsiętelefon.Martelpodszedłdoaparatu.Zgłaszałsięagent
Gralski.
— Telefonowałem przed chwilą do biura i tam podano mi ten numer — zaczął. —
DzwonięzaptekinaprzeciwEufonii.Naszczęścietaaptekamadziśdyżuri…
—Topantamjeszczesterczy?—zdziwiłsięMartel.—Ach,prawda,zapomniałem
panazluzować.
—Prawdziweszczęściedlamnie,panieszefie,żepanzapomniał.
—No?Copantamzaobserwował?
—Przedchwilązajechałoauto.Wysiadłzniego…właścicielfirmy…
— Rozumiem — wtrącił Martel, dając tym samym do zrozumienia, iż wie, o kogo
chodzi.Gralski,telefonujączapteki,musiałswojespostrzeżeniakomunikowaćszefowiw
takisposób,byosobyprzebywającewtejchwiliwapteceniewiedziały,okimmowa…
—Icodalej?
— Wszedł do sklepu bocznym wejściem z bramy, a samochód odjechał pędem… W
sklepie widziałem światło… Wiadomy osobnik trzymał pod pachą uczciwie wypchaną
teczkę,spieszyłsięi…
—Ajakbyłubrany?
—Raglanwkratęiszary,miękkikapelusz.
— Mamy go! — krzyknął Martel radośnie. — Panie Gralski, teraz uwaga! Stój pan
przedsklepem,dopókinieprzyjedziemy.Jeślionwyjdzienaulicęwcześniej,idźpanza
nim krok w krok! Przy najbliższym posterunku wywołaj pan z nim dziką awanturę i
doprowadźdotego,bywaspolicjantaresztowałobydwóch,zrozumiano?
—Takjest,panieszefie.
— Więc jazda, Gralski! I proszę pamiętać, że od dzisiejszej nocy może zależeć cała
pańskakariera!Skończyłem!
Martel odłożył słuchawkę na widełki aparatu. Mijając zadumanego lekarza, poklepał
goprzyjaźnieporamieniu.
—Pędzędomiasta,mogępanapodwieźć—rzekł.—Jedziepan?
— Jadę. Tu już nie mam nic do roboty, niestety… niestety — powtórzył z
westchnieniem—Arymanznówzwyciężył.
— Za to ja dziś przytrzasnę kilku pachołków pańskiego Arymana i nie nazywam się
Martel,jeśliniezadyndająnaszubienicy!
Kiedyprzechodziliprzezjadalnię,lekarzzrobiłuwagę,żewypadaimpożegnaćsięz
młodszymSkalskimizłożyćmukondolencje.
—Byletonietrwałodługo—mruknąłMartel,idączalekarzemdosypialniprofesora.
Jerzysiedziałprzyzmarłym,zbolały,zgarbiony,wpatrzonytępowjegotwarz,dobrą,
szlachetną, pozbawioną zupełnie wyrazu przedśmiertnej trwogi, a tylko smutną
bezbrzeżnie. Profesor Jan Skalski nie uląkł się śmierci, lecz w ostatniej minucie życia
ogarnęła go przeogromna żałość, że zniweczono jego szlachetne dzieło, że imperializm
będzie święcił nadal swoje krwawe orgie, że znów przybędą światu miliony mogił
wojennychikalek,iwdów,isierot,żenicnieocalimieszkańcówspokojnychmiastprzed
atakami eskadr lotniczych, które wyrządzą spustoszenie przekraczające granice
najbardziej bujnej wyobraźni. Ten wielki smutek odmalował się wyraziście na twarzy
uczonegoizastygłwniejnazawsze…
—Panieinżynierze…musimyjużodejść.Aleprzedternchcielibyśmywyrazićpanu
naszenajserdeczniejszewspółczuciezpowodu…
Jerzy wstał. Zmusił się do tego. Podał dłoń lekarzowi, wybąkał machinalnie jakieś
zdawkowepodziękowanie.PotemzwróciłsiędoMartela.
—Panurównieżdziękuję,doktorze,że…żepan…pan…
—Drogipanie—wtrąciłMartelszybko—przyszłomiwłaśnienamyśl,żemógłby
panterazpojechaćzemnąi…
— Że mógłbym pojechać z panem? — powtórzył Jerzy automatycznie. — A dokąd
mamjechaćzpanem?
—Dokryjówkiszpiegawmasce!—odparłMartelznaciskiem.
Taodpowiedźpodziałałaelektryzująconaosowiałegomłodzieńca.
—Panznategozbrodniarza?!
— Właściwie tak. A w każdym razie wiem, dokąd się schronił. Przed chwilą
otrzymałemtelefonicznymeldunekzmiasta…Jeżeliwięcchcepan…
—Chcę!—wtrąciłJerzygwałtownieiwjegołagodnychzazwyczajoczachzapaliły
siębłyskiśmiertelnejnienawiści.Chcęiśćzpanem.
Podwudziestupięciuminutachwariackiejjazdydwasamochodyzatrzymałysięprzed
sklepem Eufonia. Gralski tkwił jeszcze na dawnym posterunku, trzymając na lince
swojegowilczuraziewającegoserdecznieiznudzonegowielogodzinnąbezczynnością.
—Niewyszedł?
—Nie,paniedoktorze.
—Czynapewno?Mógłwyjśćwówczas,gdypandomnietelefonował.
— Wyłączone! Telefonując, stałem przez cały czas przy oknie i ani na chwilkę nie
spuściłemzokategodomu.
Martel spojrzał w stronę apteki znajdującej się prawie naprzeciw sklepu Eufonia i
skinąłgłowąaprobująco.
—Wtakimraziemamyptaszka—rzekł,naciskająctasterdzwonkaprzybramie.
Wyczekali się dobre pięć minut, nim zaspany pan dozorca raczył się obudzić. Widok
urzędowychfigur uczynił na nim ogromne wrażenie, natomiast cel ich nocnej wizyty go
rozśmieszył.
— O tej porze miałby być w sklepie? — nie dowierzał. — Przecież na własne oczy
widziałemwieczorem,jakstądwychodził.Gadałemwłaśnie…
—Zemną—wtrąciłGralski.—Alepółgodzinytemuwróciłiotworzyłsobiebramę
swoimkluczem.
— Swoim kluczem?! A to drań! Żeby
szpery
nie płacić?! No, jeśli tak, to niech go
panowiewsadządopakinadłużej…
Niesłyszelijednaktychpobożnychżyczeńpanadozorcy,gdyżodeszlijużwgłąbsieni
iprzystanęliprzedtylnymwejściemdosklepu.
— Świeci się —- wyszeptał Martel, wskazując wąziutką kreskę światła na progu.
Delikatnie nacisnął klamkę, ale nie ustąpiła. Polecił więc jednemu z pomocników
przyprowadzićtudozorcę,agdyówprzyszedł,pouczyłgo,comamówić,gdywłaściciel
Eufonii się odezwie. I zapukał. Nie odniosło to żadnego skutku. Zapukał powtórnie,
głośniej.Potemszturchnąłwbokdozorcę.—Mówcie,jakkazałem—syknąłmuwucho.
—Paniekupiec…Hej,paniekupiec,toja,dozorca…
—Czego?—zabrzmiałstłumionygłosPedra.
—Mamlistdopana.Przedgodzinąmigooddanozpoleceniem,by…
—Ktogoprzyniósł?—TymrazemgłosPedrazabrzmiałjakgdybytużzadrzwiami.
Agencinaprężylimuskuły,przygotowalisiędoataku,aMartelwyszeptałtępemudozorcy
douchaodpowiedźnapytaniePedra.
—Młodaeleganckapanigoprzyniosła.Niechpanotworzy.
Kluczzgrzytnąłwzamku,aletylkoraz,widaćwumyślewłaścicielaEufoniiobudziły
sięnaglejakieśwątpliwości,podejrzenia.
— Wsuńcie ten list w szparę pod drzwiami — odrzekł i na powrót klucz w zamku
przekręcił. Ten ponowny zgrzyt klucza zmylił Martela, który, sądząc, że drzwi już są
otwarte,natarłnaniezcałejsiły.RównocześniepiesGralskiegozaszczekał.
—Ach,takiebuty!—Pedrojużsiępołapałwsytuacjiibłyskawiczniezasunąłżelazną
sztabęstanowiącąstokroćpewniejszezabezpieczeniedrzwiniżzwyczajnyzamek.—Ale
zjeciediabła,nimmniedostanieciewswojełapy!—krzyknął„napożegnanie”.
— Wyłamać drzwi! — komenderował Martel. Na ulicy przed sklepem pozostawił
dwóchagentów,nielękałsięwięc,byPedrouciekałfrontowymwejściem.Alemoże…—
Czytensklepposiadajakiedrzwiwychodzącenapodwórzec?—zapytałdozorcę.
—Nie,panieinspektorze.Anidrzwitamniema,aniokna.
—Zatemptaszekniepowiniennamuciec…
A jednak uciekł. Gdy po kilkuminutowych wysiłkach wyłamali drzwi i wpadli do
Eufonii stwierdzili ze zdumieniem, że Pedra tam nie ma. Z kantorka wydobywały się
kłębydymu.
—Aha,podłożyłogień,abyzatrzećjakieśślady.
Jerzy spostrzegł w kącie dwie gaśnice. Z ich pomocą stłumili szybko ogień, który
jednakzdołałjużstrawićsporąstertępapierówiosmalićdrzwistojącejtuszafy.Kiedyją
otworzyli,Jerzywydałokrzykzdumienia:
—Mojepłaszcze!Mójraglan!
—Swójraglanmapanprzecieżnasobie.
—Aletenjestzupełnietakisam!
— Niech się pan tedy nie dziwi portierom Zakładów Chemicznych, że wzięli tego
sprytnegołotrazapana…Atutaj,proszęspojrzeć…
—Mojafotografia!—Jerzyzacząłmrugać,jakczłowieknaglewyrwanyzesnu;ani
rusz nie mógł zrozumieć, jakim cudem jego podobizna znalazła się w biurku szpiega w
masce. — Nie pojmuję doprawdy — zaczął mówić, trąc sobie czoło, lecz w tej chwili
wpadłdokantorkuagentGralski.
—Paniedoktorze—rzekł,zwracającsiędoMartela—mójNerowpadłnatrop!
—Prowadźpan,abiegiem!
PobieglizaGralskimkukabinomsłużącymklienteliPedradoprzegrywaniasobiepłyt
gramofonowych.Wszystkiekabinywyglądałyzzewnątrzjednakowo,leczNero,kierując
sięswoimświetnymwęchem,wybrałodrazukabinęnr5.Zaledwiejednakktośnacisnął
klamkęoszklonychdrzwi,spadłapozanimiblaszanażaluzja.Spadłaztakimimpetem,że
byłabyprawdopodobniezgilotynowałazapalczywegowilczura,gdybynieto,iżGralskiw
samą porę szarpnął go w tył za obrożę… Kiedy nadbiegł Martel, praca nad zerwaniem
żaluzji wrzała już aż miło i niebawem usunięto tę zaporę. Lecz gdy zapalili światło,
przekonalisię,żekabinajestzupełniepusta.
—Ej,Nero,Nero,cocisięprzywidziało,piesku?
—Spuśćgopanzesmyczy—poleciłMartel.—Jawjegonoswierzę.Tumusibyć
jakieśzamaskowaneprzejście.
Takbyłorzeczywiście.Nero,zwolnionyzesmyczy,wpadłdokabiny,podbiegłdojej
tylnejściankiizacząłjądrapaćpazurami,warczącprzytymbardzo„zachęcająco”.
— Zwariował pies, czy co? — zdziwił się Gralski, opukując ścianę na wysokości
swojegoramienia.—Przecieżtujestgrubymur!
—Popukajpanniżej.
Gralskiuczyniłto,leczdopierotużnadpodłogąścianawydałainnyodgłos.
—Aha,tujestdeska!
—Wyłamaćją!
Wykonali to zlecenie w mgnieniu oka, a przy tej okazji stwierdzili, że dwie deski
podłogi tuż przy owej tylnej ścianie są również ruchome. Po ich usunięciu oczom
przybyłych ukazała się czarna czeluść jakiejś piwnicy. Na jej dnie leżała przewrócona
drabinka,jakzauważyli,skierowawszytamstrumieńświatłazsilnejlatarkielektrycznej.
— Ja zeskoczę — ofiarował się Gralski, lecz Jerzy wyprzedził go w tym i podniósł
drabinkę.Pierwszym,któryzszedłponiejwcalezgrabnie,byłoczywiścieNero.Wogóle
Nerobyłbohateremdnia,pardon!nocy!Onznalazłwdrugiejpiwnicyzemdlonąagentkę
nr 99, on odszukał wyjście z tego labiryntu piwnic, wyjście na podwórzec sąsiedniej
kamienicy,onwskazałmiejsce,wktórymzbiegprzesadziłwysokipłot,pozostawiającna
jegoszczyciestrzępmateriizeswojegopłaszcza.
—Uciekłnam—stwierdziłMartelzbezsilnązłością,rozglądającsiępopustejulicy.
— Psiakrew, że też jej również nie obsadziłem. Gdybym był przeczuł, że tu są jakieś
podziemneprzejścia,byłbymbyłotoczyłcałądzielnicę…Aterazszukajwiatruwpolu…
—Paniedoktorze!…Paniedoktorze!
—Cotamnowego?Tujestem…
—Paniedoktorze—Gralskiwspiąłsięnapłotiwyjrzałnaulicę,—koleżankanumer
dziewięćdziesiątdziewięćodzyskałaprzytomność.
—Bardzosięztegocieszę—odburknąłMartel,rozmyślającwłaśnienadtym,czynie
wyruszyć natychmiast na ulicę, przy której mieszkała Rita Holm, i tam, w mieszkaniu
artystki, nie szukać zbiega. — Trzeba by jednak wpierw spławić Skalskiego.
Niepotrzebniegozabrałemzsobą…
—Paniedoktorze,proszęprzyjśćzaraz.
—Ach,niezawracajciemigłowyteraz!Pocomamprzyjść?
— Numer dziewięćdziesiąty dziewiąty zna kryjówkę bandy! Mówili raz przy niej o
domujakiegośMorycanaWierzbniei…
— Tak mi pan gadaj! — huknął Martel radośnie i z bajeczną zręcznością przesadził
płot…
ROZDZIAŁXX
PrzodownikPP
przystanąłwpewnejchwiliiwyciągnąłdłońprostoprzedsiebie.
—Widzipantęruderę?—spytałszeptem.
— Prawdę mówiąc, w ogóle nic nie widzę… Aha, tam coś majaczy, jakaś ciemna
masa…
—Tojestdawnastodoła.Zbokuprzylegadoniejmałybudyneczek,kuźnia,którąna
WierzbnienazywajądomkiemMoryca.
Przestalirozmawiać,gdyżkonturyolbrzymiejstodołyzamajaczyłyjużdośćwyraźnie
wciemnościach.WtemMartel,kroczącynaczelebliskodwudziestuludzirozsypanychw
tyralierę
,potknąłsięnajakichśdrutach.Wtejsamejchwili,dziękiabsolutnejciszy,jaka
panowałatutaj,dobiegłoichterczeniesilnegodzwonka.
— A, szczwany łotr! Nawet dzwonki alarmowe zainstalował sobie dokoła swej
kryjówki… No, teraz, gdy już wiedzą o naszej wizycie, możemy się nie krępować.
Biegiem,chłopcy!
Puścili się pędem naprzód. Dzieliło ich jeszcze z 60 kroków od celu wyprawy, gdy
wtemzoknakuźnilunąłimwoczypotokolśniewającobiałegoświatła.
—Padnij!…Reflektornawetmają!—stwierdziłMartelzuznaniemi,leżącnaziemi,
zaczął starannie celować z rewolweru w sam środek potężnej lampy. — Nie zdziwię się
teraz,jeślijakikulomiotwruchpuszczą…
Strzelił,leczchybił.Wodpowiedzinatenstrzałrzuconoztamtejstronyczteryręczne
granaty.Gazowe!
—Gaz!—wrzasnąłjedenzagentów.Zerwałsięi,wymachującrozpaczliwierękami,
rzucił się do ucieczki, a za jego przykładem inni. Rad nie rad, Martel musiał uczynić to
samo.
— Z wykonaniem ataku musimy się wstrzymać, dopóki nam nie dostarczą masek —
westchnął—idopókiniezacznieświtać.
— Niebo już jaśnieje na wschodzie — wtrącił jeden z agentów. — A może by tak
tymczasem… — nie dokończył zdania i runął na twarz, jak rażony gromem.
Równocześnierozległasiędetonacjawystrzałukarabinowego.
—Padnij!…Strzelaćwtenprzeklętyreflektor!
Gruchnęło kilkanaście strzałów, a ta kanonada zagłuszyła alarmujący krzyk
Gralskiego:
—Baczność!Uciekają!
DopieropochwiliusłyszałMartelłoskotpracującegosilnika.
—Tam!Tam!—zawołałJerzy.
Reflektor odwrócił się właśnie, zapewne dlatego, by utrudnić jego ostrzeliwanie, i
ukazałoblegającymtakąscenę:Polnądrogąpędziłnamotocyklujakiśczłowiek,ścigany
zawzięcieprzezpsaGralskiego.
—Niedogonigo…Strzelać!
Zanimktozdołałwykonaćtenrozkaz,motocyklistazniknąłimzoczuzasłoniętydużą
kępąkrzaków.WtymmiejscudrogazataczałałukimądryNeroprzeciąłsobieówzakręt.
—Teraz…Cel!
Motocyklista wypadł spoza kępy krzewów. Równocześnie Nero wykonał brawurowy
skok, schwycił zbiega zębami za ramię i obalił go wraz z maszyną samym impetem
swojegoskoku.
Zerwalisię,popędziliwtamtąstronę,niedbającnakule,którerazporazgwizdałyim
koło uszu, lecz Gralski, drżąc o życie swojego psa, wyprzedził wszystkich. I przybył w
samąporę.Jeszczekilkasekund,adzielnyNerobyłbyuległwnierównejwalce.
Martel, zdyszany biegiem, wyjął z kieszeni latarkę elektryczną, skierował jej światło
natwarzrozbrojonegozbiega.
—CzytojestwłaścicielEufonii?
—Nie,tojegosubiekt—wyjaśniłGralski.
MartelzacząłwypytywaćAlberta:
—Gdzietamci?
—Ucieklisamolotem.
—Łżesz!Porazostatnizapytuję,gdzie…
—Cicho!—przerwałmuJerzy.—Słyszęmotor.
Umilkliwszyscyirzeczywiścieposłyszeliłoskotdrugiegosilnika.
—Auto!—zabrzmiałczyjśokrzyk.—Autoucieka!
Martelzmełłwzębachporcjęprzekleństw.Zrozumiałponiewczasie,żewypadAlberta
miał na celu ściągnięcie całej uwagi oblegających na niego, by tymczasem najgrubsze
rybymogłysięwymknąćzsieci.Itoimsięudało,niestety.
—Motocykl!—przypomniałsobie.—Ktozwasumieprowadzićmotocykl?
— Ja. — Jerzy podszedł do obalonej maszyny, podniósł ją i puścił motor w ruch.
Martelusadowiłsięnatylnymsiodełku.
— Gralski, panu zdaję komendę. Przetrząsnąć mi to gniazdo szpiegowskie do
ostatniej…
—Proszęsięzdaćnamnie,panieszefie.
—Więcjazda,inżynierze!
Jazda w ciemnościach po dziurach i kretowiskach pastwiska nie należała do
przyjemności ani do bezpiecznych przedsięwzięć. Jednakże dowlekli się szczęśliwie do
gościńca i tu przystanęli niezdecydowani, w którą stronę wyruszyć, ku miastu, czy w
odwrotnym kierunku. Wątpliwości te rozstrzygnął jakiś wieśniak, który właśnie
nadjeżdżałodstronySłużewca.
—Samochód?Ajakże!Widziałem—odparłnapytanieJerzego.
—Asmarowałcholerniktak,żemisiękonie…
— Jazda! — Martel nie był ciekawy dalszego ciągu relacji. — Mogę sobie
pogratulować, że pana namówiłem na tę wyprawę — dodał po chwili, gdy motocykl
rozpędziłsięuczciwie.—Bezpanabyłbymmusiałzrezygnowaćzosobistegopościguza
tymłotrem…
Lecz dopiero gdy asfaltowa jezdnia zajęła miejsce dotychczasowych kocich łepków,
pokazał Jerzy, co potrafi. I po kilku minutach takiej szalonej jazdy ujrzeli uciekający
samochód. Wyłonił się z ciemności na końcu długiej smugi świetlnej, jaką ich reflektor
zamiatał gościniec. Ujrzeli najpierw tył samochodu, potem głowy dwóch zbiegów. Tak,
dwóchichbyło…
Ale smuga światła ostrzegła zbiegów przed pościgiem. Jeden z nich odwrócił się,
uklęknąłnaprzednimsiedzeniuauta,wyciągnąłdłoń.
— Szpieg w masce! — warknął Jerzy, dojrzawszy maskę gazową na twarzy
odwróconegokunimosobnika.
—Zgaśpanreflektor!Onstrzela!
Detonacjinieusłyszeli,zagłuszyłjehuksilnika,alespostrzeglibłyskiwystrzałów.
—Zgaśpan!
Jerzywyłączyłświatło.Pędziliteraznaoślep,podobniejaktamci…
—Powinnijużbyćblisko—przypuszczałMartel.—Zapalpanświatło,alenakrótko.
Skalskiprzekręciłkontakt.Osobnikklęczącynasiedzeniuautaniemiałobecniemaski
natwarzy.Gdystrugaświatłapadłananiego,zamachnąłsięiwyrzuciłjakiśprzedmiotna
jezdnię.
—Ręcznygranatgazowy!
Tam,gdzieupadłówprzedmiot,trysnęłyzjezdnikłębydymu.
—Hamujpan!…Stój!
Jerzy ani myślał usłuchać. Teraz, kiedy był już tak blisko, miałby rezygnować z
pościgu?Zodwetu?!
—Wstrzymajpanoddechnachwilę—krzyknąłwodpowiedzi.
Marteluczyniłtoinstynktownie.Zcałymimpetemwpadliwgęstyobłokdymuiomal
niewlecielidorowu.Bowiemwtymmiejscugościniecposiadałzakręt,dośćłagodny,na
szczęście.
—Tobyłatylkodymnaświeca.
—Tak,tak,inżynierze;aletensynrzuciłjąwłaśnienazakręcie!…No,jamuzapłacę.
Nieprzestraszsiępan,strzelam…
Martelstrzeliłkilkakrotnie,mierzącwzbiorniksamochodu.Niebyłoztegojednakna
raziekorzyści,gdyżzbiegustawicznierzucałnajezdnięnowedymneświece,utrudniając
przeztopościgowicelowanie.IzmuszającJerzegodozmniejszeniachyżości.
Wtem…zuciekającegoautawystrzeliławpowietrzerakieta.
—Racepuszcza?!Atowjakimcelu?
Zagadkawyjaśniłasięniebawem.Hen,woddalitrysnęłakuszarzejącemuniebudruga
rakieta.
— Rozumiem! Tam czekają ich pomocnicy… A może samolot?! — Martel
przypomniał sobie właśnie słowa schwytanego Alberta: Uciekli samolotem… Tak, to
byłoby„wstylu”tejbandy.Pedroniemógłprzecieżliczyćnato,żezdołaopuścićgranice
Polski w samochodzie, tak naiwny nie był. Samochód miał go snadź tylko podwieźć do
miejsca, w którym czekał samolot. To miejsce wskazała mu rakieta!… — Gazu,
inżynierze!Gnajpanpełnymgazem!
Jerzemu nie trzeba było tego powtarzać dwa razy, ale po niecałej minucie pędu,
zapierającego oddech w piersiach, przyhamował nagle. Martel palnął go brodą w kark,
choćtrzymałsięmocnoswojegosiodełka.
—Czemu?!Cosięstało?
—Patrzpan…
Martel, który ze względu na gryzący swąd świec dymnych miał od dłuższej chwili
oczyszczelniezamknięte,podniósłpowiekiiwydałzwycięskiokrzyk;ściganeprzeznich
autopaliłosięwrowie!
—Trafiłemwzbiornik—sądził.—Stójpan.Musimyichwyciągnąćzognia.
—Poco?!Niechsięusmażążywcem!—odparłJerzyzgłuchązawziętością.—Niech
zginą!
— To ich nie minie, zapewniam pana. Zginą z ręki kata. Niemniej teraz musimy ich
ratować…
Jerzywzruszyłramionami,oparłmotocyklodrzewoprzydrożne,apomałymwahaniu
ruszył w ślady Martela, który popędził co tchu do płonącego auta. Zaraz też zabrzmiał
jegookrzyk,pełenzdumieniaizgrozy:
—Niemaich,uciekli!
Obydwaj zaczęli się gorączkowo rozglądać dokoła. Świtało już, ale świt znaczył
niewiele wobec pożaru samochodu, który jaskrawym światłem oświecił całą najbliższą
okolicętegomiejsca.Dziękitemurychłodostrzeglizbiegów,którzyrozłączalisięwłaśnie,
pragnącsnadźutrudnićprzeztopościg.Szczuplejszyobejrzałsięwstecz,natwarzymiał
gazowąmaskę…
—Szpiegwmasce!—Jerzyzacisnąłpięści.—Tegobioręnasiebie.—Martelowinie
pozostałowięcnicinnego,jakścigaćtęższegozbiega…
—Stój!—wołałrazporaz.—Stójlubstrzelam!
WpewnejchwiliJerzyposłyszałwystrzał,aponimjękbólu.
— Trafił draba — pomyślał, nie przeczuwając, że stało się na odwrót, że to Martel
zostałtrafionywkolano…
Jerzy początkowo nie zamierzał strzelać. Dysząc żądzą pomszczenia ojca, wolał
dopędzićszpiegawmasceizadusićgowłasnymirękami;wydawałomusięwtejchwili,
żetakirodzajodwetubędzienajwłaściwszy…Leczniebawemzrozumiał,iżniedopędzi
zbiega,któryjużwydostałsięnatwardeściernisko,podczasgdyonsamjeszczegrzązłpo
kostki w sypkiej ziemi pola zbronowanego zapewne wczoraj. Odległość pomiędzy nimi,
którawynosiłaniedawnotemujakieśdziesięćmetrów,zaczęłasięzwiększaćgwałtownie.
Jużzpiętnaściemetrówichdzieliło…jużdwadzieścia…Nadomiarnaśrodkuścierniska
ryknąłpotężnymotorsamolotu,którywidoczniegotowałsiędostartu…
— O, nie! Ty mi nie uciekniesz! — Jerzy wyjął z kieszeni rewolwer. — Stój, bo
strzelam!—krzyknął,cooczywiścienieodniosłożadnegoskutku.Przystanąłwięcsam,
by wycelować tym pewniej, wymierzył i szarpnął za cyngiel. Spudłował. Również za
drugimrazem.Zatotrzecistrzał…—Trafiłem!
Bez wszelkiego pośpiechu szedł w stronę powalonego zbiega. Stanął nad nim, ale
wcale nań nie spojrzał na razie. Stokroć bardziej interesował go w tym momencie
tajemniczysamolot,którywłaśniestartował.
— Zmykasz, i z pustymi rękami — mruknął, ścigając spojrzeniem szybującą w
powietrzumaszynę.—Zpustymi!Szpiegwmascetupozostanie…
Skierował na niego wzrok. Był to osobnik szczupły, średniego wzrostu, ubrany w
drelichowykombinezon,atwarzosłaniałamumaskagazowa.
—Aha,żyjeszjeszcze.
Rannypodniósłręcekumasce,pragnącjąsnadźzerwaćcoprędzej.
—Dusiszsię,co?A,uduśsię,łotrze!Chcętego!
Ajednakniechciał,jednaklitośćprzebiłapancerznienawiścidotegodomniemanego
mordercy jego ukochanego ojca. Schylił się, by wyręczyć osłabłe ręce rannego i wydał
okrzyk zdumienia. Dopiero teraz zauważył kształt dłoni zbiega, wąskość jego palców,
jegopaznokcipolakierowanychnapurpurowo.
—Tojestkobieta?!
Co prędzej odpiął rzemyki maski, ściągnął ją i zatoczył się wstecz, jak uderzony
obuchem.
—Rita!!!
Tak, to była ona! I ona poznała Jerzego już dawno. Już wtedy, gdy stanął nad nią. I
wiedziała,żedosięgłająkulazjegoręki!
—Rita!Więcty…tyśzabiłamojegoojca?!
Poruszyła głową poziomo. Uwierzył jej bez wahania. Jakże, przecież ona była w
mieście, należała do niego i wtedy właśnie w pracowni Zakładów Chemicznych
popełnionotęstrasznązbrodnię.
— Nie ja… Pedro… Ale ja też… byłam szpiegiem… Czy… czy możesz mi…
przebaczyć?
— Ty mi przebacz! — zawołał, osuwając się na kolana. — Bo ja… ja strzeliłem do
ciebie…Jaaa!
—Wiem—wyszeptała—tonic…Takwidaćbyć…musiało,Jurku…
Spróbowałasięuśmiechnąć,leczbólwykrzywiłjejbladątwarzyczkęizoczuwycisnął
jejłzy.
—Rituś!—Oparłjejgłowęnaswoichkolanach,zacząłjągorącocałowaćpotwarzy,
przepraszać.—Kochanie,czybardzocierpisz?
— Już nie — odparła głosem ledwie dosłyszalnym — bo ty jesteś przy mnie… I
dziękujęci,Jurku…zamiłość…zażycie…zaśmier…
—Nie!—krzyknąłrozpaczliwie.—Tyniemożeszumrzeć!O,Boże,niedoświadczaj
mnietakciężko—modliłsięwduchu.—Tamojciec,tuona,ooooch!…Zachowajmiją
przyżyciu,Boże…Boże…Boże…
Podniósłgłowękuniebuiujrzałwschodzącesłońce.Wkrólewskiszkarłatstroiłoszarą
ziemię.Ciepłymoddechemgrzałojąponocnymchłodzie.Złotymblaskiemkrzepiłoserca
wszelkiegostworzenia,budziłownichchęćdożycia.Inadzieję!Skrynadzieizamigotały
w oczach rannej, niewytłumaczona otucha wstąpiła w Jerzego. Nawet anemiczne źdźbła
trawy nabrały żywszych kolorów i wszystko, wszystko pławiło się w życiodajnych
promieniachsłońca,bogajasności,któryzwyciężyłmrok.
Tylkojedenprzedmiotpozostałwcieniuiohydnymiślepiamiżegnałresztkinocy.To
maskagazowa.
Koniec