AntoniMarczyński
POKOLENIEKAINA
2013
Spistreści
Opracowano na podstawie wydania Z. Gustowskiego i M. Wojciechowskiego,
Poznań,1938.
NaokładcefragmentwodospadówIguazú.
I
Po przesłuchaniu rybaków, straż odprowadziła do wsi ich matki, żony, córy
rozpaczającezbythałaśliwieikomisjazestolicyprzystąpiładorobieniapomiarów.Szło
tutaj o ustalenie, czy rzeczywiście brzeg z wolna zapada się w morze, jak mówili
mieszkańcytejosady,czyjesttochwilowyzalewplaży,wywołanyprzezostatnisztorm.
Podczasowejburzydąłwicherpółnocny,więctoonmógłspiętrzyćiwpędzićtemasy
wód na niskie, ku północy zwrócone wybrzeże. Tego zdania była cała komisja, a jej
przewodniczący pocieszał zmartwionych rybaków, że zalana część ziemi wynurzy się
nazajutrz.
Lecz nazajutrz poziom morza podniósł się znowu na szerokość palca, jak
wskazywały karbowane paliki, powbijane tu wczoraj w różnych miejscach i to
zdumiewającezjawiskopowtarzałosięregularniedzieńwdzień.Oczywiścieniebrano
pod uwagę najdalszego zasięgu fal podczas przypływów, tylko najniższy stan morza
przy odpływach. Szerokość palca jest mała, za to na płaskim brzegu, tak słabo
pochyłym, iż wyglądał na idealnie poziomy, ten nikły przyrost wody równał się
przesunięciugranicydwóchżywiołówokrok.Okrokdorosłegomężakurczyłasięplaża
co dzień i komisja po dziesięciu dobach sumiennych badań wysłała do stolicy
alarmującyraport.
Podobnych raportów otrzymał kanclerz już kilkadziesiąt, ale nie podawał tego do
publicznej wiadomości, aby nie wywoływać paniki w kraju. Zresztą zaufani eksperci
dowodzili, że jeżeli morze systematycznie pochłania brzegi południowe (gdzie jego
zaborczośćzauważononajwcześniej),tonapewnocofasięnapółnocy,gdyżzachowanie
takiejrównowagigwarantująlądomiwyspomodwieczneprawaprzyrody.
Tym większą konsternację u kanclerza wywołało więc pierwsze sprawozdanie
komisjiwysłanejprzezeńnapółnocnewybrzeża,którezamiastprzybieraćziemi,według
opiniiznawców,kurczyłysięrównież.Akomisja,rozpocząwszytamobjazdrybackich
wiosek,przysyłałarazporazmeldunkijeszczebardziejzatrważająceniżte,którewciąż
nadchodziłyzpołudnia,októrychzaśnicniewiedziała.
Aż w końcu, gdy stało się jasne, iż cały olbrzymi ląd, cała Atlantyda stale, choć
powolizapadasięwocean,kanclerzpostanowiłoznajmićtoswojejkochance,królowej.
W kraju tym od niepamiętnych czasów panowały wyłącznie kobiety, dzięki czemu
rządzilimężczyźniidawałotoznacznielepszewyniki,niżdawniejszystanrzeczy,kiedy
panowaniebyłomonopolemmężczyzn,którychfaworytyprzezswojekosztownerządy
rujnowałynaródiwywoływałyczęstorewolucjepałacowe.
Pałackrólewskistałwpośrodkurozległegoogrodu,gdziekanclerzztrudemodnalazł
władczynię;bowiemzaszyłasięwgęstwinęobsypanychfioletowymkwieciemkrzaków
otaczających półkolem łąkę, na której dokazywało z półtora tuzina dzieciaków. Rej
wśródnichwodziłchłopak,jedenznajmłodszychwtymgronie,aodznaczającysiętym,
żemiałjasnewłosyiprawiebiałąskórę;podtymwzględembyłabsolutnymunikatem
wśródmilionatubylców,samychbrązowoskórych,ciemnookichbrunetów.
—Czywyrodekznowucośprzeskrobał?—zapytałcichokanclerz.
—Nienazywajgotak,proszę—odparłakrólowa,leczwestchnęła,czylizgadł.—
Niezapominaj,żeBiałyjestsynemmejnieszczęsnejsiostry.
Ztąsiostrąmielitudawniejkłopotówconiemiara.Bopodróżowaławciąż,narażając
przez to skarb państwa na znaczne wydatki, a przy tym prowadziła się skandalicznie.
Jeżeliraznarokalborzadziejwracaładostolicy,tozpewnościątylkopoto,byrodzinie
królewskiejprzysporzyćjeszczejednegobękarta.Zapiątymrazemprzypłaciłatenstały
epilog swej skłonności do niewybrednych przygód pomieszaniem zmysłów, a zdarzyło
siętowłaśniewówczas,gdyprzyszedłnaświatBiały.
Wiadomośćourodzeniusięcałkiembiałegodzieckawywołałaogromnewzburzenie
w Atlantydzie zwłaszcza dlatego, że bardziej fanatyczni kapłani nazywali ten fakt
objawem gniewu boskiego. Rewolucja wisiała na włosku, na szczęście w tym samym
czasie powrócił z długiej podróży statek najśmielszego z tutejszych żeglarzy, który
przywiózł ze sobą parę maleńkich Murzyniątek na dowód, że odkrył ląd zamieszkały
przezludziczarnych.
— Skoro są na świecie ludzie czarni jak heban, dlaczego dziwi was albo gorszy
urodzeniesiędzieckamającegobiałąskórę.Onapóźniejściemniejenapewnoimaleńki
potworekstaniesięczłowiekiemprawdziwym,czylibrązowymjakomywszyscy.
Tymi słowy zwykle kanclerz rozpoczynał albo kończył swoje publiczne
przemówienia,którewreszciedoprowadziłydopożądanejpacyfikacjiumysłów.Chociaż
nie spełniło się przypuszczenie odnośnie do ściemnienia skóry, choć Biały zawsze
pozostał białym, lud pogodził się z jego istnieniem i przestał sarkać tym łatwiej, że
skończyłysięraznazawszewybrykiekscentrycznejksiężniczki.
Za to jej siostrze, królowej, przybyło jedno, lecz stałe, zmartwienie, wychowanie
Białego,którybyłdzieckiemniesłychanietrudnym,mówiącnajdelikatniej.Ateraz,jako
dziesięcioletnichłopieczdradzałinstynktywręczniepokojące,nawetpodczaszabawyz
rówieśnikami,którychbił,wyzyskiwał,tyranizowałbezprzykładnie.Gdyzaśpróbowali
się zbuntować albo wspólnymi siłami sprawić mu lanie, zręcznie podjudzał jednych
przeciw drugim, po czym sam stawał po stronie gromadki liczniejszej i słabszych prał
bez litości. Aż kiedy dobrał się do skóry ośmioletniej następczyni tronu, kanclerz nie
wytrwał w roli biernego widza, wypadł z krzaków i boleśnie pomścił krzywdę swojej
córeczki.
—Zapamiętaszsobietęnauczkę,nieznośnyurwisie?
—Zapamiętam—odparłmaleczbitynakwaśnejabłko,leczniepłakał,tylkowzrok
pełen nienawiści, przerażającej w jego wieku, skierował na swojego pogromcę —
zapamiętam,agdyurosnę,zetnęcigłowę!
—Obawiamsię,żearcykapłanmiałrację—powiedziałwchwilępóźniejkanclerz
dokrólowej,wracajączniądopałacu—żemiałrację,gdyongidowodził,iżnieznany
ojciec Białego musiał pochodzić z przeklętego pokolenia Kaina, który podobno był
biały.Toćunasanijednozabójstwonieprzytrafiłosięodprzeszłostulat,karęśmierci
znieśliśmy jeszcze dawniej, a ten zły szczeniak marzy o ścinaniu głów! Tak, tak,
arcykapłanmiałsłuszność.
— Czy mam to powtórzyć jego świątobliwości? — rzekła królowa z ironią. — Bo
dotychczasniepodzielałeśjegopoglądównigdy!
Istotnie, ci dwaj najwyżsi dostojnicy państwowi, jak to często bywa, wzajem nie
cierpieli się serdecznie; gdy jeden z nich na radzie koronnej postawił jakikolwiek
wniosek, drugi z całą pewnością głosował za odrzuceniem projektu, chociażby nie
wiedział przez chwilowe roztargnienie, o czym mowa. Pamiętając o tym, kanclerz na
dzisiejszym posiedzeniu, poświęconym niebezpieczeństwu całkowitego pogrążenia się
wmorzuAtlantydynapomknął,żeoniwszyscypowinnipodzielićjejlos.
— Protestuję! — wtrącił zaraz jego świątobliwość. — Jeżeli nasz ląd rzeczywiście
czekazagłada,trzebajegomieszkańcówprzesiedlić.
Tegowłaśniepragnęłakrólowaijejwiernyprzyjaciel,toteżuśmiechnęlisiędosiebie
zadowoleni,żezacietrzewionyarcykapłandałsięzłapać.
—Przesiedlić?—Władczyniudałazdziwienie.—Adokąd?
— Na zachód — radził skarbnik królewski. — Tam jest najbliższy ląd, więc
przeprawa będzie najkrótsza, najtańsza. Tam nad potężnymi rzekami rosną puszcze z
najbujniejszą pod słońcem roślinnością, co świadczy o urodzajności tamtejszej ziemi;
pracowiciAtlanciszybkoprzemieniątedzisiejszenieużytkiwuprawnepola,wogrody,
winnice i podatki będzie można ciągnąć, aż miło. Tam dalej, za puszczą, wznoszą się
niebotyczne, złotodajne góry; pośród nich, w najbardziej malowniczej kotlinie
znajdowaćsięmaRaj,kolebkaludzkości…
—Ba,leczstamtądnaszychpraojcówwyparto—przypomniałamukrólowa—inie
wiadomo,jakiegodziśdoznalibyśmytamprzyjęcia.
Skarbniklubującysięwużywaniusuperlatywówodparł,iżnajlepiejbyłobywysłać
najzdolniejszych szpiegów, aby zbadali sytuację finansową państw Urów, Majów,
Azteków, Irokezów i w ogóle wszelkich ludów, zamieszkujących sąsiedni kontynent.
Potem, najwięcej potrzebującym pieniędzy można by zaproponować niby korzystne
pożyczkipodzastawziemi,naktórejosiadalibywychodźcyzAtlantydy,askorojużraz
osiądą,niepozwoląsięstamtądwypędzić.
Plan ten nikomu nie przypadł do gustu. Był kosztowny, krył w sobie zarzewie
przyszłych konfliktów zbrojnych z oszukanymi dłużnikami, przede wszystkim zaś
wymagał do swego wykonania moc czasu. A tu należało unikać zbyt długiej zwłoki,
należało wysiedlić całą ludność, zanim przyjdzie nieuchronna katastrofa. Wprawdzie
według obliczeń kanclerza zupełne pogrążenie się Atlantydy wraz z jej najwyższymi
górami nie miało nastąpić przed upływem stulecia, ale żyzne doliny, spichlerze kraju,
zaleje morze kolejno za siedem do dziesięciu lat. I to pod warunkiem, że zanurzanie
odbywaćsiębędziezdotychczasowąpowolnością,żenieprzyspieszygonic!
— Nie przyspieszy na pewno — twierdzili znawcy, którzy jak to zwykle znawcy,
pomylilisięfatalniejużnieraz.
Po długich debatach rada koronna uchwaliła znaczną większością głosów, co
następuje:
1.Przesiedlićludnośćnaląddotychczasniezamieszkały,abyuniknąćzatargówz
jakimikolwiekautochtonami.
2. Na poszukiwanie takiego lądu niezwłocznie wysłać komisję fachowców, która
musiwykończyćswepracewciągudwóchlat,podrygoremniewypłaceniajej
diet.
3. Nie czekając na powrót komisji, natychmiast rozpocząć budowę tysiąca
dalekobieżnychstatkówtransportowych.
4.Dlabudowytejflotyzarządzićbezpłatne,przymusowerobotypubliczne.
5. Upoważnić kanclerza do wydania odpowiednich rozporządzeń wykonawczych
tak,abyrealizacjaewakuacjicałejnacjiAtlantówmogłaodbyćsięjużzalat
pięć.
W kilka dni po tym historycznym posiedzeniu kanclerz postanowił wziąć udział
osobiście w naukowej ekspedycji, wymienionej w punkcie drugim uchwały rady
koronnej. Trochę bowiem nie dowierzał swoim fachowcom, a jako gorący patriota
pragnąłznaleźćdlaziomkówtakiewarunkiżycia,jakiepozwoliłybyimprzebolećutratę
dawnejojczyzny.
Zdając sobie jednak sprawę z tego, że podczas jego dłuższej nieobecności sędziwy
arcykapłan mógłby zwiększyć swoje wpływy w państwie, a przystojny skarbnik – u
królowej, mianował jej doradcą i komendantem pałacu tego pierwszego, drugiego zaś
wicekanclerzem; wicekanclerz musiał też z miejsca podpisać rozporządzenie
wykonawczeopublicznychrobotachprzymusowychionałożeniunowegopodatku,co
dawnąniepopularnośćskarbnikazwiększyłodomaksimum.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, kanclerz odpłynął na wschód statkiem tak
nieprawdopodobnie szybkim, że ludzie idący równolegle do niego po plaży, tylko z
trudem mogli go prześcignąć. Dzięki chyżości galery, już w szesnaście dni później
ujrzanowybrzeże,naktórymroiłosięodludziczarnychjaksmoła;czylikrainatagęsto
zamieszkała,nienadawałasiędocelówkolonizacyjnych.Kazałwięckanclerzskręcićw
lewo,napółnocipłynąćwzdłużskalistychbrzegówczarnegolądu,zktóregożarbuchał
niczymzchlebowegopieca.
Takdotarlidozatoki,będącejpoczątkiemjakiejścieśniny;zaniąznówotwierałosię
morze, lecz piękniejsze niż ocean, oblewający zewsząd Atlantydę, bardziej lazurowe i
spokojnenapozór.Rychłopolubilijetak,żenadalimumiano:morzenasze,anazwata
dziwniedoniegoprzylgnęła.
Polubilijezałagodnyklimat,zabezlikmaleńkich,alesmacznychryb,zamnogość
zatok, wysp, półwyspów, z których najdłuższy miał kształt buta lub ludzkiej nogi.
Ponieważ noga ta posiadała niebezpieczne nagniotki w formie wulkanów, popłynęli
dalejiodkryliwielkiarchipelagwysp.
Tamdopierotośródziemne,nibyłagodnemorzepokazałoimswojedrugieoblicze,a
było prawdziwym cudem, że załoga nie podzieliła losu swojego statku, który po
karamboluzpodwodnąrafąposzedłnadno,jakkamień.
Gdy sztorm minął, gromadka rozbitków, będących świetnymi pływakami, jak
wszyscy Atlanci, przedostała się wpław z wyspy na pobliski ląd. Ale co dalej? Choć
drewnabyłowszędziepoddostatkiem,niemoglimarzyćozbudowaniunowegostatku,
ani nawet łódek, gdyż wszelkie ich narzędzia utonęły, a ludzi żadnych nie spotykali
dotychczas, poza Murzynami, których widzieli na początku swej niefortunnej żeglugi.
Żeby jednak do nich dotrzeć znowu, musieli szukać drogi lądowej, musieli pieszo
okrążyć całe morze nasze, które teraz bardzo szpetnie nazywali. Spacerek ten zajął im
równopięćlat!
Trudnobyłobyzliczyć,ilewtymczasieprzeżyliprzygódmrożącychkrewwżyłach.
Albo ile razy osiwiały ze zmartwienia kanclerz pluł sobie w brodę, że wziął udział w
pechowejwyprawie.Pierwotniezamierzałpoznalezieniuodpowiednichdoosadnictwa
terenówpozostawićtamspecówodkolonizacji,asamemuwrócićcoprędzej.
Na wyjezdnym zapewniał swą królewską kochankę, że jego nieobecność potrwa
najwyżej pięć miesięcy. A trwała, jak dotychczas, pięć lat! Akurat tyle czasu
preliminował na przygotowanie całkowitej ewakuacji Atlantydy. Czy bez niego ta
piatiletkaniezawiodła?Czyskarbnikpotrafiłgozastąpić?Potrafiłbynapewno,leczw
pałacu, ten donżuan przeklęty! I czyż można by winić królową, gdyby nie dochowała
wiaryprzyjacielowi,któryniedałznakużyciaodpięciulat?
Te i podobne myśli dokuczały kanclerzowi tak, że w chwilach wolnych od zajęć,
czyli na postojach, walił dostojną głową nie w mur, którego nie było, ile w drzewa.
ZaniechałtychpraktykdopierogdydotarlidosiedzibNegrów,chociażciwpoczątkach
znajomości nie byli najuprzejmiejszymi gospodarzami. Gdy jednak po kilku próbach
stwierdzili,żepieczeńnawetznajtłuściejszegospośródgościjestniemożliwieżylastai
twarda (na skutek pięcioletniej przechadzki), uznali ciężkostrawnych przybyszów za
swoichprzyjaciół.
Dali też im eskortę zabezpieczającą ich przed kulinarnymi eksperymentami
sąsiednichszczepów.Utych,podrodzedozachodnichwybrzeżyCzarnegoLąduAtlanci
zaopatrywali się w narzędzia, prymitywne, lecz pozwalające na jaką taką obróbkę
drewna,potrzebnegodobudowydużejłodzi.
Budowa ta, dwa razy przerywana przez febrę, która przerzedziła szeregi rozbitków
bardziej niż trudy gigantycznego marszu, trwała przeszło rok. Więc z górą sześć lat
upłynęło,odkądopuściliojczyznę.Sześćlat,obogowie!Czyprzeztenczasoceannie
pochłonąłAtlantydy?!
Nie. To znaczy owszem, ale częściowo. Wyniosłe góry szczytami kłuły niebo jak
dawniej,zatonajniżejpołożone,najurodzajniejszedolinyzalałomorzetak,żekanclerz
mógł swoją łodzią dopłynąć do samej stolicy, ongi odległej od wybrzeża o dwa dni
drogi. Jego towarzysze rozbiegli się natychmiast, aby odszukać swoje rodziny, on zaś,
witając oczyma z bezmiernym rozczuleniem każdy dom, kroczył powoli przez swoje
ukochane,rodzinnemiasto.
Miastowyglądałonaopustoszałe,cosmuciłogoicieszyłozarazem.Smuciłotylkoz
egoistycznych pobudek, z chęci zobaczenia po tylu latach rozłąki znajomych, drogich
twarzy.Acieszyło,gdyżprzypuszczał,iżskarbnikwykonałichwspólnyplanwterminie
ongi wyznaczonym i przez to zabezpieczył rodaków przed skutkami geologicznego
kataklizmu. Nie mógł tylko pojąć co znaczą barwne, prostokątne płachty, zwisające ze
wszystkichokien,dachów,balkonów.Suszeniebielizny?
Na skrzydłach wiatru dobiegły do jego uszu echa śpiewu chóralnego. Tysiące lub
raczejsetkitysięcyludziśpiewałyzgodnietęsamąnieznanąpieśń.Zaintrygowanytym
kanclerzodrazuprzyspieszyłkrokui,kierującsięsłuchem,dotarłdogłównegorynku,
szczelniezatłoczonegoludźmi,którzyjeszczewciążśpiewali.
Tubylcy? Oczywiście! Jeśli pod tym względem miał przez chwilkę wątpliwość to
dlatego, że dawniej Atlanci ubierali się barwnie, malowniczo i każdy inaczej, podług
własnego gustu. Teraz zaś mieli wszyscy strój jednakowy, brzydki, przypominający
mundurydozorcówwięziennych,anagłowachczapkipodobnedotalerzy.
Wtem wzrok zdumionego kanclerza spoczął na wysokiej estradzie spowitej
szczodrze w takie same dwukolorowe płachty, jakie szpeciły czy zdobiły wszystkie
budynki.Naestradziestałrównieżwmundurzeskarbnik,któryposkończeniuśpiewów
oznajmiłobecnym,żezachwilęprzemówiwódz.Ogłuszającyrykradościnagrodziłmu
tesłowa,niezrozumiałedlakanclerza,wszystkieprawicewyciągnęłysięwgórę,znowu
zabrzmiała pieśń, jeszcze bardziej ognista niż pierwsza, lecz urwała się wnet i witany
hałaśliwymiwiwatamiukazałsięnatrybunieczłowiekoskórzeprawiebiałej.Kanclerz
nieodrazupoznał„wyrodka”,któregopamiętałjakodziecko,aktóryjużdwalatatemu
osiągnął, według tutejszych praw, pełnoletność i męski wiek. A Biały rzuciwszy garść
frazesówpowitalnych,rozpocząłprzemówienie.
Jego pierwszą część poświęcił druzgoczącej krytyce dawnych rządów kanclerza,
którego nazwał zdrajcą, złodziejem, łajdakiem, a te nieparlamentarne epitety ogromnie
podobały się Atlantom, ongi tak bardzo dystyngowanym. Podobały się, to jeszcze nie
wszystko,boroznamiętnienisłuchaczemiotalistraszliwegroźbypodadresem„zdrajcy”,
który jakoby brał łapówki od rządów państw: Urów, Mayów, Azteków, aby od ich
bogatych krain odwracał uwagę swych rodaków, aby rzekomo zagrożonych powodzią
wysiedliłnajakiśpustynnyląd,gdziespotkałabyichśmierćgłodowa.
PotemBiałyzacząłmówićowłasnychzasługach.
Zorganizował ziomków, to najważniejsze! Umundurował ich, uzbroił, wyleczył ze
zniewieściałości, z haniebnego umiłowania pokoju i przygotował ich pod każdym
względem do czynu. Ukoronowaniem przyszłych wyczynów musi być podbój całego
świata, którego części zamieszkują podobno barbarzyńcy o skórze czarnej jak heban i
barbarzyńcyskośnoocy,płaskonosi,azniewieścialitak,żenawetmężczyźninoszątam
warkocze.
Lecz podbój świata to końcowy etap ich dziejowej misji zleconej im przez bogów,
zwłaszcza przez narodowego boga wybranego ludu Atlantów. Na razie zaś trzeba
zadowolić się zajęciem lądu zachodnich sąsiadów. Ci sąsiedzi, Urowie, Mayowie,
Aztecy, to bracia, którzy jęczą pod jarzmem swoich królów, kapłanów, kanclerzy.
Wyzwolić ich spod tego jarzma, połączyć się z nimi, czyli włączyć, wcielić ich do
karnych szeregów Atlantów, to święty cel pierwszej wyprawy, która na pięciuset
okrętachwojennychwyruszystądzatydzień!
—Achzatydzień?—pomyślałkanclerziodetchnąłzulgą.—No,tojeszczezdążę
unieszkodliwićciebie,obłąkanyherszciepółgłówków.
Wycofawszy się z ciżby, pośpieszył do największej świątyni. W jej podziemiach
mieszkali kapłani, których słusznie uważał za swoich sojuszników przy obecnych
rządach.Niepoznaligozrazu,takbardzozmieniłsięipostarzałprzezsześćlatmęczącej
wędrówki, potem dali wyraz swej wielkiej radości, potem na wyścigi, chaotycznie jęli
muopowiadać,coBiałytutajnabroił;arcykapłanauwięził,królowątakżewrazzcałym
jejpotomstwem,skarbceświątyńzająłizużył…gdybyżchoćnabudowęstatków…nie,
na zbrojenia! Zamiast wykonać plan rady królewskiej sprzed sześciu lat, zamiast
budować statki transportowe i już wywozić partiami ludność z Atlantydy, przemienił
całykrajwobózwojennyimarzyopodbojuświata.Chcetępićinneludy,aniewidzi,że
jegoojczyznastaczasięwprzepaść.
—Bądźciespokojni,jawasocalę—sądziłkanclerz—alepierwmuszęznimzrobić
porządek.Itojeszczedzisiejszejnocy.
Noce spędzał Biały w dawnym pałacu królewskim, tam również trzymał swoich
więźniów. Silne warty strzegły bram gmachu, lecz kanclerz, jako dawny kochanek
królowej, znał przejście sekretne, o którym obecny władca Atlantów w ogóle nie
wiedział.
Tamtędy pod osłoną nocy wtargnęli spiskowcy, tamtędy w godzinę później
wyprowadzono uwolnionych jeńców i nowego więźnia, Białego, któremu usta
zakneblowano sumiennie, by nie wszczął alarmu. Potem cała gromadka, chyłkiem
opuściwszystolicę,podążyładopustelniświątobliwychdziewiczamieszkującychgroty
uszczytujednejzokolicznychgór.
Kanclerz przypuszczał, iż tutaj nikt nie będzie ich szukał, a kiedy po kilku dniach
minie pierwsze wzburzenie tłumów, on zejdzie do miasta i naprawi błędy popełnione
przez białoskórego uzurpatora; ów zaś, leżąc w łańcuchach i czekając na sąd, mógł
rozmyślaćonietrwałościdoczesnychtryumfów.
Tymczasem nazajutrz po południu nastąpiło coś, czego nikt nie przewidział. Ba,
wielu naiwnych sądziło, że skoro woda dojdzie do szczelin na stokach wulkanu, to
mając tam odpływ, przestanie się podnosić i nigdy nie zaleje wyżynnej części lądu.
Prostaczkowieciuważalisnadźwulkanzabezdennąstudnię,zaogromnypustyzbiornik,
a zapomnieli o płonącym w nim ogniu. Ten zaś, swym straszliwym żarem przemienił
wodospad w olbrzymie masy pary wodnej, dla której krater nie mógł stanowić
dostatecznego ujścia. I kiedy ciśnienie pary doszło do fantastycznej ilości atmosfer,
wysoki na dwadzieścia strzałów z łuku stożek wulkanu pękł, rozleciał się na drobne
okruchyzhukiemgłośniejszymniżstopiorunów.Wotwartywyłomrunęłomorzeipo
drodze zmiotło połowę miasta. Na drugą połowę, zalaną na razie powyżej pierwszego
piętrabudynków,wpadłyzerwanezkotwicyokręty,łamiącsięwdrzazgi.
Rozszerzonymi od zgrozy oczyma spoglądał Biały ze swego więzienia na żałosny
pogromfloty,zktórąchciałwyruszyćnapodbójświata.Kanclerzprzezpowiększające
szkła patrzył w stronę królewskiego pałacu stojącego w najwyższym punkcie stolicy.
Tam pędziły zewsząd tłumy ludzi na pół obłąkanych z przerażenia. Z tej odległości
wyglądalijakmrówki,zwłaszczanazajutrz,gdyoblepilidachrozległegogmachu,który
przeztęprzeklętąnocniepewnościstałsięostatniąwyspąstolicy.
Lecz woda sięgała wyżej i wyżej z szybkością, jakiej nie przewidzieli eksperci.
Następnego ranka, gdy goście pustelni dziewic wyszli z grot, by ogrzać się na słońcu,
nie zobaczyli już pałacu, ani pomniejszych pagórków dokoła zatopionego miasta, na
którychtakżesporoludziszukałoratunku.
—Ciekawymzailedni—mruknąłBiały—przyjdziekolejnanaszągórę.Hej,co
widzę!—krzyknąłnagle.—Statek!!!
Był to jeden z jego okrętów wojennych, który jakimś cudem nie roztrzaskał się
podczas straszliwego pojedynku morza z wulkanem. Unoszony prądem, płynął
nieopodalichazylu,żezaśrekinymiałyodkilkudniwbródżeru.Czterechśmiałków
zaryzykowało pościg wpław za bezpańskim okrętem. Dopędzili go szczęśliwie i
skierowali ku pustelni świątobliwych dziewic, z których połowa nie chciała opuścić
swojejsiedziby.Zwielkimtrudemzdołałakrólowanakłonićjedotowarzyszeniajejw
tułaczce,poczymwyłoniłasiękwestia,czynależyzabraćBiałego,czynie.
— Powinien tu zostać i zginąć, jak zginęły przez niego dwa miliony niewinnych
ludzi! — mówił arcykapłan. — Tak, przez niego! Bo gdyby nie jego wojenne
zachcianki, bylibyśmy zdążyli przesiedlić całą ludność. Wobec tego głosuję za
pozostawieniemnaskaletegowrogaludunumerjeden.
Ponieważjednakkanclerzzawszegłosowałprzeciwarcykapłanowi,akrólowamiała
sercepełnedobroci,zabranoBiałegonaokręt,którynatychmiastskierowanonawschód.
Za rufą oddalała się, malała góra pustelnic, ostatnia w tych okolicach pozostałość
Atlantydy.Smutnytenwidoktakrozstroiłnerwowosędziwegoarcykapłana,żekiedyna
chwilępozostałsam,skoczyłwmorzeiutonął,zanimktozdążyłmuprzybieczpomocą.
Żegluga była bardzo trudna. Nie tylko dlatego, że ocean, po wchłonięciu tak
wielkiego lądu, wytworzył ogromną martwą falę, która rzucała okrętem jak łupiną z
orzecha.Gorszymbyłoto,iżtenwojennyokręt,obliczonynastudwudziestuwioślarzy,
mógłichterazmiećledwiesześciu,botylutylkomężczyznocalałoipięćdziesiątkobiet.
Tych jednak nikt nie śmiał zaprząc do tak ciężkiej roboty, kanclerz pełnił funkcje
sternika,Białyudawałobłożniechorego,niezadowolonysnadź,żepłynąnawschódiw
następstwie tego tamci czterej kolejno pomarli z wyczerpania. Gdy okręt z oceanu
wpływał przez cieśninę na morze nasze, przy wiosłach siedziały już same kobiety, a
mężczyznpozostałoprzyżyciutylkodwóch.
— I ja cię przeżyję na pewno — myślał Biały, patrząc z nienawiścią na kanclerza,
któryposzczęśliwymwylądowaniunadrugimkońcuszafirowegomorzawłasnoręcznie
podpaliłokręt—atebabybędąmatkamimoichdzieci,którewychowamnadzielnych
żołnierzy…Tylkokiedynareszciezdejmąmiwięzy?
Zanimkanclerznatozezwolił,Białymusiałwimieniuwłasnymiprzyszłegoswego
potomstwauroczyścieprzysiąc,że:
Nigdyniepopłynienazachód,kukrainombratnichludów.
Nigdyniebędziewyzyskiwałnaiwnychsąsiadówzpołudnia,Murzynów.
Nigdyniebędzieuczyłdzieciprzeklętegorzemiosławojennego.
Nigdy nie zabije żadnego zwierzęcia (a cóż dopiero człowieka!) i, za wzorem
Atlantów,poprzestanienapokarmieroślinnym.
Inigdy,przenigdyniebędziedążyłdopodbojuświata.
Czydotrzymałprzysięgi?
Pod tym względem ostatnia królowa Atlantydy miała niejakie wątpliwości, chociaż
niktniezdołałwykryćsprawcyśmiercikanclerza,któregopewnejnocyznalezionobez
głowy,bardzorównoodciętej.
Ale jakkolwiek tam było, nikt nie śmie zaprzeczyć, że potomkowie Białego, ludzie
białejrasyzawszebyliisą…czym?Dobroczyńcamiludzkości,czyjejzmorą?
II
Królnudziłsięodrana.
Nie bawiły go już wrzaski papug świetnie naśladujące kłótnie jego sióstr. Nie
rozśmieszały go błazeństwa małp, ani małpowanie ich grymasów przez nadwornych
błaznów. Nie emocjonowały go, jak ongi, kiedy był następcą tronu, wyścigi strusiów
nanduanizalotyzgrabnych,łagodnychlam.Zresztątutejszelamyrozleniwiłysiętak,że
zagniewany kazał wrzucić najgorszego ospalca do klatki z krwiożerczymi jaguarami.
Lecz tym także działo się za dobrze w zwierzyńcu królewskim; obżarte niczym pyton,
któryspożyłdzika,obojętniespojrzałynanieoczekiwanyłupileżałydalejnachłodnej
posadzce,ziewającoduchadoucha.
WięckrólAtahualpanudziłsięnadal.
Ochmistrz,niestrudzonywobmyślaniurozrywekdlaswegowładcy,poleciłprzenieść
jegolektykęnadmaleńkąsadzawkę,zewsządogrodzonąsztachetamizbambusów.Tam
jeszcze wczoraj zamknięto aligatora długiego na osiem kroków, tam również
wpuszczono teraz dwa razy dłuższego węża, anakondę, przywiezionego w specjalnej
skrzyni. Walka takich dwóch olbrzymów powinna chyba trwać pół dnia i powinna
zabawić monarchę, sądził ochmistrz. Nie przewidział tylko, że gad stchórzy przed
krokodylem, że wydostanie się błyskawicznie poza ogrodzenie i że będzie szukał
kryjówki pod lektyką królewską. Panika, jaka stąd wynikła wśród kobiet,
nadprogramowepolowanienawężailiczenieplagprzyznanychpośladkomochmistrza
byłyniewątpliwieurozmaiceniem,aleurozmaiceniemkrótkim.
PotemInka,czylikrólnudziłsięznowu.
I nie dziwota, skoro na równi z małymi rozrywkami we własnym zwierzyńcu
sprzykrzyłymusiędawnowielkie,masowewidowiska,turnieje,łowy,uczty,miłostki,a
do czynienia nie miał absolutnie nic. Bo wszystko zrobili zań jego poprzednicy z
dynastiizałożonejprzeztajemniczegocudzoziemca,imieniemManco-Capac,któryzajął
górzystą krainę Keczuan, Ajmarów, Urów. Zajął ją niemal bez rozlewu krwi, założył
państwo teokratyczne, które jego jedenastu następców stale rozszerzało, umacniało,
bogaciło. Po blisko czterech stuleciach łagodnych, mądrych, sprawiedliwych rządów
Inków, ich kraj miał ludność cieszącą się wielkim dobrobytem, miał wysoką, chociaż
swoistąkulturęimiałtylkojednegobezrobotnego:swojegomonarchę.
DlategokrólAtahualpa,SynSłońcanudziłsię„zurzędu”.
Czyżmiałdlazabiciaczasuprowadzićwojny?Tak,tojestbardzowdzięcznezajęcie
dla potężnych władców, ale Atahualpa nie miał z kim się bić. Gdyż najgroźniejszych
sąsiadów, Guaranów pokonał jeszcze Grigota, sławny wódz za panowania pierwszych
Inków. A Huayna-Capac, rodzic obecnego króla dzięki szczęśliwym wyprawom
wojennym powiększył państwo tak, iż obejmowało ono całą zachodnią część
olbrzymiego kontynentu, nazwanego później Ameryką Południową. Wschodnią część
takżezagarnął,lecz tylkoprzejściowo,gdyż jegożołnierze,górale, wciążchorowaliw
malarycznychdżunglachdzisiejszejGujanyiBrazylii.Wycofałsięwięcstamtąd,aten
pierwszy odwrót osładzało mu przeświadczenie, że skoro u kresu każdej wyprawy
spotykałmorze,tonajwidoczniejpodbiłjużcałyświat.
Aleprzeztojegosynniemiałzkimwojowaćinudziłsięokropnie.
Niewiedziałprzecież,żejego„świat”niejestwyspą,żewąskipasziemiłączygoz
drugimlądem,jeszczewiększymigęściejzamieszkałym.Niewiedziałnawetoistnieniu
państwaAzteków,nagruzachktóregomiałkiedyśpowstaćMeksyk.Założycieldynastii
Inków, mądry, przewidujący Manco-Capac, który niewątpliwie był Aztekiem, wolał
przemilczećtenfakt,abyniewzbudzićwswoichnastępcachniezdrowychapetytówna
posiadłościdalekich,północnychsąsiadów.Wmawiałwewszystkich,iżjestrodzonym
synemsłońca,odtegoczasuminęłoczterystalat,więcczasażnadtodługi,żebylegenda
nabrała cech historycznej prawdy, a jednak żył tutaj ktoś, kto znał tajemnicę
pochodzenia Manco-Capaca i tajemnice o wiele, wiele starsze. Z tym mędrcem Inka
XIII, Atahualpa zetknął się przypadkowo w piątym roku swojego panowania, czyli w
roku1530postChristumnatum.
Było to w okresie dorocznych uroczystości na cześć Słońca, łaskawego boga i
opiekunaogromnejInkówkrainy.Jegonajwspanialszaświątyniawznosiłasięnajednej
z wysp rozsianych na górskim morzu-jeziorze Teccekaka, dzisiejszym Titicaca. Król
Atahualpa nigdy nie odznaczał się taką pobożnością jak jego przodkowie, a tu musiał
świecićjejprzykładem,musiałbraćudziałwewszystkichmodłach,ofiarach,procesjach,
wlokącychsięzkrótkimiodpoczynkamiprzeztydzień!
Potem następowało to, czego najbardziej nie cierpiał, zamknięcie w podziemnej
kaplicy, do której wstęp miał tylko król. Tam każdorazowy Inka musiał na poufnej
„rozmowie”zdużym,szczerozłotymposągiemsłońcaspędzićtyledni,ilelatdotychczas
panował,więcAtahualpęczekałotymrazempięćdniabsolutnegoosamotnienia.
Zeszłego roku, gdy „odsiadywał” cztery dni, rozmyślał z szubienicznym humorem,
co to będzie później, jeżeli nieba użyczą mu tak długiego życia jak większości jego
przodków, z których kilku rządziło tym krajem po pięćdziesiąt lat z okładem. Lecz w
tymrokujakieślichopodszepnęłomuradę,bysplataćfiglakapłanom.Kiedywprocesji
przybyli pod namiot królewski, Atahualpa wypchnął z niego zaufanego dworzanina, z
którym uprzednio zamienili się strojami. Zamianę ról ułatwiło to, że każdy Inka na
„rozmowy z praojcem” szedł w niewygodnej, ciężkiej, złotej masce. I podczas gdy
wierny sługa z duszą na ramieniu wędrował do podziemnej kaplicy, pocieszając się
zapewnieniemswegopana,żejadłazastanietamwbród,królAtahualpajużzmieszałsię
ztłumemzwykłychśmiertelników,jużdokazywałjakoni.
Bowiem dla ludu na zakończenie świąt urządzono wielki festyn. Składały się nań
uczty,libacje,śpiewy,tańce,zabawy,wktórychInkaXIIIwziąłżywyudziałincognitoi
nigdy jeszcze nie czuł się tak dobrze, wesoło, swobodnie, jak wówczas. Przyszło więc
munamyśl,żewładcajestponiekądwięźniemiżewartoztegowięzieniawymykaćsię
częściej w sposób dziś wypróbowany, lecz zaraz odłożył te refleksje na później; nie
opłacałosiępoświęcać nanieani chwiliobecnie,kiedy zabawaosiągałakulminacyjny
punkt.
Idączawzoreminnychmężczyzn,Atahualparównieżupatrzyłsobiedziewczynęito
takurodziwą,żeon,którymiałnadworzetylepięknychkobiet,niemógłodniejwzroku
oderwać. Jej imię brzmiało dziwnie, bo Alchina, co w języku któregoś z tutejszych
plemionznaczyło:wnuczka.Bardziejjednakdziwnabyłajejpowściągliwość,godnośći
dystynkcja na tle ogólnego rozpasania, jakie zapanowało wśród tłumów pod wieczór.
Jednym wyniosłym spojrzeniem osadzała na miejscu każdego zbyt natarczywego
zalotnika. Nawet Atahualpa, przyzwyczajony do nader łatwych podbojów niewieścich
serc, nie ośmielił się na żadną czynną zaczepkę wobec Alchiny i tylko słowami
sondował,czymożeliczyćnajejwzględy,czynie.
—Ilewiosenwidziałytwojecudneoczy?—zapytałniedyskretnie.
— Piętnaście — odparła z zażenowaniem, z jakim od stworzenia świata wyjawiają
kobietyswójwiek.
Więc piętnaście lat już miała i jeszcze nie zdobiła jej włosów wstążka mężatek!
Czyżbyzamierzałazostaćstarąpanną?
—Amożetyjesteśtutatut?—myślałgłośnozdziwionykról.
Tutatuty są to młode Indianki andyjskie, które żądza przygód gna po całym kraju;
pókimieszkająwjakiejosadzie,sąwiernekażdaswojemuwielbicielowi,alewpewnej
chwili porzucają ich, szukają innych w innych wsiach czy miasteczkach. Dla swej
zupełnej bezinteresowności cieszą się ogólnym szacunkiem w przeciwieństwie do
sallccak, kobiet sprzedajnych, lecz Alchina poczuła się dotknięta zapytaniem
nieznajomego.
— Nie jestem tutatut! Przybyłam na Wyspę Słońca, żeby sobie wybrać przyszłego
małżonka!—wyjaśniłamuzgodnością.
—Czyznalazłaśkogoodpowiedniego?
Westchnęła, potrząsnęła głową przecząco i wzgardliwym ruchem ręki wskazała
zgrajęhałasującychmłodzieńców,którychwłaśniemijali.
—Mógłżebyktóryztychgłuptasówbyćojcemmojegosyna?
Powiedziałatocichuteńko,jakbydosiebie,leczkrólmiałdobrysłuchiwyczułteż
bezmiardumywtymmojegosyna.Czyżbyłaonamożejednązksiężniczekajmarskich?
Ajmarowie,którzypodbiliUrów,właściwychtubylców,asamiulegliKeczuanom,długo
marzylioodwecie,ażwyleczyłaichztychmarzeńdynastiaInków.Ci,przezroztropne
krzyżowanie, mieszanie, rozmieszczanie ludności należącej do tych trzech plemion,
starali się stopić je w jeden naród. I za to znienawidzili ich potomkowie dawnych
ajmarskichwładcówukrywającysięgdzieśpośródniedostępnychszczytówgór.
Przypuszczenie, że Alchina jest krewniaczką tych banitów, zelektryzowało
Atahualpę. Zapachniało mu nagle wielką przygodą, pełną niebezpieczeństw, których
łaknął,znudzonybeztroskimżyciem.Bezwahaniapostanowiłtowarzyszyćdziewczynie,
kiedyoświadczyła,żemusijużwracaćdoswoich.WracałazWyspySłońcadużąłodzią,
doktórejopróczdziesięciuwioślarzywsiadłozpółsetkipielgrzymów.
Atahualpa wykupił dwa najlepsze miejsca na ostatniej ławeczce, jedynej, jaka
posiadała oparcie. Było to dość ważne wobec ich zmęczenia i wobec tego, iż żegluga
miałatrwaćcałąnoc.PomimotoAlchinawolałaoprzećsięoswojegotowarzyszainie
protestowała, gdy objął ją wpół ramieniem. Ten pierwszy dowód jej przychylności
sprawił królowi stokroć więcej uciechy, niż wszelkie jego dotychczasowe erotyczne
przeżycia. Zdając sobie sprawę z tego zdumiewającego faktu i tkliwie tuląc drzemiącą
dziewczynę,zasypiałuszczęśliwionyjaknigdy.
Za to przebudzenie o świcie było bardzo nieprzyjemne. Z lewej strony dął zimny
wiatr południowy, z prawej wynurzały się i chowały oślizgłe grzbiety raf, mogących
rozbić nawet silny statek. Lecz najgorsze niebezpieczeństwo zagrażało im od wody,
któraprzytejbocznejchwiejbiewdzierałasięrazporazprzezburtyprzeciążonejłodzii
w pośrodku jej utworzyła już stawek głęboki na stopę. Niemal do kolan sięgała
młodszymdzieciomsiedzącymnaśrodkowychławkach,astarzynatonic!Niktpalcem
niekiwnął,chociażkażdywoziłzesobądzbanalbomiskę.
—Dlaczegoniewylewaciewody?
Jedni spojrzeli na Atahualpę wyrozumiale, jak na cudzoziemca, inni z wyraźnym
zgorszeniem,asędziwysternikodpowiedziałwzburzony:
—Wylewaćwodęzeświętegojeziora?Świętąwodęwylewać?!
—Głupcze!—huknąłnaniegokról.—Woliszutonąć?Ja,nie!
Pochwyciłnajwiększąmisę,leczwyrwanomująnatychmiast,apotemtrzechrosłych
góraliprzytknęłomudopiersiostrzaswoichwłóczni.
—Jeślirzeknieszjeszczejednobluźnierczesłowo,zginiesz!
Po tym ostrzeżeniu już nie mógł im wyjawić, że jest królem, gdyż z pewnością
uznano by to także za bluźnierstwo, musiał więc z bezsilnym gniewem oczekiwać
smutnego epilogu podróży. Tak, smutnego. Bo choć szczęśliwie ominęli rafy, chociaż
pomimobocznegowichrupłynęli,jaknależało,wkierunkuzachodnim,alewodywciąż
przybywałowłodzi,któraprzeztoposuwałasięcorazwolniej.Zmierzywszywzrokiem
odległośćdzielącąichodbrzegustwierdził,iżniezdążątamdotrzeć.
To samo musiało snadź przyjść do głowy sternikowi, gdyż zaczął odmawiać
modlitwę za umierających, a równocześnie ciął nożem na trzyłokciowe odcinki długi
sznur,leżącydotychczaswzwojachujegostóp.Poco?Królotrzymawszy,jakwszyscy,
jedentakipostronek,zapytałzezłością,czymasięnanimpowiesić.
—Maszczynićto,comy,wszyscy—brzmiałaspokojnaodpowiedź.
Awszyscyonijęliprzywiązywaćsięmocnodoławekłodzi,żebyzatonąćwrazznią,
żeby nie ulec pokusie ratowania się wpław. Woleli zginąć razem ze swymi żonami i
dziećmi,niźlisprzeciwićsięrzekomymwyrokomrzekomegoświętegojeziora.
Atahualpa zirytowany rozpaczliwą determinacją tych prostaków zrobił uwagę, że
żadne bydle nie byłoby tak przeraźliwie głupie. Za to znowu podsunięto mu włócznie
podnosiradnieradmusiałwłasnoręcznieprzywiązaćdooparciaswejławkiAlchinę,a
potemsiebie.
Wtem któryś z wioślarzy, zwróconych twarzą ku wschodowi, wydał okrzyk
powtórzonywnetkilkakrotnieprzezwszystkich:
—Słońce!Słońce!Słońce!
Choć przez zabobon skazani na śmierć, witali radośnie swojego „boskiego” kata i
pragnąc nacieszyć się jego widokiem po raz ostatni w życiu, zażądali od sternika, by
łódź ustawił dziobem na wschód. Gdy to nastąpiło, wioślarze zaniechali dalszej pracy,
odwrócili się na swoich ławkach i wszyscy, wszyscy wpatrzyli się w gorejącą kulę
światła z bezgranicznym uwielbieniem. Wszyscy prócz Atahualpy! On, „Syn Słońca”,
InkaXIIInigdydotądniespoglądałna„świętegopraojca”ztakimwyrzutem,jakdzisiaj.
—Aleśmnieurządził,no!—zdawałsięmówićwzrokiem.—Jeślijednaksądzisz,
żemnieutopiszwswoimjeziorzejakszczura,tojesteśwbłędzie,oNajczcigodniejszy,
Nieomylny,Życiodajny.
Hymnzaczynającysięodtychtrzechtytułówwłaśniezaintonowałnabożnysternik,a
zawtórowała mu reszta marynarzy i pasażerów. Ta potężna pieśń śpiewana z takim
zapałem na progu śmierci, wywarła wielkie wrażenie na Alchinie; zasłuchana nie
zauważyła nawet, kiedy Atahualpa przeciął nożem sznur, którym była przywiązana do
oparciaławki.
—Żwawozrzućszatyihopsdowody—syknąłjejwucho.—Prędzej,kobieto,czy
niewidzisz,żełódźladamomentpójdzienadno?!
Zaplecamitamtych,wpatrzonychwsłońce,przygotowywalisięcichcemdoucieczki
wpław. Tylko najbliższy ich sąsiad, sternik, pomiarkował wreszcie, co się święci, lecz
kiedyodwróciłgłowę,dostrzegłtylkonagie,wygiętegrzbiety„bezbożników”,właśnie
wykonujących skok. Potem para zbiegów nurkowała jak najdłużej, obawiając się
pociskówzłodzi,dlaktórejtymczasemichsilneodbiciesięprzyskokustałosięciosem
łaski;potymostatnimprzechyleniuwodawlewałasięprzezcałądługośćburt.
Kiedy Atahualpa, żeby zaczerpnąć tchu, ostrożnie wynurzył głowę, posłyszał
przeraźliwykrzykdzieci.Odwróciwszysięszybko,zdążyłjeszczezobaczyćwyciągnięte
kusłońcuręceswychniedawnychtowarzyszówpodróży.Zanurzeniwtejchwilipopas,
pogrążali się coraz głębiej w wirującym leju wody, jaki utworzył się w miejscu, gdzie
tonęła łódź, do której przywiązali się sami. Lecz z daleka wyglądało to tak, jak gdyby
jezioroichpiło,wchłaniałowsiebie,spożywałojakonależnąmuofiarę.
Nazwa jeziora, Teccekaka, znaczy w języku tubylców: ołtarz ofiarny, ale mało
nabożny król Atahualpa nie miał najmniejszej ochoty zginąć na tym ołtarzu, za
przykładem sześćdziesięciu swoich wiernych poddanych. Będąc świetnym pływakiem,
mógł być spokojny o siebie i jeszcze pomagać Alchinie, którą w połowie drogi do
nadbrzeżnychskałsiłyzaczęłyopuszczać.
Za to później, na brzegu, inicjatywa przeszła w jej ręce. Chociaż wylądowali dość
dalekoodwioski,doktórejzmierzałanieszczęsnazatopionałódź,dziewczynaznałatę
okolicęrównieżiwnetodnalazławłaściwąścieżkęwgęstwiniekarłowatychdrzew.
— Tędy nawet bliżej do mojego domu, niż przez wieś rybaków, bo tamtą drogą
musielibyśmyiśćtrzydni—mówiła,kroczącpierwsza.
—Atą?—zapytał,pamiętającotym,żejegonieobecnośćnaWyspieSłońcamoże
trwaćjeszczetylkoczterydoby.
—Tą–dzień,jeśliRajniepotrafinaszatrzymać.
Powiedziała to z tajemniczym uśmiechem i ani rusz nie chciała wyjaśnić, co
oznaczają te słowa. Lecz sam pojął ich sens, gdy po karkołomnej przeprawie nad
przepaściami dotarli do rozległej kotliny, która dzięki swej ogromnej głębokości
posiadałabujną,tropikalnąroślinność.
Aninawetpodtymwzględemniemogłysięzniąrównaćsłynnekrólewskieogrody
w Cuzco, stolicy państwa Inków, a cóż dopiero mówić o malowniczym tle gór,
zamykającychkotlinęzewsządiśniegiempokrytychnaszczytach.Albooniezliczonych
wodospadach, wąskich, ale nieprawdopodobnie wysokich, dzięki czemu białe strugi
spienionejwodyfalowałyjakszalenawietrze.
Nadniektórymikaskadamirozpięłosłońcewspanialełukitęcz,leczbarwniejszeod
nichbyływtejkotlinieptaki,motyleikwiaty.
Od kwiatów odurzająco pachnących roiło się zwłaszcza nad strumykami
użyźniającymi ziemię i pokrytymi taką masą naturalnych mostów z lian, że tworzyły
onerazemdługie,zielonetunele.
— To chyba najpiękniejszy zakątek świata! — rzekł zachwycony Atahualpa, po
czymzustdziewczynypadłysłowadlańniezrozumiałe:
—ToRaj,kolebkaludzkości!
Wzmiankaokolebceprzypomniałakrólowito,cojegotowarzyszkamówiławczoraj
o powodach swoich corocznych wycieczek na Wyspę Słońca. Skierowawszy rozmowę
natetory,zapytałjąznienacka,czyonnieodpowiadałbyideałowimężczyzny,jakiego
onaszukałatamnapróżno.
—Nie—wyznałaszczerze—borodzicmegosynawinienbyćmędrcem,azciebie
pustytrzpiot.Ale,żeocaliłeśmiżyciewjeziorze,jestemtwoja.
Ijakżetunieskorzystaćztakponętnejoferty?!
Słońce zaszło, noc była cudna, choć parna, świetliki migotały jak gwiazdy i jak
gwiazdy błyszczały ciemne oczy Alchiny; król Atahualpa długo upajał się swoim
szczęściem, lecz rano, po przebudzeniu czuł się niewypowiedzianie źle. O świcie
przykresnygotrapiły,terazspóźnioneskrupuły,stokroćbardziejjednakdolegałomuco
innego.Co?Samniewiedziałdokładnie.Byłotojakbynaglezrodzoneprzeświadczenie,
żeondoskonaleznatęmaleńkągrotę,wktórejdziśnocował.Żesetkirazyłowiłrybyw
stawie, w którym kąpał się obecnie. Że mnogie lata mieszkał w tej kotlinie, do której
przecieżwczorajprzyprowadzonogoporazpierwszy!
Nibyzacierającesię,nieprzypomnianewcałościsnymajaczyłymuterazwpamięci
dzieje długiego pożycia z jakąś zmysłową aż do wyuzdania kobietą, pożycia najpierw
szczęśliwego,potembardzo,bardzosmutnego.ZAlchiną?Nie!Tamtaniebyładoniej
podobna pod żadnym względem, nawet zewnętrznie. Dość rzec, iż miała oczy
niebieskie, a włosy koloru złota. Ten szczegół najlepiej pamiętał może dlatego, że
jasnowłosego człowieka w całym państwie Inków nigdy nikt nie widział. Czyż włosy
ludzkiewogólemogąmiećinnąbarwę,niżczarną?
— Nie — odpowiedział sobie sam z głębokim przekonaniem — to takie samo
głupstwo,jakgdybyktośmówił,żesąludzie,którzymająbiałąalboczarnąskórę.Cha,
cha,cha,cha…
Uśmiał się serdecznie, ponieważ jednak nie chciał, aby Alchina śmiała się z niego,
nieopisywałjejswojegosnuozłotowłosejkobiecie.Pomimotoówsen-nie-sennarzucił
musięznowu.Byłotowtedy,gdyAlchinazaczęłazszerokichliściwićdlanichobojga
zasłony, mogące choć w części zastąpić ich szaty, które zatonęły w jeziorze wraz z
łodzią.
— O, panie mój, wszakże jesteśmy nadzy — usprawiedliwiała się, kiedy ją
przynaglałdowyruszeniawdalsządrogę.
Aż się zatoczył, bo przecież kubek w kubek to samo było z tamtą jasnowłosą
niewiastą. I tamta również tak późno zauważyła, że przebywali w swoim raju bez
strzępkaodzieży.Ufff,zaczarowanatakotlina,czyco?!Opuszczałjązwielkąulgą,alei
z żalem, bo zagadkowe wspomnienia, jakie go z nią kiedyś połączyły, wzmocniła tej
nocyjeszczejednanić.
Alchina zaś, uważając go już za swojego małżonka, szczebiotała radośnie bez
przerwy.Dowiedziałsięteraz,żeonapochodziniezplemieniaAjmarów,leczUrów,że
podrugiejstroniekotlinymieszkawgłębokiejpieczarzezeswoimdziadkiem,któremu
na imię Czasomierz. Imię to wydało się królowi tak niesłychanie zabawne, że
poznawszyjegosędziwegoposiadacza,zagadnąłgowesoło:
—Czymtymierzyszczas,zacnyCzasomierzu,stopami,czyłokciem?Boniewidzę
tusłonecznegozegara.
—Zegarysłoneczneliczątylkoporydnia—odparł—amyliczymyświatustulecia!
Atahualpa sądził, iż starzec z niego kpi lub na umyśle szwankuje, lecz Alchina
zaczęłanalegać,abydziadekpokazałprzybyszowiichzegar.
—Tomójmążiojciecmegoprzyszłegosyna,atwegonastępcy—mówiłaswoim
dźwięcznym, dziecinnym głosikiem, po czym dodała z dumą. — To ojciec czterysta
dziesiątegoarcykapłanaUrów!
—Którego?—zdumiałsiękról.
Jegozdziwienierosłozkażdąchwilą,ażdoszłodozenitupodwieczór,kiedydziadek
Alchiny zdecydował się wreszcie pokazać mu zegar Urów. Znajdował się ten dziwny
zegar w ostatniej, najgłębiej położonej pieczarze i składał się z mnóstwa złotych
kolumienek,pokarbowanychwrównych,wąskichjakpalecdziecka,odstępach.
Co rok na wiosnę arcykapłan miał obowiązek wyryć dłutem jedną taką kreskę, a
kiedy z biegiem lat nazbierało się kresek sto, odstawiano kolumienkę pod ścianę i
oznaczałaonajednominionestulecie.
Kolumn, pokarbowanych w ten sposób przez czterystu dziewięciu arcykapłanów
uruskich,naliczyłAtahualpanimniej,niwięcej,tylkostodwadzieściasiedemsztuki…
ażwstydtopowiedziećokróluzdynastiitakczcigodnej…poprostuzbaraniał.Jakto!
Więcświatistniejejuż12.700lat?!
—Nie,tonaszzegarjesttakiświeży—odparłzuśmiechemdziadekAlchiny—a
światjeststarszyodniegoconajmniejtysiąctysięcyrazy.Toteżpłakaćmisięchcenad
głupotą tych, którzy wierzą, że nasza gwiazda istnieje niespełna pięć wieków i że
stworzyłjąnaspółkęzesłońcemjegorzekomysyn,Manco-Capac.Ależtenoszustbył
zwykłymśmiertelnikiemzplemieniaAzteków,którzyusiłowalinaspodbićnasetkilat
przednim!
—Ijaotymnicniewiem?!—zżymałsiękról.
WduchupostanowiłzarazpopowrociedoCuzcozmyćgłowęuczonym,zwłaszcza
dziejopisom.IpostanowiłzorganizowaćwyprawęprzeciwAztekom,októrychpaństwie
musiałmugadatliwystaruszekpowiedziećwszystko,cosamwiedział.PotemAtahualpa
zciekawościzapytałgo,cosądzioobecnymswoimwładcy,InceXIII.Pragnąłbowiem
dowiedziećsięczegośosobie,leczarcykapłanUrówniemógłnaraziezaspokoićjego
ciekawości; nie interesował się dotychczas tym fircykiem, wyznał, chociaż słyszał
jeszczeodswegoojcaproroctwo,żezapanowaniaInkiXIIIwtargnądokrajustraszliwi
bialinajeźdźcy,którychgarśćujarzmitucałynaród.
— Garść, powiadasz? — Atahualpa odetchnął. — Garstka przybyszów miałaby
podbićpaństwo,którestaletrzymapodbroniąpięćdziesiąttysięcyżołnierzy?!
— Co warci żołnierze, którzy chcą walczyć tylko w słoneczne dni, a na widok
chmuryzakrywającejsłońceciskająorężiuciekająwpopłochu?
Atahualpa, przypomniawszy sobie teraz katastrofę na jeziorze, stropił się mocno;
rzeczywiście,trudnoczegośdokonaćzludźmi,którzytakłatworezygnujązwalkinawet
o własne życie. Przypomniał sobie jednak także, iż dotychczas nie dowiedział się
właściwieniczegooswoichlosachipoprosiłstarca,żebymupowróżył,jeżelipotrafi..
— Może potrafię — odparł dziadek Alchiny — ale wpierw muszę zobaczyć twoją
przeszłość.
Zaprowadziwszygościanadmaleńką,okrągłąsadzawkę,kazałmuwpatrywaćsięw
nią pilnie. Sam wsypał trochę jakiegoś proszku do niej i do kadzielnicy zawieszonej u
stropugroty,zapaliłpochodnie,którychświatłomiałokolorzielonkawy,idługomruczał
podnosemniezrozumiałezaklęcia.
Popewnymczasiewwodziezamajaczyłobrazpiaszczystejrówniny,naktórejskraju
stałytrzyszpiczastegóry,kształtupiramid.Oddalałasięwichstronęogromnalektyka,
niesionaprzezstuczarnychjakhebanmężczyzn.Jedenznich,snadźwyczerpanyzsił,
leżał samotnie na pierwszym planie, więc dokładnie widać było jego pomarszczoną,
starczątwarz,wykrzywionązestrachuprzedśmierciąnapustyni.
—Tojesteśty—rzekłdziadekAlchiny.—Poznajeszsiebie?
—Jamiałbymbyćtakiczarnyistary?!—żachnąłsiękról.—Akimjesttapiękna,
młodadziewczyna?—zapytałpotem.
Miałnamyślisiedzącąwlektycekobietę,którądwieniewolnicewachlowałypękami
strusichpiórosadzonychnadługichdrążkach.Jejdziewczęcatwarzyczkapostarzałasię
nagle,jejpodłużneoczystałysiębardzoskośne,arównocześnieuległzupełnejzmianie
obraz, na który we troje patrzyli. To już nie była pustynia, lecz miasto pełne
filigranowychdomkówiwieżodaszkachzokapamizaokrąglonymi,zadartymiwgórę.
Miasto płonęło, jacyś żołnierze ze śmiesznymi warkoczami mordowali bezbronną
ludność. Oszczędzali tylko te kobiety, które pragnął zachować dla siebie ich młody
wódz.Oczywiściestarababinanieprzypadłamudogustu,takżedałagłowępodmiecz,
apotemwszystkospowiłydymypożarów.
—Nicnierozumiem—mruknąłAtahualpa.
—Jarozumiem—twierdziłaAlchina.—Tam,wmieścieskośnookichludziTynie
poznałeśJej,pozwoliłeś,byzginęłamarnie.Zatosetki,czytysiącelatpóźniejOnanie
zauważyła,jakTykonałeśnapustyni.Wszystkotojednakwskazuje,żekiedyśżyliście
razem i coś zasiało między Wami nienawiść, albo przynajmniej niezgodę. Prawda,
dziadku?
Starzec skinął głową potakująco, znowu dosypał czarodziejskiego proszku do
kadzielnicy,poczymwsadzawcezobaczyliminiaturęnajpiękniejszegozakątkaświata.
Pogórachstanowiącychjegotło,pofalującychjakszalestrugachwysokichawąskich
wodospadówAtahualpanatychmiastpoznałkotlinę,wktórejspędziłubiegłąnoc.Teraz
u stóp drzewa, uginającego się pod ciężarem owoców ujrzał siebie i ową złotowłosą
kobietę, jaką dziś rano przypomniał tam sobie nie wiadomo skąd. Tymczasem dziadek
Alchiny ze swoją pochodnią już po raz drugi okrążał swą zaczarowaną sadzawkę i
mruczałzdziwiony:
—Opróczichdwojga,niewidzęnikogo!Tomisięzdarzapierwszyrazwżyciu!—
Przystanął przed Atahualpą. — Byłżebyś ty ongi — powiedział bardzo poruszony —
praojcemcałejludzkości,któregowygnanozRaju?!
LeczAtahualpamiałdośćtychzagadek.
—Nieobchodzimnienic,cobyło—rzekłpopędliwie—chcęnatomiastwiedzieć,
cobędzie,comnieczekawprzyszłości.
Tymrazemzaklęciatrwałydłużej,ażwkońcuukazałysięmurymiastaCuzco,przed
nimizaśmnogiezastępywojsk.Ujrzawszyswojąstolicęiswoichżołnierzy,Atahualpa
był pewny, że teraz skończy się jego dotychczasowe incognito, że ci dwoje tutaj
zrozumiejąnareszcie,ktoraczyłichzaszczycićswojąwizytą.
Tymczasem zobaczył siebie nie w królewskim stroju, lecz w smutnej roli więźnia!
Obnażony był do pasa, ręce miał skrępowane na plecach, na szyi postronek, którego
drugikoniectrzymałjakiśrosłydrab.Itak,niczymbydleprzeznaczonenarzeź,wiódł
jego, Inkę XIII, przez środek miasta Cuzco! Prowadził go do miejsca, gdzie po jednej
stroniestałdużykrzyż,apodrugiejowielewyższystosdrewnagotowydopodpalenia.
Więzień,mającdowyboruśmierćnastosielubzłożeniehołduzwycięzcom,wybrał
to ostatnie. Klęczał przed krzyżem, korzył się, modlił, jak mu kazali ludzie o białej
skórze,mimotojednakpastwilisięnadnimdalej.
Ażkiedyktośschwyciłgopodgardłoigdynatenwidokzafalowałtłumtubylców
odgrodzonyodniegokordonemżołnierzy…Alchinakrzyknęłaprzeraźliwie,rzuciłaswą
pochodniędosadzawki,conatychmiastprzerwałoczarodziejskiewidowisko.
Na próżno król żądał, aby je wznowić; to było dziś ponad siły starca. Alchina
tłumaczyła się ze swej strony, że nie mogła już patrzeć, jak źli ludzie znęcają się nad
ojcemjejprzyszłegosyna.Byławięcusprawiedliwiona,leczAtahualpapowziąłdoniej
urazę;zjejwinyniedowiedziałsię,jakimiałbyćkoniecdramatycznejscenyiczyjego
apatycznipoddanizbuntująsięprzeciwbiałymnajeźdźcom.
— Jedno jest pewne — zagadywał go Czasomierz — że w obecnym swoim
wcieleniuniespotkaszkobiety,przezktórąongiwygnanocięzRaju.Azanimpowtórnie
zejdzieciesięrazem,mogąznówupłynąćtysiącelat.
—Alenarazieupłynęłydwiedoby,odkądpokryjomuopuściłemWyspęSłońcai,
żebytamwrócićwporę,muszęstądwyruszyćjutroskoroświt.
Uczyniłto,pomimogorącychpróśbAlchiny,bypozostałprzyniejnazawsze.
Zdążył niepostrzeżenie wślizgnąć się do swojego namiotu, zanim z podziemnej
kaplicyprzyprowadzonowprocesjijego„sobowtóra”.Niewydałasięwobeckapłanów
tazamianaról,tomałeoszustwonaszkodębożkapopełnione,lecztegosamegodniaz
Cuzco przynieśli królewscy szybkobiegacze groźną wiadomość. Oto koło północnej
granicypaństwazauważonojakichścudzoziemskichwojowników,którzypodobnomieli
białąskóręiwalczylipiorunamimiotanymizżelaznychrur.
Wtaknieprawdopodobniebrzmiącąnowinęniktniechciałuwierzyć.Niesłyszanotu
jeszczeoKrzysztofieKolumbie,którydokonałswegoepokowego,choćprzypadkowego
odkryciajużtrzydzieściosiemlattemu.Niewiedziano,żeodtegoczasucałegromady
awanturnikówgrasująpotymkontynencie,dopuszczającsięnajstraszliwszychgwałtów
natubylcach,którzynieumieliwskazaćimnowychzłóżzłota.
Za to jeden z najgorszych okrutników, Franciszek Pizarro, dowiedział się już od
ujarzmionych Indian o istnieniu wśród gór złotodajnej krainy Biru, czyli Peru, o jej
przebogatej stolicy Cuzco i właśnie przedzierał się z dwiema setkami zabijaków przez
dżunglestanowiąceodwschoduipółnocynaturalnągranicępaństwaInków.
TylkoInkaXIII,Atahualpa,mającświeżowpamięciostatniąwizjęwgrocieUrów,
niewątpiłwprawdziwośćpozorniefantastycznegoraportuoludziachbiałych.
— Jedno jest pewne — rzekł, naśladując bezwiednie sposób mówienia dziadka
Alchiny—żejawswymobecnymwcieleniuniebędęnudziłsięjużnigdy!
III
—Bang…Bong…Banng…Bonng…Banng…Bonng…
Krótkoprzedzachodemsłońcadzwonwzywałdomodlitwyzatopielców.Wówczas
w całym mieście Santa María milkły śpiewy, którymi Guaranie umilali sobie pracę.
Wówczas swarliwe papugi przestawały hałasować i nadsłuchiwały, przechyliwszy na
bokłebkibarwnieupierzone.Wówczasnawetodległyhukwodospadu,zabójcytylunie
dośćostrożnychludzibrzmiałmniejzłowrogoniżzwykle.Adzwon,rozkołysawszysię
jużmocno,śpiewałzkażdąchwilądonośniej,dźwięczniej,melodyjniejnadwagłosy:
—Bannng…Bonnng…Bannng…Bonnng…Bannng…
Jego srebrzysta pieśń docierała aż hen w głąb puszczy, za to bliżej, nad rzeką,
niepodzielniepanowałbasowyrykkatarakt.DlategomłodaJahirawówpamiętnydzień
nieusłyszaładzwonu,niewiedziała,żenadeszłaporapacierzazatopielcówizadumana
siedziała nadal na krawędzi półwyspu porosłego szasziniami. U jej stóp i jak okiem
sięgnąćtoczyłaswojemętnenurtyy-guassu,wodawielka;wielkanaprawdę,boszeroka
tu na pięć tysięcy kroków. Och, gdyby nie koryto dostatecznie głębokie, rozlałaby się
znacznieszerzejteraz,uschyłkuporydeszczowej.Aleskalistebrzegitrzymaływryzach
rzekę, więc wzburzona tą niewolą kąsała je z wściekłością coraz wyżej i coraz chyżej
pędziładowodospadu,największegoinajpiękniejszegonaświecie.
WtemJahirazerwałasięnarównenogi,wytężyławzrok.Czyżbyłódź?Albomoże
grubypieńdrzewa,podmytegoiuniesionegoprzezfalepowodzi?Ateczarnepunkty,to
powodzianieczymałpy?Niemałpy,stwierdziłachwilępóźniej,bogłowybyłynakryte
kapeluszami. Więc jednak czółno, tylko dziwnie szerokie. Dlaczego nie przybija do
brzegu? Czyż tamci żeglarze nie wiedzą, że zimą bardzo niebezpiecznie zbliżać się do
tegopółwyspu,dotegozakrętu,ostatniegoprzedkaskadami?
Atamci,przybyszezdalekichstronniewiedzielianiotym,aniwogóleoistnieniu
wodospadu na Yguassu. Ostrzegał ich wprawdzie hukiem dudniącym w promieniu
dwudziestutysięcykroków,alenazbytbylipijani,żebyzrozumiećtoostrzeżenielubcel
gwałtownego wymachiwania rękami dwojga ludzi na brzegu. Dwojga, gdyż zaledwie
Jahira powstała tak nagle, z gąszczu paproci wypadł muskularny Tacapé, czuwający z
ukrycianadukochanądziewczynąistanąłujejboku.Niekrzyczeliwiedząc,iżgłosich
nie dosięgnie łodzi przy tym ryku katarakt, za to gestykulowali rozpaczliwie. Potem
Tacapé, widząc bezskuteczność swych wysiłków, machnął ręką z rezygnacją, usiadł,
zacząłobieraćzeskórkipomarańczę,nietroszczącsięjużoszalonychżeglarzy.
Lecz Jahira nie dała za wygraną. Przecież jej novio, narzeczony, zawsze nosił przy
sobie zwój sznura z pętlicą na końcu. Przecież frater Polonus nauczył wszystkich
tutejszychmężczyznrzucaćten,jakgozwał,arkantakcelnie,żenawetścigłeantylopy
chwytali nań w biegu. Czyż nie można użyć tego sposobu tutaj? Wprawdzie obecnie
czółnopłyniedalekoodbrzegu,alezbliżysiędoniegowydatnienazakręcie.Tamtrzeba
bypobiecnatychmiastistamtądcisnąćarkan,uwiązawszypierwdrugikonieclinkido
jakiegodrzewa,żebyszarpnięcie,zpewnościąbardzosilne,niewciągnęłoratownikado
wody.
Wyłuszczając swój plan, dziewczyna trochę zachrypła, bo mówiła długo, szybko i
fortissimo, by przekrzyczeć chór tysiąca kaskad. A Tacapé milczał jak zwykle,
flegmatyczniespożywałpomarańczę,wreszciewrzasnąłJahirzedouchakrótko:—Hé!
— co w języku Indian znaczy: dobrze, i popędził ku trafnie przez nią wybranemu
stanowisku.Wjakiśczaspotymłódźmknącazewzrastającąchyżością,zaczęłaokrążać
cypel półwyspu. Dopiero wtedy można było dostrzec miejsce, gdzie potężna rzeka
urywa się nagle, chociaż bujnie zalesione wysepki, rozsiane na krawędzi przepaści
próbują perfidnie to zakryć. Dopiero wtedy pijana załoga zrozumiała grozę swego
położenia, wytrzeźwiała momentalnie, rzuciła się do wioseł, oczywiście za późno.
Rwący, nieprzezwyciężony prąd już trzymał w swoich szponach tę dużą szalupę i kpił
sobiezpracywioślarzy,którzyzprzerażeniazaczęlikrzyczećwniebogłosy.Świadczyły
o tym ich usta szeroko rozwarte, ich konwulsyjnie skrzywione twarze, lecz wrzask
utonąłdoszczętniewogłuszającymrozgrzmociewodospadu.
Nagle,kiedyjużczulizimnetchnienieśmierci,błysnąłimmirażocalenia.Nadrugim
cypelku półwyspu stał nieruchomo wspaniale zbudowany Indianin, a w blaskach
zachodzącego słońca, które świeciło im prosto w oczy, wyglądał jak posąg atlety albo
jakopiekuńczebóstworozbitków.Błagalniewyciągnęlidońdłonieiwnetodetchnęliz
ulgą, bo posąg ożył; nad głową jął wymachiwać kolistym zwojem sznura, wreszcie
rzuciłgozimpetem.Linka,wijącsięniczymwąższuszupiścigającychybionąwataku
ofiarę,opisaławpowietrzułukikoniecjejtrafiłtam,gdziepowinien.
Trafił z celnością tak zdumiewającą, że pętla dosięgła człowieka stojącego w
pośrodkułodzi,przezgłowęspadłamunapiersi,niecopowyżejpasaobjęłagowpółi…
Nie!Tegoniktniemógłprzewidzieć,costałosięteraz,boraczejnależałoprzypuszczać,
iż linka pęknie. Nie pękła, lecz również nie zatrzymała ciężkiej, rozpędzonej szalupy,
tylko porwała z niej jednego żeglarza, który po tym gwałtownym zrywie wyprysnął
wysokonadburtęiwpadłdowody.GdybynieJahira,byłbyzpewnościąutonął,gdyż
zbaraniałyTacapébezczynniegapiłsięnałódź.Ałódźnakrawędziprzepaściwysokiej
nastokrokówstanęładęba,poczymznikłamuzpolawidzenia.Oczymaduszywidział
jednak, jak spadała ku Garganta del Diablo, Gardzieli diabła, gdzie trzy bliźniacze
kaskady,najgroźniejszespośródwszystkich,jakieposiadaYguassu,musiałynatrociny,
naprochzetrzećjejdrewno,jejżelazneokuciaijejzałogę.
Bolesnyszturchaniecwyrwałmłodzieńcazzadumy.PalnęłagoJahira.Mówiłacośz
gniewem, ale tu, tak bliziuteńko piekielnych młynów, ani słowa nie mógł dosłyszeć.
Pokazywała mu więc na migi, że ma jej pomóc wciągnąć linkę. Prawda! Arkan złapał
jednegoztychnieszczęśników,aleczygoniezadusiłprzytakostrymszarpnięciu?Nie.
Nie udusił go, za to wody wlało mu się do brzucha co niemiara. Noc zapadła, zanim
odzyskał przytomność po długich, umiejętnych zabiegach ratowniczych, jakich swoich
parafianwyuczyłrubaszny,wesoły,powszechnielubianyfraterPolonus.
FraterPolonus,czylibratPolak,byłwSantaMaríajednymzdwóchwielkorządców,
jakich ustanawiano nad każdym miastem, albo okręgiem w olbrzymim teokratycznym
państwie, założonym na początku XVII stulecia przez jezuitów w Ameryce
Południowej
.Podobnie,jakwzburzonymprzezPizarrakrólestwieInkównieistniałatu
własność prywatna, grunta i wszelkie zbiory należały do państwa, które jednak
zaopatrywało swoich obywateli we wszystko, co potrzebne do życia i dostarczało im
strawyduchowej.FraterPolonusbyłszafarzemdóbrdoczesnych,alepośmierciswego
towarzyszamusiałażdoprzyjazdujegonastępcyzajmowaćsiętakżeduszpasterstwem.
Pomimo takiego nawału zajęć znajdował czas na wszystko i, dowiedziawszy się o
śmierci piętnastu towarzyszy Portugalczyka Anjurjo, ocalonego przez Tacapégo,
postanowiłraznazawszezabezpieczyćżeglarzyprzed„tymzbójem”wodospadem.
W tym celu kazał sporządzić moc grubych lin i sieci, którymi zamierzał połączyć
wysepki powyżej katarakt, skoro woda trochę opadnie. Liny te miały być rozpostarte
dośćwysoko,byniezatrzymywałyunoszonychniekiedyprzezrzekędrzewiniepękły
podichmasowymnaporem.Kiedyzaśukażesięjakałódźczytratwazludźmi,wówczas
strażnicyzpomocądźwigniopuszcząsiećniżejizłapiąwniątych,którychwartkiprąd
będzie unosił ku kataraktom. Chętni do pracy Guaranie zrealizowali nadspodziewanie
szybko te zamierzenia i z własnej pilności zbudowali dla przyszłych strażników
rzecznychsolidnąwartownięjakdwiekroplewodypodobnądotutejszejdzwonnicy.
— Ha, skoro mamy drugą dzwonnicę — rzekł na to Polonus — to trzeba z tamtej
pierwszej przenieść do niej jeden dzwon. Na jego miejsce sprowadzimy potem nowy,
większy,zPuertodeNuestraSeñoradelBuenAire
.
Ta „eksmisja” poświęconego dzwonu z wieży przy kościele na takie pustkowie nie
podobała się nowo przybyłemu duszpasterzowi, który jednak stanął już wobec faktu
dokonanego. I w ogóle surowy, ascetyczny padre Ignacio miał od razu wiele do
zarzucenia swojemu współpracownikowi, którego z naciskiem kazał nazywać: señor
cura párroco, panem proboszczem, a tylko wówczas, gdy mogła zajść wątpliwość, o
którego z dwóch wielkorządców idzie: padre Estanislao, ojcem Stanisławem. Oto są
właściwetytułyduchownego,anietopoufałe:hermanoPolacco,cogorszawłacińskim
tłumaczeniu. Jak można było dopuścić, aby Guaranie, niedawni poganie, wołali na
katolickiego kapłana: frater! By używali słowa, wziętego z liturgicznego języka, z
łaciny, skoro według instrukcji księdza generała Towarzystwa Jezusowego nawet
hiszpańskamowamabyćdlanichniedostępna!
— Veto! — zaprotestował ojciec Stanisław. — Dobrodziej całkiem opacznie
interpretujeinstrukcję.Jejcelemjestto,byśmyniewynaradawialiautochtonówibyich
prześliczny,melodyjnyjęzykniezaginął.
LeczpadreIgnaciowiedziałswoje:
— Proszę mi wybaczyć szczerość — zrzędził — ale mieszkańcy Santa María,
rozpuścilisię,rozbisurmaniliokropnie!
— To pewnie dlatego — odparł niby żartobliwie Polak — że ja przebywałem w
niewoliubisurmanówdługielata,kiedywukraińskichstepachTatarzynzłowiłmniena
arkan, a potem sprzedał Turkom. Gdy praca na galerach dojadła mi do żywego,
uczyniłemślub,iżdośmierciswejpogannawracaćbędę,jeśliBógpozwolimiwolność
odzyskać.Odzyskałemją,ślubwypełniłemi,przysłanytutaj,robiłem,comogłem.Nie
przypuszczałem jednak, że zamiast pożytku szkodę przynoszę naszemu zakonowi i że
przezmójzłyprzykładSantamaríaniesięażrozbisurmanią,jaktozauważyliście,padre.
KsiądzIgnacyżwawoprzeprosiłswegotowarzysza,leczróżnicezdańpomiędzynimi
powstawały przy każdej sposobności. Tak było i wówczas, gdy burmistrz przybył do
kancelarii parafialnej z Jahirą, z jej rodzicami oraz z jej obydwoma wielbicielami.
Tacapé, młodszy, silniejszy, przystojniejszy, pracowitszy i łagodniejszy, pod każdym
względembiłnagłowęAnjurja,któremuwrzeceocaliłżycienanieszczęściedlasiebie,
dlamiastaSantaMaría,ba,dlacałegopaństwaJezuitów,ajednakpięknaJahirawolała
dziśPortugalczyka.Dlaczego?Chybatylkodlatego,żemiałjaśniejsząskóręiżenależał
dobiałejrasywładcówświata,leczdobrodusznypadreEstanislaosądził,iżdziewczyną
kierująinnepobudki.
—Onagokochaitylkoznimbędzieszczęśliwa—rzekłpołacinie,gdyburmistrz
wyłuszczył księżom, z czym przybywa — pozwólcie jej tedy, padre Ignacio, pójść za
głosemserca.
—Nie!—odparłstanowczodrugiwielkorządca.—Tuwchodząwgręważniejsze
sprawy niż chwilowy kaprys dziewczyny. Między innymi muszę pamiętać o jej
przyszłym potomstwie i o tym, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. A czego możemy
spodziewać się po dzieciach Anjurja, tej zakały miasta?! Tego lenia, demoralizatora,
malkontenta?! Toć wy sami, padre Estanislao żaliliście się nieraz na niego. Że kradnie
cudzążywność!ŻeuczyGuaranówpędzićztrzcinycukrowejwódkę!Żenieodrabiaco
miesiąc swoich dwóch dni pańszczyzny na rzecz wdów, sierot i chorych! Że jeszcze
innychbuntuje,byniepracowalidlanichnalotedeDios
?!
—Towszystkoprawda—przyznałksiądzStanisław—aleniejedentakipędziwiatr
ustatkowałsiępoślubieprzybokudobrejżony.
— Anjurjo nie jest pędziwiatrem, lecz człowiekiem z gruntu złym! To mówię ja,
duszpasterz,którymgonigdyniewidziałwkościele.JakoBiały,jakokatolikzdziada
pradziadapowinienświecićprzykładempobożnościtymneofitom,tymczasemonsieje
tylko zgorszenie! I przeto żadnej kobiety nie dam mu za żonę! Przeto umrze tu
bezpotomnie,albomusistądpójśćprecz!
Za wyjątkiem Anjurja, który jako Portugalczyk mógł coś niecoś zrozumieć z
rozmowy księży, prowadzonej po łacinie, inni obecni nie wiedzieli do końca, przeciw
komu kieruje się gniew duszpasterza, wyraźnie wzburzonego. Burmistrz myślał, iż
przeciwkoniemu,zato,żeniezałatwiłtejsprawywewłasnymzakresie;aleniemógłjej
załatwić, wobec tego, że Jahira powiedziała mu na ucho, a co miała tu wnet głośno
powtórzyć. Wtem padre Ignacio podszedł do niej i rzekł głośno, dobitnie w języku
guarańskim:
—Rozkazujęci,dziewczynopoślubićmłodzieńcaTacapégo!
Tacapé aż podskoczył z radości, Anjurjo łypnął oczyma złowrogo, a matka Jahiry,
całkiem przez nią zawojowana, smutnie zwiesiła głowę, bowiem od wyroku
wielkorządców nie było żadnego odwołania. Tylko w sprawach takich jak ta zrobiło
ustawodawstwopewienwyjątekdladziewicy,niezadowolonejzwyborunarzeczonegoi
Jahiraskorzystałaztejfurtki:
— Nie mogę poślubić Tacapégo — powiedziała drżącym głosem — gdyż
postanowiłamsłużyćMadonnie,Opiekuncenaszegomiasta.
Tacapéjęknąłzrozpaczy,matkaJahiryzaczęłacichopopłakiwać,ojciecdrapałsięw
ciemię zmartwiony dozgonną rozłąką z córką, tylko Portugalczyk nie wyglądał na
zmartwionego i to właśnie wydało się podejrzanym duszpasterzowi. Patrząc
przenikliwie na dziewczynę zapytał, czy ona ma naprawdę powołanie do klasztornego
życia,czymożechcezyskaćnaczasie!Zgadł.PodJahirąugięłysięnogi,leczskrzepiło
jąporozumiewawczechrząknięcieAnjurja;onwszystkoprzewidział,onjeszczewczoraj
nauczyłjąkłamaćizapewniałnaiwną,żewszelkiejejgrzechybierzenaswojesumienie.
Przypomniawszytosobie,skłamałaśmiało,żeczujewielkiepowołanieichoćbydzisiaj
możewyruszyćwdalekądrogędoSantaFé,gdziejestnajbliższyżeńskiklasztor.
—Dzisiaj,jakdzisiaj—mruknąłksiądzStanisław—alezadwatygodniewysyłam
doSantaFénadwyżkętegorocznychzbiorówyerbamate
.
— Do tej karawany przyłączy się Jahirę — zadecydował padre Ignacio, po czym
zwrócił się do zasępionego Tacapé: — Aż do tego czasu nad bezpieczeństwem
dziewczyny,tybędzieszczuwał.
Czuwanie to nie zdało się na nic. Pewnego ranka znaleziono Tacapégo ciężko
rannego, z przestrzeloną na wylot piersią. W chwilę później przybiegli do willi
wielkorządców rodzice Jahiry, przerażeni nagłym zniknięciem jedynej córki. Zniknął
również Portugalczyk Anjurjo i najlepsza łódź w przystani, a wszystkie inne czółna
miałypodziurawionedna,byuniemożliwićpościgzazbiegami.
— To nic. Nad wodospadem, przy strażnicy mamy jeszcze trzy szybkie łodzie —
przypomniałsobieodrazuksiądzStanisław.—Ponieważtamciuciekająpodprąd,czyli
oszybkościdecydujeilośćwioseł,dopędzimyichzłatwością,zanimsłońcezajdzie.
—Niebędziemyichścigali.
— Dlaczego, dobrodzieju? Musimy ratować przed śmiercią tę lekkomyślną parkę,
którejzdajesię,żewedwojemożnaprzejśćprzezpuszczę.
—Onzasłużyłnaśmierć,jąratowaćzapóźno.
—MożeAnjurjoniewyrządziłjejdotądżadnejkrzywdy.No,achoćbywyrządził,to
jąnaprawiprzezzawarciemałżeństwa.Oczywiście,skoroodcierpikarązaswójzamach
nabiednego
Tacapégo.Więcniezapóźno
— Za późno! — wtrącił z gniewem padre Ignacio. — Nie rozumiemy się znowu,
księże Stanisławie. — Jahira oszukała Madonnę! Wszelkie przewiny Anjurja razem
wzięteznacząmniej
niż ten najstraszliwszy grzech, który zaciąży na całym życiu tej kobiety i który może
takżezgubićnawiekijejduszę!Zajejduszęmódlmysiężarliwie,aciałoniechajcierpi
nędzę,ból,poniewierkę.
— Łatwiej uratować duszę, gdy ciało nie cierpi — mruknął padre Estanislao i
odszedł nieprzekonany, lecz bez zgody drugiego wielkorządcy nie mógł zarządzić
pościgu.
AsurowypadreIgnaciodocodziennejmodlitwyzatopielcówdorzuciłtegowieczora
jednoZdrowaśzaduszęJahiry,którautonęławgrzechach,jaksięwyraził,budząctym
powszechnągrozę.NigdyjeszczewmieścieSantaMariazwykłe,dźwięczne:Banng…
Bonng… Banng… dzwonu nie wydawało się Guaranom tak ponure, jak wtedy. Lecz
późniejmiałobrzmiećjeszczeposępniejismutniej,bowiemto,cozaszłowówczas,było
zaledwiepoczątkiemłańcuchanieszczęśćspowodowanychprzezzłegoczłowieka.
***
Minęłopółroku.Poniebezpiecznejprzeprawieprzezdżungle,pouciążliwejpodróży
odosadydoosadyAnjurjoiJahirazamieszkaliwSantos.Tutajsprzedaliresztęñandut,
cudnych guarańskich koronek, jakie on pokradł sąsiadom w Santa María przed swą
ucieczką stamtąd. Za sumę uzyskaną z tej sprzedaży mogli byli żyć wygodnie cztery,
pięćmiesięcy,leczAnjurjoprzehulałpieniądzewciąguparudni.Potemszukałroboty
tak,żebyjejnieznaleźć,brońBoże,gdyżpracowaćnielubiłokropnie.Pracowaławięc
Jahira,piorącbieliznęiłatającodzieżmarynarzy,odktórychzawszeroiłosięwporcie.
Port w Santos, położony w głębi długiej, wąskiej zatoki, zasłonięty przez wieniec
pagórków przed wichrami, zwłaszcza przed srogim pampero
, był świetnym schronem
dlaówczesnychstatkówżaglowych.Alerozkwitswójzawdzięczałtejokoliczności,że
w nim skoncentrował się wtedy handel czarnymi niewolnikami. Tutaj wyładowywano
ich ze statków przypływających z Afryki, tu nabywali ich na rynku plantatorzy, stąd
rozsyłano ich pod strażą do ich przyszłych warsztatów ciężkiej bezpłatnej pracy, od
którejbiedakówuwalniaładopierośmierć.
Jahira serdecznie współczuła doli nieszczęsnych Murzynów i, nasłuchawszy się w
Santa María tyle o przykazaniu miłości bliźniego, wprost pojąć nie mogła, dlaczego
ludzie białej rasy, chrześcijanie uprawiają tak haniebny proceder. Natomiast Anjurjo w
zupełności rozgrzeszał z tego swoich ziomków, a nawet powiedział kiedyś, że chętnie
poszedłby w ich ślady, gdyby posiadał potrzebny kapitał, bo na żadnym artykule nie
możnatylezarobić,ilenażywymtowarze.Jahiranicwtedynieodrzekła,byniedrażnić
pijanego,tylkowduchuprzeklinaławódkę,podłą,azwycięskąrywalkę,podwpływem
którejukochanystaczałsięmoralniecorazniżej.
Potemjużwyłączniesiebiewiniła,niewódkę.To,coichspotyka,tonajwidoczniej
kara boża za jej straszny grzech, za oszukanie Madonny, której obiecała służyć w
klasztorze,choćzgórywiedziała,żesłowaniedotrzyma.Taksądząc,nieśmiaławejść
dokościołaiprzedjegoportalemmodliłasiężarliwieołaskę.Wyobrażałateżsobie,że
dowodem łaski niebios byłoby to, gdyby mogła nareszcie zostać matką. Wówczas
Anjurjo poślubiłby ją chyba, czego pragnęła gorąco, by nie pomnażać liczby swych
dotychczasowych grzechów. Wówczas dla dobra dziecka wyrzekłby się wódki,
przypuszczałaipokorniebiłaczołemwprógkościoła,zimnywieczorami,rozpalonyod
żaru słońca za dnia. Lecz mijały dni, tygodnie, miesiące i nie zmieniło się nic w jej
życiu.
Tymczasem zbliżał się okres dorocznego jarmarku. Żywo postępująca kolonizacja
południowejczęściBrazyliiwywołaławiększyniżwinnychlatachpopytnarobotnika,
oczywiście Murzyna. Zjeżdżali więc do Santos mali osadnicy i wielcy fazenderzy,
zakupującynarazpotrzystuniewolnikówiwięcej.ZjeżdżalinajliczniejzeSãoPaulo,
leczopróczsanpaulistanniebrakłotakżepośredników,dostarczającychżywegotowaru
Białym z północy, z dorzecza Amazonki. Zjeżdżali Portugalczycy, ale i mieszańcy,
Metysi,Mulaci,zwaniwtedymamelukami;niepomni,żeichmatkibyłyniewolnicami,
kupowanymiitraktowanymijakbydło,żeonisamiwdzieciństwiezaznalitejokrutnej
niedoli, pragnęli teraz, aby stała się ona udziałem innych ludzi. Zjeżdżali głównie
plantatorzy, rolnicy, jednak również ci, którzy potrzebowali służby domowej a także
amatorzypięknychniewolnic.
—Liczącsztukawsztukę,kupcówzwaliłosięwtymrokuwięcej,niżprzywieziono
Negrów — orzekł kiedyś Anjurjo, przepijając w vencie
pieniądze zarobione praniem
przezJahirę.
—Zmienisięto—odpowiedzianomu—gdyprzybędzietuzeswoimtransportem
CzarnychManueloPreto.
Był to jeden z największych dostawców żywego towaru i już nazajutrz po owej
rozmowie przypłynął do Santos ścigłym brygiem, wyprzedzając flotyllę własnych
statkówtransportowycho kilkadni.Lotem strzałyrozeszłasię pomieściewiadomość,
że Preto kupił od arabskich łowców niewolników aż osiem tysięcy Murzynów! Że
wykupiłwszystkich,jakichtam,wAfryce,wystawiononasprzedażwtymmiesiącu,że
dzięki temu nie lęka się konkurencji i podyktuje ceny diabelnie słone. Lecz przyszli
nabywcy nie dali sic nastraszyć tym pogłoskom, już znaleźli sposób na don Manuela.
Porozumiawszy się między sobą, postanowili w pierwszych dniach jarmarku nie
nabywać towaru. Wtedy Preto, zmuszony karmić osiem tysięcy ludzi, wnet spuści z
tonu. Jeżeli zaś zacznie ich głodzić, to Murzyni schudną i będzie się ich kupowało
jeszczetaniej,bonawagę.Jakmięsowjatkach.
Takprzeszłokilkadninaoczekiwaniu,spiskowaniuinaprzygotowaniachdowalnej
rozgrywkioprzyszłecenyrynkoweludzkiegotowaru.PrzeztedniAnjurjoniezgorszy
intrygant,czułsięwswoimżywiole.Zabyleplotkępłaconomusutympoczęstunkiem,
więc łgał jak najęty, biegał z tymi nowinami od venty do venty, dopóki nie spił się do
nieprzytomności,aranozaczynałodnowa.Trzeciegodniazerwałsięwiatrwiejącyod
lądu ku oceanowi, czyli wiatr najbardziej opóźniający podróż żaglowców z żywym
towarem,płynącychwkierunkuzachodnim.Anjurjo,znającysiętrochęnażegludze,od
razu wyrósł na autorytet i miewał wykłady po knajpach, do których nie zaglądali
prawdziwi marynarze. Chciał swymi optymistycznymi przepowiedniami poczęstować
takżeManuelaPreto,leczmilionernieraczyłgoprzyjąć.
Dwa dni później wicher, zamiast osłabnąć, zyskał na sile, tak że najodważniejsi
żeglarze nie opuszczali zatoki. Ba, nawet okręty wojenne, mocne fregaty, które miały
odpłynąć stąd do Lizbony, wolały opóźnić swój wyjazd i nie skorzystać z wiatru,
kierunkowodlanichwcalepomyślnego.
—Ongotówmagnąćkozła,jakpampero—mówilirybacy.
Rzeczywiście, kapryśne wichrzysko nagle zmieniło kierunek o sto osiemdziesiąt
stopniidlaodmianydęłokulądowi,napędzajączoceanumasywóddozatoki.Pomimo
to Manuel Preto nie mógł odetchnąć z ulgą; dla jego flotylli, niecierpliwie tu
wyglądanej, ten wiatr, chociaż wiał w odpowiednią stronę, był stanowczo za mocny.
Podobnoubiegłejnocyzgasiłjednozdwóchwieżowychognisk,oznaczającychwejście
do zatoki, a przecież każde takie ognisko, zwane latarnią morską, w razie sztormu
zabezpieczanoztrzechstronspecjalnymizasłonami.Następnegodniarybacyprzynieśli
wiadomość,żekrótkoprzedświtemlatarnikwidziałhennamorzuświatła.
—Tooni!—zawołałuradowanyPreto.
Zarazteżodjechałaranją,bryczką,wstronęlatarnimorskiej,azanimpospieszyło
tam niemal całe Santos, jako że w niedzielę po nabożeństwie nie mieli ludziska nic
lepszego do roboty. Nawet Jahira, która w święta najchętniej leżała, by odpocząć po
trudzie powszednich dni, dała się namówić na ten spacer Anjurjowi, wyjątkowo
trzeźwemutymrazem.Długipochódutrudniaławichura,leczosładzaławieśćbiegnąca
zustdoustodludziidącychnaprzedzie,żejużwidaćflotęManuela.Tymczasemwidać
byłotylkojedenstatek,któryzezwiniętymigłównymiżaglamijakbypowoli,ostrożnie
podchodziłdobrzegu.Dziobemcelowałwsamśrodekwylotuzatoki,ażsercerosłona
widoktakiejsprawnościżeglarzy.
—Tensternikwyszedłchybazmojejszkoły—przechwalałsięAnjurjobezczelniei
jaknajgłośniej,abytodosłyszałbogaczPreto.
Gdy statek był jeszcze daleko, wydawało się tłumom gapiów, że płynie bardzo
powoli.Potemtozłudzeniestopniowomijało,ażrozwiałosięzupełnie;ówstatekmknął
jakszalony!Podobałosiętolaikomzbrzegu,alemarynarzekręcilinosem,ażołnierzez
portugalskiej forteczki strzegącej wejścia do przystani w Santos zaczęli nagle
gestykulowaćnerwowozlądu;tylkooninaraziewidzieli,żewicherdmącyzukosaw
rufę statku, spycha go z obranego kursu. Na statku zauważono to wcześniej, lecz
wszelkie wysiłki załogi unicestwiała przepotężna siła żywiołu; on zerwał łatwo, jak
nitki,grubełańcuchydwóchkotwic,rzuconychzresztązapóźno,onpędziłtowysokie,
ogromnepudłowprostnarafę,oznaczonądwomajaskrawopomalowanymipływakami.
Łgarz Anjurjo, który nie wiedział, po co je tutaj zakotwiczono, głośno wygłupiał się
dalej:
— Brawo, sterniku! Tak, jak cię uczyłem, celuj w sam środeczek pomiędzy te dwa
pływaki.
—Niegodzisiędrwićzidącychnaśmierć—skarciłgojakiśmarynarz,któremuani
przez myśl nie przeszło, że tamten samochwał uważa swoją głupią radę za mądrą. —
Obyśsamnieznalazłsiękiedywtopieli!
—Wisiałemnadwodospademitakżemisięnicniesta…
Zanimskończyłmówić,zatrzeszczałocoś,zazgrzytałoprzeraźliwie.Statekwynurzył
sięzwodyniemalcały,alenieutknąłnarafie,tylkojąprzeskoczyłdziękiogromnemu
rozpędowi, z jakim dotąd szedł. Ten dziwaczny skok laicy nagrodzili oklaskami, za to
marynarze zwiesili głowy; oni wiedzieli, że tak potężne uderzenie musiało wgnieść,
zmiażdżyćdnostatku,któryteżjąłzanurzaćsięnatychmiast.
— Dlaczego zwolnił biegu? — mruczał cicho Anjurjo. — I czemu don Manuel
ściskasobiegłowę?Nicniepojmuję,cosiętudzieje.
Większość gapiów grzeszyła podobną ignorancją, lecz niebawem zrozumieli
wszyscy. Mimo poświstów wichru posłyszano nieludzki ryk Negrów uwięzionych na
dniestatkuitonącychjakmyszywdrucianejpułapcerzuconejdowiadrazwodą.Woda
musiałajużzalaćdolneprzegrody,amożeimiędzypokład,gdyżwysokitrójmasztowiec
skurczył się, zmalał pod ciężarem tego balastu. Biali członkowie załogi na gwałt
spuszczalidwieszalupyratunkowe.Jednąznichfaleroztrzaskałyoburtęstatku,druga
odbiłaodniejszczęśliwieipowolipłynęładozatłoczonegoludźmibrzegu,wyławiając
po drodze majtków uciekających wpław. Oczywiście tylko małą ich część mogła
pomieścić i zabrać, innych pan komendant pozostawił na łup morzu, jak zostawił
Murzynów. A Murzyni, ci, którzy jakimś cudem jeszcze nie potonęli w głębi statku,
zdołali wreszcie wyłamać drzwi swego więzienia. Znów zaludniły się pokłady, tym
razemodCzarnych.Wiatrdonosiłstrzępyichwrzaskuismutnepodzwonnełańcuchów,
którymi skuto nogi niewolników. Te ciężkie kajdany nie pozwoliły żadnemu z nich
dopłynąć do tak bliskiego brzegu, a niezdecydowanie stojący na pokładzie zatonęli ze
statkiem.
Tymczasem szalupa ratunkowa dotarła do brzegu. Rozbitków otoczył zaraz gęsty
tłum,przezktóryktośzacząłsięprzeciskaćbrutalnie,rozdającszturchańcenawszystkie
strony. To Manuel Preto ze swoją gwardią zauszników, pośredników, pomocników.
Dotarłszydosłaniającegosięnanogachkomendantastatku,Pretozacząłmuwymyślać
odostatnichigrozićsądemzato,żedopuściłdokatastrofy.
—Odczterechdniniezmrużyłemoka,stałemwciążnamostku—usprawiedliwiał
sięmarynarz,anaprawdęwyglądałnawyczerpanegozsił.—Igdybyniewicher,który
spychałnaskurafie…
— Każdy partacz ma jakieś gdyby nie! — wtrącił właściciel zatopionego
trójmasztowca.Prawdziwyżeglarznieszukawykrętów.Dziś,jutrokapitanowieinnych
moich statków pokażą panu, nauczą pana, jak należy omijać tę rafę. Rafę opatrzoną
ostrzegawczymiznakami!Wstyd!
— Takie buty?! — warknął urażony wilk morski. — Mnie ma ktoś uczyć na stare
lata?Mnie,któryjedenjedynyniedałemsięcyklonowi,pogromcypańskiejfloty?!
—Cooo?!!!Powtórz!
— Ano mówię wyraźnie, że od czterech dni cała pana flota spoczywa na dnie
oceanu! Z załogą, z ładunkiem, z Murzynami! W moich oczach zderzały się te statki,
przewracały,tonęły,zresztąniechcimajtkowiepoświadczą.Tylkomyzdołaliśmyocaleć
igdybynieprzeklętarafa…
W godzinę później opustoszało wybrzeże. Tłumy gapiów powracały do Santos,
chwaląc sobie nieoczekiwane, emocjonujące widowisko, jakie dziś oglądały. Rolnicy,
osadnicy, fazenderzy omawiali po drodze prawdopodobne skutki faktu, że
ośmiotysięczna armia czarnych robotników, jakże potrzebnych na nowych plantacjach,
niestaniewtymsezoniedopracy.LudzieinteresuprzewidywalikonieckarieryManuela
Preto, gwałtowną zwyżkę cen Negrów i rozmyślali nad wynikającymi stąd
możliwościamizarobkówalbostrat.Odeszliteżdomiastaci,którzydotychczastuczyli
się przy najbogatszym dostawcy czarnych niewolników lub choćby żyli okruchami
kolosalnych zysków jego przedsiębiorstwa. Przecież oprócz małego brygu, właściwie
nie wchodzącego w rachubę, stracił wszystko! Czyż ma sens trwać dalej przy boku
kompletnego bankruta? Nie. Tylko w puszczy powoje, liany, storczyki giną wraz z
drzewem, którego kosztem żyły, a które nagle uschły; pasożyty w ludzkiej skórze
postępująchytrzej,szukająnowychżywicieli.
NaopustoszałymbrzegupozostałManuelPreto.Zgnębiony,zrozpaczony,wpatrzony
w sterczące nad wodą czubki trzech masztów wraka, który zatonął w płytkawym,
wąskim wejściu do zatoki, siedział z głową wspartą na rękach i myślał. O ciosie, jaki
weń ugodził, o stracie całego olbrzymiego majątku, który jeszcze mógł podwoić po
korzystnej sprzedaży ośmiu tysięcy niewolników. Rozmyślał o rozgoryczającej
nietrwałości doczesnych fortun, tryumfów i o tryumfie boskiej sprawiedliwości, której
wymiar nie zawsze następuje dopiero po śmierci człowieka; jeżeli zaś to, co go teraz
spotkałojesttylkozadatkiem,przedsmakiem,skromnympreludiumczekającychgokar,
to czyż dla zmniejszenia ich nie warto rozpocząć pokuty od dzisiaj? Ostrzyc siwiejący
łeb, posypać go popiołem, przez czternaście dni leżeć krzyżem w kościele, a potem
odpłynąćdoAfryki,bynawracaćpogan,zwłaszczaarabskichłowcówniewolnika?Ba,
leczjeżelimuzułmaniezabijągo,jaktylumisjonarzy?!
—Tymlepiej—odpowiedziałsobieiwduchukalkulowałdalejpokupiecku.—Ile
mam lat życia przed sobą? Najwyżej dziesięć, czyli opłaci się zrzec ich w zamian za
męczeńską śmierć, czyli za stuprocentową gwarancję zbawienia duszy, plus wydatne
skróceniepobytuwczyśćcu.Zatemwartopokutowaćodjutra,adziśjeszczenaostatek,
napożegnaniegrzesznegożywota,upijęsięostatniraz.
Jakbynazawołaniezjawiłasiętużprzedjegonosemnajwiększegokalibrumanierka.
Pochwyciłjąwdłonie,przytknąłdoust,łyknąłkilkatęgichhaustów,poczymdopiero
zdał sobie sprawę, że nie jest w domu, ani w jakiejś karczmie, tylko na pustym jak
wymiótł brzegu morza; skąd tutaj wzięła się wódka i w jaki sposób odgadł ten obcy
człowiek,zapewnelatarnik,iżon,ManuelPretowłaśnieupićsiępragnie?
— Stara to prawda, że trunek zabija wszelki frasunek — wyjaśnił mu Anjurjo,
bowiem on to był tym, którego świeży bankrut omyłkowo wziął za miejscowego
latarnika.—Jakoczłekroztropny,noszęwódkęzawsze,choćczęściejwbrzuchu,niżw
kieszeni. A jako dobry chrześcijanin pamiętam o nakazie: Chorych nawiedzać,
strapionychpocieszaćidlategopozostałemtu,przysenhorze,gdywszyscyinniodeszli.
— Wszyscy odeszli, si, si — potakiwał smętnie Preto. — Ano, gdy statek ma
zatonąć,szczuryuciekają—dodałzgoryczą.
—Głupisą,żeuciekli.Bopanniejeststatkiem,którymautonąć,alestatkiem,który
pływałnaniewłaściwymszlaku,cotrzebanaprawić.
— Na niewłaściwym, racja, racja. Rozmyślałem już nad tym, lecz dziś pragnę
jeszczerazpohulać,więc,amigo,nieprawmiterazmorałów…
—Morałów?!Ależja…
—…tylkomówoczymś,copozwalazapomnieć,iż…
— Brawo! — wtrącił znów Anjurjo. — Oto prawdziwy mężczyzna, oto dzielny
kupiec. Po cóż martwić się dzisiejszą stratą, skoro można ją powetować z gruba
nadwyżkąwciągumiesiąca.
—Hę?
—Powtarzam,wciągumiesiąca!
—Czymhandlując?
—Oczywiścieniewolnikami.
—Widzimisię,amigonieznany,żewpiętkęgonisz.ToćdoAfrykipłynąłemzwykle
półtora miesiąca w jedną stronę, w jedną! Po wtóre, żeby taką partię nowego towaru
nabyć,trzebamocpieniędzy.Jaichniemam,apan?
—Jaichnigdyniemiałem.Zatoznamtereny,naktórychwstuludzipodejmujęsię
łowićniewolnikówtysiącami!
—Łowićsamemu?Nierazotymmyślałem,alemówionomi,żetakichkonkurentów
arabscymyśliwimordująbezlitości.
—DomoichterenówArabowienigdyniedotarli,aniniedotrą.
— Szkoda, że senhor nie przyszedł do mnie z tą propozycją wówczas, gdy
posiadałemlicznąflotę.Dziśpozostałmiledwiejedenmałybryg…
—Itenjestniepotrzebny,bodotrzećtammożnadrogąlądową.
—DoAfryki?!Pierwszesłyszę!
— Po co do Afryki? Ja mam na myśli nasz ląd i nie śmierdzących, leniwych
Murzynów,tylkopracowitychIndian!
—Indian?Che,che,che…
ManuelPretomachnąłręką,jakbyuważałdyskusjęzaskończonąiznowupociągnął
parę łyków wódki. Lecz Anjurjo, niezrażony trudnym początkiem, usiadł obok na tym
głazieispokojniepodjąłrozmowę.
—Czemusenhorparsknąłśmiechem,gdywspomniałemoIndianach?
—GdyżdoPerutrudniejszadroga,niżdoAfryki.
—NietylkowPerumieszkają.
—SąiwMattoGrosso,wiem,alestamtądżadenBiałyzdrówniepowrócił,atenco
wogólewrócił,byłdzieckiemszczęścia.
—Znamszczepyindiańskie,siedzącejeszczebliżej.
—Leczrównieżwpuszczy?
—Notak,chociaż…
—A-ha!—wtrąciłkpiącoManuelPreto.—Więcsenhormiradziwycinaćpikady
w gąszczu leśnym na setki mil, boć inaczej nie przedrze się nikt przez nasze dżungle,
senhor mi radzi brnąć w malarycznych bagnach tygodniami, by dotrzeć do jakiejś
indyjskiej wioski, w której znajdę najwyżej trzy, cztery rodziny. Nie, amigo, to nie
wytrzymujekalkulacji.
— W toldach
Indian, których ja odwiedzałem w powrotnej drodze do oceanu,
mieszka w każdym po kilkaset ludzi. A po kilkadziesiąt tysięcy w ich miastach,
nawiasemmówiąc,czystszych,ładniejszychniżSantos.
—Wmiastach?!ChybaprzezBiałychzałożoneizamieszkałe.
— Nie, przez tubylców. Białych jest w mieście tylko dwóch i oni rządzą przy
pomocyhierarchiiurzędników,wyłącznieIndian.
—Noiprzypomocysilnychoddziałówwojska,co?
—Mylisięsenhor.Wciągu dwóchlat,jakie spędziłemwtym dziwnymkraju,nie
widziałemanijednegożołnierza,anijednejarmaty.
—Nieprawdopodobne…
—Leczprawdziwe.Proszęmidaćzetrzytuzinydobrzeuzbrojonychzuchów,toza
miesiąc przyprowadzę tu parę setek niewolników i senhor przekona się naocznie, czy
wartozemnązawrzećspółkę,czyniewarto.
— Czemuż to jednak, amigo, nie robisz tak świetnych interesów sam, na własną
rękę?
— Bo na to, żeby sobie wynająć na miesiąc kilkudziesięciu capangów
, żeby im
kupić broń, a dla paruset przyszłych niewolników kajdany, trzeba mieć gotówkę lub
choćbykredytwSantos.Jazaśnieśmierdzęgroszemikredytu,jakonietutejszy,także
niedostanę.
—Adlaczegonawspólnikawybieraszakuratmnie?
— Od senhora zacząłem, gdyż pomysł zastąpienia Negrów moimi Indianami
przyszedłmidogłowydopierogodzinętemu,kiedydowiedziałemsięozatonięciucałej
pańskiejfloty.Skorojednaksenhorniechceskorzystaćzmojejpropozycji—tuAnjurjo
wstał z głazu, jakby zamierzał odejść i wyciągnął dłoń po swoją manierkę — to będę
szukałinnegowspólnika.Iręczęgłową,żeznajdęgojeszczedzisiaj!Atélogo,senhor…
—Atélogo.—Manuelpowtórzyłmachinalnietodowidzenia,leczzreflektowałsię
zaraz.—Czekajno,tywgorącejwodziekąpany;zanimzdecydujęsięsprzedaćbrygite
ostatniepieniądzewłożyćwtwójinteres,muszęwiedzieć,jacysąciIndianie.
—Jużmówiłem:pracowici,łagodni,odwykliodużywaniabroni…
—Czyliniedołęgi—wtrącił.—Zdechlaki,słabeusze,degeneracialbowręczkarły
niezdatnedożadnejciężkiejroboty,co?Akobietyzapewneszpetnetak,żenaichwidok
psywyją.Iktoodnaskupitentowar?
Anjurjo słuchał cierpliwie widząc, iż tamtemu mocno już kurzy się z czupryny.
Potemprzyznał,żeIndianiesąkrępiigorzejzbudowaniniżMurzyni,zatowytrzymalsi
odnich.Cozaśdotyczykobietindiańskich(oczywiściemłodych,bostarenaprawdęnie
grzesząurodą),topróbkętego„towaru”onbędziemiałzaszczytprzedstawićzachwilę.
— Ale wódkę mi zostaw, amigo — rzekł Manuel i, otrzymawszy na powrót
manierkę,spoglądałzpijackączułościązaprzyszłymwspólnikiem.—Porządnychłop
—mruczał.—Gdybynieon,byłbymzacząłpokutowaćzagrzechyodjutra,aprzecież
na to czasu jest zawsze dość. Zwłaszcza gdy ktoś, jak ja, ma przed sobą jeszcze ze
trzydzieścilatżycia…
Jahira przed wichrem schroniła się za występ skalny, tam zziębnięta czekała, bo
czekać kazał jej pan i władca, nieznośny gaduła, pijaczyna, lecz najdroższy dla niej
człowiek na świecie. Och, gdyby go nie kochała tak gorąco, miała by mu za złe to, iż
wdał się w rozmowę z nikczemnikiem, który handlował biednymi Negrami, a którego
ona za to nienawidziła. I chociaż pamiętała, że świątobliwi padres w Santa María
surowo potępiali wszelką radość z cudzego nieszczęścia, cieszyła się serdecznie z
nagłegobankructwaManuelaPreto.Dobrzemutak!Czytylkoprzekleństwo,jakienad
nimdzisiajzaciążyło,nie„przeskoczy”nazbytbliskostojącegoAnjurja?
Gdynareszcieujrzałagoidącegowtęstronę,odetchnęłazwielkąulgą,wybiegłamu
naprzeciw, wyjaśniła swoje naiwne obawy, swoje uprzedzenia do opasłego handlarza
żywymtowarem.Szczebiocącszybciutkowdźwięcznymjęzykuguarani,mówiładalej,
że zziębła do kości przy tej wichurze, że teraz dla rozgrzewki trzeba by wracać do
Santos jak najszybciej, choćby biegiem, a potem w domu, gdy wypiją kuję
gorącego
szimaronu
położyćsięi…
—Iprzestańszczekaćjużraz!—wtrąciłopryskliwieAnjurjo.
Wziąwszyjązarękę,zacząłiść,aleniedomiasta,jakpragnęła.Nawykładoślepego
posłuszeństwa, nie śmiała głośno protestować przeciwko temu, że prowadził ją do
ManuelaPreto.Przerażonywzrokwlepiławplecysiedzącegogrubasa,ażkiedystanęli
przed nim, kiedy ujrzała jego brzydką, tłustą, nalaną twarz z workami pod oczyma,
zabobonny przestrach ustąpił miejsca odrazie. Tak, z bliska ten dręczyciel Negrów
budził w niej przede wszystkim wstręt. Za to jej widok wprawił go w zachwyt tak
wielki,żeprzezdłuższąchwilęon,ManuelPreto,którywAfrycewidziałkilkarazytak
zwane sułtańskie jarmarki, a na nich najpiękniejsze kobiety nabywane przez haremów
muzułmańskichmagnatów,terazpoprostuosłupiał.
—Otopróbka towaru,jakimożemy wsetkachtysięcy egzemplarzysprzedawać na
tutejszychrynkach—rzekłuroczyścieAnjurjo.
Jahirajeszczeniemówiłapoportugalsku.Rozumiałatylkotesłowa,którebrzmiały
taksamojakwhiszpańskim;naprzykładHiszpaniepiszą:señor,Portugalczycy:senhor,
ale jedni i drudzy wymawiają senior, co znaczy: pan. Zresztą choćby znała ten język
doskonale, nie byłyby jej zaniepokoiły słowa kochanka, gdyż całą swą czujność
skierowaławstronęManuelaPreto,któregowyłupiaste,okrągłeoczywpatrywałysięw
nią w sposób nie wróżący nic dobrego. Przykre, denerwujące ją milczenie przerwał
wreszciegrubas:
—Ajakjestzbudowana?—wykrztusił.—Możemakrzywenogi?
—Ona?Krzywe?!—oburzyłsięAnjurjoijednymszarpnięciemzdarłzniejdługą
suknię płócienną, która stanowiła cały jej strój. — Co senhor ma do zarzucenia temu
ideałowipięknaiharmonii?!
Zaskoczona,wstrząśniętatymcojąspotkało,Jahirarzuciłaswojemupanuspojrzenie
pełnewyrzutu,piersinakryładłońmiwstydliwieiuskoczyłazajakiśwysokigłaz,który
mógłjązasłonićdopasa.Manuelzaś,podniósłszysięciężko,podszedłdoAnjurja,wpił
dłoniewjegoramionaizapytałchrapliwymgłosem,wktórymdyszałapożądliwość:
—Ilechceszzatęniewolnicę?
—Niemyślałemdotychczasotym,żebyjąkomusprzedać—odparłzuśmiechem
godnywspólnik.
—Więcterazmyślotym,bojamuszęjąmieć,muszę!!!
***
MimotroskliwejopiekiksiędzaStanisława,któryznałsiędobrzenaopatrywaniuran,
Tacapé po owym postrzale chorował blisko pół roku i, kiedy nareszcie opuścił łoże,
wyglądałjakcieńczłowieka.MniejwięcejwtymsamymczasiematkaJahirypostradała
zmysłypodwpływemrozpaczy,żejejukochana,jedynacórka,zgrzeszywszyprzeciwko
Madonnie, zgubiła duszę na wieki. Dwa te smutne wydarzenia, będące następstwem
zbrodni Anjurja, niebywale wzburzyły spokojnych mieszkańców miasta Santa María.
Dość rzec, iż na dorocznym zgromadzeniu całej ludności uchwalono jednogłośnie
zakazać raz na zawsze Białym osiedlania się w promieniu dziesięciu mil, od wielkich
wodospadówYguassu.
Postanowienie to przyjął ksiądz Stanisław do wiadomości niefrasobliwie, ba, nawet
żartował, że to drakońskie zarządzenie jego nie dotyczy, gdyż on ma skórę spaloną na
brązitaksamociemnąjaktubylcy.LeczpadreIgnaciobolałogromnienadtym,żetego
rodzaju uchwała w ogóle mogła przejść unisono. Czyż nie była ona wyraźnym votum
nieufności, wyrażonym rasie, do której należeli wszyscy padres, władcy tego kraju?! I
ksiądzgenerałTowarzystwaJezusowegoinawetOjciecŚwięty,GłowaKościoła?!Czyż
niegodziłaonawprzykazanieomiłościbliźniego?!
— Tak, tak, tak! — odpowiedział sobie sam. — Ale ja nie spocznę, dopóki nie
przełamię tych uprzedzeń rasowych i dopóki moi parafianie z własnego popędu nie
zniosąswejśmiesznejuchwały.
Pragnąc osiągnąć zamierzony cel, wygłaszał odpowiednie nauki podczas
wielkopostnych rekolekcji, ale Guaranie nie odznaczali się domyślnością ani
skłonnościądowyciąganialogicznychwnioskówztego,cosłyszeliicoichwzruszało.
Żaden z nich nie wystąpił z inicjatywą upragnioną przez duszpasterza, który w końcu
zdecydowałsięmówićjaśniejotym,cobyłojegonajgorętszympragnieniem.
Następną prelekcję rozpoczął więc od pochwały Białych. Oni dostarczyli niebu
najwięcej świętych, podkreślił z naciskiem. Oni przez swoich papieży, kardynałów,
biskupów, księży, zakonników są filarami Kościoła. Oni stanowią na świecie dziewięć
dziesiątych wyznawców Chrystusa, jedynej religii, której członkowie mogą osiągnąć
zbawienie. Oni w trosce o zbawienie pogan zawsze spieszyli do ich dalekich krain i
ponosili męczeńską śmierć za wiarę. Oni nadal prowadzą prace misyjne wszędzie, a
mieszkańcy tego lądu mają im do zawdzięczenia także sporo korzyści materialnych,
doczesnych. Gdyż Biali wyplenili tu różne barbarzyńskie zabobony, na których tuczyli
sięnikczemniczarownicy.Bialipobudowalitutajsetkiszkół,świątyńidużychmiast…
— A ile zburzyli? Ilu mieszkańców wycięli w pień? — mruknął cichuteńko padre
Estanislao,siedzącynachórze,przyfisharmonii,zastępującejzpowodzeniemorgany.—
Gdybymożnabyłotozliczyć,niewiadomo,jakwyglądałbybilansichpoczynań.
Równocześnie na ambonie padre Ignacio sumiennie wyliczał zasługi białych
misjonarzyigubernatorówinawetkonkwistadorów,czylizdobywców,którychkrwawe
podbojeodbywałysiętylkonominalniepodznakiemnawracaniapogan,afaktyczniedla
zagarnięcia posiadanego przez tubylców złota. Toteż, gdy uniesiony krasomówczym
zapałem jął sławić swoich ziomków, jako tych, którzy jedynie cywilizację i kulturę
przynieśliautochtonom,jegowiecznyoponent,padreEstanislaoznowuzamruczałpod
nosem:
— Całe szczęście, że nasi parafianie nigdy nic słyszeli o takich krwiożerczych
bestiach, jak Ambroży Alfinger, Franciszek Pizarro, Ferdynand Cortez i setki im
podobnych.
Tak,tobyłoszczęście,lecznanieszczęściedlaksiędzaIgnacegoniemalwtejsamej
chwili zabrzmiały jakieś krzyki. Widząc, że wierni stojący bliżej głównych drzwi
chyłkiem wymykają się z natłoczonego kościoła, odłożył dalszy ciąg przemówienia na
popołudnie i z groźnie zmarszczonym czołem poszedł zbadać przyczyny karygodnego
zamieszania.JegosprawcamibylitakżeGuaranie,leczniezSantaMaría;ciwieśniacy
trafili tutaj właściwie przypadkowo, uciekając instynktownie w kierunku południowo-
zachodnimzeswoichtoldów,którekolejnonapadali,grabili,podpalali…
—Kto?!—zagrzmiałIgnacio,wzburzonydogłębitąrelacją.
—Portugalczycy,Sanpaulistanie.
—AwięcBiali!—huknąłtriumfalnieTacapé,któryjużmiesiąctemuprzestałbyć
słabym rekonwalescentem i odzyskał swój tubalny glos. A więc nie tylko łotr Anjurjo
był parszywą owcą, jak mówiono nam dziś w kościele. Wszyscy Biali są parszywymi
owcami,złodziejami,mordercami…
—Milcz,zuchwalcze!Późniejzdaszmisprawęztychsłów!
Padre Ignacio udawał, iż nic nie stracił ze swojej zwykłej energii. Zgromiwszy
Tacapégo,jąłtłumaczyćwiernym,zebranymnaplacuprzedkościołem,żenapadówna
tolda rozsiane na pograniczu terytorium São Paulo musiała dokonać jakaś banda
zwyczajnychrozbójników.Żenapastnicycigardłemzatozapłacąniebawem,gdyżon,
padreIgnacio,jeszczedzisiajwyślezażalenie.
Trzeźwo, realnie myślący padre Estanislao zaczął od razu obliczać, kiedy może to
„niebawem” nastąpić. Zażalenie z Santa María do księdza prowincjała w Asunción
będzie szło sześć tygodni, a dalsze cztery rzeką do Buenos Aires. Stamtąd do księdza
generała Towarzystwa Jezusowego w Rzymie popłynie sobie ze trzy miesiące, przy
pomyślnym wietrze. Drugie tyle czasu minie, zanim kancelaria papieska wyśle
odpowiedniąnotędokrólaportugalskiegoizanimówjąotrzyma.Dalszychpięć,sześć
miesięcy trzeba doliczyć na czynności kancelarii królewskiej wraz z ponowną żeglugą
przezpołudniowyAtlantyk,doBrazylii.
—Razem,półtorarokudodwóchlat—kalkulowałwduchu.—Ajakibędzieskutek
zażalenia,oileonowogólenieutoniewjakimarchiwum?Prawdopodobnieżaden.Bo
komendant oddziału, który brazylijski namiestnik wyśle w pościg za zbójami, będzie
wolał dostać od nich łapówkę, niż porcję kul z zasadzki w puszczy czy w jakim
zakazanymwąwozie…
Tymczasem wymowny padre Ignacio musiał nareszcie dopuścić do głosu zbiegów,
którzy stanowczo przeczyli, jakoby napady na ich tolda były dziełem bandy zwykłych
rozbójników. Nic podobnego! Wodzem napastników jest brazylijski bogacz Manuel
Preto, który starców i dzieci każe zabijać, a młodzież obojga płci oraz dorosłych
mężczyznpędziskutychdoróżnychtamtejszychmiast,nawetdostolicy,dorezydencji
namiestnika, gdzie sprzedaje ich na rynku jak bydło! Sprzedaje plantatorom
potrzebującymrobotników.
—Iwyośmielaciesięczęstowaćmniepodobnymibajkami?!—zawołałzgniewem
padreIgnacio,niemogącuwierzyćwtakąpotworność.
Ale pośród kilkunastu zbiegów znajdowało się dwóch, którzy uciekli już z niewoli
Manuela Preto. Ci pokazali wszem wobec blizny po nieludzkich chłostach i krwawe
inicjałyplantatora,któryichkupił,inicjaływypaloneimnaskórze!Pokazaliteżżelazne
kajdany,którymiBialiskuliimnogi,awkońcupowtórzyli,cosłyszelinawłasneuszy;
że Preto, skoro tylko zbierze trochę więcej zabijaków, niż ich ma dotychczas, i skoro
wyzdrowieje jakiś tam jego wspólnik, dobrze znający drogę przez leśne wertepy nad
Yguassu, wyruszy w te strony, by uczynić niewolników z mieszkańców miasta Santa
María!
—Niechspróbuje!Niepożałujemymustrzałzłukówikul!—krzyknąłwojowniczo
padreEstanislao.—Iręczę,żewtejbitwieBógdazwycięstwonam,gdyżnaszasprawa
jestsłuszna…
Lecz drugi zakonnik ani słyszeć nie chciał o bitwie. Tylko z poganami, albo z
heretykami wolno walczyć orężnie, dowodził, natomiast każdą potyczkę chrześcijan
między sobą on uważa za taki sam grzech śmiertelny jak pospolite morderstwo. Jako
kapłan katolicki nie może narażać na Kainowy grzech ani swoich parafian, ani
napastników,gdyżjedniidrudzysąwyznawcamiChrystusa.Cofniesięwięczeswoimi
za rzekę Paraná, tam w puszczy odczeka, aż Portugalczycy opamiętają się i,
zrozumiawszyswąwinę,powrócą,skądprzyszli.
— A jeśli nie powrócą? — wtrącił ksiądz Stanisław. — Jeżeli pomaszerują aż po
Asunción,albojeszczedalej,niszczącwszystkopodrodze?
— Nawet wtedy nie dopuszczę do rozlewu krwi. Będziemy cofali się wciąż i nie
zabraknienammiejsca,boprzecieżświatjestogromny.
— Jest. Ale każdy ląd ma swoją naturalną granicę, morze. A gdy dotrzemy do tej
granicy,gdypościgprzyciśnienasdoniej,copocząćwówczas?
— Nic, tylko najgoręcej ufać Bogu. Skoro On kazał rozstąpić się wodom Morza
Czerwonego przed Izraelitami ściganymi przez faraona, to tym bardziej nie pozwoli
skrzywdzićnas,chrześcijan,katolików!
WobectakichargumentówpadreEstanislaobyłzupełniebezsilny.Radnieradmusiał
zająć się przygotowaniami do ewakuacji miasta. Liczyło ono ponad 25.000
mieszkańców, wśród których nie brakło starców, kalek, chorych i małych dzieci nie
mogących odbyć pieszo długiej, męczącej podróży. Należało więc oporządzić dla nich
wozy, wymościć je sianem, zgromadzić i załadować potrzebne dla takiej armii ludzi
zapasy żywności przynajmniej na pięć, sześć dni, należało też wyperswadować
Indianom,abyzewzględunaniezbytdużąilośćzwierzątjucznych,niezabieralizesobą
tych ruchomości, które nie były naprawdę niezbędne. To ostatnie było najtrudniejsze.
Santamaríanie wystarczająco przygnębieni nakazem wydania swoich domów, pól,
plantacjinałupnieznanymwrogom,zktórymiwolelibywalczyćdoupadłego,niemogli
pojąćdlaczegomająpozostawićimtakżenarzędziarolnicze,sprzęty,meble,naczyniai
większączęśćostatnichzbiorów.
Drugi jezuita, zajęty od miesiąca słuchaniem wielkanocnej spowiedzi, nie mógł
pomagać w pracy księdzu Stanisławowi, który poza tym musiał pamiętać o przyszłej
drodze ogromnej karawany; o drodze niegdyś wyrąbanej w gęstym podzwrotnikowym
lesie,corokpożniwachoczyszczanejzpnączy,zielskilian,aleterazznówzarośniętej.
Porządkowało ją, rozszerzało i wydłużało w kierunku zachodnim codziennie po
kilkudziesięciu mężczyzn na zmianę. Ta robota postępowała wcale szybko, dzięki
rutynie, jaką w niej posiadali Guaranie, od dawien dawna zżyci z puszczą. Miernik
wyznaczający w dżungli trasę robotnikom i przedzierający się przez gąszcz z garstką
rębaczyniejakowprzedniejstrażydotarłdorzekiParanájużwWielkiCzwartek.
Nazajutrz wszelka praca w Santa Maria miała ustać na cztery dni, tyleż czasu
wymagało jeszcze poszerzenie ostatniego odcinka drogi leśnej, czyli wymarsz
mieszkańców miasta mógłby nastąpić nie wcześniej jak na przyszłą niedzielę.
Denerwowało to księdza Ignacego, który pod wpływem złych przeczuć chciał jak
najprędzej wyprowadzić stąd swoich parafian, ale padre Estanislao, zaprzysiężony
optymista,ostatniowogólezwątpiłwmożliwośćnajazduSanpaulistan.
—Zobaczycie,żenaszexoduszaParanębędziecałkiemniepotrzebny,żezastaniemy
wSantaMaríastatusquoante,kiedytupowrócimyzajakiśczasizewstydembędziemy
wspominalinasząsromotnąucieczkęprzedurojonymniebezpieczeństwem—mawiałdo
Ignacego.
Tymczasemniebezpieczeństwo,bynajmniejnieurojone,czyhałojużnanichokilka
milodwodospadu.ManuelPretomógłnapaśćmiastojeszczewWielkąŚrodę,leczpo
dotychczasowychdoświadczeniachzIndianamiwolałpierwuniemożliwićimucieczkę
do lasu przez dokładne otoczenie miasta wieńcem posterunków. Nieocenione usługi
oddałmuprzytymwspólnik,Anjurjo,znającyjakwłasnąkieszeńtęczęśćpuszczy,to
znaczy wszelkie wycięte w gęstwinie pikady, ścieżki, drożyny. W ciągu czwartku i
piątku obsadzono je kolejno wszystkie, nie wyłączając tej najważniejszej, wiodącej ku
rzece Parana. Teraz można było rozpocząć atak, lecz Anjurjo doradzał kilkanaście
godzin dalszej zwłoki. Pod osłoną nocy tłum Indian łatwo przerwie kordon, dowodził.
Również broń palna zawiedzie, bo w ciemnościach celować trudno, za to Guaranie,
mający koci wzrok, mogą strzałami z łuków, włóczniami i maczugami wybić do nogi
napastników. Przecież mają nad nimi wielką przewagę liczebną, nie mówiąc o
przewadze,jakąimdajeświetnaznajomośćterenu,dlanajeźdźcówobcego.
Manuel uznał słuszność wywodów wspólnika, który ze swej strony zalecał
wykonanie napadu jutro po południu. Dlaczego po południu? Bo rezurekcja! To
nabożeństwo, rozpoczynające uroczystość Zmartwychwstania, zawsze gromadziło w
Santa María, na wielkim placu przed kościołem, wszystkich mieszkańców. Wówczas
więcnajłatwiejbędziemożnaichotoczyćwtensposób,abyżadennieumknąłwlas.On
zaś, Anjurjo, podejmuje się poprowadzić główny oddział przez takie ulice, dziedzińce,
ogrody,żezaskoczeniemodlącegosiętłumunienastręczyimżadnychtrudności.
Nazajutrzrzeczywiściedokazałtejsztuki,ajegonieoczekiwanymsprzymierzeńcem
stałysiędzwonykościelne.Onezagłuszyłyalarmwiernejpsiarnizajadleszczekającejna
intruzów podczas ich szybkiego pochodu przez puste ulice miasta. Jego mieszkańcy,
stłoczeni na placu katedralnym, nie od razu zauważyli, co zaszło. Byli jeszcze pod
wrażeniem kazania, w którym umiłowany przez nich padre Estanislao w tak prosty,
przystępnysposóbmówiłimocudzieZmartwychwstaniaiczekalinaprocesję.
Wówczas właśnie Manuel Preto przystąpił do swej haniebnej roboty na czele
czterdziestu „fachowców”, którzy zręcznie nakładali kajdanki na złożone do modlitwy
dłonie pobożnych Indian stojących najbliżej kordonu. A kordonem, który jakby z pod
ziemi tu wyrósł i trzymał broń gotową do strzału dowodził Anjurjo. Zgodnie z jego
przewidywaniami ci Guaranie także zachowywali się jak stado baranów; wiedział
jednak,żetaichpotulnośćmożezniknąćodrazu,możeprzemienićsięwzapałbojowy
najednoskinieniewielkorządcówwsutannach.
Dlatego tylko ich szukał niespokojnymi spojrzeniami, stojąc na podwyższeniu, z
którego mógł objąć wzrokiem cały plac. Irytował go i ogłuszał dźwięczny, potężny
hymndzwonów,alepamiętałotym,iżsąonedzisiajjegoprzypadkowymsojusznikiem.
Boiterazskutkiemwrzawyjakączyniły,większaczęśćtłumujeszczeniewiedziała,co
dziejesięnatyłach,niesłyszałajękówtych,którychsiepaczeManuelaPretouznaliza
niezdatnych do sprzedaży na rynku niewolników i jako niezdatnych likwidowali na
miejscuciosamikolb.
Zresztą całą uwagę Indian przyciągnęła ku sobie procesja właśnie wychodząca ze
świątyni. Będąc obywatelami państwa teokratycznego rządzonego przez jezuitów,
musieli być obecni na wszelkich nabożeństwach i tutejszych obrzędach liturgicznych,
ależadenznichniepodobałsięimtak,jakprocesja.Tenuroczystypochódzkrzyżem,
chorągwiami, obrazami świętych i płonącymi świecami, te biało ubrane dziewczątka
sypiące kwiaty na ziemię, te wonne dymy z kadzideł i srebrne głosiki dzwonków
niesionych przez chłopców w czerwonych albo niebieskich pelerynkach, te chóralne
śpiewy, przyklękania, wstawania, bicie w dzwony, te błyszczące ornaty, złocisty
baldachim i szczerozłota monstrancja, wszystko to razem tworzyło widowisko
najbarwniejszeinajpiękniejsze,jakietylkomoglizobaczyćwSantaMaría.
Kiedywgłównejbramiekościołapojawilisięidącytyłemchłopcyzkadzielnicami,
Guaranie zalegający plac osunęli się na kolana, wiedząc, że tuż za tymi ministrantami
postępujeksiądzniosącyhostię.DziękitemupadreIgnaciojużzdalekadojrzałgroźną
tyralierę najeźdźców. Patrząc na nich ponad głowami swoich klęczących parafian, stał
przez chwilę na progu świątyni zaskoczony tą niespodzianką, lecz potem, jak gdyby
nigdynic,ruszyłwdalsządrogę.Wpołowieplacuczołopochoduskręciłowprawo,bo
takzawszebywałotutaj,aledziśnaowympierwszymzakręcieodłączyłsięodprocesji
baldachim. Dygnitarzom miejskim, dźwigającym jego drążki, padre Ignacio rzucił
rozkaz:
—Iśćtam,dokądjapójdę.
Usłuchali, nawykli do ślepego posłuszeństwa, lecz niespodziewana zmiana trasy
wywołałapowszechnezdziwienie;wszystkiespojrzeniapobiegływkierunku,wktórym
zmierzał baldachim, wszystkie oczy dostrzegły nareszcie intruzów. Tych zaś
najwyraźniejzmieszałwidokidącegokunimksiędzazPrzenajświętszymSakramentem;
przerwali okrutną robotę, obnażyli głowy, niektórzy nawet uklękli obok swoich
pierwszych jeńców. Tylko Manuel Preto, chociaż ogarnął go zabobonny lęk, nadrabiał
miną,jakprzystałowodzowi;niezdjąłkapeluszaozdobionegopiórami,stałzrękamiw
kieszeniach pośrodku szpaleru, jaki utworzyli klęczący Indianie, by dać przejście
niosącymbaldachim;stałnaszerokorozkroczonychnogach,kołyszącsięlekceważącoz
bokunabok,anawetzdobyłsięnazuchwałewezwanie:
—Wróćdozakrystii,klecho,niewtrącajsiędomoichspraw!
Okrzyktenzagłuszyłydzwony,którebiłybezprzerwy,jakdotychczas.Ażwkońcu
dzwonnikzobaczyłzeszczytuwieży,codziejesięujejstóp,dałznakpomocnikom,aby
przestali ciągnąć liny i niebawem cały plac katedralny zaległa cisza. Na jej tle
zabrzmiały,jakstraszliwaklątwasłowakapłana,trzymającegowdłoniachmonstrancjęz
hostią:
—Nakolana,grzeszniku!Czyńskruchę,zanimPanzetrzecięwproch,jakimbyłeśi
wjakiobróciszsięwnet!
Padre Ignacio powiedział to podniesionym głosem najpierw po guarańsku, potem
równieżpohiszpańsku,azdaniawypowiedzianegowtymjęzykuPortugalczykniemógł
nie zrozumieć i zadrżał. Przesądny strach, jaki w nim wzbudziło coś przed chwilą,
wzrósłdozenitu,przemieniłsięwdręczącątrwogę,żetenjezuitatopotężnyczarownik,
który każdego przeciwnika potrafi unicestwić mocą swoich zaklęć. Guaranie liczyli na
torównież,tylkojakochrześcijaniepraktykującynaprawdę,nieuważalizaczarytego,
codlanichbyłobycudem.Cudówniewidzielijeszczenigdy,choćpadrestyleimonich
opowiadali,więctymbardziejpragnęlicuduteraz.Azanosiłosięnań,bogrubyherszt
portugalskich najeźdźców, jak gdyby urzeczony surowymi spojrzeniami szczupłego,
drobnego księdza, jął cofać się przed nim i miąć w dłoniach kapelusz, który szybko
zerwałsobiezgłowy.
Zwycięski padre Ignacio szedł dalej, ale gdy postąpił naprzód kilkanaście kroków
dotarł do miejsca, gdzie leżały ofiary przerwanej masakry, pomordowani kolbami i
nożami starcy, dzieci, kobiety; obok nich, w tej samej kałuży krwi klęczeli nowi
niewolnicy, zacni, bogobojni Santamaríanie, smętnie pobrzękując kajdanami, którymi
skutoimręce.Nawidoktakiejklęskiswoichwzorowychparafian,duszpasterzaogarnął
święty gniew; płonąc nim, posłał błagalny wzrok niebu, a z ust wyrwał mu się
przejmującykrzyk,wołanieopomstę:
— Oto przelano krew niewinnych w rocznicę Twego Zmartwychwstania, w święto
przebaczenia!WięcpioruntuześlijSwój,Panie!!Piorunemukarzzbrodniarza!!!
Grobowaciszazaległaplac.DwadzieściapięćtysięcyIndianwstrzymałooddechw
oczekiwaniu straszliwego cudu. Dwadzieścia pięć tysięcy par oczu wpiło spojrzenia w
tłustą,abladąjakchustatwarzManuelaPreto,podktórymnogiugięłysięzprzerażenia.
Lecz wbrew ogólnemu spodziewaniu nie runął na ziemię, kiedy nagle zagrzmiało,
huknęło.ZatoświątobliwypadreIgnaciowypuściłzrąkmonstrancjęipadłnawznak,
jakrażonygromem.
Tylkojedenjedynyczłowiek,Tacapé,któryobokdzwonnikastałuszczytuwieży,od
razu zrozumiał, co zaszło. Tylko on nie patrzył na grubego Manuela, bo całą uwagę
skupiłnauwodzicielupięknejJahiry,naswoimwrogu,którymbyłAnjurjo.Anjurjozaś
w podobny sposób nie spuszczał wzroku z jezuity, w pewnej chwili wziął go na cel i
zanimTacapéstosownymokrzykiemzdążyłostrzecksiędza,padłstrzał.
TakwięcpadreIgnaciopadłofiarąkulinikczemnika,leczotymwiedziałwyłącznie
Tacapé.Dlainnychto,cospotkałoduszpasterzabyłowidomymznakiem,żenieon,ale
opasły herszt najeźdźców ma na swoje rozkazy grom z jasnego nieba i jest
wszechmocnym czarownikiem, któremu próżno by się było opierać. Dlatego padre
Estanislaodaremniewołał:
—Dobroni!
Wezwanie to przeszło bez echa. Zbrodniczy strzał Anjurja moralnie rozbroił
Santamarían, uczynił z nich stado baranów, potulnie idących chociażby pod nóż. I co
gorsza podkopał w ich sercach gmach wiary w ostateczny tryumf Dobra nad Złem,
gmachmozolniewznoszonyprzezjezuitówwciąguprzeszłostulat.
Siepacze Manuela Preto mieli tu robotę jeszcze łatwiejszą, niż w guarańskich
wioskach, jakie zniszczyli ubiegłego roku, chociaż wielu z nich przypuszczało, że tak
ludnemiastojakSantaMaríastawisilnyopórnajeźdźcom;bowwioskachtenczyów
wzburzony rzezią chwytał za broń, walczył do upadłego, inny umykał w las, gdzie
trzeba było urządzać mozolne obławy na zbiegów, a tutaj nikt nawet nie próbował
ucieczki.
Wtychwarunkachprzeglądtysięcyjeńcówmógłsięodbywaćszybko;tych,którzy
dziękibudowieciała,muskułom,wiekowiluburodzienadawalisięnaniewolnikówalbo
niewolnice,zamkniętowkościele,gdykajdanzabrakło,resztęmieszkańcówodrazuna
placu katedralnym mordowano nożami, kolbami, maczugami, bo Anjurjo orzekł, iż
szkodamarnowaćładunków.
Akiedymasakradzieci,kobietistarcówdobiegałakońca,śmiertelnieranionypadre
Ignacio po raz ostatni otworzył oczy i, wpatrzony w niebo, wyszeptał ze smutkiem
ogromnym:
— Panie, Panie, azali nigdy nie oddzielisz przeklętego pokolenia Kaina od
udręczonejludzkości?!
***
Wyczerpani byli nieludzko całodzienną harówką w zabójczym klimacie, w którym
bez uszczerbku dla zdrowia wolno pracować najdłużej po pięć godzin na dzień.
Zakazano im rozmawiać pod grozą wyrwania języka temu, kto będzie oskarżony o to
regulaminowe przestępstwo, a donosiciel za wskazanie winowajcy miał przyrzeczone
zwolnienie od wszelkich robót w najbliższe trzy niedziele. Donosicieli, lizusów,
zdrajcówniebrakłowtaklicznejgromadziewięźniów,odlattraktowanychjakbydłoi
po większej części zbydlęciałych przez haniebne warunki życia, lecz pomimo to,
zaledwiedozorcyzamknęliciężkiewrota,wbarakuzaczynałysięszepty,trwającenieraz
doświtu.
Oczywiścieniewszyscybraliwnichudział.Ci,którzypogodzilisiędawnozeswoim
smutnymlosem,pragnęlitylkowypoczynkupodzisiejszymtrudzieiprzedjutrzejszym
znojem. W innych niewolnikach chęć wymiany myśli lub chociażby proszenia sąsiada
na barłogu o obmycie ran poskramiał strach przed fatalnymi skutkami czyjejś
denuncjacji.Ajeszczeinni,gdytakżezasnąćniemogliodrazu,milczelizkonieczności,
bo nie zdobyli sobie dotychczas niczyjego zaufania i nikt nie dał się im wciągnąć do
rozmowy.
Do tych ostatnich należał piętnastoletni Enrico, syn niedawno zmarłego dozorcy i
Murzynki, kupionej ongi w Afryce od arabskich łowców niewolnika. Właśnie dlatego,
żeojciecnależałdobiałejrasy,rasywładcówświata,młodymieszanieczawszesądził,iż
unikniestrasznejdoliziomkówswejmatki.Wprawdzieodnajmłodszychlatużywanogo
do rozmaitych drobnych posług, ale przy tym posiadał dużą swobodę ruchów i sporo
wolnegoczasu,którywcałościpoświęcałbłogiemupróżnowaniu.Tymczasemmiesiąc
temunowyszefdozorców,okrutnyGualterBigalho,zauważywszywałęsającegosiępo
plantacjichłopaka,kazałgoprzyłączyćdogrupykolorowychrobotników,dożywotnich
więźniów,którychstokroćczęściejśmierćwyzwalałaniżkaprysichwłaściciela.
Nie mogąc pogodzić się z tą myślą, Mulat Enrico w ciągu miesiąca już dwa razy
próbowałzbiec,cobyłorekordemnienotowanymnafazendzieManuelaPretoijedynie
młodywiekocaliłgoprzedsurowszymirepresjami.Bowiemzapierwsząpróbąucieczki
dano mu tylko trzydzieści batów, za drugą trzysta i wypalono mu na skórze inicjały
właściciela: MP; ponieważ zaś trzystu plag naraz nie zniósłby nawet najsilniejszy
dorosłymężczyzna,GualterBigalhorozłożyłdelikwentowitękaręnadziesięćrównych
rat„płatnych”codrugidzieńranoprzedśniadaniem.
Trzyratydotychczasotrzymał,czwartaczekałagojutro,dlategodzisiejszejnocynie
potrafiłzmrużyćoka.Szczękajączębamizestrachu,myślał,obliczał,przewidywał:Przy
pierwszejchłościeposiekanomuplecy,przydrugiejpośladki,przytrzeciejudawrazz
łydkami; gdzie będą go bili jutro? Jeśli znowu w plecy, poznaczone trzydziestoma
pręgami, ból będzie piekielny! Jeżeli z przodu, to jeszcze gorzej; bowiem na piersiach
wypalono mu litery MP, nawet dziś, w tydzień po tej operacji piekące go żywym
ogniem! I skoro cienki rzemień krótkiego bicza trafi na jedną z owych niezagojonych
ropiejącychran,wówczas…
Enrico aż zawył na myśl o czekających go cierpieniach, a potem jął gorączkowo
zastanawiać się nad tym, jakby się od nich wykręcić. Czy udawać obłożnie chorego?
Lub obłąkanego? Bredzić od rzeczy albo śmiać się jak wariat? Nie, to na nic; nikt
jeszcze nie zdołał oszukać chytrego Gualtera, który też wszelkie dolegliwości
niewolnikówleczytakimisposobami,żelepiejszybkotuumrzećniżdłużejjaktydzień
chorować. A może by spróbować wślizgnąć się w łaski tego okrutnika? Świetna myśl!
Alejak,aleczymgoująć?
Wtejsamejchwiliszeptyszeleszczącebezprzerwypośrodkubarakustałysięnieco
głośniejsze, to podsunęło najprostszy pomysł ratunku młodemu Mulatowi.
Dźwignąwszy głowę, by stwierdzić, kto bierze udział w ostro zabronionej rozmowie,
spojrzałwstronęgrupyosóboblanychpoświatąksiężyca,którejkosmykiwdzierałysię
do baraku przez dziury w dachu. Na niskim pieńku siedział wysoki, barczysty
Estanislao, otoczony gromadką klęczących Indian Guaranów, z których jeden właśnie
pięściąbiłsięwpiersi,powtarzającprzytymtrzyrazyjakąśformułkęczyzaklęcie.Tak
przynajmniejsądziłpoganinEnricoi,zapamiętawszysobieimionatych,którzyszeptali
coś na ucho siwemu Estanislao, a potem kułakiem walili się w tors, zaczął dłonie
zacierać z radości; teraz nareszcie mógł zasnąć, teraz był pewien, że odwróci gniew
Gualteraodsiebiekuinnym.
Co rano liczono niewolników, bo w nocy najczęściej ten, czy ów z nich uciekał na
tamtenświat,zwłaszczagdywybuchałyepidemie;zdarzałosięjednakrównież,żemimo
czujności posterunków pilnujących baraku z zewnątrz zdołał ktoś zbiec do lasu, gdzie
późniejtropionogozpomocąspecjalniedotegotresowanych,bardzozłychpsów.Tym
razem nie brakowało nikogo, można więc było przystąpić do wychłostania tych
winowajców, którym wymiar kary w drodze łaski rozłożono na raty. Wówczas Enrico,
nieczekającswojejkolejki,wystąpiłzszeregu,podbiegłdoGualtera,padłprzednimna
kolana i głośno zaczął się żalić, że jego skazano na trzysta plag za nieudaną próbę
ucieczki, a innym to przestępstwo ujdzie bezkarnie, gdy ci inni postanowili pierw
wymordowaćwszystkichdozorców.
—Ciinni?Którzy?!—ryknąłGualterBigalho.—Wskażich!
—Aczysenhordarujemiresztękary?
Przez to pytanie, rzucone w niefortunnym momencie, pierwszy gniew Gualter
wyładowałnaMulacie;onśmiestawiaćjakieśwarunki,zamiastbezwahaniawymienić
imiona spiskowców?! Sprawiwszy chłopcu straszliwe lanie, złapał go za kark i
podprowadziwszy do najbliższej wewnętrznej ściany żywego czworoboku, jaki przy
każdym rannym przeglądzie formowali niewolnicy. Ich położenie było teraz straszne,
chociaż nie poczuwali się do winy; bowiem nawet najbardziej niewiarygodne,
gołosłownedenuncjacjesprowadzałytuzawszedeszczsrogichkar,anigdyjeszczenie
padło oskarżenie tak ciężkie, jak dzisiaj z ust tego wyrostka. I kogóż on wskaże, na
Boga?!
Zapłakany,zmaltretowanyEnricowskazałwszystkich,jakichubiegłejnocyzauważył
rozmawiających i dodał, że hersztem ich jest stary Estanislao. W to ostatnie Gualter z
trudemuwierzył,gdyżEstanislaocieszyłsiętuopiniąnajlepszegorobotnika.Ontakże,
jeden jedyny pośród siedmiuset niewolników, uśmiechał się przyjaźnie do swoich
prześladowców, dozorców. I on, właśnie on chciał ich wymordować, on stał na czele
spisku?!Byłototaknieprawdopodobne,żeGualterodstąpiłodswejzasadyipostanowił
oskarżonegoskonfrontowaćzdonosicielem,oczywiścieprzypomocybata.
—Coonczyniłubiegłejnocy?Wbrewzakazowigadał?
Enrico, do którego zwrócił się z tym pytaniem, dał odpowiedź twierdzącą, lecz
poprawił się zaraz, że Estanislao znacznie więcej słuchał, niż sam mówił. Słuchał,
chwiałsiwągłową,atamciwciążmucośszeptalinaucho.
—Prawdato?
—Prawda—przyznałoskarżony.
—Acóżonicitamszeptali?
—Tegomipowiedziećniewolno,totajemnicaświętej…
—Tajemnica?!—wtrąciłPortugalczykBigalhozgniewnymbłyskiemoczuiująłw
dłońswójpistolet.—Albomizarazdokładniepowtórzyszwszystko,cocimówiono—
cedziłsłowapowoli,złowrogo—albo…
—Niepowtórzęanisylaby,niemogę!
—…albojużanisylabynieusłyszyszwswymżyciu!
—Zawszejestemgotównaśmierć,aBógSprawiedliwy…
— Od śmierci — przerwał mu znów Gualter — gorsze bywa długie cierpienie i
dożywotniekalectwo!Więczdradziszmiowątajemnicę,czy…
—Niezdradzęnigdy!
—Zobaczymy!
Huknąłstrzał.Zucha,doktóregoprzytkniętybyłwylotlufypistoletutrysnęłakrew,
a ogłuszony tak bliską detonacją Estanislao runął do stóp Portugalczyka bezwładnie
niczym drzewo podcięte przez drwala. Na ten widok Guaranie podnieśli nieopisany
wrzask. Okrzyki zgrozy, rozpaczy, przerażenia słyszano w majątku ziemskim Manuela
Pretoczęściejniżnainnychfazendach,aleporazpierwszyzabrzmiałatuwyraźnienuta
buntu przeciw okrucieństwu białych ciemiężycieli. Krępy, muskularny Indianin
imieniem Tacapé wybiegł z szeregu, stanął przed Gualterem, zaskoczonym tym
zuchwalstwemi,potrząsającpięściami,zacząłwołaćłamanąportugalszczyzną:
— Nas morduj, bo myśmy złamali twój zakaz rozmawiania po nocach! Myśmy
chcieliodbyćwielkanocnąspowiedź,którejtajemnicyonzdradzićniemógł!Atyśzabił
niewinnego!Ipiekłociępochłonie,bośzabiłksiędza!
— Tak, tak, księdza, tak, tak — potakiwali inni. — Zabiłeś swojego ziomka, bo
padreEstanislaobyłbiałym,jakoity!
—Niemożliwe!—mruknąłBigalho.
W głowie mu się nie mogło pomieścić, aby los nieludzko wyzyskiwanych i
katowanych niewolników chciał dobrowolnie dzielić jakiś Europejczyk i aby
Europejczykiem był ten człowiek o skórze tak brązowej jak ten oto leżący bez czucia
mężczyzna. Gdy jednak z ciekawości odsunął trochę skraj przepaski na jego biodrach,
przekonał się, że Guaranie powiedzieli prawdę; tam, gdzie kusy strój niewolników
chronił skórę przed promieniami podzwrotnikowego słońca, tam ona zachowała swą
białość,czyliEstanislaobyłistotnieEuropejczykiem.Amożeiksiędzem?
Odkrycie to wywarło wielkie wrażenie na Gualterze. Natychmiast polecił przenieść
zemdlonego do kancelarii fazendy, opatrzyć jego ranę, aby zaś powetować sobie ten
pierwszy odruch serca, skazał na sto batów każdego z dwudziestu rzekomych
spiskowców.Połowętejniesprawiedliwejkarywymierzonoimdoraźnie,więcjęczeliz
bólu przez cały dzień i nic dobrego nie wróżyły spojrzenia, jakie rzucali w stronę
pośredniegosprawcyswoichnowychcierpień,wstronęMulata.
— Oni z zemsty zabiją mnie, gdy zasnę! Zarzucą mi na szyję powróz, uduszą,
powiesząipowiedząjutro,żepowiesiłemsięsam!
Myśli te przyczepiły się do niego, jak pijawki rzeczne, och, mocniej, jak karapaty
czatującenaliściach,kleszcze,któregłębokowżerająsięwskórę.Leczprzyczepiłysię
dopieropozamknięciubaraku,kiedyjużniemógłbłagaćdozorców,abymupozwolili
nocować chociażby w kajdanach, byle nie tutaj. A tutaj było duszniej i straszniej niż
kiedykolwiekdotychczas.Enrico,którypostanowiłczuwaćdorana,bygoweśnienikt
niezaskoczył,wsłuchiwałsięzdrżeniemwniesamowiteodgłosy,jakimirozbrzmiewał
barak. Z jękami, stękaniem, z nagłymi okrzykami nieszczęśników maltretowanych za
dnia i przez złe sny trapionych po nocy oswoił się dawno, za to dzikim strachem
napawałgokażdyszelestsłomy.Wydawałomusięwówczas,żeladachwilachwycągo
podgardłodłonie-szpony,którymżywnieujdzie.Zatrwożony,przesuwałsięszybkow
inne miejsce, tam warował cichuteńko, czujnie, dopóki nie spłoszył go jakiś nowy
szmer,poczymnaczworakachznówprzenosiłsiędalej.
Wreszcieutknął.Wtejczęściolbrzymiegobarakuludzieleżelidzisiajtakgęsto,tak
blisko siebie, że nie mógłby przecisnąć się wśród nich. Leżeli wszyscy na brzuchach,
twarzamizwrócenikuokrągławejplamieksiężycowegoświatłabędącejnajwiększąoazą
jasności w tej mrocznej hali. Tam właśnie klęczało lub raczej siedziało na własnych
piętach dwunastu najstarszych niewolników; połowę tej starszyzny stanowili Murzyni,
na drugą połowę składali się razem trzej mieszańcy i trzej Indianie, każdy z innego
plemienia,więcGuarani,KoroadiBotokud,któregozdalekamożnabyłoodróżnićpo
wstrętnieoszpeconej,zwisającejwardze.
Areopag ten, wcale dostojnie wyglądający w srebrnej poświacie miesiąca, otaczał
pień drzewa zastępujący im ołtarz. Na nim w przykładnej zgodzie stały prymitywnie
wyciosanefigurkibóstwindiańskichimurzyńskichjakrównieżnajrozmaitszeamulety,
fetysze,gri-gri.Guarani,choćchrześcijanin,katolik,takżeniechciałtupozostaćwtylei
dołożyłzeswejstronymałeposążkianiołaidiabła,przyczymaniołbyłciemny,adiabeł
oczywiściebiały.Biały,gdyżbiałąskóręmająźli,okrutniPortugalczycy,Sanpaulistanie,
którzy zburzyli kwitnące państwo zacnych padres, ojców jezuitów i jego ludność
częściowowymordowali,częściowozrównaliznieszczęsnymiczarnyminiewolnikami.
Najstarszy Murzyn, cieszący się sławą wielkiego czarownika, zaintonował
stłumionymgłosemjakąśpieśńponurą,którąnatychmiastpochwyciliwszyscyleżącyw
krąg.Nucilijąpianissimo,byjakiśdozorcanazewnątrzbarakunieposłyszał.Nuciliją
w kółko bez końca, a ponieważ melodia składała się zaledwie z sześciu taktów, przeto
zrazu rozstrajała nerwy, potem działała jak narkotyk. Enrico ani się spostrzegł, kiedy
wziął udział w tym chórze i kiedy zaczął podrygiwać stopami, jak wszyscy inni. Lecz
naglezelektryzowałygosłowapieśni.
—Dlakogoonizamawiająśmierćwmękach?—zapytałnajbliższegosąsiada,który,
nieodwracającgłowy,wyjaśnił:
—DlaGualteraBigalhoidlategomłodegozdrajcy,przezktóregodonosdostałdziś
kulędobryjakaniołEstanislao.
Enrico, posłyszawszy tę odpowiedź, zdrętwiał; byłby wrzasnął, ale przerażenie
ścisnęło mu krtań tak, że przez dłuższy czas nie mógł głosu wydobyć. Więc dla niego
zamawiają u złego ducha trąd! I on również dołączył do tych próśb swój głos, nie
wiedząc, o kogo idzie; teraz wiedział! Przedtem powtarzał bezmyślnie tekst pieśni,
upajając się jej monotonną melodią; teraz całą uwagę skierował na słowa! A słowa
drugiejzwrotkibrzmiały:Niechajmuwrzodyżrąciało,któreodkościodpadnie.Byłto
jednak dopiero skromny początek kary, jakiej niewolnicy życzyli srogiemu dozorcy i
młodemu Mulatowi. Upominali się też wzajemnie: Niech im nikt męki nie skraca, by
moglicierpiećlatami.
Nocnemisteriaodbywałysiędalejwbaraku,jakodbywałysięprzezwszystkiewieki
tam,gdzieludziebiałejrasypastwilisięnadkolorowymibliźnimi,amałogdzieznęcali
siętakokrutnieitakdługojakwAmerycePołudniowej.WszędzieKolorowi,podbici,
wyzyskiwani, maltretowani szukali sojuszników silniejszych niż dobrze uzbrojeni biali
gnębiciele, a silniejszych mogli znaleźć tylko wśród nieziemskich mocy. Stąd gusła,
zaklęcia,zamawianiechorób,klęsk,śmierci,nigdziezaśmagianiedoszładopodobnego
rozkwitujakwAmerycełacińskiej.Właśniedziękiniewolnictwu,dziękizmieszaniuw
niewoliIndianzMurzynami.JużpośródIndianbyli,opróczkilkugruppogan,kulturalni
czciciele słońca z rozbitego państwa Inków i chrześcijańscy Guaranie, podczas gdy
Murzyni importowani z różnych stron rozległej Afryki przywieźli ze sobą tyle tysięcy
wierzeń, bóstw, zabobonów, z ilu wiosek pochodzili. Mieszaniec, syn Guaraniego i
Murzynki miewał poważne wątpliwości, czy powinien nosić na szyi święty medalik
oddziedziczonypoojcu,czygri-grizzębówaligatorai,żebynikogonieobrazić,nosił
jedno i drugie. Cóż więc dopiero mówić o dalszych pokoleniach tego cocktailu ras,
religii, języków! Dlatego Brazylijczycy trochę przesadzają ze swym wstydliwym
wypieraniem się makumby, czarnej mszy, po dziś dzień skrycie odprawianej przez
tamtejszych Negrów; powinniby raczej wstydzić się tego, że niewolnictwo znieśli
dopierowroku1888,iżeautoratejhumanitarnejreformy,cesarzaPedraIIwłaśniezato
zmusilidoabdykacji.
Mulat Enrico wierzył święcie w to, że zaklęcia czarowników mogą wywołać trąd
nawetuniego,którynigdyniezetknąłsięztrędowatymi.Aleczyżtrędowatychtunie
było? Byli! Nie dawniej jak trzy tygodnie temu Gualter Bigalho osobiście wykrył
objawytrąduujednegozMurzynówizastrzeliłgonatychmiast.ZtymNegremstykał
sięEnricorówniemało,jakinni,równieszybkozapomniałonim,ażdzisiajprzyszedł
mu na myśl, po nocnej makumbie. Skrupulatnie oglądał swe ciało, czy nie znajdzie
podobnych twardych guzków, jakie miał tamten i żałował, że nie może obejrzeć sobie
pleców. A perfidny czarownik, jak gdyby odgadł jego myśli, zaczął go straszyć;
tłumaczyłkażdemu,ktomuwpadłpodrękę,żepierwszesymptomywyglądająwłaśnie
tak;tu,nibyukradkiemwskazywałnaplecyMulata,podktórymwówczasnogiuginały
sięzprzerażenia.
ZciągłegoprzerażeniarodzisięobłędiEnricobliskibyłobłędupotygodniubojkotu,
jaki wobec niego zastosowali wszyscy niewolnicy. Bo odsuwali się od niego z takim
wstrętem, jak gdyby rzeczywiście miał już trąd i w baraku rzucali sobie wzajem
ostrzeżenianatematmożliwościzarażeniasięodMulata.Leczdonajwiększejrozpaczy
doprowadzałgostaryczarownik,którydziwniezasmakowałwdokładnymopisywaniu
wszelkich faz choroby i głośnych rozważaniach, ile też lat Enrico męczyć się będzie,
zanim go trąd stoczy do ostatka. Ustawiczne to krakanie wywołało w końcu rozstrój
nerwowy,podktóregowpływemMulatpowziąłzamiarskończeniazesobą.Wydałomu
się, że przez samobójstwo nie tylko uwolni się od cierpień trędowatego, ale także
wypłatazłośliwegofiglatymwszystkim,którzycieszylisięnajegoprzyszłe,długoletnie
męczarnie. Pozbawi ich tej satysfakcji i równocześnie poderwie autorytet czarownika,
którymuprorokowałzgołainnąśmierć,niżnastryczku.
Stryczek sfabrykował z bardzo giętkiej liany, pomimo jej cienkości wystarczająco
silnej, by utrzymać ciężar ciała szczupłego młodzieńca. Upatrzył też sobie zawczasu
poprzeczną belkę, mogącą z powodzeniem zastąpić szubienicę, położył się pod nią i
czekał,ażzasnąprzynajmniejnajbliżsisąsiedzi.Gdytonastąpiło,przerzuciłlianęprzez
belkę, a w pięć minut później wisiał już według wszelkich reguł. Albo raczej wbrew
regułom,boskazanemunaśmierćprzezpowieszenie,wiążesięprzedegzekucjądłonie
nagrzbiecie.Enrico,niemogąctegozałatwićsam,miałnadalręcewolne,toteżzaledwie
poczuł duszący ucisk pętli na szyi, pochwycił oburącz stryczek nad głową i na gwałt
zapragnąłżyć.Wyraziłtozdławionymokrzykiem:—Ratunku!—któryniewywołałtu
żadnegooddźwięku.Drugiewołanieurwałosięwpółsłowa,gdyżomdlewająceręcenie
mogłyjużutrzymaćciężaruciała.
Wtejsamejchwiliotworzonowrotabaraku,doktóregodwajstrażnicyodprowadzili
człowiekazobandażowanągłową.Czyżbytobyłpadre Estanislao? Ależ tak, to on, to
najlepszy kolega, przyjaciel, pocieszyciel wszystkich niewolników! Kopnęli się więc,
kto nie spał, witać go z taką radością, jakby wracał z drugiego świata. Lecz padre
Estanislao pomimo półmroku dojrzał od razu ludzką sylwetkę, pozornie przerastającą
wszystkichodwiegłowyimiotającąsięwdziwacznychpodrygach.Podchodzącbliżej,
zapytał co to znaczy. Wyjaśniono mu, że przed chwilą powiesił się podły donosiciel,
Enrico.
— I wy go nie ratujecie?! — oburzył się ksiądz. — Chcecie, żeby jego dusza
skwierczaławogniupiekielnym?
Własnoręcznieodciąłchłopaka,ocuciłgo,chociażzewsządsłyszałbłagalneprośby,
żeby nie dotykał zarażonego. Podziwiali więc jego odwagę, Enrico zaś, poznawszy,
komu zawdzięcza ocalenie, wybuchnął spazmatycznym płaczem. Przecież nikt tutaj
przezjegodenuncjacjęnieponiósłrównieciężkiejkrzywdyjakEstanislao,iwłaśnieon
pospieszył mu na ratunek, choć ostrzegano go, że może się zarazić trądem. Z
przykłademtakwielkiejszlachetnościMulatniespotykałsięjeszczenigdy,dlategołkał
rzewnie,wzruszonydogłębiswojej„czarnejduszy”.Nie,nieczarnej;MurzyniiMulaci
majączarnąskórę,aduszębiałą,naodwrótjakEuropejczycy;takprzynajmniejgłosiła
popularnapieśńniewolników,śpiewanazaplecamidozorców.
Odczekawszy aż ludzie na powrót położą się spać, padre Estanislao podpełznął do
swego ulubieńca, Tacapé, z którym pragnął naradzić się bez świadków. Szło o sprawę
największej wagi. Przez ten tydzień on, Estanislao, co wieczór długo rozmawiał z
Gualterem Bigalho i nadspodziewanie szybko zdołał tego grzesznika nawrócić!
Dlaczego dzielny Tacapé w to wątpi? Czyż łaska boża nie działa stokroć większych
cudów?OtóżskruszonyGualter,samzwłasnegopopędupostanowiłprzywrócićksiędzu
wolność, a gdy ów zaznaczył z naciskiem, iż bez swoich towarzyszy niedoli stąd nie
odejdzie,Bigalhowspaniałomyślniepowiększyłliczbęwyzwoleńcówdosześciu.
— Czyli pięciu mogę zabrać ze sobą. Jednym z nich będziesz oczywiście ty, miły
Tacapé,leczktopozatym?Toćkażdyztychsiedmiusetnieszczęśnikówgorącołaknie
wolności, tęskni za swoją ojczyzną, nam zaś wolno wyrwać z tutejszego piekła tylko
czterech.Których?!
—Niechajślepytrafichwskaże;będziemylosowali,padre.
—Trzebatouczynićzarazjutro,bopojutrzemamyzbiecdolasu.
—Zbiec?!Mówiłeś,żeBigalhopozwala…Pozwalaistotnie—wtrąciłEstanislao—
aledlajegobezpieczeństwamusimyupozorowaćucieczkę,którąonnamułatwi.
Tak się też stało, Gualter dotrzymał słowa; o umówionej godzinie uchylił wrota
baraku, wypuścił księdza i Tacapégo z ich czterema wylosowanymi towarzyszami,
wręczył im spory zapas żywności oraz sześć fakonów
, niezbędnych przy wycinaniu
sobieścieżekwgąszczupuszczy,iodprowadziłichażpozaobrębzabudowańfazendy.
Tuprzyserdecznympożegnaniuzłożyłimżyczeniaszczęśliwejdrogi.
— Jutro, skoro podczas rannego przeglądu zauważymy waszą nieobecność, będę
musiałzarządzićpościg—dodałjeszcze—aleniedopędzionwas,bądźciespokojni;
potrafięgopchnąćwzłymkierunku.
Wbrew tym przechwałkom dwa dni później posłyszeli w dżungli dobrze im znane
złowrogie szczekanie psów używanych do tropienia zbiegłych niewolników. Odgłosy
zawziętego ujadania zbliżały się szybko i zaledwie padre Estanislao, mniej zwinny od
swoichtowarzyszy,jakoostatniwgramoliłsięnajakąśgałąź,straszliwekundlepojawiły
się u stóp drzew, na których ukryło się tych sześciu. W chwilę później nadszedł tutaj
zdyszanyGualterBigalho,uzbrojonyażpozęby,leczbezżadnejasysty,odziwo!
— Złaźcie na dół, musimy się naradzić — rzekł, wziąwszy na smycz psy, które
przywiązałdosilnegokrzakanieopodal.
Potemzacząłopowiadać:Paskudnąniespodziankęzrobiłimonegdajnieoczekiwany
przyjazd jego chlebodawcy, Manuela Preto, który osobiście prowadził śledztwo w
sprawie podejrzanej ucieczki sześciu niewolników. Podejrzanej, gdyż nie znaleziono
żadnejdziurywścianachbarakuanipodkopupodnimi.Ponieważzaśwszelkieklucze
odnoszononanocdoizbygłównegodozorcy,naniegomusiałypaśćpodejrzenia.Byje
rozproszyć, Gualter sam wziął udział w pościgu, przysiągł Manuelowi, że zbiegów
dopędzi.Dopędziłichwłaśnie,czylidotrzymałprzysięgi,alecodalej?Wzięcinaspytki,
torturowani po nad miarę ludzkiej wytrzymałości na pewno powiedzą, kto im ułatwił
ucieczkę,agrubyManuelwywrzeswójgniewnanim.
—Dlaratowaniasiebie,każdynamoimmiejscupowystrzelałbywasdonogitutaj—
dowodziłGualter—boumarlimilczą.
— Miałbyś odwagę do chmary swoich dawnych grzechów dorzucić jeszcze
największy grzech, morderstwo?! — zawołał Estanislao. — Jeżeli cię to jednak nie
przeraża,zabijmnie,leczimpozwólodejść.
— Nie! — Bigalho potrząsnął głową przecząco. — Kogo jak kogo, ale ciebie,
księdza,nieśmiałbymzabićwłasnąręką.Wymyślciecośinnego.
Długo obmyślali różne wyjścia z fatalnej sytuacji, wreszcie Estanislao wystąpił z
projektem,którywszyscyjegotowarzyszeuznalizanierealnyiniepotrzebniedrażniący
szefa dozorców wyjątkowo łagodnie dziś usposobionego. Bowiem zaproponował, aby
Gualterdlazbawieniaswejduszywyrzekłsięraznazawszedotychczasowegozajęcia,
by nie wrócił już na fazendę, by natomiast przyłączył się do nich i wraz z nimi, jeżeli
Bóg pozwoli uciec przed pościgiem, wiódł aż do śmierci zbożny żywot spokojnego,
praktykującego chrześcijanina. Wbrew ogólnemu mniemaniu Bigalho nie wybuchnął
gniewem, ale zapytał pokornie, czy oni przyjęliby go do swego grona, kiedy zaś
otrzymałtwierdzącąodpowiedź,zacząłwszystkichściskaćnajserdeczniej.
—Pójdęzwamichoćbynakraniecświata—powtarzał.—Będęczyniłpokutęzato,
żedawniejbyłemwobecwastakimokrutnikiem.
— Boże, dzięki Ci za cudowne nawrócenie grzesznika — modlił się padre
Estanislao; ani mu przez myśl nie przemknęło, że rzekome nawrócenie oraz
umożliwienieimucieczkijestperfidnągrą,ukartowanąprzezGualteraiManuelaPreto,
którynaswojąfazendęcichcemwróciłjeszczetydzieńtemu,aniedopieroonegdaj.—I
prowadźnas,Bożeszczęśliwiedo…
—Dokąd?wtrąciłżywoGualter.—Dokąddążycieprzyjaciele?
—Każdegoznasciągniewjegorodzinnestrony—odparłTacapézwestchnieniem.
—JapochodzęzSantaMaría.
—Tomiastoprzestałoistniećjużdawno,podobniejakSanIgnacio.
—Ha,zatemprzeprawimysięnaprawybrzegrzekiParany.
—Czysątamjakiemiasta,pozastolicąAsunción?Bopodobnożadnegonieznaleźli
bandeirantes,polującynaniewolników.
— Nie znaleźli? — ucieszył się padre Estanislao. — Dzięki Bogu, że nie.
NajwidoczniejichmieszkańcyzobawyprzednapadamiSanpaulistanpozwolilipuszczy
zaróśćwszelkiedrogi,ścieżki,pikady.Naszczęściejawiem,gdzieszukaćtychmiasti
zaprowadzęwasdonich.
O to właśnie szło Manuelowi Preto, który z silną bandeirą zamierzał posuwać się
krokwkrokzaGualterem,skorotemuudasiępozyskaćzaufaniezbiegów.Dwajgodni
siebie nikczemnicy komunikowali się od czasu do czasu w nocy za pośrednictwem
dobrzewytresowanegopsa,którynosiłichlisty.Udawałoimsiętoświetnieprzezkilka
tygodni,wciąguktórychobydwiegrupy,dotarłszydożółtomętnejParany,posuwałysię
jej lewym brzegiem w dół biegu rzeki. Na prawy brzeg chciał padre Estanislao
przeprawić się dopiero koło ujścia Iguazú, albo Yguassu, pragnął bowiem odwiedzić
leżącepowyżejwodospadówtejsamejnazwymiastoSantaMaría.
Leczzanimtamdotarł,nastąpiłoniespodziewanezdemaskowanie.DokonałgoMulat
Enrico, który zdołał zbiec podczas pamiętnego buntu niewolników na fazendzie Preto.
Już ucieczka sześciu towarzyszów niedoli wywołała tam wielkie poruszenie, a kiedy
upłynęło kilka dni i zbiegów nie przyprowadzono na powrót, każdy zapragnął pójść w
ich ślady, każdy wierzył, że on też potrafi ujść pogoni. Otuchy dodawała nieobecność
Gualtera i kilku innych dozorców, których Manuel Preto przyłączył do swej bandeiry.
Pozostałychpostanowionoznienackanapaść,unieszkodliwićidalejżewlas,nawolność.
Aleprzywprowadzeniuwczyntegoplanudozorcystawilizaciekłyopóri,dziękibroni
palnej,większączęśćbuntownikówujarzmiliponownie.
Tylko niespełna stu niewolników zdołało podczas walki schronić się do puszczy, w
tej liczbie także Enrico, który przypadkowo podążył śladem bandeiry. Bandeirantes
wieczoramigłośnogawędziliprzyogniskach,azurywkówrozmowydomyśliłsięmłody
Mulat,żeManuelPretozeswojązgrająidziekrokwkrokzaszlachetnymEstanislao.To
zadecydowało. Leżący w krzakach Enrico, który przedtem zamyślał oddalić się jak
najprędzej od groźnego sąsiedztwa, teraz postanowił okrążyć i wyprzedzić bandeirę,
dogonić tamtych sześciu i ostrzec ich przed pościgiem, depcącym im po piętach. W
trakcie realizowania tego zamiaru nieoczekiwanie natknął się na psa, biegnącego do
obozu Manuela, z psami zaś, których niewolnicy bali się panicznie, on był w jak
najlepszej komitywie jeszcze z tych czasów, gdy nie musiał pracować i zbijał bąki na
fazendzie.Objąwszyłaszącegosiękundlazakark,przypadkowoznalazłprzymocowaną
doobrożyskórzanątorebkę,wktórejspoczywałjakiślist;skonfiskowałgobezwahania.
Nazajutrz rano padre Estanislao głośno odczytał swoim towarzyszom ów list,
zawierający garść dalszych informacji dotyczących miast na prawym brzegu Parany.
Powinnynamonedostarczyćze150.000niewolników,pisałperfidnyGualterBigalhodo
swegoszefa,ManuelaPreto.Podczasodczytywanialistu,Gualterjeszczespał;obudził
sięjużwwięzach,którenałożyłmuTacapé.Tacapébyłnaniegotakoburzony,żechciał
gookaleczyć.
— Tyś naszemu padre odstrzelił jedno ucho, łotrze, a ja ci teraz utnę lewe ucho,
praweinos!—rzekł,potrząsającostrymfakonem.
Trudno dociec, czy chciał naprawdę wykonać swą pogróżkę, czy tylko nastraszyć
okrutnika, lecz zaledwie dotknął jego twarzy, odskoczył wstecz z okrzykiem zgrozy.
Bowiemto,cozauważył,szarykolorucha,jegoniesprężystość,zgrubienieskóryiguzki
pokrywająceusznepłatki,topierwszeobjawynajstraszniejszejchorobyludzkości!Aby
się jednak upewnić, Tacapé wyjął z ogniska płonący patyk i jego rozżarzony koniec
przytknąłdoguzków,leczGualteraniniesyknął,aniniepoczułoparzeniastwardniałej,
zrogowaciałejskóry,czylibezwątpieniamiałtrąd!Skąd?Kto,gdzieikiedygozaraził?
— Makumba — wyszeptał Enrico, popielaty z przerażenia. — Wtedy czarownicy
zamawialiśmierćwmękachdlaniego…idlamnie,idlamnie!
Z wielkim trudem padre Estanislao zdołał rozpaczającego chłopaka uspokoić
zapewnieniami,żenieznajdujenajegocieleżadnychoznaktrądu.Gualterapozostawili
w więzach, z których miał go uwolnić Manuel Preto, sami zaś, dla zmylenia tropu,
zaczęli puszczę przecinać zygzakami tak zawiłymi, że w końcu zupełnie stracili
orientację w jakim kierunku powinni iść, aby nie natknąć się na Manuelowych
bandeirantes.Pokilkudniachbłądzeniaposłyszelimonotonnyszmer,którypogodzinie
marszustałsiępotężnymłoskotem,apodalszychtrzechgodzinach,piekielnymrykiem
głośniejszym,niżgrom.
— Poznajesz go, padre? — zawołał ucieszony Tacapé. — To Yguassu, to nasz
huczącywodospad!
Kierując się słuchem, dotarli niebawem do wąskiego jaru, którego głębokości nikt
nigdy wymierzyć nie zdoła, bo szalony prąd wody uniesie najcięższą sondę. W tym
kanionie zmieścić się musi cała rzeka Iguazú, licząca powyżej katarakt pięć tysięcy
kroków szerokości, a wyglądająca jak jezioro, które przerwało gęsto zadrzewioną
groblę. Tę półkolistą tamę, grzbietem łuku wygiętą ku niemu, przerwało w kilkuset
punktach, oddzielonych od siebie wysepkami, przez co olbrzymia masa wód spada w
przepaść kilkoma setkami małych wodospadów. Kaskady te mają swoje imiona i
rywalizują ze sobą pod względem piękności, niczym próżne kobiety. Na północnym
brzegu króluje Salto Floriano, na południowym Salto San Martin, ale najbardziej
malownicza, najgroźniejsza, najhałaśliwsza jest Garganta del Diablo, Gardziel diabła,
stanowiącacentrumtegonajwiększegonaświeciewodospadu.
Młody Enrico, ogłuszony rykiem spienionych wód, przerażony impetem ich
szalonych skoków, dopiero po dłuższej chwili jął zastanawiać się nad tym, czy tej
żywiołowej potędze mogłoby oprzeć się cokolwiek. I stwierdził naocznie, że tak.
Rozlicznewysepki,chociażpodmywanezewsządprzezrwącepotoki,choćzawieszone
na krawędzi przepaści, nie runęły w nią, ba, nawet korzystały z nadmiaru wilgoci i
pyszniły się najbujniejszą roślinnością. Posiadały jej tyle, że mogły walczyć z
kataraktami o ich progi, podnóża, o każdy niezatopiony głaz, na który natychmiast
przerzucały swe liany, pnącza, powietrzne korzenie, tworząc tam nowe oazy soczystej
zieleni. Niejeden taki żywy most chwytała w swoje szpony ta czy inna kaskada,
tarmosiłago,szarpałazwściekłością,leczrzadkozdołałagozerwaćizmielićnaproch
wdiabelskimmłynieGargantadelDiablo;częściejkonieclianyosiągałceliwpijałsięw
kamień albo wiatr przenosił nasienie, z którego nieprawdopodobnie szybko wyrastało
drzewkolubkrzakajegopierwszekwiatyoznajmiałynowezwycięstwolądunadwodą.
— Ziemia jest jednak mocniejsza — uznał Enrico i pogardliwie splunął na
wodospad,którypółgodzinytemuuważałzabóstwotychokolic.
Po półgodzinnym odpoczynku u stóp katarakt, zaczęli piąć się w górę. Minąwszy
wodospad, skierowali się w tę stronę, gdzie leżało Santa María, rodzinne miasto
Guaraniego Tacapégo, który też od razu zamilkł, sposępniał. Bowiem odżyły w nim
wspomnienia tragicznych wypadków, jakie rozegrały się pięć lat temu, kiedy
Portugalczycywymordowalitutajdwanaścietysięcyludzi,wśródnichjegorodziców,a
drugie tyle zamienili w niewolników. Przedtem zaś pewien Biały, któremu on życie
ocalił,porwałjegonarzeczoną.BiednaJahira,gdzieonajestteraz?Iczyjeszczeżyje?
Na te pytania, gdy był w niewoli nikt mu nie umiał odpowiedzieć, choć każdego
pytał o Jahirę. Tylko jedna ze służebnic Manuela Preto słyszała coś o niej, ale to co
mówiła brzmiało bardzo niewiarygodnie, gdyż twierdziła, że uwodziciel Jahiry,
Portugalczyk Anjurjo, chciał ją w Santos sprzedać swemu wspólnikowi, którym był
Preto.WówczasdziewczynauciekłazeSantosiodtądsłuchponiejzaginął,alezanim
zbiegła, sztyletem zraniła ciężko swoich krzywdzicieli; Preto wylizał się z ran
stosunkowoszybko,zatołotrAnjurjozaniemógłtakpoważnie,iżmusianogowywieźć
statkiemdoEuropy,bygoniedobiłuciążliwyklimatBrazylii.
—Możetobajka,możejednakprawda—orzekłpadreEstanislaozainterpelowany
ongiwtejsprawie—bojasamwidziałemdługą,wąskąbliznęnatłustejgębieManuela
Pretoimówionomi,żetępamiątkęzostawiłamujakaśniewolnicaIndianka.
Teraznieporuszalitychtematów,terazzbólemsercaspoglądalinateresztki,jakie
pozostały po Santa María. Przez sto lat wytrwali Guaranie rosowali, karczowali, tu
puszczę, wydzierając jej co rok nowe tereny pod uprawę zbóż, yerby, tytoniu, pod
wspaniałe ogrody, pod nowe place, ulice, domy. A kiedy najazd łowców niewolnika
wymiótłstądcałąludność,puszczarozpoczęłakontratakiwciągupięciulatprzekreśliła
tamtocałepracowitestulecie.Nawetkamiennybrukgłównychulic,pozostawionychbez
ludzkiej opieki, nie oparł się kreciej robocie różnych korzeni, które powysadzały go w
górę, a reszty spustoszenia dokonały ulewne deszcze tropikalne. Z uprawnych pól nie
pozostało ani śladu; to co je porastało, to już nie były krzaki wyrastające na
wyjałowionym, odpoczywającym polu, lecz jakby dziewiczy las. Niewiele lepiej
wyglądałyulice,przezktóremusielitorowaćsobiedrogęfakonami,niczymwdżungli.
Dżungla,kleszczamilianścisnęłatakżedomy,zktórychprzezoknairozwalonedachy
wyrastałyjużwcaleokazałedrzewa.
Jedynie kościół bronił się jeszcze przed zachłannością puszczy. Chociaż dołem
otoczony świeżą gęstwiną leśną, wystrzelał dwiema wieżami wysoko ponad zielone
morzelistowia.Zatoplackatedralny,naktórymPortugalczycysprawilipamiętnąrzeź
tubylcompodczasrezurekcji,zmieniłsięniedopoznaniaiporósłtakgęstokrzakami,że
skryłysięwnichszkieletydwunastutysięcypomordowanychtuofiar;możetoichkrew
takużyźniłatęziemię?
Opłakawszyzagładęmiasta,wktórymspędziłtylelatjakowielkorządcazramienia
zakonu jezuitów, padre Estanislao zamyślił się smutnie. Teraz dzień dobiegał kresu
pośród grobowej ciszy, a dawniej tuż przed zachodem słońca dzwon wzywał do
modlitwyzatopielców.WówczaswcałymmieścieSantaMaríamilkłyśpiewy,którymi
Guaranie umilali sobie pracę. Wówczas oswojone papugi przestawały hałasować i
nadsłuchiwały,przechyliwszynabokłebkibarwnieupierzone.Wówczasnawetodległy
huk wodospadu, zabójcy tylu nie dość ostrożnych ludzi brzmiał mniej złowrogo niż
zwykle. A dzwon, rozkołysawszy się już mocno, śpiewał z każdą chwilą donośniej,
dźwięczniej,melodyjniejnadwagłosy:Bannng…Bonnng…Bannng…
—Coto?!!!
Tacapé wypuścił z rąk łuk, innym Guaranom włosy stanęły dęba, nawet bogobojny
padre Estanislao zbladł jak płótno i, zerwawszy się z głazu, na którym siedział
dotychczas, wpił niespokojny wzrok w szczyt wieży. Potem przeżegnał ją trzy razy,
drżącymi wargami jął szeptać jakieś egzorcyzmy, lecz i to nic nie pomogło; dzwon,
któregopierwszedźwiękibyłyciche,nieśmiałe,rozkołysałsięjużnadobreidzwoniłco
razgłośniej:
—Bonnng…Bannng…Bonnng…Bannng…Bonnng…Bannng…
Wzywał do modlitwy za topielców w mieście, które tonęło w zielonych odmętach
puszczy.Aleczyjarękawprawiłagowruch?PrzecieżwSantaMaríażywegoduchanie
pozostawili biali najeźdźcy, których jedna z ich ofiar nazwala w dniu strasznej rzezi
przeklętympokoleniemKaina!Niesamowitatrwogaogarnęłapięciutowarzyszyksiędza
Stanisława, który także poczuł się nieswojo, gdy jego egzorcyzmy zawiodły; nie
protestowałwięc,gdywiernyTacapépowiedziałstanowczo:
—Zażadneskarbynocowaćtuniebędę.Padre,uchodźmystąd.
Poszli.Niedowiedzielisięnigdy,żetajemniczymdzwonnikiembyłanapółobłąkana
Jahira, która po niesłychanych trudach samotnej podróży lasami dotarła do rodzinnego
miastaiprzebywaławnimjużodtrzechlat,żywiącsięowocamizdrzewułaskawionych
przezpuszczę.Czyniącpokutęzato,żeongizbiegłastądzuwodzicielem,że„oszukała
Madonnę”,którejmiałasłużyćwklasztorze,modliłasięcałymidniami,cowieczórbiła
wdzwoniosiemlatpóźniejdokonałatutajżywota.Odtegoczasuminęłydwastulecia,
leczpodziśdzieńIndianiemieszkającywpobliżuwodospadówIguazudowodzą,żetuż
przedzachodemsłońcasłychaćwgłębipuszczymelodyjnedźwiękidzwonu:
—Bannng…Bonnng…Bannng…Bonnng…Bannng…
—KONIEC—
____________________
Jezuicka Republika Guarani trwała od 1610 do 1768 r. W przeciwieństwie do
hiszpańskich i portugalskich kolonizatorów jezuici dbali o tubylców i ich kulturę, co
było sprzeczne z interesami kolonizatorów, którzy starali się usunąć jezuitów.
BezpośredniąprzyczynąupadkuRepublikiJezuickiejbyłaCedulaGrandez1743roku,
edykt potępiający publicznie rzekomą nielojalność zakonników Towarzystwa
Jezusowego wobec Korony Hiszpańskiej, w wyniku którego – w r. 1767 – jezuitów
zHiszpaniiiAmerykiwypędzono.
Puerto de Nuestra Señora… (hiszp..) – nazwa fortu i portu (od 1536), z których
powstałoBuenosAires.
lotedeDios(hiszp.)–tu:bożadziałka.
yerbamate–ostrokrzewuparagwajskiego,zktórychprzygotowujesiępopularnyw
AmerycePołudniowejnapój.
pampero(hiszp.amer.)–zimnywiatrwiejącyodpampy(stepuargentyńskiego).
venta(hiszp.)–karczma;gospoda.
pikada–tu:przesieka.
toldo(hiszp.amer.)–wioskaindiańska.
capango(port.)–ochroniarz;łaps.
szimaron–wywarzliściostrokrzewuparagwajskiego(yerbamate).