AntoniMarczyński
ŻYWETORPEDY
KRAKÓW2016
OpracowanonapodstawieedycjiwtygodnikuPrzyjacielŻołnierza,nr11-13/1958.
Człowiek, który dłuższe wakacje spędził na łonie natury, po powrocie do miasta
czujesięprzezjakiśczasogłuszonyzgiełkiemulicznyminiezdolnydoszybkiejpracy
umysłowej. Zwłaszcza jeżeli owym miastem jest Nowy Jork, a warsztatem pracy
„piekłonaziemi”,czyliredakcjadziennika.
Dlatego też dziennikarz John Kogut który jeszcze onegdaj upajał się ciszą
kanadyjskiejpuszczy,był10lipca1939wjaknajgorszymhumorze.Ażtrzygodziny
straciłnastreszczeniesytuacjipolitycznejzagranicą,ateraz,gdyczytałswójartykuł
jużwydrukowany,miałwrażenie,żenicsłabszegonienapisałdotychczasnigdy.
Opiniętępodzielałrównieżwydawca,któryniebawemwezwałdoswegogabinetu
Koguta,skrytykowałzjadliwiejegoartykułidodałwkońcu:
— Za podpalaczy pokoju świata uznał pan Niemców i Włochów, a nie
Japończyków,którzypierwsipowojnieświatowejrozpoczęlikrwawepodbojeiktórzy
mogąbyćnajgroźniejsidlanaszegokraju.Cogorszajednakzapomniałpannaurlopie,
iżwśródczytelnikówmojegopismajestzestotysięcyamerykańskichWłochów!Tym
bardziej zaś dziwi mnie pański atak na Mussoliniego, że przecież głównie jemu
zawdzięczapancałąswojąkarierę.
Mówiąc tak, pracodawca Koguta poniekąd miał rację. Jeszcze wiosną roku 1935
John Kogut był sobie skromnym piątym czy szóstym fotografem nowojorskiego
dziennika i tylko w charakterze fotografa przydzielono go Herlehy’emu, asowi
redakcji, wyjeżdżającemu wówczas do Abisynii. Herlehy w roli korespondenta
wojennego zadebiutował już przedtem z dużym sukcesem w Maroku podczas
powstaniaszejkaAbd-el-Krima.
Od tej pory gdzie tylko na świecie zagrzmiały działa, tam Herlehy zjawiał się
natychmiast,abydostarczaćfascynującejAmerykanówlekturyopotyczkach,bitwach,
oblężeniach, zatopieniach i jeszcze innych epizodach wojennych. Zawsze też z
wszelkich niebezpieczeństw wychodził cało, aż dopiero w Etiopii opuściło go
dotychczasoweszczęście.Zarazwpierwszejbitwieotrzymałpostrzał,któregodalszym
następstwemstałasięgruźlicapłuc.
JohnKogut,umieściwszywszpitalupolowymciężkorannegotowarzysza,wjego
zastępstwie opisał atak Włochów na Aduę, zażądał od dziennika przysłania nowego
korespondenta i, oczekując jego przyjazdu, pisał, jak umiał, reportaże z pola walki.
Reportaże te, ilustrowane znakomitymi fotografiami, wywołały tak wielkie
zainteresowanie,że wydawnictwo dziennika nie przysłało nikogo na miejsce rannego
Herlehy’ego, lecz telegraficznie zamianowało swoim korespondentem wojennym
dwudziestoczteroletniego Johna Koguta, który żadnych kursów dziennikarstwa nie
odbył.
Eksfotograf, zdopingowany niespodziewanym awansem, jął z zapałem pracować
nad wyrobieniem sobie stylu i gdy po zajęciu przez Włochów Addis Abeby, stolicy
Abisynii, redakcja wysłała go do Palestyny, a w sierpniu roku 1936 do Hiszpanii,
uchodził już za sprawozdawcę dziennikarskiego wysokiej klasy. Zawdzięczał to
własnej pracowitości, talentowi, pośrednio też nieszczęściu Herlehy’ego, ale gdyby
Mussolini nie zadecydował podboju Abisynii, John Kogut byłby po dziś dzień tylko
fotografem.Słuszniewięcjegoszefzrobiłterazowąuwagę,poczymciągnąłdalej.
— Ja osobiście lubię tych europejskich dyktatorów. Dzięki nim mamy sensacji w
bród,nawetwletnichmiesiącach,podczasktórychdawniejpanowałatakaposuchana
tematy,żemusieliśmyczytelnikówkarmićwężemmorskimitympodobnymibajkami.
Lecz inna, poważniejsza jest przyczyna, dla której w moim piśmie tego rodzaju
artykułów,jakpańskidzisiejszy,tolerowaćniebędę!
— Dlaczego mówi to pan z maksymalnym naciskiem? — spytał chłodno Kogut,
któryniecierpiał,gdyktośprzemawiałdońpodniesionymgłosem.
—Dlatego,żechcępanaznowuwysłaćzaocean,narobotę.
—Sądziszef,żewojnawChinachwejdziewnowąfazę?
— Ech, Chiny dawno już znudziły się naszym czytelnikom. Teraz najmodniejszy
jestGdańsk.
—Gdańsk?Noowszem,piszesięonimsporo,leczwojnyzpowoduGdańskanie
będzie. Polacy ugną się tak samo jak Czesi — odparł Kogut z najgłębszym
przekonaniem. — Niech mnie pan raczej wyśle do Jugosławii, którą mocarstwa Osi
muszązająćprędzejczypóźniej,abyprzedwybuchemwielkiejwojnyokoloniemieć
zapewnionydostępdorumuńskiejnafty.
— Do Jugosławii pojedzie pan także, ale wpierw do Gdańska. Nasze pismo musi
tam mieć swojego korespondenta w dniu, w którym Führer przyłączy do Niemiec to
miastoiodbędziedoniegotryumfalnywjazd.
—Obawiamsię,żenatęuroczystośćjużniezdążę.
Obawy Koguta jeszcze bardziej wzrosły, kiedy wydawca kazał mu odbyć podróż
polskim statkiem, który płynąc dłuższą drogą, na północ, do brzegów Szkocji, miał
zawinąćdoswegoportumacierzystegodopieropodziesięciudniachżeglugi.
— Samolotem transatlantyckim trwałoby to znacznie krócej, przyznaję, lecz na
statku polskim od razu pozna pan nastroje, jakie panują wśród Polaków. A łatwiej
będziepanunawiązaćznimikontakty w czasie monotonnej podróży morskiej niż na
lądzie,gdziekażdyczłowiekzarazwpadawwirswoichzajęć.
WydawcaznowumiałracjęiJohnKogutjużw48godzinpoopuszczeniuNowego
JorkuzanotowałnastępującespostrzeżeniaopasażerachstatkuMSPiłsudski:
Polacy, gdy są głodni, przypominają mi Rosjan z ich smętną zadumą i
pesymizmem, za to po każdym posiłku stają się weseli jak Francuzi. Jedzą
prawie tak samo dużo jak Hiszpanie, w konsumpcji alkoholu dorównują
Holendrom z kolonii, tańczą jeszcze wytrwalej niż młode Amerykanki, a pod
względem zalet towarzyskich przodują wszystkim narodowościom. Bynajmniej
jednak nie wyglądają mi ma żołnierzy mogących stawić opór wojowniczym
Niemcom. Dlatego z góry usprawiedliwiam kapitulację Polski zarówno w
sprawie gdańskiej jak i dalszych sporach z jej potężnym zachodnim sąsiadem,
któryprzecieżwlatach1914–1918walczyłzwycięskoniemalzcałymświatem!
Pochopny ten sąd o Polakach podważyła nazajutrz rozmowa z siwowłosym
kierownikiemwycieczkiAmerykanówpolskiegopochodzenia,zktórymiKogutzawarł
znajomość najwcześniej, gdyż dobrze władali językiem angielskim. Staruszek ów
zapytany,czemuudajesiędoEuropywczasachtakniepewnych,odparłbuńczucznie,
że jedzie właśnie dlatego, ponieważ tam zanosi się na wojnę. Och, wojny to nie
nowośćdlaniego!Wroku1917wstąpiłdoarmiigenerałaPerhingaibyłweFrancjiaż
dokońcawojnyświatowej.Dwieranyotrzymał,służącswejamerykańskiejojczyźnie,
a teraz pragnąłby walczyć w obronie zagrożonej ojczyzny swoich przodków-
wychodźców.Ztakim samym zamiarem nosi się zresztą większość uczestników jego
wycieczki, chociaż miała ona w stadium swego organizowania się wyłącznie
turystycznecelenaoku.
Słowom mówiącego towarzyszyło ogólne potakiwanie słuchaczy, pomimo to
jednak Kogut ani rusz nie mógł uwierzyć, ażeby jakakolwiek armia na świecie
zechciałaskorzystaćzusługtakzgrzybiałegostaruszka.Powiedziałmutowreszciew
najdelikatniejszejformie,nacootrzymałodpowiedźdośćzagadkową.
—Wiem,iżdowojskamniejużnieprzyjmą?Zatoczłowiektakstary,takbliski
grobujakja,nadajesięnajlepiejnażywątorpedę!
Co to są żywe torpedy, tego Kogut nie dowiedział się na statku, gdyż pod koniec
swejrozmowyzczupurnymweteranemdostrzegłnawyższympokładziemłodądamę,
która jeszcze przy śniadaniu wpadła mu w oko. Przy pomocy stewardów szybko
stwierdził, że dama jest rozwódką, że wraca do Kopenhagi sama, że prosiła
ochmistrza,byprzyjejstoleposadziłkilkusympatycznychpanów,czylireflektowała
conajmniejnaflirt.
W podobnych sytuacjach John Kogut nie pozwalał się ubiec nikomu, a ponieważ
niewinny flirt przemienił się rychło w grubszy romans, od razu wyleciały z
reporterskiejpamięcinietylkożywe torpedy, lecz również Gdańsk, Polska i Niemcy.
MisterKogutprzypomniałsobie,pocowysłanogodoEuropy,dopierozaKopenhagą,
wktórejwysiadłarozkosznarozwódka.Sądził,żejeszczeodrobiwszelkiezaległościw
badaniu nastrojów polskich, ale pasażerowie, których w podróży unikał zajęty
całkowicie swoją Dunką, tkwili w kabinach, pakując walizy. Bowiem już nazajutrz,
czyli22lipca,statekmiałdotrzećdocelupodróży,dojakiejśGdyni.
Gdynia. Ta trudna dlań do wymówienia nazwa powtarzała się często w
demagogicznej mowie Niemca, której w nocy wysłuchał przez radio… Wiózł z sobą
silnyradioodbiornik,przypuszczając,iżEuropaWschodniaznajdujesięnatymsamym
niskimpoziomiecywilizacjicoAbisynia…Zprzemówieniategowynikało,żewojska
niemieckie lada dzień, lada godzina wkroczą do Gdańska i zrównają z ziemią jego
konkurentkę, Gdynię, sztuczny port budowany przez Polaków. John Kogut był więc
przekonany,żeGdyniawyglądaterazpodobniejak
Malagawroku1937
.
Ciesząc się z tego jako reporter, złożył swe walizy w przechowalni i taksówką
wyruszył na objazd Gdyni. Daremnie jednak szukał w niej tego, co spotykał w
miastach hiszpańskich podczas tamtejszej wojny domowej. Nie ujrzał tu rowów
strzeleckich ani ulicznych barykad, ani dział zenitowych lub choćby kulomiotów
otoczonych zasiekami z kolczastego drutu. Niepotrzebnie też trzymał w dłoni swój
paszport, bowiem nikt go po drodze do wylegitymowania się nie wezwał ani razu.
Miastomiałonormalny,pokojowywygląd,azdworca,ponadejściukażdegopociągu,
wysypywałysiętłumyletnikówzdziećmi.Zmaleńkimidziećmi!
Wielce rozczarowany odjechał Amerykanin autobusem do Gdańska, gdzie
atmosferę zastał zgoła odmienną i znacznie odpowiedniejszą dla wojennego
korespondenta nowojorskiej gazety. Sztandary, swastyki, burzliwe wiece na placach,
przestraszonetwarzekupców,pochodyzmuzyką,wieczornecapstrzyki,anatleciszy
nocnej złowrogie dudnienie drzwi wyłamywanych kolbami lub raptem w pół słowa
stłumione wołanie o pomoc to przecież najwdzięczniejsze tematy dla reportażysty.
Opisywał więc Kogut przez dwa dni swoje pierwsze wrażenia z Gdańska, po czym
wyruszyłnapołówcałkieminnychwrażeńdokasynagrywSopocie.
Sale kasyna świeciły pustkami. — Ci przeklęci Polacy bojkotują nas teraz
naprawdę—wyjaśniłmukasjerzmieniającypieniądzenabarwnesztony.Tylkojedna
ruleta była czynna tego wieczora, dzięki czemu przy jej stole skupili się wszyscy
obecni,opróczamatorów
bakarata
,grającychwsąsiedniejsali.JohnKogutmógłwięc
łatwodokonaćprzeglądukobiet,aleponieważwśródnichniedojrzałanijednejładnej,
postanowiłpozostaćwiernyswojejDuncejeszczeprzezdzisiejszywieczórizająłsię
grą.
Grał z nadzwyczajnym szczęściem, co zdawało się wskazywać na to, że szelma
Dunka już go zdradza. Byłby może rozbił bank, gdyby nie przypadkowe spotkanie z
KurtemEmmerichem,zktórymzaznajomiłsięprzeszłodwalatatemuwBurgos.Tam
EmmerichkształciłrekrutówgenerałaFranconaspecjalistówwzakładaniuminijego
dziełem było wysadzenie w powietrze połowy budynków dzielnicy uniwersyteckiej
Madrytu,alecotenniespokojnyduchrobiłtutaj?
Na to pytanie John stale otrzymywał wymijającą odpowiedź. Nawet w winiarni,
gdzie nie żałował szampana, by towarzysza uczynić rozmowniejszym. Podpiwszy
sobie,Kurtopowiadałszerokooswoich wojennych wyczynach w Katalonii, lecz ani
słowemniewspomniał,pocoprzybyłdoGdańska.Radnierad,Amerykaninuznał,iż
nieupolujedziściekawegotematudoreportażu,itakżezacząłwspominaćswójpobyt
w Hiszpanii, tamtejsze przygody wojenne, przede wszystkim zaś tajemnicze kobiety.
Ach, podobnie pięknych kobiet jak w Hiszpanii nie ma nawet w Paryżu! Za to nad
Bałtykiem, brrr, czarna rozpacz. Oto trzeci już dzień mieszka w Gdańsku, odwiedził
wszystkietutejszelokaleiniezauważyłkobietychoćbyśrednio,ładnej…
— Widocznie ja mam więcej szczęścia — rzekł Kurt — bo poznałem tutaj
dziewczynętakcudną,żeoddałbypanzaniąnasząniegdyśulubionątancerkę,Juanę
Farras,iwrazzniąwszystkieinneartystkihiszpańskie.
— Nonsens. Założę się o sześć butelek szampana, że nikt nie zdoła pokazać mi
kobiety,którawywarłabynamniesilniejszewrażenieniżboskaJuana.
—Jakaszkoda,iżowygranejwtymzakładzieniemożezadecydowaćktośtrzeci,
neutralny, lecz wyłącznie zainteresowany, który przecież nie skazywałby siebie na
zapłacenie słonego rachunku! — odparł Kurt z ironią. — Niemniej jednak, aby pana
przekonać, że rację miałem ja, pójdziemy jutro razem do odkrytej przeze mnie
nadwiślańskiejpiękności.Izdębiejepanzzachwytu,zdębieje!
Wbrew tej przepowiedni John Kogut bynajmniej nie wpadł w zachwyt na widok
gdańskiej boginki Emmericha. Przede wszystkim dlatego, że lubił kobiety ubierające
się tak, jak Amerykanki, i dbające o makijaż, jak Francuzki. Tymczasem panna Iga
miała brwi nieuregulowane, paznokcie bez lakieru, nie używała pudru ani różu, ani
choćbyczerwonejpomadkidowarginosiłazbytobszerną,staroświeckąsuknię,jakiej
w Stanach Zjednoczonych nie włożyłaby na siebie żadna szanująca się mieszczanka
aninawetżonafarmeraz zapadłejwsi.Iga byłaciemnąszatynką ojasnoniebieskich
oczach,czylinaZachodziebranobyjązaIrlandkę,leczKurtdowodziłzuporem,że
onajestrodowitąNiemką,jakwszyscymieszkańcyGdańska.
—Wszyscy?—powątpiewałJohn.Nawetnaszyldachsklepówzauważyłemsporo
nazwisk polskich. A twoja Iga także nie nazywa się Schneider czy inny Müller, ale
Oborsky,cowcaleniebrzmizniemiecka.
— Brzmienie nazwiska nie dowodzi niczego. Zresztą to możliwe, że przodkowie
Igi pochodzili z Polski i że ich późniejsza germanizacja nie była dobrowolna. Za to
obecnie taki na przykład Albert Oborsky jest żarliwszym patriotą niemieckim niż
większośćmoichtutejszychtowarzyszypartyjnych.Onniemarzyołatwejkarierzeani
ozrobieniupieniędzynazmianachpolitycznych.
— Jak pańscy towarzysze? — chciał Kogut wtrącić złośliwie, lecz ugryzł się w
język;czyżmiałosensprzerywaćszczerewynurzeniaNiemca?
— Brat Igi — ciągnął dalej Kurt — dopytuje się wciąż niecierpliwie, kiedy
przyłączymy Gdańsk do Niemiec i, ilekroć o tym rozmawiamy, oczy błyszczą mu
świętym zapałem. Za ten młodzieńczy zapał najbardziej poważam Alberta, który
przecieżmłodzikiemniejest,bozbliżasiędoczterdziestki.
—Musibyćzatemznaczniestarszyodsiostry.
— O tak, Hedwig czy, jak ją brat zwie, Iga ma zaledwie dwadzieścia dwa lata. I
teraz,gdypanjąpoznał,niemożepanzaprzeczyć,żetoślicznadziewczyna,co?
—Byłabyśliczna,gdybyspędziłakilkagodzinudobregofryzjeraigdybyjąubrać
odstópdogłowyinaczej—odparłAmerykanin.
Ten inny wygląd Igi, wygląd poprawiony przez magazyny mód z nowojorskiej
Piątej Avenue tak kusząco majaczył w wyobraźni Johna przez cały wieczór, że
następnyranekzajęłomuobmyślaniepretekstudoponownegoodwiedzeniagdańskiej
piękności.Zastałjąwmieszkaniusamą,zczegobyłniezmiernierad,alejużpięćminut
późniejnadszedłjejbratAlbertzKurtem.Tenostatninietaiłswegoniezadowoleniaz
powodu samodzielnej wizyty Amerykanina, wobec czego Kogut uznał za stosowne
przedstawićobecnymnajlepszyzprzygotowanychpretekstów.
— Pragnąc urozmaicić swe reportaże opisami tutejszych zabytków i folkloru,
przyszedłem tu prosić, aby pan Oborski, jako rodowity gdańszczanin, pokazał mi
osobliwościswojegorodzinnegomiasta.
—Odtegosązawodowiprzewodnicy—burknąłKurtEmmerich.
— Nie wszyscy spośród tutejszych zawodowych przewodników objaśniają
turystów obiektywnie — przemówił Albert — a pan Kogut nie jest turystą, lecz
amerykańskim dziennikarzem! Tym bardziej więc powinien mieć zapewnioną jak
najdokładniejsząobsługęinformacyjną.CzynietakpanieEmmerich?
—Świętaracja—przyznałKurtinaglestałsięuprzedzającogrzecznydlaJohna.
—Proszęmiwybaczyćzłyhumor,zjakimtudziśprzybyłem,alemiałemdenerwującą
przeprawę z kolejarzami. Jeden z nich usiłował przeszmuglować z dworca do miasta
plikpolskichgazeti,gdyzacząłemgobić…
—Bić?!—wtrącilirównocześnieIgaiJohn.
— A co miałem robić, skoro ten tchórz uciekał? Podstawiłem mu nogę i, kiedy
upadł,wymasowałemgoszpicrutą.Najegokrzyknadbieglitrzejinnikolejarze,którzy
przybraliwobecmniebezczelnieagresywnąpostawę.Naszczęściepolicjazjawiłasię
wporęiwzięławszystkichpodklucz.
—Gazetyteż?—spytałKogutkpiąco,aleKurtniewyczułironii.
—Nie,gazetyjazatrzymałem.Chcepanmożeobejrzećtepolskieszmaty?
—Oczywiściejestemprzecieżdziennikarzem.Czyktośzpaństwaznajęzykpolski
natyle,bymimógłprzetłumaczyćchoćbynagłówkiartykułów?
Kurt Emmerich podjął się tego, twierdząc, że nieźle rozumie po polsku. To, co
przekładał słowo za słowem, nie brzmiało tak wojowniczo jak nagłówki w pismach
niemieckich i amerykańskich. John, znów rozczarowany, chciał już zrezygnować z
dalszejlektury,gdywtemzelektryzowałgotytułumieszczonynadjakąślistąnazwisk:
ŻYWETORPEDY
—Cotojest?—spytałzzainteresowaniem,którewzburzyłoKurta.
—Tojestpolskafanfaronada!Autoreklama!Bluff!Humbug!
—Dobrze,więcradbymwiedzieć,naczymtenbluffpolega.
— Może ja to wyjaśnię — wmieszał się Albert i, ku widocznej niechęci
Emmericha,rozpocząłobszernywykładnatematżywychtorped.
Z jego długich wywodów wynikało, że dziwaczne to określenie stworzono na
Dalekim Wschodzie i że oznacza ono zdeterminowanych bojowników, którzy z całą
świadomością idą na pewną śmierć, byle przez to osiągnąć zamierzony cel. Tak na
przykład podczas walki w Szanghaju pewien Chińczyk, objuczywszy się do
maksimum ręcznymi granatami, skoczył z dachu wysokiego budynku na głowy
maszerującychulicąjapońskichżołnierzy.InnyChińczyk,chcącwykonaćzamachna
zdrajcę dobrze strzeżonego przez Japończyków, rzucił się przed jego pędzący
samochódwrazzbombą,którąprzywiązałdosiebie.Oczywiściewybuchrozerwałgo
na kawałki tak samo, jak tamtego pierwszego rozszarpały ręczne granaty, lecz w
obydwóchwypadkachstratyponiesioneprzezwrogówbyłyznaczniewiększe.
Zacytowawszy kilkanaście podobnych przykładów gdańszczanin Albert Oborsky
dodał jeszcze, że podobno niektórzy Polacy postanowili pójść w ślady owych
chińskich desperatów i dzienniki w Polsce drukują nazwiska kandydatów
zgłaszających się dobrowolnie na żywe torpedy. Temu faktowi Kurt Emmerich nie
mógł zaprzeczyć, skoro sam przyniósł tu polską gazetę z listą tych ochotników, ale
dowodził, że większość ich zgłasza się tylko dla autoreklamy i że reszta również
stchórzy,gdywybijegodzinaczynu.Och,napewno!
Stuknęłocośmocno.ToIga,niebiorącaudziałuwrozmowieizajętanakrywaniem
do stołu, wypuściła z ręki karafkę, która nie rozbiła się chyba cudem. Albert posłał
siostrze karcące spojrzenie, przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W pięknych oczach
dziewczynyzatliłysięskrybuntu,apotemszybkowyszładokuchni.Żadenszczególik
tej krótkiej sceny nie uszedł uwagi spostrzegawczego dziennikarza, za to Kurt
Emmerich gadał bez przerwy i był przekonany, że wszyscy słuchają go z największą
uwagą.Mówiłwciążjeszczeożywychtorpedach.
—My,Niemcy,jesteśmyurodzonymiwojownikami.Każdyznaspójdzieochoczo
nanajniebezpieczniejszynocnypatrol,choćbymiałtylkodwadzieściaszansnasto,że
z wyprawy powróci zdrowo. Lecz tych dwadzieścia procent mieć musi! Bo żaden
myślący człowiek nie podejmie się przecież zadania, które mu grozi nieuchronną
śmiercią. Dlatego twierdzę stanowczo, że żywe torpedy to bajka wymyślona przez
ludziobdarzonychbujnąwyobraźnią.
— Jednakże przytoczone przeze mnie wypadki w Chinach są faktami, których
prawdziwośćpotwierdziłytakżefotografie.—upierałsięAlbert.
—Ustępujędlaświętejzgodyzpanem.MożeistotniewAzjisątacyfanatycy,tacy
desperaci,leczPolacyniesąAzjatami!
— Muszę to zanotować — roześmiał się Kogut. — Bo nie dawniej jak wczoraj
czytałem w jakimś berlińskim tygodniku, że wszyscy Słowianie są azjatyckimi
barbarzyńcami i powinni być na powrót zepchnięci do Azji. Dzisiaj zaś, ponieważ
panu niewygodnie jest uwierzyć w istnienie polskich żywych torped, mianuje pan
PolakówłaskawieEuropejczykami.Zabawnyjest„obiektywizm”niemiecki.
Kurt Emmerich spochmurniał, zacisnął pięści, jak gdyby chciał rzucić się na
dziennikarza,igospodarzznówmusiałłagodzićsytuację.Poobiedzie,gdyIgawyszła
z Johnem do ogrodu, by mu pokazać swoje ulubione róże, Kurt wyraził
przypuszczenie, że Amerykanin wpadł w towarzystwo niewłaściwych informatorów;
dlatego też, skoro teraz szuka przewodnika, należałoby skwapliwie skorzystać ze
sposobnościipodsunąćmukogośbezwzględniepewnego.
—Azakogomógłbypanręczyćwdzisiejszychczasach—zapytałAlbert.
— Przede wszystkim za siebie — odparł Kurt — ale ja wyjeżdżam dzisiaj na
tydzieńdoPrusWschodnich.Możebywięcpanzająłsięjankesem?
Albert także był zajęty. Przed godziną otrzymał radiodepeszę, że jego najnowszy
kuter Albatros właśnie mija Kopenhagę i wiezie z połowu około 70 ton ryb. Na
przyjęcietegotransportutrzeba przygotować to i owo w wędzarni odziedziczonej po
dziadku i nieco za małej na obecne obroty. Trzeba też zawiadomić odbiorców o
nadejściuświeżegotowaru.
Krótko mówiąc, on, Albert, nie może tracić cennego czasu na oprowadzenie
cudzoziemcapomieścieifunkcjętęewentualniepowierzyłbyswojejsiostrze…
Idze?PodkochującysięwniejKurtbyłzrazuprzeciwnytemuprojektowiiprzestał
oponować dopiero wówczas, gdy przypomniał sobie, że Amerykanin skrytykował
urodędziewczyny.Emmerichsądził, że skoro Iga nie przypada Johnowi do gustu, to
ich obopólny spacer po mieście przez kilka godzin nie grozi żadnym
niebezpieczeństwem.Uspokoiwszysięwtensposób,wyjechałdoKrólewca.
Tymczasem owych kilka godzin wydłużyło się w siedem pełnych dni. Przede
wszystkimdlatego,żeIga,takmałomówna,niemalmruk,wobecnościKurta,okazała
się wobec Johna osobą bardzo towarzyską, rozmowną i lepszą przewodniczką niż
niejeden włoski
cicerone
. Jak ona świetnie znała historię powszechną! Jak barwnie
umiała opisywać nawet błahe wydarzenia z życia gdańskiego mieszczaństwa w
średniowieczuiwpóźniejszychstuleciach!
I zawsze prowadziła Johna ulicami w ten sposób, że dopiero w kulminacyjnym
momenciejejopowieścispostrzegałto,oczymmówiłapodrodze.Dziękitejmetodzie
jak gdyby wskrzeszaną przeszłość miały za tło
Arthurshoff
i gotycka
Marienkirche
,
Frauengasse
zjejschodkamispływającymiażnajezdnięulicyistaryspichrzwporcie
itympodobnezabytkiGdańska,obokktórychamerykańskidziennikarztyle razy już
przechodził obojętnie. Kiedy przyznał się do tego, Iga wskazała mu jakąś małą
płaskorzeźbęnafasadziesędziwejkamienicy,przedktórąwłaśniestaliizapytała,czy
natotakżeniezwróciłuwagi.
—O,przeciwnie—zaprzeczyłżywo.—Zauważyłemtotutajwwielumiejscach,
tylkoniewiem,cotakiorzełekoznaczalubprzedstawia.
—HerbPolski—odrzekłaznaciskiem.—Widzipanwięc,żeniebyłoprzesadyw
tym,coprzedtemmówiłamopolskiejprzeszłościGdańska.
—CzyżbyonaczułasięPolką?—rozmyślałJohn,gdypotymspacerzepowrócił
dohotelu.—Nie.Przecieżnieznanawetpolskiegojęzyka,zatoponiemieckumówi
tak biegle jak Kurt. A jej brat ma opinię zagorzałego wielbiciela Hitlera. Są
protestantami,aniekatolikamijakwiększośćPolaków.Nie,onaniemożebyćPolką,
aleczytoniewszystkojedno,jakajestjejnarodowość?
PrawdziwemuAmerykaninowireligia,narodowośćiprzekonaniaznajomychosób
są zupełnie obojętne. Iga przestała być obojętna dla Johna tylko jako kobieta. W tej
dziedzinieodkrywałwniej co dzień nowe zalety, a ich szeroka skala ciągnęła się od
klasycznejbudowyciaładochwytającegozasercewdzięku.Tenwdziękobjawiałsię
w spojrzeniach, w przechylaniu głowy, w sposobie mówienia, w grze na fortepianie,
och,chybawewszystkim,coczyniła,azwłaszczawnaturalnościjejruchów.
Raz,gdyozmrokuwracaliprzezmalowniczezaułkidzielnicyportowej,posłyszeli
wołacie o pomoc. Ratunku wzywał chłopiec, którego dwóch rosłych marynarzy
niemieckichrazporazwrzucałodowodyiwtensposóbuczyłopływaćwubraniu,jak
wyjaśnilioburzonejtymIdze.
Wyniknęła stąd bójka pomiędzy majtkami a Johnem, który jednego przeciwnika
znokautowałszybko,zatozdrugimmiałrobotynakwadrans.Tymczasemzebrałosię
sporo gapiów sprzyjających silnemu Niemcowi. I kiedy ów nareszcie legł na bruku
oszołomiony celnym ciosem, ta wstydliwa Iga, która nigdy nie pozwoliła nawet
musnąćsięustamiwpoliczek,terazwobeccałegotłumupocałowałaJohnawusta!To
byłjejodruch,jejnagrodazazwycięskąwalkę,tłumaczyłamupóźniej,gdywbardziej
odpowiednichwarunkachprosiłodrugipocałunek.Iprosiłnapróżno.
Zastawszy w hotelu bilet Kurta z lakonicznym Wróciłem, John Kogut posłał mu
natychmiast list niewiele dłuższej treści: Zakład przegrałem i załączył sześć butelek
szampana.
KurtprzyniósłjedomieszkaniaOborskichnazajutrz.Bardziejzaniepokojonyswą
wygranąniżucieszonyustawicznieprzenosiłwzrokzIginaJohna,usiłującodgadnąć,
dlaczego ów wspaniałomyślnie uznał sam, iż przegrał zakład. Czyżby to oznaczało
wyzwanie? Albo lojalne oznajmienie, że Kurt ma go uważać za swego przyszłego
rywala?Rozjątrzonytymiprzypuszczeniami,zapytałdośćszorstko,kiedyJohnwraca
doswojejAmeryki.
—Niewiem.Chciałemwrócićwówczas,gdyujrzętuwjazdwaszegoFührera,lecz
nato,jakwidzęobecnie,musiałbymJeszczekilkanaścielatczekać.
—Niebędziepanczekałnawetkilkunastudni!
—Noproszę!Ija,dziennikarz,nicniewiemotym,żewybuchwojnyświatowej
znówjesttakbliski—kpiłdalejAmerykanin.
—Wojnyeuropejskiejwogóleniebędzie,aGdańskniebawemsamzrzucipolskie
jarzmo,poczymzaprosituwodzanaroduniemieckiego.
— Sam zrzuci — powtórzył jakby machinalnie Albert. — Czy to znaczy, że
nareszciezdołałpanprzyspieszyćwysyłkębroni?
Kurt spojrzał na mówiącego z gorzkim wyrzutem. Próbował też zaraz skierować
rozmowęnainnetory,aletotylkozaostrzyłociekawośćdziennikarza.Więctaksprawy
stoją, że tutejsi Niemcy czekają na broń. A którędy chcą ją przemycić? Chyba nie
przez lądową granicę, której pilnują polscy urzędnicy, gdyż Gdańsk łączy z Polską
unia celna. Łatwiej już byłoby od strony Zatoki, choć oczywiście statku z bronią
Polacytakżeniewpuszcządoportu.
Wejśćdoniegobezwzbudzeniapodejrzeńmogątylkomałestateczkirybackieiczy
nie dlatego głównie Kurt Emmerich zabiega o przyjaźń Alberta Oborskiego,
właścicielakilkukutrównajszybszychwGdańsku?
RozumiesięJohnniewypowiedział głośno swoich domysłów i czekał cierpliwie,
aż szampan rozwiąże języki. Jakoż Kurt przy czwartej butelce nie dopuszczał już do
głosu nikogo. Lecz znowu za temat swoich długich monologów wybrał sobie
hiszpańskąwojnędomową,awłaściwiejejkońcowestadium.
Po upadku Barcelony, gdy kompletny brak amunicji zmusił armię katalońską do
odwrotu na północ, wraz z wojskiem ciągnęły setki tysięcy cywilów wątpiących w
reklamowaną wspaniałomyślność generała Franco. Jego niemieccy i włoscy lotnicy
nękalizbiegówkulomiotami,dopókiKurtEmmerichniewymyśliłlepszej„zabawy”.
Polegała ona na tym, że drogi wiodące do granicy francuskiej lotnicy niemieccy
zasypywali nocą puszkami, paczkami i pudełkami wyglądającymi tak, jakby je co
dopierowyniesionozwykwintnychsklepówkolonialnychlubzcukierni.Wygłodzeni
zbiegowie, z dziećmi na czele, rzucali się chciwie na nieoczekiwaną zdobycz,
pospiesznie rozrywali sznurek opakowania i wówczas następowała eksplozja
maleńkiejminyczybombkiukrytejwpudełku.
—Niewierzęwto!—krzyknęłaIga.
—PremierChamberlaintakżeniechciałwtouwierzyć—wtrąciłJohnszyderczo
— wobec czego przywieziono mu do Londynu próbki tych niezwykłych bomb
lotniczychikilkaichmłodocianychofiarzurwanymidłońmi.
— Kilka?! — żachnął się Kurt. — Według informacji naszego wywiadu w samej
FrancjiznajdujesięprzeszłotysiącHiszpanów,którymłapyigębyzmasakrowałmój
genialnywynalazek!Przeważająwśródnichdzieci,boteszczególniełakomiłysięna
czekoladki,jakietamsprzedajesięwtychbombonierkach.
—Otymtakżepisanounas,wAmeryce.Niewiedziałemtylkopodziśdzień,że
autoremtego„genialnego”wynalazkujestmójznajomy.
—Nieszkodzi,nieszkodzi,mogęgratulacjeprzyjąćteraz.
Mówiąc to Kurt Emmerich wyciągnął przez stół rękę, lecz John udał, że jej nie
dostrzegł.WnagrodęzatootrzymałpodstołemserdecznyuściskdłoniodIgi,której
coraz trudniej przychodziło panowanie nad sobą. Bowiem hitlerowiec pławił się
wprost we wspomnieniach tortur zadawanych jeńcom hiszpańskim, a potem bluzgał
jadem nienawiści na Polskę. Dopiero w Polsce on pokaże, co potrafi. Niech tu tylko
nadejdzie pewien niecierpliwie oczekiwany transport, a parę dni później polskie
dzieciakiwpogranicznychwsiachzakosztująsławnychczekoladekkatalońskichKurta
Emmericha! Warto by też pomyśleć o napełnieniu puszek na kakao jakimś gazem
duszącymalboparzącym.
Iga siedziała blada jak płótno, wpijając palce w poręcze fotela, wargi miała
zaciśnięte kurczowo, powieki również. John, chociaż w Abisynii oraz w Hiszpanii
widział wiele przejawów wojennego okrucieństwa, miał coraz większą ochotę
pochwycićciężkąbutelkęodszampanaipalnąćniąKurtawłeb.TylkoAlbertpozostał
taki sam jak zawsze, a jego kamienny spokój przy słuchaniu tych potwornych
przechwałek był wprost denerwujący. Czyżby, jako gospodarz, nie miał obowiązku
przywołać do porządku Emmericha? Ha, może jemu także sprawiają przyjemność te
nazistowskie opowieści, może on również jest takim sadystą jak niewątpliwy
zwyrodnialecKurt?
Przyjąwszy tę ostatnią hipotezę, John wyszedł niezwłocznie pod pozorem, że
rozbolałagogłowa,iniepokazałsięuOborskichprzeztrzydni.Zużyłjenazbieranie
materiałów do dalszych reportaży. A było o czym pisać z Gdańska na początku
sierpnia 1939! Nie tylko dlatego, że kilka zajść nadgranicznych zaogniło stosunki
pomiędzyPolskąaGdańskiem,gdyżpodobnezajściazdarzałysięidawniej.Sensacją
było to, że Wolne Miasto zbroiło się na gwałt! Za czyje pieniądze? Może nawet za
własne, bo przecież wzbogaciło się ogromnie na tranzycie i przeładunku połowy
całegoeksportuiimportuPolski,azbroiłosięwłaśnieprzeciwPolsce!
— Czy oni z upałów powariowali, ci gdańszczanie? — mruczał Amerykanin,
porównawszysumiennieobecneobrotyportuz tymi, jakie miał on przed wojną, gdy
należałdoNiemiec.—Czyoniniepojmujątego,żedlaPolskiGdańskwrazzGdynią
są jedyną tętnicą handlu, są wszystkim? Że w wypadku przyłączenia go do Niemiec,
Gdańskstałbysięznówtym,czymbył–nędzniewegetującąprzystaniąrybacką?
Oczywiście,tego,comyślał,niepisał,gdyżwydawcawliścielotniczymupominał
go, by w swoich reportażach aż do końca pozostał neutralny, bez względu na to, po
czyjejstroniejestsłuszność.ZatoszczerzewypowiedziałsięJohnpodczasrozmowyz
Igą,którazatelefonowaładońporazpierwszyodczasuichznajomościiwyraziłachęć
spotkaniasięznimwparkumiejskim.
—ZatempansprzyjaPolakom—orzekła,wysłuchawszyjegowywodów.
—Ponieważnienawidzęgwałtów,prześladowańreligijnych,uciskuimperializmu,
dyktaturyiwogóletegowszystkiego,coreprezentujądzisiejszehitlerowskieNiemcy,
więcsympatyzujęzich przeciwnikami, obecnie w pierwszym rzędzie z Polską. Poza
tymodpewnegoczasu kocham… Polaków — dodał po przerwie, podczas której Iga
zarumieniłasięzlekka,izakończyłżartobliwie—alepomimowszystkoniewierzęw
istnieniepolskichżywychtorped.
—Awtedyuważałpanzapewne,że…
—WtedychciałempoirytowaćKurta.
—Noaterazmówmyoczymśwesołym—powiedziałazgoryczą.—Och,gdyby
panwiedział…
—Co?Cosięstało!
— Nic, nic, tylko dzisiaj tak mi smutno na duszy, że… — znów urwała w pół
zdania i w kącikach jej podłużnych oczu zaperliły się łzy. — Dlatego też pragnęłam
spotkaćsięzpanem,jakoztym,któregoszczerze…
— Igo! — zawołał wzruszony. — Pozwól. że najpierw z gorącą wdzięcznością
ucałujętwojeręce,apotempowiemciwszystko,coczujędlaciebiei…
—Nie,nie!—wtrąciłagwałtownieipowstałazławki.—Zaklinamcię,niemów
nic. Nie powiększaj brzemienia i tak już nazbyt ciężkiego na moje siły. Jutro
zrozumiesz,dlaczegowolałamniesłyszećdziśtwoichzwierzeń,choćmarzyłamonich
oddawna.Jutrozrozumieszwszystko,leczteraz,najdroższy,muszęjużodejść.Żegnaj
mii…inieprzeklinajmnie,błagam!
Ostatnie zdanie zabrzmiało tak melodramatycznie jak pożegnalny okrzyk
samobójcygotującegosiędoskokuwprzepaść.John,zaniepokojonyogromnie,szedł
zdalekakrokwkrokzaukochanąprzez park, potem ulicami, dopóki nie zniknęła w
otwartejbramiekościoła.PonamyślewszedłtamrównieżiujrzałswojąIgępogrążoną
w modlitwie. Ten widok pokrzepił go na duchu, bo nie wyobrażał sobie, by
chrześcijanin żywiący samobójcze zamiary miał odwagę wykonać je po tak żarliwej
rozmowiezBogiem.
Po wyjściu z kościoła Iga Oborska odjechała tramwajem do przystani rybackiej,
gdziestałyprzycumowanekutryjejbrata.Panowałprzymichożywionyruch,apośród
ludzikrzątającychsięnapokładzieAlbatrosastałwpozieNapoleonakrępy,rudyKurt
Emmerich!
Zobaczywszy go, John, który tu przyjechał taksówką, od razu przypomniał sobie
domysły,jakiesnułpodczasostatniejbytnościuOborskich.Jeślioweprzypuszczenia
byłysłuszne,toflotyllaAlbertaOborskiegoniewybierałasiętymrazemnapołówryb,
ale po broń, którą miała przeszmuglować dzisiejszej nocy. Tak, dzisiejszej! Na to
wskazywały słowa chaotycznego pożegnania Igi. Pożegnania. Czy to znaczy, że ona
musiopuścićGdańskipozostaćtam,skądKurtodbieraswójtowar?
—Muszętozbadaćkoniecznie—postanowiłAmerykanin.Zamówiwszysobiecoś
do jedzenia w najbliższej tawernie, obserwował stamtąd kutry należące do Alberta,
który niebawem odjechał wraz z siostrą autem prowadzonym przez Kurta. Ludzie w
przystanipracowaliprawiedozachodusłońca,potemwstąpilinapiwodotawernyiz
urywkówichrozmowyJohndowiedziałsię,żewyjazdflotyllimanastąpićodziesiątej
wieczór.
Gdy ściemniło się zupełnie, nowojorski dziennikarz opuścił gdańską portową
knajpę. Pod osłoną mroków wślizgnął się łatwo na pokład Albatrosa, po stromych
schodach zszedł do jego głównej kajuty i tam schował się w szafie do połowy
zapełnionej ceratowymi płaszczami żeglarzy. Płaszcze cuchnęły rybami tak, że wnet
zdecydował się zmienić kryjówkę, lecz na górze zastukały już czyjeś kroki. Czyżby
załoga wróciła z szynku? Nie. Tymi, którzy przybyli tutaj na półtorej godziny przed
wyznaczonymterminemodjazdubyliAlbertOborskiijegosiostra!
Z gorączkowym pośpiechem zabrali się do pracy. Jej echa dobiegały na dół w
formie głuchego dudnienia, jak gdyby po pokładzie przetaczano metalową kulę lub
beczki.Potemwmiarowychodstępachzabrzmiałyniezbytgłośnełoskotyiskrzypienie
schodów; jakiś solidny ciężar spuszczono po nich ostrożnie, przystając na każdym
stopniu.
— Będzie mi trochę ciasno, jeżeli oni zechcą swój trzystufuntowy pakuneczek
ulokować w mojej szafie — mruknął z humorem John i dopiero wówczas posłyszał
głosswojejukochanejdziewczyny.
—Abyskutekbyłjaknajszybszy,ustawmybeczkępodschodami—rzekła.
— Masz rację — przyznał jej brat — choć niestety nie mogę tego samego
powiedzieć o twoim dzisiejszym postanowieniu. Bo po cóż właściwie chcesz nam
towarzyszyćwtejdesperackiejwyprawie?Pomóc,niepomożeszminic.
— Owszem. W krytycznym momencie będę tak zagadywała Kurta, że zapomni o
twojejobecnościnastatku.Toułatwinambardzowiele.
—Tak,alezajakącenę,Jadwigo.
—Zacenę,jakąmydwojechcemyzapłacić,abyplanowanaprzezEmmericharzeź
tysięcyniewinnychdzieciniedoszładoskutku!
—Wierzmi,siostrzyczko,iżjasamzdołamzapobiecjegopotwornejzbrodni.
— Może zdołasz, lecz w żaden sposób nie zdążysz oznajmić Kurtowi, że tego co
nastąpi,niespowodowałwypadek.Jazdążę,gdyżbędęwówczasstałatużprzynim.I
właśniedlatego,bypowiedziećmu,ktounicestwiłjegoplan,muszęodpłynąćzwami
Albercie…Wojtku,jakmamacięnazywała.
—Dlatakbłahejsatysfakcjichceszpoświęcićswojemłodeżycie!
—Psst!—syknęłaIgaostrzegawczo.—Ktośwchodzinapokład.
Był to Kurt Emmerich z plutonem swoich podkomendnych. Wyjątkowo mieli na
sobiecywilneubrania.Kurttakżerozstałsięzulubionymmunduremnadzisiejsząnoc,
aby w razie spotkania z polskimi celnikami udawać spokojnego mieszczucha. Dla
ostrożności kutry wyruszyły w drogę kolejno, nie razem. Na samym końcu odpłynął
najszybszyznichAlbatros.
Przy jego kole sterowym stał sam właścicieli flotylli, Albert Oborski, zanudzany
przez zdenerwowanego dziś niebywale Kurta różnymi pretensjami. Najpierw
zirytowałanazistępowolnażeglugakanałami,potemłoskotsilnikamogącyprzywabić
polskiemotorówkipolującenaprzemytników,awreszcieto,żezanosiłosięnadeszcz.
Rzeczywiście, gdy znaleźli się na pełnym morzu, lunął deszcz i dostarczył Kurtowi
tematu do dalszych utyskiwań. Zniecierpliwiona tym siostra Alberta powiedziała
uszczypliwie,żedlatych,którzybojąsiękataru,sąwkajucienieprzemakalnepłaszcze
zceraty,czykazaćjeprzynieść?
—Dziwięsię,żenieprzyniesionoichdawno—odburknąłEmmerich.
Albertwysłałwięcdogłównejkajutyjednegozeswoichrybaków,którypominucie
wróciłnapokładniezwyklezemocjonowany.
— W szafie z płaszczami — zaczął zdyszanym głosem — zadekował się jakiś
facet.Zamknąłemgonaklucz,żebyniezwiał.Todobrze,co?
—Bardzodobrze—pochwaliłgoEmmerichinaczele„ekspedycjikarnej”żwawo
zbiegł na dół do kajuty. Przygotowawszy rewolwer do strzału, odemknął z klucza
drzwiikrzyknąłzpatosem.—Polskiszpiclu,twojaostatniagodzinawybiła.Wyłaź,
abyponieśćzasłużonąkar…
Zanimskończył,spośródceratowychpłaszczówwyjrzałaznajomatwarz.
—MisterKogut?—Kurtzmarszczyłbrwigroźnie.—Jakimprawempan…
—Prawemdziennikarza—wtrąciłzuśmiechemAmerykanin,wychodzączeswej
kryjówki,—dziennikarza,którywciążłapiefrapującetematydo…
— Tu pan tematu nie złapie. Prędzej kulę! — przerwał mu rudy faszysta i znów
podniósłrewolwer,leczAlbertwydarłmubrońnatychmiast.
—Takniemożna,panieEmmerich—rzekłnibyłagodnie—choćzgadzamsię,że
obecnośćtutajpanaKogutajestniepożądana.Proponuję,bygoodesłaćnalądłódką,
którą Albatros zawsze holuje. Aby zaś ten ciekawy dziennikarz podążył prosto do
domu,powierzymygoopiecemejenergicznejsiostry.
—Achwięcwtensposóbchceszsięmniepozbyćzkutra?Nie,chytrybraciszku,ja
zostanętutaj!—oświadczyłaIgastanowczo.—Jachcęwidziećto,comiobiecałpan
Kurt.
KurtpoparłprojektAlberta,gdyżodpoczątkulękałsięreprymendyzwierzchników
za to, że zabrał kobietę na taką wyprawę jak dzisiejsza. Jednak wobec zawziętego
oporu dziewczyny, obaj wskóraliby niewiele, z pomocą przyszedł im zbieg
okoliczności.Dokajutywpadłmajtekzmeldunkiem,żewidaćjużtakieświatła,jakich
kazano mu wypatrywać. Kurt z Albertem co prędzej wybiegli to sprawdzić.
Wykorzystującichnieobecność,Amerykaninprzyskoczyłdoswejukochanej.
—Igo,słyszałemcałątwąrozmowęzbratem.IpowtórzęjąEmmerichowi,jeżeli
nieopuścisztegokutrawrazzemną—zagroziłjejszeptem.—Tobrzmijakszantaż,
wiem, ale sama kiedyś mówiłaś, że cel uświęca środki. A moim celem dzisiaj jest
twoje bezpieczeństwo. Dlatego nie pozwolę ci zostać na kutrze, który brat twój
zamierza spalić. Tak, spalić, bo, jak stwierdziłem przed godziną, w beczce, którą
umieściliściepodschodami,jestbenzyna!
— Milcz, na Boga! — syknęła i zamknęła mu wymownie usta swoimi drżącymi
ustami.
GdyKurtiAlbertpowrócilidokajuty,zrezygnowanaIgaoznajmiłabratu,żespełni
jego życzenie i odwiezie cudzoziemca na ląd. Sama, bez pomocy wioślarza, jest
przecieżdzieckiemrybakówiumieobchodzićsięzczółnemnawetprzydużejfali,a
dzisiaj morze spokojne. Prosiła tylko o chwilę rozmowy z bratem sam na sam. Jak
trafniedomyśliłsięJohn,chciałamuwyjaśnićpowodyswejkapitulacjiipożegnaćsię
znimbezświadków.Gdyschodzilidoczółna,zauważył,żetwarzmiałamokrąodłez.
Odłez,niezdeszczu,bowiemdeszczprzestałpadać,zanimwyszlizkajuty.Ito,żeta
odważna dziewczyna musiała w takiej chwili zapłakać, uczyniło ją Johnowi jeszcze
droższą.
— Kochanie, w którą stronę zwrócić dziób łódki? — zapytał, ująwszy w dłonie
wiosła.—Jeślisięniemylę,toGdańskleżygdzieśtam,prawda?
—Tak,alepłyńmynaraziezaAlbatrosem—odparłaprosząco.
Pościg dwuwiosłowego czółna za najszybszym kutrem gdańskim nie miałby
najmniejszychszanspowodzenia,gdybynieto,żeopółmilimorskiejstądznajdował
się cel, do którego Albatros podążał. Celem tym był duży czarny parowiec. Jego
elektryczne żurawie przez dłuższy czas przenosiły jakieś skrzynie do luków i na
pokłady Albatrosa, podczas gdy reszta flotylli Alberta czekała w szeregu swojej
kolejki.
Pracowano tam z przemytniczej ostrożności przy oświetleniu tak słabym, iż John
mógł zbliżyć się do statku na pięćdziesiąt metrów bez obawy, że ktoś łódź zauważy,
leczprzezornietrzymałsięo wiele dalej. I słusznie uczynił, bowiem nagle ze środka
Albatrosa wybuchnęły płomienie. Ich blask oświetlił kontury parowca, na którego
pokładachzapanowałapanika.Ciludzietamdobrzewiedzieli,czymgrozipożarprzy
takimładunku, jaki przywieźli, więc z gorączkowym pośpiechem odpychali od burty
płonący kuter, a inni, tchórzliwsi, już skakali do wody. Wtem ponad wrzawę
zmieszanychokrzykówwybiłsięrykwściekłościKurtaEmmericha:
—Braćgo!—wołał.—Tenzbrodniarzprzyznałsię,że…
—Zbrodniarzamijesteściewy!—zabrzmiałinnygłos.
—ToAlbert—rzekłaIga.—Zdążyłimpowiedzieć,zdążył!
Za to parowiec nie zdążył uciec od niebezpiecznego sąsiada, choć maszyny
puszczono w ruch natychmiast po eksplozji amunicji na Albatrosie. Następny, drugi
wybuch był znacznie silniejszy. Gejzer ognia wytrysnął aż pod chmury, zagrzmiało
straszliwie. Czółno z Igą i Johnem zaczęło groźnie kołysać się i skakać. Pod koniec
tychwariackichpląsówraptowniezgasłaoślepiającajasność,którejźródłembyłpożar
statku naładowanego materiałami wybuchowymi. Tym gęstsze dla oczu stały się
ciemnościnocyiciekawydziennikarznapróżnorozglądałsięzaparowcemrozdartym
przez eksplozję. Wszystko pochłonęło morze, po którym pływały tylko kawałki
osmalonegodrewna; pracowite fale zmiatały te śmieci ku brzegowi, oczyściwszy już
miejscenadświeżąmogiłąbliskostuNiemcówiAlberta,
recte
WojciechaOborskiego,
sprawcytejkatastrofy.
JohnKogut,choćwielewidziałwżyciu,niemógłjeszczeoswoićsięzfaktem,że
tego wszystkiego mógł dokonać jeden człowiek. I że ten mężczyzna w sile wieku,
zdrowy, przystojny, zamożny, z takim spokojem szedł w szpony śmierci, której
całkiem łatwo mógł uniknąć; wystarczyło mu przecież wykonać zlecenie Emmericha
lub udać nagłą chorobę i dać się wyręczyć przez innych rybaków. Tak, tak, ale kto
wówczasprzeszkodziłbynaziściewjegookrutnychzamiarachwobecpolskichdzieci?
Kiedy dziennikarz rozmyślał nad tym, wiosłując machinalnie i niedbale, w
ciemnościach zaszemrał głos jego ukochanej Igi, głos łzawy od serdecznego bólu po
straciebrata,leczzarazemnabrzmiewającypatriotycznądumą.
—Czyteraznareszcieuwierzyłeśw istnienie żywych torped? A nie sądź, że mój
brat był jakimś chlubnym wyjątkiem. Ludzi gotowych na każde poświęcenie dla
ojczyznyzawszebyłyisąwPolscesetkitysięcy!Wierzyszmi?
— Tak, Igo. Wierzę, że zahartowani wiekową niewolą i tyloma najazdami
mieszkańcy Polski… potrafią bohatersko umierać. Czyż jednak żyć nie jest
pożyteczniejiprzyjemniej?Czy ty, dzielna, młoda i piękna dziewczyna wolałabyś w
tej chwili leżeć martwa na dnie Bałtyku pośród starych topielców i wśród tych
świeżych,wybuchemrozszarpanychtrupów,którerybyzacznąwnetpożerać?
—Nie,nie,nie—wyznałacicho,wzdrygnąwszysięmimowoli.—Aniewielemi
brakowałodośmierci!Gdybyniety,John…
—Pozwólwięc,kochanie,żeodtądbędęstaleczuwałnadtobąwnaszejdoczesnej
wędrówce. — Wzruszony do głębi John Kogut wypowiedział to zdanie zbyt
uroczyściejaknaswójgust,toteżcoprędzejzawróciłkuamerykańskiejżartobliwości
— i pozwól, że będę wciąż studził tę polską krewkość, zapalczywość i romantyczną
donkiszoterięwtobieiwnaszychlicznychspadkobiercach.
—Nielubiszromantyzmu?—bąknęłajakbywroztargnieniu.
— Owszem. Zwłaszcza w literaturze. Lecz ludzkości bardziej potrzebne są
warsztatypracyizdrowierodziny,niżtorpedyczyżywe,czyprawdziwe.
KONIEC