Antoni Marczyński Książę Wa Tunga

background image
background image
background image

AntoniMarczyński

KSIĄŻĘWA-TUNGA

POWIEŚĆ

OKORSARZUZBORNEO

2013

background image

OpracowanonapodstawieedycjiTowarzystwaWydawniczego“Rój”,Warszawa1929.

Spistreści

1

Gość,którywsiadłwPortSaidzie

2

PrzezMorzeCzerwone

3

UgubernatoraIndiiHolenderskich

4

WdrodzedoSumatry

5

BaronPietervanHooft

6

Wlesiedziewiczym

7

Sielankaiintryga

8

RozbitkowiezHaarlemu

9

Wbungalowieiwparku

10

Więźniowiewkopalniach

11

Parnanoc

12

Pałacksięcia-korsarza

background image

ROZDZIAŁI

Gość,którywsiadłwPortSaidzie

— Mina? — Wilhelm van Hooft parsknął krótkim, niezbyt grzecznym śmiechem i

szybkomówiłdalej:—Darujpan,ale,żebypoOceanieIndyjskim,którywojnyprawie
nie widział, po tylu latach, miny jeszcze pływały? To brzmi zgoła humorystycznie. —
Skonfundowany gentleman zamilkł od razu, lecz niespodziewanie ujął się za nim
kapitanokrętu.

— Ya, mynherr. To może się wydawać panu humorystyczne, niemniej jednak

Haarlem wyleciał w powietrze. Tak brzmiał oficjalny komunikat, tak stwierdziło
śledztwopóźniejsze.

— Tak, tak… Czytaliśmy przecież w dziennikach — potakiwał ten i ów z grona

słuchaczy,anajgłośniejzachowywałsięniskiszczurlądowy,któregomłodyvanHooft
usiłowałośmieszyć.

Wilhelma mało zresztą obchodziło, z jakiej przyczyny zatonął parowiec Haarlem u

północno-zachodnich brzegów Sumatry i w innych warunkach przystałby nawet na
torpedę, ale zagalopowawszy się w przytomności uroczej towarzyszki podróży, musiał
brnąćdalej.Powiedziałwięc,trącającsięniecowstronękapitana:

—To,żewyleciałwpowietrze,cośledztwomiałostwierdzić,nieprzekonujemnie

bynajmniej, iż przyczyną musiała być koniecznie mina. Raczej… raczej… eksplozja
kotłów.

—PanievanHooft,czypanwidziałkiedyHaarlem?

—Miastokwiatów,Haarlem–zestorazy,kapitanie—odparłżartobliwie—aokręt

tejsamejnazwytylkorazzdaleka,wporcie.

—Ha,skorogopanniewidziałzbliska,niemożemupanuwłaczać,zwłaszcza,że

gojużniema.

— De mortuis nihil, nisi bene

1

— wtrącił ksiądz o jowialnym, dobrotliwym

spojrzeniu.

Stary wilk morski kiwnął głową potakująco, jak gdyby rzeczywiście po łacinie

rozumiał, a po chwili podjął przerwaną nić swych wywodów w obronie honoru
zatopionegookrętu:

— Ale ja go znałem, panie van Hooft i, proszę mi wierzyć, że gdybym nie był

kapitanemtegomaleństwa,tochciałbymbyćkomendantemHaarlemu.

Tuzacnymarynarzpogłaskałpieszczotliwiebłyszczącąporęczschodków,wiodących

na mostek kapitański, i rozczulonymi spojrzeniami obrzucał przez chwilę masywne

background image

konturyswego„maleństwa”,którezwałosięJanPieterszoonCoenibyłonajwiększym
oceanicznymstatkiempasażerskimKrólewsko-HolenderskiejLinii.

Apojakimśczasiedokończyłjużciszejznacznie,jakgdybydosiebie:

—CackobyłHaarlem.Mniejszyznacznieodtegostatku,alenowszejkonstrukcji…

A stary Johan? Toż trzy lata porucznikowałem pod nim… Daj Bóg więcej takich
marynarzy naszej flocie… Nie, nie, panie van Hooft. Mówiąc o możliwości eksplozji
kotłów,krzywdzipanzarównoówpięknystateczek,jakijegodowódcę…Ya,mynherr.

Wilhelm van Hooft dał więc spokój minie i eksplozjom, a szybko przeskoczył na

innytemat:

—Iniktniewyszedłżywyztejkatastrofy?

— Nec testis cladis

2

… — zaczął znów duchowny, kiedy kapitan rzekł całkiem

nieoczekiwanie:

—Owszem!…Jedenrozbitekocalał.

—Jakto?Któżtaki?Nicgazetyniewspominałyprzecież…

— Była wzmianka, że nie wszystkie jeszcze łodzie ratunkowe znaleziono, więc

zalecononietracićnadziei,wtrąciłktośzboku…

—Słusznie,panievanHooft,leczpóźniejdoniesiono,żeodszukanowszystkiełódki

zwyjątkiemjednej…Powtarzam,zwyjątkiemjednej.

—Tak.Przypominamtosobie.Więctymostatnimczółnemocalilisięjacyludzie?

— Nie ludzie, lecz człowiek… Tak, panowie. Jeden jedyny pasażer ocalał z całej

liczby.JakiśArab…kupieczzawodu…

—No,proszę!…Otymjeszczenieczytałem.

Kapitanuśmiechnąłsięleciuteńko,znacząco:

—Wierzęnajzupełniej…WogólewHolandiinierozpisywanosięnazbytszerokoo

całejkatastrofie.

— Z łatwo zrozumiałych przyczyn — dorzucił Wilhelm, a widząc, że nie wszyscy

domyślają się powodów powściągliwości prasy, uznał się za powołanego do dania
wyjaśnień: — To przecież zrozumiałe. Linia okrętowa potrafiła okupić się prasie. Być
może,żepodziałałytutakżepobudkipatriotyczne…Nieprzeczpan,drogikapitanie…
jesteśmy tu sami Holendrzy, sami swoi i możemy sobie prawdę w oczy wygarnąć.
Każdemuokrętowimożesięjakaśkatastrofaprzytrafić…Tak…Ależebyzcałejzałogi,
ze wszystkich pasażerów miał się ocalić tylko jeden człowiek, to skandal!… Wybacz,
kapitanie, lecz skandal. Przecież Haarlem zatonął przy najpiękniejszej pogodzie…
przecież do brzegów Sumatry było nie dalej, jak głupie sto pięćdziesiąt do dwustu
kilometrów…Niepojmuję,doprawdy…Niepojmuję.

KiedyHooftumilkł,zabrałgłosmałygentleman,którynapoczątkurozmowykruszył

kopięzafatalnąminę(jakamiałazagładęprzynieśćpięknemuHaarlemowi). Grubasek
uczepił się kapitana i począł go niby to żartobliwie, ale w rzeczywistości bardzo
niespokojnie wypytywać, czy, na wypadek ewentualnej katastrofy okrętu, jest

background image

odpowiedniailośćzdatnychdoużytkułodziratunkowychpodręką.

PodczasgdydowódcaokrętuJanPieterszoonCoenuspokajałtrwożliwegopasażera,

vanHooftzwróciłsięzuśmiechemdotowarzyszkipodróży,którajedynazewszystkich
kobiet, jadących tym okrętem, znajdowała się w danej chwili pośród ściśle męskiego
gronasłuchaczy.

— Och, Mrs Gibson!… Powiedziałem przed chwilą, że jesteśmy tutaj sami

Holendrzy,azupełniezapomniałem,że…

— Że jest wśród was jedna Angielka. I, co gorsza, rozmawialiście przy mnie i ze

względu na mnie, po angielsku… Teraz wiem wszystko, o zgrozo!… — wtrąciła
żartobliwie, poprawiając sobie bajecznie długimi a wąskimi palcami swe włosy
płomienne, które w blaskach zachodzącego słońca wyglądały jak pierścienie
czerwonawejmiedzi.

Olbrzymia, krwawa kula słoneczna znikła właśnie poza urwistymi skałami brzegu

afrykańskiego, a jej promienie rozsiały niezmierzone bogactwo szkarłatu po skałach,
piaskach i Zatoce Sueskiej. Pod wpływem tych blasków ożywiły się spokojne,
brudnoniebieskawe wody, oblekły się w szatę purpurową i mieniły się wszystkimi
odcieniami barwy czerwonej. Pod wpływem tych refleksów zaróżowiły się blade
zazwyczajpoliczkimłodejAngielkiiwtymoświetleniubyłatakpiękna,żecałegrono
mężczyzn umilkło mimo woli, zerkając mniej lub bardziej odważnie w jej stronę. Ona
zaś przyjmowała te nieme hołdy wiele mówiących spojrzeń w milczeniu, trochę
zadowolona, trochę zażenowana. Aby przerwać wreszcie ową ciszę, zwróciła się do
kapitanastatku:

—Mówiłpan—odezwałasięswymnieporównaniesłodkimimelodyjnymgłosem:

—mówiłpan,żejedenczłowiekocalałwówczas.JakiśArab…Icóżonopowiedziało
przebiegukatastrofy?

— Bardzo niewiele umiał powiedzieć. Była noc. Obudził go przeraźliwy huk

detonacji, a jakaś deska ogłuszyła go na chwilę. Kiedy oprzytomniał, na statku
rozgrywały się sceny dantejskie. Wiedząc, że się nie dopcha do łodzi, porwał pas
ratunkowy,skoczyłwwodęipłynąłkilkagodzin,ażwyczerpanynatrafiłnajakąśłódź,
dogórydnemprzewróconą.ZdołałjąustawićjaknależyinaniejdopłynąłdoSumatry.
Co najciekawsze jednak, to to, że w ogóle nie widział koło siebie żadnych czółen, ani
ludzi…No,tak…Tobyłanocprzecież.

Szczury lądowe poczuły wielką trwogę w sercach zniewieściałych. Mówili na

wyścigijedenprzezdrugiego:

— Kilka godzin płynąć! Ładna historia! Ja bym się ani pięć minut na powierzchni

morzanieutrzymał.

—Alerekiny!…rekiny!

—Prawda!…Zupełniezapomniałemonich.

—Brrr!NiezazdroszczątemuArabowiwcale…Miłemiałsąsiedztwo.

MrsGibsonzaoponowałażywo:

background image

—Ajamuzazdroszczę.Pomyślcietylko.Byćświadkiemtakiejkatastrofy,nietylko

świadkiem, ale aktorem nawet… i wyjść cało, to przecież wspaniałe wspomnienie na
całeżycie.Jakżesilnychwrażeńmusiałondoznawać…

Kobieta entuzjazmowała się jeszcze czas dłuższy ocalonym rozbitkiem i jego

przygodami,kuzdziwieniu,możenawetniemiłemuzdziwieniuspokojnych,ociężałych
Holendrów.Małygrubasekprzysunąłsiędoksiędzaimruknąłmuwsamoucho:

— To jakaś zwariowana Amerykanka. Słyszał ksiądz? Wrażeń jej się zachciewa.

Chciałaby przeżyć katastrofę na morzu. No, sądząc po jej ładnej twarzyczce, nie
spodziewałemsiętakiejekscentryczności.

—Mulier!

3

—odparłksiądziwymownymskurczembrodydopełniłswejdefinicji

Amulier spostrzegła rychło, że ze swymi poglądami jest zupełnie osamotniona i to

przeświadczeniepodnieciłojejenergię,wzmogłojąwdwójnasób.Pochwiliwpadław
przesadę, zagalopowała się beznadziejnie i przyparta do muru męską logiką, wygłosiła
definicjęnaderśmiałą,żekażdakatastrofajestwprawdzierzecząstrasznązewzględuna
skutki,jakiesprowadza,alerównocześniejestczymśwspaniałym,czymśporywającym,
czymś,copomimowszystkichobłudnychpozorówcieszyświadkówprzypatrującychsię
nieszczęściu.

Ikuzgorszeniugrubegogentlemanaorazduchownegowołałazzapałem:

— Któż z nas nie był świadkiem pożaru?… Płonie dom wysoki. Przez okienka

strychowe dobywają się kłęby dymu. Potem zaczynają wystrzelać języki ognia. Liżą
wiązania dachu i ze skowytem wydostają się na zewnątrz, połykając zachłannie swą
strawę… My patrzymy na to z daleka. Stoimy na przeciwległym chodniku i
przyglądamy się. Dla dotkniętych nieszczęściem pogorzelców mamy współczucie,
litość, to prawda. Ale równocześnie pasiemy oczy niezrównanym widokiem, i kiedy
strumienie wody strażaków zaczynają tłumić pożar, kiedy płomienie znikają, a dym
pełzaćpokorniezaczyna,nadnienaszegosercabudzisięjakiścichyżal,żewidowisko
już skończone, że już po ogniu… Oczywiście nikt tego głośno nie wypowie. Przecież
byłby to ohydny cynizm… Tak, panowie! Odwieczna kultura wytresowała nas
doskonale, na pierwszorzędnych obłudników. Odchodzimy, mając na ustach oklepane
frazesy:ChwałaBogu,żesięskończyło…Aco?Nasidzielnistrażacy!itd.itd.Iżadenz
nas się głośno nie przyzna, że spodziewał się wspanialszego widoku, wrażeń
silniejszych…Ajamamzawszeodwagępowiedziećtogłośno,coczuję…Odbiegliśmy
od tematu. Była mowa o wypadku Haarlemu… Przyznaję, straszne nieszczęście.
Bezwzględnie! Wiele osób straciło życie. Z niewiadomych przyczyn straciło je aż tak
wielu i pozostał tylko jeden, co wyszedł z pogromu. I temu jednemu zazdroszczę
wspaniałego widoku, jaki się musiał przed jego oczyma rozegrać. Powtarzam z całym
„cynizmem”:wspaniaływidok!…

—Ibyłwspaniały,rzeczywiście—zabrzmiałjakiśniski,poważnygłoszaplecami

zwartegokoła.

Jak na komendę odwrócili się wszyscy i rozstąpili nieco, mimowolnie. Mrs Gibson

najpierwsza ze wszystkich rzuciła ciekawe spojrzenie w kierunku nieoczekiwanego
sprzymierzeńcaizdumiałasię.

background image

W odległości pięciu może kroków stał wysoki, bardzo szczupły Arab. Z ramion

spływałmudługi,białypłaszczzwanyburnusem,haikiemlubselhamem,odsłaniającna
piersiachprzedniączęśćdżellaby,spiętejmnóstwembłyszczącychagraf.Wysokifezna
głowie, otoczony śnieżnobiałym zawojem, wydłużał jeszcze bardziej smukłą sylwetkę
przybysza.

Jego oliwkowa cera twarzy i dłoni, na piersiach skrzyżowanych, odbijała silnie od

jasnego tła narodowego stroju, a najciemniejszy punkt całej postaci stanowiły oczy
ciemnoorzechowe w oprawie długich czarnych rzęs i brwi hebanowych, których łuki,
silnienapięte,schodziłysięprawieponadnasadąorlegonosa.

MrsGibsonochłonęłaszybkoiwiedzionaciekawościąspytała:

—Skądpanwieotym,żewidokbyłrzeczywiściewspaniały?Czytopanmożejest

tym?…

—Mająctrochężywejwyobraźni,nietrudnosobieodtworzyćprzebiegkatastrofy,o

którejpaństwoprzedchwiląmówili,awtakimrazietrudnonieprzyznaćracjipani.

—Ach,tak—odparłazpewnymrozczarowaniemwgłosie.—Ajajużmyślałam,

żetopanjestowymrozbitkiem.

— Cha, cha, cha! Czy to jeden Arab na świecie? — zaśmiał się grubasek, ale jego

sztuczna wesołość nie znalazła żadnego oddźwięku u reszty towarzystwa. Wszystkim
przyszło mimo woli na myśl to samo, co szczera z natury Angielka od razu głośno
wypowiedziała.

Tymczasem egzotyczny gość przybliżył się trochę i zaczął mówić powoli, swym

niskim,basowymgłosem:

—Przechodząctamtąstronąpokładu,posłyszałemprzypadkowourywekrozmowyi,

jeżeli chodzi o wrażenie, jakie na mnie katastrofy wywołują, podzielam w zupełności
poglądpani,cozresztąjużoświadczyłem.Natomiastjestwcałejsprawieinnypunkt,co
doktóregoróżnięsięzewszystkimi.Moimzdaniemmianowicienietojestnajwiększą
zagadką, że ocalał jeden tylko rozbitek, ale przede wszystkim to, że Haarlemzupełnie
nie wzywał pomocy… Zaledwie dwa czy trzy dzienniki zwróciły na ten szczegół
uwagę…Cóżpaństwonato?

Grubygentlemanuprzedziłkapitanawodpowiedzi:

—Dlamnietowcalezagadkąniejest.Poprostuwybuchminyzniszczyłurządzenia

telegrafubezdrutu.

—Ależ,panie!—zawołałWilhelmvanHooft.—Stacjaradiotelegrafuumieszczona

jestzazwyczajbardzowysoko.

—Tak,toprawda.

—Jednakmogłosięwłaśnietakwydarzyć,kapitanie.

—Naupartego,mogło,aleniepowinno.Małeprawdopodobieństwo.PanvanHooft

maracjętymrazem.

—Więccopanowiesądzicie?—dopytywałsięciekawieArab.

background image

—Apansamjakiemaotymzdanie?Copanprzypuszcza?

— Ja, kapitanie, nie znam się na sprawach morskich. Moim zajęciem jest handel,

moje znawstwo dotyczy kawy, ryżu, herbaty, ale okręt to dla mnie rzecz nieznana
prawie,idlategowłaśnieszukamoświeceniautakwytrawnegomarynarzajakpan.

Mrs Gibson wyczuła natychmiast delikatną nutę ironii w słowach Araba, lecz nie

wyczuł jej poczciwy kapitan i starał się wedle sił zaspokoić ciekawość, czy
nieświadomość spraw żeglarskich u „szukającego oświecenia”. Wywiązał się z tego
wykład,jeżelinienudny,towkażdymraziemonotonnyimałointeresującydlalaików,
którzypoczęliteżpojedynczoodrywaćsięodgromadki.

WilhelmvanHooftstwierdził,zerknąwszynazegarek,żenajwyższyczaspośpieszyć

do kabin i przebrać się do wieczornego obiadu. Kabina Angielki leżała w tej samej
stronieolbrzymiegookrętu,toteżobojepuścilisięwdrogę,pozostawiającprzybarierce
schodkówsamegokapitanazArabem.

Wchodzącdohallu,spostrzegłaMrsGibsonbojaźliwegogrubaska,którywypytywał

o coś pierwszego stewarda i wskazywał dyskretnie ręką w stronę wysokiej, białej
sylwetki syna Proroka

4

. Ujrzała, jak steward skinął głową potakująco i rzucił dość

głośno:

— To gość, który wsiadł w Port Saidzie. Jedzie także do Batawii

5

. Nazywa się…

nazywasię…ach,zapomniałem…alepowiempanupóźniej.

—TakżejedzienaJawę?Hm,hm…No,dziękujępanu.

Jakaśmonetapowędrowaładyskretniezserdelkowatogrubychpalcówmałegopana

dozawszegotowejioczekującejgarstkistewarda,arezultatemtejwędrówkibyłukłoni
podniesienieofiarodawcydostanuszlacheckiego.

—SirHopkins,zapięćminutbędęwiedziałwszystko,cotrzeba.

Dalszesłowazagłuszyłdźwiękgonguokrętowego.

____________________

1

Demortuisnihil,nisibene(łac.)–Ozmarłych[należymówić]tylkodobrze.

2

Nectestiscladis(łac.)–Niktświadkiemkatastrofy.

3

mulier(łac.)–kobieta.

4

synProroka[Mahometa]–żartobliweokreśleniemuzułmanina.

5

Batawia – obecnie Dżakarta, stolica i największe miasto Indonezji (w czasie, w

którym dzieje się akcja powieści tereny te były kolonią o nazwie: Holenderskie Indie
Wschodnie)

background image

ROZDZIAŁII

PrzezMorzeCzerwone

Było już dobrze po północy, kiedy Mrs Mabel Gibson zdołała się wymknąć

niespostrzeżenie z salonów okrętowych na pokład. Boczne, szklane ściany średniego
salonu były szeroko rozsunięte i tylko rzędy wazonów z egzotycznymi roślinami
znaczyły granicę pomiędzy lustrzaną posadzką parkietową dla tańczących a dwoma
bocznymi pokładami, zamienionymi na jakieś czarowne ogrody, pełne kwiatów,
barwnych lampionów japońskich i wcale rosłych palm, osadzonych w dużych
drewnianych kubłach. W trzcinowych, wyplatanych fotelikach zasiadły tutaj kółka
starszych pasażerów, którzy, racząc się chłodnikami, spoglądali na wirujące w salonie
pary.

Mabel stwierdziła z zadowoleniem, że nikt jej odwrotu nie spostrzegł i z pewnym

pośpiechemprzeszławzdłuższereguszerokichokien,zktórychtryskałypotokiświatła
na ciemne deski pokładów. Minęła jedne i drugie schodki, aż znalazła się na
najwyższym pokładzie. Pusto tu było i cicho. Dźwięki orkiestry, przygrywającej
pasażerom pierwszej klasy do tańca, ledwie dochodziły w tę stronę i wraz z
monotonnymposzumemfalzlewałysięwjednąprzedziwnąacichąmelodię.

Dwa potężne kominy okrętu promieniowały nieznośnym ciepłem na dobre kilka

metrówdokoła,aszerokiesweszczytyprzybrałyczarnymipióropuszamigęstegodymu.
Toteż Mabel pośpieszyła zaraz w kierunku tylnego masztu i stanęła w samym rogu
długiegopokładu.

Noc była gorąca, lecz ani parna, ani duszna. Chłodne podmuchy południowo-

wschodniego wiatru, który płynął od Indyjskiego Oceanu, zdołały w porę zatrzymać
suchy oddech Sahary i upalne wyziewy pustynnej Arabii, zdołały się zlać z nimi i
zmieszaćwjednobardzociepłe,leczdostatecznieorzeźwiającepowietrze.

Mabel odrzuciła na ławkę zabrany przez zbytnią przezorność szal i stała w

przewiewnej sukni wieczorowej z głębokim dekoltem, nie odczuwając pomimo to
najmniejszego chłodu. Od przeciągu, jaki stwarza zawsze bieg statku, zasłaniały ją
zresztąszerokieplecykominów.Więcpodeszładobarierki,aoparłszysięoniąoburącz,
rzuciławzrokiemnanieboimorze.

Niebomiałobarwęciemnegoszafiru,gdyżmałe,postrzępionefantastyczniechmurki

przysłoniły księżyc chwilowo, otuliły go szalem, niby z gazy delikatnej misternie
utkanym,itylkogwiazdrojebłyszczały.

A morze pokryło się jasnym, mlecznobiałym oparem i mimo że miesiąc się ukrył,

świeciło silnie, tak silnie, jak świeci tylko Morze Czerwone lub brat jego starszy,
IndyjskiOcean.JanPieterszoonCoenzdawałsięprućswymostrymdziobemżelaznym

background image

tenoparświetlany,któryrozstępowałsiępokornieprzedrozpędzonymolbrzymem.

Mabel posłyszała w pewnej chwili kroki. Zbliżały się wyraźnie w jej stronę.

Zmarszczyła brwi niechętnie, niezadowolona, że ktoś z kółka nowych, przygodnych
znajomychzakłócajejchwilęsamotności.Takjejtutajbyłodobrze,takswobodnie.Nie
odwracałasięumyślnieczasdłuższy,łudzącsięnadzieją,żeniepożądanyintruzuszanuje
jejdumaniaipójdzie,jakprzyszedł.Niestety,krokistawałysięcorazgłośniejsze,coraz
bliższe.Tenktośniemógłbyćdalejjakzetrzykrokiodległy.

Energiczniewykonałazwrotnamiejscuistanęłaokowokozwysokimmężczyzną,

którego w pierwszej chwili nie poznała. Nie poznała, bo wprowadziła ją w błąd
radykalna zmiana stroju. Niepożądany przybysz miał na sobie zamiast dostojnego
selhamuubraniesmokingowe,skrojonechybaulondyńskiegokrawca,azamiastbiałego
zawojunagłowieczerwonyfez,stożkowatokugórzesięzwężający.

To był ów Arab, który wsiadł na statek w Port Saidzie i stał się mimowolnym

świadkiemrozmowyotajemniczejkatastrofieHaarlemu.

EgzotycznesylwetkiznajdujązawszeniejakiewzględyuEuropejek.ToteżMabelnie

przyjęłaArababynajmniejtakchłodno,jakbyłabyprzyjęłazpewnościąktóregokolwiek
z towarzyszów podróży, choćby nawet sympatycznego i nadskakującego jej wyraźnie
WilhelmavanHoofta.

Pierwszelodyprysłyszybko,jakprzystałonaokolicębliskązwrotnika,izawiązała

sięrozmowatowarzyska.Powymienieniupierwszychkonwencjonalnychfrazesóworaz
zachwytównadpięknemprzyrody,przyszłakolejnawzajemnepytania,odpowiedzi:

—Wolnowiedzieć,jakijestcelpodróżypani?

—Cel?—zapytałazlekkimzdziwieniem.

— Wyraziłem się dwuznacznie. Chciałem zapytać, gdzie leży kres podróży. Dokąd

panijedzie?

—Jawa…ThegardenoftheEast—dodałazuśmiechem…

OgródWschoduzyskawięcróżęnajpiękniejszą.

Mabel nie przypuszczała, że poważny wyznawca Allacha potrafi się zdobyć na

przenośnię,będącązarazemnadermiłymkomplementem.

—PodobnoJawawzupełnościzasługujenamianonajpiękniejszegoogroduświata.

Czytoprawda?Czybyłpantamkiedy?—spytała.

— Byłem niejeden raz. Jestem współwłaścicielem firmy, eksportującej kawę,

herbatę,ryżiinneproduktytejwyspybogatej.Imożepaniwierzyćśmiałotym,coJawę
zwąOgrodemWschodu.Jesttojedenolbrzymiogródkwiatowy,ale…

—Ale?

—Alewśródkwiatówjestteżwielecierni.

—Czytotakżeprzenośnia?

—Rzekłaś…pani.

background image

—Ijakieżtociernie?

—Czypozwolipanijednopytanie,zanimnatamtoodpowiem?

—Proszę.

—Niechmipanizazłeniebierze.Niekierujemnąprostaciekawość,jaktopóźniej

wyjaśnię. Otóż chciałem spytać, czy udaje się pani na Jawę dla przyjemności, czy z
konieczności.

— Nie mam powodu unikać szczerej odpowiedzi. Jadę z konieczności. Mąż mój

umarł przed rokiem, zasoby finansowe się kończyły, więc zdecydowałam się na ten
wyjazd.WBuitenzorgu

1

mieszkamójstarszybrat,uktóregomamzamieszkać.Niemam

innegowyjścia.Wychowanomnieniepraktycznieiniepotrafięnasiebiezarobić,muszę
więcbyćciężaremdlainnych.

—Zauważyłem,żenielubipanizasłużonychnawetpochwał,dlategowahamsię,czy

powiedzieć, że pani może być chyba słodkim ciężarem… Nie, nie!.. Proszę nie
marszczyćczoła.Mówiłemprzecież:wahamsiępowiedzieć…Alewracamdorzeczy.Ze
szczerej odpowiedzi, jakiej mi pani udzieliła, widzę, że pani jedzie na Jawę z
konieczności.

—Ateraz,skorosiępandowiedział,żejadętamzmusu,powinienmniepanostrzec

przedowymicierniami,októrychpanwspomniałprzedchwilą.

Arab zapatrzył się gdzieś w dal morza fosforyzującego i mówił jakby z

roztargnieniem,jakgdybymyślijegobyłybardzoodległeodprzedmioturozmowy.

— Dla nowo przybyłego Europejczyka najgroźniejsze niebezpieczeństwo stanowi

przede wszystkim straszna tropikalna malaria, a potem wszelkie choroby żołądka
związane z radykalną zmianą wiktu, wynikające z nadmiernego spożywania owoców i
złejwody.

—Ech,otymwszystkimwiemdawno.Pouczonomniejednak,żezpoczątkunależy

zamieszkaćgdzieśwgórach,dopókisięorganizmnieoswoi,nieprzyzwyczai.Mówiono
miteż,żenaJawiecotrzecidzieńtylkojestpogoda,żenakażdymkrokuczyhająwęże
jadowite, że każdej chwili któryś z przelicznych wulkanów może się popisać takim
występem, jakim popisał się niegdyś straszliwy Krakatau

2

, że ludność jest zła,

zdradziecka,podstępna,niegodziwa…że…

— To fałsz, proszę pani. Nie ma lepszych i uczciwszych ludzi od Malajów,

Sundanezów czy Jawajczyków. Złymi, niegodziwymi są tylko baronowie holenderscy,
plantatorzy, koloniści, którzy tę biedną ludność wyzyskują do ostatecznych granic,
którzyjątraktująjakniewolników.Czypaniwiadomo,żenaJawieodrabianiezadarmo
pańszczyzny jest na porządku dziennym? Czy pani wie, że najwykształceńszych
Malajów traktują Holendrzy z taką pogardą, że nie pozwalają im nawet mówić po
holendersku, gdyż jest to język tylko rasy „lepszej”, rasy białej? Tomy całe mógłbym
opowiedzieć z własnych przeżyć, ale pani sama się o tym przekona niebawem. Tak,
proszę pani… I ta przepaść bezdenna, ten rozdźwięk, jaki panuje pomiędzy garstką
białych wyzyskiwaczy a kilkudziesięciu milionami wzgardzonych pariasów, może
spowodowaćkiedyśwybuch,wobecktóregokatastrofawulkanuKrakatauzroku1883

background image

jestkropląwmorzu.

— A cóż na to rząd holenderski? — spytała po jakiejś chwili, kiedy zdołała się

otrząsnąćzprzykregozdumienia.

— Rząd ma chęci najlepsze, ale to nie wystarcza przecież. Na to trzeba przede

wszystkimpieniędzy,abywykupićolbrzymieobszaryzrąknikczemnychplantatorów.A
onibogacąsiętymczasemijeszczezaokrąglająsweposiadłości.Niedawnotemudoszła
mnie wieść, że kilka plantacji angielskich przeszło w chciwe ręce największego z
ciemiężycieliludności,PietravanHoofta.

—Co?!PietravanHoofta?

—Tak,proszępani.PietravanHoofta,ojcategomłodegogentlemana,zktórympani

przedchwilątańczyła.

— Nie! — wybuchła Mabel niespodzianie głośno i z właściwą sobie szczerością

zaczęła stawać w obronie młodzieńca: — Prawie dwa tygodnie podróżujemy razem i
miałamgosposobnośćpoznaćwcaledobrze.Toprawycharakter.

—Wcaletegowwątpliwośćniepodaję.Jamówiłemoojcu,panimyśli…osynu.

Słowa: myśli o synu wypadły jakoś dziwnie, jakby znacząco. Arab odczekał

chwileczkęiciągnąłdalej:

— O ile mi wiadomo, młody kończył studia w Europie i potem odbywał dłuższą

praktykę handlową w największych firmach angielskich, holenderskich, a ostatnio w
Amsterdamie, w filii przedsiębiorstwa ojcowskiego. Ludziom młodym, choćby z
najgorszego pnia pochodzili, nie brak szlachetnych porywów, zapału, ideałów, ale
później atawistyczne wady występują zazwyczaj z całą siłą. Oczywiście, bywają
wyjątki… Cieszyłbym się, gdyby młody Hooft do nich należał i naprawił krzywdy,
przez ojca wyrządzone… Byłoby dobrze, gdyby ktoś, kto ma pewien wpływ na
młodzieńca, wpływał na niego w tym kierunku; inaczej pójdzie z pewnością w ślady
ojca.Pani..

—Ja?Coja?

—Pani,udającsiędoBuitenzorguczyBatawii,będziemiałanajlepsząsposobność

obserwować,jakimidrogamipójdziemłodyvanHooft.

— Ah, tak — rzekła machinalnie. Pod wpływem obcesowego sposobu mówienia

Arababyłaprzygotowana,żezamiastobserwowaćpadnieinnezupełniesłowo…

W tym momencie blady księżyc przedarł muślinową zasłonę obłoków, które

rozpierzchły się po niebie i wyglądały, jak strzępy białej waty rzucone na olbrzymią
sztukęniebieskiegoaksamitu.

W powodzi blasków miesiąca morze stało się jako jeden przeogromny kocioł

wrzącego, kipiącego, płynnego srebra. Jak szczere srebro wyglądała szeroka wstęga,
wyoranagłębokobłyskawicznymiciosamipotężnejśrubyokrętowej.Jakszczeresrebro
lśniły wielkie skiby-fale odwalone na oba boki ostrym dziobem statku. A pośród tej
jasnej, kłębiącej się masy, wśród potopu lawy srebrzystej, migotały gęsto skry
szmaragdowe i liliowe. To meduzy lub kolonie osłonic. Niewidzialna ręka szczodrej

background image

przyrody zapalała i gasiła na przemian miliony wielobarwnych światełek na drgającej
powierzchnimorza.

—Cudnanoczbajkiwschodniej!

Mabel wypowiedziała te słowa półszeptem, jakby lękając się, że głosem spłoszy

czarownezjawiskoiświetlanemirażerozpłynąsięwprzestrzenibezpowrotnie.

Ale nieporównane zjawisko ani myślało znikać, gdyż rzeczywistością było, a nie

wytworemwyobraźnilubułudązmysłów,ibezmiarmorzadalejgrałsubtelnąazarazem
błyskotliwąsymfoniękolorówtęczowych,symfonięszmerówdelikatnych,upojnych.

— W taką noc zatonął Haarlem! — rzekł twardo mężczyzna. Po tych słowach

przystanąłnachwilęiprzyciszonymgłosemciągnąłdalej:

— Po miesięcznej przeszło podróży okręt zbliżał się do celu. Nazajutrz miały się

wyłonić na wschodzie górzyste szczyty zachodniego wybrzeża Sumatry. Szczyty
potężne, w zwoje mgły niebieskawosinej przybrane… Komendant statku, stary Johan,
jak go popularnie nazywano, pozwolił na urządzenie wielkiej zabawy pożegnalnej. I
była ona pożegnalną zaiste i dla niego, i dla okrętu, i dla wszystkich pasażerów, z
wyjątkiemjednego,któryocalał…

Zabawa osiągała właśnie swój punkt kulminacyjny. Cały statek wyglądał jak sala

balowa; szaleli wszyscy, nawet marynarze, obaj porucznicy, służba, pasażerowie
pierwszej, drugiej i trzeciej klasy, wszyscy, tylko on… stary Johan czuwał na mostku
kapitańskimiówArab,którysamocalał.

Tysiącelampionówjapońskichkołysałłagodnypowiewwiatru;natylnympomoście,

z zachowaniem wszystkich środków ostrożności zapalono pochodnie i ognie
bengalskie… dla efektu, dekoracji. Dwie kapele przygrywały do tańca… na przemian
lub równocześnie. Szał zabawy ogarnął jadących… w tę cudną noc księżycową, kiedy
Haarlemzbliżałsiędorównika.Wilgotnywietrzykchłodziłdusznośćpowietrza…

A wysoko ponad pląsającym tłumem, na mostku kapitańskim, stał stary Johan i

patrzył w dal spokojnie, trzeźwo, uważnie… a na schodkach siedział ów Arab, który
jeden ocalał, i patrzał ciekawie, ze zdziwieniem. On jeden dostrzegł w górze
zawieszonegoalbatrosa.Wspaniałyptakbiałopióryprawieżenieporuszałskrzydłami,a
utrzymywał się stale na jednej linii z szybko prującym fale parowcem oceanicznym.
Arabwiedział,żetenkrólptakówmorskichcałymidniamitowarzyszyokrętowi,alena
noc wzbija się w górne regiony. Skoro opuścił się niespodzianie w noc księżycową i
krążył koło masztów, to widać wyczuł wielką mnogość ryb, za statkiem sunących, a
rybyprzeczułyżerobfity,królewski…Więcwydałosiępatrzącemu,żebiałyalbatrosto
zapowiedź bliskiego nieszczęścia, katastrofy niespodziewanej, nieoczekiwanej przez
nikogo

wśród

rozbawionego

tłumu

plantatorów-wyzyskiwaczy,

urzędników-

karierowiczów,kupców,bankierów,spedytorów,kolonistów,wszystkichśpieszącychna
łatwyżerdożyznejkrainyMalajów…

I w cudną noc księżycową, poprzez bezmiar fosforyzującego miliardami światełek

oceanu, sunął Haarlem wesoło, pewnie, zuchwale, wioząc tłum rozśpiewany,
roztańczony, rozkrzyczany, szalejący… tłum „zdobywców” cudzego dobra. A poprzez
bezmiar powietrza, drgającego w powodzi miesięcznej poświaty, sunął bezszelestnie

background image

białyalbatros,smutnyprorokbliskiegonieszczęścia…

Naglebłysłocośprzeraźliwie,niczymstorównoczesnychbłyskawic!

Potemgrzmotsilniejszyniźlistonarazpiorunów!

Potemwstrząsstraszliwy,piekielnyskokwgóręranionegośmiertelnieokrętuicisza

głuchasekundkilka,apotem?…

Arab nie pamięta, co potem… Kiedy się ocknął z omdlenia, leżał koło mostka

kapitańskiego, na którym stał bledszy od alabastru stary Johan i zachrypłym głosem
ryczał przez tubę ostatnie rozkazy. Okręt stał skośnie, z dziobem wysoko zadartym, z
rufąwwodziepogrążoną.Napokładachbyłoprawiepusto.Dokołatonącegoolbrzyma
roiły się dziesiątki łodzi ratunkowych przeciążonych, napchanych ludźmi po brzegi.
Wszystkie czółna starały się odpłynąć jak najdalej od statku, aby w momencie jego
śmierciniebyćporwanymiprzezwirwgłębiny…

Ale nie dla wszystkich miejsce się znalazło. Trzecia część pływała z pomocą

korkowychpasówratunkowychipowietrzemwydętychkół.

Arab dźwignął się z desek i począł szybko zdejmować odzież. Pomimo wrzawy

piekielnejrozróżniłjedenokrzykrozdzierający:

—Mychild!Whereismychild?!!

To stamtąd. Z najbliższej łodzi ratunkowej… Jakaś młoda kobieta wyrywała się

przemocą, chcąc skoczyć w morze. Jej wyciągnięte ręce wskazywały na okręt… Jej
krzykrozdzierałniebiosaisercaludzkie:

—Dziecko!…Gdziemojedziecko!

Arabszedłwzdłużpokładu,szukającjakiegośkołaratunkowego,awuszachbrzmiał

mu wciąż okrzyk nieszczęśliwej matki. W drodze swej napotkał kilka okrwawionych
trupów… Może ofiary niewytłumaczonej eksplozji, może ofiary walki o miejsca w
czółnach… Nagle ujrzał maleńkiego chłopca, płaczącego przy drzwiach, które wiodły
dokajutdrugiejklasy,tam,natylestatku,gdziewodajuż,jużdochodziła.Arabporwał
chłopczynęnaręceipobiegłzpowrotemwstronęmostkakapitańskiego…

StaryJohanwidziałwszystko:irozpaczmatki,którązdzieckiemrozłączono,ipłacz

chłopczyka i Araba, szukającego koła ratunkowego… Bez namysłu rzucił swój pas
korkowy.

Kilkaminutpóźniejdobrypływakdocierałjużdołodziipodawałbiednejkobiecie

ocalonego synka. Spojrzał jej z bliska w oczy i, zanim mógł przeszkodzić, poczuł na
swejręcepocałunekwdzięcznościpobladłychwargmłodejmatki.

Ale w czółnie miejsca więcej nie było. Dziecko przyjęto, ciężkiego mężczyznę

odpędzano klątwami i groźbą. Arab wiedział, że do łodzi wsiąść nie może; on chciał
tylko odpocząć przez chwilę. Lecz w tej chwili zamroczyło go silnie… Majtek jakiś,
bardziejniecierpliwy,zdzieliłgowiosłemprzezgłowę.

Jak przez mgłę gęstą dostrzegł oddalającą się łódź. Jak przez mgłę dostrzegł

wymalowane na niej litery: Haarlem, Łódź ratunkowa nr 7, ujrzał skłębioną masę
rozbitków,młodąmatkę,tulącąocalonegosynkadopiersi,rozpiętebluzywiosłujących

background image

marynarzy, a kiedy odwrócił głowę, zobaczył statek, znikający prawie pod falami, i
wysmukłąsylwetkęstaregoJohana.

Potemzamęt,chaos,cisza…ibezwładjakiśprzemożny,apatia,zniechęcenie…

Paskorkowyunosił rozbitka…długo,długo… Kiedyprzyszedłdo siebie,ujrzał na

niebie wstęgę seledynową. Poznał, że źle płynie. Jakoż płynął na zachód, zamiast w
przeciwnymkierunku,Akiedysięodwrócił,spostrzegłczerwonąkulęsłoneczną,która
pierwszepłomiennepromieniekąpaławoceanie…

Później jakiś duży punkt ciemny zamajaczył w pewnej odległości. Łódź,

przewrócona dnem do góry, łódź z Haarlemu, łódź numer siedem… Więc wczorajsze
usiłowaniaposzłynadarmo?…WięczatonęłaowaAngielkazsynkiemzłotowłosym?…
Fala apatii powróciła ze zdwojoną siłą; żadnej nadziei i ratunku, dokoła, jak okiem
sięgnąć,nic,tylkomorzeimorze…Pocóżprzedłużaćmękęoczekiwaniaśmierci?Poco
powierzaćsweocaleniełupinienędznej,któratamtychjużzwiodła?…

Ajednak?…Instynktsamozachowawczysilniejszyjestponadwszystko;Arabzabrał

siędomozolnejpracynadodwróceniemłodzi.Kiedytegowreszciedokonał,całydzień
był zajęty wylewaniem wody z czółna… Jedynym naczyniem, jakie posiadał, były…
dłonie.Podławkamileżałowiosło…

Potemdnistraszne…wgłodzie,pragnieniu,upale;nocebezsenne,parne,bezkropli

deszczu.

Którejśnocyzasnąłnareszcie…akiedysięzbudził,leżałnałóżkuszpitalnym…Był

ocalony.

MrsMabelGibsonpochwyciłaswegotowarzyszazarękę.

—Więctopan!…—wyksztusiławzruszonymgłosem.

—Ja?Coja?

—PanjesttymArabem,któryjedenocalałzHaarlemu?Przeczuwałamtoodrazu…

Pamiętapan?…Mówiłamprzecie…

—Ależskądże?…Japaniopowiedziałemtylkobajkęwschodniąotonącymokręcie

iorozbitku,którysamjedenocalał.

Spojrzałanańnieufnie,niedowierzająco.

Stał spokojnie, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Potem, jakby chcąc uwagę

odwrócićodswojejosoby,wskazałdłoniąnamorze.

—Patrz,pani…jakietopiękne.

Całkiem blisko okrętu wystrzeliła z brokatowej powierzchni morza rakieta.

Wystrzeliła niewysoko, zatoczyła łuk wzorowy i, zanurzając się w błyszczącej toni,
trysnęła snopem iskier szczerozłotych. Potem druga rakieta, trzecia, dziesiąta,
pięćdziesiąta.

Arab wytłumaczył pięknej swej towarzyszce przyczyny niezrozumiałego dla niej

zjawiska:

—Delfinyrozpoczęłytaniecnocy.

background image

____________________

1

Buitenzorg—miastonaJawie(obecnieBotor).

2

KrakataulubKrakatoa–wyspaznajdującasięwCieśninieSundajskiejwIndonezji.

Wyspa jest aktywnym wulkanem. W r. 1883 doszło na tej wyspie do jednej z
największych odnotowanych erupcji wulkanu. Dwie trzecie wyspy zniknęło z
powierzchniziemi,anajejpozostałejczęściżyciezostałocałkowiciezniszczone.

background image

ROZDZIAŁIII

UgubernatoraIndiiHolenderskich

Pierwszy sekretarz generalnego gubernatora odchrząknął nieco i po chwili mówił

dalej:

— Śledztwo nie ustaliło zatem istotnych przyczyn katastrofy Haarlemu, ale

liczyliśmysięwszyscyznieszczęśliwymwypadkiem…

—Podobnoeksplozjakotłów—mruknąłgenerałdeWitt.

—Lubraczejźleopakowanejamunicji.

Złośliwe odezwanie się tajnego radcy Lucasa Orbana wywołało zmarszczkę

niezadowolenia na czole gubernatora, a głośny wykrzyknik zdziwienia u jednego z
członkówpoufnegozebrania.

—Jakto?Amunicjanastatkupasażerskim?!

— Ano, widzi pan — odparł radca Orban — komuniści przemycają broń i środki

wybuchowewśródładunkówokrętówhandlowych,dlaczegóżwięcmyniemoglibyśmy
używać statków pasażerskich. Zawszeć to mniej podpadająca droga, che, che, che, niż
inne.Żesiętamczasemnapasażerachskrupi,tojuż,che,che,che…

DeWittwzruszyłramionaminiedbale,leczgubernatorzareagowałnatychmiast:

— Poprosiłem dzisiaj panów nie dla debatowania na temat, czy na Haarlemie

znajdowała się amunicja, czy też nie, ani dlaczego się tam znajdowała, lecz w celu
wspólnego zastanowienia się nad sposobami wykrycia zbrodniarzy, którzy Haarlem
zatopili.

—Zatopili?!

—Zbrodniarzy?!

—Jakto?!WięcHaarlempadłofiarązbrodniczejręki?Nicotymniesłyszałem.

Gubernatorprzeczekałznależytąflegmągradpytańgorączkowych,apotemodparł:

—Niesłyszeliściepanowiejeszczeotym,ponieważniechceciedopuścićdogłosu

panasekretarza,którywamwszystkowyjaśni.

Natakiedictumzrobiłasięcisza,jakmakiemposiał.

Dość pulchny, a bardzo elegancki sekretarz miał teraz idealne warunki do

wygłoszeniaswegoprzemówienia,zczymzwlekaćniemyślał:

— Jak to już jego ekscelencja przed chwilą nadmienił, statek Haarlem, własność

Królewsko-Holenderskiej Linii Okrętowej, padł ofiarą zbrodniarzy, został mianowicie

background image

storpedowany.

—Storpedowany?!—parsknąłniepoprawnyLucasOrban.

— Stor… pe… do… wa… ny — powtórzył sekretarz, rozkoszując się dźwiękiem

poszczególnychsylab.

— Posthouder

1

z wyspy Bawean przysłał nam dzisiaj rano obszerny raport o

wyłowieniu z morza, przez pewnego rybaka malajskiego, flaszki, zawierającej kilka
kartek, które jako corpus delicti

2

załączył przy raporcie. Nie ulega najmniejszej

wątpliwości, że kartki te pisał Godfrey Hooker, urzędnik firmy Pieter van Hooft.
JakkolwiekpismowymienionegoHookera…

—Niechżenampanpokażewpierwtekartki—przerwałdośćniecierpliwiegenerał

deWitt.

Sekretarz pochwycił w lot przyzwalające spojrzenie swego szefa i przyniósł z

pobliskiego biurka kawałek tektury, do której przyszpilono delikatnie i ostrożnie trzy
ćwiartki kratkowanego papieru, zapisanego drobnym maczkiem. Tekturę położył na
stoliku przed generałem, a każdemu z obecnych, de Witta nie wyłączając, wręczył
arkusz,pokrytyrównymirządkamipismamaszynowego.

—OtodosłowneodpisylistuGodfreyaHookera—rzekł.

Wszystkiegłowypochyliłysięnadtrzymanymiwdłoniachodpisami,wszystkieoczy

czytałyzgorączkowymzaciekawieniem:

Ja,GodfreyHooker,urzędnikfirmyPietervanHooftwBatawii,proszęgorąco

i błagam znalazcę tej butelki, aby ją odniósł wraz z kartkami papieru do firmy
wymienionej lub do któregokolwiek biura Królewsko-Holenderskiej Linii
Okrętowej w Batawii czy Singapore, lub Samarang albo też Sourabaya, gdzie
otrzymasowitąnagrodę.Oduczciwościznalazcyzależylosbardzowieluludzi…

Sekretarzwskazałdłoniąnapierwsząkartkęirzekł:

— To była niejako koperta, podająca nazwisko, a raczej nazwiska adresatów, oraz

zawierająca apel do uczciwości znalazcy butelki, w morze rzuconej… Treść dalszych
kartekjestznacznieciekawsza:

GodfreyHookerpisałwdalszymciągu:

Jechałem statkiem „Haarlem” z Colombo do Batawii. Nazajutrz mieliśmy

ujrzeć brzegi Sumatry. Było to dnia 10 stycznia, około drugiej nad ranem, w
czasiekulminacyjnegopunktuzabawy.Przypomniałemsobiepewnebardzoważne
zleceniedlaswojejfirmyiudałemsięnatychmiastdobudkitelegrafuiskrowego.
Tu dowiedziałem się, że aparat nie funkcjonuje od chwili z niewiadomej
przyczyny. Udałem się więc do kapitana okrętu z zażaleniem i w tejże chwili
nastąpiła straszna detonacja. „Haarlem” otrzymał uderzenie torpedą w tylne

background image

komory. Znajdowałem się na najwyższym pokładzie i w świetle księżycowym
ujrzałem wyraźnie przedmiot pomykający żywo wśród niskich fal oceanu.
Służyłemwczasiewojnywbrytyjskiejmarynarcewojennejiniemamnajmniejszej
wątpliwości,żeowymprzedmiotembyłperyskopłodzipodwodnej.

Dostałem się szczęśliwie do łodzi ratunkowej nr 7, wraz z siostrą, z garścią

podróżnych i kilkoma majtkami. Jakiś Arab ocalił w ostatniej chwili mego
pięcioletniego siostrzeńca, sam jednak miejsca w łodzi nie znalazł i zapewne
utonął.Okołotrzeciejranoujrzeliśmybiałyparowiec,pojemnościokoło1.000ton
(naokosądząc),którydawałsygnałyiprzyjąłnaswszystkichbardzogościnniena
pokład. Obsługa, sami Malaje. Porozmieszczano nas po kilku w kabinach. Już
nazajutrz zrozumieliśmy, że wpadliśmy w ręce korsarzy. Zrewidowano nas i
odebranowszystko.Mojaprzezornośćpozwoliłaprzemycićszczęśliwienotesoraz
wieczne pióro, dlatego mogę pisać, o ile nie ma przy nas strażnika. Jesteśmy
uwięzieni w kabinach i nie możemy wychodzić. Jedziemy wciąż na wschód lub
południowywschód…

Dzisiajukryłempodsiennikiemflaszkęzmineralnejwody,wieczórspróbujęją

wyrzucić wraz z niniejszym pismem przez uchylone okienko kabiny. Daj Boże
Wszechmocny, aby to pisanie więźnia dostało się w ręce uczciwego człowieka.
Wczoraj słyszeliśmy rozpaczliwe krzyki kobiet… Wzywały pomocy po
holendersku, a więc nie była to moja siostra. Znowu słychać wrzawę, kończę.
Szukajcienasiśpieszcienaratunek!

Dnia18stycznia,ósmegodniaodchwilizatonięcia„Haarlemu”.

GodfreyHooker

Kiedy ten i ów z czytających zaczął podnosić głowę i spoglądać z wymownym

zdziwieniemnatowarzyszów,pierwszysekretarzgubernatorakoloniiuznałzastosowne
ponowniegłoszabraćirzucićgarśćwyjaśnień:

— Jak panowie mogą zauważyć, oryginał posiada drobne luki z powodu działania

morskiejwody,którazdołałaprzesiąknąćdownętrzaflaszkipomimowcalestarannego
zakorkowania. Luki te jednakże są tak drobne, że bez najmniejszej trudności udało mi
się złożyć tekst listu Hookera w jego brzmieniu pierwotnym i tak też pozwoliłem go
sobiewkilkunastuodbitkachnamaszynieprzepisać…

—Dobrze—rzekłradcaOrban—aczytenHookeristniałwogólności,czyteżjest

topostaćurojona?

—Wcalenieurojona,proszępanów.Stwierdziłemtelefoniczniewtutejszymbiurze

Królewsko-HolenderskiejLiniiOkrętowej,żemisterGodfreyHookerznajdowałsięna
liściepasażerówHaarlemuizostałjużpodobnowrazzinnymiuznanyzazmarłego.

—Toszybko—wtrąciłironicznieOrban.

—WobecurzędowegostwierdzeniaśmierciwszystkichpasażerówizałogiHaarlemu

z wyjątkiem pewnego Araba, który cudem ocalał z katastrofy, nie widzę powodów do
przedłużaniaprocedury,której…

background image

—Widzimyjednakże,że…no,alenieprzerywampanu.

Sekretarzpodziękowałuprzejmymskinieniemgłowyimówił:

—Posunąłemmojebadaniadalej;udałemsiędobiurabaronavanHoofta,gdzie,nie

wyjawiając istotnych przyczyn mej wizyty, uzyskałem bez trudu kilka próbek pism
rzekomo zmarłego Hookera. Oto są. Proszę łaskawie zechcieć porównać. Już na
pierwszy rzut oka stwierdzamy niesłychane podobieństwo, a raczej identyczność…
autora… Tak. Ja osobiście jestem trochę grafologiem, oczywiście z amatorstwa… i
muszę stwierdzić, że pismo, znajdujące się na kartkach, wydartych z notesu a
wyłowionych we flaszce z wody mineralnej na północnych brzegach wyspy Bawean,
orazpismo,przedstawionemijakopismoGodfreyaHookera,pochodzącąniewątpliwie
z jednej i tej samej ręki. Jedynie w pierwszym kropki nad i są silniej na prawą stronę
wychylone,cografologiatłumaczypośpiechem,zdenerwowaniemczypodnieceniem.

Pochylone głowy obecnych zdołały w międzyczasie przestudiować cechy

podobieństwa i jak na komendę podniosły się w górę. Lucas Orban, sceptyk
niepoprawny, sypnął natychmiast gradem wątpliwości, ale wszelkie ciosy odbijał, jak
piłkę w tenisie, cierpliwy, uprzejmy, cukierkowato uśmiechnięty pierwszy sekretarz.
Wywiązałasięztegoożywionadyskusja:

—NapodstawiezeznańowegoAraba,któryocalał,jakteżnapodstawiewyników

śledztwa, resztek drewna z zatopionego okrętu itd. ustalono urzędowo, że katastrofa
spotkała Haarlem w odległości dwustu kilometrów od północno-zachodnich brzegów
Sumatry. Tymczasem butelkę, wrzuconą w morze, znalazł rybak na północnym brzegu
Baweanu.Jakżetopogodzić?

— Najlepszą na to odpowiedź, panie tajny radco, znajdujemy właśnie w piśmie

Hookera. Proszę spojrzeć: Jedziemy wciąż na wschód lub na południowy wschód… A
dalejdata:Dnia18stycznia,ósmegodniaodchwilizatonięcia„Haarlemu”.

—Więcpanprzypuszcza,żejacyśkorsarzeuwięzilikilkasetekludzii,jakbynigdy

nic, ośmielili się przez osiem czy więcej dni, defilować swym pirackim okrętem
pomiędzy naszymi posiadłościami?… Hm… Bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, i
pańskietwierdzenierównieżryzykowne.

—Jamyślę,żeludzie,którzysięodważylistorpedowaćokręt,niezawahalisiętakże

przewieźć łupy oraz jeńców tuż pod paszczami naszych baterii nadbrzeżnych. Zresztą
defilowaliwbardzoprzyzwoitejodległościMorzemJawajskim.

— Ślicznie, lecz, aby się dostać w kilku dniach z Oceanu Indyjskiego na Morze

Jawajskie, mieli tylko dwie drogi: albo przez Cieśninę Malacką, koło Singapore, albo
przezCieśninęSunda,tojesttużpodnaszymnosem.Wystarczyłobywięcprzejrzećlistę
okrętów, które minęły oba te przesmyki w czasie między dwunastym a osiemnastym
styczniaiwśródtejgarstkiszukaćpiratów.

—Tegośrodkazaniechaćnienależy,tylkopytanie,czykorsarzenieprześlizgnęlisię

przez jeden z tych przesmyków nocną porą. Pozwolę sobie natomiast zwrócić uwagę
panatajnegoradcynainneszczegółylistuHookera,którezadziwiającosiępokrywająz
zeznaniamiocalonegoAraba.Więcdataiporaeksplozji,którejprzyczynArabpodaćnie
umiał. Oczywiście, jako kupiec z zawodu, nie wie, co mina, torpeda, eksplozja kotłów

background image

czywybuchamunicji.Wkażdymraziezeznał,żeprzyczynąbyłjakiśsilnywybuch,po
którym tył okrętu zanurzył się mocno, To się zgadza także… Dalej łódź ratunkowa
numersiedem…naktórejArabaznaleziono.

—Zciekawościączytałemraportyiprotokoły,lecznieprzypominamsobiezupełnie,

abyArabmówiłcośoocaleniuchłopca,anieomieszkałbysięchybapochwalić…

— Pod wpływem strasznych przeżyć mógł zapomnieć o tym szczególe lub przez

dumę,Arabomwłaściwą,przemilczałumyślnie.ZresztąniejedenArabznajdowałsięna
pokładzieHaarlemu.JedenmógłwyratowaćsiostrzeńcaGodfreyaHookeraizatonąć,a
innymógłsiebiecudemocalić…Dlamnie,panietajnyradco,listHookerajestjasnym
promykiemwśródciemnościiwyjaśniamiwzupełności,dlaczegoprzytakspokojnym
morzu,przytakiejbliskościSumatry,nikt,tojestżadnałódźratunkowa,niedotarłado
brzegu,leczwszystkieznalezionopróżne.

—Słusznie—potwierdziłgenerałdeWitt,azaniminni.

— Należałoby raz jeszcze przesłuchać nader szczegółowo owego Araba Jak on się

nazywał,zaraz,zaraz,pamiętałem…

Sekretarzzerknąłusłużniedoswegonotesuiodczytałodnośnąnotatkę:

— Nazwisko jego brzmi: Ahmed Salah ben hadżi Ibrahim Salah. Jest on

współwłaścicielemfirmyeksportowejarabskiej,araczejarabsko-malajskiej,aleniema
go tutaj obecnie. Wedle informacji pobieżnie zasięgniętych w jego firmie, wyjechał
przedmiesiącemdoEgiptuzainteresami,jednakżeoczekująjegorychłegoprzyjazdu.Z
tych względów, doskonała zresztą, rada pana tajnego radcy jest na razie nieaktualna,
niewykonalna,żetakpowiem.

Generalnygubernatoruderzyłlekkokilkakrotniedłoniąwkrawędźoparciafotelu,na

znak,żeprzebiegrozmowygoniecierpliwi,akiedysięuciszyło,samgłoszabrał:

— Moi panowie!… To wszystko, co przed chwilą z waszych ust słyszałem, jest

niewątpliwie bardzo interesujące, ale mnie chodzi o coś innego. Mnie chodzi z jednej
stronyowyśledzeniesprawcówzbrodniczegoiudanegoniestetyzamachunaokręt,az
drugiejstronyozapobieżenietakimwystępomnaprzyszłość.

—Więcekscelencjaprzychylasiędopoglądu,wygłoszonegoprzezpanasekretarza?

—Tak,panietajnyradco…Odpowiempanukrótko:tak.Uważam,żelistHookera

jestniewątpliwieautentycznyiwierzęwjegotreść.Poufneraportymoichurzędnikówz
wszystkich prawie części kolonii donoszą mi o wzmożonej działalności komunistów.
Mamy do zanotowania nowe akty gwałtu, sabotaże, zamachy itd., których ze
zrozumiałych przyczyn do szerszej wiadomości nie podajemy… Stwierdzam z
najgłębszym ubolewaniem, że postępowanie niektórych naszych kolonistów z
krajowcamistwarzanaderpodatnygruntdlaakcjiwywrotowej…

—PietervanHooft…—wtrąciłpółgłosemLucasOrban,agenerałdeWittdorzucił

zbajecznąniedbałościąorazwielemówiącymruchemdłoni:

—Iinninielepsi.

—Niestety!…niestety…alenieodskakujmyodtematu.Skorozaśposiadamydane,

background image

iż ostatnie niepokoje są inspirowane i finansowane przez pewne mocarstwa, możemy
zaryzykowaćpostawieniehipotezy,żeztegosamegoźródłapochodziłałódźpodwodna,
która storpedowała Haarlem. Hipoteza ta wyda się nam tym bardziej prawdopodobna,
jeżeli sobie przypomnimy, jaki ładunek przewoził nieoficjalnie nieszczęśliwy statek;
jeżeli sobie uprzytomnimy, że spiskowcy potrafią przeniknąć każdą prawie tajemnicę.
Wspomniałem na wstępie, że najważniejszą moją troską jest zabezpieczenie okrętów
przybywających do nas i w tej sprawie chciałbym się z panami naradzić przede
wszystkim.

Ten i ów z obecnych przysunął swój fotel nieco bliżej do mówiącego, i cisza

bezwzględna zalegała duży gabinet gubernatora. Gospodarz zaś ciągnął dalej głosem
trochęzniżonym:

—WnajbliższymczasieprzybędądonasdwaokrętyKrólewsko-HolenderskiejLinii

Okrętowej,tojestKöninginderNederlandeniwdwatygodniepóźniejJanPieterszoon
Coen
. Zwłaszcza o ten ostatni statek jestem w obawie ze względu na jego ładunek…
Nie, nie, panie tajny radco, nie amunicja tym razem, ale pewne instrumenty bardzo
delikatne i kosztowne. Jakież panowie proponują środki zaradcze, zmierzające do
absolutnego zabezpieczenia okrętu w czasie drugiej połowy jego podróży? Proszę się
kolejnozechciećwypowiedzieć…

—Hm—zacząłpochwilideWitt.—Czyekscelencjamógłbymnieobjaśnić,gdzie

sięmniejwięcejwtymmomencieznajdujeJanPieterszoonCoen?

— Gdzieś na Morzu Czerwonym — odparł sekretarz, wyręczając szefa w

odpowiedzi.Generałskinąłgłowąnaznakzadowolenia:

—Todoskonale…jestdosyćczasudoprzeprowadzeniapewnegoplanu,który…

—Mapangenerałjakiśgotowyprojekt?—ucieszyłsięgubernator.

— Owszem, ekscelencjo, i pozwolę go sobie zaraz wyłożyć. Plan mój zmierza do

podwójnegocelu.Popierwszezapewnićstatkowiabsolutnebezpieczeństwo,apowtóre
zastawićnieuchronnąpułapkęnaewentualnegonapastnika.Poproszępanówdomapy.

Z tymi słowy dźwignął się generał z miejsca i krokiem ciężkim posunął w stronę

olbrzymiejmapyWyspSundajskich.

____________________

1

posthouder (hol.) – niższy urzędnik administracyjny w koloniach holenderskich.

(Przypisautora)

2

corpusdelicti(łac.)–dowódrzeczowyświadczącyoprzestępstwie(dosł.przedmiot

przestępstwa).

background image

ROZDZIAŁIV

WdrodzedoSumatry

Trzeci dzień minął od chwili, kiedy południowo-wschodnie brzegi Cejlonu

rozpłynęły się w oddali, a Mrs Mabel Gibson wciąż jeszcze nie przestawała się
zachwycać wrażeniami z wycieczki automobilowej, jaką odbyli prawie wszyscy
pasażerowiepierwszejidrugiejklasywczasiepostojustatkuwColombo,

I teraz też, wsparta o barierkę przedniego górnego pokładu, mówiła z szczerym

zapałem:

—Cudowne!…niezrównane!…Jakabujnawegetacja!…Jakiewspaniałeanieznane

midotychczasodmianydrzew,krzewówikwiatów…Jedenogródolbrzymi,wznoszący
się tarasami dokoła wyniosłego Adams Peak… A na tle przebogatej roślinności stare
świątynieHindusów…pełneposągówBuddy…Jestemzachwycona,panieWilhelmie,i
obawiam się, że po Cejlonie, wyspie rubinów, pańska Jawa nie zrobi na mnie
wrażenia…

—Ajasięwcalenielękam…PrzyrodajestnaJawiedalekobogatsza,aniezrównany

przepychzieleninadałwyspienazwęszmaragdowejlubOgroduWschodu...

—Niechcęsięsprzeczaćoflorę,ponieważjeszczeJawyniewidziałam,aleniebędę

tammiałaboskichzabytkówhinduskiejarchitektury…Wszakkrajowcysąwyznawcami
Mahometa…

—Czekawięcpaniąmiłaniespodziankaizobaczypanikilkaprzepięknychzabytków

kulturyindyjskiej.

—NaJawie?Askądżesiętamwzięły?

Wilhelm van Hooft uśmiechnął się leciuteńko, wyrozumiale i począł objaśniać swą

uroczątowarzyszkępodróży:

— Świątynie hinduskie stały na Jawie już od kilku wieków, kiedy wojowniczy

półksiężycwdarłsięnawyspęszmaragdowąisiłązdobyłsobieniepodzielnepanowanie.
I brutalny, nietolerancyjny islam zrównał z ziemią większość wspaniałych świątyń
hinduskich, lecz kilka sztuk w głębi wyspy ocalało dzięki przywiązaniu wiernych
wyznawców Buddy, którzy własnymi rękoma zasypali ziemią olbrzymie chramy. W
wiekuodkryćprzybylitupierwsiPortugalczycy,aponichHolendrzy,którzyodkońca
wiekuXVIsąpanamiwyspy.

—Tak?…Amniesiębłąkawpamięcijakieśwspomnieniezlatszkolnych,kiedysię

uczyłam historii, że Jawa należała przez jakiś czas do mojej ojczyzny… Może się
mylę…

— Nie myli się pani… Rzeczywiście, w czasie wojen napoleońskich Anglia zajęła

background image

częśćwyspSundajskich,międzynimiJawę,alenamocypokojuparyskiegozwróciłają
Niderlandom.

— Aha, no, jestem dumna z mej pamięci… Straciliśmy jednak wątek pierwotnej

rozmowy. Wspomniał pan, że kilka świątyń hinduskich uszło niszczycielskiej ręki
wyznawcówProroka.

—Tak,paniMabel…Odkopanojewznakomitymstosunkowostanie,leczktowie,

ile jeszcze przecudnych zabytków sztuki hinduskiej spoczywa pod całunem urodzajnej
ziemijawajskiej?Możerośniedziśnanichlasdziewiczy?…Zrobimykiedyśwycieczkę
doJogjakarty,gdziezobaczypaniwspanialezachowaneruinyświątyńBorobudur,czyli
Wielkiego Buddy… Jako chłopiec byłem tam kilka razy i długie godziny błądziłem
pośródwieżyczekdagobamizwanych,przebiegałemzgaleriinagalerię,zkrużgankuw
krużganek… Stamtąd pojedziemy do Prambanan, gdzie dawniej miało stać miasto
święte…UjrzypanichramSiwyigrupęruin,zwanąTysiącemświątyń

—Jakztegowidzę,OgródWschoduposiadawszystko,costanowimomentatrakcji

dla turystów i zapalonych globtroterów: florę podzwrotnikową, faunę bogatą, która
może dostarczyć emocjonujących polowań, wreszcie zabytki, które wabią miłośników
archeologii…

— Tak, Mrs Gibson. Jawa, czyli, mówiąc językiem krajowców, Djawa tanah, jest

jednym z najpiękniejszych zakątków świata, i nie pożałuje pani na pewno swojej
obecnejpodróży…

— No, a czy ten szczyt ideałów nie posiada jakich stron ujemnych? O klimacie

mówiłmipanjużonegdaj.Radabymterazcośposłyszećoludnościtamtejszej…

Niby bawiąc się frędzlem szala, patrzyła uważnie i badawczo w twarz towarzysza,

któryaniniedostrzegłowychspojrzeń,anisięichintencjidomyślał.

— Krajowcy są dziwnymi ludźmi — odpowiedział po krótkim namyśle. — Na

pierwszy rzut oka robią wrażenie dużych dzieci, co potęguje jeszcze ich wzrost
niewysoki. Półtorametrowy mężczyzna uchodzi za rosłego, a kobiety są odpowiednio
niższe.Przynas,Holendrach,lubprzyAnglikachwyglądająprawienakarłów.

Jawajczycysąbardzogrzeczni,uprzejmi,usłużni.Naprzykładdozbudowaniachaty

niktniewynajmujerzemieślników.Pomagamuochoczoibezinteresowniewieścała,a
obowiązki budującego dom ograniczają się do wyprawienia prymitywnej i wcale
niekosztownejucztyigotowościdorewanżu,kiedyktóryśsąsiaddomstawiaćzechce.

Robiąwrażeniedziecijeszczeiztegopowodu,że,pozawykształconymi,wysławiają

sięniesłychanienaiwnie,sąwiecznieroześmiani,weseli,zadowoleni.

W pracy są nie do zastąpienia. Pojętni, rozsądni, sprytni, łagodni, no i przede

wszystkimprzysłowiowoniewymagający.Taktaniegorobotnikaniespotkasięnigdzie.

—Jakdotąd,słyszęsamezalety…Sązapewneiwady?

—Stosunkowonieznaczne,oilesięznimidobrzeobchodzić,gdyżichzabobonynie

mogąbyćbranepoduwagę,nieprzeszkadzająnikomu.

Powiedziałpan:oilesięznimidobrzeobchodzić,toznaczy,że…

background image

— To znaczy, że, kto skrzywdzi Jawajczyka, pisze na siebie wyrok śmierci

nieuchronnej, okrutnej… Są niesłychanie mściwi, urazę pamiętają latami, a co gorsza,
nieraz drobnostkę poczytują sobie za obrazę śmiertelną i tragedia gotowa. Iluż to
urzędników mego ojca padło ofiarą mściwości krajowców… Sam mój ojciec, chociaż
nie styka się z nimi prawie nigdy bezpośrednio, ma się zawsze na baczności. Na
szczęście Jawajczycy są mało pomysłowi w obmyślaniu śmierci swym wrogom
rzeczywistym czy urojonym. Zawsze to samo: trucizna pod różnymi postaciami.
Wystarczy więc rozkazać kucharzowi malajskiemu skosztować w jadalni z każdej
potrawypotrochu.Oilesięwciągukilkuminutwićniezaczniewboleściach,toznak,
że jeść można. Po kilkunastu takich próbach, powtarzanych co pewien czas
periodycznie,kucharzpilnujejaknajwierniejszypies,abysiężadnatruciznadopotraw
niewkradła…

Mabel wzdrygnęła się mimowolnie, ale zapanowała nad sobą i rzekła głosem

zupełniespokojnym:

— Ja myślę, że ojciec pański niepokoi się niepotrzebnie. Przecież nie skrzywdził

chybażadnegoztychbiedaków.

PomnasłówArabawpiłaterazpytające,przenikliwespojrzeniewtwarztowarzysza

podróży.

AprzezczołoWilhelmaprzemknęłajakaśchmurkaigrymasniechęciskrzywiłusta:

—Zapewne,proszępani,aleczyprzyichwrażliwościiskłonnościdopoczytywania

drobnostekzaurazęmożebyćktokolwiekspokojnyipewnyżycia?

Nastała chwila milczenia. Tylko mała chorągiewka, na szczycie masztu

przytwierdzona, trzepotała skutkiem pędu okrętu, tylko fale fosforyzującego oceanu
chlustały miarowo, jednostajnie o kadłub statku potężny. Poza tym noc była cicha,
spokojna.

Dopieropodłuższejchwilirozpoczęłakobietadalszyciągtendencyjnejindagacji:

— A owi urzędnicy ojca pańskiego, którzy zginęli, czy także padli ofiarą fatalnej

omyłkikrajowców…czyteżJawajczycymieliprawopostąpićwtensposób?…Jakpan
sądzi?

Wilhelmodparłzżywnością:

— Droga pani Mabel… Życie jest najwyższą wartością doczesną człowieka i poza

właścicielemniktniemaprawanimszafować.Bezapelacjipotępionojużczasy,kiedy
skrzywdzony,skrzywdzonywewłasnymmniemaniu,uzurpowałsobieprawosądzeniai
karania swego krzywdziciela. Dzisiaj mamy ustawy, sądy, władze odpowiednie, które
czuwają nad tym, aby nikomu nie działa się krzywda. Jeżeli więc ktoś z urzędników
mego ojca dopuścił się nadużycia wobec krajowców, a takie wypadki miały miejsce
niestety, to pokrzywdzony miał możność żalenia się i żądania kary dla winnego. Toteż
wszelkie objawy samosądu musi kulturalny człowiek bez chwili zastanowienia się
potępić.Musijepotępić!..

—Ajeślijakikrajowiecpróbowałdrogilegalnejinietylkoniczegoniewskórał,ale

jeszcze naraził się swym chlebodawcom czy zwierzchnikom? Co ma począć wtedy?..

background image

Niech pan sobie wyobrazi, panie Wilhelmie, taką sytuację. Urzędnik ojca pańskiego
nadużył swej władzy wobec jakiegoś Jawajczyka, wyzyskał go, oszukał, znieważył,
zabrał mu dom lub kobietę, i ten biedak, nie znający nawet dobrze języka
holenderskiego, idzie szukać sprawiedliwości… Przychodzi po mozolnej wędrówce do
najbliższego miasta, po długich poszukiwaniach odnajduje właściwy urząd i żali się…
Żali się niezręcznie, nie umie się wysłowić należycie, jąka się, plącze, myli, tak, że
niełatwomogąwymiarkować,ocomuchodziwłaściwie…

Równocześnie atoli zajeżdża wspaniałym autem pan baron Pieter van Hooft i

tendencyjniepoinformowanyprzezswoichurzędników,którzytworzązapewnezwartą,
solidarną klikę, przedstawia, w najlepszej wierze oczywiście, całą sprawę w zgoła
odmiennym świetle. Mówi że ten oto krajowiec jest leniem, pijakiem, złodziejem,
demoralizatorem, zbiegiem itd., itd. Jako dowód ofiaruje pan baron przesłuchanie
swoichurzędnikówiichświadectwo.

Komuż wówczas komisarz rządowy, którego posthouderem zwiecie, da wiarę? Czy

temukrajowcowi?Nigdy!…Ondawiaręznakomitemuobywatelowiniderlandzkiemu,
właścicielowi

firmyolbrzymiej,abiedakowidrzwipokaże,oilejeszcze

niekażegoobdarzyćbolesnąpamiątką…

I co go czeka po powrocie do kolonii? Drwiny i szykany zwycięskiego urzędnika,

pozbawieniechleba,nędza,możeśmierćnawet…

Przecież taka sytuacja, jaką tu odtworzyłam, jest w zasadzie zupełnie możliwa, i

podobne wypadki zachodzić musiały, aż ludność zrozumiała bezcelowość legalnych
środkówprawnychiinnychsięchwyciłasposobów.Niechpan,panieWilhelmie,spojrzy
nasprawępodtakimkątemwidzenia,awówczas,jakoczłowieksprawiedliwy,musipan
przyznać, że prawo okrutnego odwetu u krajowców nie jest znów takie całkiem
bezpodstawne, że nie można go w każdym razie tłumaczyć ich wrodzonym
przeczuleniemimściwością.

Znużona dłuższym przemówieniem umilkła i oczekiwała repliki towarzysza. Ale

Wilhelm uchylił się od dalszej na ten temat rozmowy. Więcej, niż treść słów pięknej
Angielki,zajęłagostronazewnętrznaprzemówienia,awięcjejszczeryzapał,którysię
objawiłwżywychbłyskachpodłużnych,wyrazistychoczu,wszkarłatnychrumieńcach,
jakie wypełzły na blade zazwyczaj policzki, w przyśpieszonym rytmie falowań
spadzistych piersi, więc jej dobre serce, które współczuło doli krajowców i po ich
stronie,postroniesłabszych,stawaćjejkazało.

Toteżująłobiedłonieswejtowarzyszki,podniósłjekolejnodoust,apotemrzekłz

uśmiechem:

— Dosyć!… dosyć, na brodę nieboszczyka Proroka. Przemawia pani z takim

ogniem, że pod wpływem jej słów zaczynam myśleć innymi kategoriami. Jeszcze
chwila, a zostałbym socjalistą, komunistą, bolszewikiem, czym by pani zostać mi
kazała…

Mabelodparłapoważnie:

— Gdybym miała prawo po temu, rozkazałabym, aby pan został dobrym

background image

człowiekiem, miłosiernym, litościwym, wyrozumiałym dla tych dużych dzieci, jak ich
pan pięknie nazwał na wstępie naszej rozmowy; aby pan nie ulegał podszeptom ludzi
złych, wyzyskiwaczy bez serca, aby nie potępiał żadnego z tych biednych krajowców,
nie wysłuchawszy wpierw stron obu. Jedzie pan teraz wyręczyć starego ojca w
prowadzeniu firmy, nie braknie więc okazji do naprawienia krzywd, jakie urzędnicy
wasiwyrządzilizapewne…

Zmarszczka niezadowolenia sfałdowała na chwilę czoło młodego Holendra, ale

natychmiastprzybrałtonżartobliwy,swobodny:

—Cha,cha,cha!…Tobysięojczulekskrzywił,gdybyusłyszał,żegopięknakobieta

starym nazwała… Ale on jest w pełni sił męskich… pozna go pani zresztą… A teraz
pójdziemy zatańczyć; później dokończymy naszej rozmowy. O, słyszę właśnie…
muzykagrabostona…Założęsię,żetomójulubionyWonderfulone. Śpieszmy, droga
paniMabel;byłobygrzechempominąćtakąokazję…

Rada nierada, dała się pociągnąć zapamiętałemu danserowi w stronę rzęsiście

oświetlonychsalonów,skąddobiegałyupojnedźwiękibostona.

Pokładopustoszał,aletylkopozornie.

Bo oto w pobliżu miejsca, gdzie Wilhelm van Hooft toczył dłuższą rozmowę z

pięknąMabelGibson,spozawielkiejłodziratunkowej,płótnemżaglowymobciągniętej,
wysunęłasiębezszelestnieszczupła,leczwysokasylwetkamężczyzny.

Pocerzebarwybrązu,porysachtwarzy,podłoniachwąskichniezmiernie,nieledwie

kobiecych,poznałbyśzłatwościąAraba.Potwierdzałtozresztąfezstożkowynagłowiei
sposóbtrzymaniarąk,skrzyżowanychnapiersiach.

Arabpatrzyłdługowkierunku,gdzieznikliobojemłodzi,zastanawiałsięnadczymś

przezchwilę,potemzaśpółgłosemzakończyłswerozmyślania:

—Więcjednakposzłazamojąradąiwpływananiego…Atenmłokos,albopusto

mawgłowie,albojestbardziejchytry,niżprzypuszczałem…Wartobyterazpodsłuchać
koniecichrozmowy.

Powziąwszy taki zamiar, chciał właśnie ruszyć z miejsca i pospieszyć w kierunku

salonów, gdzie dancing co noc się odbywał, kiedy posłyszał energiczne męskie kroki
zbliżające się dość szybko. W półmrokach nocy podzwrotnikowej błysnęło coś, niby
złoconypasekczapkioficerskiej,idobiegałojednooderwanesłowo:

—…Kapitanie…

Nie zdając sobie nawet sprawy z przyczyn swego odruchu, wsunął się Arab

natychmiastdoswojejdawnejkryjówki,pozałódźratunkową.

PochwilimógłjużbeztrudurozpoznaćgłoskomendantaJanaPieterszoonaCoena,

mógł wątek rozmowy pochwycić. Stary wilk morski mówił właśnie z pewnym
podnieceniem:

—Tak,poruczniku.Jedziemyodczterechgodzinpodeskortą…Pojakiegodiabłata

parada,niewiem.WyjaśniąmizapewnedopierowBatawiilubSingapore.

—MożewSabang?—odparłgłosdrugi.

background image

—E,wątpię…Lunetęnaprzednimpokładzierozkażepannatychmiastodkręcićze

statywu.Spytapan,jakiceltegopolecenia?Albojawiem?Chcąmoże,abyniktichrano
niespostrzegł.Takjakgdybypasażerowieniemieliwłasnychlornetekilunet…Osły!

— Przyznam się, panie kapitanie, że nic z tego nie rozumiem. Po licha te cztery

torpedowce?

—Tssss!..Aniparyzust!..

Dalszesłowarozpłynęłysięwpowietrzu.

Nadaremnie przyczajony Arab w słuch cały się zamieniał… Nadaremnie ucha

nadstawiał…Napróżnoczekałcierpliwie.

Kapitan i pierwszy porucznik okrętu nie wracali już tą samą drogą, lecz obeszli

zapewnepokładdokołaiprzechadzalisiępodrugiejstroniestatku.

Więc Arab po jakimś czasie wyszedł ze swej kryjówki i pośpieszył do kabiny, aby

tamwciszyzupełnejzastanowićsięnadtreściązasłyszanejprzypadkowowiadomości,
wiadomościnapozórdośćniezrozumiałej…iabypowziąćstanowcządecyzję.

Znalazłszy się u siebie, rozłożył na stoliku mapę, począł ją sumiennie studiować,

cyrklemilinijkąwymierzaćodległości,apotemuspokojonyzadecydował:

— Jeżeli znowu coś zamierzał, to miało to nastąpić chyba jutrzejszego wieczora;

dzisiaj, wykluczone.. Zresztą byłby telegrafował… Mam więc dobę czasu..
Gdziekolwiek bądź jest, otrzyma ją… przejmie ją z pewnością. Adres podejrzeń nie
wzbudzi.. Hm… Przecież coś wietrzą… ba, zasadzkę nawet obmyślili!.. No, żeby nie
mójinstynktwspaniały,którykażdeniebezpieczeństwoprzeczuwa,mogłobyćźle…A
tak?…Cha,cha,cha,cha…

PóźniejzacząłsięArabbiedzićnadskleceniemtekstudepeszy,którąstacjanadawcza

parowcamiaławysłaćwprzestrzeńpodadresemfirmyhandlowejwBatawii.Aleniedla
owejfirmybyłtelegramprzeznaczonywrzeczywistości,ajegotreśćniewinna,mająca
wszelkie pozory interesu kupieckiego, miała być ostrzeżeniem dla kogoś, ktoby
znaczenieszyfruzrozumiał.

Ostatecznieustalonytekstdepeszybrzmiał,jaknastępuje:

Salah Export, Batawia. Natychmiast odstąpić od interesu, inaczej straty

olbrzymie.Silnakonkurencja.ZeSabangbliższeszczegóły.

AhmedSalah

Zadowolony z siebie, powstał od stolika, mapę i papiery schował do walizki, po

czymskierowałsiękudrzwiom.

Załatwiwszy formalności w budce telegrafisty, skierował swe kroki w stronę

salonów,abyodszukaćMabelimłodegovanHoofta.Alemłodychjużtamniebyło.Nie

background image

byłoichrównieżwpalarnianiwczytelni,aniwpokojachdogrywkarty,aninażadnym
pokładzie. Może z pół godziny trwały poszukiwania po wszystkich zakątkach okrętu i
nadaremnie…

Ażwreszcie,wpustejotejporzeidośćmrocznejoranżeriiparowca,zoczyłAhmed

Salahmłodąparęidyskretnieprzystanąłzapalmą.

Ujrzał w półcieniu zielonego światła, że głowa van Hoofta pochyla się zwolna nad

przechylonąwtyłtwarzyczkąAngielki.PotemramięHolendraoplotłodelikatniesmukłą
sylwetkę Mabel a usta obojga zbliżyły się do siebie tak bardzo, że nawet jedwabisty
płatekróżypachnącejnieznalazłbymiejscawpośrodku.

background image

ROZDZIAŁV

BaronPietervanHooft

ZewzrokiemapatyczniewlepionymwrozpaloneodsłońcapłytychodnikaszłaMrs

Mabel Gibson powoli przed siebie w kierunku wskazanym jej uprzejmie przez
policjanta.MałyruchpanowałotejporzenaulicachBatawii,gdyżkażdychroniłsię,jak
mógł i gdzie mógł, przed straszliwym upałem. Nawet małe, niesłychanie wytrzymałe
kuce, zaprzężone pojedynczo, parami lub trójkami do charakterystycznych,
dwukołowychdorożek,ustawiałysięnamiejscachpostojutaksprytnie,żezgrabneich
łby chronił cień skąpy, rzucony przez olbrzymie pióropusze palm rosnących rzędami
przedfrontemstarychpałaców.Nawetkrajowcy,oswojenizżaremtropikalnegosłońca,
powtulalisięwocienionekąty,którechoćtrochęwzględnegochłodudostarczały…

PrzezrozgrzanewściekłąspiekotąuliceBatawiiwlókłsiętylkoten,ktomusiałiść,

gnanybiczeminteresówlubobowiązku,adotejgrupyzaliczałasiępięknaAngielka.

Toteż niechętnie i leniwie szła Mabel. Obojętnymi spojrzeniami obrzucała frontony

wspaniałych pałaców, przerobionych od lat kilkudziesięciu na biura, urzędy czy
ogromnedomyhandlowe;bezzainteresowaniaspoglądałanaoryginalnestrojeMalajek,
apatycznie zerkała ku mijanym wystawom sklepów, gdzie nieporównane batiki
jawajskiewabiłyokotęczowymbogactwemkolorówicudnąmozaikądeseni.

Wzmęczonejgłowiemyśliszeregowałysięospaleiznajwiększymwysiłkiemmogła

Mabel nanizać na sznur pamięci barwne wspomnienia ostatnich dni dziesięciu. A
przecież pomimo niewytłumaczonej ociężałości należało to zrobić, aby dobrze się
wywiązaćzzadania,włożonegonabarkiprzezzgorzkniałego,stetryczałegobrata.

Początek owych wspomnień stanowiła noc czarowna, kiedy potężny statek

oceanicznyJanPieterszoonCoen pruł ruchliwe fale zatoki Bengalskiej, graniczącej na
tejliniiwłaśnieznurtamipozorniespokojnegoIndyjskiegoOceanu,kiedyWilhelmvan
Hooft uczynił po raz pierwszy miłosne wyznanie swej pięknej towarzyszce podróży,
kiedyoszołomionaczaremnocyprzecudnej,odurzonaupojnąwoniąkwiatówokrętowej
cieplarniMrsMabelGibsonniebroniłaswychmałych,słodkichustłakomymwargom
młodegoHolendra.

To był początek ich miłości… flirtu… czy… upojenia, które zrodził czar nocy

tropikalnej, woń kwiecia, parne powietrze, co krew w żyłach na ołów roztopiony
zmienia,iniezrównanetłofosforycznegomorza.

Takibyłpoczątek…

Nazajutrz byli oboje onieśmieleni względem siebie. On lawirował pomiędzy rolą

zakochanegonarzeczonegoaroląkochanka,któryradbywczorajszepocałunkiuważać
zawstępdojakiegośbardziejrealnego,bardziejdługotrwałegostosunku,iniewiedząc,

background image

jaknajwłaściwiejwybrnąćzsytuacji,zachowywałsięniezręcznie,byłśmieszny…może
nawetchwilaminiedelikatny…Jejznówwydawałosię,żewszyscypasażerowie,załoga,
ba… i służba spogląda na nią ironicznie z wyrozumiałym, obłudnym uśmiechem, jak
gdyby wszyscy widzieli, co zaszło w oranżerii, i denerwowała się urojonymi
spostrzeżeniami do tego stopnia, że, chcąc jak najradykalniej zaprzeczyć rzekomym
domysłom,poczęłaostentacyjnieunikaćWilhelma.

Nazajutrz więc po owej nocy pamiętnej zapanowała sytuacja lekko naprężona, a

niejasnawkażdymbądźrazie.

WieczoremujrzałaMabelmigotliwesmugilatarnimorskiejzwysepkiPulo-Weh,u

północnychbrzegówSumatryleżącej;niedługopotemzawinąłokrętdoportuwSabang.
Do stojącej na pokładzie Mrs Gibson podszedł pierwszy porucznik statku i
pozdrowiwszyjątakimukłonem,jakgdybybyłaudzielnąksiężną,począłtłumaczyćw
sposób niezmiernie zawiły, że, ponieważ Sabang jest głównym portem węglowym
holenderskim, ponieważ setki, czy tysiące ton czarnych diamentów ładuje się tutaj co
dnia, ponieważ wreszcie taka translokacja stanowi źródło olbrzymich wprost tumanów
kurzu (tu nastąpiła cała seria różnych: ponieważ), przeto powietrze jest przesycone
pyłem węglowym, którego działanie może mieć fatalne skutki, jeśli już nie dla
wspaniałejcerypięknejpasażerki,toniewątpliwiedlajejbiałejtoalety,wobecczegoon,
Hugon Walbeeck, pierwszy porucznik Jana Pieterszoona Coena, radzi pięknej pani
możliwie rychło opuścić pokład i w interesie swej niepokalanej cery oraz śnieżnej
garderobyschronićsięczymprędzejdojakiejśkajuty.

Mabelwysłuchałaprzydługiejoracjizuśmiechemipodziękowawszyzaradę,cofnęła

siędoczytelniokrętowej,gdzieotejporzepanowałypustki…ipożądanacisza.

NapokładziepozostałporucznikHugonWalbeeck,rozczarowany,złynacałyświat,

a przede wszystkim na siebie samego… Bo Walbeeck, doświadczony wilk morski,
pogromca niezrównany wszelkich monsunów, tajfunów i innych wiatrów, burz i
huraganów, był jagnięciem wobec pięknych kobiet, a zauważywszy jeszcze w
Southamptonie bajeczną urodę Angielki, czekał cierpliwie na okazję do zbliżenia się i
wiele sobie obiecywał po starannie przygotowanym wykładzie o znaczeniu portu
węglowego w Sabang. Za późno spostrzegł, że troskliwość o cerę i toaletę czarującej
pasażerski odniosła skutek, wręcz przeciwny zamierzeniom, i wypłoszyła z pokładu
pożądanąistotęwsplątanylabiryntkajut,salonów,korytarzy.

— Głupiec ze mnie — skonstatował trafnie porucznik Walbeeck i poszedł złość

wyładowaćnapodwładnychmajtkach.

A tymczasem Mabel pogrążyła się w dumaniach, z których ją wyrwały kroki…

Wilhelma.

Młody van Hooft zdecydował się widocznie definitywnie na rolę kochanka, bo

szybko rozpoczął odpowiednie strategiczne posunięcia, zakończone sromotnym
fiaskiem. Mabel obraziła się nie na żarty i zeszła do swej kabiny, głucha na gorące
przeprosinyniefortunnegoamanta.

Następny dzień podróży upłynął młodym pod znakiem „zerwania stosunków

dyplomatycznych”.

background image

Od różowego świtu aż po noc parną, kiedy na granatowym niebie zabłysły miliony

gwiazdmigocących,kiedyzajaśniałwielkiKrzyżPołudnia,unikalisięobojenawzajem
–izdużympowodzeniem.

AprzeztendzieńcałyJanPieterszoonCoenposuwałsięwytrwaleMalackąCieśniną

ku południowemu wschodowi, mając po lewej stronie półwysep Malakka, a po prawej
ogromnąSumatrę.

Lecz w miarę zbliżania się do równika tajały wzajemne niechęci (być może pod

wpływemgorąca)inastępnydzieńpodróżyprzyniósłodprężeniesytuacji.

WilhelmvanHooftmanewrowałtakzręcznie,żeudałomusięzajśćMabel,siedzącą

samotniewjednymzsalonówokrętowych.Zaczęłysięwyjaśnienia,spowiedźchwilami
szczera, chwilami mająca duże pozory szczerości, aż Mabel wzruszona westchnęła.
Wówczas wzruszył się on z kolei i począł ją zapewniać, iż przedwczorajsze jego
niestosowne zachowanie się było tylko niezręcznym przejawem taktyki celem
wystawienia Mabel na próbę ogniową, czy jest odpowiednim materiałem na… na…
żonę.

Padło stanowcze słowo, trzeba było być konsekwentnym i był nim Wilhelm. Z

wielkąswadąpocząłmówićoswejmiłości,któranaglewprawdziewybuchła,algstała
jest i będzie na zawsze, pomimo przeszkód, jakie się niewątpliwie wyłonią… Te
przeszkody może stworzyć opozycja ojca, starego van Hoofta, który jednakże ustąpi z
pewnością, skoro choć raz tylko zobaczy swą uroczą przyszłą synową. Bo Pieter van
Hooft, acz źle o nim mówią zazdrośni, acz nie mają kresu jego rodowe ambicje, jest
skończonymgentlemanemwobecdaminiczegopięknejkobiecieodmówićniepotrafi.
Taką o nim opinię wygłosił jedyny syn, spadkobierca nazwiska, firmy olbrzymiej i
milionów.

Mabel spojrzała badawczo w oczy klęczącego przed nią młodzieńca i nie ujrzała w

nich ani cienia nieszczerości. Jasnoniebieskie oczy patrzyły prosto, uczciwie i ani
drgnęły. Poza tym Wilhelmowi tak było do twarzy w eleganckim, białym ubraniu, taki
był przystojny, prawie piękny w ów dzień pamiętny, że trudno było odpowiedzieć
odmownie na jego propozycję, zwłaszcza gdy się wzięło pod rozwagę korzyści,
wynikające z takiego mariażu, a więc tytuł baronowej, miliony i beztroskie życie w
wygodzie,zbytkuiprzepychu.

Z drugiej zaś strony ambicja nie pozwalała na najlżejsze choćby zamanifestowanie

wewnętrznego zadowolenia, radości, może nawet olśnienia, i Mabel Gibson odparła z
doskonaleudanymzażenowaniem:

—Propozycjapańskazaskoczyłamniezupełnie…Przecieżjapanaprawienieznam,

anipańskiegocharakteru…Pannieznamnierównież…

Kiedychciałprzeczyć,niedopuściłagodogłosuimówiłazpatosem:

— Ależ tak jest w istocie… Znamy się bardzo mało nawzajem, a małżeństwo to

największy… interes… kontrakt — poprawiła szybko — jaki się w życiu zawiera…
Mamy czas oboje, będziemy się jakiś czas obserwowali wzajemnie, i o ile ta próba
wypadnie dodatnio dla obu stron, to… kiedyś… możemy jeszcze o tym pomówić, ale
dziś?…

background image

Obraławidoczniedobrą taktykę,gdyżWilhelm począłjąprzekonywać takusilniei

tak skutecznie, że musiała zrezygnować z czasu próby i przystać na „ofertę” młodego
van Hoofta. Mieli się odtąd uważać za nieoficjalne narzeczeństwo, nieoficjalne aż do
czasu,kiedyWilhelmowipowiedziesiępozyskaćdlaswychzamiarówsrogiegopapę.

W najlepszej komitywie przybyli do Singapore i wyzyskali kilkugodzinny postój

okrętunazwiedzeniemiastalwa.Wspólniewałęsalisiępoożywionychulicach,któresą
prawdziwą Wieżą Babel ras, typów i narodowości z ogromną przewagą chińskiego
żywiołu,wspólniepodziwialibogactwoolbrzymichmagazynówikupowalidrobiazgina
pamiątkę,lubwrikszach,przezbarczystychkulisówchińskichciągnionych,jeździlipo
cienistychbulwarach,któresięciągnązaportem.Razemzrobilizajmującąwycieczkędo
amfiteatralnie na wzgórzach położonego ogrodu botanicznego i przechadzali się czas
dłuższy po alejach, pośród mnóstwa wspaniałych okazów flory równikowej, aż do
naturalnegodziewiczegolasu,którysięstykabezpośredniozogrodem.

TamteżujrzeliegzotycznegopasażerastatkuJanPieterszoonCoen,AhmedaSalaha,

zatopionegowrozmowiezjakimśwcalerosłymiwykwintnieubranymMalajem.Mabel
Gibsondomyśliłasiębeztrudu,żeArabmówicośswemutowarzyszowi,codotyczyjej
osoby, bo obaj zerkali długo w stronę nieoficjalnego narzeczeństwa i szeptali z sobą
zawzięcie,dopókiichniezasłoniłpotężnyfigowiec.

TegoMalajamieliujrzećrazjeszcze.

JanPieterszoonCoen wydostał się właśnie z olbrzymiego portu w Singapur, minął

przyczajone u wylotu szarostalowe cielska brytyjskich okrętów wojennych i defilował
pod okiem silnych fortów, broniących dostępu do tej potężnej fortecy angielskiej,
zamaskowanejpodpłaszczykiemwolnegohandlowegoportu.

I wówczas tuż koło olbrzymiego okrętu holenderskiego przemknęła, jak strzała,

niewielka łódź motorowa. I wówczas Mabel ujrzała w owej motorówce rozpartego
wygodnieMalaja,któryruchemrękisłałpożegnaniestojącemunaprzednimpokładzie
AhmedowiSalahowi.

Potem dziób okrętu jął zataczać łuk w lewo, na południe, a łódź motorowa pędziła

prosto,wkierunkujakiegośbiałegoparowca,którywoddalistałnakotwicy.

Od chwili wyjazdu z Singapuru zapanowała pomiędzy Mabel a Wilhelmem

niezmącona harmonia. Być może, że i tło niezrównane przyczyniało się do tego, gdyż
okręt płynął wciąż pośród archipelagu szmaragdowych wysepek, których przebogata
zieleńzstępowaławprostażdomorzaikołysałasięrazemzespokojnyminurtami,lub
teżlawirowałiwyczyniałzawiłeesy-floresymiędzylicznymirafamikoralu.Więcniebo
błękitne, żadnym nieskalane obłokiem, więc czyste powietrze, spokojna toń morza
barwyjaspisówipuszystekobiercewyspszmaragdowych,podtrzymywałyharmonięu
ludzi,wlewaływsercabalsamiciszę.

I trwała narzeczeńska sielanka dzień cały, kiedy statek mijał równik, kiedy ku

rozrywcepasażerówurządzonochrzestNeptunatrzemmłodymmajtkom,którzyporaz
pierwszypodróżnapołudniowąpółkulęodbywali.

Potemnocprzyszłaparna…duszna…straszna…

Ranekwstałmglisty,nahoryzoncieukazałysięwielkiepasydeszczoweiniebawem

background image

gęsty szal chmur pokrył niebo całe. Grzbiety fal okryły się pianą i jęły się wydymać
złowrogo. Wreszcie zerwał się wicher, skłębił obłoki, ale deszczu, upragnionego przez
płuca,znużonedusznością,nieprzyniósł.Nieprzeczyściłsuchegopowietrza.

Opustoszały pokłady. Pasażerowie poukrywali się w kabinach, salonach, salach do

gry,pokojach,wszędzie,bylebyćjaknajdalejodżaru,którybrałsięniewiedziećskąd,
skorochmurysłońcezakryły.

Krew w żyłach stała się bardziej gorąca, pulsy waliły mocno. Gwałtowna zmiana

pogody wpłynęła natychmiast na zmianę nastroju u ludzi. Na murach gmachu
dotychczasowejharmoniiukazałysięrysypoważne.

WówczastobowiemWilhelmvanHooft,znalazłszysięzMabelsamnasam,chciał

skorzystać ze swych praw narzeczeńskich. Pierwsze pocałunki młodzieńca oszołomiły
Mabel,gdyżijejtakżeudzieliłosiępodniecenie,wywołaneatmosferą,aleoszołomiłyją
tylko na chwilę. Trzeźwa Angielka potrafiła zmysły podporządkować rozsądkowi, a
doświadczenie, zdobyte w czasie kilkuletniego małżeństwa i rocznego wdowieństwa,
uczyłoją,żenicbardziejniezniechęcaprawdziwegomężczyznydopożądanejkobiety,
jakzbytłatwesukcesy.

WięczdobrzeodegranymoburzeniemodtrąciłaWilhelmaigesttenwykonałamoże

z większą szorstkością, niż należało. Rezultatem sceny było ponowne oziębienie się
wzajemnych stosunków i w takim też nastroju dojechali do Tandjong Priok, nowego
portuBatawii.Nastąpiłodośćchłodnepożegnanieiwzajemnezniknięciesobiezoczu.

NamoloportowymoczekiwałsiostręJamesRidneyi,załatwiwszyszybkowszelkie

formalnościcłoweorazpaszportowe,wsiadłzniądociasnonabitegowagonikupociągu,
dążącego do Batawii. Już w czasie tej drogi zauważyła Mabel, że bratu coś dolega, że
jest niezwykle przygnębiony, zmartwiony, przybity, ale zaniechała dociekań, skoro
pierwszejejzapytaniezbyłmocnonieszczerąodpowiedzią.

ZdworcazawiózłJamessiostrędoswegoskromnegomieszkankaprawiewcentrum

właściwejBatawii,położonegowpobliżukanałuKalibesar.

IjeszczetegowieczorawyjaśniłasiętajemnicaprzygnębieniaJamesaRidneya.Oto

firma, której był prokurentem i w pewnej mierze wspólnikiem, nie wytrzymała silnej
konkurencjiholenderskiejirunęła,ajejbankructwopochłonęłobezpowrotniewszystkie
prawiedotychczasoweoszczędnościJamesa.Takwięcznalazłsięmniejwięcejwtakim
samympołożeniu,wjakimbyłprzedpiętnastulaty,kiedyprzybyłnaJawępełenzapału,
młodzieńczej energii i wiary we własne siły, spryt i gwiazdę szczęśliwą. Znalazł się z
kilkusetguldenamiwkieszeni,bezzajęcia,bezwidokówzdobycianowejposady,wobec
niedwuznacznegobojkotowaniaAnglikówprzezpanówwyspy.

Nie dopowiedział James oczywiście tego, co czuł pod adresem siostry, a co dałoby

się streścić w słowach: i w takiej przeklętej chwili ty mi się jeszcze na kark zwaliłaś.
Tego James ani nie powiedział ustami, ani oczyma, ani odczuć nawet nie dał, ale
wrażliwa Mabel zrozumiała wszystko i zapanowało na długo przykre, kłopotliwe
milczenie,którewreszcieprzerwałnosowygłosmężczyzny,wynurzającegomonotonnie
sweżale,niepowodzenia,przykrości:

— Przed trzema dniami dowiedziałem się, że w jednej z największych firm

background image

holenderskich wakuje posada rutynowanego handlowca, którym musi być koniecznie
Anglik. Musi być Anglik ze względu na stosunki, łączące ową firmę z domami na
Cejlonie, w Indiach czy innych koloniach brytyjskich. Nasi rodacy, odznaczający się
zawszeprzesadnątolerancją,pojęliwreszciepolitykęHolendrówipoczynająstosować
prawoodwetu.Żądają,abyHolendrzypisywalidonichlistyhandlowepoangielsku,aby
przesyłali agentów rodowitych Anglików; z innymi nie chcą gadać w ogóle. Bardzo
mądrapolityka…Yes.

Mabelsłuchałabeznajmniejszegozainteresowaniategowykładu,aJamesdałupust

swymnarzekaniomiciągnąłdalej:

—Toteżdowiedziawszysięowakansie,ucieszyłemsiępoczątkowo,alepechmnie

widocznie zaczął prześladować w tym roku… Nawiasem dodam, że mój ewentualny
poprzednik,ówrodak,którypodróżowałwinteresachwspomnianejfirmyholenderskiej,
utonąłpodczaspamiętnejkatastrofyHaarlemu…Yes…Zatonąłrazemzsiostrąikimś
tam jeszcze z rodziny… Dowiedziawszy się rozmaitych szczegółów w naszym biurze
angielskim (bo my tu posiadamy swoje kolonie rodaków, którzy się wzajemnie
wspierająiratująprzedszykanamiHolendrów),zapytałemonazwiskoiadresfirmy,w
której jest wakans… I co się dowiaduję?… Oto wolna posada znajduje się w biurze
Pietra van Hoofta, tego draba przeklętego, który moje dawne interesy położył na obie
łopatki…

Nadźwiękdobrzesobieznajomegonazwiska,Mabeldrgnęłasilnieizmieszałasięw

sposóbażnadtowidoczny,achcącuniknąćinterpelacjibraterskiej,zapytałapośpiesznie:

—Wobectegooczywiściezrezygnowałeśzwszelkichstarań?

— No, my darling. Zaryzykowałem i udałem się do mego zwycięskiego eks-

konkurenta, a nie zastawszy go w Batawii, złożyłem pisemne podanie… i czekam
teraz…odmowy…

—Skoroniemiałeśżadnychszans,nietrzebabyłotamtemudawaćdorąkokazjido

ostatecznegoupokorzeniapobitegokonkurenta.Źlezrobiłeś,Jamesie…

— Hm — chrząknął Ridney, a Mabel wydało się nagle, że w tym nieokreślonym,

oderwanymdźwiękubrzmijakaścichanutawyrzutu…

Znowu zamilkli oboje. James posmutniał dziwnie. Patrząc na jego przygnębiony

wyraz twarzy, na długie ręce, zwisające przez poręcze fotela z gestem jakiejś
beznadziejnejapatii,zapytywałasięMabelwduchu,czytotensamczłowiek,tensam
przedsiębiorczyJames,którycoparęlatprzyjeżdżałdostarejAnglii,zawszeożywiony,
wesół, zadowolony, roześmiany… ten sam, który z błyszczącymi zapałem oczyma
mówił o swej ukochanej wyspie, na której miał się dorobić majątku, milionów, aby
potemżyćwygodniezrentydopóźnejstarości.

Ostatnie niepowodzenia finansowe, ruina firmy, wstrząsnęły nieprawdopodobnie

mocno tym silnym człowiekiem, a dobiły go do reszty niedomagania organizmu,
wywołane długoletnim pobytem w najzdradliwszych, najbardziej malarycznych
okolicachJawy.

I patrząc na brata, wzruszyła się Mabel, ogarnęła ją fala współczucia. Nie zdając

sobienawetsprawyztego,comówi,zaczęłaciepłym,siostrzanymgłosem:

background image

— Jaka szkoda, że nie wiedziałam wcześniej o twoim zmartwieniu… Byłabym ci

może coś pomogła… w uzyskaniu posady u tego van Hoofta.. Poznałam w czasie
podróży… jego syna, Wilhelma… i… i… nawet zaprzyjaźniliśmy się trochę z sobą…
Przypuszczam,że…byłbytodlamnieuczynił…

Pod badawczym spojrzeniem brata zaczerwieniła się Mabel aż po białka oczu i

umilkła… Potem, jak gdyby w obawie, że James może sobie to zmieszanie całkiem
opacznie tłumaczyć, poczęła mówić szybko i dużo o poznaniu się z Wilhelmem, o
wspólnych rozmowach na temat stosunków panujących na Jawie, o rozmaitych
epizodachzpodróży,opuszczającoczywiścieskwapliwietesceny,któremiałyłączność
jakąkolwiek z nieoficjalnym narzeczeństwem… Skutkiem tak chaotycznego
przedstawianiaprzebieguznajomościzWilhelmempowstaływopowiadaniupodejrzane
luki, niedomówienia, proszące się same o komentarz odpowiedni, i całość mogła dać
uważnemusłuchaczowidużodomyślenia.

Ale James był daleki od tego, aby brać siostrę na spytki lub prawić jej kazania,

morały czy braterskie upomnienia. Jego interesował przede wszystkim bajecznie
korzystny zbieg okoliczności. Jedynym wyjściem z obecnego położenia było zdobycie
dobrze płatnej posady u barona Pietra van Hoofta… Syn tego magnata, jedyny syn,
Wilhelm, był przez pięć tygodni towarzyszem podróży Mabel, prawdopodobnie
interesował się nią, może flirtował… może ją całował nawet… (Mabel jest taka
zmieszana,zaczerwieniona.)Mniejszaoto,cobyło…Pozostająfakty,zktórychmożna
wysnuć oczywiste korzyści… Wystarczy, aby Mabel przypomniała się pamięci
Wilhelmainapomknęłamimochodem,żeJamesRidney,reflektującynaposadęwfirmie
van Hoofta, to rodzony brat i niejako opiekun Mrs Mabel Gibson… Wilhelm będzie
chyba na tyle gentlemanem, na tyle domyślnym człowiekiem, że zrozumie związek
przyczynowy pomiędzy tymi dwiema okolicznościami i będzie wiedział, jak wypada
postąpić.

ToteżgdyMabel,znużonaswymskomplikowanymopowiadaniem,umilkławreszcie,

apatycznyJamesocknąłsię,ożywiłniezwykleirzekł,zacierającręce:

— To się doskonale składa… Pójdziesz jutro do młodego van Hoofta i wspomnisz

muomojejofercie…Wspaniale!…wspaniale!…

—Co?!..—krzyknęłaMabel,zrywającsięnarównenogi…

Zdziwionyniecojejzachowaniem,powtórzyłJamesswąpropozycję,leczniezdołał

jej wygłosić do końca, bo siostra pobladła niespodzianie, jak opłatek, i zawołała z
oburzeniem:

— James, nie rozumiem cię. Więc ja mam wykorzystywać przelotną znajomość z

obcymzupełnieczłowiekiem…jamamchodzićdoniegoiprosić…oposadędlaciebie?
…Jego,Wilhelma,który…

—Który?…—powtórzyłpytającoiznaciskiemRidney.

—Nigdy!…Nigdymniedotegonieskłonisz.

TakwięcpierwszydzieńpobytunawyspieszmaragdowejzapisałsiędlaMabelnader

niemiłymi wspomnieniami, a następne dwa dni były daleko gorsze. James już nie
nalegał,alestałsięprzykryniewypowiedzianie,zrzędził,narzekał…posunąłsięnawet

background image

do wcale wyraźnych przymówek, że ofiara Mabel w formie interwencji u Hoofta nie
będzieponiesionawyłączniedladobrabrata,aledlaniejsamej,dlaMabel,gdyżzpensji
Jamesamająodtądżyćwspólnie.

Mabelzrozumiałaszybko,żeżadnąmiarąniebędziesięmogłauchylićdopójściado

biuravanHoofta,ipragnęłatylkomomenttenodsunąćjaknajdalej.Wgłębisercatliła
się nadzieja, że Wilhelm lada godzina wpadnie tutaj i złoży wizytę, czego można było
oczekiwać po każdym miłym towarzyszu podróży, a co dopiero po nieoficjalnym
narzeczonym. Adres mieszkania brata zapisał sobie przecież jeszcze wówczas, kiedy
spacerowalipoolbrzymimbotanicznymogrodziewSingapurze.

Tymczasem Wilhelm nie dawał znaku życia i nastał dzień czwarty od chwili

przybycia Mabel do Batawii, do głównego miasta Ogrodu Wschodu, który jej się tak
świetlanyzdalekawydawał,atyleprzykrościnasamymwstępienastręczył.

I w ów czwarty dzień, w dzień upalny, gorący i duszny, zdecydowała się wreszcie

pójść do biura van Hoofta; idąc zaś przez pogrążone w martwocie i skwarze ulice
Batawii, przebiegała w myśli zdarzenia ostatnich dni dziesięciu. Potem zaczęła
obmyślać, co powie Wilhelmowi, w jaki sposób nawiąże do sprawy Jamesa, i
skonstatowałazprzerażeniem,żealepotrafiwywiązaćsięzeswegozadania,niepotrafi
wogólewyjawićprawdziwegoceluswejwizyty,żetakiesłowaprzezgardłojejprzejść
niezechcą.

Przechodziławłaśnie,wgłębokiejzadumiepogrążona,zjednegochodnikanadrugi,

kiedy zaskrzeczał jej tuż nad uchem rozdzierający sygnał syreny automobilowej i
wściekłe zgrzytnięcie hamulców. Przerażona przymknęła machinalnie oczy i
instynktownymskurczemmięśnirzuciłasięwstecz.Uderzyłasięocoślewymbokiem.
Rozwarła powieki szeroko, rozłożyła ręce dla utrzymania równowagi, jej lewa ręka
dotknęładobrzerozgrzanejchłodnicywielkiegosamochodu,któryszofer,niemniejod
niedoszłej ofiary przerażony, przed sekundą na miejscu osadził. Cofnęła dłoń czym
prędzej i w tejże chwili poczuła, że ją chwytają jakieś ręce. Usłyszała głos niski, jakiś
znajomy,podobny…doczyjegośgłosu…

—Czysiępaniconiestało?…Co?…Che,che!…Stoimy

pewnienazgrabnychnóżkach…DziękiBogu,wszystkowporządku…Che,che,che!

Ujrzała obok siebie mężczyznę starszego, zbudowanego wspaniale, o twarzy może

trochę nalanej, ale sympatycznej na pierwszy rzut oka i wcale rasowej… Tylko wargi
były zanadto grube i mięsiste, a nos, w ostry łuk zgięty, nadawał nieznajomemu rys
pewnej drapieżności. Niebieskie oczy i charakterystyczny układ brwi przypominał
Mabelkogośznajomego,alekogo,niebyławstaniesobieprzypomnieć,zanadtojeszcze
oszołomionaswymwypadkiem.

Stopniowojednakopanowałasięistwierdziła,żejejsięabsolutnienicniestało,auto

nie trąciło jej nawet, tylko sama, cofając się, uderzyła bokiem w latarnię samochodu.
Wobec tego zaś troskliwość eleganckiego gentlemana, prawdopodobnie właściciela
samochodu, który ją wciąż jeszcze trzymał oburącz, była zbyteczna, Mabel dostrzegła
także, że na chodniku zaczynają się zatrzymywać przechodnie z ciekawością,
przygodnym gapiom właściwą, spoglądając na przebieg zajścia. Zrobiłam z siebie
widowisko
pomyślałaioswobodziwszysięzofiarnychramionstarszegopana,rzekłapo

background image

angielskuzczarującymuśmiechem:

— Dziękuję bardzo; nic mi się zupełnie nie stało… Rzeczywiście, nic… Mogę już

iśćdalej…

Gentlemanzaprotestowałzżywością:

—Och,coto,tonie!Należysiępanipełnasatysfakcja,choćbyzaprzestrach,jeżeli

już kontuzji udało się szczęśliwie uniknąć. Pozwoli pani, że ją odwiozę do miejsca,
gdziepanipodążała…Wtakiupałtonawetprzyjemniejjechać,niżiśćpieszo.

Mówił po angielsku całkiem płynnie i z bardzo dobrym akcentem. Już to samo

usposobiło Mabel przychylnie, a i propozycja przejażdżki wspaniałym autem, zamiast
wleczeniasiępieszowtenskwarstraszliwy,byłaniedopogardzenia,

Ichwilępóźniejznalazłasięnawygodnym,niskimsiedzeniusamochodu,przyboku

gentlemana,któryspytałuprzejmie:

—Dokądpanirozkażesięodwieźć?

—DogłównegobiurafirmyPietervanHooft,ifyouplease.

—Dokąd?!—powtórzyłzdumiony.

Nie mniej zdziwiona jego powtórnym pytaniem, powiedziała raz jeszcze dobitnie i

wyraźnie:

—DofirmyPietervanHooft…Maminteres…wdyrekcji.

—Ach,tosiędoskonaleskłada,bojatakżewtamtąstronę.

Właściciel samochodu uśmiechnął się dziwnie i rzucił tęgiemu szoferowi krótki

rozkazwjęzykuholenderskim.

Auto ruszyło z miejsca i wnet pomknęło z chyżością, która się Mabel wydała

stanowczozaszybkąjaknamiasto.

Ugrzecznionysąsiadzainteresowałsięwidocznieżywocelemeskapadydofirmyvan

Hooft,bozarzuciłswąurocząpasażerkępytaniami:

— Czy wolno wiedzieć, jakiego rodzaju interes ma pani w firmie van Hooft?…

Pytam nie przez ciekawość, ale z życzliwości… Chętnie będę służył pani
wskazówkami…bopanizdajesięodbardzoniedawnawBatawii…Ceratozdradza…

Kiedyzaśjakgdybyzwlekałazodpowiedzią,ciągnąłdalej:

—Biuro,doktóregopanijedzie,jestdośćwielkimbiurem,jaksiępaniprzekona.Ja

siętamorientujędoskonale…Chcękonieczniewjakikolwiekbądźsposóbwynagrodzić
pani przestrach, jakiego ją nabawiła niezręczność mego szofera… Więc proszę mi nie
braćzazłe,żepytam.

— Mam interes do pana Wilhelma van Hoofta — odparła krótko, sądząc, że

powołaniesięnasynawpływowegobaronaostudzinatarczywąciekawośćprzygodnego
sąsiada.

Alezawiodłasięsrodze,gdyżstarszypanwykrzyknąłzezdziwieniem:

background image

— Pani zna Wil… pana Wilhelma? No, proszę!… Aha, domyślam się teraz…

Poznaliściesiępaństwonastatku,wczasiepodróży.BoonpowróciłwłaśniezEuropy
pokilkuletniejnieobecności.Tak,tak.Paniceratakżenatowskazuje,żejestpanitutaj
zaledwieoddnikilku.Więczgadłem?

—Zgadłpan.

Wtymmomencieautozaczęłozwalniaćizatrzymałosięprzedwspaniałymportalem

olbrzymiegogmachu.

Starszy pan wyskoczył elastycznie na chodnik. Z całą kurtuazją podał rękę

wysiadającejAngielce,awskazującnaoszklonąbramę,pozaktórąwidaćbyłoszerokie
schodyihallrozległy,rzekłuprzejmie:

—Dyrekcjaznajdujesięnapierwszympiętrze.

MinutępóźniejogarnąłMabelprzyjemnychłódhallu.Szybkimrzutemokaobrzuciła

ogromnerzeźbyporozstawianewewszystkichnarożnikach,marmuroweschodypokryte
wtrzechczwartychczęściachdywanemiolbrzymiekulelampelektrycznych.Ubranyw
błyszczącąliberięportierwskazałjejpoczekalnię,gdzieznajdowałosięjużkilkaosób.

Ściany poczekalni były dosłownie zakryte fotografiami i obrazami przelicznych

plantacji,fabrykimagazynów,którychrozmiarydawałyprzedsmakpojęciaowielkości
firmy.

Oprócz drzwi środkowych, wiodących z korytarza, posiadała poczekalnia jeszcze

dwoje bocznych drzwi, które otwierały się na przemian, wypuszczając załatwionych
interesantów. Byli to wszystko najwidoczniej ludzie interesu, gdyż audiencje trwały
krótko niezmiernie i niebawem ostatnia klientka, Mrs Mabel Gibson, została
wprowadzona do wytwornego gabinetu pierwszego sekretarza firmy, Elegancki młody
człowiek, ubrany jak męski manekin od pierwszorzędnego londyńskiego krawca,
powstałnapowitanieiwskazałprzybyłejgłębokifotelwpobliżuswegobiurka.

—Czymmogęsłużyć?—zapytałurzędowo.

—ChciałammówićzpanemWilhelmemvanHooftem.

Sekretarz zrobił błyskawiczny, ale wyczerpujący przegląd młodej klientki,

zaczynając od płytkich pantofelków i nóżek zgrabnych, a kończąc na rasowej
twarzyczce,zlekkazarumienionej.

— Pan baron Wilhelm van Hooft — brzmiała odpowiedź — wyjechał wczoraj

wieczoremnaprzeglądnaszychplantacjiwewschodniejczęściJawy.

Niespodziewana wiadomość wywołała bardzo różne wrażenia u Mabel. Z jednej

stronyucieszyłasię,iżniedojdziedotego,żeonapierwszaprzyszładoWilhelmaido
tego z interesem, że przynajmniej dzisiaj do tego nie dojdzie. Z drugiej strony jednak
myślała o bracie, o jego narzekaniach, zrzędzeniach, niedomówionych wymówkach, i
doznałauczuciawielkiegozawodu.

Pochwilimilczeniawyksztusiławreszcie:

—KiedywracapanWilhelmvanHooft?

Sekretarzrozłożyłręcewgeścienaderwymownym;

background image

— Być może, iż za dwa tygodnie, być może… za miesiąc lub później. Nie umiem

paniobjaśnićwtymwzględzie.

Znowunastałakłopotliwaprzerwa,podczasktórejbystreoczysekretarzazlustrowały

raz jeszcze zgrabną sylwetkę kobiety, a potem mechanicznie, z przyzwyczajenia
zapewne, podniosły się i spojrzały w stronę małej, elegancko oprawionej tabliczki na
biurku,gdziewidniałnapiswykaligrafowanywielkimi,czytelnymizdalekaliteramipo
holenderskuiangielsku:

Timeismoney

Zasugerowanajegospojrzeniamizerknęławtymsamymkierunkuizarumieniłasię

ażpouszy.Leczsekretarzpoczułwyrzutysumienia,żeistotętakpięknąimającąinteres
dosynawłaścicielafirmypotraktował,jakpierwszegolepszegoklienta,więcstarałsię
terazzłonaprawićczymprędzej.Znajsłodszymuśmiechemprzemówił:

—Amożetomógłbyktośinnyzałatwić?Czytosprawaściśleosobista?

—Właściwienie—odparłaMabelpodłuższymnamyśle.

—Więcdoskonale…Proszęmipowiedzieć,ocochodzimniejwięcej;możejabędę

mógłpanisprawęzałatwić,lubdrugidyrektor.

— Tu chodzi o… posadę w firmie panów — zaczęła odważnie i ucięła szybko,

zauważywszydziwnybłyskoczusekretarza.

— Personalne sprawy załatwia zawsze szef osobiście, ale może by się coś dało

zrobić…Jakiepaniposiadakwalifikacje,praktykę…tak…przedewszystkimpraktykę;
czypanicałkiemniewładajęzykiemholenderskim?

—Ależtunieomniechodzi,tylkoomegobrata…JamesRidney…Ontujużbył

kiedyś,leczniezastałpanabarona.

—Ach,obratapani!…Nazwisko:Ridney…Zarazzobaczymy.

Sekretarz otworzył jedną z szuflad biurka i wyjął z niej plik papierów, które zaczął

szybko przerzucać. W tej samej chwili zabrzmiał ostry głos dzwonka w aparacie
telefonicznym, Sekretarz pochwycił słuchawkę i zaczął z kimś rozmawiać po
holendersku. Mabel nie rozumiała treści zupełnie, ale posłyszawszy wymówione
nazwiskobrata,nadstawiałauchaciekawie.Domyśliłasię,żewłaśnieoJamesiemowai
domyśliłasiędośćtrafnie,gdyżsekretarzpowiesiłsłuchawkęirzekłzujmującymswą
słodycząuśmiechem:

—Panbaronzapytywałmnie,kogowtejchwilizałatwiam.Powiedziałemwięc,oco

chodzi,ipanbaronpoleciłmizaprowadzićpaniądoniego…Mamwrażenie,żesprawa
jestnadobrejdrodze.

Tymostatnimsłowomtowarzyszyłoznowuspojrzeniedziwne,któregoznaczenianie

potrafiłaMabelodgadnąć,alektórewkażdymrazieprzyjemneniebyło.

Idąc przy boku sekretarza, minęła dwa pokoje urządzone z takim przepychem, że

background image

zrobiłojejsięwprostnieswojo.Pochodzączrodzinykupieckiej,przywykłaoddziecka
oceniać ludzi wedle ich majątku i ujrzawszy teraz przygniatający luksus sal firmy,
uczuła się niezmiernie mała, biedna, prawie onieśmielona. Zdawało jej się, że nogi jej
grzęznąwpuszystychkobiercach,którychcałakolekcjaokrywałaparkietowąposadzkę,

WreszciestanęliwszerokootwartychdrzwiachwspaniałegogabinetubaronaPietra

van Hoofta. Mabel ujrzała w głębi olbrzymie biurko, ustawione skośnie do
wchodzących, poza którym siedział jakiś mężczyzna. Widziała jego nogi, bo głowę
zasłaniaładużarzeźba,spoczywającanagórnejpłyciewysokiegobiurka.

Potem mężczyzna ów powstał z krzesła i Mabel z trudnością powstrzymała okrzyk

zdziwienia. To był ten sam gentleman, który jej omal autem nie przejechał, który ją
odwiózłtutajiprzedkwadransemwbramiepożegnał.

Pieter van Hooft pośpieszył grzecznie naprzeciw gościa, Sekretarz zniknął, nie

wiedziećanijak,anikiedy,dość,żegoniebyłowgabinecieimłodakobietapozostała
samnasamzojcemWilhelma.

Zasiedli oboje w fotelach i rozpoczęła się rozmowa, w której gospodarz zadawał

ustawicznepytania,aMabel,radanierada,odpowiadała.PietervanHooftzainteresował
sięprzedewszystkimhistoriąpodróżyzEuropynaJawę,aleMabel,nabrawszywprawy
przypoprzednimopowiadaniuotymJamesowi,niemieszałasięjużtymrazemicałość
znacznielepiejwypadła,niżprzedtrzemadniami.

—ApoprzyjeździedoBatawiiniewidziałapanijużmojegosyna?—zapytałPieter

jakbyodniechcenia.

— Nie. Dopiero przed chwilą dowiedziałam się od pańskiego sekretarza, że pan

Wilhelmwyjechałnaczasdłuższy.

—Tonieładniezjegostrony…Ja,gdybymmiałwpięciotygodniowejpodróżytak…

uro… sympatyczną towarzyszkę, nie omieszkałbym złożyć jej swego uszanowania i
uważałbymsobiezazaszczytinajwyższąprzyjemnośćpokazaćjejwszelkieosobliwości
Batawii… Hm… Nawet pamiętam, że pytałem syna, czy miał miłe towarzystwo, a on
odpowiedziałmikrótkim:owszem.Och,cimłodzidzisiejsi!…Notak,aleodbiegliśmy
od tematu… Pani przyszła w sprawie swego brata… Był tu podobno osobiście, lecz
mnieniezastał.Panimieszkaprzybracie?

Mabelzauważyłajużodchwili,żerozmowadotyczyznaczniebardziejjejosobyniż

brata,wktóregosprawieprzecieżtutajprzyszła.Pozatymowładnęłojąuczuciejakiejś
niechęci, czy urazy do Wilhelma. Więc po tym wszystkim, co zaszło, co mówił i
przysięgałtamnaokręcie,nieraczyłojcunawetsłówkiemoniejwspomnieć.Tojeszcze
można by sobie tłumaczyć względami pewnej, obranej przez niego taktyki, ale jak
usprawiedliwićfakt,że,mająctrzydniczasu,że,mającodbyćkilkutygodniowąpodróż
w interesach firmy, nie znalazł sobie wolnej chwili, aby choć pożegnać ukochaną
kobietę…Widocznieuważałtowszystkozasezonowąmiłość,zaflirtprzelotny,którego
rezultatem są tylko miłe wspomnienia i nic więcej — myślała Mabel i grymas
rozgoryczeniawykrzywiłjejusteczka.

W tej chwili Pieter van Hooft, nie doczekawszy się odpowiedzi na swoje pytanie,

uznałzastosownepowtórzyćjerazjeszcze:

background image

—Panimieszkaprzybracie?

— Tak, proszę pana. Po śmierci męża zlikwidowałam w Anglii moje skromne

interesyiprzybyłamtuzzamiarempozostanianastałe.Bratodnajmujemieszkanietu,w
Batawii…przyulicy,zapomniałamnawet,jaksięnazywa—skłamała,mającpoważne
skrupuły, czy dobrze wymówi holenderską nazwę. — To jest całkiem blisko kanału
Kalibesar,

— To straszne! — zawołał Pieter ze szczerym przejęciem. — Jakże brat mógł

przystać, aby pani, osoba nieoswojona z naszym klimatem, mieszkała w najbardziej
niezdrowejokolicymiasta.CzemużniewWeltewreden?

Mabel wiedziała dobrze, że mieszkania w dzielnicy Weltewreden, położonej na

wzgórzach, panujących ponad starą, malaryczną Batawią, są o sto lub więcej procent
droższe, lecz natarczywa indagacja obcego człowieka zniecierpliwiła ją zupełnie i
unikającodpowiedzi,samarzuciłapytanie…tonemsuchym,ceremonialnym:

— Wolno wiedzieć, panie baronie, jaką mam zanieść odpowiedź bratu? Czuł się

niezdrów dzisiaj i dlatego go wyręczyłam — dodała, asekurując się na wypadek łatwo
spodziewanegopytania,dlaczegobratsamnieprzyszedłzapytaćolosyswegopodania,
leczpozwoliłsięzastąpićsiostrze,siostrzeuderzającopięknej…

Pieter van Hooft nie czuł się wcale dotknięty zmianą usposobienia swego gościa.

Wyjąłtylkonotes,zajrzałdoniegoiodparł:

— Pan Ridney był urzędnikiem i, jak mniemam, cichym wspólnikiem firmy

konkurencyjnej… Referencje, jakie o nim posiadam, są korzystne… Wprawdzie tamta
firma zbankrutowała, ale… che, che, che… to już nie ich wina… Nie wytrzymali…
Brak kapitałów… Tak… A więc owego bankructwa nie można brać na rachunek
kupieckichkwalifikacjibratapani.

MabelprzypomniałasobiewtejchwilisłowaJamesa,żetowłaśniePietervanHooft

jegointeresypołożyłnaobiełopatki… i przypomniawszy to sobie, poczuła, iż robi jej
siębardzociepło.Sytuacjabyłaprzykrarzeczywiście,

APieterciągnąłdalej:

—JestemwięcgotówzaangażowaćbratapaniwmiejsceHookera,megourzędnika,

który utonął jeszcze w styczniu… Tak… Pan Ridney będzie podróżował w interesach
firmy do Indii i jeszcze dalej, ale to później… Na razie musi się zaznajomić z tokiem
moichbusinessów.Wyślęgodojednejzwiększychplantacji,potemtutajpobędzieczas
jakiś…Well…Oilebratbędziezmuszonyzamieszkaćkilkamiesięcywkolonii,topani
zapewnetakżezbratempociągnie?

Znowudomnienawraca—pomyślałanatychmiast.Głośnozaśodparła:

— Przypuszczam, że tak będzie… Nie mogę przecież narażać brata na koszt

prowadzeniadwóchdomów.

— I słusznie pani postąpi… Nie tylko ze względów ekonomicznych, ale także

zdrowotnych… Bardziej górzyste okolice Jawy mają klimat bajeczny… Najgorzej jest
tutaj, na północnym brzegu… A więc interes ubity, o ile dojdziemy z bratem do
porozumienia w sprawie warunków. Pan Ridney zechce się do mnie pofatygować

background image

jeszczedzisiaj,okołopiątejpopołudniu.

Mabelpowstała,uważając,żeaudiencjaskończona.VanHooftpodałjejrękęijakby

przez roztargnienie nie puszczał przez chwilę dłoni młodej kobiety z uścisku, mówiąc
równocześnieznacząco:

— Jednym z głównych warunków będzie to, aby brat przeniósł swe mieszkanie na

czaspobytuwkoloniiwtamtestronyiabypaniprzynimzamieszkała…Widzę,żesię
pani dziwi, a przecież to takie proste z punktu widzenia chlebodawcy… Ogromnie
proste!Gdybypanitutajpozostała,panRidneybędziewciążprzypanimyślami,będzie
tracił mnóstwo cennego czasu na wzajemną korespondencję, na czytanie pani listów i
pisanie własnych, będzie się domagał kilkodniowych urlopów itd. itd., a kto na tym
wszystkimucierpi?Firma…Widzipani;szefmusibyćprzewidującywkażdejnawetna
pozór drobnostce, inaczej traci… traci i jeszcze raz traci. No, a teraz polecę panią
odwieźćdodomuprzyulicy,którejnazwęzdążyłapanizapomnieć.

Mabel zdołała wreszcie oswobodzić swą dłoń z przydługiego shakehandu i zaczęła

gorąco protestować przeciw zapowiedzianemu odwiezieniu. Ale Pieter van Hooft nie
zwykł był zmieniać swych szybkich decyzji i wezwawszy sekretarza, polecił mu
odprowadzićMrsGibsondoautaczekającegoprzedgmachem.

— Przypuszczam, że przed wyjazdem pani w głąb Jawy zobaczymy się jeszcze —

rzekłnaodchodnym.

ZzupełnieinnymuczuciemszłaterazMabelprzezwspaniałedywanysalonówfirmy.

Sekretarz zamienił się dosłownie w kilkufuntowe pudło najlepszych pomadek, taką
słodycz miał jego głos i treść słów grzecznych, wyrzucanych z zawrotną chyżością na
minutę.

Przechodząc przez gabinet sekretarza i poczekalnie, usłyszała odgłos jakiejś

rozmowy, prowadzonej w języku holenderskim w apartamentach drugiego dyrektora.
Treściniezrozumiałaoczywiście,aleuderzyłjątoninatężeniegłosurozmawiających.
Kłóconosiętamwidocznie,rzucanopogróżkiiprzekleństwa.

—Cóżtamtakiego?—spytałazdziwiona,

— Ech, drobnostka… Przybyła delegacja krajowców. Ci ludzie zawsze mają jakieś

pretensje.Zawszeimsięzdaje,żesąwyzyskiwani,ajakichbiedaprzyciśnie,toskomlą
orobotę—odparłsekretarz,wyprowadzającswątowarzyszkęczymprędzejdohallu.—
A oto reszta delegacji malkontentów — dodał, wskazując z wysokości schodów
kilkunastu Malajów, stłoczonych w gromadę i spoglądających nienawistnie w stronę
czterech rosłych policjantów, którzy się ustawili koło pierwszych stopni schodów
wiodących na piętro do dyrekcji… Mabel przypomniały się słowa Ahmeda Salaha i
spojrzała z serdecznym współczuciem na delegatów biednych, wyzyskiwanych
krajowców.

Naprzeciw gmachu firmy Pieter van Hooft znajdował się wielki ogród publiczny,

któregoskrajnedrzewa-olbrzymyrzucałybłogosławionycieńażdopołowyjezdni.Tam
teżstałoautobaronaPietra,awnimdrzemałwnajlepszeszofer.

Grzeczny sekretarz odprowadził Mabel aż do samych drzwiczek, a składając

pożegnalnyukłon,rzekłpółgłosem:

background image

—Szczerzepanigratulujętakszybkiegozałatwieniasprawy.Miałapaniwyjątkowe

szczęście…

Na wąskich wargach mężczyzny błądził jakiś nieokreślony uśmieszek. Było w nim

cośobleśnego,cośsłużalczegoanieszczeregozarazem.

Autoruszyłozmiejscaodrazubardzoostro.

Mabel rozparła się wygodnie na tylnym siedzeniu i chciała się zająć oglądaniem

mijających ulic, lecz ów uśmiech pożegnalny spokoju jej nie dawał… Ten uśmiech i
słowa, przy końcu rozmowy przez sekretarza wyrzeczone, miały jakieś ukryte
znaczenie…Alejakie?…NatonieumiałaMabelnarazieznaleźćodpowiedzi.

background image

ROZDZIAŁVI

Wlesiedziewiczym

Zielonypółmrokpanowałwpuszczy.

Złotepromieniechylącego siękuzachodowi słońcazdołaływprawdzie przebićtui

ówdzie naturalny dach utworzony przez wspaniałe korony drzew-olbrzymów, ale
ugrzęzły w gęstym poszyciu listowia drzew niższych, palm pierzastych i
wachlarzowatych, agaw, aloesów, paproci, ugrzęzły w bujnych czubach szpilkowych
dammar,araukarii.

Więcszmaragdowypółcieńpanowałwśródsplątanegogąszczupędów,lian,pnączy,

krzyżującychsięzsobąwewszystkichmożliwychkierunkach,tworzącychłuki,mosty,
tuneleiwśródprawdziwegolasupowietrznych,zwisającychkorzeni,które,wybiegłszy
z poziomych konarów potężnych drzew, wrosły w urodzajną ziemię i wyglądały jak
silnienapiętestruny.

Aziemięokrywałkobierzecnajbogatszywświecie.Tużprzygruncierozpościerałsię

dywanmchów,puszysty,leczniewidoczny,bozakrytyszczelniegęstwąwielobarwnych
kwiatów, między którymi królował drapieżny pasożyt raflezja o kwieciu olbrzymim,
prawie metrowym, krwawo nakrapianym. Przy osobie władcy begonie spełniały role
dam dworu, storczyki za paziów służyły, a dalej szedł tłum pstro odzianych kwiatów-
dworakówipospólstwaszaregoniezliczonaciżba.

Lasdziewiczydzieliłsięnaczterykasty,czteryświatyodrębne.

Najpierwwarstwamchów,grzybów,kwiatów,trawiwszelkichroślinprzyziemnych,

potem warstwa krzaków, dzikich bananów, aronów, krzewów karłowatych paproci…
dalej drzewa, więc palmy wszelkich odmian, figowce, aloesy, agawy, dammary,
araukarie,akacje,bambusy,drzewakamforowe,cynamonoweisetkiinnychgatunków…
wreszcie drzewa olbrzymy, jak dęby, kanarie, rasemalie o białej korze, waringiny,
czczonejakoświęteijakieśaustralijskicheukaliptusówkrewniaki.

Cztery odrębne królestwa, mające własną hierarchię, własną arystokrację,

odznaczającą się wytwornością kształtów i strojną szatą kwiecia, wśród którego
przeważa barwa śnieżnobiała, szkarłatna i złotożółta, i mające swój szary, bezkwietny
proletariat.

Role środków komunikacji pomiędzy tymi czterema państwami odgrywają kaskady

spływającychpędówwieczniezielonych,bujnewarkoczeroślin-pasożytówiestetyczne
liany, po których pną się węże, tęczowe gąsienice i przeliczne owady pozbawione
skrzydeł.

Ciszapanowaławpuszczy,gdyżgodzinałowównienadeszłajeszcze.Czasemtylko

wrzasnęła papuga i strzepnęła z barwnych skrzydeł krople wody, które pozostały na

background image

rynienkowatychliściachdrzewpowczorajszymdeszczuipowoliprzebijałysiękuziemi
przez gęstą zasłonę listowia, spadały z gałązki na gałąź, zsuwały się po lianach,
odbywając swą wędrówkę od szczytów drzew niebotycznych aż do warstwy mchów
nierazwciągukilkudni.

Czasem dzięcioł zastukał monotonnie albo wiotka gałąź ugięła się pod ciężarem

dużego węża i liście zaszemrały na chwilę, a potem znów cicho zrobiło się w lesie
dziewiczym, pełnym cudów z bajki, wysnutej z fantazji dziecka Wschodu, pełnym
nieodgadnionychtajemnic…

Ażwciszęleśnąpadłodgłosjakiśbekliwy:

—Mbeee!…Mbeee…Mbeee…

Tosójka,czujnycerberpuszczy,ostrzegałaleśnychmieszkańców,żezbliżasięwróg

najgroźniejszy,człowiek

Bekliwygłosrósł,zbliżałsiępowoli,leczstale;snadźsójkatowarzyszyłaintruzowii

ponad jego głową przelatywała z drzewa na drzewo. Więc czarna pantera warknęła
cicho,złowrogo,zła,żejejdrzemkępoobiedniąprzerwano,przeciągnęłasięleniwieraz,
drugi i wypełznąwszy ze swej kryjówki, jęła się prześlizgiwać w odwrotnym kierunku
dotego,skądtamtenwrógpotężny,dobrzezapewneuzbrojony,nadchodził.Przezorność
niejestprzecieżtchórzostwem,astrategicznyodwrótczasemsięopłaca…Więcczarny
okularnik, objedzony do nieprzyzwoitości, usunął się przezornie ze ścieżki na pół
zarośniętej lianami i znikł w gąszczu kwiatów, sunąc cicho, bezszelestnie… Więc
granatowy beo pofrunął na palmę tuż przy ścieżce rosnącą, aby obserwować bacznie
zachowaniesięnadchodzącegointruza,bynazajutrz,kuucieszewszelkiegostworzenia,
dać bezpłatne przedstawienie i wyśmiać człowieka, pokazać jego ruchy, naśladować
mowę, gesty i całe zachowanie się, beo, kpiarz, śmieszek niezrównany… Więc inne
ptaki,zwierzęta,gadyzaszyłysięwgęstwinielubzbliżyłysięwłaśniedospodziewanej
droginadchodzącego,stosowniedostopniawłasnejodwagiiciekawości.

—Mbeee!mbeee!—rozlegałosięgdzieścałkiemblisko.

Zastukał golok, czyli tasak, służący do przecinania pnączy, które niezmordowanie

każdą ścieżkę zarastają. Potem zastukało kilka tasaków jednocześnie; snadź nie
nadchodził człowiek samotny, ale grupa ludzi. Potem gałąź zachrzęściła złamana i
dobiegł odgłos rozmowy. Beo zamienił się cały w słuch i cicho spróbował, czy potrafi
głostennaśladować…

Wreszciespozaolbrzymiegopniawychyliłasiępostaćludzka,zaniądruga,trzecia,

dziesiąta… sami Malaje. Ubrani byli w narodowe sarongi, czyli chusty spięte ponad
biodrami skórzanym pasem i luźno do kostek opadające. Górna część ciała nieokryta
zupełnie,nagłowachchustkizawiniętewturban,wprawejręcegolok,wlewejstrzelba,
każda inna, innego kalibru i systemu, przeważnie przestarzałego, dopełniała stroju i
rynsztunku.

Idący przodem młodzieniec rozejrzał się w okolicy, spojrzał na drzewa-olbrzymy,

wedle których się orientował widocznie, i rzekł, zwracając się do starego, poważnego
Malaja,którypostępowałtużzamm:

— To już niedaleko. Za chwilę spotkamy strumień, który nas zaprowadzi do

background image

świętegojeziora.

—Bylebymata-hariniezaszłotymczasem—mruknąłstary.

—Nie,Mangu.Okodniabędziewłaśniedotykałogórypłomieni,kiedystaniemynad

świętąwodą.

—Więcprowadźszybko,miasttracićsłowa.

Ofuknięty w ten sposób zamilkł, natomiast idący z tyłu krajowcy wszczęli

pogawędkę.Ktośidącyprzysamymkońcurzucił:

—Ciekawym,czyPuloprzybędzie.

—Przybędziezpewnością—twierdziłstaryMangu.

— Nie sądzę. On woli układać swe pieśni. Ma z czego żyć, cóż go tam dola braci

obchodzi.

—Ajamówię,żeprzyjdzie.

—Nieprzyjdzie—upierałsiędrugi.

—Przyjdzie,czynieprzyjdzie,wszystkojedno.Mamyważniejszesprawynagłowie.

Cotamznaczyjedenczłowiek.

Słowa te wypowiedział mężczyzna, przewyższający wzrostem wszystkich

towarzyszy i snadź zamożniejszy, bo górnej części ciała nie miał nagiej, jak inni, lecz
ubranybyłwlekkibiałykaftan,anagłowiemiałikatzjedwabistejmaterii.

Lecz słowa energicznego właściciela białego kaftana nie spotkały się bynajmniej z

uznaniemstaregoMalaja.Potrząsnąłteżgłowąprzeczącoirzekł:

— Źle mówisz, bracie. Pewnie, że jeden zwyczajny człowiek nie zaważy w naszej

sprawie,alePulotonieczłowiekzwyczajny.NiemawioskiwtejstronieDjawa-tanah,
gdzieby go nie znano. Chodzi od sioła do sioła i nuci swe pieśni, a każdy wita go z
uśmiechem szczerej radości, bo w zamian za garść strawy, za nocleg i łoże otrzyma
żywesłowoiśpiew.Ha,gdybyPulodonasprzystał!…

—Musiprzystać!

—Musi?—Mangupokiwałgłowąsceptycznie:—Batmożezmusićwielkorogiego

kerbau,abyciągnąłpługprzezgrząskiepoleryżowe,alektozmusiczłowieka,człowieka
takiegojakPulo.

—Jesteśmynadstrumieniem—ogłosiłprzewodnik,dumny,żeniepobłądziłwśród

mrocznegolabiryntupuszczy.

Drogabyłaterazznaczniewygodniejszaipełnaśladówzwierzyny,któranocnąporą

przychodziła tutaj, aby ugasić pragnienie, i niejednokrotnie padała łupem czarnych
panterijawajskichtygrysów.

Strumień, wijący się w przelicznych skrętach wśród soczystej zieleni roślin wilgoć

lubiących, płynął powoli, ospale, a niebawem rozlał się we wstęgę szeroką i trójkątną
deltąuchodziłdomałegojeziora,

Kiedy mała karawana krajowców wychyliła się z gąszczu leśnego i stanęła nad

background image

brzegiem wody, słońce dotykało właśnie szczytu olbrzymiego stożka wulkanu
wznoszącegosiępoprzeciwnejstroniejeziora.

Młody przewodnik nadął się więc jak czarny, długonogi marabut, który bociana

przypomina,iwskazującdłoniąnazachód,rzekłzarozumiale:

— A co, Mangu? Powiedziałem przecie: oko dnia będzie dotykało góry płomieni,

kiedynadświętąwodąstaniemy.Stałosię,jakorzekłemwówczas.

LeczMangumiałpoważniejszetroski,niżsłownośćprzewodnika.Machnąłtedyręką

obojętnieizwracającsiędotowarzyszy,zauważyłposmutniałymgłosem:

—Pulonieprzybył,

—Mówiłem,żetakbędzie.

—Czekajcie—powiedziałtrzeci.—Tamsięcośruszaprzypołudniowymbrzegu…

czółno…patrzcie!…

Zachodzące „oko dnia” rzucało oślepiające blaski ostatnie, tak, że patrzący Malaje

musielisobiedłońmioczyprzysłonić.

Przewodnik,którywzrokmiałnajlepszy,zawołałniebawem:

—ToPulo…poznajęgo…

—Pulo…Pulo…—przytakiwaliinnizradością.

Mała, płytka łódź, popychana zręcznymi rzutami wiosła, gnała szybko i wkrótce

zabrzmiałzniejmłodzieńczy,dźwięcznygłos:

—Witajcie,bracia!…Bywajmi,Mangu!…

Bywaj,synu!—odparłpoważniestarzec,śpieszącprzywitaćpoetę.

Nastąpiłokrótkiepowitanie,czółnonabrzegwciągniętoicałagrupausadowiłasięna

zwalonym pniu drzewnym. Gość zajął honorowe miejsce pomiędzy starcem a
właścicielembiałegokaftana,któryteżodrazudojądrasprawyprzystąpił:

—Złewieści,miłyPulo…CałaDjawa-tanahodkońcadokońcarozbrzmiewaechem

skargnauciskiwyzyskstraszliwy,amynic.

Pulowzruszyłramionami:

—Trzebawybraćkilku,codobrzeznająjęzykkromoijechaćdomiastaokrętówze

skargą.

Naiwnesłowapoetywywołałygłośnywybuchironicznegośmiechumężawkaftanie:

—Manguwracastamtądwłaśnie—wołał.—Spytajgo,jakąodpowiedźotrzymał…

Jeszczegopiętyikrzyżeboląodtejchwili…

— Nie wspominaj! — warknął starzec, a cera jego twarzy żółtobrunatnej stała się

naglejakaśszara,ziemista.

Pulozdumiałsięwielceipytającospojrzałnapoważnegosąsiada:

—Czyżbysiępoważyłcięobić?—spytałniedowierzająco.

background image

—Mniejeszczerazówszczędzili,aleinnym…ech!…

—Mówcież,cozaszło,bojanicniewiem.

—Nicchceszwiedzieć—wtrąciłktośzjadliwie,leczwtejchwilizabrałgłosmążw

białymkaftanie:

— Mangu, Toger i kilku innych udali się do wielkiego miasta okrętów szukać

sprawiedliwościiskarżyćnaPei-Khonga,Chińczykaprzeklętego,inajegosłużalców.

—Pei-Khongtoten,coplantacjamiHolendraPietrazawiaduje?

—Tensam.

—Znamgo…Mojadziewczynapracujetamtakże,przykrzewachkawy.

— Słuchaj tedy… Chcieli mówić z samym Holendrem, ale ich nie wpuszczono i

cichaczemprzywołanomata-mata.

—Policję?—zawołałPulozgorszony.

— Tak. Otoczono wysłańców, a trzech tylko wpuszczono na górę do jakiegoś

starszego,któryichwyzwałodleniów,próżniaków,złodziei…

—Złodziei?!

—Mówięćprzecież…Kiedyonizaczęlitrochękrzyczeć,wyrzuconoichnaschody,

a potem mata-mata zawieźli ich wozem bez koni do jakiegoś ciemnego domu, gdzie
wszyscy wysłańcy otrzymali namacalną odpowiedź na swoje żale… Mangu najmniej
oberwałidlategopierwszymógłtutajpowrócić…Tamcileżąjeszcze…

— Och! — jęknął Mangu, przypominając sobie zapewne dobitną odpowiedź

policjantówholenderskichimimowolipomacałsiępokrzyżach.

Pulozamyśliłsię,apodłuższymczasiepowiedział:

—Postąpiliście,jakniemądredzieci…

—Co?Jak?—odezwałysięoburzonegłosy.

— Mówię wyraźnie, że postąpiliście, jak dzieci. Któż chodzi ze skargą na młode

tygrysy do starego tygrysa. Jakże Holender Pieter ma potępiać swoje sługi, które dla
niegopracują?…Gdzieindziejtrzebabyłoiśćzżalami,aniedoniego.

—Dokogotybyśbyłposzedł?—spytałManguironicznie.

— Do gubernatora w Buitenzorgu — odparł, a widząc, że nie wszyscy słowo

gubernatorrozumieją,wyjaśnił:—donajstarszegobrataholenderskiego.

—Myślisz,żebyciędoniegodopuszczono?

— Byli tacy, co poszli i wrócili, nie ujrzawszy oblicza najstarszego brata… Jego

ludzie kłamią, że on wyjechał… Nigdy go nie ma, oczywiście dla nas, bo niechby
Holenderpojechał,togowpuszcządopałacubeztrudności.

Mąż w kaftanie nachylił się i aby zaintrygować towarzyszy, rzekł głosem

przyciszonym:

— Podobno koloniści przekupili mata-mata, aby nikt z naszych nie dostał się do

background image

najstarszegobrata..Mówiłmitojeden…

—No?no?

—Jedenczłowiek…którybiałąmawprawdzieskórę,aledobryjestisprzyjanam,

jakniktinny…

—Eh,znajdziesztamwśródBiałychdobrego!

—Są…czasem.

—Niema.

— Ty się zawsze spierasz. Gadałeś też, że Pulo nie przybędzie, a przybył… Teraz

znówzwadyszukasz…Ajacimówię,żeiwśródBiałychsądobrzyludzie…Weźbiałą
kobietę,tęzpłomiennymiwłosami,siostręczłowiekazfajką…Niemożnasięzniąco
prawda dogadać, bo niedawno do kolonii przybyła i nie zna języka, ale znać zaraz, że
dobra.

—Tak—potwierdziłPulozgłębokimprzekonaniem.—Dobrajestipiękna,tylko

straszniewysoka.

— Wysoka, czy niska, co mnie to obchodzi… Przeszkadzacie mi, a czas biegnie…

Mata-harijużzaszło.

Rzeczywiściepurpurowakulasłonecznaskryłasięzawyniosłymwulkanemimrok

zapadałzszybkościąwłaściwątymokolicom.

—Niechmówi.

—Nieprzeszkadzajcie…NiechTang-tangmówi.

— Więc słuchajcie.. Ten biały człowiek, którego znam od… dawna, od roku w

każdymrazie…powiedziałmi:słowaminiezdziałacienic,aniwasiwysłańcy…trzeba
czynów…siły!…

Pulo odwrócił głowę niechętnie. Inteligencją i wykształceniem przewyższał

wszystkich tych towarzyszy, więc oklepane frazesy nudziły go… Odwróciwszy zaś
twarz, zoczył księżyc wychylający się z poza ciemnej ściany świętych Waringinów i
myśli jego pobiegły natychmiast w innym zgoła kierunku. Podziwiał grę świateł na
spokojnej toni jeziora, zachwycał się konturami „góry płomieni”, na którą padły od
strony wschodniej srebrne promienie miesiąca, a poza którą znikał czubek różowego
wachlarza wieczornej zorzy… Artystyczna dusza młodego poety odczuła doskonale
bezmiernepięknoobrazu,jakisięprzednimroztaczał,iwidoktenpochłonąłcałkowicie,
niepodzielnie jego uwagę… Nie słyszał zupełnie słów Tang-tanga, który prawił z
zapałem:

— Biały człowiek powiedział mi: Was jest wiele, bardzo wiele tysięcy… Razem

wzięci tworzycie morze olbrzymie, po którym żegluje słaby okręt… Okręt, to Biali…
Holendrzyiichsługi…Okrętwyzyskujemorze.Każesiędźwigać,przenosićzmiejsca
namiejsce,awodasłucha,bogłupia.Pozwalasięgnieśćciężarowiokrętu,wyzyskiwać,
służymuibogacigo…Leczjeślimorzesięzgniewa,jeślisięwzburzy,zniecierpliwione
wyzyskiem,torzucaokrętnarafęitopigo,pochłaniarazemzludźmiwszystkimi…Tak
mówiłbiałyczłowiekidodałjeszczeprzykońcunaszejrozmowy:Pamiętaj,Tang-tang,

background image

że, jeśli się was garść tylko wzburzy, to będzie to dla okrętu tyle, co mały deszczyk,
czyli nic. Okręt się otrząśnie, żagle obeschną i nic. Trzeba morze poruszyć… Całe
morze,ażdodnasamego.Wówczasokrętzginiebezratunkuiniepomożemuanijego
załoga,anistarsiwśródzałogi,anibrońiarmaty…Otympamiętaj,miłyTang-tang…
TomówiłBiały.

Właściciel białego kaftana odsapnął nieco i widząc żywe zainteresowanie wśród

towarzyszy(zwyjątkiemzadumanegopoety)ciągnąłswójwykładdalej:

— To była Białego pierwsza poważna rozmowa… Skoro mnie dobrze poznał i

wiedział,żepsówholenderskichniecierpię,zacząłbyćśmielszyitakjeszczemówił:Na
północyjestkrajolbrzymi,ludnościmapięćrazytyle,cocaławyspaDjawa,aziemisto
razywięcej.Itamgnębionoludziprzezdługielata,dziesiątkiisetkilat,ażwyczerpała
sięcierpliwośći dziśtamjest dobrze…Tyranówwymordowano, nieliczniuciekli…A
stałosiętakdlatego,żeludzieodważylisięnaczyn.Jawiem,żewyniemaciebroni…i
dlatego na początek coś wam dostarczę, a resztę zdobędziecie na Holendrach…
Przyprowadź mi kiedy pewnych, śmiałych ludzi, abym ich mógł oświecić… i ty sam
powtarzaj, co ci powiedziałem, a wystrzegaj się zdrady, bo Holendrzy na tobie by
zemstę wywarli… Mnie nic nie zrobią, pamiętaj!… Jestem obywatelem potężnego
państwa,aleciebienicnieuchroniprzedichzemstą…Dlategobądźostrożnyizwierzaj
siętylkozaufanymprzyjaciołom.

Tang-tangspojrzałmimowolipotowarzyszachizastrzegłsięszybko:

— Przed wami mogę mówić, bo wiem, ze wszyscy nienawidzicie Holendrów, że

każdyzwasjakiejśkrzywdyodnichzaznał…

—Janie!—rzekłniespodzianiePuloiziewnąwszy,powstałzpnia.

—Pulo!…idzieszjuż?…Dopierozaczęliśmyrozmowę.

— Ech… nic ciekawego… Spieszę, bo moja dziewczyna czeka. We wsi będzie tej

nocyteatr,wajang—wyjaśniłodrazu,awidzączawiedzionetwarzetowarzyszy,dodał:

—Zbądźobaw,Tang-tang…Zapomniałem,cośmówił,iniktzcmnieanisłowanie

wymusi…Sprzyjamwam,aleniechcęsięmieszaćdotego.Domyślamsię,ktojestów
białyczłowiek,toznaczyniewiem,jaksięnazywa,gdziemieszka…leczwiem,żejest
wysłańcem wielkiego kraju północnego, gdzie była rewolucja… Spotykałem już i
takich, gadałem z nimi, jednak nie przekonali mnie… Nie wierz mu, Tang-tang, na
ślepo, abyś nie żałował później… Holendrzy, jak wszyscy Biali, dzielą się na dwie
części… są dobrzy, jak owa wysoka, piękna pani… jak owi mężczyźni w długich
czarnychszatach,którzymodląsiędokrzyżadrewnianego,naktórymwisiczłowiek,ale
są i źli, jak kupcy, plantatorzy i ich służalcy… Są źli, ponieważ nas wyzyskują,
ponieważ dajemy się wyzyskiwać, ponieważ jesteśmy głupi, ciemni, niezaradni. Mnie
osobiście żaden Holender nie skrzywdził, nie wyzyskał, bo jestem na to za mądry, a
kiedyiwytakimisięstaniecie,będziedobrzeiobejdziesiębezradbiałegoczłowiekaz
północy…Żegnajcie,bracia!Rozchmurzczoło,miłyTang-tang…ibądźmądry,jakja,
któregożadenHolenderskrzywdzićnicpotrafi.

Kubeł lodowato zimnej wody, wylany na rozpolitykowane głowy krajowców, nie

wywarłybylepszegoefektu,niżsłowaPula…TylkoMangupodrapałsięmelancholijnie

background image

w obolały grzbiet, tylko Tang-tang zawołał głośno pod adresem poety, wsiadającego
właśniedołodzi:

— Ty jeszcze do nas powrócisz… Zobaczysz!… Myślisz, żeś wyrósł ponad cały

naródirękaHolendrówciędosięgnąćniemoże?…Zawiedzieszsięjeszczeiwrócisz.

Odpowiedziałmutylkopluskwiosełiśpiewmłodzieńca.

Tang-tangchciałnawiązaćdoprzerwanejrozmowy,leczwiadomość,żewpobliskiej

wioscemasięodbyćwajang,zepsułazupełnienastrójichęćdopolitykowania…Jakna
komendędźwignęlisięJawajczycyzeswoichmiejscispojrzeliwymownienaksiężyc:

—Późnojuż—rzekłjeden.

—Miesiącwysoko…

— Lada chwila może wyjść z gąszczu tygrys lub pantera… O tej porze zaczynają

ciągnąćdowody…

— Ciekawym, jaki ten wajang i czy gamelan też będzie… — wtrącił jakiś mniej

obłudnykrajowiec.

Ichwilępóźniejtajnezebranierozwiązałosięsamoprzezsiębezformalnejuchwałyi

głosowania. Przewodnik znalazł szybko ścieżkę biegnącą wzdłuż brzegu, a za nim
pośpieszyli gęsiego wszyscy bez wyjątku. Na samym końcu szedł Mangu i gniewny
Tang-tang. Starzec rozważał coś w duchu, a potem uśmiechnął się zjadliwie i
przyciągającramiętowarzysza,szepnąłmuwsamoucho:

—Niemartwsię…Jużjatakzrobię,żejegoHolenderskrzywdzi.Ho,ho…dobrze

go skrzywdzi… Pogadam z Chińczykiem… Pei-Khong nie może wiedzieć, że ja także
byłemzeskargąnaniego…

—Comuktozrobi?Nitmusipracować,niemadomu,rodziny…

—Che,che,che…Alemadziewczynę…słyszałeśprzecie.Che,che,che!

DziwniezłowrogobrzmiałśmiechstaregoMangunadbrzegiemświętegojeziora.

background image

ROZDZIAŁVII

Sielankaiintryga

Nocbyłapogodna,księżycowa…

Białadroga,wijącasięwśródpagórkowategoterenu,wyglądałajakśnieżnawstążka

rzuconanapstrykobierzec.Woddaliczerniałazbitaścianadziewiczegolasu,którykrył
w swym wnętrzu święte jezioro, poświęcanymi waringinami otoczone, a jeszcze dalej,
wysokoponadczarnąmasąpuszczy,wystrzelałkuniebuostrystożekwulkanu.

Nieco w bok od lasu, na dużej wyniosłości, znajdował się kompleks budynków

wielkiejkoloniiPietravanHoofta.Wpowodziświatłaksiężycowegowidaćbyłozdrogi,
jaknadłoni,białybungalow,obszerny,otoczonyrozległymizpuszcząsięstykającym
parkiem.Poniżejstałydomkiurzędnikówzprzylegającymimałymiogrodami,ajeszcze
niżejciągnęłysięrzędydługichmagazynów,suszarni,spichrzówiwszelkichzabudowań
gospodarczych.

Tambyłpoczątekkrętejdrogi,którabiegłajakiśczastużustópścianytajemniczego

lasu,potemskręcałapodkątemprostym,wiłasięwśródpagórkówskrzętniepoduprawę
pożytecznych roślin wyzyskanych, przecinała małą kępę palm wysokopiennych,
opasywaładużymłukiemtarasowatopołożonepolaryżowe,czylisawa,opuszczałasię
stromokuludnejwioscejawajskiej,awreszcieniknęła,rozpływałasięgdzieśwoddali,
dlaokanieuzbrojonegowlornetęniedosiężnej…

Wspaniałe pióropusze palm rzucały koronkowe, fantastycznie postrzępione plamy

czarnego cienia na ruń łączki, w srebrnej poświacie miesiąca skąpaną. A kiedy na
lotnychskrzydłachprzypłynąłlekkipowiewwiatru,poważnepalmychwiałyznależytą
dystynkcjągłowamiikołysałykiściamiolbrzymichliści-wachlarzy.Wówczasożywiały
się nieruchome cienie na łące i czyniły wrażenie jakichś stworów bajecznych,
nieznanych,którenadniemorskimchybaspotkaćmożna.

Oparta o szeroki pień jednej z palm stała dziewczyna jawajska. Nogi jej i biodra

otulałwzorzysty,wfantastycznedeseniemalowanysarong,podtrzymywanygórąprzez
pasek zdobny srebrnymi blaszkami oraz dużą błyszczącą klamrą. Na górną część ciała
miałanarzuconybarwnykaftanzbatiku,zwanywśródkrajowcówkabają.Kabajabyła
spiętanapiersiachbroszązjakimśtandetnymświecidełkiem.

Dziewczyna stała, twarzą zwrócona w stronę zabudowań kolonii, zapatrzona w

niewyraźnekonturybungalowumajaczącegowgórze,woddali,alepomimowszystko
słuchała uważnie, co mówił do niej młodzieniec siedzący w kucki u stóp palmy
sąsiedniej.

Amłodzieniecmówiłwłaśniezzapałem:

—Jużniedługo,możecztery,możepięćodmianmiesiącaizaproszęprzyjaciół,by

background image

midomstawiaćpomogli…Kiedyzaśdachbambusowyokryjeścianymejchaty,wezmę
cię za żonę… Nie będziesz już wówczas chodziła do pracy w kolonii… Nie będziesz
Holendrowisłużyła.Swymipracowitymirękomabędzieszuprawiałasawa,zktóregoryż
mydwojetylkospożywaćbędziemy…Mydwojeidziecinasze,wprzyszłości.Dlatego
właśniekrążęterazodsioładosiołaisprzedajępieśńmojątym,którzychcąsłuchać…
Dlatego, aby później mieć pola własnego kawałek i nie być sługą niczyim… Tija,
pomyśl tylko… cztery lub pięć odmian srebrnego miesiąca i przyjdzie noc taka jak
dzisiaj,nocgodównaszychweselnych;zamówięwajangażwBatawii…nietakijakten,
którydziświdzieliśmy.

Tu młodzieniec zrobił gest pogardliwy i wskazał na wioskę u stóp leżącą, skąd

dobiegała wrzawa, śmiechy lub na przemian smętne, monotonne, lecz pomimo to miłe
dźwiękidużegogamelanu.

—Zleciczasszybkoiprzyjdzieowanoc,najpiękniejszawżyciu,najszczęśliwsza…

— Najszczęśliwsza — powtórzyła dziewczyna tonem tak dziwnym i mało

entuzjazmuzdradzającym,żemłodzienieczmartwiałzprzerażenia.

—Tija!…Cotobie,dziewczyno?—zdołałwyksztusić.

— Smutek, żal, żal do ludzi, do świata, do wszystkich, ot, co mi — odparła

bezdźwięcznie, a widząc jego nieme zdziwienie, przeszła błyskawicznie w nastrój
biegunowo przeciwny i zaczęła mówić szybko, gorączkowo, z podnieceniem
zdradzającym dobitnie ogromne wzburzenie wewnętrzne: — Najszczęśliwsza noc,
mówisz… cha, cha, cha i chata maleńka, którą wiatr silniejszy obali, rozwieje, dach
dziurawy…imatatrzcinowanazieminaszymłożem…towszystko,totwojeszczęście,
aleniemoje.Słuchaj,Pulo…niewiem,ktomoirodzice,skądpochodzę;tenłańcuszek
naszyitojedynapoojcuczymatcepamiątka…Oddzieckapracuję;najpierwbrodziłam
w mokradłach ryżowych, aby się wysłużyć tym, co mnie przygarnęli z litości, teraz
pracujęprzykrzewachkawowychHolendra,potemtobiewysługiwaćsiębędę,zato,żeś
mnie żoną swoją uczynił; potem przyjdą dzieci i starość… Psi los! Gorszy niż psi, bo
olbrzymiPik,piespięknejpanizbungalowu,lepsząmadolęodemnie…

—Tija!—jęknąłzrozpaczonypoeta…

AleTijadośćsięnasłuchaławmilczeniuichoćterazchciałamiećgłosniepodzielnie:

— Pik lepszą ma dolę… Chcesz prawdy, to ją masz… Słuchaj! Raz szłam blisko

wielkiego ogrodu, który dom otacza, i ujrzała mnie ona. Ta piękna, wysoka pani z
płomiennymiwłosami.Ujrzałaiprzyjśćkazaładosiebie.Bałamsię…Onawzięłamnie
zarękę,wpółmnieobjęłaiucałowaławczoło…

—Dobrapani—wtrąciłwzruszonyPulo,któryrównieszybkozmieniałnastroje,jak

jegowybranka.

— Potem zaprowadziła mnie do swego domu, dała wiele słodyczy, owoców,

pokazywała jakieś pudełka, w których było wiele cienkich płytek, równymi, czarnymi
rządkami poznaczonych i cudne obrazki. Darowała mi grzebień; pokazała dom cały…
Och, Pulo! Jak oni mieszkają, ci Biali! Stoły, stołki szerokie, skórą obleczone, łoża z
białymiworkami,wktórychpuchsięmięciutkikryje…Tojestszczęście,Pulo!…Tonie
chatazbambusówsklecona…

background image

Później wysoka pani zaprowadziła mnie do izby prześlicznej, gdzie stała czarna,

ogromna skrzynia. Podniosła wieko i ujrzałam dużo, bardzo dużo białych i czarnych
zębów… Ona siadła na okrągłym stołku i położyła białe, piękne palce na zębach… I
pudłozagrało!…Słyszysz?zagrało!...och,wszystkiegamelanydobłotacisnąć,niech
sięskryjąprzytamtejmuzyce…Idopókidłoniniezdjęła,pudłowciążgrało…

—Widziałemtowielerazywmieście—rzekłlekceważącoPulo.

— Widziałeś? — powtórzyła ironicznie. — I cóż z tego, żeś widział, kiedy mi

takiegopudłaniekupisz,boonopewniewięcejkosztuje,niżdziesięć,sto…trzyrazypo
sto pól ryżowych… A choćbyś kupił, to ja na nim grać nie potrafię… Próbowałam
przecie;położyłammojespracowaneręce,nacisnęłam,jakpanikazała,ico?Brzdąknęło
coś,lecztoniebyłamuzyka…Aonapoprowadziłamijedentylkopalecijużcośztego
wyszło… Ach, jacy Biali szczęśliwi! Ich zwierzęta lepiej, niźli my, mieszkają…
Olbrzymi Pik sypia na miękkiej skórze przy łożu swej pani i jada z białej miski… A
dzikiezwierzętamająwwielkimogrodzieswojedomkiiklatki,znaczniepiękniejszeod
wioskowych lepianek… Byłam tam kilka razy popatrzyć… Są dwa tygrysy, cztery
pantery czarne, duże węże i okularniki… są papugi i bea, i małpy; zwłaszcza jedna,
ogromna,straszna,wyciągaładomniełapęprzezprętyklatki.Wysokapanimówiła,że
to małpa, sprowadzona z daleka. Nie ma takich na całej Djawa-tanah… Straszny
potwór…mrugałnamnieirękąkiwał…brrrr!

Tijaotrząsnęłasięzewstrętemizaczęładrżeć,jaklistekmimozy.

Skorzystał z tego młodzieniec, podbiegł do dziewczyny, oplótł ją ramieniem i jął

uspokajać, tulić, całować. Rad był, że myśli jej w innym pobiegły kierunku, że
zapomniała o swoich zmartwieniach, o zazdrości godnym trybie życia Europejczyków.
Pogodzenizsobą,zasiedlirazemnajakimśpłaskimgłazie…

W tej chwili wzmógł się powiew wiatru i od wioski dobiegły całkiem wyraźnie

dźwięki dużego gamelanu. Muzykalne ucho młodego Malaja podchwyciło natychmiast
melodię, rozróżniło bez trudu czyste tony bambusowego saronu, metaliczne głosy
dzwonów i gongów, srebrzyste głosiki dzwonków, dzwoneczków, drżące zawodzenia
dwustrunowych skrzypiec, zwanych brabab, i głuche dudnienie bębna tam-tam, który
podawałtaktmuzykantom.

Pulo począł chwiać głową na obie strony, potem uścisnął serdecznie dłoń swej

towarzyszkiirzekłnieśmiało:

—Dzisiajbyłemozachodziesłońcanadświętymjezioremzkilkomaprzyjaciółmi…

Gawędzili o tym i o owym, ale mnie oczarował widok przecudnego obrazu i ty mi na
myślprzyszłaś,onajmilsza…Zdawałomisię,żeświęteWaringinycośszepczą,żespór
jakiś wiodą z sobą, że mówią o tobie… I nieciekawie słuchając, o czym rozmawiają
przyjaciele,ułożyłemwmyślipiosenkę;jeślizechcesz…zanucęją…

—Zanuć—odparłakrótkoibezzapału,jakiegoonoczekiwał.

Lecz posłuchał i zaczekawszy, aż rozbrzmiewający głośno gamelan rozpocznie na

nowo często się powtarzający motyw, zaśpiewał. Głos drżał mu nieco, gdyż słowa i
zachowanie się ukochanej dziewczyny rzuciły mu smutek na duszę, ale z wolna
opanowywałsięiuspokajał,atonjegogłosustawałsięczystyisilny,jakzazwyczaj:

background image

Kiedysłońcazłotagłowa

zajdziezagórami,

kiedysięzawulkanschowa

szkarłatnegosłońcagłowa

iswymiblaskami

jużprzestaniesiać,starąziemięgrzać,

naówczasmilczącapuszcza

budzisięzuśpienia,

odezwiesięptakówtłuszcza,

gdymilczącadotądpuszcza

szatęswojązmienia…

Kwiatychłonąchłód,kojąrosygłód,

potemrześkie,nasycone,

odwracająkiście,

wtamtąjezwracająstronę

kwiatyrosąnasycone,

kędyszumiąliście

poświęcanychdrzew,gdziepaprocikrzew

tulisiędopniagrubego,

tulisięmiłośnie,

dostóppniapoświęcanego

Waringinawyniosłego,

któryobokrośnie—

iwnetwielkispórwszczynacałybór:

ktojestnajpiękniejszywlesie,

kwiatyczyteżkrzaki,

czyli,jakwieśćzdawnaniesie,

żekrólująkrasąwlesie

tęczopióreptaki.

Taknacałybórówrozbrzmiewaspór…

background image

Puloumilkł,gdyżgamelanzmieniłwłaśnietempoiniebawemwiatr,staleoddoliny

wiejący, przyniósł całkiem inną melodię. Malaj wsłuchiwał się przez czas jakiś,
widocznieprzystosowywałswestrofydozmienionegotaktu,potemznówzacząłkołysać
głowąwobiestronyistwierdziłzdużądozązarozumiałości:

—Takrównieżpotrafię…Posłuchajtylko:

Razszłazwadaswoimtrybem.

Drzewonazwałstarymgrzybem

orchideidumnykwiat;

ptakamianowałpyszałkiem,

paproćzlekceważyłcałkiem,

zakpił,wyśmiałcałyświat…

Tamciniemogliznieśćbólu,

wpuszczyzawrzało,jakwulu,

zdjąłbegonietrwożnedreszcz;

paproćiWaringinświęty

awrazznimiptaknadęty

wyrzuciliwyzwiskdeszcz…

WówczasustópWaringina

przystanęłamadziewczyna,

zasłuchanawpuszczyszum,

wmiesiącaspowitablaski…

Ustałynatychmiastwrzaski,

wpodziwiestałleśnytłum…

Ku utrapieniu Malaja srebrzyste gongi gamelanu uderzyły w skoczną melodię,

rozdzwoniłysiękaskadąsilnychtonów,którychniemógłterazprzygłuszyćbasowytam-
tam. Lecz Pulo już pochwycił zmienione powtórnie tempo i opiewał dalsze losy
konkursupięknościwpuszczyjawajskiej:

Naglezbladł

cudnykwiat,

jedwabisteswojepłatkistulił,

umilkłkrzak,

background image

skryłsięptak,

aWaringinstarysięrozczulił:

rozczuliłsięniedowiary

izaszemrałolbrzymstary

słowate:

Tiii-ja…przytobiegwiazdybledną…

Tiii-ja…tyśjestzesłońcemjedno…

Ciałotwe,

ciałopachniejakokwiaty,

czarnychwłosówpłaszczbogaty

stroije…

Tiii-ja…twepiersi,dwagołąbki,

Tiii-ja…rządbiałychpereł,ząbki…

tyśliliinieskalanejkwiat…

Dziewczynaschwyciłanaglezarękawkaftanaswegowielbiciela,przerywającmuw

takbrutalnysposóbdalszyhymnpochwał:

—Jedziektoś—rzekła.

Zaczęlinadsłuchiwaćoboje.

Tija miała rację i ucho jej nie zawiodło. Od strony wioski dolatywał tętent koni,

idących dobrego kłusa. Tętent zbliżał się szybko i po chwili Pulo stwierdził z całym
przekonaniem.

—Dwakoniebiegną;towierzchowce.

—Tak—potwierdziła.—Łatwopoznać.

— Łatwo? — Pulo sądził w swej zarozumiałości, że on tylko potrafi odróżnić

słuchemrumakaniosącegojeźdźcanagrzbieciekonia,odkonia,któryciągniewózek…

— Bardzo łatwo nawet… Jeśli konie ciągną sado, to słychać turkot kół i okrzyki

woźnicy.Terazsłyszętylkosamtupotkoni,więctowierzchowce…

—Hm,hm—mruknąłPulonaznakuznania.

Tymczasem konie zbliżyły się o tyle, że młoda Jawajka, mająca wzrok doskonały,

zawołała:

—Topanizbungalowu;napewnoona…Odejdź,Pulo!..Niechcę,abywidziała,że

ponocyzchłopcemrozmawiam.Idź,biegnijprędko,pókizakrętunieminą.

Pulo miał widocznie coś jeszcze do załatwienia, bo nie protestował wcale, lecz

uścisnąłserdecznienapożegnanieswojądziewczynęijakcieńzniknąłwśródtejgrupy

background image

palm, która rosła po drugiej stronie drogi. Widziała, jak wysunął się z ocienionych
miejscnapolezalanepoświatąmiesiąca,jakbiegłżwawo,wdółkuwsi,naprzełaj.

Tija wysunęła się na środek drogi i wyszła naprzeciw zbliżających się jeźdźców,

którzyzwolniliteraz,abyniemęczyćkoni,gdyżterenwznosiłsięwtymmiejscuwgórę
dość stromo. A kiedy wierzchowce podeszły na odległość piętnastu może kroków,
dziewczynaodsunęłasięażnasamkrajdrogi,przykucnęłanisko,jakkażezwyczaj,iw
tejpokornejpostawieoczekiwałasłówłaskawych.

—Tija,jaksięmasz,maleństwo!—zawołałaMrsMabelGibson,poznającMalajkęi

zarazdodałaswymniezrównaniesłodkimgłosem:

— Wstańże, dzieciaku… Już ci tyle razy mówiłam, że nie trzeba tych ceregieli…

Spójrz,Willy,tomojaulubienica.

Te ostatnie słowa były skierowane do towarzysza nocnej wycieczki, który niezbyt

przyjaźniespozierałnaMalajkę.Jejniespodziewaneukazaniesięprzerwałorozmowęw
najciekawszymmomencie…

TymczasemTijapodeszłanieśmiałodoAngielki,ucałowałajejdłońwyciągniętąna

powitanie, i do długich, białych palców przytuliła swą ciemną twarzyczkę. Mabel
pogładziłalśniącewłosydziewczyny.

— A gdzie ty się tak włóczysz sama po nocy? — spytała żartobliwie. — Aha,

spuszczaszoczy…Jutrobędzieszmimusiaławszystkoopowiedzieć.

Ale Tija zupełnie bezwiednie opuściła oczy, bo nie rozumiała angielskiego języka.

Ośmieliła się przedtem powstać i zbliżyć, gdyż ujrzała dłoń, wyciągniętą ku sobie
przyjaźnie, lecz treści przemowy domyślała się tylko stąd, że Angielka wskazała na
księżyc,którypołowęniebajużprzewędrował,pogroziłamałejpalcemiuśmiechałasię
przytymanielsko.

Towarzysz pięknej pani począł się niecierpliwić nie na żarty. Wreszcie oświadczył

podrażnionymgłosem:

—Możejużpojedziemydalej…Zanadtosię,drogaMabel,poufaliszztądzikuską.

To najłatwiejsza droga, aby u nich stracić cały szacunek. Mówię ci to, bo wiem z
własnegodoświadczenia.Jatakżedawniej,przedwyjazdemdoEuropy,wdawałemsięz
nimi w pogawędki, rozmowy i żałowałem później… Najlepiej trzymać się od nich z
daleka.

—Ależ,Willy!Jakmożna!..Patrz,jakietomaleństwołagodne,przemiłeiładne…

Widziałamjużwszystkierobotniceztejplantacji,aletamarysyprawieklasyczne…A
jakakibić!…Chciałabymmiećtaką.

—Żartujeszchyba.

— Nie żartuję wcale. One wszystkie są bajecznie zgrabne, tylko wzrostu im natura

poskąpiłaikościpoliczkowemajązanadtosterczące…Choćniewszystkie;naprzykład
Tijajestmoimzdaniemskończonąpięknością.

Wilhelm van Hooft przyjrzał się teraz uważniej Malajce, której twarzyczkę oblało

światłoksiężyca,aktórejoczypatrzyływbezgranicznymzachwycienaMabel…

background image

Nie mógł odmówić trafności spostrzeżeniom swej towarzyszki i rzekł całkiem

szczerze:

— Rzeczywiście, ładna jest, szelma, bardzo ładna nawet, ale to nie jest jeszcze

powodem, abyśmy ją mieli podziwiać przez cały kwadrans… Ojciec i Pei-Khong
dogoniąnasszybko,amamytakwieledopomówieniabezświadków…Jedźmy,Mabel,
jedźmy!

—Czekaj…Muszęjejcośdać,inaczejgotowapomyśleć,żesięgniewamnanią…

Jestbardzoobraźliwaiprzeczulona.

Angielkazaczęłaszukaćwtorebceiwyjęłastamtądkilkacukierkówijakąśdrobną

monetę. Niekosztowne dary rozczuliły Tiję do łez prawie. Przywarła ustami do białej
dłoniicałowaładługo,bardzodługo,ażMabelśmiaćsięzaczęła.

—Dobrzejuż,maleńka,nietrzeba.Przyjdźjutrodomnie…Aha,prawda!..Tynie

rozumiesz, co mówię… Willy, bądź taki dobry i powiedz jej, by jutro po skończonej
pracyprzyszłamnieodwiedzić.

—Więcjednakniesłuchaszmoichradżyczliwych…

—Ej,mniesięzdaje,żetyjesteśoniązazdrosny.

— Także pomysł… — odparł, wzruszając ramionami, a potem, chcąc skończyć

przedłużającąsięrozmowę,zwróciłsiędoMalajkiirzekłpoholendersku:

—Panidziś zmęczona…Odejdzieszteraz imożeszprzyjść jutro,kiedy ukończysz

pracę…Aumyjsiędobrze,małybrudasie.

Tijaspojrzałazwielkimzawstydzeniemnaswążółtobrunatnąskórę,którawyglądała

w nocy jak czarna; potem usunęła się szybko na kraj drogi, przykucnęła i
odpowiedziała… Odpowiedziała nie po holendersku, bo to jest mowa panów,
kolonistów, Białych, to mowa kromo, której nie wolno krajowcom używać. Więc
odpowiedziaławjęzykungoko,wewzgardzonymjęzykumalajskim:

—Dobrze,panie…—Więcejmówićnieśmiała.

Ku zgorszeniu Wilhelma Mabel posłała Malajce dłonią całusa. Potem konie

zniecierpliwioneruszyłyżwawozmiejsca.

A Tija zgięta, pochylona, czekała jeszcze długo, aż tętent wierzchowców rozpłynął

sięwczystympowietrzu,ażodstronywioskiwdoliniepołożonej,dobiegłtupotinnych
koniiturkotdwukołowejbryczki.

Wówczaspodniosłasięirzekładosiebiepółgłosem:

— Kto to może jechać?… Chyba pan z fajką, brat dobrej pani. On także dobry…

pobiegnęnaprzeciwniego.

Jakożruszyłaraźniedrogąnaprzeciwzbliżającegosięturkotu,pewna,żeznówjakąś

drobnostkęotrzyma,apotempójdziedalejkuwiosceirzucisięgdziekolwieknaziemię,
aby resztę nocy przespać, przespać wszystko jedno, gdzie, byle wśród ludzi, a nie tak
bliskoniebezpiecznejpuszczy.

Lecz niebawem spostrzegła swą omyłkę. Bystrymi oczyma poznała zgarbioną

background image

sylwetkę Chińczyka, powożącego zręcznie trójką małych a rączych koni. Obok Pei-
Khongasiedziałjakiśwysoki,dośćtęgimężczyzna,Europejczyk.

Tija nie cierpiała Chińczyka, jak nie cierpieli go wszyscy robotnicy, i chciała

zemknąć z drogi, aby uniknąć spotkania, lecz było za późno. Skośne oczy Mongoła
wypatrzyłyjużzgrabnąsylwetkędziewczęcą,zsuwającąsięzdrogidoprzykopy…

—Ty,czarnabestio,czemusiękryjesz?—zawołałwjęzykujawajskim,któryjest

pośledniejszyodholenderskiego,alewporównaniuzmalajskimtakżejestkromo.

Tija zmartwiała ze strachu, wygramoliła się z powrotem na drogę, właśnie w tym

momencie,kiedylekki,dwukołowysadozatrzymałsiętużobok.Więcwykonałaczym
prędzejdygprzepisowyipodniosłatwarzyczkękugórze…APei-Khonguśmiechnąłsię
złośliwie,bopamięćmiałnadzwyczajną,znałwszystkierobotnicekoloniiiwiedział,że
to jest Tija, o której mówił mu podczas dzisiejszego wajangu i gamelanu stary, trochę
fałszywy,alezresztądobryrobotnik,Mangu.

Więc Pei-Khong pochylił się z poufałością wiernego sługi do wysokiego

Europejczykairzekłpoholenderskupółgłosem:

—Tonajlepszarobotnica…alestracimyjąniebawem,chyba…

—Dlaczego,stracimy?

—Machłopca,chceiśćzamąż.

—Rozłączyćich…Jednowysłaćdosąsiedniejkolonii!

—Kiedytonienaszczłowiek…Śpiewakwędrowny…Chybabyzająćjąchwilowo

w bungalowie, gdzie obcy nie mają przystępu… Zdałaby się do obsługi, pojętna jest,
zgrabnaiładna.

Ostatniesłowowypadłocichoidyskretnie,alenajbardziejwidoczniezainteresowało

Europejczyka, bo począł się Malajce bacznie przyglądać; ręką skinął, aby się
przybliżyła…

Tija poznała już przed chwilą, że stoi przed obliczem wielkiego Holendra,

właściciela tej ogromnej plantacji oraz setki innych, rozrzuconych po całej rozległej
Djawa-tanah,więcpodeszładodwukołowegosadozdrżeniemsmukłychłydek.

Holender przyjrzał się z bliska dziewczynie i głową pokiwał na znak uznania dla

dobregogustuPei-Khonga.

—Jakcinaimię?—spytał.

—WołająmnieTija,dostojnypanie.

—Tija…Tija…hm…Ilemaszlat?

—Dwunastąwiosnęzaczęłam…

— Tak — stwierdził Pei-Khong. — Jedenaści lat skończone, a wzrost ma dojrzałej

Malajkiipiersitakże.

Podczas szybkiego zsuwania się do przydrożnego rowu odpięła się duża agrafa,

spinająca kaftan na piersiach, skutkiem czego luźna batikowa kabaja rozsunęła się na

background image

obie strony tak, że piersi dziewczyny widać było dokładnie. Tija czuła to, lecz w
obecności dostojnych świadków nie ośmieliła się poprawić swej garderoby. A Pei-
Khong dla poparcia swych słów ostatnich trącił końcem biczyska lewą pierś
dziewczyny.

—Twarda—zauważyłzeznaczącymuśmiechem.

Holender kiwnął głową potakująco, a potem zwrócił się do zaniepokojonej i

zachowaniemsięChińczykazaskoczonejMalajki:

— Od jutra nie będziesz wychodziła do pracy z innymi… Przyjdziesz sprzątać do

bungalowu…Rozumiesz?
Tijapowstrzymałasięztrudemodwydaniaradosnegookrzykuiklaśnięciawdłonie,ale
jejżywatwarzyczkazdradziłanastrójwewnętrzny,aciemneoczyzabłysłyniekłamaną
radością.

—Cieszysię—zachichotałcichuteńkoPei-Khong.

Holenderznówmilczącopotakiwałtowarzyszowi.

—Jesteśzadowolona?—zagadnąłdziewczynę.

—Och,bardzo,bardzo,paniedostojny!..

— To dobrze… Dostaniesz nowy sarong i kabaję… Tak… Zgłoś się jutro rano do

kuchniwbungalowie…

PotemzwróciłsiędoChińczyka:

—Jedźmyjuż…Nabok,mała,bociękołotrąci…

Tijaodskoczyła,awtejchwilikonie,batempodcięte,ruszyłyszybkozmiejsca.

Kiedy ujechali ze sto kroków, Pei-Khong skrzywił swą brzydką twarz w obleśnym

uśmiechuizacząłsłodko:

— Pan baron będzie z niej zadowolony… Bardzo pojętna i język holenderski

rozumieświetnie,wogólenadzwyczajnadziewczyna.

PietervanHooftspojrzałzezemwstronęwiernegourzędnika:

—Miałeśją?…Przyznajsię,Pei-Khong.

Chińczykzgarbiłsięjeszczebardziej;przybrałminęniewinnejofiary:

—Dziewczątniezaczepiamnigdy…Itakjużdosyćnamnieskarżą,narzekają…A

wszystkozamojąpsiąwierność,zaprzywiązaniedopanabarona…

— Oj, to prawda, że się na ciebie żalą ustawicznie, ale w tym dla mnie najlepszy

dowódtwejwiernościiobowiązkowości.Mówiłemcijuż,żeprzedmiesiącemniespełna
była w Batawii delegacja ze skargami, na ciebie oczywiście… Kazałem ich strącić ze
schodów,amójdobryznajomyzpolicjizaopiekowałsięnimiodpowiednio…Cha,cha,
cha!…Jeszczesięponoćniewylizalipotejoperacji.

— Czy pan baron nie zechciałby mi przecież powiedzieć, którzy krajowcy byli w

Batawii?Dlamojejprostejciekawości…

—Nie—odparłPietervanHooftstanowczo.—Jesteśmściwyimogłobydojśćdo

background image

poważniejszych zatargów, a tego nie chcę… Nie, nie myśl, że mi chodzi o te brązowe
małpy…ChodzimiogubernatorawBuitenzorgu.Jużtamwiedząotwoichsprawkachi
miałempewnenieprzyjemności...Naszczęściezałagodziłemsprawę.

—Wszystkozłośćludzka—jęczałsmętniePei-Khong.—Obchodzęsięzludźmi,

jakojciecrodzony,aotowdzięczność.

Pieter van Hooft zaczął się śmiać hałaśliwie. Znał swoich ludzi doskonale i łatwo

mógł sobie wyobrazić, jakim ojcem jest Pei-Khong dla krajowców. Świadczył o tym
zarównowspaniałyrozwójkoloniiwBlijatjap,jakiskargiustawiczne.

—Pei-Khong,tyjesteśniezrównany…Dołezpotrafiszczłowiekarozśmieszyć.

—Panbaronsięśmieje,amniewsercugoryczwzbieraChwilamisięzastanawiam,

czy dobrze robię, czy nie powinienem iść raczej za wzorem innych pańskich
urzędników… Bo przecież to jasne, że moje przywiązanie do pana, moją gorliwość,
kiedyśżyciemprzypłacę.Malajesąmściwiinawetmojaostrożnośćniepomoże.Ataki
naprzykładpanRidney,no,aleniechcęnikogoobmawiać…

—CóżpanRidney?…Proszędokończyćzdania.

—Janicniemówiłemprzecież…

—Słuchaj,Pei-Khong; takiekonceptymożesz schowaćdlakogo innego.Jażądam

prawdy…

—Ostateczniemogępowiedzieć.Wtymniemaniczłego,żepanRidneyniechce

siękrajowcomnarażać.Tylko,gdyporównałemsiebie…

— Zauważyłem to już, że ma miękką rękę. Zresztą angażowałem go z myślą, aby

objąłfunkcjepoGodfreyuHockerze…

—Tym,coutonął,achtak!…WięcpanRidneytylkochwilowotubawi?…

—Chwilowo…PrzysłałemgodoBlijatjap,abysięzaznajomiłznaszymiinteresami

przedswojąpierwsząpodróżą…dlapraktykihandlowej.

Chińczyk uspokoił się znacznie tą wiadomością, ale równocześnie począł chwiać

głowąniedowierzającoimruknąłnieśmiało:

—Rozumiem,żewbiurzecentralnymwBatawiimożnazdobyćpraktykęhandlową,

zaznajomić się z listą naszych odbiorców, z cenami, ale tu, w Blijatjap, można chyba
zobaczyć,jaksięryżuprawialubkawę,herbatęczyinnerośliny…Ktosiętutajhandlu
nauczy…

Natrętna ciekawość Chińczyka zniecierpliwiła Pietra van Hoofta i zmarszczył się

gniewniejakJowisz.

—DlaczegoRidneyatutajprzysłałem,tomojarzeczikoniec.Terazspodobałomisię

wysłać go na cztery miesiące w podróż i także nie potrzebuję się z tego przed nikim
tłumaczyć.Chciałbym,abyśtozrozumiał,Pei-Khong.

Zgromiony skulił się całkiem i zajął się intensywnie popędzaniem koni, używając

przytymwykrzyknikamalajskiego:wrrr…wrrr…wrrr…

Dwukołowesadosunęłoterazszybkowzdłużczarnejścianylasu,zktóregopoczęły

background image

dobiegaćecharyków,jękówitychwszystkichgłosów,jakimipuszczapodzwrotnikowa
nocąprzemawia.

Lecz Pei-Khong nie wyczerpał jeszcze wszystkich wiadomości. Odczekawszy czas

jakiś,mruknął,nibydosiebie,aletak,żePietervanHooftniemógłniesłyszeć:

—Skorosiępanbaronnamniegniewa,tojużnicniepowiem,aniopanuRidneyu,

aniojegopięknejsiostrze…

Holenderudobruchałsiębardzoszybko.Rzekłzłaskawymuśmiechem:

—Ulżyjsobie,Pei-Khong,ipowiedzwszystko,comasznasercu.

—Kiedypanbaronzarazsięgniewa.

—Tylkowtedy,jeślijesteśnadmiernieciekawy.Pozatymnie.

— Ja chciałem tylko powiedzieć, że siostra pana Ridneya jest bardzo dobra,

bardzo…Malajezwąjądobrymduchem…Przychodzipodczaspracynapolaplantacji,
przynosisłodycze,owoce…Wszystkiemłoderobotnice,skorojąspostrzegą,porzucają
robotęibiegnąkuniejnawyścigi.Bardzodobrapani…

Pei-Khangpatrzyłnibyuważnienakonie,alewrzeczywistościzezowałukradkiem

ku twarzy Holendra, chcąc zbadać, jakie wrażenie wywiera jego opowiadanie.
Obmawiając Mabel, pod płaszczykiem fałszywych pochwał denuncjując ją, że
demoralizuje robotnice i od pracy je odciąga, spodziewał się Pei-Khong, że Pieter van
Hooftzmarszczysięgniewnielubrzuciuwagęwrodzaju:ZwrócęuwagęMrsGibson,
abysięniewtrącaładonieswoichrzeczyinieprzeszkadzaławrobocie.

Ale maska twarzy Holendra pozostała niezmieniona i obojętna… Więc chytry Pei-

Khongwykalkulowałszybko, żewidocznieMrs Gibsonmożesobie pozwalaćnatakie
wybryki przeciw ostrej dyscyplinie i że wobec tego nie wypada, a co gorsza,
niebezpiecznie nawet przedstawiać Angielkę w złym świetle. Inaczej wobec tego
nastawiłżagleiwinnąpożeglowałstronę:

— Pani Gibson jest nie tylko najlepszą, ale i najpiękniejszą ze wszystkich kobiet,

jakiekiedykolwiekwidziałem…WszyscypanowiewBatawiiiBuitenzorgubędąpanu
baronowizazdrościlitakiejsynowej.

— Co?! — wrzasnął Pieter znacznie głośniej, niż pragnął. Zdumienie bezgraniczne

odjęłomumożnośćpanowanianadsobąiponiewczasiepożałowałswegowykrzyknika.
APei-Khongskuliłsięnibyzestrachuibełkotałszybko:

—Widoczniesiępomyliłem…panbaronwybaczy…alegdywczorajwidziałem,jak

MrsGibsonipanWilhelmkołopawilonuwparkuwymienialipierścionki,pomyślałem
sobie zaraz, że… Tak! Musiało mi się przywidzieć… Bo, że syn pański całuje panią
Gibson, to nie dowód jeszcze, że ją chce wziąć za żonę, che, che, che, lecz ja, prosty
człowiek, sądziłem tak w pierwszej chwili, a nie umiejąc nic ukryć przed moim
chlebodawcą,ośmieliłemsięprzypuścić…że…

—Milczżejużraz,udiabła!—przerwałPieter,pragnącwciszyskupićmyśli.

Pei-Khongumilkłposłusznie…

Tymczasem rozpędzone kuce wpadły pomiędzy pierwsze zabudowania kolonii.

background image

Chińczyk chciał podwieźć swego szefa aż pod bramę mieszkalnego domu, lecz Pieter
vanHooftpoleciłstanąć.

—Pójdępieszo—rzekłkrótko.

I pożegnawszy kiwnięciem głowy zgiętego wpół służalca, poszedł na przełaj w

stronęobszernegobungalowu,któregoczęśćokienbyłajasnooświetlona.

Cały olbrzymi park otaczający dom mieszkalny właściciela plantacji był

obwiedziony płotem z trzymetrowych żelaznych sztachet, lecz oprócz głównej bramy
wjazdowej znajdowało się kilka furtek stale na klucz zamkniętych. Pieter odszukał
szybko najbliższą furtkę, otworzył ją i znalazł się w ogrodzie. Szybko skierował się w
stronę budynku. Na parterze świeciło się w kilku oknach szeroko otwartych i siatkami
przedinwazjąowadówzabezpieczonych.

— To w dużym salonie — pomyślał i prawie równocześnie posłyszał dźwięki

fortepianu…

—Onagra…trafięwięcnasielankę…Wolałbymichinaczejzłapać…

Przyśpieszył kroku… Niebawem podszedł aż pod sam mur bungalowu i począł się

ostrożnieskradaćwzdłużściany…Oknabyłyumieszczonedośćwysoko,alemężczyzna
tak rosły jak Pieter van Hooft, wspiąwszy się w dodatku na palce, mógł dojrzeć z
łatwością, co się wewnątrz dzieje. Więc oparł się silnie o mur rękoma, aby nie stracić
równowagi, zwolna zaczął głowę podnosić i rzucił okiem do salonu… Zdumiał się,
zobaczywszy, że Mabel jest sama. Zlustrował cały duży pokój i nigdzie syna nie
dostrzegł. Duże skrzydło stało bokiem do okna, tak że podglądający, miał przed sobą
delikatny,rasowyprofilgrającejkobiety…

Śliczna jest! Czarująco piękna! — westchnął Pieter i zastanawiał się właśnie, czy

wobecnieobecnościsynanieodezwaćsięzzaoknainierozpocząćrozmowy…Alew
tym samym momencie klamka przy drzwiach przeciwległych ugięła się w dół
bezszelestnie i pomiędzy skrzyłem drzwi a listwą ukazała się wąska, ciemna szpara,
rozszerzającasiępowoli,ostrożnie…SnadźwchodzącybałsięspłoszyćMabel.

Pietercofnąłgłowęniecoipatrzył,patrzyłciekawie.

Na progu stanął Wilhelm. Zdążył się przebrać widocznie po powrocie z wycieczki,

bomiałnasobieeleganckąjedwabnąpiżamę.

Przymknął drzwi cicho za sobą i na palcach ruszył w kierunku czarnego skrzydła.

Mabel grała jakiś utwór Liszta, wymagający wielkiej techniki. Toteż całą uwagę
poświęciła palcom, które wyszły trochę z wprawy, i dlatego nie usłyszała lekkiego
skrzypnięciapodłogi.

Wilhelmstanąłzajejplecami.Nagłymruchemwysunąłdłonieipołożyłjenaoczach

grającej. Przestraszyła się trochę, przestała grać, lecz snadź poznała sympatycznego
napastnika, gdyż ujęła pieszczotliwie dłońmi jego palce i wdzięcznym ruchem głowę
wsteczprzegięła.

AWilhelmnachyliłsięsilnie,nakryłjejmałeusteczkawargamiicałował…długo…

Potemręcekobietyoplotłymuszyję.Uścisktenprzeciągałsięnieskończenie,kumęcei
bezsilnejwściekłościpodpatrującego.

background image

Miotając w duszy ohydne przekleństwa, rejterował Pieter van Hooft ze swej

placówki pod oknem. Chociaż odszedł już daleko, choć otoczyły go cienie rosłych
splątanychkrzewów,widziałwciąłjeszczeoczymaduszyustatychdwojgaprzywartedo
siebie w namiętnym pocałunku i myśląc o tym, cierpiał. Szedł przed siebie w głąb
olbrzymiego parku, w stronę pawilonu, który otaczały w pewnej odległości klatki
dzikichzwierząthodowanychdlarozrywki.

Naglecisząnocnątargnąłrykstraszny,przeszywający.

ToUgu,młodygoryl,obudzonyszelestemkroków,witałradośnieswegopana.

background image

ROZDZIAŁVIII

RozbitkowiezHaarlemu

—WięcjednakchceszpróbowaćnawiązaćkontaktzDowningStreet?

— Nie tylko spróbuję, ale pozwolę się Moskwie domyślać, że rozpocząłem z

Anglikami konszachty. Będą się nawzajem licytowali, a sprawa zyska na tym
podwójnie.

—Albopodwójniestraci.Tuitampodkopieszswójkredyt,straciszzaufanie,ibędą

sięmielinabaczności.Moimzdaniemlepiejjestmiećjednegopewnegosprzymierzeńca
niżdwóchniepewnych.

—Nie,Ahmedzie—zawołałtamtenzwielkążywością.—Sowietywobawie,bym

nieposzedłnapaskuangielskim,będąmnietrzymałyoburącz,anaodwrótAnglia,nie
chcąc,bymwpadłcałkowiciewobjęciaSowietów,nieposkąpifunduszów…

—Chceszwięcjednychwygrywaćprzeciwkodrugim..

— Możesz to nawet nazwać szantażem politycznym… Mnie chodzi tylko o efekt

ostateczny,którymmabyćjaknajwydatniejszapomocmaterialnadlanaszejsprawy.

—Hm,hm.Obyśsiętylkoniezawiódłwswychrachubach,przyjacielu…Maszjuż

człowiekaodpowiedniegodotejmisji?

—Mam…PosiadaprzytymdużestosunkiosobistewForeignOffice…

—Todobrze…

— Tak… Tymczasem zaś trzeba przygotować grunt jak najstaranniej… Ty,

Ahmedzie,przyjeżdżaszwprostzestarejDjawa-tanah…Cóżtamsłychaćnowego?

— A cóżby… wszystko po staremu. Plantatorzy dopuszczają się nadużyć, drażnią

ludność, krzywdzą, jątrzą, a gubernator łagodzi, ot, jak zawsze… Właśnie na krótko
przedmymodjazdemzwyspywyszłanajawnowasprawkavanHoofta…

—Znowuon!..

Znowu… Przybyła do Batawii delegacja krajowców z Blijatjap i udała się do

głównego biura van Hoofta ze skargami na urzędników plantacji. Sprowokowano
biednych ludzi, a pod pozorem, że zagrażali rzekomo osobom pracującym w biurze,
wezwano policję, która bezprawnie uwięziła delegatów i skatowała ich w okrutny
sposób.

DostojnyMalajsyknąłgłośno,jakgdybyowerazyjegoosobiściezabolały,izerwał

sięzmiejscanarównenogi.

—Ico?Ico?—pytałgorączkowo…

background image

—Naszczęściedowiedziałemsięocałejsprawie(chociażdośćpóźno)iposzedłem

natychmiastdoLucasaOrbana,któryinterweniowaługubernatorawBuitenzorgu.

TojedynyuczciwyHolendernawyspie.

—Gubernator?Owszem…

—MamnamyśliOrbana.

—Achtak…Oczywiście,tonajzacniejszyczłowieknaświecie,chociażigubernator

nienajgorszy.Sprawiedliwyjest,tylkosurowynadmiernie.

— Do niego nie mam zaufania… Ale przerwałem ci, Ahmedzie. Jakiż skutek

odniosłainterwencjazacnegoLucasa?

— Nadzwyczajny i wprost nieoczekiwany. Gubernator zawiesił bezzwłocznie w

urzędowaniu inspektora policji, który był narzędziem van Hoofta, a dobrane grono
niższychurzędnikówpolicyjnychpoprzenosiłwewszystkiestronyJawy.

— No, no… Nie spodziewałem się po nim takiej energii. A cóż łotr plantator?

Uwięzionogo?

—Skądże,przyjacielu.Niemapodstawpotemu.

—Jaktoniema?Aprzekupienieurzędnikówpolicji?

— Tego mu sądy wprzód dowieść muszą; przy jego zaś stosunkach, nie ma się co

łudzić, że sprawa nie będzie zatuszowana. Skrupi się oczywiście na urzędnikach, jak
zwykle,agłównysprawcawyjdziecało.

—Gdzieonjestteraz,tenpies?

— Pieter van Hooft wyjechał gdzieś na lustrację swych plantacji. Razem z synem

podobno.

—Zsynem?Toówwysokimłodzieniec,któregomipokazywałeśwMieścielwa?

—Takjest…WSingapurze…RozmawiałwówczaszurocząMrsMabelGibson.

— Tak, tak — potwierdził chmurnie Malaj. — Gdyby nie przeklęte torpedowce,

byłaby ta piękna kobieta w moim haremie dzisiaj, a synalek przeklętego Holendra
pracowałby w kopalni węgla… Ale nie dało się… Twój błogosławiony telegram trafił
szczęśliwie na chwilę, gdy Wolność miała wyruszać w drogę naprzeciw tego okrętu.
ByłbymjejbyłmusiałszukaćpoOceanie…

—CzemuniekażeszWolnościzaopatrzyćwstacjęradiotelegrafu?Możesięprzecież

zdarzyć, że ona będzie gdzie indziej, a jacht także gdzie indziej, i jak się wtedy
porozumiecie?

—Maszrację…Trzebatobędziezrobićjaknajrychlej.

— A co sądzisz, miły, o ówczesnej asyście torpedowców? Byłaż ona dziełem

przypadku,czycelowymzarządzeniem?

— Czy ja wiem? Śledząc drogę torpedowców, podejrzewałem to drugie, ale nie, to

niemożliwe. Skąd by wpadli na to? Zresztą dwa tygodnie przed Janem Pieterszoonem
Coenem
jechałtąsamądrogąokrętKoninginderNederlandenibezwszelakiejasysty.

background image

— Ale gdy dwanaście dni po Janie Pieterszoonie Coenie miał przybyć z Europy

statekGrotius,dwatorpedowceznowuwyjechałynaprzeciwniego.Byćmoże,żedalsze
dwa przyłączyły się jeszcze gdzieś w drodze… Nie ma wątpliwości, przyjacielu, iż
Holendrzywpadlinajakiśtropiposiadamnawetpewneposzlaki…

— Poszlaki? Jakie?! Mówże, Ahmedzie! Widzę już, iż masz jakieś ważne

wiadomości,acedziszumyślniesłowoposłowie,jakgdybypoto,abymniezaciekawić
tymbardziej…

—Omawiamyróżnekwestiepokolei.SkoroterazporuszyliśmysprawęHaarlemu,

muszęcioświadczyć,żeonijużwietrząimająjakiśpunktzaczepieniawręku.

—Fakty!Proszęofakty.

— Najpierw owa asysta niespodziewana, nad którą zdumiewał się nawet kapitan

JanaPieterszoonaCoena

—Którąmożnatłumaczyćjakozbiegokoliczności.

—Zarazciminazrzednie,sceptyku.Dalej:przydanieasystyGrotiusowiiwszystkim

większymstatkomzbliżającymsiędobrzegówJawyczySumatry.

—Itomniejeszczenieprzekonuje.

—Dalej…Iterazsłuchajuważnie.

—No,no…

—SkorotylkoprzyjechałemdoBatawii,otrzymałemwezwanie,celempowtórnego

przesłuchaniawsprawiekatastrofyHaarlemu.Przecieżtasprawabyłajużdefinitywnie
załatwiona, a teraz ją wygrzebano z powrotem… Musiałem raz jeszcze opowiadać z
najdrobniejszymi szczegółami przebieg nieszczęścia, interpelowano mnie o drobiazgi,
zasypywano pytaniami, usiłowano wyszukiwać sprzeczności, aż się zniecierpliwiłem i
spytałem ostro o przyczyny tego śledztwa… Tak. Użyłem słowa: śledztwo… I tu
nastąpił moment najciekawszy… Zapytano mnie, czy prawdą jest, że, kiedy
wyratowałemmałegochłopcaioddałemgodołodzinumersiedem,niezabranomniedo
owego czółna. Potwierdziłem, a wówczas wyrażono zdziwienie, dlaczego przy
pierwszym przesłuchaniu nie podałem szczegółu o uratowaniu życia temu chłopcu…
Oczywiście, iż po tak długim czasie zapomniałem zupełnie, że, zeznając po raz
pierwszy,niepodałemepizoduzsynkiempięknejAlice…Wyjaśniłemwięcspokojnym
głosem, iż epizod uważałem za drobiazg i że nie lubię się chełpić czynami, których
wykonaniejestobowiązkiemkażdegoporządnegoczłowieka.

Słowem – wybrnąłem jako tako, ale powiedzże mi, przyjacielu, w jaki sposób oni

moglisiędowiedziećotymwypadku?Skąd?Odkogo?Więcjednakpróczmniejeszcze
ktoś„ocalał”,czyliuszedłtwejobławieitoktośtaki,ktoznajdowałsięwłodzinumer
siedem.Chybanieuciekłżadenztwychwięźniów?

—Tojestwykluczone.

—Jestemtegosamegozdania.Jakzatemtłumaczyćichdokładneinformacje?

—Hm,hm…Trudnomiznaleźćnapoczekaniuodpowiedź.

—Widziszwięc…Aterazsłuchajdalej…Niejednokrotnieudawałemsięwnaszych

background image

sprawach do Lucasa Orbana, ale czyniłem to zawsze drogą pośrednią, przez kogoś
trzeciego, ze zrozumiałych względów. Kiedy chodziło o delegację robotników van
Hoofta, posłałem, jak zazwyczaj, naszego adwokata i on mi oznajmił, że Orban życzy
sobiepoznaćmnieosobiście…Poszedłem,icopowiesznato,przyjacielu,żetematem
naszej towarzyskiej pogawędki było nie co innego, lecz katastrofa Haarlemu, moje
„cudowne” ocalenie i wyratowanie małego chłopca. Orban chwalił moją skromność,
jednakże wiercił mnie tak oczyma, że zacząłem się czuć nieswojo. A zatem i on także
coś wie o tych zagadkowych informacjach. Szczerze ci powiem, iż jestem mocno
zaniepokojony…WtymceluwłaśniechciałbymsięrozmówićzAlicjąi…

Poważny dotychczas Malaj parsknął wesołym śmiechem, poklepał towarzysza

przyjaźnieporamieniuizawołał:

—Ahmedzie!ChytryAhmedzie!…Więccałatwahistoriazmierzadotego,abysię

zobaczyć z tą Angielką… Cha, cha, cha, cha!… Przecież ona jest twoją własnością i
niepotrzebnie się przymawiasz… Nie! Nie przerywaj mi! Wiem, co chcesz
powiedzieć…Oczywiście,zarazuczynięzadośćtwemużyczeniuiprzyślęcijątutaj,a
samsiędyskretnieusunę…Lubmożewoliszmiećkomnatęmniejkrępującą?Cha,cha,
cha!…

AhmedSalahpotrząsnąłgłowąprzecząco:

— Miły… zatrważa mnie twoja niefrasobliwość. Klnę się na Allacha, że ani słowa

nie zmyśliłem w tym, co opowiedziałem ci przed chwilą. Przyznaję, że poza tym
chciałemzobaczyćAlicję…która…która…

—Która…która…—przedrzeźniałwesołogospodarz—mniejszaztymktóra…Ze

swej strony mogę cię zapewnić, że poleciłem otoczyć ją wszelkimi wygodami i
swobodą,wramachmożliwościoczywiście.

—Dziękujęcibardzo…

— Ahmedzie, zarumieniłeś się jak dziewczyna, której pierwszy raz miłość

wyznano…O,tojestmocnopodejrzane!…

—Nieżartujsobie,przyjacielu…

Malajspoważniałmomentalnieirzekłdośćtwardo:

—Dalekijestemodtego,abyżartowaćsobiezmegonajlepszegodruha,aleniepokoi

mnietwojepostępowanie…Płoniszsięnasamowspomnieniejejimienia,dziękujeszmi
zato,żespełniłemtwedrobne,śmieszniedrobneżyczenieiniedarowałemjejżadnemu
zmychludzi,jakinnebiałekobiety;słowem–robiszwrażeniezakochanegochłopca.A
toźle!Bardzoźle!Powinieneśpamiętaćotym,iżAlicjajesttwojąniewolnicąiniczym
więcej… Zwykłą niewolnicą, którą zabić masz prawo lub innemu darować jak
przedmiot.

—Nierozumiemysię,przyjacielu…

—Tymgorzej.

Wdużejkomnaciepałacunastąpiłokłopotliwemilczenie.Byłotakcicho,żesłychać

było nieledwie szmer skrzydeł zabłąkanego motyla, który nadaremnie borykał się z

background image

szybą,przeszkodąniewidzialną,apotężną,jaknajegosłabesiły.

Wreszcie Malaj począł się przechadzać po wzorzystych kobiercach, rozesłanych po

całej przestrzeni marmurowej posadzki; po chwili przystanął przed siedzącym w
zadumieprzyjacielem:

—Jaterazodchodzę,ająkażęcitutajprzysłać.Dobrze?

Ahmed skinął głową na znak zgody… Po jakimś czasie został sam w przestronnej

komnacie.

Minąłdobrykwadransoczekiwania.

Potem drzwi szerokie rozwarły się prawie bez szelestu i na progu stanęła młoda

kobieta,apozaniądwóchpółnagichMalajów-służących.Jedenznichwskazałprzybyłej
wnętrze pokoju i lekko popchnął ją do środka. Oba skrzydła drzwi zawarły się równie
cicho,jaksięprzedtemotworzyły.

Kobieta nie spostrzegła od razu, że ktoś znajduje się w komnacie, gdyż siedzącego

Ahmeda przysłaniała jedna z dwunastu kolumn, wspierających strop sali. Zaczęła się
więc rozglądać trwożnie, nieśmiało i, ciekawością snadź wiedziona, postąpiła kilka
krokównaprzód

Wówczas Ahmed powstał, wysunął się spoza kolumny i złożył pokłon poważny.

Potempodniósłoczy;szybkimabadawczymspojrzeniemobrzuciłsylwetkęprzybyłej.

Miałanasobiesuknięeuropejską,lekką,zwiewną,ujawniającądoskonaleharmonię

linii jej ciała, krągłość pełnych, lecz niedużych piersi. Z bardzo krótkich rękawków
spływały w dół ramiona toczone, opalone dość silnie, a wycięcie sukni uwydatniało
szlachetny zarys szyi i karczku, na który spływały niesforne loki krótko uciętych
popielatychwłosów.

Twarzyczka była może trochę bez wyrazu, ale piękna i słodka, jak u przeciętnej

Angielki,nogidokolanodsłonięte,niecozachude,leczposiadającewkostcewąskość
klasycznejdoskonałości.

Jako całość nie była skończoną pięknością, ale bardzo ładną kobietą, a już wprost

chwytał za serce i podbijał wyraz pewnej niezaradności, onieśmielenia, słabości
niewieściej malujący się dobitnie w trwożliwym spojrzeniu oczu szafirowych, w
bezwładzierąkopuszczonychwzdłużsmukłegokorpusu.

ToteżAhmedSalahuczułniebawem,żesercemumięknieniczymwosk,idopieropo

dłuższejchwilizdołałwyksztusić:

—Niepoznajemniepani…widzę…

Dźwięk niskiego głosu był tak ujmujący, że kobieta odważyła się podejść trochę

bliżej. Lecz mimo to nie poznała i Ahmed widział się zmuszonym rzucić garść
szczegółów:

—Pamiętapaninoc,wktórąHaarlemzatonął?

Przesunęła dłonią po czole, oczach, jakby myśli zbierała, jakby porządkowała

wspomnienia.

background image

—Pamiętamtęnocstraszną…

—Alezapomniałapaniczłowieka,którysynkamałego…

— Boże!… — przerwała mu z nagłym wzruszeniem. — Nie! to niemożliwe!…

Tamtegoczłowiekauderzonowiosłemwgłowę,odepchniętoizatonął.

—Niezatonął,leczstoiprzedpanią.

PodbiegładoAraba,pochwyciłagozaobieręceispojrzałamuwoczyzbliska.

— Więc pan ocalał… Jakże się cieszę! — zawołała, a radość, promieniująca z jej

oczu,świadczyłanajlepiej,żebyłaszczera.

Ahmed Salah poczuł wzruszenie tak wielkie, iż zapomniał zupełnie treści starannie

przygotowanej przemowy. Za to nieśmiała zazwyczaj kobieta stała się niezmiernie
wymownaimówiłaszybko:

—Zjednejstronycieszęsięogromnie,żepanwyszedłcałoztejokropnejkatastrofy,

azdrugiejżalmi,iżpanpopadłrównieżwniewolętychzłychludzi,korsarzy…Dziwię
się nawet, że pozwolono nam na to spotkanie… Tu wszystkich mężczyzn z Haarlemu
odłączonoodnas,kobiet,iuprowadzonogdzieśwgłąbgór…Godfreyazabranotakże…
Niewiem,cosłychaćzmymdrogimbraciszkiem…

—Żyjeijestzdrowy—odparłAhmed.

— Widział go pan?… Może i ja go będę mogła zobaczyć. Szczęścia i nieszczęścia

zwyklechodząwparze…Askorodzisiaj…

Zarumieniłasięnagle,urwałaioczywstydliwiespuściłakuziemi.Ahmedująłjąz

koleizaręce.

—Askorodzisiaj…—powtórzył.—Proszędokończyć.

—Skorodzisiajzdarzyłasiętakaniespodziankailospozwoliłmispotkaćwybawcę

megodziecka…tomożeszczęśliwychniespodzianekwięcejbędzie—powiedziałapo
prostu.

Ahmed spodziewał się wprawdzie na dnie duszy innej odpowiedzi, lecz musiał się

zadowolićtym,cosłyszał.Podprowadziłnastępnieswątowarzyszkędostosupoduszek,
gdzie przed niedawnym czasem gwarzył ze swym przyjacielem malajskim, posadził ją
bliskosiebieirzekłserdecznie:

— Proszę mi teraz opowiedzieć coś o sobie… Jak się pani tutaj czuje, co porabia

rozkosznyBob,słowemwszystko,wszystko…

—Cóżpanupowiem,mójdobroczyńco…Niedoznałamżadnejkrzywdy,jakdotej

pory,lecz…

—Iniedoznapani.

Widocznienieusłyszałajegosłów,bociągnęładalej:

—Leczwisinademnąnieustanniegrozaiobawa,abymnieniespotkałlosinnych

kobietzHaarlemu.Odłączonobiedaczkiodmężów,braci,ojców,synów,odwszystkich
mężczyzn, z którymi podróż odbywały. Młodsze oddano do haremów dworzan tego

background image

tajemniczego księcia, najładniejsze on sam sobie powybierał i pędzą smutne życie
niewolnic… To straszne! straszne!… Jak one cierpią! I jak muszą cierpieć mężczyźni,
jeśliwiedzą,cospotkałoichżony…Kiedypomyślęotym,cieszęsię,żemójmążnie
jechał wówczas z nami, że został na Cejlonie i opłakał moją rzekomą śmierć, moją i
Boba, naszej słodkiej pociechy… Och!… A los starszych kobiet też nie jest lepszy…
Zaprzęgnięto je wszystkie do ciężkiej pracy w plantacjach… i one, które poza
gospodarczymi zajęciami nie znały innej roboty, muszą tu pracować, jak najgorsze
niewolnice, w skwarze palącego słońca, pod batem malajskiego dozorcy… A jednak
wolałabym,żebymniedonichprzydzielono,niżgdybymmiałasięznaleźćwjednymz
haremów…Naszczęściejestemnatozabrzydka…jeśliniezastara…

—Anijedno,anidrugie,drogapaniAlicjo—przerwałrozweselonyArab.

—Panznamojeimię?

—Znamje,jakrównieżznamwieleszczegółów,dotyczącychpani.Starałemsięje

poznać, ponieważ mnie to bardzo interesowało… Ale pozostańmy przy temacie
poruszonymprzezpanią…Powiedziałapani,żeuważasięzazbytstarąizabrzydką,by
mócsiędostaćdoktóregośztutejszychharemów…Najlepszymdowodemnato,żetak
nie jest, niech będzie choćby ta wiadomość, że przed pół godziną książę podarował
paniąswemuprzyjacielowi…i…

— Mnie? — zawołała, blednąc tak silnie, jak gdyby ostatnia kropelka krwi uciekła

jejztwarzy.

Ahmed Salah obserwował bacznie swą towarzyszkę, przeczekał chwilo i tak dalej

ciągnął:

—Naszczęścieówprzyjacielniejestczłowiekiemzłymimamwrażenie,żelubigo

paninawet…trochę…No?Niedomyślamysię?Więcmuszęsiępaniprzyznać…Tak…
Janimjestem,drogaAlicjo…

—Pan?…Toniemożliwe!

—Dlaczegoniemożliwe?

— Pan, taki dobry, szlachetny człowiek, który z narażeniem własnego życia

wyratowałmegoBoba,panmiałbybyćprzyjacielemtegołotrakorsarza?…Nieuwierzę
wtonigdy…

—Ajednakuwierzyćtrzeba…Sądziłapaniwpierwszejchwili,żejestemwięźniem,

jak inni pasażerowie Haarlemu… Czy, gdyby tak było rzeczywiście, mógłbym teraz
znajdowaćsięnawolności,korzystaćzkomnatksięciairozmawiaćswobodniezpanią?
…Nie!Byłbympodzieliłlosyinnychjeńcówiznajdowałbymsięhen,wgórach,razem
zbratempani…

—Tak—powtórzyłacicho,wzamyśleniu.—Pozorywskazująnato,żejestpanw

dobrychstosunkachzpiratami,lecz…mnietrudnowtouwierzyć…Niechcemisięw
głowiepomieścić…Ipanmówi,żejestnawetprzyjacielemowegoksięcia,przyjacielem
tegoczłowiekabezserca,bezsumienia…tego…

—Niechpaniniepotępianikogo,nieznającpobudekjegoczynów.

background image

— Żadne pobudki i żadne przyczyny nie są w stanie usprawiedliwić czynów

zbrodniczych.

—Alesąwstanietworzyćokolicznościłagodzące,jaktowaszeeuropejskiekodeksy

określają. Zresztą i wasze sądy także uniewinniają bardzo często zbrodniarza, który
spełniłswójczyn,mszczącjakąśkrzywdędoznanączyzniewagę…Niesłyszałapanio
takich wypadkach? Roją się od nich kroniki waszych gazet… Żona oblewa palącym
płynemtwarzrywalki,którajejmężaodebrała,ojcieczabijauwodzicielacórkiiwiele,
wiele podobnych historii… W dziewięćdziesięciu razach na sto sądy uniewinniają
sprawcę.

—No,tak,alejakitomazwiązekzczynamiksięcia?

— Związek jest bardzo ścisły nawet, bo książę jest mścicielem krzywd swoich

własnychitysiącznychkrzywdswoichbraci,Malajów.

—Nierozumiempana…

— Postaram się mówić jaśniej… Mogę mówić, ponieważ pani ewentualna

niedyskrecja nikomu zaszkodzić nie może… Tak, droga pani Alicjo. Stąd nie ma
wyjścia,iktotutajsiędostał,tenumarłnazawszedlakrewnych,męża,rodziny,tenjuż
doświataniewraca.

Kobieta zwiesiła głowę i wyraz smutku, rezygnacji, przygnębienia odbił się w jej

oczachszafirowych.

AAhmedSalahrozpocząłswojąopowieść:

—Byłotoczasuwojnyświatowej.Holandianieopowiedziałasiępożadnejzestron

walczących i ze swej przezornej neutralności ciągnęła korzyści olbrzymie. Okręty pod
banderą niderlandzką mogły bezpiecznie przebywać Morze Śródziemne, gdzie
niemieckie i austriackie łodzie podwodne czatowały na statki alianckie. Toteż eksport
produktówzWyspSundajskichdosięgałwówczasswychszczytów,aznimdoszedłdo
zenituwyzyskiniedolabiednychrobotnikówmalajskich.

Najgorzej działo się na żyznej, urodzajnej Jawie. Nie tylko dorośli mężczyźni, ale

kobiety, ale dziewczęta, chłopcy nieletni musieli odrabiać czternastogodzinny dzień
pracyzamiaręryżulubmarnepiętnaściecentów,awynagrodzeniewypłacanoimzgóry
umyślnie, aby zawsze coś byli winni, aby ich można było zmusić do dalszej roboty.
Mnożyły się skargi, narzekania, przekleństwa, lecz koloniści i ich urzędnicy potrafili
swoichniewolnikówodgrodzićdośćskutecznie,abyżadenjękrozpaczyniedoszedłdo
uszu nie tylko generalnego gubernatora w Buitenzorgu, lecz nawet do rezydentów,
zwanych starszymi braćmi holenderskimi, ani do gęsto rozrzuconych kontrolerów… A
możeidochodziłygdzieniegdzie,leczsłyszećichniechciano?Ktowie!…

Pewnego dnia w Surakarta, stolicy państwa Syna Słońca, tłumy poczęły się

gromadzić nieprzeliczone. Jawajczycy kochają się w uroczystościach, a dzień ów miał
byćświętemniepowszednim,albowiemokołopołudniamiałprzybyćksiążęWa-Tunga,
młody następca tronu, dobry, miłosierny, hojny tuan, który rok z górą spędził w
Holandii, Anglii i innych krajach dalekich, a obecnie wylądował w Samarangu i z
małymorszakiemśpieszyłdostolicypaństwaswegorodzica.

background image

Dziesięć tysięcy dworzan odświętnie ubranych ustawiło się w długich szeregach

przed wspaniałym pałacem królewskim; dwanaście tysięcy łuczników, gwardzistów i
muszkieterówzaciągnęłonadrodzedopałacuszpalery.MłodszybratksięciaWa-Tungi
ze świetnym orszakiem tysiąca jeźdźców wyjechał za miasto naprzeciw brata i
przyszłegowładcy,przyszłegoSynaSłońca.

Sam król sędziwy, mając przy boku starszego brata holenderskiego i Mulut,

młodziutkąmałżonkęnastępcytronu.wyszedłnaprzeciwsyna,nawielkitaraspałacu,z
któregoażnaplacprzyległyspływałyszerokie,marmuroweschody.

Potem hen, w oddali, ukazał się mały obłoczek kurzu i wnet zawrzało wśród

zgromadzonych tłumów, jak w mrowisku. Z leżącej na wzgórzu fortecy holenderskiej
huknęły powitalne salwy armatnie. Zagrzmiały gongi, bębny, trąby, piszczałki, zagrały
nadworneorkiestry,alewszelkiedźwiękizagłuszyłokrzykniemilknącyzgromadzonego
pospólstwa…

TakwitanoksięciaWa-Tungę,młodegonastępcętronu,wpaństwieSynaSłońca.

A on sam, na którego cześć te donośne rozbrzmiewały wiwaty, jechał obok swego

brata młodszego blady, jakiś smutny i dziwnie roztargniony. Tępo spozierał na
roziskrzone oczy wiernych poddanych, którzy, tłocząc się jak jedna żywa masa,
zepchnęli ku środkowi kordony, powyginali szpalery żołdaków, chcąc bodaj dotknąć
sierścirumakaswegobożyszcza.

Potemucztawspaniałaodbyłasięnasalachrozległegokratonukrólewskiego,leczto

niewpłynęłobynajmniejnazmianęnastrojuuksięcia.Siedziałosowiały,przygnębiony,
nie widząc zupełnie pytającego wzroku dostojnego ojca, ani przenikliwego zeza
holenderskiegorezydenta,aniniespokojnychspojrzeńswejuroczejmałżonki.

Pouczciezażądałpoufnejrozmowyzrodzicem.

Aby innym nie psuć wesołej zabawy, usunęli się obaj dyskretnie do odległej

komnaty, położonej na najwyższym piętrze pałacu. Tu syn wyjawił ojcu przyczyny
swegoprzygnębieniaismutku.Oto,jadąckonnozSamarang,zwiedziłpodrodzekilka
plantacji holenderskich baronów. Widział swój lud zaprzężony w jarzmo pracy
bezlitosnej, wyczerpującej, morderczej. Widział bladych chłopców, których słabe,
nierozwiniętejeszczepłucassaływsiebiekłębykurzuipyłuwsuszarniachherbatypo
dwanaście do czternastu godzin na dobę. Widział ciężarne kobiety oraz małe
dziewczątka,brodzącecałymidniamiwbagnachmalarycznychprzygotowywanychpod
uprawę ryżu. Widział mężczyzn krzywonogich, ze zgiętym kręgosłupem, z
wykoślawionymi rękoma od bezustannego dźwigania ciężarów przerastających siłę ich
mięśni i ciał źle odżywionych. Spotykał całe setki szkieletów, całe tysiące krajowców,
chorych na malarię, dyzenterię, cholerę, wypędzonych skutkiem tego poza obręb
ludzkich siedzib i umierających z głodu, z głodu umierających w tej najżyźniejszej
krainie świata! Spotykał wsie całe zarażone do ostatniego człowieka syfilisem, który,
przyniesiony przez chwilowo stacjonowanych żołnierzy i nieleczony przez nikogo,
rozszerzał się w sposób zastraszający wskutek braku higieny i wrodzonego
temperamentu mieszkańców. Spotykał przerażające objawy ciemnoty, zabobonów,
pomieszaniapojęćreligijnychislamu,buddyzmuiwierzeńczcicieliognia,zwolenników
ludzkichofiar.

background image

Dwie pełne godziny malował następca tronu jaskrawymi barwami obrazy

przesmutne,jakiemusięprzewinęływciągukrótkotrwałejpodróżyprzezmałącząstkę
wyspy,akiedywreszcieznużonyukończył,starykrólwzruszyłramionamiirzekł:

—Cóżjanatowszystkoporadzę?

Potem,widzączupełneosłupieniesyna,ująłgoserdeczniepodramięipoprowadził

kuoknu,skądwidoksięroztaczałprzepysznynaokolicę.

—Tamspojrzyj—rzekł,wskazującpalcemwstronęwzgórza,krwawiącegosięw

blaskach zachodzącej kuli słonecznej. — Widzisz tę twierdzę?.,. Tam siedzą oni,
prawdziwipanowiemego kraju…Ja…jestem królem,aletylko wewłasnymharemie,
boidopałacunawetichręcesięgają…Tochciejzrozumieć,synu.

AleksiążęWa-Tunganiemógłczyniechciałzrozumiećiodowejrozmowyzaczął

sięrozdźwiękpomiędzykrólemanastępcątronu.IksiążęWa-Tunganieznalazłżadnego
sprzymierzeńca ani pośród przelicznych dworaków, ani nawet w osobie swego
młodszego brata, który go wprost wyśmiał, ponieważ pojmował doniosłość
utrzymywaniajaknajlepszychstosunkówzHolendrami,acałetygodniecennegoczasu
trwoniłnawspólnychpolowaniachiucztachzrezydentem.

Wówczas książę Wa-Tunga rozpoczął akcję na własną rękę. Wezwał do siebie

rezydenta,pragnącznimsięrozmówićwsprawieokrucieństwniektórychplantatorów.
Rezydent oświadczył przez dworzanina, że przybyć nie może, ponieważ jest chory i
domu nie opuszcza wcale. Następca tronu zagryzł wargi, lecz udał się do mieszkania
starszego brata, gdzie spotkało go nader chłodne przyjęcie i wymijające odpowiedzi.
Tegoż wieczora rezydent w towarzystwie młodszego syna królewskiego wyruszył na
wielkiełowynaczarnepantery,tygrysyinosorożca,któryjestbardzorzadkimokazem
zwierzynywobecnychczasachwewschodniejstronieJawy.

KrokiemswympodkreśliłHolenderwyraźnie,żedlanastępcytronuniezamierzasię

nawet pofatygować z pałacu do pałacu, ale równocześnie chętnie skorzysta z
zaproszenia młodszego królewskiego syna i będzie mu przez długie dni w łowach
towarzyszył. Zrozumiała to doskonale rodzina królewska i dwór cały, a dworzanie,
wrażliwi aa sympatię właściwych panów kraju, poczęli się skwapliwie odsuwać od
następcytronu.

Książę Wa-Tunga został osamotniony, ale to nie ostudziło w niczym jego

szlachetnych porywów. Pozostała mu zawsze jeszcze jego wierna małżonka, Mulut
czarnowłosa i maleńka córeczka, Tija. Tam, w gronie swej małej rodziny, w
skrzydłowychkomnatachpałacukrólewskiego,czułsiędobrze,iszczęściejegobyłoby
zupełne, gdyby nie myśl i troska o dolę milionów rodaków jęczących w straszliwym
ucisku….

Pewnego dnia następca tronu zniknął z pałacu wraz z garstką oddanych sobie

żołnierzy.PięknaMulutwiedziała,dokądmążsięudał,apozaniąniktsiętymfaktem
zbytnionieprzejął:możenawettenlubówdworak,bardziejtrwożliwy,zulgąniemałą
odetchnął.

Późniejzaczęłydochodzićwieścimętne,niewyraźne,żemłodyksiążęprzebiegakraj

wewszystkichkierunkach,żezeswejkiesyprywatnejkupujeśrodkileczniczeirozdaje

background image

jechorym,żewozizsobąlekarzy,żezbieraskwapliwiewszelkiezażaleniaiobiecujeje
przedstawićgubernatorowiwBuitenzorgu,żezałożyłszkółkilka,iwiele,wieleinnych
niezwykłychwiadomościdotarłodoSurakarty.

W trzy miesiące od chwili wyjazdu następcy tronu zgłosił się do pałacu rezydent i

miał z królem dłuższą, poufną rozmowę, na skutek której księcia Wa-Tungę wezwano
natychmiast do powrotu. Równocześnie pośród tysiącznej rzeszy dworaków gruchnęła
wiadomość, że wywrotowa akcja młodego księcia zdąża w pierwszej linii do upadku
świetności królewskiego dworu, do wypędzenia sfory dostojników żyjących z kiesy
holenderskiej.

—Jeżeliplantatorzyniewyzyskająnależycieswychrobotników,toniebędzieznich

można wycisnąć podatków, koniecznych do opędzenia wydatków dworu Jego
KrólewskiejWysokości—głosilijacyśludzie,podstawienioczywiścieprzezrezydenta.

IkiedyksiążęWa-Tungapowróciłtymrazemdostolicypaństwaswegorodzica,nie

byłojużuroczystychpowitań.Przyjęłogonieżyczliwemilczenieizimnespojrzenia.

Zaczęły się potajemne obrady, konferencje, rozmowy między ojcem a obydwoma

synami,ażwreszcierozeszłasięwiadomość,żeksiążęWa-Tungazrzekłsięnastępstwa
tronunarzeczmłodszegobrata.

Jeden tylko tydzień bawił Wa-Tunga w Surakarcie, nacieszył się swą roczną

córeczką, popieścił Mulut czarnowłosą i zniknął równie tajemniczo, jak pierwszym
razem.

Była to wówczas pora najcięższych upałów. Wszystko, co żyło, chroniło się do

miejscocienionych,kryłosięwchłodnychkomnatach,askorosłońcepobiegłowstronę
wulkanów,gęstonazachodzierozsianych,wszystkospieszyłodoRzekiSłońcapłynącej
podmiastem,abywnurtachciałoznużoneodświeżyć.

W ślady innych pośpieszyła Mulut, a nie chcąc się ani na chwilę rozłączyć z

ukochaną córeczką, zabierała ją z sobą do kąpieli. Jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy
żona następcy tronu udawała się za miasto, towarzyszyła jej reszta kobiet dworskich,
służby, zauszniczek, małżonek pochlebców i dostojników układnych. Ale teraz Mulut
była tylko żoną księcia, który popadł w niełaskę króla oraz „starszego brata
holenderskiego”,któryutraciłprawonastępstwatronu.Toteżtowarzyszyćjejbyło,jeśli
nieniebezpiecznie,towkażdymrazieryzykownieiniekorzystnie.Nicbyztegonikomu
nie przyszło, a uśmiech i wdzięczność niedoszłej władczyni znaczyły teraz mniej, niż
względynajmłodszegooficeraholenderskiego.

Toteż cały orszak pięknej Mulut stanowiła stara piastunka Utah, która niegdyś

maleńkiegojeszczeWa-Tungęnarękachnosiła.

ChcącuniknąćzłośliwychspojrzeńkobietzSurakarty,szłaMulutjaknajdalejwgórę

biegurzeki,gdzieniktsięniekąpał,itamdopierozanurzałasięwwodzie,podczasgdy
Utahbawiładzieckonabrzegu.

PewnegowieczoruniepowróciłaMulutzezwykłejwycieczki.Nazajutrzrozpoczęto

dochodzenia, ale nie szukano nieszczęśliwej ze zbytnim zapałem. Ktoś nawet rzucił
przypuszczenie, że młoda księżna zbiegła do swego małżonka i to zdanie przyjęło się
ogólnie. Ktoś nawet miał widzieć księcia Wa-Tungę w pobliżu murów miasta, co było

background image

oczywistymwymysłem.

Dopierokiedytrzytygodniepóźniejpowróciłzeswejwędrówkisamksiążę,stałosię

jasne, że piękną Mulut spotkało jakieś nieszczęście. W twarzy Wa-Tungi malowała się
boleśćtakwielka,żeniktnieśmiałpodejrzewaćgooto,ocogoprzedtemposądzanoi
rozpoczętospóźnioneposzukiwania,którejednakżadnychniedałyrezultatów.

Ażraz,prawienagranicycesarstwaDjokjakarty,znalezionoomdlałązwycieńczenia

Utah. Całe noce spędzał książę przy łożu starej piastunki, oczekując niecierpliwie,
rychło li przyjdzie do siebie i mówić zacznie. Wreszcie powróciła jej przytomność i
Utahsmutnązaczęłaopowieść:

Otokiedybawiłasięzdzieckiemnabrzegubujniezarośniętym,otrzymałanaglecios

twardą pięścią w głowę. Gdy otworzyła oczy, miała ręce i nogi związane, a w ustach
knebel. Obok stał rosły mężczyzna, Europejczyk, trzymał na rękach maleńką Tiję i
szczypał ją palcami, chcąc, aby krzyk dziecka przywabił jak najprędzej kąpiącą się
matkę… Mulut pośpieszyła też szybko, na swoje nieszczęście, i wpadła prosto w
ramionazuchwałegonapastnika,któryjąnaziemięobalił,akrzykirozpaczliwestłumił
jejwłasnąkabająnakrzakuwiszącą.

Mulut zemdlała, a Utah, wypluwszy knebel z ust, obrzuciła napastnika stekiem

wyzwisk, złorzeczeń i gróźb, odsłaniając przed nim prawdę, kim jest jego zemdlona
ofiara.Tawiadomośćzrobiłaogromnewrażenienałotrze,iczyto,abywywrzećzemstę
na znienawidzonym przez wszystkich złych plantatorów księciu, czy to, aby zatrzeć
ślady swej zbrodni, porwał leżącą bezwładnie Mulut, przerzucił ją sobie przez ramię,
pochwycił zapłakane dziecko i z tym podwójnym ciężarem, który był drobnostką dla
takiego olbrzyma, zniknął w zaroślach. Wydało się jeszcze starej piastunce, że słyszy
oddalającysiętętentkoni…

Potemnoczapadła.ZnajwiększymwysiłkiemzdołałasięUtahzaczołgaćdorzekii,

nie opuszczając brzegu, namoczyć ręce i nogi. W ten sposób mięśnie napęczniałe z
gorąca,daremnychszamotańiwysiłków,sklęsły,asznurystałysiębardziejelastyczne.
O północy zdołała się sama uwolnić z więzów… Obolała, zmęczona, ale zdrowa,
dźwignęłasięzziemi.

ItuUtahpopełniłabłądnajwiększy…Zamiastpośpieszyćczymprędzejdomiastai

spowodować natychmiastowe wysłanie pogoni, udała się sama za śladami podków
końskich,mylącsię,gubiącwątłeśladyiupadajączeznużenia.

Włóczyłasiępocałejokolicy,błądziłaodwioskidowioski,rozpytującoHolendra,

któryporwałmłodąkobietęzjejrocznymdzieckiem.Patrzononastarązpolitowaniem,
sądzączapewne,żeskutkiemnadmiernegoużywaniaopiumpomieszałyjejsięzmysły…
Ażpomiesiącupoznałjążołnierzjednegozoddziałów,wysłanychwpościgspóźniony.

Kilka dni później powtórzyła Utah swe zeznania w obecności całej rodziny

królewskiej i rezydenta. Nastała cisza tak wielka, że słychać było nieledwie głośne
pukania serc wzburzonych. Utah zaprzysięgła, że ów napastnik był Holendrem, a nie
Jawajczykiem,Malajem,Sundanezemczyjakiminnymmieszańcem.Twierdziła,żejego
rysyutkwiłyjejwpamięcinacałeżycieipoznagozawsze.

— Więc może to był ktoś z mego orszaku? — odezwał się ironicznie rezydent,

background image

wskazującniedbałymruchemnaświtęzaciekawionychHolendrów.

LeczUtahnierozumiała,cotoironia,ipodchodzączwolnadokażdegozobecnych

Europejczyków,przyglądałasięuważnie,długo,przenikliwie:

—Żadenzwas—oświadczyłakrótko.

— To dziwne — brzmiała szydercza odpowiedź. — Zgromadziłem tu wszystkich

moich oficerów i urzędników, aby sprawę wyświetlić i uniknąć tendencyjnych bajek,
jakieniektórzyrozsiewają.

Tu rezydent rzucił ukośne spojrzenie księciu Wa-Tundze, który stał blady jak

marmurowastatua,icierpiałwmilczeniu.

Potem zwrócił się do króla i począł mu tłumaczyć, że ze swej strony poczynił

wszelkie kroki celem schwytania sprawcy, że rozesłał „słowa po drutach” do
najodleglejszych krańców wyspy, a wszystkim podległym sobie kontrolerom udzielił
odpowiednich pełnomocnictw. Później, podnosząc nieco głos, aby wszyscy obecni
słyszećmogli,rzekł:

—Musimypolegaćoczywiścienajedynymświadku,jakimjeststaraUtah,ijejteżo

nicnieposądzam…Aleczynieodegranowobecniejkomedii?Czemużtojejpaninie
chodziła kąpać się tam, gdzie wszyscy, ale oddalała się w jakieś puste ustronia, bez
eskortyinależytegoorszaku?Czytojestwogólemożliwe,abyEuropejczyk(niewiem,
dlaczego koniecznie zaraz Holender) mógł sam jeden dokonać zuchwałego porwania i
opierającą się kobietę wieźć przez kraj, tak szalenie gęsto zamieszkały, jak Jawa, by
mógłjąwięzićprzezmiesiąc,żebyniktotymnicniewiedział?…Toprzecieżbardzo,
bardzo dziwne!… Jeżeli więc jakieś romantyczne porwanie mogło mieć miejsce
rzeczywiście,totylkopodjednymwarunkiem.

—Mianowicie?—zasyczałksiążęWa-Tunga,któryznalazłsięniespodzianiebardzo

bliskoosoby„starszegobrata”.

—Mianowicie—odparłzimnorezydent,kładącmimowolidłońnarękojeściszpady

—mianowiciezazgodąporwanejlub…

Niedokończyłizwaliłsięnawznakuderzonyzwiniętąpięściąwtwarz.

Zakotłowało się w olbrzymiej sali. Gdyby książę Wa-Tunga miał wówczas tylu

przyjaciół i sprzymierzeńców, co po swym powrocie z Europy, to zapewne nikt z
Holendrówniebyłbyżywyopuściłkomnatkrólewskiegopałacu,adzieńtenmógłbysię
byłstaćpoczątkiemogólnegopowstanianaJawie.

Alejegoserce,miłosiernedlapracującegoludu,naraziłomuwszystkichdworaków

do tego stopnia, że na wyścigi z oficerami holenderskimi starali się obezwładnić
szalejącegomłodzieńca.Poturbowanego,związanegoksięciaosadzonowceliszpitalnej.

Teraz rozgłoszono w kraju, że dobry tuan, wspaniały książę Wa-Tunga, popadł w

chorobę nieuleczalną, w straszny amok, który się objawia wybuchami szaleństwa.
Następcą tronu ogłoszono młodszego królewicza. Znieważony rezydent wyjechał
sprawićsobienowezęby,anajegomiejsceprzysłanozastępcę,któryżelaznąrękąmiał
przywrócić„dobre”stosunkizkrajowcami…

background image

Pół roku później Surakarta miała swą wielką sensację. Prawie zapomniany przez

wszystkich książę Wa-Tunga zbiegł z miasta, a w ten sam dzień zniknęła w sposób
tajemniczyUtah,starapiastunkaobukrólewiczów.

Energiczny rezydent wszczął poszukiwania, które nie doprowadziły do żadnych

rezultatów. Wszędzie widziano młodego księcia, ale nigdzie go nie zdołano schwytać.
Umiał zawsze na czas zniknąć, przestrzeżony przez rozmiłowaną w nim i wdzięczną
ludność.Rokzgórąwędrowałpocałejwyspie,szukającswejmałżonkiicóreczki,lecz
nadaremnie. Czarnowłosa Mulut i maleńka Tija zniknęły bez śladu… Może żyją tam
gdzieś do tej pory, ale żeby je odnaleźć, trzeba by chyba zrobić przegląd trzydziestu
kilku milionów ludzi, którzy Jawę zamieszkują… Może zresztą ów łotr przeklęty
wywiózłjenaSumatrę,Borneo,Celebes,możenajednązwysptysiącalubnaPółwysep
Malacki…Dość,żeksiążęWa-Tunganiespotkałichnigdyistraciłwszelkąnadzieję.

Na tym kończy się pierwsza część dziejów mego przyjaciela, droga pani Alicjo…

Nie skłamałem ani słowa, nie dodałem, nie ująłem nic. I teraz zapytuję, czy człowiek,
któremu wydarto żonę i dziecko jedyne, aby z nich niewolników uczynić, którego
pozbawiono dziedzictwa i tronu, którego obwołano szaleńcem za to, że chciał dobrze
czynić tym najbiedniejszym, którego uwięziono, ścigano jak zbrodniarza po całej
wyspie…czyczłowiektakiniemasłusznegoprawadoodwetu?Naturalnie…Pani,jako
Europejka,powiemi,żepowinienbyłwprzódspróbowaćdrogilegalnej.Aczyżjejnie
próbował? Czyż nie przedstawił całej sprawy rezydentowi, który reprezentuje rząd
królewsko-holenderski? I co go spotkało? Oto urzędnik ów poważył się rzucić
oszczerczepodejrzenienawiernąMulut,któranietylkonajlepszążonąimatkąbyła,ale
potrafiłasięstaćpowiernikiemijedynymprzyjacielemwczasie,kiedywszyscyksięcia
opuścili.Więczawiodładrogalegalna…Udawaćsiępotym,cozaszło,doBuitenzorgu?
Nie, droga pani Alicjo!… Ja jestem bardzo zrównoważonym człowiekiem i orzekłem
dawno,żeWa-Tungamiałsłuszneprawodozemsty.

I niechaj pani nie myśli, że przebrał miarę… Przebrałby, gdyby mścił tylko własne

krzywdy,aleonjestmścicielemcałegonarodu.

…Tu Ahmed Salah, wyczerpany długą rozmową, urwał i cisza wielka rozdzwoniła

się w przestrzennej komnacie… Tylko gdzieś, za którąś kolumną, zaszeleściło coś
bardzodyskretnie…

Alicjaścisnęładłońmiskronie.

—Boże!..Boże,jakietostraszne—wyszeptałacichuteńko.

AhmedSalahpochyliłsięniecokuswejtowarzyszce.

—Iczyteraz—zapytał—czyterazpotępipanimegoprzyjaciela?…Czynazwiego

panikorsarzem?Aznimmnietakże,jegoserdecznegodruha?

—Chrystusprzebaczyćnakazał—odparłapodłuższejchwilidrżącymiwargami.

— Kazał przebaczyć siedemdziesiąt siedem razy, ale jego wyznawcy o tym dawno

zapomnieliiniewybacząanirazu,jeślitylkomajądozemstysposobność…Sąwyjątki,
zapewne, ale to są krople w morzu. Olbrzymia większość nie dba o nauki swego
proroka… Może to razi panią, że nazywam prorokiem tego, którego wy uważacie za
Boga,aleproszęniezapomnieć,żeróżnajestnaszawiaraireligia…Niechpanigłówką

background image

nieprzeczy.Niebędziemysięzapuszczaliwreligijnedysputy…Zboczyliśmytrochęod
głównegotematu,ponieważpaniwtrąciła,żeChrystusprzebaczaćnakazał.Tak…Teraz
ponawiam moje pytanie, czy może pani potępić człowieka, któremu wiara zemsty nie
broniiktórybierzeodwetzaswojekrzywdy?

— Ja, ja nie umiem panu szczerze na to odpowiedzieć. Uczono mnie od dziecka i

sama to czuję, że zemsta jest czymś niskim, czymś, co do zwierząt upodabnia, ale z
drugiejstrony…takmiżaltegoksięcia,takznimgorącowspółczuję,że…że…

—Żepotępićgoniejestpaniwstanie?

—Niejestemiwybaczammukrzywdę,jakąmiwyrządził,odłączającmnieodmęża

i brata… Chciałabym tylko, aby już poniechał dalszych strasznych czynów, a zemstę
swąBoguzostawił…Bopomyślpantylko.Drogi,jakiminasOpatrznośćprowadzi,są
niezbadane,dlanaszego umysłuczęstoniezrozumiałe zupełnie.To,co namsięwydaje
być nieszczęściem, jest czasem nauką, przestrogą i zadatkiem przyszłego szczęścia,
znacznie większego, niż śmieliśmy oczekiwać… Jeśli książę Wa-Tunga stracił swoje
dziedzictwo,jeśliwycierpiałtysiącznezniewagi,tostałosiętobyćmożepoto,abyw
przyszłości znacznie większe dziedzictwo otrzymał. Kto wie, czy nie jest mu
przeznaczone spotkać kiedyś, może niedługo, swą małżonkę ukochaną i Tiję, małą
córeczkę… Bóg dał, Bóg wziął, Bóg znowu dać może jako nagrodę za pokorę,
cierpienie i dobroć. Lecz jeśli książę Wa-Tunga nie umie znosić swego bólu w
milczeniu, jeśli znajduje ulgę w krzywdzeniu bliźnich, winnych, czy niewinnych, co
zemstą nazywa, to wówczas Bóg może osądzić, że książę już sobie dostatecznie
sprawiedliwość wymierzył, może mu odmówić tej łaski, żeby spotkał swe dziecię i
małżonkę od lat zaginioną… Ja jestem kobieta prosta i nie potrafię tego wyrazić, co
czuję;bojęsięteż,czypanmniedobrzezrozumiał,czy…

Alicja umilkła i rozłożyła ręce w swój ulubiony sposób, mający uwydatnić jej

bezradność oraz obawę, czy się źle nie wysłowiła, czy jej wywody nie spotkają się z
ironicznymuśmiechemtowarzysza.

LeczAhmedmiałtwarzpoważną,skupioną.Kiwnąłgłowąpotakująco.

—Rozumiemwszystko—odparł—iwtym,copanipowiedziała,możebyćdużo

słuszności…Allachjestwielki…Panimożemiećrację.Toniejestwykluczone,żeWa-
Tungaspotkakiedyśswążonęicórę…

—Ahmedzie!Ahmedzie!—zabrzmiałjakiśsilnygłosmęski.

Spoza trzeciej lub czwartej kolumny wysunął się Malaj we wspaniałym stroju

narodowym,tensam,któryprzedtemrozmawiałzArabem.Zwracającsięterazwstronę
przyjaciela,mówiłumyślniepoangielsku,abyAlicjamogłazrozumieć.

— Wybacz mi, przyjacielu, że wszedłem tutaj bez twego pozwolenia i

podsłuchiwałem przez chwilę… Tak. Przyznaję, że podsłuchiwałem; później wyjaśnię
ci,dlaczego.Lecz,Ahmedzie,niepozwólżesięopętaćtejchytrejkobiecie.Chytrajest
jak wszyscy Biali. Aby ich uchronić przed moją zemstą, szafuje hojnie obietnicami w
imieniu Boga, przyrzeka mi olbrzymie dziedzictwo przyrzeka mi spotkanie z Mulut i
Tijąnajdroższą.

Zuchwała i głupia kobieto! Oto ja jestem Wa-Tunga, syn Syna Słońca i prawy

background image

dziedzickrólestwaSurakarty…Jajestemówksiążę,skrzywdzonyponadmiaręludzką,
zelżony, wygnany z własnego kraju przez przeklętych najeźdźców holenderskich. Oto
półtorarokucierpiałemwmilczeniu,byłemnędzarzem,tułałemsięjakpiesbezdomny,
odwioskidowioski,szukającmejżonyicórki…Czymyślisz,żeznalazłemchoćtrop
jaki?Czysądzisz,żemągłupiąpokoręBógwynagrodziłmajątkiem,skarbami?

Nie! Bo mój Bóg kocha i wspiera ludzi silnych, mężnych, potężnych, a słabymi

niedołęgamigardzi,gardzi!Rozumiesz?

Więczrozumiałemto,postanowiłemstaćsiębardzopotężnyistałemsięnimpokilku

latachpracy,przysprzyjającymszczęściu,przypoparciuprzyjacielskiejdłoniAhmeda.
Dzisiaj moje włości są trzy razy większe, niż całe państwo mego ojca, i nie jestem
papierowymkrólikiem,którymaobokpałacufortecęholenderską.Mojekopalniewęgla,
miedzi, żelaza i nafty niosą mi tysiąc razy więcej, niż to, co rezydent holenderski
wydzielamemuojcunawydatkirodzinykrólewskiejidworu.Mojeokrętywioząhen,w
kraje dalekie, produkty tej ziemi bogatej, i rosną moje depozyty w bankach
amerykańskich…

Astanąwszynapewnychnogach,przystąpiłemdowykonaniazaprzysiężonejzemsty.

Postanowiłem zaprząc Białych ciemiężycieli do takiej samej pracy, do jakiej oni mych
bracizaprzęgają.Jakmnieoddzielonoodżonyicóry,takpostanowiłemoddzielićsetkii
tysiąceBiałych.Niechpoczują,cotobólrozłąki…Ci,którzypracujądlamnietam,w
kopalniach, wiedzą dobrze, że ich żony, córki, siostry są w haremach… Z mojego
rozkazu uzbrojeni dobrze dozorcy opowiadają im o tym co wieczór szczegóły bardzo
drastyczne…Niechwiedzą!Niechcierpią,jakojacierpiałem,słuchającopowieścistarej
UtahopohańbieniumejniezapomnianejMulut…

Oczywiście, dziś jestem jeszcze na to za słaby, aby w wojnie otwartej zdobywać

jeńców, dlatego uciekłem się do innych sposobów i, jak widzisz, wcale skutecznych…
Oto rok zaledwie, jak rozpocząłem walkę, a już trzy okręty holenderskie na dno
posłałem,nieliczącrybackichstateczków.Ototysiąctrzystubiałychrobotnikówpracuje
wgłębinachkopalniisłońcanieujrzywięcej.Tamichchowają,kiedyktóryumiera.Oto
pięćset białych kobiet stało się przeze mnie niewolnicami, z czego połowa w polach
pracuje,apołowaprzebywawharemach.

Tak, głupia biała kobieto… Gdyby Bóg mi nie sprzyjał, odkryto by mnie nie raz, a

dziesięć razy. Zwożąc zewsząd białych niewolników, prześlizgiwałem się pomiędzy
wojennymistatkami,defilowałempodlufaminadbrzeżnychbaterii…Icóżmisięstało?
Nic! Nie mogło mi się stać nic złego, gdyż słuszną jest sprawa, za którą walczę
metodami,jakienaraziemamdodyspozycji;bopóźniejinaczejświatomnieusłyszy.

Więc,chytrabiałakobieto,niestraszmnieBogieminiezarzucajsidełnamegodruha

Ahmeda,boniezdasiętonanic…

Wiem,comożeszmizarzucić.Żepolującnaokrętyniderlandzkiebiorędoniewoli

nie tylko Holendrów, ale także Anglików, Francuzów, Niemców i innych. Tego się
uniknąć na razie nie da… lecz przecież tamci inni lżejszą mają w kopalniach robotę i
śmierćlżejsząprzezto.AzresztąktóryzBiałychniemaczegośnasumieniu?Którynie
spieszy w nasze bogate kraje po to, aby się szybko utuczyć kosztem ciemnych
tubylców?Dlategoteżrozgrzeszamsięzmychnieuniknionychomyłekiżadnychztego

background image

powodunierobięsobiewyrzutów…

Mówiłaś, chytra biała kobieto, że mogę już nie spotkać nigdy mej Mulut

czarnowłosej i Tiji maleńkiej… Wiem o tym, że ich nie spotkam i dawno je obie
opłakałem,dlategoniewyjeżdżajzobiecankami,któresięspełnićniemogąprzenigdy…

Czemuwstrząsaszgłową,Ahmedzie?

Czy sądzisz, że jeszcze je kiedy ujrzę?… A choćby się tak stało, to kto przeszłość

przekreślić zdoła? Ja… przyznam ci się, wolałbym już Mulut nie ujrzeć nigdy…
Pomyśl!Kiedyjążegnałem,wyjeżdżającwówczaszSurakarty,onabyłamłoda,piękna:
znała posmak tylko mych pocałunków… A dziś? Przez ile rąk ona biedna przejść
musiała?Jakichdoznaćupokorzeńijakstraszniedługiedziesięćlatżyciawpohańbieniu
musiałojązeszpecić?…O,nie!Wolęjejnigdyniespotkaćizachowaćwpamięciobraz
jej,jakomłodziutkiejkobiety,czarującopięknej,roześmianej,wesołej.Nieprzeżyłbym
widokumejMulutwżebraczychłachmanach…

A Tija? To słodkie dziecko, którego uśmiech niewinny koił rany mego zbolałego

serca i czoło zatroskane rozchmurzał? Ta cudna, maleńka księżniczka, królewna
niedoszła?Byłabysięwychowałanadworzeswegodziadkawdobrobycie,przepychui
szczęściu, gdyby nie ów łotr, owa bestia w ludzkim ciele… A dziś, dziś jest zapewne
gdzieś nędzną robotnicą, słania się z głodu, wycieńczenia, może przymiera, o ile nie
umarładzieckiem…DzisiajTijamalatjedenaścieskończone.Jestdojrzałądziewczyną,
jest piękna, zapewne, jak Mulut; dzisiaj może jej wdzięki budzą błyski szatańskie w
łakomychślepiachjakiegoHolendra

Och!GdziejestBóg!Gdzie?!Chcęgochwycićzagardłoirzecmuwtwarz,że…

Z jękiem rozdzierającym padł książę Wa-Tunga na kolana, pochylając się naprzód

taksilnie,żegłowajegouderzyłaomarmurowąposadzkę,nieosłoniętąwtymmiejscu
kobiercem.

Ahmed Salah zerwał się błyskawicznie i przyskoczył do wijącego się w bólu

serdecznymprzyjaciela.Objął goramieniemi począłuspokajać,jak uspokajasięmałe
dzieci.

Alicja,przerażonawybuchemrozpaczy,niemiałasiły,abydźwignąćsięzpoduszeki

podążyć ku drzwiom. Po kilku wysiłkach zdołała powstać, lecz ledwie uszła kilka
kroków, osadził ją na miejscu przeszywający wzrok klęczącego Malaja. Z pomocą
przyjaciela podniósł się z klęczek, wyprostował się dumnie i z błyskami wracającej
energiiwoczachzawołał:

—Terazrozumiesz,białakobieto,żepozostałamitylkozemstaażdoostatniegotchu

piersimoich,azłoto,potęgaibogactwawszelakie,któresięzewsządnamniesypią,to
tylkośrodkidowypełnieniamiaryodwetuażpobrzegi!

—Wa-Tunga,uspokójsię,druhunajmilszy!—szeptałAhmed.

— Już jestem spokojny… To była słabość przemijająca, wywołana bolesnymi

wspomnieniami… Ale teraz jest wszystko dobrze. Cha, cha, cha, cha! Mam nawet
radosnąwiadomość.ZBatawiipodążawkierunkunaCelebesdużyokrętniderlandzki,
wiozącbatalionpiechoty…Pomyśltylko,jakmisięprzydatychkilkasetekwspaniale

background image

zbudowanych chłopów. Puszczę w ruch dalsze dwa szyby… Cha, cha, cha, cha! Moja
Wolność próżnuje już tyle czasu w zatoce i rada by spróbować swych torped…
Chodźmy, Ahmedzie, chcę się jeszcze z tobą naradzić… Tę białą kobietę każę
odprowadzić do twojej komnaty, abyś miał noc wesołą… Che, che, che!… Niech ona
terazpozna,cotolosniewolnicy.Che,che,che,che!…

Nieprzestającsięśmiać,podążyłMalajwstronędrzwi.Ahmed,idączanim,zdążył

w przelocie rzucić słaniającej się Alicji kilka słów uspokojenia. Potem dogonił
przyjacielairzekłdońpoważnie:

—Pójdziemynajpierwdomeczetupomodlićsięoszczęściewwyprawie…Dlamnie

to zrobisz, Wa-Tunga. Złorzeczyłeś mu! Boleść cię zamroczyła, to prawda, ale zawsze
złesłowapadły…

Potem drzwi zatrzasnęły się z łoskotem i w wielkiej sali pozostała tylko, oparta o

marmurowąkolumnę,białaniewolnicakorsarza.

background image

ROZDZIAŁIX

Wbungalowieiwparku

Było to w czwarty dzień po owej nocy pamiętnej, kiedy Pei-Khong opowiedział

swemu chlebodawcy o zbliżeniu się i wzajemnych sympatiach Wilhelma oraz Mrs
Gibson. Upał panował nieznośny, a przykra duszność wtargnęła nawet do ocienionego
ze wszystkich stron bungalowu, pomimo zamkniętych okien i intensywnej pracy
elektrycznychwentylatorów.

Więc rozparty wygodnie w bujającym trzcinowym krześle, sapał ciężko Pieter van

Hooft, ocierając sobie od czasu do czasu jedwabną chusteczką kropelki potu z czoła.
Marynarkę odrzucił już dawno i siedział tylko w białych spodniach, w tenisowych
płytkich pantofelkach oraz w koszuli, a przecież było mu wciąż jeszcze za gorąco, za
duszno. Wyciągnął leniwie rękę w stronę stojącego w pobliżu stolika, sięgnął po
szklankęorzeźwiającejlemoniady,wktórejpływałykawałkilodu,iodrzuciwszymałą,
trzcinowąrurkę,począłpićzimnynapójcałymihaustami.Przyniosłomutodużąulgę,
ochłodziłoorganizm,odświeżyłodrzemiącąenergięiprzedsiębiorczość.Dźwignąłswe
olbrzymie ciało z krzesła, podszedł do tastra i przycisnął guzik raz, drugi, trzeci,
czwarty,piąty.PietervanHooftniedzwoniłnigdyinaczej.

Skutektakiegoalarmumusiałteżbyćnadzwyczajny,

Troje drzwi wielkiego pokoju rozwarło się prawie jednocześnie i na każdym progu

stanąłbrązowysłużącywoczekującej,pokornejpozycji.

—Pannasekretarkajużwstała?

—Takjest,paniebaronie—brzmiałapotrójna,azgodniebrzmiącaodpowiedź.

—Prosićjądomnie.

Trzy niskie ukłony i troje drzwi zakołysało skrzydłami na znak, że tamtędy znikły

bezszelestniepostaciekolorowychsłużących.

Pieter van Hooft zasiadł przy swoim biurku. Końcem ołówka zaczął wybijać takt

jakiegoś ognistego marsza. Niecierpliwie spozierał w kierunku drzwi od korytarza, ale
oczekiwanaurzędniczkanienadchodziła.Tempobębnionegomarszastałosiępresto,w
końcuprzeszłowrytmoszałamiającyswąszybkością.

Wreszciezkorytarzadobiegłcharakterystycznystukotwysokichkorków.

NaprogustanęłaMlleMadeleineGironcourt,prywatnasekretarkaplantatora.Byłato

osóbka wzrostu zaledwie średniego, w wieku dość trudnym na pierwszy rzut oka do
dokładnegookreślenia.Mogłamiećrówniedobrzelatdwadzieściadwa,jakitrzydzieści
trzy, ale w każdym razie nic poza tę granicę, ani w dół, ani w górę. Jako typ mogła
uchodzićzarównozaFrancuzkę,Włoszkę,Hiszpankę,jakizaŻydówkęlubwreszcieza

background image

rezultatkombinacjitychwszystkichczterechnarodowości.

Mlle Gironcourt podeszła do oczekującego niecierpliwie szefa i lekko skinęła mu

głową na powitanie. Potem usiadła na krześle tak głęboko, że króciuteńka sukienka
odsłoniłazupełnienietylkozgrabnenogi,aletakżekolanasuche,okrągłe,godnedłuta
rzeźbiarza. Pieter van Hooft nie mógł nie spostrzec tej wystawy pięknych nóżek oraz
pończoch pajęczych, lecz przede wszystkim miał do omówienia sprawy urzędowe.
Zacząłwięczimno:

—Jestgodzinadziesiąta…Mójzegarekidziebardzodobrze.

Mlle Gironcourt spojrzała przelotnie na swój maleńki zegareczek, osadzony w

bransolecie.

—Umniejestpięćpodziesiątej—zauważyłazupełniespokojnie.

— Tym gorzej… Czy w Batawii, czy w Blijatjap, czy gdziekolwiek, obowiązują te

samegodzinybiurowe?

—Zeszłamnadółporazpierwszyoszóstejpięćdziesiątpięć,awięcnapięćminut

przedrozpoczęciempracywedleregulaminuobowiązującegowBatawii.Panbaronspał
jeszcze.Oddałamteczkęzpocztąsłużącemu,abyjązaniósłdosypialnipanabarona.O
siódmejpięćdziesiątdwiepowiedzianomi,żepanbaronprzeglądalistywłóżku.Wobec
tegosądziłam,żenieprędkobędępotrzebnaiwyszłamdomagazynówherbaty.

— Jest pani w porządku. — Głos mówiącego stał się z zimnego lekko chłodny.

Kiedypaniprzyjechaławczoraj?Sypiamtaktwardo,żenicniesłyszałem.

—Przyjechałamniewczoraj,leczdzisiajotrzeciejdziesięćrano.

—O!spaliśmyzatemtylkotrzygodziny?—Głosstałsięcieplejszyojednąskalę.

—Trzygodziny.Obawiałamsię,byniezaspaćiniezasłużyćnawymówki.

Zgrabne nóżki drgnęły przy tym i ściągnęły mimo woli ku sobie niespokojny,

przeskakującyzprzedmiotunaprzedmiot,wzrokmężczyzny.Ściągnęłygo,aleprzykuć
dosiebiejeszczeniezdołały…

— Najważniejsze to, że pani nie zaspała. Co słychać w Batawii? Listy dyrektora i

raport sekretarza czytałem, ale chodzi mi o to, co pani ma mi ustnie powiedzieć od
nich…iodsiebie.

—Niedanomitymrazemżadnychustnychzleceń.

—Hm.OaferzeBemmelenawiadomocośpani?

—Owszem…Dużootymmówiąwmieście…inaprowincjinawet.Słyszałampo

drodzeróżnekomentarze.

—Mniejszaokomentarze.Jakieżjestpanizdanieotym?

—Osamejsprawie?

—Aha…

— Moim zdaniem rząd w Buitenzorgu rad by oczyścić z zarzutów policję, nawet

Bemmelena,awinęcałązepchnąćnapanabarona.

background image

PietervanHooftspojrzałnasekretarkężyczliwie,ciepło,nawetzdużądoząuznania.

MadeleineGironcourtznałaprzecieżswegoszefanieoddzisiajiwiedziałazbytdobrze,
kto był właściwym sprawcą haniebnego potraktowania delegacji krajowców, a kto
płatnym narzędziem. I dlatego jej „osobiste zdanie” nie było bynajmniej
odzwierciedleniemjejopiniiosamejsprawie,aleniedwuznacznąradą,jakąnależyobrać
taktykę w rozdmuchanej przez tajemniczego sprzymierzeńca krajowców aferze i jak
informować zaprzyjaźnioną prasę. Van Hooft pojął i ogarnął w mgnieniu oka
tendencyjny tok myślenia swej sojuszniczki i, kiedy z udaną skromnością poczęła go
zapewniać, że to, co przed chwilą powiedziała, jest tylko jej ściśle osobistym
przekonaniem,odparłznaciskiem:

—Rozumiempaniądoskonale,drogaMadelon.

Wmiaręstopniowegotajanialodówzniknęłasłużbowapozausekretarki,asztucznie

surowa maska twarzy ustępowała powoli miejsca przymilnemu, nieco poufałemu
uśmiechowizaufanejiwewszystkowtajemniczonejurzędniczki-przyjaciółki.

—Hm…hm…—mruczałHolender.—Tylehałasuodrobnostkę.Gorszesprawy,

oczywiście nie moje, ale moich konkurentów — zastrzegł się szybko — tuszowało się
tysiące razy, a teraz gwałt… wielka afera… Hm… hm… Jasne jest, że za tym ktoś
chodzi,boskądżeulichamógłsięwogóleotymdowiedziećsamgeneralnygubernator?
I ja, mając setki drogo płatnych urzędników, nie wiem nawet, kto jest tym wrogiem
zaciętym. Oto ma pani listy dyrektora i sekretarza… Cóż w nich się zawiera? Nic!
Kompletnie nic! Wycinanki z dzienników. Plagiaty jednym słowem. To wszystko.
Żadnemuztychpanównieprzyszłodogłowy,żetakiBemmelenniedałbysięwysadzić
zsiodłabylekomu.Żadentegoniepojął.Żebychoćjakaśwskazówka,jakaśinformacja.

Narzekając w ten sposób, zerkał Pieter van Hooft ku siedzącej spokojnie kobiecie,

jakby od niej oczekiwał odpowiedzi. Znał doskonale ten zagadkowy uśmieszek,
błąkający się po wąskich, prawie brzydkich wargach sekretarki. Wiedział z
doświadczenia, że taki uśmiech zapowiada pierwszorzędne wiadomości, które tylko
trzebaumiećwydobyćodsprytnejwłaścicielki.

PochwiliuciążliwegomilczeniaspytałaMlleGironcourtznajwiększąobojętnością:

—Czytopomogłobysprawie,gdybypanbaronznałnazwiskoswegotajemniczego

przeciwnika?

—Naturalnie!—zawołałbardzogłośno.—Oczywiście,żepomogłobytowsposób

nieoceniony.Znającmegowroga,wiedziałbym,jakdoniegotrafić,jakgopozyskaćlub,
wrazieniemożnościpozyskania,jakgoosaczyćizniszczyć.

Z tymi słowy wyciągnął potężną dłoń w przestrzeń, zgiął palce drapieżnie ku

środkowi i ścisnął je w pięść ogromną, muskularną. Ten gest miał przedstawić
plastycznie,dojakiegostopniapragniewpływowy,bogaty,przepotężnybaronvanHooft
zgnębić swego przeciwnika. Lecz ani ów ruch demonstracyjny, ani złowrogie błyski
mściwychoczubaronaniezdołałyzmącićbajecznegospokojukobiety,anispłoszyćzjej
wargintrygującegouśmiechu.

— Ty wiesz? — szepnął Pieter, którego cierpliwość była wystawiona na próbę

bardzociężką.

background image

MlleGironcourtudała,żeniedosłyszałaostatniegozapytania:

—Panbaroncośmówił?

Holender dźwignął się ze swego fotelu, podszedł do sekretarki i pochwycił jej obie

dłonie.

— Madelon! Dzieciaku kochany, czy się gniewasz na mnie? Zrobiłem ci jaką

przykrość?…Powiedzże.

Głos męski przybrał teraz tony bardzo ciepłe, przyjazne. Ona udawała jeszcze czas

jakiś, że chce dłonie koniecznie z nieurzędowego uścisku oswobodzić, że pragnie
rozmawiaćwsposóbsłużbowy.Pokilkuniezbytszczerychusiłowaniachzrezygnowałaz
bezowocnejobronyizgestembezmiernejrezygnacjipozwoliłasięposadzićnakolanach
agresywnegochlebodawcy.

—Tak…Terazmożemypomówić,jakparadobrychprzyjaciół.Cóżtobiezamucha

dzisiajnanosusiadła,łobuziekochany…Pocałujemywięcnosek…ioczka…iusteczka
zacięte,wąskie.

Oczywiście Pieter van Hooft, jako człowiek czynu, nie poprzestawał na

gołosłownych obietnicach i, co powiedział, natychmiast zamieniał w fakty dokonane.
Równieżoczywista,żeMlleGironcourtzaprotestowała,coprawda,niezbytenergicznie:

— Pan baron nie golił się chyba dziś rano… Całą twarz mam wyszorowaną… Co

sobieomnieMrsMabelGibsonpomyśli…

Wspomnienie Angielki ostudziło młodzieńcze zapały ognistego szefa. Nie puścił

wprawdzieswejbrankizkolan,alecałusówzaprzestał.

— Chcę z tobą pomówić także o Mabel, lecz skończmy wpierw sprawy urzędowe.

Wiem dobrze, Madelon, że ty masz w małym palcu to, co wszyscy moi urzędnicy, od
dyrektora począwszy, mają w dość pustych głowach czy w zabazgranych notesach, i
jestem pewien, że, czego oni nie zdołali się dowiedzieć, to ty, mądry łebku,
wysondowałaśdodnasamego.Więcodłóżnabokswądemonicznątajemniczośćigadaj.

PietervanHooftmówiłnibyżartobliwie,aleznaćbyłowjegogłosiezaciekawienie

graniczące z niepokojem. Obejmując jedną ręką kibić usadowionej na jego kolanach
sekretarki, drugą głaskał jej zwisające nogi od kostek aż do kolan i wyżej. Pieter van
Hooft był z wielu względów tak zdenerwowany, że nie potrafiłby odpowiedzieć, czy
celem intensywnego masażu nóżek sekretarki była chęć rozwiązania jej języka,
ułatwienia wymowy i wysłowienia się, czy też zabieg ten miał służyć raczej do
uspokojeniawłasnejosoby.

AMlleMadeleineGironcourtmilczałauparcie,niegrzecznie.

Wówczas Holender wyjął kluczyk z kieszeni, wręczył go lokatorce swych kolan i

rzekłgłosemjakbyzachrypłym:

— Idź, otwórz w biurku trzecią szufladę z góry, po prawej stronie. Przynieś mi

żelaznąszkatułkę.

Kiedy zaś w przyniesionej i otwartej szkatułce zabłysły dwa piękne sznury pereł,

kiedy przykuły niczym nieodparta siła olbrzymiego elektromagnesu łakome spojrzenia

background image

MlleGironcourt,PietervanHooftrzekłzwyrozumiałymuśmiechem:

—Jedenznichmamzamiarcidziśofiarować.Którybyśwolała?

Sekretarkazaniosłaszkatułkępodnajbliższeokno,gdzierozpoczęłysiędrobiazgowe

oględziny,przymierzaniaipróby.

— Absolutnie ten wolę — odparła po dłuższej chwili, a odnosząc perły szefowi,

dodałazeszczerątroskąwgłosie:—Żebysiętylkoniepomieszały…Znowumiałabym
robotę…

Holenderowinąłwybranysznurwjedwabnąchusteczkę,wyciągniętązwiszącejna

krześlemarynarki,potemobasznuryumieściłzpowrotemwszkatułce.Żelaznewieczko
zatrzasnęłosięzsuchymłoskotem,któryniemilezabrzmiałwdelikatnychuszachMlle
Gironcourt. Ale tym razem usiadła na kolanach swego szefa bez żadnego protestu i
słuchałajegowywodówzdużymzainteresowaniem:

— Jak już powiedziałem, jeden z nich przeznaczyłem dla ciebie i otrzymasz go

niedługo… może dzisiaj… Zadecyduje o tym tylko twój spryt i oddanie posunięte do
granicdalekich…Późniejzrozumiesz,comiałemnamyśli,mówiąctesłowa…Jednym
zwarunkówprzyśpieszeniaaktudarowizny,żetakpowiem,jestwyjawienieminazwisk
tych ludzi, dzięki którym o przeklętej a głupiej równocześnie aferze Bemmelena
dowiedziałsięsamgubernator…

— Naprawdę, przykro mi mówić o tym teraz właśnie. Pan baron gotów sobie

pomyśleć,żejadlatych…pereł…

—Aleskądże—zaprzeczyłobłudnie.

— Tak… tak… Pan baron przypuszcza, że ów sznur w szkatułce rozwiązał mi

język… Przenigdy… Nie mówiłam o tym od razu, bo dotknęło mnie zimne przyjęcie,
jakiegodoznałam,iniezasłużonewymówki…Alejuż…jużmiałamzacząć,kiedypan
baronmnieniedopuściłdogłosuipoleciłprzynieśćszkatułkę…Słowodaję…Zresztą
sznurperełmiałamjużdawnoobiecany…jeszczewówczaswBatawii…Pamiętapan?

—Pamiętam…leczmówżejużwreszcie.

Spostrzegła błyski zniecierpliwienia w jego niebieskich oczach. Nie było

najmniejszegoceluprzeciągaćstrunyi…narażaćsięnastratępięknegosznurapereł…
Nie!

— Chciałabym wiedzieć, czy panu baronowi chodzi o człowieka, który działał z

ukrycia i przez adwokata interweniował u pewnego dygnitarza, czy też chodzi panu o
tego dygnitarza właśnie, który natychmiast pojechał do Buitenzorgu i u gubernatora
wyjednałusunięcieBemmelenaorazkilkujegopodwładnych.

WtensposóbpoinformowałaMlleGironcourtswegoszefa,żedziałałatuniejedna

osoba,aletrzy,iwtensposóbdałamudozrozumienia,żeznawszystkietrzynazwiska.

Zachwyt Pietra van Hooft wyraził się w powtórnej i znacznie obszerniejszej edycji

czułości,poktórychMlleGironcourtmiałatwarzczerwoną,jakkwiatfuksjijawajskiej.

— Madelon! — wołał ze szczerym zapałem. — Madelon, nieoceniony i

niedocenionydetektywie!Gadajmizarazwszystkietrzynazwiska.

background image

—Dobrze,paniebaronie…OtóżpierwszywpadłnaśladuwięzieniadelegacjiArab

nazwiskiemAhmedSalah.MaondomeksportowywBa…

—Znamgo—przerwałPieter.—Tołotr!

—WjegoimieniudziałaadwokatPortuys…

—Mniejszaoniego…Adwokatdziśtu,jutrotam.Gdziemuzapłacą…Tak…Nie

szkodziwiedziećzresztą…Atentrzeci,najgorszy?

—LucasOrban,tajnyradcaiprzyjacielwpływowegogeneraładeWitta.

—LucasOrban?

—Tak,paniebaronie.OnwłaśnieinterweniowałwBuitenzorgu.

— Hm… hm! — Zaskoczony tą wiadomością, pogrążył się Pieter van Hooft w

rozmyślaniach,którejednaknietrwałyzbytdługo.Pochwilipodniósłzwieszonągłowę
ispytałzodcieniemnieufności:

—Czymogęwzupełnościpolegaćnatym,comówisz?Czyręczyszzaścisłość?

—Panbaronznamniechybanieoddzisiaj.

—Skądmaszteinformacje?

—Tegopowiedziećniemogę…Niemogęzdradzićmychinformatorównawetprzed

panem. Gdybym nie umiała zachować dyskrecji w tej sprawie, to straciłabym
dotychczasowe zaufanie u pana barona właśnie. Pomyślałby pan sobie o mnie: Ta nie
utrzymażadnejtajemnicy.Wszystkowypapla.

—Mniejszazresztąotwoichinformatorów,skoromiręczysz,żetwojewiadomości

sąabsolutnieścisłe.

—Ręczę.

— Więc Lucas Orban… Hm… To możliwe… Tak… tak… Przypominam sobie…

Zetknąłemsiękilkarazyztąironicznąmałpą.Chciałnawetpopróbowaćnamnieswego
złośliwegojęzyka…Więcon…Dobrze!..Zmierzymysię.Pantajnyradcapozna,coto
znaczyzadzieraćzPietremvanHooftem.

Plantator zerwał się sprężyście z fotela, wyprostował całą swą postać okazałą i

zacisnął pięści, jak gdyby gotując się do bokserskiego meczu z przeciwnikiem, tak
odległymwtejchwili.

Mlle Madeleine Gironcourt spoglądała na swego chlebodawcę z niekłamanym

zachwytem. Chciała mu dać głośny wyraz właśnie, kiedy Pieter szybko zbliżył się do
okna…Ruchemrękiprzyzwałsekretarkędosiebie:

—Patrz—rzekłkrótko.

—PaniGibson—odparła.

—Tak.Aktóżtojesttatubylka?

— Nie poznaje pan? To owa dziewczyna malajska, którą Pei-Khong z pańskiego

rozkazuprzydzieliłdosłużbybungalowu.Tija,czycośpodobnego.

background image

— Ach, ta mała… Zapomniałem, zupełnie zapomniałem. Tyle miałem do roboty w

tychostatnichdniach…Prawda!Ładnabestyjka,co?

— Nawet bardzo ładna — zauważyła panna Gironcourt, spoglądając ukosem na

szefa.—MoimzdaniemjestdużoładniejszaodMrsGibson—dodałaznacząco.

PietervanHooftparsknąłśmiechem.Objąłramieniemsekretarkę:

— Znają cię, ptaszku — mówił rozweselony. — Jeżeli „twoim zdaniem” Tija jest

piękniejszaodAngielki,toznaczy,żewrzeczywistościjestnaodwrótichceszodwrócić
moją uwagę od białej kobiety, w której groźniejszą przeczuwasz rywalkę… Che, che,
che,che,Madelon!Nieróbtakwyniosłejminy…Nieobawiajsię,mójmądryłebeczku.
Ty jesteś moją jedyną i prawdziwą przyjaciółką… Tamte mogą być tylko przelotną
miłostką.ZwłaszczaTija,bozAngielkąmamjeszczeinneobrachunki

—Wiem.

—Tywiesz?—zdziwiłsięPieter.

—Toznaczy:domyślamsię,żewgręwchodzitutajsynpański.

Holender powrócił na swoje dawne miejsce, usiadł w fotelu i po chwili namysłu

zacząłmówićspokojnie:

— Mniejsza o to, czy odgadłaś dzięki twej bajecznej intuicji, czy swą dzisiejszą

„przenikliwość” zawdzięczasz nazbyt długiemu językowi Pei-Khonga… o to mniejsza.
Chodzitylkoofakty.Faktemjesttedy,żewgręwchodziWilhelmrzeczywiście.Tak…
Przedwczoraj wysłałem go umyślnie na inspekcję sąsiedniej plantacji. Pojutrze ma
wrócić,doczegojednakniedopuścimy.Podyktujęcilistdoniego.

Sekretarka usiadła natychmiast przy biurku, rozłożyła bloczek papieru i zaczęła

skrupulatnie oglądać szpic ołówka. Pieter widział te przygotowania. Zrobił przeczący
ruchręką:

—Tenlisttodrobnostka…Najpierwmusimywspólniezredagowaćinnylist…który

ty…piszesz…albonapisałaśrzekomoprzedkilkomadniamidoniegoodsiebie.

—Odsiebie?

—Tak,Madelon.Uczynisztodlamnie.Byćmoże,iżniezajdziepotrzebazrobienia

użytkuztwegolistu,lecznawszelkiwypadekwartomiećitakiatutwręku.

—AjeślionapowiepanuWilhelmowi?

— Bądź spokojna. Ona nic nie powie. Zresztą konsekwencje ja biorę na siebie.

Potrafię z łatwością tak sprawy urządzić, że ty się nie spotkasz z moim synem przez
kilkamiesięcy,roknawet.Mamyczasuażnadto.

— Tak. — Pieter zaczął mówić jakby do siebie. — Kiedy ją poznałem w Batawii,

wzbudziłosięwemniepożądanie,jaknawidokkażdejponętnejkobiety.Innewzględy
wgręniewchodziły.PrzezWilhelmarzeczsięskomplikowała.Gdybytuchodziłoojego
przelotnąmiłostkę,machnąłbymręką.TylejestinnychładnychkobietnaJawie.Aleon
głupiec, oświadczył się jej formalnie… oświadczył… che, che, che! Ja miałbym
dopuścić,abymójjedynysynpojąłzażonęsiostręmegoagenta?Cha,cha,cha!…Nie!
… Nigdy! Nigdy nie pozwolę, nie dopuszczę! Jej oczywiście dogadzałoby takie

background image

małżeństwo… Nic dziwnego… Ale mnie nie. Zrobię z niej uległą niewolnicę.
Zobaczymy, czy Wilhelm zechce się żenić z kochanką swego ojca. Otworzę oczy
młokosowi, zdemaskuję tę chytrą Angielkę… I w tym właśnie musisz mi, Madelon,
służyćswojąpomocą.Musisz,jeżelicinamojejprzyjaźnizależy,

—Copanrozkażeuczynić?

Wysłuchawszy z uwagą monologu swego chlebodawcy, uspokoiła się panna

Gironcourtzupełnie.

— Przyjdź tutaj bliżej, kociaku… Obmyślimy wspólnie plan działania. Jutro lub

pojutrze wyjedziemy razem do Batawii, a chciałbym odjechać z jakimś rzeczywistym
sukcesem…NiechsobiepotempięknaMabelpopłacze.Niechsięużali…Pei-Khongowi
lubmałejTii…Cha,cha,cha!Jejbraciszekniepowrócizeswejpodróżywcześniejjak
za cztery miesiące. Wilhelma odsunę od niej na zawsze… Z Blijatjap nie ucieknie i w
samotności będzie rozpamiętywała słodkie chwile dzisiejszej nocy. Może zatęskni
nawet?Ktowie?…Sądzę,że,kiedybędętędyprzejeżdżałzamiesiąc,zastanęłagodne,
potulne stworzonko, wyleczone z niezdrowych ambicji zostania synową Pietra van
Hoofta.

— Ja także przypuszczam — potwierdziła Mlle Gironcourt, pokazując w uśmiechu

dwarzędybiałych,drapieżnychząbków.Podeszłapotemdowzburzonegomężczyzny,z
poufałościązażyłejprzyjaciółkipołożyłamuswechłodnedłonienarozpalonymczolei
jęłagouspokajać.

—Jużmywedwójkęcośwymyślimy—mówiła.—Zajrzętylko—dodałaszeptem

—czyktoniepodsłuchujezaktórymidrzwiami.

Przekonawszy się, że poza drzwiami i oknami nie ma absolutnie nikogo, Mlle

Gironcourt powróciła do zadumanego Pietra, usiadła obok na trzcinowym taborecie i
przyciszonym głosem poczęła snuć swe plany wojenne, mające na celu ostateczne
odsunięcieMabelodWilhelma…

***

—Usiądźmynatamtymgłazie—zaproponowałaMrsMabelGibson.

—Owszem—zgodziłasięMlleGironcourt.

Podeszłyobiedopłaskiegoodłamkuskały,którywidoczniebyłzbytciężki,abygo

ruszyć,idlategopozostałwparku,służączaprymitywnąławeczkędlaprzechadzających
się.

Cztery poważne, oswojone zupełnie marabuty odsunęły się z godnością od białych

kobiet i nieco dalej rozpoczęły zwykle łowy na żaby, jaszczurki i małe węże, których
pełnobyłowgęstychkępachzarośliparkowych.

MlleGironcourtzastrzegłasięzaraznawstępierozmowy:

—Będęzapewnekaleczyłamocnopanijęzykojczysty,skorojednakniemożemysię

porozumiećwżadnejinnejmowie…

background image

—Och,panimówibardzopłynniepoangielsku…

—Prawimipaniniezasłużonekomplementy.

—Nie,proszępani.Jestemzawszebezgranicznieszczera;możeczasemnawetzbyt

szczera… I dlatego też przyznaję, że akcent jest obcy, ale dobór słów i płynność bez
zarzutu.

—Tymlepiej…Jakżesięwięcpaniczujewtejpuszczy?

— Doskonale… Po kilkuletnim pobycie wśród zgiełku Londynu i po

pięciotygodniowejmorskiejpodróżyczujęsięwtejciszyświetnienaprawdę.

— Wierzę, tylko na dłuższą metę to może się znudzić. Zwłaszcza wobec braku

towarzystwaEuropejczyków.

—Inatoniemogęsiężalićnarazie.BliskoprzezmiesiącbyłtutajJames,bratmój.

Ledwiewyjechał,przybyłpanWilhelm;kilkadnipóźniejpanbaron,terazpaniznowu.

—O,jaodjadęjużjutrolubpojutrze…

—Tak?..Towielkaszkoda.Mamwrażenie,żepolubiłybyśmysiębardzo.Panimusi

byćuosobieniemwesołości.Więcpaniodjeżdża?

— Odjeżdżam do Batawii, ale pan baron pozostanie. Och, pan baron jest strasznie

sympatyczny i dobry człowiek… Określiłabym go mianem solidnego, w
przeciwstawieniudopanaWilhelma.

Mrs Gibson spojrzała nieufnie w stronę towarzyszki. Lecz rozpędzona Mlle

Gironcourtpaplałaszybko:

— Pan Wilhelm van Hooft to przemiły młodzieniec, bardzo zdolny, utalentowany,

dobre serce, ale poza tym flirciarz, motyl… niezrównany. Był czas, że ja mu także
wierzyłam… Och, mój Boże!… Jak on potrafi mówić przekonująco, jak się umie
zaklinać,przyrzekać…Późniejdowiedziałamsię,żeniejestemanipierwszą,aninawet
dziesiątą,którejontesamesłowaprawiłzdoskonaleudanymzapałem.Niewidzieliśmy
się lat kilka. On wyjechał do Europy. Po powrocie zaczął na nowo; ale cóż ja
wygaduję… To wcale do rzeczy nie należy — zreflektowała się wcale udatnie Mlle
Gironcourtizaczęłazpodejrzanąskwapliwościąkierowaćrozmowęnainnetematy.

Mabel Gibson rysowała końcem parasolki jakieś esy floresy na ścieżce parkowej,

wysypanej piaskiem. Słowa przygodnej towarzyszki nie zdołały zachwiać opinii, jaką
sobie wyrobiła o Wilhelmie. Raczej przeciwny skutek odniosły i Mabel poczęła się
odnosić dość sceptycznie do wywodów sekretarki plantatora. A Mlle Gironcourt z
właściwą sobie przenikliwością spostrzegła natychmiast, że zanadto szybko zmierzała
do celu i, aby naprawić błąd popełniony, jęła sypać obfite pochwały pod adresem
Wilhelma,niedementującbynajmniejpoprzedniowypowiedzianejopinii,żemłodyvan
Hooft jest kapryśnym donżuanem, równie stałym dla kobiet, jak motyl stały jest dla
kwiatów.

— Ileż to razy, dowiedziawszy się o jego nowych sprawkach, chciałam się

pogniewać… chciałam zerwać wszelkie nici… sympatii, a nie mogłam. Nie! Kiedy
ukląkł przede mną, kiedy położył swą kształtną głowę na moich kolanach, musiałam

background image

przebaczyć… Jemu nie można nie przebaczyć. Kiedy spojrzy swymi niebieskimi
oczyma,jestemzupełnierozbrojona,pokonana,zwyciężona…Och,panisięuśmiecha.

—Nieuśmiechamsiębynajmniej…Tylkoto,copanipowiada,wydajemisiętrochę

dziwne. Odbyłam z panem Wilhelmem wspólnie podróż pięciotygodniową z Europy i
niezauważyłamwcale…objawówdonżuanerii.

—Nie?..Niemożliwe!..Chyba…chyba,żepaniniejestwjegotypie…Wilhelmma

swoją starą, wypróbowaną metodę… Udaje wulkaniczną miłość, oświadcza się nawet,
przyrzekamałżeństwo,ależąda…zadatków,żesiętakwyrażęjęzykiemhandlowym…
Skoro się więc pani nie oświadczał, to najlepszy znak, że pani nie jest w jego typie i
może się czuć przed nim zupełnie bezpieczna… Czy mi się zdaje? — wykrzyknęła
pannaGironcourtzdobrzeudanymzdziwieniem—czymisięzdaje,żepanipobladła?
Służę lusterkiem… Tak… Ten upał działa fatalnie na nas, Europejczyków. A może ja
panią nudzę moją paplaniną? Dobrze więc. Zmieniam temat na poczekaniu. Czy pani
wie,żedzisiajsąurodzinybaronaPietra?Niewiedziałapani?Tak.PietervanHooft,mój
najlepszychlebodawca,kończydziślat…no,niebądźmyniedyskretne.Mniejszaztym,
ile kończy, skoro wygląda na trzydzieści sześć, siedem, osiem najwyżej… Pójdziemy
narwać kwiatów… Ja umiem robić wspaniałe bukiety, a materiału już tu chyba nie
braknie.

W tym miejscu roztrajkotana Madelon zrobiła szeroki gest ręką, wskazując

olbrzymie kiście kwiecia spływające z drzew, krzewów lub rosnące w dużych
skupieniachbezżadnejsymetriipośródbujnychtrawników.

—Pomożemipaninarwać?

—Dobrze—odparłaMabelznajwiększąobojętnością.

— Jestem pewna, że baron się nam zrewanżuje odpowiednio. Och, on ma gest

wielkopański… Nawet zdołałam się już coś dowiedzieć, jaką on nam przygotowuje
niespodziankę.Jakpanisądzi?—UsiłowaławciągnąćdorozmowyMabelizaciekawić
ją trochę. Ale Angielka wzruszyła ramionami, nie zdradzając najmniejszego
zainteresowania,jakąniespodziankęmożeprzygotowywaćojciecWilhelmawzamianza
wiązankękwiatów.

—Niewiem,proszępani—odrzekłakrótko.

—Powiempani,leczproszęodyskrecjędoczasu…Dowiedziałamsięodjednegoze

służących, że baron otwierał dzisiaj swoją szafę ogniotrwałą i wyjął stamtąd dwa
jednakowe sznury pereł… Założę się o sto guldenów, że jeden jest przeznaczony dla
pani,adrugidlamnie.

—Sznurpereł?

— Przecież zdołałam panią wytrącić ze stanu klasycznej obojętności. Tak, droga

pani.Dostaniepanisznurperełijatakżedostanę…Wspaniałyrewanż,co?

— I pani to nazywa rewanżem? Za bukiet kwiatów, pochodzących z parku barona,

sznurpereł?!…Myślę,żepanirównieżnieprzyjęłabytakiegodaru,gdybynawet(wco
wątpię)przyszłabaronowiochotaofiarowaćgoktórejznas.

— A dlaczegóżby nie? Dla nas taki dar może być istotnie majątkiem, a w każdym

background image

razie czymś cennym, dla niego jest drobnostką. Baron obraziłby się odmową
śmiertelnie…Panigojeszczeniezna,aleja…och,jagoznamdoskonale!Przecieżnie
chciałabygopanisobiezrażać,jużchoćbyzewzględunaswegobrata.

Mabeldopowiedziałasobiewduchu:inaWilhelma.

— Ja również — ciągnęła dalej Mlle Gironcourt — nie myślę sobie zrażać swego

chlebodawcyichętnieprzyjmęjegodar.

— Miejmy jednak nadzieję, że do tego aktu darowizny nie dojdzie. Raczej o

wszystkie inne zalety gotowam posądzić pana barona niż o hojność… Słyszałam na
przykład, że niedawno temu chodziło o minimalną podwyżkę nędznych zarobków
robotnikówplantacji.Cibiedacybłagaliopodniesienieimdziennejpłacyomarnedwa
centy…IbaronPietervanHooftodmówił.

— Ach, to zupełnie inna sprawa — przerwała z niezwykłą żywością Mlle

Gironcourt.—Panitegoniezrozumie,leczja,któraodtylulatprzebywamnaJawiei
pracujęwbiurzebarona,mogęwtejmateriigłoszabrać.Widzipani,gdybyrobotnikom
zplantacjiwBlijatjappodniesionozarobkichoćbyopółcenta,natychmiastwieśćotym
rozeszłaby się wszędzie i we wszystkich koloniach zaczęłyby się kwasy, narzekania,
zazdrości. Trzeba by podnieść wszystkim bez wyjątku, a to podniosłoby koszty
produkcji i byłoby wodą na młyn firm konkurencyjnych. Niechaj tamci wszyscy płacą
lepiej,tomytakżeniezostaniemywtyle.Inaczejkonkurencjanaszwycięży.Tosąstare,
jakświat,zasadyekonomii.

—Przyznajęsięwzupełności,żeoekonomiiniemampojęcia,alekalkulujęsobiew

mym kobiecym umyśle, że owe naszyjniki pereł pokryłyby w zupełności podwyżkę
dwucentowązarobkówbiednychkrajowców.Pokryłybyzpewnościąnarokcały…

— Bądźmy ściśli — odparła sekretarka i, wyjąwszy szybko nieodstępny notes,

rozpoczęła obliczania, których rezultat ogłosiła niebawem. — Sądząc z opisu owych
sznurów pereł, mogę panią zapewnić, że starczyłoby zaledwie na podwyżkę
dwucentowąwciągusiedmiumiesięcy.Apotemco?Obniżyćzpowrotem?

— Ale z poprzedniego opowiadania pani wynika, że baron popełnia częściej tak

wspaniałomyślna gesty. Gdyby więc z nich zrezygnował, to bez obawy o zwycięstwo
konkurencji mógłby z największą łatwością podnieść na stałe płace robotników we
wszystkichplantacjach.

— Być może, iż pani ma rację z tego punktu widzenia, lecz czy kapitalista, który

inwestuje, który ryzykuje, nie ma słusznego prawa do odpowiednich zysków? Czy nie
możesobiepozwolićnagesty?

—Bezwzględnie,żenie,jeżelipochodząonezwyzysku,zkrzywdyludzkiej.

—Atozpanidopierobolszewiczka!—zawołałaMadelon,pochwilizaśdodała:—

Jasięnigdynadtymniezastanawiałam…Comniemożeobchodzićlosinnychludzi…
zwłaszczatychbrunatnychdzikusów.Anipani,anija,anisetkapodobnychmarzycieli,
jak pani, nie zmieni dotychczasowego ustroju społecznego. Na cóż się więc nad tym
biedzićidyskutować?Lepiejkorzystaćzdarówżycia,cieszyćsięnimi,używać,pókisię
jest młodym i niebrzydkim. Tak, droga pani Mabel… Jeżeli będzie to kiedyś w mocy
paniprzeprowadzaćtakradykalnereformy,toniechajpanieksperymentujedowoli,ale

background image

na razie radzę pani, radzę szczerze zupełnie, przyjąć dar barona Pietra. Niech pani nie
zapomina, że on jest chlebodawcą pana Jamesa, brata pani. Lepiej go nie drażnić.
Zresztą założę się, że, kiedy pani zobaczy w lustrze, jak pani do twarzy z perłami, to
zrezygnuje pani szybko ze swych filantropijnych zachcianek… Och… już pani tych
pereł nie sprzeda, aby za uzyskane pieniądze kupić strawy dla krajowców w czasie
głodu.Niesprzedaichpani!…

—Ktowie?

—Jawiemiręczęzato…Aterazpójdźmyrwaćkwiaty.

Obiekobietypodniosłysięzławkikamiennejiwstąpiłyjednocześnienaszerokipłat

trawnika,gdzierosłozaraznakrajucałemorzestorczykówwszelkichbarwiodmian.

Zaledwiejednakschyliłysiękuziemi,przeszyłpowietrzeostrykrzykkobiecy.

—Coto?—zdziwiłasięsekretarka,

—TogłosTii…

—Ach,tamałaMalajka…

—Tak…śpieszmy.Możejejsięcostało…

—Ech…Mamysięteżśpieszyćdokogo..Cojejsięstaćmogłowbiałydzień.

Lecz Mrs Gibson nie słuchała słów towarzyszki i zszedłszy z trawnika, dążyła

szybko ścieżką wiodącą do pawilonu parkowego. Dla skrócenia sobie drogi przecinała
niekiedy kwieciste trawniki, przedzierała się poprzez splątaną gęstwę krzaków dziko
rosnących,niebacząc,żemożetamłatwonastąpićnaśpiącegowęża.Jakoteżniebawem
pośród szmaragdowego tła drzew zabielały jasne ściany budynku, zamigotały szybki
przeliczne.KilkaminutpóźniejstanęłaMabelprzedfrontempawilonu.Patrzyłauważnie
na wszystkie strony. Wspięła się nawet na schody i przez okna zajrzała do wnętrza.
MałejTiiniebyłotunigdzie.

— Znalazła ją pani? — zabrzmiał głos Mlle Gironcourt, która nadeszła w

międzyczasiezmałąwiązankąkwiatów.

—Niemajejnigdzie…

— Szkoda więc, żeśmy się oderwały od naszej roboty i przerwały interesującą

pogawędkę.

— Zobaczę jeszcze na drugiej strome budynku… Ach!… Tam ona będzie z

pewnością…Kołoklatekdzikichzwierząt…Jużjątamrazspotkałam.

SekretarkapowlokłasięniechętniewśladyenergicznejAngielki.Podrugiejstronie,

wpewnejodległościodścianypawilonu,znajdowałysięklatkiwybudowanewkształcie
małychdomków,którychfrontstanowiłażelaznakrata.

Obiekobietyprzeszłykołoklatkitygrysów,kołookrągłegodomkuczarnychpanter,

szukającbezskutecznie.

—Wracajmy—niecierpliwiłasięMadelon.

—Jeszczetylkokawałek…Zastałamjąwówczaswpobliżudomkugoryla.

background image

— Aha… Ugu to mój dobry znajomy… Widziałam go w Batawii, gdzie go baron

zakupiłdlaswojejmenażeriiwBlijatjap.Ładnyokaz,choćmłodyjeszcze…Tobędzie
kiedyśolbrzym…

—Tija!—zawołałanagleMabel,którawyprzedziłaznacznietowarzyszkę.

Malajka stała pod drzewem, szara ze strachu, drżąca i niezdolna wyrzec ani słowa.

Sweduże,rozszerzonejeszczeodgrozyoczywlepiaławczerwoneślepiagoryla,który
wetknął mordę pomiędzy żelazne sztachety klatki i długie kosmate ramię wyciągał w
kierunku zahipnotyzowanej dziewczyny. Druga łapa małpy dzierżyła podarty sarong
młodej Malajki. Tylko dwumetrowa szerokość ścieżki dzieliła tych dwoje aktorów
sceny,jakasięmusiałarozegraćprzedchwilą.

Mabelobrzuciłaszybkimispojrzeniamiklatkę,spostrzegłaszatęJawajkiwszponach

małpy i przyskoczyła do swej ulubienicy. Tija trzymała się drzewa kurczowo. Nie bez
pewnegowysiłkuzdołałająMabeloderwaćodkorypnia,wktórąwczepiłapalce.

—Cosięstało,maleńka?Uspokójsię,dziecko—mówiłapieszczotliwie,widząc,że

Tijadrżynacałymcieleinogisiępodniąuginają.

Powoli,powoliprzychodziłaMalajkadosiebie.PozwoliłasięAngielceodprowadzić

na bok, usiadła na skrawka trawnika i nieco trzęsącym się głosem zaczęła opowiadać
przebiegzdarzenia:

Oto wysłana przez kucharza go owoce, nie mogła się oprzeć chęci spojrzenia na

dzikiezwierzętaparkowejmenażeriiizatrzymałasiędłużejprzyklatcemłodegogoryla.
Potężnamałpaprzerażałajązawszeiciągnęłazarazemprzemożnie.Teczerwoneślepia
magnetyzowałyjąwniewypowiedzianysposób,przykuwałydomiejscaipowodowały
równocześnie drżenie smukłych łydek. Ale odejść nie mogła o własnej mocy. Wysoka
dobrapanizastałająjużrazprzecieżwtymsamymmiejscu,zahipnotyzowaną,drżącą,
bezwładną.Wówczastozabrałajądoswegomieszkania,pokazaładużepudłogrającei
dała wiele pięknych rzeczy na pamiątkę. I dzisiaj było tak samo. Przystanęła w
odległościkilkukrokówodklatki.Długo,bardzodługopatrzyłanagoryla,którystroił
miny pocieszne a potem spojrzeniami i ruchem włochatej łapy zaczął wzywać
dziewczynę do siebie. Omdlewała ze strachu, lecz nie śmiała się sprzeciwić… Każdy
krok trwał kilka minut, może dłużej, aż zbliżyła się do prętów na długość ramienia.
Błyskawicznym ruchem wysunął goryl swą muskularną łapę spomiędzy żelaznych
sztachetklatkiipazuramischwyciłzasarongzakrywającydolnączęśćciaładziewczyny.
Wtedytowydałaokrzyktrwogi,którydobrabiałapaniusłyszałainatychmiastpobiegła
naratunekswejulubienicy.Krzyknąwszywniebogłosy,szarpnęłasięTijawstecz,upadła
na wznak, na sam środek ścieżki, i przyczołgała się do drzewa, gdzie ją pani zastała.
Sarongpozostałwszponachmałpy,tamwklatce.TobyłajedynaszatabiednejJawajki.
Terazjestnagazupełnieiniemaconasiebiewłożyć.

WtymmiejscuswegoopowiadaniazaniosłasięTijawielkimpłaczem.Mabel,której

Mlle Gironcourt tłumaczyła słowo po słowie, objęła serdecznie małą i poczęła ją
zapewniać, że sprawi jej nowy sarong, znacznie piękniejszy od tamtego, ale pod
warunkiem,żenigdyjużniebędziesięzbliżaładoklatekdzikichzwierząt…

—Niebędę…Niebędę…—zapewniałaTijaprzezłzy.

background image

— Będziesz… Na pewno będziesz — zabrzmiał w tym momencie głos Pietra van

Hoofta, który przystanął już przed dłuższą chwilą poza krzewem rosłej paproci i był
świadkiemopowiadaniaJawajki.

Wszystkie trzy kobiety odwróciły głowy w stronę nadchodzącego plantatora.

HolenderzwróciłsiędoMrsGibsonimówiłzuśmiechem:

—Niechpanitylkoniewierzytymbrązowymnicponiom.Niezdarzyłosięjeszcze,

abyktóryznichprawdępowiedziałlubsłowadotrzymał…Atodoskonałahistoria!Cha,
cha, cha!… Mój poczciwy Ugu doczekał się adoratorki… Nie mogła się oprzeć jego
zabójczym spojrzeniom. Należy ci się słusznie nagroda, uroczy donżuanie — dodał,
podchodzącdoklatkigoryla.

Ugu poznał swego pana natychmiast: począł się łasić jak rozpieszczony psiak,

nadstawiającłebdopodrapania.

Pieter miał zawsze pod ręką jakieś łakocie dla ulubieńca, toteż obdarzył go suto, a

następniezbliżyłsiędogrupytrzechkobiet.Jegowzrokprzeskakiwałzjednejtwarzyna
drugą,wreszcieprzywarłnadłużejdonagiejsylwetkiTii.

—Nietrapsię,mała—rzekł.—Odemnietakżeotrzymasznowysarongikabaję.

Obiecałem ci to zresztą wówczas na drodze. A teraz bierz nogi za pas i zmykaj do
kuchni.

Tijadźwignęłasięzziemidośćsprężyście,leczbyłajeszczezbytosłabiona,abyiśćo

własnejmocy.

—Onasięsłania…Odprowadzęją—ofiarowałasięMabel.

—Tonajzupełniejzbyteczne…Samazajdzie—odparłtwardoPieterpoangielsku.

Jawajkaniezrozumiaławprawdziesłów,wobcymdlaniejjęzykuwypowiedzianych,

alepojęłaznaczenieostrego,rozkazującegospojrzenia.Łagodnymruchemoswobodziła
sięzobjęćMrsGibsoniskierowaławstronębungalowu.Idąc,zataczałasięichwytała
zwisających gałęzi, aby nie upaść. Na zakręcie ścieżki odwróciła głowę; raz jeszcze
spojrzałanadobrąbiałąpanią,którajejprzybiegłazpomocą.

Pozostałatrójkaspoglądaławmilczeniuzaoddalającąsiędziewczyną,aPietervan

Hooftzauważyłgłośno:

— Zgrabna szelma. Gibka, jak wąż. — W myśli zaś dodał: — Ty mi także nie

ujdziesz,alenajpierwzajmęsiętwojąwyniosłąprotektorką.

I chciwym, pożądliwym spojrzeniem przylgnął do bladej twarzyczki Mrs Mabel

Gibson.—Tejnocybędzieszmoją—pomyślałjeszcze.

background image

ROZDZIAŁX

Więźniowiewkopalniach

Tylkodwakagankiumieszczonewysokonaścianiemigotaływrozległejgrocie.Dwa

mdłe światełka słabo rozwidniały gęste mroki i tylko w promieniu kilkunastu metrów.
Dalejpanowałszarypółcień,przechodzącyrychłowciemnośćnieprzebitą.

Wielką pieczarę zalegała cisza nocy. Mniej uważnemu obserwatorowi mogłoby się

wydawaćwpierwszejchwili,żejaskiniapustajestzupełnie.Leczgdybyoczyoswoiłz
ciemnościami, gdyby się wsłuchał bacznie w pozorną ciszę, pochwyciłby jakiś szelest
miarowy,jakieśwzdychania,jękiprzytłumione.Ujrzałbywówczasmasęciałskłębioną
nawilgotnejpodłodzeokrytejpodartymimatami.Zobaczyłbymożewreszcie,żewśród
tych bezwładnych postaci w śnie pogrążonych dwóch ludzi przysunęło się blisko do
siebieiszeptemrozmawia.

Jedenznich,starzecsrebrnobrody,mówiłwłaśnieprzyciszonymgłosem:

— Nie, przyjacielu. To nie zda się na nic. Jesteś młody, energiczny, przebywasz w

tym piekle od kilku zaledwie miesięcy, więc roją ci się w głowie myśli śmiałe,
powiedziałbym:zuchwałe…Myśmyjużdawnowszelkąnadzieję
stracili.

— Nie wszyscy — przerwał równie cicho muskularny, chudy mężczyzna. — Nie

wszyscy.Połowaznaszejgrupygotowanawszystko.

—Oni?

Niezmiernezdumieniezadźwięczałowgłosiepytającego.

— Oni. Każda noc przysparzała nam kilku śmiałych sprzymierzeńców. Ja dałem

początek. Po błyskach oczu w czasie naszej pracy przeklętej poznałem, którzy są
najodważniejsi. Tak manewrowałem, aby ułożyć się do snu obok jednego z nich.
Niedługomusiałemgoprzekonywać.Nadrugąnocjużdwóchnasagitowałoiprzybyła
nowa para sprzysiężonych. I tak szło coraz dalej i dalej. Dzisiaj wypadała mi kolej
ciebie,bracie,namówić.

— Młodzieńcze — brzmiała odpowiedź. — Duszą i sercem jestem z wami, ale

właśnie dlatego, jako stary, muszę was odwieść od szalonego przedsięwzięcia. Co
chcecieuczynić?

— Na razie nic jeszcze. Chcemy tylko, aby, kiedy nadejdzie chwila czynu, trzy

czwartewięźniówbyłogotowychnawszystko.

— A potem rzucicie się z gołymi rękami na uzbrojone doskonale straże? Szaleni!

Szaleni!

background image

— Tylko odważni, a śmiałych los wspiera. Zrozum bracie, że liczebnie

przewyższamynaszychdozorcówkilkakrotnie.

—Leczbroń?

—Brońbędzie.Jestjużnawet.

Stary człowiek zdziwił się tak bardzo, że dopiero po dłuższym czasie zdołał

wyksztusićwzruszonymgłosem:

—Gdziejest?

— Strażnicy ją mają… Nie pojmujesz? To bardzo proste. Kiedy wszystko będzie

gotowe, podczas posiłku południowego rzucimy się, jak lwy, na dozorców. Za każdy
karabinpochwycidziesięćrąkiwydrzebroń.Tychczarnychłotrówwydusimyłatwo,a
potemnaprzódkuwindominawolność.

—Nimrozbroiciejedenoddział,trzyinnenadbiegnązpomocą.

— Jeżeli bunt rozpocznie się we wszystkich grupach równocześnie, żadna odsiecz

nieprzybędzie.

—Leczzzewnątrzkopalnimogąprzyjśćposiłki.

—Kiedyjużbędziemynagórze,zwycięstwopewne.Niebójsię.Byłemwprawdzie

oficeremmarynarkiczasuwielkiejwojny,alemyślę,żejestemlepszymstrategiem,choć
na lądzie, niż te brązowe małpy malajskie. Zresztą w naszej grupie nie brak
wojskowych. A gdybyśmy nawet ulegli, to przecież huk wystrzałów musi zwrócić
uwagęjakichśEuropejczyków,mieszkającychwokolicy.Możeudasiękomuśprzedrzeć
i sprowadzić pomoc. Ale to są wszystko najgorsze ewentualności. Wierzę głęboko, że
zwyciężymy.

—Czywieszotym,żeprzedtwoimprzybyciembyłjużjedenbuntwtejkopalni?

—Słyszałem.

— Słyszałeś więc, lecz nie odstrasza cię to, niepoprawny Angliku. Tak… tak.

Mieliśmy tutaj jednego Francuza. Młody był, zapalczywy, jak i ty. Z garstką
sprzymierzeńcówrzuciłsięnastraże,związałjeiruszyłkuszybom.Spoglądaliśmypo
sobiezezdumieniemijużmieliśmypójśćwichślady,kiedyzagrzmiaływpodziemiach
licznesalwy.Godzinępóźniejprzyniesionouciętegłowytychzapaleńców.Obnoszonoje
powszystkichstronachkopalniipojednejpozostawiononażerdziprzykażdejgrupie,
jakoostrzeżenienaprzyszłość.

—Widziałemtęczaszkę.

—Widziałeśinierezygnujeszzplanówzuchwałych?

—Utwierdziłomnietotylkowzamiarach.Powiedzmi,bracie,conasmożespotkać

wnajgorszymrazie?

—Śmierćwstraszliwychtorturach.

—Wtorturach,nie…Żadenznasniepozwolisięwziąćżywcem.

—Więcśmierć.

background image

—Zgoda…Leczczynielepszaśmierćoddożywotniegowięzienia?Czynielepsza

śmierćodhańbyniewoli?Każdyznasmusibyćprzygotowanynato,żezginie.Życie
niepowinnoprzedstawiaćdlańżadnejwartości.Wówczasbędziemywalczylizwściekłą
determinacją i zwyciężymy… Część padnie, oczywiście, ale reszta wyjdzie cało i
pomścizgontowarzyszynatychpsachprzeklętych,korsarzach,łotrach!

—Ciszej,ciszej!Tamsięcośrusza.

Obaj rozmawiający zamarli w oczekiwaniu. W pobliżu wąskiej gardzieli pieczary

ruszało się coś istotnie. Dopiero po dłuższym czasie zrozumieli, że to któryś ze
współtowarzyszów niedoli, tropiony snadź ciężkimi snami, przewraca się po twardym
posłaniuijęczygłucho.

Uspokojenispiskowcynawiązaliprzerwanąrozmowę.

— Powiedziałeś, uparty Angliku, zaczął starszy, że wtedy zamiar twój wariacki

powieść się może, jeśli bunt wybuchnie we wszystkich grupach równocześnie. W jaki
sposóbzamierzaszskomunikowaćsięztamtymi?

—Tamjużsąmoiludzieidziałają…WnaszejgrupiejestwieżaBabelnarodowości.

Wszyscy, prócz Holendrów, bo tamci mają najcięższą robotę i pracują w osobnych
grupach. Jeżeli jednak ktoś z nas dopuści się jakiegoś wykroczenia przeciwko surowej
dyscyplinie, odłączają go dozorcy od nas i przydzielają do tamtych oddziałów.
Domyśliszsięwięcterazchyba,dlaczegoSmithaiFerucciegoodłączonoodnasprzed
trzematygodniami?

—Ach,więconiumyślniesprowokowalitęawanturę,abysiędostaćdotamtych?

— Tak, przyjacielu, aby pozyskać nowych sprzymierzeńców dla naszej sprawy. I

uważam to za pomyślną wróżbę, że każdego z nich wcielono do innej grupy, a nie do
jednejitejsamej.DowczorajSmithzdobyłjużpięćdziesięciudziewięciuwspólników,a
wymownyFerucciosiemdziesięciupięciu.

—Skądmożeszwiedziećotymwszystkim?Jaksięznimikomunikujesz?

—Tojużmojatajemnica,bracie.Pocztąmisąwagonikizwęglem,jakieoniładują,a

mypchamydowindy.

— No, no… To z ciebie konspirator nie lada. Uważaj tylko, aby się w tak wielkiej

liczbiesprzysiężonychnieznalazłzdrajca.Nasnaraziłbyśnachłostę,asamnałożyłbyś
głową.

—Nielękajsię.Pośródofiarkorsarzynieznajdziesięzdrajca.Cóżbymuzresztąz

tego przyszło? Wolności by nie uzyskał, a na wdzięczność tych brunatnych drabów
liczyć nie mógłby z pewnością. Ludzka natura zaś nie jest skłonna do zdrady bez
widokówsowitejnagrody.

— Słusznie rozumujesz. Na mnie możesz liczyć. Stary jestem, ale, kiedy nadejdzie

chwila, znajdę jeszcze sił na tyle, aby tymi rękoma zdusić choćby jednego Malaja. A
kiedybędęmiałkarabin,tokulzpewnościąniezmarnuję.

Dwie męskie dłonie odnalazły się szybko w ciemnościach i złączyły się w

przyjaznymuścisku.Potemstaryrzekłgłosembardzowzruszonym:

background image

—DajBóg,abycisiępowiodło,dzielnymłodzieńcze.Jakżecitonaimię?

—Godfrey…GodfreyHooker.

—Niechżecirazjeszczedłońuścisnę,drogiGodfreyu.Dokońcażycianiezapomnę

ci tego, jeżeli dzięki twym śmiałym staraniom zdołam się oswobodzić z tego jarzma,
jeśli ujrzę jeszcze moją córkę ukochaną… Ona mnie pewnie już dawno opłakała…
biedaczka.

—Gdzieśjązostawił?

—MieszkawBatawii.

—Szczęśliwa!Stokroćszczęśliwszyjejlosodlosumejbiednejsiostry,którazostała

brankątychbestii.Och,czemużjązabrałemwtępodróżprzeklętą…Byłabymieszkała
dotejporyspokojniezeswoimmężem…Czemużjąnakłaniałem?!…

Godfrey Hooker przylgnął twarzą do wilgotnej maty. Ciało jego zaczęło się

wstrząsaćwdreszczachbezsilnejwściekłości.

— Ja cię pomszczę, Alice, ja cię krwawo pomszczę! — bełkotał półgłosem, aż

przerażonysąsiadpołożyłmudłońnaustach.

— Uspokój się, synu… Rozpacz zabija w tobie wszelką przezorność… To źle! To

bardzoźle!Wódzspiskowcówmusimiećsilnenerwy.

Godfreydźwignąłgłowę.

— Masz rację — szepnął — już jestem spokojny. — I rzeczywiście uspokoił się

natychmiast, tylko zagryzione do krwi wargi mogły świadczyć, jak mu trudno było
opanowaćwzburzenie.

Jakiś czas milczeli obaj. Wydało im się, te gdzieś bardzo daleko słychać odgłos

ciężkichkroków.Tętentrósłzwolna,leczstale,izbliżałsięzkażdąsekundą.

—Cotobyćmoże?—dziwiłsięGodfrey.

—Możezmianastraży.

— O tej porze?… Chyba jaki patrol nadzwyczajny. Zdaje mi się, że czterech idzie.

Nie!Trzech!

— W każdym razie pora nam kończyć dzisiejszą rozmowę. Licz na mnie, dzielny

Angliku. Na przyszłą noc przysporzę ci jednego sprzymierzeńca, na trzecią noc tak
samo. Tylko wystrzegaj się zdrady… i bądź ostrożny. W tobie cała nasza nadzieja…
Terazodsuńsiętrochę…Nasiwartownicyzaczynająsięruszać.

GodfreyHookerprzewróciłsięnadrugibokwtensposób,żetwarzmiałzwróconąw

stronęwąskiejgardzielijaskini.Tam,uwylotu,drzemalistrażnicytejgrupywięźniów.
W mdłych blaskach górniczej latarki widać było kilka uzbrojonych postaci,
dźwigających się z drewnianej ławy. Ten, czy ów, przeciągał się jeszcze leniwie,
poprawiał pas z nabojami i ustawiał się pod ścianą w oczekiwaniu spodziewanego
oficerainspekcyjnego.

Później spostrzegł Hooker, że ilość strażników jest większa niż zazwyczaj, i

dosłyszałzgiełkożywionejrozmowy,którejtreścijednakżeniebyłwstaniezrozumieć,

background image

gdyżprowadzonojąwjakimśnieznanymnarzeczu.

Wreszcietrzechdrabówweszłodownętrzajaskini,patrzącpilniedokoła.Nachylali

się przy tym nad śpiącymi postaciami jeńców. Widocznie szukali kogoś, lecz ich
poszukiwaniapozostałybezrezultatu.Niepotrafilirozpoznaćodnośnegowięźnia.

—Źle—syknąłcichuteńkosąsiadGodfreya.

Nie stało czasu na odpowiedź, gdyż w tej samej chwili jeden z przybyłych

strażników, zniecierpliwiony snadź bezowocnymi poszukiwaniami, huknął na całe
gardłopoholendersku:

—KtórytuzwaszwiesięHooker?GodfreyHooker!

—Ja—odparłkrótkoHooker,dźwigającsięnałokciu.

—Zbierajsię,psiejeden,imarszwdrogęznami.Dośćczasustraciliśmy.

Dzięki korzystnym warunkom akustycznym tubalny głos malajskiego wojownika

rozbrzmiewał donośnie po całej jaskini. Rozbudzeni więźniowie poczęli unosić głowy.
Połowa spozierała z miernym zaciekawieniem, ale równocześnie z wszystkich kątów
biegły zaniepokojone spojrzenia wtajemniczonych spiskowców. Biegły ku wyniosłej
sylwetcewodzaizawisłynajegospokojnymobliczuwniemymtrwożnympytaniu.

A Godfrey Hooker był rzeczywiście spokojny. Z należytą flegmą poprawiał

łachmany swej zniszczonej odzieży, w milczeniu słuchał obelżywych wyzwisk,
miotanych

obficie

przez

zniecierpliwionych

cerberów,

porozumiewawczymi

spojrzeniami obrzucał sprzymierzonych współwięźniów, po czym z wolna jął się
prześlizgiwać wśród masy leżących ciał. Raz jeszcze się obejrzał i spotkał zastygły z
przerażeniawzrokstaregojeńca,któregotejnocydlasprawypozyskał.Zdawałomusię,
żeblade,starczewargidrżądziwnie,żeszepcząniedosłyszalnie:

—Widzisz,bracie?Przestrzegałemprzedzdradą.

Stanąwszy twarzą w twarz wobec przybyłych krajowców, spytał Godfrey głosem

zupełnieopanowanymispokojnym:

—Dokądmamiść?.

—Nietwojarzecz,białyłotrze.Dowieszsiępóźniej,nagórze.

— Więc na górę? — pomyślał Anglik — Będzie, co ma być. Przynajmniej słońce

zobaczępotylutygodniachwiecznychciemności.

Kilka minut później mały orszak wyruszył w drogę. Przodem szedł jeden Malaj

niosący latarnię górniczą. Dziesięć kroków dalej postępował Godfrey z rękoma
złączonymi na plecach krótkim żelaznym łańcuszkiem. Tuż za jego plecami
maszerowali dwaj krajowcy z rewolwerami gotowymi do strzału. Pochód zamykał
wojownik,uzbrojonywkarabinidzierżącywdłonidrugąlatarkę.

Posuwali się szybko, drogą dobrze jeńcowi znaną. Był to niski, dość szeroki ganek

kopalniany.Środkiembiegłapodwójnawstęgażelaznychszyn,opartychnapółzgniłych
progach. Jeńcy z grupy Hookera pchali tędy co dnia małe wagoniki, kopiato węglem
naładowane, z najdalszych stron kopalni ku windom. W miejscach, gdzie tor się
rozdwajał, aby umożliwić mijanie się małych pociągów, posiadał korytarz zgrubienia,

background image

tworzyłmałepieczary,potemznówsięzwężałwjednostajnąkiszkę,biegnącągdzieśw
ciemnądal,rzadkoinamałejprzestrzenisłabymiświatełkamilampekrozwidnioną.

Godfreyznałtutajkażdezałamanieczarnegomuru,każdymetrprzestrzeniodmierzył

krokamisetki,możetysiącerazy…Terazjeszczedwakolanaistaniemyprzywindach,
— myślał po drodze. Ale omylił się. Omylił się dlatego, że wygodni strażnicy nie
zamierzalikorzystaćzkarkołomnegowyciągudlawózkówwęglowych,niemyśleliteż
przebywaćtylupięterspadzistymischodami.Tużpozapierwszymkolanemwykręciliw
przeciwnąstronę,minęlijeszczejakiśwąskikrużganekistanęliprzeddolnymidrzwiami
windyosobowej.

— Tu jeszcze nie byłem — mruczał Godfrey i natychmiast stwierdził z wielkim

zdziwieniem: — Elektryczny wyciąg! Nasi korsarze są więc zwolennikami postępu.
Corazlepiej.Żebymtylkowiedział,pocoonimnietaszcząnagórę.Jeśliwykrylispisek
ichcąmiwpakowaćwgłowęporcjęołowiu,tomoglitoprzecieżuskutecznićnadole,
choćbydlaprzykładu,dlaodstraszeniainnychśmiałków.

Malaj idący w tylnej straży zatrzasnął drzwiczki z hałasem. Inny nacisnął taster

dzwonka i winda ruszyła w górę w oszałamiającym pędzie. Jazda trwała kilkanaście
sekund zaledwie. Tak się przynajmniej wycieńczonemu, wygłodzonemu na nędznym
wikciewięźniowiwydawało.Nagórzeoczekiwałichbrunatnymechanik,którypoklepał
poufaleprzywódcęmaleńkiegooddziałuirzekłwnajczystszymdialekciejawajskim:

—Gdzieprowadzicietębiałąowieczkę?

—Dopałacu.

—No,no…Pierwszyrazwidzę,żeBiałystamtądwychodzi.

Tymsłowomtowarzyszyłwymownygestiruchręki,wskazującynaciemnączeluść

szybu. Godfrey rozumiał teraz każde słowo, ale przybrał minę najobojętniejszą w
świecie, w nadziei, że posłyszy coś bardziej ciekawego. Jakoż rozmowny mechanik
zabrałgłospowtórnie:

— W jakim celu go tam prowadzicie? Przecież książę wyjechał podobno. Wczoraj

ranoładowanonaftę.

—Wyjechałczyniewyjechał,niemojarzecz.Mamrozkazdostawićtękościstątykę,

togoidostawię,aresztamnienieobchodzi.

— Dobrze, dobrze, mój służbisty żołnierzu. Bacz tylko, by ci jeniec nie zwiał po

drodze.

—Niechspróbuje!—-warknąłzadraśniętywswejambicjicerber.

—Comuzrobisz?Uskoczygdziekolwiekzdrogimiędzydrzewaiszukajgopotem

wgąszczuleśnym!

— Bodajeś pękł — pomyślał Godfrey pod adresem mechanika, który, drażniąc się

dlażartuztępymżołnierzem,uczyłgotymsamymprzezornościiutrudniałwięźniowi
możliwośćewentualnejucieczkiwczasiedrogi.JakożprzewidywaniaAnglikaokazały
się najsłuszniejsze, gdyż nastraszony dozorca, a zarazem przywódca konwoju, spojrzał
nańnieufnieirzekł:

background image

—Jużmitenptaszekzrąkniewyfrunie…Rozwiążciemuręce!—dodał,zwracając

się do podwładnych żołnierzy. Kiedy rozkaz został wykonany, przywódca obejrzał
skrupulatniełańcuszki,zbadałkażdeogniwozosobna,apotemzatrzasnąłjedenkleszcz
kajdanków na przegubie prawej ręki Godfreya, drugi na przegubie lewej ręki
najtęższego z żołnierzy, łącząc w ten sposób obu mężczyzn z sobą. Ukończywszy swe
dzieło,zwróciłsiędomechanikaztryumfującymuśmiechem:

— Jak myślisz? Ucieknie teraz? Che, che, che, che!… Chyba, że jego zabierze na

plecy,no,aztakimciężaremniedalekozaleci.

— Może i tak być — żartował tamten, lecz przywódca konwoju nie miał czasu na

dalszegawędy.

—Terazwdrogę,chłopcy…marsz!—zakomenderował.

Minęlijeszczedwiesale,zanimwydostalisięzbudynku.

Tylnestrażenocypierzchaływłaśnienaniebieprzedzwycięskimpochodemróżowej

jutrzenki.Godfreywciągnąłpełnepłucachłodnego,orzeźwiającegopowietrzaipoczuł
wnet lekki zawrót głowy. Upoił ten boski nektar osłabionego jeńca, który tyle dni,
nieskończenie długich, mozolnych, przesmutnych, wdychał w siebie tylko piwniczne
powietrzekopalni.Począłsięzataczać,opóźniaćpochód.Posypałysięklątwyikułaki.
Godfrey zagryzł wargi; czyniąc nadludzkie wysiłki, starał się dorównać kroku swym
prześladowcom. Posuwali się wciąż jeszcze wąską gardzielą pomiędzy zewnętrznymi
ścianami dwóch wysokich i bardzo długich budynków, zapewne magazynów. Dalej
otwierała się wolna przestrzeń. Z głową na piersi zwieszoną, z oczyma na pół
przymkniętymi wlókł się Godfrey, posuwając lewą, a więc wolną rękę, po murze
budynku i pomagając sobie w ten sposób w pochodzie. Jedyną troską, jaka go w tej
chwili przenikała, była myśl, że mur skończy się niebawem i trzeba będzie iść o
własnychsiłach.Jakożwodległościjakichdwudziestukrokówzbawczaścianaurywała
sięnagle.Drugimurbyłdłuższytylkookilkametrów.

—Mata-hari!—zawołałidącyprzodemkrajowiec.Tesłowadodałysiłwięźniowi.

Zaczął iść tak szybko, że ciągnął prawie za sobą dozorcę, z którym był skuty
łańcuszkiem. Docierając do końca dłuższej ściany, zwrócił głowę na prawo, ku
wschodowi,abypowitaćto,zaczymtęskniłodtylutygodni.

—Słońce!—zawołałprzejmującymgłosemipodwpływemogromnegowzruszenia

osunąłsięnakolana.

A czerwona, gorejąca kula wynurzała się właśnie spoza wieńca gór poszarpanych.

Zdołała już rozsypać nieprzeliczone miliardy najczystszych brylantów w kropelkach
rosy porannej, zdążyła już rozsiać nieprzebrane bogactwo szmaragdów i jaspisów po
puszczy dziewiczej, pośród koron rozłożystych baobabów, wśród gęstych pióropuszy
wyniosłych, dumnych palm, po bujnych kiściach paproci podzwrotnikowych, po
łączkach górskich, rosłymi krzewami olbrzymich szarotek pokrytych, zdążyła ozłocić
szare wierzchy gór, a gładką półkulę nieba przystroić niezrównaną mozaiką żywych
barw.

Żołnierze księcia Wa-Tungi zwrócili swe twarze, od szkarłatnych promieni

wschodzącego słońca zaróżowione, w stronę klęczącego więźnia. Ku wielkiemu

background image

zdumieniuspostrzegli,żezjegoprzymkniętychoczuwypłynęłydwiedużełzyiwolno
staczałysiępobladych,wychudzonychpoliczkach.

Leczprzywódcakonwojuniepozwoliłnadługieroztkliwianiesię.Szarpnąłbrutalnie

Godfreyazaramię.

— Wstawaj, biały łotrze! — huknął. — Zanim oko dnia połowę swej drogi

przebędzie,musimystanąćwpałacu.

GodfreyHookerdźwignąłsięszybkoiotarłłzystrzępemrękawa,wstydzącsięswej

chwilowejsłabości…

background image

ROZDZIAŁXI

Parnanoc

Chwiejnym krokiem podeszła Mrs Mabel do fotela i siadając, zauważyła z błogim

uśmiechem:

—StraszniepoczciwestworzenieztejMadelon,tylkopićlubistanowczozawiele.

Wszystkomiteraztańczydokoła.

Dokonawszy tego odkrycia, wyciągnęła ramię na poręczy fotela i wsparła na nim

główkę, w której mocno szumiało wypite niedawno temu wino. Powieki ciążyły jej
dziwnie,stałysięciężkie,jakbyołowiane,iwbrewwolispadałynaoczy.Zdrzemnęłasię
nakilkasekund,możenawetnaminutkilka.Obudziłjąjakiśszmerdelikatny.

— Gdzie ja jestem właściwie? — monologowała półgłosem, spoglądając na

wszystkie strony. Myśli poczęły się leniwie szeregować w jakim takim porządku. —
Aha…wpawilonieogrodowym—przypomniałasobiewreszcie.—Prawda,prawda…
Baron wyruszył na polowanie, a nieoceniona jego sekretarka wydała pożegnalny
wieczór,bojutrolubpojutrzeodjeżdża.Szkoda,żeodjeżdża;wielkaszkoda.Miałabym
w niej przemiłą towarzyszkę… Co za humor… wesołość! Nawet fortepian kazała
przenieść z bungalowu. Akompaniowałam jej do śpiewu. Cha, cha, cha, cha!… Jakie
onaznapiosenkipikantne!…Musichybaczęstobywaćwkabaretach…Tylkoczemumi
takstraszniegorąco?Albozadużowypiłam,albonocjestniemożliwieduszna…

Z niemałym wysiłkiem powstała z kanapy i ruszyła w stronę okna. Idąc, musiała

minąćstółbogatozastawiony.Zdziwiłająilośćotwartychbutelek.Zaledwiejednabyła
do dna wypróżniona, za to naliczyła kilkanaście napoczętych po jednym lub dwa
kieliszki.

— Teraz rozumiem, dlaczego chwieję się na nogach — zaśmiała się wesoło. —

Mieszaliśmy różne gatunki… Ciekawam, co by powiedział baron na widok tego
spustoszenia. Ale Madelon jest sprytna. Sama mi mówiła, że nie pierwszy raz takie
uczty urządza. Zanim baron z łowów powróci, nie będzie tu ani śladu po dzisiejszej
birbantce… Tak… Przecież wyszła w tym celu, aby zbudzić służbę. Czy tylko nie
zdrzemnęła się gdzie, jak ja przed chwilą?… — zafrasowała się, licząc ostatnie,
dogasająceświece…

Przystanęła w połowie drogi. Chcąc sobie poprawić kwiat wpięty w suknię,

podniosła dłoń na wysokość piersi i mimo woli dotknęła zawieszonego na szyi sznura
pereł.Niemogłasięjużoprzećchęcipodejściadojednegozogromnychluster.Zcałą
satysfakcją przypatrywała się swemu odbiciu. Doskonale wyglądam — myślała w
duchu.Mamswójdzieńdzisiaj…Trzebazresztąprzyznać,żeperłytakżerobiąswoje…
Tak, trzeba umieć być sprawiedliwą. Cóż znaczy najwspanialsza uroda, jeśli brak

background image

odpowiedniej oprawy? Śliczne perły, śliczne! Prawdziwie magnacki dar. —
Przedefilowała kilka razy przed zwierciadłem, później skierowała się w stronę
najbliższegookna.

BudowaoknazastanowiłaMabelnieco.Kiedyrozsunęłanaobabokiciężkąportierę,

ujrzała przed sobą kratę. Żelazne pręty były cienkie, ale bardzo mocne i powyginane
misternie, tak że tworzyły jakieś girlandy z kwiatami. Była to więc krata pozłacana,
wykonana artystycznie, lecz niemniej krata. Dopiero w odległości półmetrowej
znajdowała się siatka, chroniąca pokoje przed inwazją przelicznych robaków, owadów
czyjaszczurek,apozasiatkąoszklonekwatery.

Po dłuższych poszukiwaniach odnalazła Mabel rączkę dźwigni, która za

pociągnięciemrozchylałalubprzymykałapowłokiokna.

— Widocznie kraty są w tym celu, aby uchronić te cenne kobierce i obrazy przed

ewentualnymikradzieżamitubylców—rozumowała—leczwtakimraziepowinnysię
znajdowaćraczejodzewnątrz,tamgdziesąszyby.Todziwne.

Po odemknięciu następnych dwóch okien wtargnęła do wnętrza sali olbrzymia fala

powietrza. Nie było to jednak powietrze czyste, zimne, orzeźwiające, jakiego Mabel
oczekiwała, lecz ciężkie, parne, przesycone do ostatnich granic możliwości zapachem
kwiecia tej najbogatszej w świecie oranżerii, jaką jest puszcza podzwrotnikowa. A
przecież park Pietra van Hoofta w Blijatjap był odgrodzoną częścią owej puszczy i
łączyłsięnawetnadośćszerokiejprzestrzenizlasemdziewiczym.Więcwogrodowym
pawiloniezapanowałaszybkoatmosferacieplarniana,odurzającawspaniałymbukietem
woni subtelnych a oszałamiających, delikatnych, a przecież potężnych, na pozór
słodkich,niewinnych,ajednakdrażniących,upojnych,zawrótgłowyprzynoszących.

Przeztrzyodsłonięteoknawdarłosiędosaliświatłoksiężyca.Mleczne,jakbylekko

zielonkawe promienie padły na dębową posadzkę tu i ówdzie wzorzystymi dywanami
okrytą, posrebrzając ramy wielkich obrazów, których płótna przedstawiały najbardziej
drastycznescenyzmitologii.Jakaśniskopiennapalma,rosnącabliskośrodkowegookna,
rzuciła swój cień fantastyczny na wielki jasny kobierzec spływający z szerokiej
otomany,acieńtenprzybrałkształtyprzyczajonegopolipa.Taksięprzynajmniejwydało
Mabel.Wzdrygnęłasięlekkoiodwróciłagłowęwinnąstronę.Drgnęłasilnie.Cofnęła
się dwa kroki. Tam, w ciemnym rogu sali, przykucnął olbrzymi czarny potwór i
szczerzyłpięćdziesiątśnieżnobiałychzębówwszatańskimuśmiechu.

—Ach,tofortepian…Taksięprzestraszyłam—wyszeptała.

Otwartaklawiaturazapraszaładosiebie.Mabelrozchyliłajeszczejednąparęportier,

nieotwierającjużodnośnegookna.Srebrneświatłomiesiącazalałozkoleitakżeczarny
fortepian, którego kontury tak przeraziły ją przed chwilą. Potem usiadła na taborecie i
położyłaswedługie,rasowepalcenaklawiszach.Uderzyłabezmyślniekilkaakordów.

Z tyłu, za plecami grającej, skrzypnęło coś bardzo delikatnie. Na ciemnej ścianie

ukazała się wąziuteńka, jasna linia. Linia zgrubiała szybko, przybrała kształt szpary,
powolisięrozszerzającej.Skrzydłomałychdrzwi,doskonalewścianiezamaskowanych,
odmykało się ostrożnie. Potem szpara stała się ciemna zupełnie. Widać wchodzący
zasunął za sobą portierę, znajdującą się po tamtej stronie drzwi, i w ten sposób
wstrzymał dostęp światła. Szpara rozszerzyła się jeszcze bardziej, a na jej czarnym tle

background image

zamajaczyłajasnaplama:twarz,niżejdwieplamy:dłonie.

Mabel zaczęła grać Sindinga Przebudzenie się wiosny. Dlaczego tę rzecz właśnie

wybrała,nieumiałabyzapewnepowiedzieć.Poprostutoprzyszłojejnamyśl,tozagrać
pragnęła,tojejnajlepiejodpowiadałowowejchwili.

Grała z przymkniętymi oczami. Tak mogła się łatwiej skupić. Tak mogła sobie

łatwiejodtworzyćwwyobraźnipostaćukochanegomężczyzny,kuktóremumyślibiegły
nieustannie. Bo wszelkie krótkotrwałe nieporozumienia pomiędzy nią a Wilhelmem
zostały szczęśliwie zażegnane, załagodzone. On wszystko wytłumaczył, wyjaśnił,
przeprosił.

Nieprzerywającgry,zanurzyłasięwewspomnieniach.

WięcnajpierwBatawia…

Po niemiłym incydencie z ostatniego dnia wspólnej morskiej podróży, posądził

Wilhelm van Hooft swą piękną towarzyszkę o brak serca, może nawet o pewne
wyrachowanie. Odepchnęła go wówczas i obraziła się za natarczywość. Dzisiaj
usprawiedliwiała go w zupełności, wysłuchawszy jego pokornej spowiedzi,
zrozumiawszy potęgę parnych nocy tropikalnych, które oszałamiają samą wonią
kwiatów,adziwniepodniecającąatmosferązamieniająkrewwstrumieńlawywrzącej.
Dzisiajnieodepchnęłabygo,nieodmówiłabymuniczego,gdybytylkoznalazłsiętutaj
w tej chwili, gdyby, poprosił, zażądał… Tak. Lepiej, gdyby zażądał. Dzisiaj dopiero
pojęłaczarnocypodzwrotnikowej,odurzającej.

Wilhelmprzyznałsię,żepostanowiłswąukochanąukaraćidlategowłaśniechciałją

odwiedzićwmieszkaniuJamesaRidneyadopieropokilkudniach.Ilewycierpiałprzez
pierwsze dwie doby, tego nie potrafi wyrazić, ale oczy jego świadczyły wymownie.
TrzeciegodniawyjechałwinteresiefirmynadwadnidoBuitenzorgu.Wyjeżdżając,nie
przypuszczał, że w siedzibie gubernatora czeka go już auto i wytyczona marszruta na
całomiesięczną inspekcję plantacji położonych we wschodniej stronie wyspy.
Manewrowałwfensposób,żetrzydnipóźniejprzejeżdżałprzezBatawię,niewstępując
zupełniedocentralnegobiurafirmyojcowskiej.Zajechałwprostprzeddom,wktórym
mieszkała Mrs Gibson wraz z bratem. Niestety, mieszkanie zastał próżne, a gospodarz
nieumiałdaćżadnychwyjaśnieńpozatym,żeangielskierodzeństwowyjechałorannym
pociągiemgdzieśwgłąbJawy.

To były zdaniem Wilhelma najgorsze tygodnie jego życia. Lecz los wynagrodził

stokrotniednismutkuinocebezsenne.Wpowrotnejdrodzemiałzwiedzićdoskonalesię
rozwijającą plantację w Blijatjap. Tu zarządca Pei-Khong przedstawił mu nowego
urzędnika firmy, pana Jamesa Ridneya. Na dźwięk tego nazwiska pobladł Wilhelm ze
wzruszenia,agodzinępóźniejcałowałjużdłonieMrsGibson.

Potem przyszły chwile tak piękne, jak dzień pogodny na wyspie szmaragdowej.

Eleganckim sado, w trzy silne kuce zaprzężonym, robili wspólnie wycieczki we
wszystkie strony przepięknej okolicy, wspinali się na strome zbocza dymiących
wytrwale i równo wulkanów, wałęsali się na skraju puszczy, tajemniczo we dnie
milczącej, pływali łodzią po jeziorach, zwiedzali bliższe i dalsze plantacje kolonii,
błądzili wśród nędznych wiosek, podziwiając oryginalne zwyczaje krajowców,
przypatrywali się z zainteresowaniem mozolnej pracy zwinnych rąk kobiet jawajskich

background image

przy malowaniu niezrównanych batików. Chodzili wszędzie, trzymając się za ręce, jak
dzieci. Mieli sobie ustawicznie tyle do powiedzenia, ile ma para wykształconych,
młodych,zakochanychwsobiedoszaleństwaludzi,akiedyznużeniumilklinachwilę,
toczyłydalejniemąrozmowęichoczy.

Przez cały ten czas Wilhelm zachowywał się jak gentleman i przykre sceny, jakie

miałymiejscenastatkuwczasiepodróżykołoarchipelagusundajskiego,niepowtórzyły
się więcej. Kończyło się na krótkich, przelotnych pocałunkach. Wprawdzie źrenice
mężczyzny skomlały, prosiły o to, czego usta wypowiedzieć nie śmiały, ale Mabel
udawała,żeniemychzaklęćnierozumie…żeichniedostrzegawogóle.

Z chwilą przyjazdu Pietra van Hoofta skończyły się czasy idealnej swobody. Raz

tylko zdołali upatrzyć wolniejszą chwilę. Było to tutaj, w parku, w pobliżu pawilonu.
Wówczaswymienilipierścionki,zaręczającsięwobecBogaiJegocudownegotworu…
przyrody.Nieszczęściem,wzniosłynastrójprysłszybkoprzezPei-Khonga,któryjakna
złość,musiałsięwtedypojawićnazakręcieścieżki.Zniknąłwprawdzierównieszybko,
jaksięukazał,leczpięknachwilapierzchłaniepowrotnie.

Tego samego dnia wyjechał James, wysłany przez swego szefa w dłuższą podróż.

Później opuścił urocze Blijatjap Wilhelm, udając się z polecenia ojca na kilkudniową
inspekcję sąsiednich plantacji. Lecz Wilhelm wróci dziś, jutro, pojutrze najdalej, a po
powrocieprzedstawiojcuswąnarzeczonąwosobieuroczejMabelGibson.

TylkojakPietervanHooftprzyjmietęnowinę?..

Mabel poczuła nagle dziwny skurcz serca… Czyżby przeczucie? Zły znak?..

Głupstwo!..Kiedydwojemłodychkochasięwzajemnie,niematakichprzeszkód,jakich
niepotrafiłabyichmiłośćprzezwyciężyć.

Zresztą,sądzącztego,cogadatliwaMadelonopowiadaławciągudzisiejszegodniao

starszymbaronie,niemusitobyćwcalezłyczłowiek.Raczejprzeciwnie.Madelonnie
żałowałafarb,abyprzedstawićswegoszefawbarwachjaknajjaśniejszych.Wprawdzie
równocześniekrytykowałazawzięcieWilhelma,aletegoniebrałasobieMabeldoserca.
Nie była wcale zazdrosna o dawne grzechy narzeczonego i domyślała się, że Madelon
miała z nim jakiś przelotny flirt… może miłostkę. Nic dziwnego w takim razie, że,
przeczuwając w Angielce nową ofiarę, chciała jej się przysłużyć ostrzeżeniem na
czasie… Być może także, że kierowała nią zazdrość. Wszystko jedno, jakie były
pobudki obmowy, Mabel bez wyraźnych dowodów nie dałaby wiary żadnym plotkom.
Pokochała swego Willy’ego szczerze i wierzyła mu ślepo od czasu jego pokuty w
Blijatjap.

Grzebiącmyślamiwtychwspomnieniach,odczułaMabelnagleniezmiernątęsknotę

za narzeczonym. Przypływ owej fali był tak potężny, że chciało jej się krzyczeć…
głośnokrzyczećukochaneimię.Przyzywałagoszeptem,sercemwezbranymmiłościąi
dźwiękami przepięknej melodii Sindinga. Tak… Do tej chwili uderzała klawisze
mechanicznie, odtwarzała dobrze na pamięć wyuczoną melodię, niby pianola czy inny
automat. Teraz zaczęła grać z uczuciem, z przeogromnym zrozumieniem każdego
akordu,dźwiękukażdego.

—Przyjdź!—wołałostęsknioneserce…

background image

— Przyjdź, Willy!… weź mnie! — łkały zmysły i ciało spragnione pieszczoty. Bo

Mabelłaknęławtymmomenciepocałunków,gorącychuścisków.Należaławszakżedo
rasy północnej, której kobiety budzą się dość późno. Wydana za mąż młodo, nie
rozbudziłasięwcalewciągukilkuletniegopożyciamałżeńskiego.Zresztąmałżonekjej,
typowy okaz businessmana, przebywającego w ustawicznych podróżach, bardzo
niewieleczasumógłpoświęcićalkowie.Zkoniecznościniejakozaniedbywałswąpiękną
małżonkę, nie przeczuwając, że śmierć skosi go tak wcześnie… Przyszedł okres
wdowieństwa bardzo solidnego, poza niewinnym flirtem od czasu do czasu… flirtem
uprawianymraczejdlatreningu,abyniewyjśćzwprawy.

Dopiero namiętne pocałunki Wilhelma, oplot jego ramion, przez sporty

wygimnastykowanych, dopiero czarowna atmosfera wyspy szmaragdowej i urok nocy
dzisiejszej… parnej… upojnej, sprawiły, że cudny pączek rozwinął się w przepiękną
wonnąróżę…sprawiły,żemłodapoczwarkaprzeobraziłasięwzłocistegomotyla,który
zapragnąłspróbowaćsłodyczyukrytejwkielichukwiatów

Więc Sindinga Przebudzenie się wiosny było niezrównanym symbolem tego, co

działo się w duszy kobiety. Więc dlatego zagrała ten utwór z tak nieporównanym
odczuciem, że stojący od chwili za jej plecami mężczyzna zastygł w bezruchu…
Zrozumiał zapewne znaczenie akordów związanych w cudną melodię, pojął, że jest
świadkiem potężnego cudu budzenia się najpiękniejszej wiosny z zimowego letargu…
lub też onieśmieliła go boska harmonia postaci grającej kobiety, jej posągowe linie
rysującesiędoskonalewmiesiącasrebrnejpoświacie.Nahebanowymtleolbrzymiego
fortepianu wyglądała w swej białej, głęboko dekoltowanej sukni tak zwiewnie i
eterycznie, że można ją było wziąć za jakieś nieziemskie zjawisko, które wraz z
blaskiem księżyca zstąpiło z wyżyn niebieskich i zniknie, spłoszone najlżejszym
szelestem,nibyduchjaki.

A Mabel, wciąż jeszcze nie przeczuwając niczego, kończyła właśnie swój hymn

wspaniały. Ostatnie wołania serca, ciała spragnionego, spłynęły przez długie palce,
liliom podobne, na białe klawisze martwego instrumentu, zaklęły w końcowych
akordachzewprzepotężnyiwiaręwmożliwośćcudu,żeWillyzjawisięzuderzeniem
ostatniegotonuidrżącąkochankępochwyciwsilneramiona.

Oczyjejprzysłoniłajakaściemność.Todłonie…męskiedłonie.Nieprzestraszyłasię

zupełnie. Przestała tylko grać i głowę w tył przechyliła. Więc przyszedł… Willy
przyszedł!… Wszedł po cichu, na palcach, stanął za jej piecami, słuchał zapewne
melodii czas dłuższy, a doczekawszy końca, położył swe dobre dłonie na jej
powiekach…Takczyniłzawsze…on…Willy.Niktchybawświecieniepotrafiłbytej
prostej rzeczy wykonać z równą delikatnością i wdziękiem. Teraz pochyla swą głowę
nadjejtwarzą…czujeprzecieżoddechprzyśpieszony.Tak.UstaMabelrozchyliłysięw
oczekiwaniu upragnionego pocałunku i były jako granatu pęknięty owoc… Och…
czemuonprzedłużatęchwilę?..

W gwałtownym odruchu wzniosła Mabel obie ręce wysoko nad głową i zaplotła je

dokoła szyi mężczyzny. Palce jej dotknęły szeleszczącego jedwabiu piżamy,
przyciągnęły jego głowę ku swojej. W oszalałym pocałunku wpiła się ustami w jego
łakomewargi…mocno… głęboko…ażdo samychzębów…To trwałochybawieki…
Potem mężczyzna usunął błyskawicznie lewą dłoń, zasłaniając samą prawą jedno i

background image

drugieokosiedzącej…Całkiemniepotrzebnie,gdyżMabelitakmiałaszczelniepowieki
zawarte…Sekundępóźniejodczułanaramieniusłabeszarpnięcie.

— Przerwał mi suknię… niedobry Willy — pomyślała. Chciała to głośno

powiedzieć, ale zaborcze usta nie pozwoliły. Ręka mężczyzny zaczęła głaskać szyję,
zsunęła się niżej, na piersi… Suknia, pozbawiona punktu oparcia, ześlizgnęła się z
jednejstronyażdopasa.

NatakąpoufałośćniepozwoliłsobieWilhelmnigdydotejpory.Byłmomentbardzo

krótki, że Mabel chciała odepchnąć natarczywego napastnika, lecz natychmiast
przypomniałasobieswójhymn,którycodopieroukończyła…Przecieżbyłagotowana
wszystko.Materazzadaćkłamsercu?Zniweczyćto,ocosięmodliławswymgraniu?A
możetowszystkosnemjesttylko?Możezasnęła,amyślirozkołysanemelodiątworzą
dlaniejtęczowemiraże?Więcczemuburzyćgmachsennejułudy?

Nie!… To nie jest sen! Czuła przecież posmak pocałunku i słodką pieszczotę

zsuwającejsięręki,rozpalonej,gorącej,odktórejpromieniowałyjakieśprądy…dawno
zapomnianelubnieznane…niezaznanejeszcze…

Zdołałaustanachwilęoderwać…Zdołałakrzyknąćzewszystkichsił,zgłębiserca:

—Niemęcz,Willy!..Weźmnie!..

Oszalałe ręce kobiety zaczęły głaskać jego twarz, głowę… ściskać jego dłonie…

dotknęłypalców…i…Nie!..

Cośjakbypchnięcietępymsztyletemwmózg!…

Jakgdybydotknięcierozpalonejdoczerwonościblachy!

Wodurzonymmózgujednamyśltrzeźwaprzeraźliwie.Jednowspomnienie:Wilhelm

ma tylko maleńki pierścionek zaręczynowy… od niej. Tylko jeden. A przecież
dotknęła…dotykajeszczezeszlifowanychostrokantówdużegokamienia…Boże!!!To
Pieterposiadapierścieńzbardzowielkimbrylantem!

Nadludzkimwysiłkiemsprężonychmuskułówzdołałasięwyswobodzićzuścisków.

Odepchnęła napastnika daleko od siebie. Ciężko dysząc, wsparła się na klawiaturze
fortepianu…Spojrzała…

Tak!..PrzedniąstałPietervanHooft,uśmiechnięty,zadowolony,pewnysiebie,jak

zawsze…

—Panśmiał?!..—zasyczałacicho,niemogącdobyćgłosuzzaschniętejkrtani.

Pieterpoprawiłsobieswobodnieprzekrzywionykołnierzpiżamy,podszedłdwakroki

bliżejirzekłspokojnie:

— Co, ja? Pani sama rzuciła mi się na szyje i zaczęła mnie zawzięcie całować…

Trzebajednakprzyznać,żecałujeszświetnie,mójpięknydzieciaku.Jestemzatym,aby,
niezwlekając,rozpocząćnowąserię…Dobrze?

—Proszęsięniezbliżać…bo…

—Bo,co?Pocóżtekomedie?…WzywałaśwprawdzieWilhelma,alepozwólsobie

powiedzieć,żeojcieczastąpigozadowalająco…Tak,maleńka…Tenstółtutajmówimi

background image

wszystko… Niepoprawna Madelon urządziła znowu jakąś bibkę… Wypite wino i noc
tropikalna zrobiły swoje. Słuchałem twego grania od samego początku. Znalazłem w
nim jeden tylko ton zasadniczy: wielkie pożądanie mężczyzny… Pragnęłaś pieszczot i
pragnieszichdalej,czegonajlepszymdowodemtwójodruch…Otojestem.Przyszedłem
natwojewołanie.Samamiofiarowałaścałunekwargoszalałychodżądzy.Niegrajwięc
terazświętoszki

Domawiająctychsłów,objąłPieterramieniemwiotkąkibićkobietyiusiłowałjądo

siebie przyciągnąć. Lecz szczupła Angielka wyślizgnęła się jak wąż. Uskoczyła za
fortepian.

—Proszęnatychmiastodejść!..Jutrowszystkowyjaśnię…

—Comijutro!Żyjęzawszetym,cojest,nietym,cobędzie,cobyćmożedopiero…

A co do wychodzenia, to pozwolę sobie zwrócić uprzejmą uwagę, że nie ja do pani
przyszedłem,lecz…

Mabelzdołałajużopanowaćdrżeniegłosu,

—Ach,przepraszam…Zapomniałam,żetopańskipawilon—wycedziłazironią.—

Wobecuprzejmegoprzypomnienia,przepraszam…iodchodzę.

Spodziewała się, że ją zatrzyma po drodze i przygotowała się na odparcie nowej

napaści.LeczPietervanHooftrozkraczyłnogiszeroko,ręceskrzyżowałnapiersiachi
anidrgnąłzmiejsca.Odprowadziłidącąszyderczymspojrzeniemażdosamegoprogu.

Z uczuciem bezmiernej ulgi oparła Mabel dłoń na zimnej klamce. Ten chłód

przywracałjejresztkiprzytomności…Naglezbladła…

—Zamknięte—wyksztusiła.—Proszęoklucz!

—Niestety,niemogęsłużyć…Tedrzwisązaopatrzonewpatentowanyzamek,który

otwiera się dopiero koło ósmej rano… Praktyczny mechanizm, prawda? W oknach są
kraty,comiałapanizapewnesposobnośćzaobserwowaćprzyokazjiotwieraniaokien…
Yes,mylady…Stądistniejetylkojednowyjście…Przezsypialnię!..

—Tonieprawda!Niewidzętużadnegomechanizmu.Proszęporazdrugioklucz.

— Niech pani poprosi od razu po raz trzeci i dziesiąty, ponieważ ja klucza nie

posiadam.Ręczęsłowem.Drzwisązamknięteodzewnątrz.

—Więcktórędypansiędostałtutaj?

— Ha, to moja tajemnica. Zdradzę ją, jak już powiedziałem, ale nie bez pewnej

rekompensatyzpanistrony.

Mabel postąpiła śmiało kilka kroków ku plantatorowi. Siląc się na uprzejmość,

powiedziała:

—Paniebaronie!Wyzyskałpanmomentmejsłabości,podniecenia,któregogenezy

nie pojmuję sama. Stało się. Teraz jesteśmy oboje zupełnie spokojni i możemy
rozmawiać jak dwoje kulturalnych ludzi… Ja bardzo proszę o wypuszczenie mnie z
pawilonu.

Piotr skłonił się z przesadną grzecznością i przybierając na twarz maskę sztucznej

background image

powagi,odparł:

—Dobrze.Wskażępanidrogę…jedynądrogę,jakąstądwyjśćmożna,alepoproszę

wpierwokwadranspoważnejrozmowy.

—Poważnejrozmowy?

—Tak,pani.

—Tutaj?Teraz?Wtychstrojach?

— Cóż to szkodzi. Nie będziemy się chyba krępowali miejscem lub czasem naszej

konferencji. Jeśli zaś chodzi o strój, to ja mam na sobie bardzo przyzwoitą piżamę…
pani…ach,prawda!…Sukniasięrozerwała.Oczywiście,żeniemogępozwolić,abyją
pani wciąż dłońmi podtrzymywała. Ścierpłyby rączki… Mam tu gdzieś jakiś szal…
Poszukam…

Podszedł do tylnej ściany i odsunął zamaskowane doskonale skrzydło drzwiczek,

dość wysoko umieszczonych. W głębi ukazała się wmurowana w ścianę obszerna
szafka,awniejcałystosjakichśsarongów,kabajmalajskich,batików,szalów,kimoni
piżam. Pieter wybrał ręcznie malowany szal chiński z długą, jedwabistą frędzlą i
narzuciłgoAngielcenaramiona.

— Teraz rączki nie ścierpną — rzekł z przymilnym uśmiechem. — Gdzie tedy

odbędziemynasząkonferencję?Możetu,naotomanie…

— Przyzna pan, panie baronie, że taka rozmowa sam na sam w ciemnym,

zamkniętym pawilonie, wygląda co najmniej bardzo ekscentrycznie. Panu może być
wszystkojedno,aleja…muszęsięliczyć…z…

—Zopinią?

—Możnatoitaknazwać.

—Najbardziejlicząsięzopiniąkobiety,któremająnawidokurychłezamążpójście.

Czypanidonichnależy?

—Ajeślitak?

—Ha…Wtakimrazieocalmypozory…przynajmniej.

Zaakcentował dobitnie ostatnie słowo i zaczął zapalać świece. Przechodząc od

jednegokandelabradodrugiego,mówiłpółgłosem;

—Zapalimywszystkie,codojednej.Wiadomośćozamążpójściupaninależyuczcić

rzęsistą iluminacją… A co? Niech się teraz opinia pisnąć słówko ośmieli. — Potem,
zbliżywszysiędojednegozodemkniętychokien,dodał:

—Księżycnamobecnieniepotrzebny.Zbytecznyświadekkonferencji,

Kiedy wszystkie przygotowania były ukończone, Pieter zajął miejsce w fotelu,

nakłoniwszy wprzód Mabel, aby usiadła na otomanie. Przez chwilę obserwował
Angielkęzuwagą,następniezerwałsię,podszedłdonajwiększegokandelabraiustawił
go na przyniesionym postumencie w ten sposób, że światło padało z bliska wprost na
twarz kobiety. Wtedy dopiero usiadł na dawnym miejscu i rzucił kilka słów
usprawiedliwienia:

background image

—Proszęsięniegniewać,iżuskuteczniłemtakązmianęoświetlenia,aleznielada

przeciwnikiem będę grę prowadził, więc chcę śledzić wyraz oczu pani. Świece rażą
tylkopoczątkowo…Łatwomożnasięztymoswoić.

—Jestemzaciekawionadoprawdy—przerwałamuzwyraźnymzniecierpliwieniem

wgłosie.

—Zarazsiędowiemywszystkiego.Przystępujęodrazudojądrasprawy.

—Słucham.

—NakiedywyznaczyliściedatęślubuzWilhelmem?

Mabel osłupiała zupełnie. Nie mogła słowa z siebie wydobyć. Więc on już wie? I

nadeszłachwiladecydującejrozmowywłaśniedziś…właśniepotym,cozaszło!Tak,on
musiwiedzieć…PrzecieżwymówiłaimięWilhelma.

Pieterprzeczekałchwilę,zanimpodjąłciągdalszyprzemówienia:

—Zaskoczyłopanią,żejawiem,jakzamoimiplecamispiskujecie.Zastanawiasię

paninadtym,skądwiem.Nie,proszępani.Tenokrzyk:Willy,weźmnieniebyłdlamnie
niespodzianką.Zresztązapomniałemzupełnieoscenie,jakasięmiędzynamirozegrała
dzisiaj… tak, koło fortepianu Zapomniałem całkowicie, jak na gentlemana przystało.
Yes…Jaowaszychpotajemnychzaręczynachdowiedziałemsięwcześniej…

—Tak?—krzyknęła,zrywającsię.—Wiedziałpanipomimotoośmieliłsiępantak

postąpićznarzeczonąswegosyna?

—Spokojnie,drogiedziecko.Zapewneniebyłbymsięośmielił,gdybymmiałchoć

pięć szans na to, że wasze małżeństwo dojdzie do skutku. Lecz ani tyle
prawdopodobieństwaniebyło.

Mabelusiadłazpowrotemiwycedziłazironią:

—Panbyniedopuściłdotakstrasznegomezaliansu.Prawda?

—Otymmówićniezamierzam,choćmogęmiećdowaspoważnepretensjezaową

tajemniczośćpoczynań,że siętakwyrażę… Tewzględyzostawiam naboku…Chodzi
mi tutaj o rozpatrzenie przeszkód ze strony Wilhelma. Otóż Will jest bardzo dobrym
chłopcem, ale donżuan z niego niezrównany. Dość powiedzieć, że ojca przewyższył o
niebo. Przewyższył może dlatego, iż ja się nie posługiwałem nigdy metodą, na którą
niektóre kodeksy mają osobny paragraf. Jest to tak zwane uwiedzenie przez
przyrzekaniemałżeństwa.PoczciwyWillmadużoanalogicznychspraweknasumieniu,
atuszowanieichkosztowałomniejużsporo…Yes,muchmoney…proszęwierzyć.

— To wszystko stare, dobrze mi znane piosenki, którym nie wierzę — przerwała

Mabel,czyniącniedbałyruchdłonią.Niemogłajednakżezaprzeczyćsamaprzedsobąw
duchu, że opinia wygłoszona przez Pietra o własnym synu, wywarła na niej pewne
wrażenie. Co gorsza… opinia ta pokrywała się dziwnie z dzisiejszymi wynurzeniami
Madelon.

Baronciągnąłdalejzniezmąconymspokojem:

—Niewierzypanisłowomwyrzeczonymprzezjegoojca…Szkoda.Zaklinaćsięani

przysięgać nie myślę… Może jednak, jako istota rozumująca logicznie, uwierzy pani

background image

pisemnymdowodom?

Z zadowoleniem spostrzegł, że zbladła silnie. Szybko więc kontynuował swój

monolog:

— Muszę wpierw objaśnić w krótkich słowach, jak przyszedłem w posiadanie

rzeczonych dowodów. Otóż polowanie nie udało się dzisiaj. Tygrys nie przyszedł tej
nocy do strumienia, ostrzeżony snadź wspaniałym instynktem. Powróciłem do
bungalowuispotkałemMlleGironcourt.Spytałemjej,czyjestśpiąca.Zaprzeczyła:—
A,jeślitak,toproszęwdrogę.TrzebaodwieźćpocztędoBatawii—odparłemikazałem
jejsięzebraćwpięćminut.Onadotegoprzyzwyczajona.Dostrzegłemjednakżegrymas
niezadowolenia. Przebierała się przeszło kwadrans, co jest zjawiskiem niezwykłym u
Madelon. Zauważyłem wreszcie, że, wsiadając do bryczki, spiskuje coś z jednym ze
służących… Kiedy sado zniknęło na zakręcie, wziąłem brunatnego lokaja na spytki i
wyśpiewał mi wszystko. Miał on udać się do pawilonu, posprzątać ślady waszej
birbantki, a zarazem oznajmić pani, że Madelon była zmuszona nagle wyjechać… bez
pożegnania. Lecz, co najciekawsze, Madelon dała służącemu list z poleceniem
wręczeniagoWilhelmowi,skorowrócidoBlijatjap.

—Listtenpanprzejrzałiprzeczytał…Pięknie,anisłowa!

— Podziwiam domyślność. Istotnie, list otworzyłem, a to z tej przyczyny, iż był

pisany przez moją sekretarką do mojego syna. To są okoliczności łagodzące. Zresztą
życie nauczyło mnie przenikliwości, a dzisiejszego kroku mogę sobie powinszować…
no…ipani także…Listdam panidoprzeczytania, podwarunkiemnatychmiastowego
zwrotu…

—Nieczytujęzzasadylistów,adresowanychniedomnie.

—Bardzopięknazasada,jednakżewtymwypadkuchodziopanią,oWilhelmaio…

tętrzecią…Jakpaniuważa…

Wyciągnął z kieszeni piżamy odklejoną kopertę i trzymał ją w dwóch palcach…

Mabeljeszczewalczyłazsobą,leczzwolnaciekawośćzaczęłabraćgóręnadwszelkimi
skrupułami.Drżącepalcewysunęłysięsame.Chwyciłyintrygującąkopertę,wyjęłylist,
złożonywczworo,ipodsunęłypodoczy.

Czytałaześciśniętymsercem:

PanieWilhelmie!

PańskiczułylistodebrałamwBatawii.Zdawałamsobiedobrzesprawę,żeto

wszystko tylko czcze frazesy. Wiedziałam, że każde słowo, litera każda zawiera
nowe kłamstwa. Wiedziałam, a jednak pośpieszyłam natychmiast do Blijatjap,
gdzie mieliśmy się spotkać. Pretekst do podróży znalazłam bez trudu. Nie
zastałamtupana,azrozkazubaronawracamznówdoBatawii.Niespotkamysię
więc na nieszczęście… czy może na szczęście. Bo po co zabliźnione rany
rozdrapywać? Zresztą lepiej, że wyjeżdżam. Byłabym może przeszkodą w
zdobywaniunowej„narzeczonej”…Och,Will!Niemyśl,iżzazdrośćdyktujemite
słowa. Ja już dawno przebolałam swój zawód… a dzisiaj żal mi serdeczny tych

background image

wszystkich Twoich ofiar, które idą na lep słodkich słówek, obietnic, świetnych
propozycji. Któraż z nas oprze się ponęcie zostania małżonką młodego barona
van Hoofta? Żadna! Nawet ta dumna a naiwna Angielka… Biedna Mabel! Ona
wierzyCiikocha,jakmywszystkie,którewzbogaciłyśmytwojąkolekcjęzdobyczy.

Omalniekrzyknęłamgłośno,widzącnajejpalcuznajomydobrzepierścionek

zszafiremidwomabrylantami.Tenpierścioneknosiłamprzezpółroku,dopókiś
nie zerwał „narzeczeństwa”. A ile naiwnych nosiło go przede mną i po mnie?
Wiem,żezaręczyłeśsięzkuzynkągubernatora.No,tejchybatrzebabędziesłowa
dotrzymać, choćby dla uniknięcia skandalu, jeśli nie z innych względów. Więc
może Mabel będzie ostatnią ofiarą? Z jej wynurzeń (spiłam ją trochę umyślnie,
abyprawdęwysondować)wywnioskowałam,żeniedoszłomiędzywamijeszczedo
zbliżenia. Ucieszona tym, zaczęłam ją ostrzegać przed Tobą, niepoprawny a
przemiły donżuanie. Chciałam ratować Mabel; przyznaję się do tego… Ale cóż
znaczą moje słowa wobec misternej sieci, jaką Ty potrafisz swe ofiary omotać?
Zaczęła na mnie patrzyć z ukosa, zimno, tak po angielsku. Zaniechałam więc
usiłowań. Niech uwieńczy kolekcję, skoro taka naiwna bezgranicznie. Zresztą to
wdówka… Zapomni łatwo… Mnie większą krzywdę wyrządziłeś niegdyś…
Pamiętasz? Tam w Buitenzorgu, przed wyjazdem do Europy. Nie czynię Ci
wyrzutów.Przebaczyłamjużdawno.Tylkomamdociebieżalzatenpierścionek.
Byłmojąnajdroższąpamiątką,aterazonagonosinapalcuicałuje…

—Nie!—wybuchnęłaMabel—Niemogęczytaćdalej.—Boże!och,Boże!..—

zakryłatwarzdłońmi.Listwysunąłsięjejzpomiędzypalcówispadłnadywan.

PietervanHooftprzesiadłsięnaotomanę,otoczyłramieniemkibićłkającej,adrugą

rękązacząłgładzićjejwłosy,twarz,ręce.

— Uspokój się, dziecko — mówił, usiłując nadać swemu głosowi tonację

najłagodniejszą. Panował jeszcze nad sobą, choć bliskość młodego ciała pożądanej
kobietydziałałanańniesłychaniedrażniąco.

Jaki on jednak dobry — pomyślała Mabel i zaraz zapadła w stan jakiegoś

odrętwienia, głuchej apatii. Czuła jak przez sen, że wargi mężczyzny muskają bardzo
delikatniejejramię,leczniecofnęłaręki.Amuśnięciastawałysięcorazdłuższe,coraz
częstsze,corazsilniejsze.Nieznacznieprzeszływstrumieńgorącychpocałunków,które
padałynaramiona,nadłoniegłowęściskające,nawłosyikarkpochylonejkobiety.

Niebroniłasięzupełnie.Potym,cousłyszała,cosamaprzeczytała,byłojejwszystko

tak przeraźliwie obojętne. Przeciwnie. W czasach krótkich przebłysków świadomości
zdawało się jej, że pozwalając na tę pieszczotę, wywiera zemstę na Wilhelmie. Z
zupełnąobojętnościąsłuchałazdyszanegoszeptubarona:

— Mabel!… Ty kwiecie najpiękniejszy! Ja ci nie obiecuję małżeństwa… Kocham

swobodęinigdysięjużnieożenię…Jacięnieokłamuję,jakon…Bądźmoją,aobsypię
ciędeszczemperełibrylantów,jakichniktniewidziałwEuropie…Tennędznysznurek
dzisiejszy darujesz potem chętnie swej pokojówce… Jeśli nie wierzysz, przyniosę
natychmiast całą szkatułkę klejnotów… Mabel! oddaj mi się, zostań moją kochanką…
WtensposóbwywrzesznajbardziejwyrafinowanązemstęnaWilhelmie.

background image

Ostatnie zdanie zrozumiała najlepiej. Najgłębiej wraziło się jej w mózg, w serce…

Zemsta!…O,tak!…

Pieter zsunął szybko szal, okrywający ramiona Angielki. Zdławionym od żądzy

głosemwyjąkał:\

—Pójdź!…Narękachcięzaniosę…

Podsunąłlewąrękępodkolanakobiety,prawąopasałwpółjejkibić,dźwignąłsłodki

ciężarjakpiórkoiruszyłznimwstronędrzwiczek,którymiwszedłprzedtem.

Stanęliwpokojuśredniowielkim,znaczniemniejszymwkażdymrazieodgłównej

sali pawilonu. Mabel, niesiona na rękach muskularnego mężczyzny, jak małe dziecko,
obrzuciła przelotnym spojrzeniem urządzenie wnętrza. Uderzyło przede wszystkim jej
wzrok wprost olbrzymie łoże, niskie a szerokie, zajmujące swymi rozmiarami prawie
czwartą część pokoju. Ponad nim wznosił się baldachim złożony z wielkiej tafli
lustrzanej umieszczonej równolegle do płaszczyzny łoża i z draperii spływających ze
wszystkichstronzwierciadłaaobecnieodsuniętychwkierunkuwezgłowia.Całyśrodek
pozostałej przestrzeni pokoju zajmował marmurowy basen w podłogę wpuszczony, w
którymfalowałalekkozielonkawawoda.

Pieter,zupełniejużpewienzdobyczy,postawiłMabelnaziemiispytałswobodnie:

—Wykąpieszsięprzedtemzapewne?Wodękazałemnagrzać.Patrz,ciepła—dodał,

zamaczawszy dłoń w basenie. — Wleję teraz trochę przyjemnie pachnących
ingrediencji.

Jakoż podniósł z ziemi przygotowaną poprzednio butelkę i całą zawartość wlał do

wody. Po pokoju rozszedł się szybko zapach przypominający woń róż, lecz dużo
silniejszyibardziejodurzający.

Te wszystkie przygotowana nie obudziły jednak najmniejszego zainteresowania u

Mabel. Stała nieruchomo jak posąg zapatrzona tępo w ogromne malowidło ścienne
znajdujące się po drugiej stronie basenu. Malowidło to przedstawiało w sposób
niesłychanierealistycznypewienepizodzżyciamałocnotliwego„ojcabogówiludzi”,
Zeusa.AleMabel,wpatrującsięwdwiepostaciesplecionezsobąwmiłosnymuścisku,
niewidziałazupełnietreściobrazu.Jejoczynieodbierałyżadnychwrażeńwzrokowych,
podobniejejuszyniesłyszałysłówbarona.

—Podobacisię,co?Che,che,che—rechotałPieter.—Późniejobejrzymyjedną

rzecz po drugiej. Mam tutaj, w pawilonie, specjalną biblioteczkę pornograficzną
pikantnerysuneczki,che,che,che…Wszystkocipokażępokolei;aleteraznietraćmy
czasu.Wieszco?Przyszłamidoskonałamyśldogłowy…wykąpmysięrazem!.

Lecz Mabel nie drgnęła nawet. Nie rozumiała słów do niej wyrzeczonych lub nie

słyszałaichwcale.Wodrętwiałymmózguskrystalizowałysięjasnotylkodwapojęcia:
kłamstwo i zemsta. Willy kłamał; ona ma teraz prawo wywrzeć zemstę… —
Kłamstwo… wszystko kłamstwo — pomyślała i bezwiednie wypowiedziała swą myśl
głośno… Pieter zdumiał się w pierwszej chwili, parsknął krótkim śmiechem i szybko
odparł:

— Masz rację, mija droga. Wszystko jest wierutnym kłamstwem poza miłością,

background image

pojętąwsposóbczystofizyczny.

— A jeśli wszystko kłamstwem — rozumowała w duchu — to może i list mi

przedstawionyjestkłamstwem?MożeMadelonjestślepymnarzędziembarona?

TowielkieodkrycieolśniłoMabeliprzywróciłojejwzględnąprzytomnośćumysłu.

Przesunęłajeszczedłoniąpooczach,jakbychcącsięprzekonaćwsposóbniezbity,żeto
wszystko,coprzeżywa,niejestsnemprzykrymtylko…Potemwyrzuciłajednymtchem:

— Gdzie jestem? Co to znaczy, baronie? Jakim prawem ośmiela się pan mnie

więzić?

—Cha,cha,cha…Ilepytańnaraz?—drwiłvanHooft.—Niewiem,doprawdy,na

któreznichnajpierwodpowiedzieć.

Tygrysimskokiemprzysunąłsiędopobladłejkobiety.Jednymsilnymszarpnięciem

zdarłzniejsuknięjużprzedtemnadwyrężoną.Mabelzostałanagletylkowjedwabnej,
pajęczej kombinacji, przeźroczystych pończochach i pantofelkach. Nie zdążyła wydać
okrzykuprzerażenia,kiedymężczyznarunąłnaniąjakburza.Uniósłjąwgóręwysokoi
zimpetemcisnąłnaposłanie.Przecieżzdołałasięzwinąćnabokizeskoczyćzdrugiej
stronyłoża.

Rozpoczęła się teraz opętana gonitwa dokoła basenu. Mabel czuła, że nogi jej

odmawiająposłuszeństwa,aciałoomdlewa.Czuła,żejeszczechwila…ipoślizgniesię,
upadnielubstoczysiędowody.Wówczasżadnasiłaniewydrzejejzrąkprześladowcy.
I w tej strasznej chwili, gdy mięśnie resztek sił dobywały, tylko mózg pracował
wytrwale, z dziwną przytomnością i spokojem. Zdała więc sobie przede wszystkim
sprawęztego,żekrzyknicniepomoże,żadnejpomocyniesprowadzi.Oucieczcetakże
nie było można na razie marzyć. Pozostała walka z muskularnym przeciwnikiem. Aby
szansesięwyrównały,należałoposiąśćbroń.Gdybymtakmiałarewolwerlubsztylet—
pomyślała. Okrążając w najszybszym pędzie basen, spoglądała bacznie dokoła. Nie!…
Nie było tu nigdzie żadnej broni. Pieter był przezorny, a pawilon widział już zapewne
nie pierwszą i nie dziesiątą podobną scenę. Ściany były gładkie, tylko malowidłami
pokryte.Przynastępnymokrążeniubasenubaronzbliżyłsiędoswejofiarytakznacznie,
że wyciągniętą dłonią zdawał się dotykać jej pleców. Wydało się Mabel, że czuje na
karkujegooddechgorący…Jeszczetrzysekundy,jeszczedwie…jedna…Łzamizaszłe
oczy słabnącej kobiety uderzyło nagle żółte światło jarzących się świec. Uderzyło,
poraziło źrenice i podszepnęło zarazem nadzieję ratunku… Krótki, jasny błysk wśród
myślisplątanych.

Iwchwili,gdyzgiętenakształtszponówpalcerękibaronawczepiłysięwjedwab

kombinacji na plecach uciekającej, w chwili, kiedy Pieter wydał okrzyk triumfalny,
Mabelskręciłanamiejscu,pobiegłakułożu,przeskoczyłajewdwóchskokachioburącz
pochwyciładużykandelabr.Baronprzystanąłzdumionynaśrodkupokoju,trzymającw
dłoniwydartykawałszeleszczącejmaterii.TymczasemAngielkazbliżyłaświecznikdo
jednej z przelicznych poduszek, zapaliła ją w mgnieniu oka i cisnęła pod nogi
mężczyzny. Potem przysunęła płonące świece do gęstych fałdów spływającej z
baldachimudraperii:

— Na cienie mych rodziców przysięgam! — zaczęła wołać głosem drżącym, lecz

bardzostanowczym—napamięćmegomężaprzysięgam,żejedenkrokpański,aspalę

background image

tenpawilon,choćbymsamamiałazginąćwpłomieniach!

W pokoju rozszedł się swąd płonącego pierza. Baron wahał się przez kilka sekund,

czy ma zaryzykować całość swych pantofelków i nogawek piżamy i czy ma zdeptać
nogami palącą się poduszkę. Po krótkim namyśle schylił się i szybkim zamachem
wrzuciłjądobasenu.Alebyłtotrudsyzyfowy,boprawiewtejsamejchwiliugodziłgo
w nogi drugi płonący pocisk. Tym razem były to strzępy podartej sukni Angielki. Za
chwilępoleciaławstronębaronanowapoduszka.Smrodliwydymnapełniłpokójposam
sufit,wywołującłzawienieoczu.

Mabel pojęła szybko, że pod osłoną kłębów dymu przeciwnik może się do niej

zbliżyćniespostrzeżenieirozbroićjąwmgnieniuoka.Należałodziałaćjaknajprędzej.
Zawołaławięc:

— Jestem zdecydowana na wszystko. Będę liczyła do trzech. O ile mi pan nie

wskażenatychmiastdrogiwyjścia,przyłożępłomieńdokotary.Liczę:…Raz!…dwa!…

— Stój!… Wariatko! — wrzasnął Pieter, przestraszony nie na żarty. Nie miał

najmniejszej wątpliwości, że Mabel wykona swój zamiar. Robiąc minę bardzo
pojednawczą, postąpił naprzód dwa kroki, ale głos kobiety osadził go natychmiast w
miejscu:

—Anikroku!…Proszęsięcofnąć,ażpodbasen.Prędzej…bo!…

—Jużsięcofam…dolicha—brzmiałaskwapliwaodpowiedź.

— Mówić zaraz, gdzie jest wyjście! Tu muszą być gdzieś drzwi zamaskowane w

ścianie.

—Są.

—Gdzie?

—Proszęodstawićkandelabr,towskażę.

—Animisięśni.Broniniewypuszczęzręki.

—Paniniepotrafisamaotworzyćbezemnie.

—Spróbuję.

—Tonanic.Jadamsłowo,żepaniniedotknę.

— Nie wierzę nawet słowu. Proszę mnie nie zwodzić, tylko wskazać drogę

wyjścia…Widzę,żemuszępodpalićznowuzedwiepoduszki…

—Stop!…Jużmówię…

—Słucham.

—Ztyłu…zapanią…sąwścianiedwaguziki…białyiczerwony…

—Niewidzę—odparła,patrzącwewskazanymkierunku,azerkającrównocześnie

wstronęPietra…

—Trochęniżej…tak…jeszczeniżej.

—Aha…są.

background image

—Widzipani,jakizemnieuczciwyczłowiek…

—Och,tak…bardzouczciwy!…Cóżtedyztymiguzikami?

— Należy nacisnąć mocno najpierw… czerwony — głos barona zadrgał w jakiś

nieokreślonysposób—potembiały…

PodejrzanytongłosunieuszedłuwagiAngielki.Wietrzyłajakiśpodstępiostrożnie

nacisnęłaobaguzikiwnakazanymporządku.Posłyszałametalicznydźwięksprężynyi
przygłuszone,jakbyodległeszurgnięcieodsuwanejzasuwy.Wgładkiejścianieukazała
się czarna kresa, rozszerzająca się powoli, lecz stale. Zamaskowane drzwi stały
otworem, ale poza nimi nie było widać ogrodu. Nie spuszczając z oka groźnego
przeciwnika,przysunęłaMabelkandelabrdotajemniczegoprzejścia.Ujrzałaprzedsobą
maleńką sień, długą może na trzy metry, wysoką ze dwa, a metr szeroką. W
przeciwległymkońcutejwąskiejgardzielizabłysłamosiężnaklamka…

— Cóż to za nowe więzienie? — wybuchła Mabel, czując brak odwagi do

zapuszczeniasięwgłąbmałejklatki…

—Tojedynewyjście,MrsGibson—odparłPieterzobłudnymuśmiechem.—Tam

panimusiwidziećklamkęoddrzwizewnętrznych.Sąoneotwarte,jakłatwosprawdzić
można…Trzykrokiijestpaninawolności

Wahała się jeszcze. Po zanurzeniu płonących poduszek oraz sukni w basenie dymy

rozwiały się, uciekły ku górze i Mabel mogła od biedy dojrzeć twarz Pietra. Mogła
dojrzeć i spostrzegła zagadkowy, jakby triumfalny uśmieszek, błąkający się na jego
wargach. — Może chce mnie zmusić w ten sposób, abym się cofnęła… Chce mnie
przestraszyć—pomyślała,adlapewnościspytałajeszcze:

—Czymożemipandaćsłowohonoru,żetojestrzeczywiściewyjście,którymsię

pandostałdopawilonu?

— Tak jest — brzmiała swobodna odpowiedź. — Daję moje słowo. To jest jedyne

wyjście,pozamknięciugłównychdrzwi.Trzebajetylkoumiećprzebyć.

To brzmiało całkiem podejrzanie, a pomimo to Mabel zdecydowała się na

natychmiastowe skorzystanie z tej drogi. Co najwyżej będzie usiłował przyskoczyć do
tychguzikówizatrzasnąćmniewśrodku,międzyjednymidrzwiamiadrugimi.Lecznie
zdąży…Nimzrobitrzykroki,jabędęprzyklamce…Chyba,żetamtedrzwizamknięte?
… W takim razie wrócę jeszcze na czas, aby mu podpalić draperię. —
Przeprowadziwszy w myśli taką kalkulację, wstąpiła Mabel śmiało na próg i, nie
puszczajączrękiświecznika,zrobiładużyskoknaprzód…

— Boże!… ratuj!… — zdołała krzyknąć… Teraz dopiero mogłaby zrozumieć

uśmieszekPietra,gdybywogólebyłazdolnadoskupieniamyśli.Zdradzieckapodłoga
malejsionkizachwiałasię,ugięła,zapadławgłąb,pociągajączasobąMabel.Kandelabr
wysunąłsięzdłoni.Pędpowietrzazagasiłwszystkieświece.Kobietapoczuła,żespada
w ciemną otchłań. Śmierć! — pomyślała jeszcze i zacisnęła mocno powieki. Ale pęd
trwałbardzokrótko,możesekundę,możejejułamekzaledwie.Mabeluderzyłatwarząi
piersiami o coś względnie miękkiego. Był to jakby duży siennik dobrze wypchany.
Tylkolewekolanoupadłonasamąkrawędźsiennikaistłukłosiętrochę…

background image

Przeleżała kilka sekund w trwodze, potem obróciła się i usiadła. Z góry padł mdły

blaskjakiegośświatła.Zabrzmiałśmiechbarona.Podniosłaoczyiujrzałazwycięskiego
przeciwnika schylonego nad otworem zapadni. Teraz dopiero mogła ocenić wysokość
piwnicy.Wynosiłaonatrzydoczterechmetrów…

— Jakże się czujemy po powietrznej podróży? — kpił van Hooft. — Proszę sobie

odpocząćchwileczkę…Jatamzarazprzyjdę…Myślę,żeodeszłaciochotadodalszych
komedii…Terazinaczejzsobąpogadamy,wojowniczacóroAlbionu…

Szyderczy głos umilkł, światło znikło. Nieprzebite ciemności otoczyły uwięzioną

kobietę.Uświadamiałasobiecałągrozępołożenia.Pieterposzedłzapewnepodrabinkę
lub udał się w kierunku jakiegoś innego wejścia do piwnicy. Rozejrzała się bezradnie
dokoła. Sekundy wlokły jej się jak godziny… Nagle… ujrzała w mrokach parę
migocących punktów. Były to błyski krótkie, fosforyzujące przez mgnienie oka i
znikającenatychmiastpototylko,abysięznowuukazać.Wyostrzonysłuchpodchwycił
szmer cichuteńki. Napięta uwaga zarejestrowała błyskawicznie te zjawiska, a
wyobraźnia,podnieconadoostatecznychgranic,wyolbrzymiłajedorozmiarówjakiegoś
fantastycznego potwora, który zbliża się do swej bezbronnej ofiary, przynosząc śmierć
nieuchronną…

Mabel uczuła nagle, że jakiś przedmiot dotknął delikatnie jej boku, że coś, niby

sznur, prześlizguje się szybko przez jej brzuch. Głos zamarł jej w krtani już dawno,
starałasiętylkocałąsiłąwoliuspokoićoszalałetętnoserca,abyjegosilneuderzenianie
rozdrażniłypełzającegoprzezniąwpoprzekwęża.Strachśmiertelny,obezwładniający
jejczłonki,stałsiędobrymsprzymierzeńcem,gdyżniedrgnęłaanijednymmięśniemaż
do chwili, kiedy oślizgły gad zsunął się na drugą stronę jej ciała i poczołgał
bezszelestnie w dalszą wędrówkę. Zresztą wąż nie byłby jej prawdopodobnie zaczepił,
ponieważsamsięznajdowałwodwrocieprzedsilniejszymodsiebiestworzeniem.

— Biała pani niech szybko ucieka — zabrzmiał znajomy głos tuż koło ucha

Angielki.Uczułanaswymramieniulekkieagorącemuśnięcieust…Potemznówszept
cichy:

— Tija krążyła już dawno, żeby dopomóc białej pani… ale dom zamknięty ze

wszystkichstron…DopieroprzedchwiląujrzałaTijapalacza,którywyszedłzpiwnicyi
drzwizostawiłotwarte…

Mabelrozumiałatylkopiąteprzezdziesiąte.Zamałoznałajeszczejęzykholenderski,

którym Jawajka władała znakomicie… Ale pojęła jedno, a mianowicie, że, jeżeli chce
uniknąć powtórnego spotkania z baronem, to musi natychmiast skorzystać z pomocy
małejprzewodniczkiiwydostaćsięzniebezpiecznejpodkażdymwzględemciemnicy.
Chwyciławięckurczoworamiędziewczynyidźwignęłasięzjejpomocąnanogi.

—Chodźmy…czymprędzej!—rzekła.

Tija odgadła znaczenie słów angielskich. Otoczyła ramieniem swą protektorkę.

Szybkoruszyłyobiewdrogę.Zaledwiezrobiłydziesięćkroków,kiedynatknęłysięna
mur.Zboczyłynieco,minęłykrawędźpoprzecznejściankiistanęływjaśniejszejczęści
piwnicy.Tuwłaśnieznajdowałsiędużykocioł,wktórympalaczkrajowiecgrzałwodę
do basenu pamiętnego na zawsze dla Angielki. Przygasające ognisko rzucało przez
otworywżelaznychdrzwiczkachkrwaweblaskinabetonowąposadzkępiwnicy.

background image

— Prędzej… prędzej! — zachęcała Mabel, drżąc na myśl, że w samych drzwiach

możejeszczespotkaćsięokowokozeswymprześladowcą.

— Jesteśmy — obwieściła Tija, pchnąwszy nogą niskie, drewniane drzwi. Pędem

minęłyschodykilkunastostopnioweiznalazłysiępozaobrębembudynku.Terazdopiero
zaczęłoMabeldolegaćstłuczonekolano.Musiałasięposuwaćwolno;krokzakrokiem,
zczęstymiodpoczynkami.Niezrobiłyanistukroków,kiedyposłyszałyodgłosszybkich
kroków męskich i głośne klątwy. Widocznie baron odnalazł drabinkę, zeszedł do
piwnicyi,spostrzegłszyucieczkępięknegowięźnia,puściłsięwpogoń.

—Niechbiałapaniidziedalejoddrzewadodrzewa…Jazmylętrop.Będęszeleściła

gałęziamiwtamtejścieżce…Onpobiegniewtamtąstronę…apaniucieknie.

Nie czekając aprobaty Angielki, skręciła Tija w boczną aleję. Mabel posłyszała

chrzęst łamanych gałązek. Opanowując dolegliwy ból, zaczęła się szybko oddalać w
kierunkuswegodomku.

Baron zatrzymał się na rozstajach. Z jednej i drugiej ścieżki dobiegał go odgłos

podobny. Tu i tam szeleściły liście. Namyślił się kilka sekund. Potem zdecydowanym
krokiemruszyłwśladyMabel…

Tijaspostrzegłanatychmiast,żepodstępjejsięniepowiódł.Abynietracićczasuna

powrotną drogę, puściła się na przełaj, poprzez krzewy i zarośla. Gałęzie drapały jej
nagieciało,alebóldodawałbodźca.Zachęcałjątylkodotymskwapliwszegoniesienia
pomocydobrej,białejpani.Umazanawekrwi,zdyszana,zmęczona,dotarławreszciedo
krawędzi tamtej alei. Spojrzała w prawo. Dostrzegła szczupłą sylwetkę Angielki,
uciekającej resztkami sił. Od lewej ręki zbliżał się baron. Jeszcze pięć kroków dzieliło
goodkryjówkiJawajki.Jeszczecztery…trzy…dwakroki.Beznamysłuwyskoczyłaz
krzakówirzuciłasięcałymciałempodnogirozpędzonegomężczyzny.PietervanHooft
runąłnaziemięjakdługi.Tija,kopniętawbrzuch,zemdlała…

***

…Uczuła nagle, że tonie i odzyskała przytomność. Wypluła z ust kilka sporych

łyków ciepłej, pachnącej odurzająco wody. Przetarła zdumione oczy i spojrzała przed
siebie.Znajdowałasięwjakimśmaleńkimstawku,zanurzonapopachywzielonkawej,
bardzo przyjemnej wodzie. Tuż przed oczyma miała ścianę, a aa niej ogromne
malowidło, przedstawiające scenę tak dziwną, że uczuła na jego widok przyspieszone
tętnosercaidziwnyzawrótgłowy.Młoda,gorącakrewmalajskazaczęłażywiejobiegać
długilabiryntżył,asmukłenogizadrżały…—Gdziejajestem?—myślała,lękającsię
obrócić,abypięknezjawiskonieokazałosięsnemtylkoiniezniknęło.

—Umyjsię,tybydlębrunatne!—zabrzmiałgłoschrapliwygdzieśzaplecamiTii.

Nasamdźwięktegogłosuskurczyłasię,jakbiczemsmagnięta,iodwróciłagłowę.Tam,
wgórze,nakrawędzibasenu,stałPietervanHooft.Oczyjegobyłyutkwionewsylwetkę
Jawajkiimiałyjakieśbłyskizłowrogie.Grubeustaskrzywiłysięwbrzydkimgrymasie.
Jęłymiotaćstekwyzwisk,złorzeczeń…pogróżek:

background image

—Bydlęprzeklęte!…Jaci…jaciędamostatniemuzmychrobotników,alewpierw

zapłacisz mi za tamtą… Za twoją opiekunkę… zwariowaną… Co stoisz? Myj się,
brudasie…złodziejko!…

Tej ostatniej zniewagi nie mogła Tija przecierpieć w milczeniu. Z pałającymi

policzkamiodparłaśmiało:

—Tijanicnikomunieukradła,paniedost…

—Milcz!…Nieukradłaś,alechciałaśukraść…wjakimceluwałęsałaśsięponocy

w moim ogrodzie?… Milcz, nie odpowiadaj!… Ja sam wiem dobrze… Już masz jakiś
wybieg gotowy? Znam was, zakłamane łotry. Myj się teraz, albo wezmę bykowiec i
przeciągnęcięprzezplecy…

Przestraszona wykonała rozkaz czym prędzej. Oblewając się wodą, rzucała

równocześnieciekawespojrzenianacałypokój.Wydałjejsięprześliczny.Takiegołoża
z lustrem zawieszonym u sufitu, takiej sadzawki w pokoju, takich obrazów
niewytłumaczonym dreszczem przejmujących nie miała ani biała pani, ani Pei-Khong,
ani w bungalowie plantatora nie było podobnych wspaniałości. Poza tym kąpiel sama
stanowiłaszczytzachwytów.Koiła,nibycudownybalsam,bólstłuczonychprzyupadku
kości, pieczenie zadrapanej przez ciernie skóry, a przede wszystkim oszałamiała
zapachem. Ach, wszystko byłoby prześliczne i Tija czułaby się tutaj niezrównanie,
gdybynieobecnośćgroźnegoHolendra.APietervanHooftzniecierpliwiłsięwidocznie,
bokrzyknął:

— Zbliż się do schodków!… Prędzej… prędzej… Tak, teraz stój cicho…

Naperfumujęciętrochę…

Ku niezmiernemu uszczęśliwieniu małej Jawajki spłynęło na jej piersi kilkanaście

kroplipachnącegoolejku.Nadstawiłachciwiedłonieponastępnąporcjęinatarłasobie
całą twarz, szyję, ramiona. Ale był to ostatni miły epizod biednej Tii tego wieczora.
Pieterpochwyciłjądłoniązawłosy,przekrzywiłgłowęwstecz,wpatrywałsięwzalękłą
twarzyczkęczasdłuższy,apotem,niepuszczającofiaryzręki,rozkazał:

—Wyłaźnagórę.

Byłapewna,iżczekająkarazato,żerzuciłasiępodnogiplantatoraiudaremniłamu

pościg za białą panią. Spodziewała się straszliwego bicia, okrutnych razów, chłosty
bezlitosnej.Zcichąrezygnacją,zniemąprośbąwskomlącycholitośćoczachstawiała
drżące stopy na stopniach basenu. Znalazłszy się twarzą w twarz z groźnym
chlebodawcą, zacisnęła silnie powieki, nie śmiejąc spojrzeć w jego oczy. Usłyszała
przytłumionyszept:

—Naśmierćcięzaduszęwuścisku…Zatamtąmizapłacisz!

Uczuła, że podłoga spod stóp jej ucieka, że jakieś bardzo silne ręce podnoszą ją i

niosągdzieśszybko.Potemwydałojejsię,żespadanawznakzprzerażającąszybkością,
a jakaś ciężka masa zlatuje na nią i gniecie nieznośnie, do utraty tchu. Muskularne
ramionaowinęłysię,nibywęże,dokołajejszczupłejpostaci,palce-szponywpiłysięw
ciało. W skołatanej głowie huczało, jak dzwon na trwogę, jedno wspomnienie…
wspomnienie jego ostatniej pogróżki: — Na śmierć cię zaduszę!… Na śmierć!… W
oszalałych od trwogi myślach skrystalizowało się jedno jedyne pragnienie: żyć! …ja

background image

chcężyć!…bronićsiębędę!…muszę!…Czuła,żeustajejzatykajakaśmiękkamasa.
Ta sama masa rozpłaszczała jej mały nosek, utrudniała… uniemożliwiała oddech
swobodny.Kierującsięinstynktemsamozachowawczym,otworzyłaustabardzoszeroko
i z całej mocy wbiła zęby, szarpnęła. Teraz dopiero podniosła powieki. Usłyszała
piekielny ryk bólu. Równocześnie gniotąca bryła zniknęła, zsunęła się na bok,
odskoczyładaleko,nieprzestającwyćnieludzko.

Tija dźwignęła się z posłania. Zachłysnęła się i wypluła z jamy ustnej wielki haust

ciepłej, słodkawej cieczy i obrzydliwy, oślizgły kawałek czegoś miękkiego… jakby
surowego mięsa. Rzuciła przed siebie mętne spojrzenia oczu, wciąż jeszcze
przerażonych strachem. W drugim końcu pokoju wił się po ziemi baron Pieter van
Hooft,groźnychlebodawca;przykładałjakąśbiałąpłachtędostraszliwieokaleczonego
policzkaijęczałcorazciszej,corazbardziejzłowrogo.

Jawajkarozejrzałasiębezradnie.Nigdziedrzwianiokna…Auciekaćtrzebaitojak

najrychlej,bozachwilęstaniesięcośstrasznego.Takmówiłinstynktirozum.Leczjak
uciekać,którędy?

Pieter van Hooft położył się na krawędzi basenu, obmył troskliwie wciąż silnie

krwawiącą ranę, zabandażował ją mocno dwoma ręcznikami i dźwignął się z ziemi.
Hipnotyzującdziewczynęstrasznymispojrzeniami,ruszyłkuniejszybko.

—Dawajręce!—ryknął.

Przymknęła oczy powtórnie, wyciągnęła posłusznie obie dłonie przed siebie. Bez

cieniaoporupozwoliłajezwiązać.Niebroniłasięnawet,kiedyjejoczyobwiązałjakąś
serwetąnaprędceznalezioną.Syknęłatylkozbólu,kiedyjąpochwyciłzawłosy,głowę
zgiął ku dołowi i w tej pozycji zaczął gdzieś prowadzić. Usłyszała niebawem zgrzyt
odciąganej zasuwy, potknęła się, potoczyła po schodach, lecz dźwignięta brutalnym
szarpnięciem,stanęłanatychmiastnanogi;dałasiępowlec.Owionąłjejrozpalonąskórę
chłódogrodu.Ponocyparnejmiałnastaćmglistyranekidzieńdeszczowy,jakichtrzyw
tygodniuwypadanaJawie.

Pomimo chusty czy serwety, otulającej szczelnie oczy, nos, uszy i policzki,

dosłyszałaTijajakiśstłumionypomruk.—Cotomożebyć?Dokądonmniewlecze?—
usiłowała odgadnąć nadaremnie. Przystanęli. Znowu zgrzyt zamka oraz skrzypnięcie
mocno zardzewiałych drzwiczek. Delikatne nozdrza dziewczyny uderzył jakiś przykry,
charakterystyczny zapach. Zanim mogła skupić myśli, uczuła, że ją podniesiono na
dobre pół metra w górę i wepchnięto do wnętrza jakiejś ubikacji; stopy dotknęły
betonowej posadzki. Posłyszała silne trzaśnięcie drzwiczek tuż poza plecami. Czyjeś
palce rozwiązały jej pęta na dłoniach. Czyjeś ręce zdarły z głowy chustę. Wreszcie
usłyszałaszyderczygłosbarona:

—Jesteśzwierzę,więczwierzębędzietwymkochankiem.Spróbujjegopokąsać,ty,

bydlęprzeklęte!

Otworzyła oczy szeroko, uskoczyła w tył, uderzyła się plecami w żelazne pręty

ogrodzenia i bez jęku osunęła się na posadzkę. Znajdowała się w klatce goryla.
Olbrzymiamałpastałaprzednią,przyglądałasięjejzohydnymgrymasem.

—Życzęciprzyjemnejzabawy…che,che,che,che!

background image

Z tymi słowy odwrócił się Pieter van Hooft na pięcie, unosząc z sobą

kompromitujące dowody zbrodni… owe chusty, które zakrywały twarz dziewczyny i
krępowałyjejręce…

background image

ROZDZIAŁXII

Pałacksięcia-korsarza

Słońce minęło już przed godziną najwyższy punkt swej dziennej wędrówki, kiedy

mały oddziałek dotarł do szczytu potężnego pasma górskiego, które zagradzało drogę
idącym.Dowódca,mrukliwy,gburowatyżołnierzmalajskizarządziłkrótkiodpoczynek.
Nikt chyba nie powitał tego zarządzenia z większą radością niż opadający z sił jeniec.
Godfrey Hooker zdołał sobie nienagannym zachowaniem w czasie dotychczasowej
wędrówki zaskarbić względy swych strażników do tego stopnia, że rozkuto jego rękę
złączoną łańcuszkiem z ręką najtęższego żołnierza. Pozwolono mu nawet przechadzać
sięwpromieniukilkunastumetrów,przyczymjednakniespuszczanogozoka.Jedenz
wartowników wyraził swe zdziwienie z powodu wytrzymałości więźnia, który po tak
wytężającymmarszumaochotęspacerowaćtamizpowrotem,zamiastwyzyskaćchwilę
odpoczynku i wyciągnąć się na ziemi. Nierozmowny przywódca wzruszył tylko
ramionami, a przykazawszy podwładnym pod osobistą odpowiedzialnością uważać na
jeńca,przeciągnąłsięrazidrugi,poczymnatychmiastzasnął.

A Godfrey Hooker przechadzał się w dalszym ciągu, wytężając w dal oczy. Czuł

dobrze, że zapas sił jest na wyczerpaniu, lecz dzisiejsze, nieoczekiwane odkrycie
zemocjonowałogodotegostopnia,iżzapomniałzupełnieozmęczeniuorganizmu.

— Więc omyliliśmy się wszyscy — szeptał, spoglądając na słońce. Wartownicy

śledzilinieustanniekażdykrokniespokojnegojeńca.Widzieli,żepodnosioczykuniebu,
że dla odmiany pochyla się bardzo nisko, bada z wielką uwagą każdy kamień i szuka
czegośskwapliwe.

—Idź,zobacz,coontamznalazł—rzekłwreszciejeden,którypośpiącymdowódcy

ze starszeństwa komendę obejmował. — Musiał ujrzeć coś niezwykłego, bo krzyknął!
—dodałnazachętę,widząc,iżpodwładnydźwigasięzoznakamiwyraźnejniechęci.

—Noico?—spytano,gdywysłanyżołnierzpowróciłnadawnemiejsce…

—Mech.

—Co?Mech?

—Mech.

—Gadajżedorzeczy.

—Comamgadać?Znalazłwidać,czegoszukał,icieszysiędlatego.

—Możetobędziejadł?

—Iii…Zjadłjużprzedtempółplackaryżowego.Zresztąpatrz.Zostawiłterazswój

kamieńmchemporosłyipatrzywdolinę…

background image

—Najlepiejbyłobygoskućłańcuszkiem.Możejakiczarownik?

—Jakonczarownik,tołańcuszekteżniepomoże…Staniesię,cosięmastać.Bóg

jestjeden.

Wtensposóbwartownicydaliwyrazswejprzysłowiowejmalajskiejzabobonnościa

zarazem wierze w ślepe przeznaczenie, jak na wyznawców Koranu przystało. Ale
żadnemu z nich na myśl nie przyszło, że niewinny mech dopomógł Anglikowi
ostatecznie do ustalenia, gdzie się znajduje północ, a co za tym idzie, i inne części
świata. Dlatego też śledził uważnie od samego ranka kierunek wędrówki słońca. I
dlategowłaśniezacierałręcenaznakzadowolenia,mruczącpodnosem:

— Tak, tak… To nie Sumatra, jak przypuszczaliśmy… Nie mam najmniejszej

wątpliwości. Wszystkie pasma górskie Sumatry biegną z północy na południe, a ściśle
biorąc, z północnego zachodu na południowy wschód, czyli równolegle do położenia
samejwyspy.

Przeszedłsiękilkarazyimonologowałdalej:

—Więcco?ByłbytoPółwysepMalajski,jakSmithprzypuszczał?Wykluczone!…

Przedewszystkimnicminiewiadomo,abyMalakkaposiadałapokładywęglatakbogate
szalenie,aprzedewszystkimnaftę.Dalej,naszamorskapodróżnaokręciepirackimnie
mogłaby w takim wypadku trwać aż trzynaście dni… chyba, że nas umyślnie wożono
dlazmyleniawszelkichśladów…Hm…hm…Nie,toniemożliwe!…

Zmęczoneciałoupomniałosięoswojeprawa.GodfreyHookerusiadłwięcnajakimś

dużymgłazieirozmyślałdalej:

—Gdzieżtedyjestemwłaściwie?Cotozalądlubwyspaolbrzymia?Malakkanie,

ani Jawa, ani Sumatra… Najbliższe byłoby Borneo… Stop!… Ależ oczywiście!… To
Borneo!…Borneo…Zgadzasię!Weźmykierunekpasmgórskich.Biegnązpółnocnego
wschodunapołudniowyzachód.Jużtojednostarczyzawszystkiedowody,apozatym
węgieliropa.Więcjesteśmyuwięzienigdzieśwgłębiwyspy,trzeciejcodowielkościna
globie ziemskim, a tak mało zbadanej… Więc owi ludzie dzicy, którzy na nasz widok
opuściliwpopłochuswenędznelepianki,tamwpuszczy,tojednozplemionDajaków,
Hm…Niezbytbezpiecznesąsiedztwo.Dobrzeotymwiedzieć.Najdrobniejszyszczegół
może się nam przydać, kiedy wydusimy w kopalniach naszych cerberów… To będzie
dopierozdumienie,skorosiędowiedzą,żeniejesteśmynaSumatrze!

Naglezasępiłasiętwarzwięźnia.Przypomniałsobie,żezpomiędzytylusetekjego

właśniewybranotejnocyipowleczonopodścisłąstrażą,niewiadomodokąd,anipoco.
Ci ludzie przybyli umyślnie po niego. Wyraźnie wymienili nazwisko: Hooker. Ich
gburowatyprzywódcanapomknąłwrozmowiezmechanikiem,żemarozkazodstawić
jeńca do pałacu. Z dalszych słów można było wywnioskować, że chodzi tu o pałac
jakiegośksięcia.Księcia-korsarzazapewne.Nienależymiećzłudzeńnajmniejszych,że
wowympałacudowiedzianosięozawiązanymsprzysiężeniubiałychniewolników,że
znano nawet nazwisko głowy spiskowców. Wobec tego Godfrey Hooker nie ujrzy już
więcej swych towarzyszy niedoli, a dzień dzisiejszy jest ostatnim dniem jego życia. I
dziwna rzecz, że myśl o prawdopodobnym rozstrzelaniu lub innym, bardziej
wyrafinowanym sposobie śmierci, mniej go przejmowała niż przeświadczenie, iż nie
ujrzyjużspiskowcówiniebędzieimmógłzakomunikowaćswegowielkiegoodkrycia,

background image

dotyczącegostwierdzeniamiejscauwięzienia.

—Będąsięnadalłudzili,żesąnaSumatrze—martwiłsięszczerze.

Tymczasemprzywódcamałegooddziałkuobudziłsięipocząłmrugaćgwałtownie.

—Gdziewięzień?—zapytałzprzerażeniem.

—Siedzinakamieniu,rozmyślaomchu—brzmiałaodpowiedź.

—Oczym?

Wyjaśniono w kilku słowach sprawę niedawnych poszukiwań Anglika. Przywódca

dźwignąłsięrączonanogi,podszedłdojeńca,przyjrzałmusięzbliskapodejrzliwiei
zawyrokował:

—Albogoamokopętałalbotonaprawdęczarownik.

Na wszelki wypadek kazał więźnia skuć łańcuszkiem z jednym żołnierzem, jak

poprzednio,poczymorszakwyruszyłwdalsządrogę.

Szłosięterazlżejznacznie,bozgóry.Pozatympółnocnezboczapasmagórskiego

były dużo łagodniejsze od południowych. Niebawem dotarli do strefy krzaków, które
zaczynały się blisko szczytów, ku dołowi stawały się coraz gęstsze i bujniejsze, aż
niespostrzeżenieprzechodziływewspaniałąpuszczędziewiczą.Żołnierzekonwojujący
Godfreyaorientowalisiętudoskonale,gdyżpokwadransieposzukiwańodnaleźliwylot
ścieżkileśnejiorszakzapuściłsięwgłąbdżungli.

Przyroda nie mogła dostarczyć Anglikowi żadnych dowodów na poparcie jego

dzisiejszych przypuszczeń. Wszelkie okazy flory, czy fauny, jakie dostrzegał w czasie
przedzierania się przez puszczę, były albo zupełnie takie same albo podobne do tych,
którespotykałnaJawielubSumatrze.DżungleWyspSundajskichsąprawiejednakowe,
abujnośćichzależyodilościopadówatmosferycznychiurodzajnościpodłoża.

Nagodzinęprzedzachodemsłońcalaszacząłrzednąć.Orszakposuwałsięwciążna

północ,wzdłużkorytagórskiegostrumienia,którymiejscamipłynąłwartkoiprzedzierał
się poprzez zapory spiętrzonych głazów, tworząc piękne kaskady, miejscami znów
rozlewałsięszerokoapłytko,pęczniałdorozmiarówbagnistychstawów,ponadktórymi
unosiły się mrowia owadów, lub dla odmiany zataczał zawiłe esy floresy pomiędzy
bujnymikępamizieleniiznowupłynąłwkierunkuzdecydowaniepółnocnym.

GodfreyHookerpatrzyłuważnienawszystkiestronyiwbijałsobiewpamięćkażdy

zakręt, każde wzniesienie terenu. Wzrok jego ślizgał się po powierzchni potoku, aż
napotkał na nieprzewidzianą przeszkodę. Lśniąca wstęga wody urywała się nagle i
znikała, jak gdyby pochłonięta już przez ziemię. Zauważył natychmiast, że nurty,
toczącesiędotejporydośćrównoileniwie,pędząwdalzzawrotnąszybkością.Razem
zkorytemstrumieniakończyłsiętakżekrajobrazjaknożemucięty.Dalejniebyłowidać
nic, ani skupień krzewów, ani łąk bujnych, ani nawet pojedynczego drzewa. Dopiero
gdzieś w odległości kilku czy kilkunastu kilometrów majaczyły tuż pod baldachimem
zwiewnych,białychobłoczkówsinoniebieskieszczytygór.

Uchopochwyciłoszelest…szumjakiś.Oddziałekbezżadnejkomendyprzyśpieszył

kroku. Z każdym przebytym metrem szum stawał się wyraźniejszy, rósł, potężniał,

background image

przechodzącwhukjednostajny…

—Zapewnewodospad—pomyślałHookeriniepomyliłsięwcale.

Zatrzymali się na samej krawędzi wyżynnej płyty. Potok górski spadał w przepaść

kilkusetmetrową po stromo pochyłej, nieledwie prostopadłej ścianie, w czterech
kaskadach, położonych jedna pod drugą. Nad spienionymi łukami wody unosiły się
wspaniałe pióropusze rozbitych, roztrzaskanych na pył kropelek, na których złote
promienieniskoschylonegosłońcałamałysięwtęczyżywychkolorów.

SpojrzeniaAnglikapośpieszyłyzabiegiemstrumienia.Wypatrzyłyrychło,żetworzy

onustópnajniższejkaskadymałystawek,azatoczywszynastępniekilkałuków,odnosi
swe wody do wielkiej, majestatycznie środkiem doliny płynącej rzeki. Koryto rzeki
zajmowało położenie zupełnie prostopadłe do kierunku strumienia górskiego, ale z tej
wysokościtrudnobyłoosądzić,czyrzekapłynienawschód,czynazachód.

DlaczegoGodfreyHookerspojrzałnajpierwkuzachodowi?

Możedlatego,żewtamtejstronieznajdowałosięsłońce,amożeztejprzyczyny,że

oczyAnglika,przebywającegowtychstronach,wolałyprzedewszystkimzwrócićsięku
Indiom…ikubardzoodległejojczyźnie.Dość,żeGodfreyHookerrzuciłwzrokiemna
zachód. Szeroka wstęga wody ciągnęła się prosto, jak wystrzelił, łącząc się w oddali z
nieboskłonem, na którym słońce, dobiegające kresu swej codziennej wędrówki,
wzniecałowłaśnieprzecudnąpożogę.

Zkoleizwróciłtwarzwstronęwschoduiwydałgłośnyokrzykzachwytu.

Trochę poniżej płyty wyżynnej stał pałac ogromny. Pałac z bajki wschodniej.

Zbudowany był w stylu zbliżonym najbardziej do mauretańskiego. Złudzenie to
potęgował jeszcze widok sąsiadującego z gmachem meczetu, który łatwo było poznać
po charakterystycznej kopule i dwóch strzelistych minaretach. Za meczetem rozciągał
się obszerny dziedziniec, a dalej wznosiła się grupa znacznie mniejszych i mniej
okazałychbudynków.Odstronyrzekigraniczyłpałaczrozległymogrodem,opadającym
w kilku tarasach ku wodzie. Cała ta przestrzeń olbrzymia była otoczona wysokim
murem, którego zębate blanki, wieżyczki i narożniki nadawały całości wygląd
średniowiecznejwarowni,mauretańskiegozameczku,przygotowanegowkażdejchwili
naodparcieatakupodbitychazuchwałychgiaurów.Wśródszmaragdowejzieleniogrodu
dostrzegłpatrzącyjakieśoszklonepawilony,jakieśchińskiepagody,lekkie,zgrabne,o
zadartych ku górze okapach daszków, i altany będące miniaturowymi kopiami świątyń
indyjskich.

Brutalne szarpnięcie przerwało obserwację Godfreya, lecz tylko na chwilę, gdyż

orszak zaczął się posuwać po samej krawędzi wyżyny, w kierunku wschodnim, ku
pałacowi.Zbliżalisięzkażdymkrokiemdoobronnychmurówtajemniczegozamku.

Wieczórzapadał.

Rozpalonakulasłonecznazanurzyłasięwnurtachszerokorozlanejrzeki,aledzięki

refrakcji górny brzeżek tarczy widniał wciąż jeszcze ponad nurtami i całą zachodnią
połaćniebastroiłwpurpurę.Wkrwawychblaskachzachodzącegosłońcazaróżowiłysię
białejakalabasterścianyrozległegopałacuiśnieżnakopułameczetu,ismukłeminarety,
ikoronkazębatychmurówobronnych,azłotypółksiężycmoszei

1

tryskałsnopamiiskier

background image

takbłyszczących,żeokoniemogłosięzblaskiemichoswoić.

Jakiś turkot i znajome warczenie zwróciło uwagę Godfreya w inną stronę. Nie

przerywając marszu, odwrócił w tył głowę. Szukał chwilę… aż znalazł… Z tej strony
rzekiirównolegledojejbieguwiłsiębiałygościniec,nibywążolbrzymi.Inajasnym
tle drogi ujrzał Godfrey trzy czarne punkty, posuwające się bardzo szybko. Słaby
wietrzykzachodniwyprzedzałjejednak,niosącnaswychlotnychskrzydłachówturkot,
którywpadłwuchoAnglika.

Przywódca konwoju obejrzał się także, zasłonił sobie oczy przed blaskami słońca i

rzekłwczystymnarzeczujawajskimdotowarzysza:

—Patrz,przybędziemyjednocześnie,achwalilisię,żenaswyprzedząogodzinę.

—No,ichdrogabyłasiedemrazydłuższa.

Teraz Godfrey zrozumiał. Te trzy punkty, zbliżające się szybko, to były owe

samochody ciężarowe, które ładowano przy kopalni nafty dziś rano. Przechodzili
tamtędy koło godziny ósmej. Dwa auta były już napakowane beczkami, a trzecie
ładowanowłaśnie.Szoferzywdalisięwpogawędkęzprzywódcąkonwoju,śmialisięi
pokazywalicośnapalcach.Prawdopodobniezakładalisięzsobą,ktopierwszystaniew
pałacu.Więcdlategogburowatyżołdaktaknagliłdodrogiiniepozwalałnadłuższea
dobrzezasłużonewypoczynki.

—Ajednakmybędziemypierwsi—stwierdziłprzywódca.

— Masz słuszność. Gdyby jechali w przeciwnym kierunku, z biegiem wody, to

stanęliby pierwsi. Ale pod górę? Spójrz, jak teraz zwolnili… Stanął… Pierwszy wóz
stanął…

Krajowcycieszylisię,jakdzieci.Poczęlidawaćznakitamtymzgościńca.

A Godfrey stał zdumiony. Ostatnie słowa żołnierza rozwiązywały ostatecznie

zagadkę i potwierdzały w zupełności słuszność jego dzisiejszej hipotezy… Więc
ogromnarzekawdoliniepłynienazachód.Malajpowiedziałprzecież:gdybyjechaliw
przeciwnymkierunku,zbiegiemwody…Jeślitedyrzekapłyniewkierunkuzachodnim,
to dowód niezbity, że siedzibą korsarzy i miejscem uwięzienia Europejczyków jest
Borneo. Tylko Borneo! Wszystkie większe rzeki Sumatry płyną na wschód, Jawy na
północ, Syjamu, Annamu

2

i Celebesu na południe, natomiast rzeki olbrzymiej wyspy

Borneoroznosząswewodypromienisto,wewszystkichmożliwychkierunkach.

WięcBorneo!

Teraznależytylkobliżejokreślićokolicę.Olbrzymiastrugawodywdoliniewskazuje

na to, że mogą być brane pod rachubę tylko największe rzeki, płynące na zachód. A
zatemRedjang

3

lubKapuas,zwanapoholenderskuKapoewas.Jednaztychdwóch;lecz

która?

Kierunekgórniemógłtudaćżadnychwskazówek,anibiegrzekitakże.Obiepłyną

początkowo na południowy zachód, obie zwracają następnie swe łożyska w prawo, a
deltyichmająodchylenieraczejpółnocne.

TakrozmyślałGodfreywczasie,gdyjegoeskortazabawiałasiędawaniemznaków

background image

szoferom,którzyugrzęźlinazbytstromejpochyłościdrogiiwyładowywalikilkabeczek
zpierwszegosamochodu,abygotrochęodciążyć.
Wreszcieprzywódcauznałzastosowneprzerwaćzabawę.

—Dalej,wdrogę!Rajangmgłąsięokrywa.

Niedużobrakowało,abyGodfreyrzuciłsięnaszyjęgburowatemucerberowi.Dzięki

jego odezwaniu się wiedział teraz wszystko. Zatem rzeka w dolinie to Redjang, a ten
kraj dokoła to państewko Sarawak, monarchia absolutna, rządzona przez radżów, to
kraina,znajdującasiępodprotektoratemWielkiejBrytanii.

4

Słońce zgasło. Ponad strugą wody zaczęły się wznosić fioletowe opary, sina mgła,

nibymiękkicałunspowijającaziemiędosnunocnego.

5

____________________

1

moszea–świątyniamuzułmańska;meczet.

2

Annam–obecnieWietnamŚrodkowy.

3

Redjand–holenderskanazwarzekiRajang.

4

ObecniejedenzestanówMalezji.

5

Dokończeniem niniejszej opowieści o losach księcia-korsarza jest powieść pt.

Ostatniatorpeda.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antoni Marczyński Krwawy Taniec Hiszpanski
Antoni Marczyński Skarb Garimpeira
Antoni Marczyński Przygoda w Biarritz
Antoni Marczyński Dwunasty telewizor
Antoni Marczyński Żywe torpedy
Antoni Pawlak Ksiazeczka Wojskowa
Antoni Pawlak Książeczka Wojskowa
Antoni Marczyński Szpieg w masce
Czechow Antoni Czytanie książek
Antoni Marczyński Strzał o świcie
Antoni Marczyński Aloha
Antoni Marczyński Missisipi 1 Missisipi
Antoni Marczyński Kobiety i piraci
Antoni Marczyński Szlakiem hanby
Antoni Marczyński Wyspa nieznana II
Antoni Marczyński Pokolenie Kaina
Antoni Marczyński Ulubieniec seniorit
Antoni Marczyński Byczy sen

więcej podobnych podstron