AntoniMarczyński
KRWAWYTANIEC
HISZPAŃSKI
2013
OpracowanonapodstawieedycjiGebethneraiWolffa,Warszawa1937.
Naokładceportretgen.FranciscoFrancoyBahamonde.
Spistreści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
KRWAWYTANIECHISZPAŃSKI
ROZDZIAŁI
Patefon grał Danza española Granadosa, a cudna melodia spływała przez szeroko
otwarteoknanapatio,biczowaneżaremsłońcabezlitosnegojakśmierć.
Patio to właściwie podwórze, lecz zarazem hall i salon w domu Hiszpana, patio w
pseudo-mauretańskim pałacyku don Fernanda de Barrery było przede wszystkim
ogrodem.
Od ulicy zasłaniał je wysoki, winem porosły mur, z bramą kształtu podkowy w
pośrodku. Do muru jednym z długich boków przytykała pergola, nakryta płaszczem
kwiatówirozpiętapomiędzybocznymigankami,którychdaszkispoczywałynasmukłych
marmurowychkolumienkach.
Drugą, większą kolumnadę tworzyły cyprysy, wiecznie smutne, choć niebo nad nimi
zawszetakradośniebłękitne,jakgdybyjemalowałsamMurillo
, niedościgniony pintor
delcielo!
Tam właśnie, w owym patiu, naprzeciw cicho mruczącej fontanny siedziało na
marmurowej ławeczce dwoje młodych. Przez dłuższą chwilę milczeli oboje jakby
zasłuchaniwdźwiękitęsknejmelodii,ażwreszcieon…
— Ines, ptaszyno najdroższa, co tobie? — spytał wyraźnie zaniepokojony. — Nigdy
jeszczeniewidziałemcięwpodobnymnastroju.Tezamyślenia,telakoniczneodpowiedzi
mniewprost…
—Czyżpotrzebnesąsłowa,gdysiedzęprzytulonadociebie,najdroższy?—wtrąciła
szybko.
— A mnie są one potrzebne. Wciąż i wciąż chciałbym mówić o szczęściu, które
zdobyłemtakniewypowiedzianieciężkimtrudem.
— Przesadzasz, Manuelu, stanowczo przesadzasz. Bez trudu pozyskałeś sobie moją
wzajemność.
— Lecz zanim w ogóle mogłem ubiegać się o nią, musiałem przeskoczyć olbrzymią
przepaśćspołeczną.Niezapominaj,żegdyujrzałemcięporazpierwszy,byłemwfabryce
twojegoojcaprostymrobotnikiem,prawieanalfabetą,nędzarzem!
—Miałamwtedytrzynaścielat,pamiętam…Inaprawdęzakochałeśsięodpierwszego
wejrzeniawtakiejsmarkuli?
— Naprawdę, choć zdawałem sobie sprawę z beznadziejności swojego uczucia.
Dopiero w parę lat później, kiedy przyjęto mnie na politechnikę, powiedziałem sobie
wyraźnie: Choćbym miał duszę zaprzedać diabłu, doña Ines de Barrera musi być moją
żoną!
Towarzyszącytymsłowomgrymasnieubłaganejzawziętościrozpłynąłsięwuśmiechu
radosnejdumy,gdyManueldodał:
—Ibędziesznią,Ines,będzieszjużzamiesiąc!
—Oilenie…
— Nie ma żadnych o ile! — zaprotestował żywo. — Twój ojciec sam wyznaczył
terminnaszegoślubunapiętnastegosierpnia…CiotkaElwirazapewniłamnierównież,że
do tego czasu wszelkie przygotowania będą skończone… A jeżeli mój przyszły
szwagierekniepotrafiuzyskaćparudniowegourlopu,to…
—Ramónprzybyłtudzisiejszejnocy—wtrąciłaInesizasępiłasięznowu,czegojej
narzeczonyniezauważyłnarazie.
— Brawo! — krzyknął, klasnąwszy w dłonie. — Teraz mi to mówisz dopiero? —
dorzucił tonem łagodnej wymówki. — Przecież czekamy właściwie tylko na niego. A
skorodostałurlopwcześniej,todatęnaszegoślubutakżemożnabyprzyspieszyć.
— Niestety — westchnęła smętnie. — Niestety, Ramón wraca do swojej eskadry w
Ceuciejużdzisiaj.
InżynierManuelAznarniewierzyłuszom.
—Dzisiaj?!Chybażartujesz…
—Nie,Manuelu.Bratodjedziedziświeczorem.
—Toniemożliwe!Czemutakrychło?
—Nniewiem—odparła,spuszczającwzrokkuziemi.
— Spójrz mi prosto w oczy! Aha, zatem wiesz! Wiesz, Ines, tylko nie chcesz
powiedzieć!
—Niemogę,najdroższy.
—Dlaczego?!
— Musiałam bratu przysiąc, że nikomu nie powtórzę ani słowa z tego, co dziś
usłyszałamprzypadkowo…acomnietakprzeraziło.
Ostatnie słowa wypowiedziała już szeptem. Manuel zaś, urażony tym, że snadź nie
uważają go tu jeszcze za członka rodziny, skoro mają przed nim jakieś tajemnice,
nachmurzyłsię,zamilkłiciszazaległapatio.CiszataniebawemzaciążyłamłodejInes,od
rananiespokojnej,zdenerwowanej,jaknigdydotychczas.
—Ciociu—zawołała—zagrajmijeszcze.
—Ajakąchceszpłytę?—zaskrzeczałwktórymśpokojunapiętrzegłosdoñiElwiry.
—Najchętniejtęsamą,coprzedtem.
Patefon odezwał się ponownie i w chwilę potem zagłuszył odgłosy przybycia don
Fernanda de Barrery, którego wspaniała limuzyna zajechała prawie bezszelestnie przed
mauretańską bramkę. Ines zauważyła go dopiero wówczas, gdy wkroczywszy do patio,
zatrzasnąłzasobąfurtkę.
— Dios! — rzekła, przechylając korpus wstecz, aby ją zasłonił bok maleńkiej,
sztucznej groty, w której oboje siedzieli. — Ojciec przyjechał, a tyś mi całą fryzurę…
Och, gdzie jest moje lusterko i grzebień! Manuelu, pochyl się w lewo, może cię pień
palmyzakryje.
InżynierAznarspełniłtożyczenie,borównieżnielubiłrubasznychżartówprzyszłego
teścia,któryzpewnościązauważyłbyterazśladyniedawnychpocałunkównatwarzyInes
i jej zwichrzone włosy. Schowali się więc w grocie, jak para dzieciaków, a tymczasem
korpulentnyfabrykantnaswoichkrótkichnóżkachprzebyłzaledwiepółdrogiodfurtkido
basenuwodotrysku,powtarzajączrzędliwie:—Znowutapłyta,znowu!—Potemzaczął
wołaćnasłużbę:
— Pedro! Carlos! Esteban! Conceptión! Ciekawym, gdzie się zaszyła ta banda
darmozjadów…Hej,Carlos,Esteban,Pedro!
Pozakamiennyparapetotaczającypłaskidach-taraspałacykuwysunęłasięsiwagłowa
nakrytaśmieszniepowyginanymsombrerem;toFedroCola,najstarszylokajdeBarrerów,
któryodpołudniawygrzewałnasłońcuswojezreumatyzowaneręce,terazzajrzałzgóry
dopatia.
— Czy nie ma nikogo — piał zirytowany milioner — nikogo, kto by zamknął
gramofon?
—Ach,ototylkoidzie—mruknąłPedro—myślałem,żeojakąśbardziejfatygującą
czynność.
Pospieszyłnapierwszepiętro,leczzanimwkroczyłdopokoju,gdziestałpatefon,jego
dźwiękiumilkły.NieumilkłzatowpatioseñordeBarrera,któryporannejrozmowiez
synem był zupełnie wytrącony z równowagi ducha i wciąż szukał kozła ofiarnego dla
wyładowaniazłegohumoru.
— Chcę wiedzieć — wołał — kto dzisiaj puścił tę przeklętą płytę. Muszę to ustalić!
Pedro,ty?
—No,señor.Japracowałemnatarasie.
—Akogozastałeśprzypatefonie?
—DoñęElwirę.
— Naturalnie! Któż by inny robił mi na złość, jak nie moja siostrunia! Czy ona jest
tamjeszcze?
—DoñaElwirawłaśniepodchodzidookna.
Jakoż w jednym z okien ukazała się poorana zmarszczkami twarz starszej damy, jej
oczyspojrzałykarcąconagrubaskahałasującegowpatio.
—Wstydźsię,Fernando.Żebyprzyfagasieurządzaćtakiescenyobyległupstwo…
—Mojesamopoczucieniejestbyległupstwem,ajaorganicznienieznoszęsmutnych
melodii — brzmiał początek długiej repliki don Fernanda, który żył z siostrą, jak pies z
kotem.
Podczas tej kłótni Ines przyczesała włosy, przypudrowała twarz, po czym wyszła z
grotywrazznarzeczonym.
—Toja,papo—przyznałasię—japrosiłamciotkęElwirę,byzagrałatępłytę.
—Ty?O,jestidonManuel…Więctoty.Ines?Dlaczego?Skąduciebie,którejbrak
chyba tylko ptasiego mleka…, skąd u ciebie to niepokojące upodobanie w marszach
pogrzebowych?
DoñaElwiraposłałabratuspojrzeniepełnewzgardy.
—Fernando,twojaignorancjajestkompromitująca!—oświadczyłazsatysfakcją.—
Przecież utwór, który słyszałeś, to nie marsz, ale najpiękniejszy z Tańców hiszpańskich
mistrzaGranadosa!
— To ma być taniec? Nnno, chciałbym ja kiedy spotkać tego waszego mistrza,
Granadosa,czyjakmutam…
—Twojeżyczenieniespełnisię,papo—odezwałasięInes,gładzącojcapopyzatych
policzkach.—Naszwielkikompozytor,EnriquezGranadoszginąłnaAtlantykupodczas
wojnyświatowej.Statek,którympowracałzAmerykidoEuropy,storpedowaławówczas
niemieckałódźpodwodna.
—Wtakimrazie…—grubasroześmiałsięgłupawo—wtakimraziemożewłaśnieja
byłempośrednimsprawcąjegośmierci.
—Ty?—zdziwiłasięInes.—Nierozumiem.Jakto?
—Bracie,bracie,radziłabymcizmienićtematrozmowy!
—Dlaczego,Elwiro?!—żachnąłsię.—Żadnapracaniehańbi.Niewstydzęsiętego,
że dostarczałem Niemcom paliwa dla ich podwodnych statków. I, że dzięki temu, z
szypra, który miał tylko jeden szkuner, wyrosłem na burżuja całą gębą… No, bo kiedy
człekjużzdobędziepierwszymilionik,tonastępnesameprzychodzą
—Niewiedziałam—westchnęłaInesibezwiednieodsunęłasięodojca—naprawdę
niewiedziałam,żeodtegozacząłeś.
— Nie tylko ja, córeczko. Każdy Hiszpan, który miał głowę na karku, każdy, nie
wyłączająckróla,odkułsięwtedyzdrowonadostawachwojennych.Tocibyłyinteresy!
—cmoknąłzzachwytu.
—Interesyhaniebne,zbrodnicze!—syknęładoñaElwira.
—Awróżyćdziśniebędziesz?—podjudzałsiostręucieszony,żezdołałjązirytować
takprędko.Potymzwróciłsiędocórki.—Twojazabobonnaciotuniaprzepowiadałanam
ongiś straszliwe kary niebios za to, że zarabiamy na ludzkich jatkach… No i co mi się
stało? Nic! Przeciwnie, powiększyłem swój majątek wielokrotnie! I dostałem od króla
tytułszlachecki!Idostanęzapieniądzewszystko,niewyłączając…
—Niemówhop,Fernando—wtrąciłaElwira.—Bógnierychliwy,alesprawiedliwyi
żadnejkrzywdyniepuścipłazem.
—Kraczsobie,jędzulko,kraczdowoli,tylkominiegrywajsmętnychkawałków,bo
tegoniecierpię!…Acóżporabianaszaduma,naszinspe
generał?
—Jarównieżchciałbymotozapytać—dodałManuel—bojeszczeniewidziałem
Ramóna.
—Zarazgopanzobaczy,kochanyinżynierze.Niepozwoliłembudzićsynawcześniej,
ale do tej pory, to już chyba odespał wszelkie zaległości z podróży… Hej, Pedro, idź
poprośtutajpanicza.
Starylokajpokilkuminutachwróciłdopatiazwiadomością,żepanakapitananiema
ani w jego sypialni, ani w ogóle nigdzie w pałacu i nikt ze służby nie wie, kiedy on
wyszedł.
—Nikt?NawetConceptión?!—rzekłżartobliwiepandomu,kuwielkiemuzgorszeniu
siostry.
Było bowiem tajemnicą poliszynela, że pokojówka Conceptión kocha się na zabój w
synuswojegochlebodawcy.DoñaElwirachciałajązato„przestępstwo”wydalićjeszcze
kilka lat temu, gdy Ramón należał do miejscowego garnizonu i mieszkał w domu
rodzicielskim,aledonFernandoniepominąłżadnejokazjidozrobieniasiostrzenazłość.
Dzięki temu kochliwa pokojówka pozostała nadal u de Barrerów i ze wzruszenia tłukła
porcelanę„ażmiło”,ilekroćRamónprzyjeżdżałnaurlop.
—Pedro,przyprowadźtuConceptión,onacoświenapewno.
DonFernandomiałrację,awedługrelacjiConceptión,Ramónprzedgodzinąotrzymał
list przywieziony przez jakiegoś motocyklistę i natychmiast wybiegł z domu jakby się
paliło.
—Nieprzesadzasz?
— Nie, señor, klnę się na Madonnę! Przy czytaniu listu pan kapitan krzyknął
przeraźliwie,zbladłizmieniłsięnatwarzytak,jakbymiałzemdleć.Ażsercekrajałosię
patrzećnato…
Sprawozdanie pokojówki schodziło na platformę jej osobistych uczuć, wobec czego
doñaElwiraprzerwałajeuwagą,żewidocznieRamónmusiałbyćczymśwstrząśniętydo
głębi.
—Aleczym?—mruknąłinżynierManuelAznar.
Gdy podniósł wzrok na Ines, zauważył, iż wymieniała z ojcem znaczące spojrzenia,
których jednak zrozumieć nie zdołał. Nie należał przecież jak Ramón do spisku, który
organizowalioficerowie,zgenerałemSanjurjo,Franco,LlanoiMoląnaczele.Nienależał
nawet do wtajemniczonych, jak don Fernando i jego córka, która zresztą dostąpiła tego
wyróżnienia przypadkowo, usłyszawszy dziś rano strzęp rozmowy pomiędzy ojcem i
bratem. Nic więc Manuel nie wiedział na razie, lecz jego także ogarnął klimat złych
przeczuć, klimat, jaki zapanował w tym domu na skutek wiadomości o dziwnym
zachowaniusięRamóna.
— Lękam się jednego — szepnął don Fernando córce na ucho — że spisek został
odkryty!Tobyłobystraszne!!
____________________
BartoloméMurillo(1617-1682)–barokowymalarzhiszpański.
pintordelcielo(hiszp.)–malarznieba.
Enrique Granados (1867-1916) – hiszpański pianista i kompozytor, współtwórca
narodowegostyluwmuzycehiszpańskiej.
in spe (łac.) – wyrażenie określające coś, co jeszcze nie istnieje, lecz jest
spodziewane,lubkogoś,ktowprzyszłościmaotrzymaćjakąśgodność,zostaćkimś.
ROZDZIAŁII
Słońce chyliło się ku zachodowi, rześka morka zaczęła chłodzić rozpalone za dnia
bruki,grobleportowe,domyikościoły.Panującanadamfiteatralniepołożonymmiastem
biała katedra wzniesiona na szczycie wzgórza, które oddzielało szafirową zatokę od
zielonegomorzawinnicrzuciłaolbrzymicień.Cieńwydłużałsięjeszczekuwschodowi,
ku dzielnicy will, nazbyt jednak odległej, aby ją mógł objąć, bowiem dzieliły ją od
centrummiastaprzeszłodwakilometrypięknejaleipalmowej.
Tą aleją wracał taksówką do domu kapitan Ramón de Barrera, nie blady już ani nie
zdenerwowany, lecz ponury jak słotna, jesienna noc. Szofer, który widział w lusterku
umieszczonym nad szybą twarz swojego pasażera i zauważył bezwiednie, odruchy jego
zaciśniętych pięści, pomyślał sobie, że ten oficer ma niezłomny zamiar komuś połamać
dziśkości.
—Pewniegachowilubżonie—sądziłbłędnie.—Aniedoczekanietwoje,zatracony
burżuju!
Jechałumyślniejaknajwolniej,kiedyzaśzbliżyłsiędobramypałacykudeBarrerów,
urządziłkoncertnaklaksonie,jakgdybyprzedchłodnicąwyrosłostadobaranów,poczym
stanąłiprzegazowałsilnikuczciwie.
—Terazjużpanoficernikogoniezdołaprzyłapaćnagorącymuczynku—cieszyłsię
wduchuizradościąoczekiwałostrychwymówekzawszystkieteniepotrzebnehałasy.
Zawiódłsięsrodzekierowcataksówki,wielkisnadźamatorstarychromansów;Ramón
deBarreranieprzemówiłdońanisłowa,wysiadł,zapłacił,podszedłdofurtkizżelaznych
sztachet, zadzwonił i bez oznak zniecierpliwienia czekał ze dwie minuty, zanim stary
Pedrowpuściłgodopatia.
— Spudłowałem — mruczał taksówkarz, odjeżdżając — a byłbym dał sobie rękę
uciąć,żegniewgowprostrozsadza!
Niemyliłsiępodtymwzględem.RamóndeBarreradyszałżądzązemsty,leczpanował
nad sobą i przywitał się swobodnie z rodziną, do której zaliczał również przyszłego
szwagra,ManuelaAznara.Gdyjednakojcieczapytałgo,cozaszło,młodyoficerzmienił
sięnagle,znowuprzybrałtenwyraztwarzy,którytakzaintrygowałszofera.
— Zbrodnia! — zawołał. — Ohydną zbrodnię popełniono w Madrycie! Dzielny,
szlachetnyCalvoSotelozamordowany!!
—Tostraszne—jęknąłFernando—tookropne.
—Sotelo?—mruknęładoñaElwira.—Czytojakitorero?
—Elwiro,twojaignorancjajestkompromitująca!DeputowanyCalvoSotelotonasz…
—tumilionerchrząknął,zakasłałipoprawi)sięcoprędzej—towódzmonarchistów…
Więczabitogo,powiadaszsynku?
—Porwanozmieszkania,wywiezionozamiastoitam…och!
DotegomomentuRamónmówiłgłosemzbolałym,jakbyopłakiwałprzyjaciela,teraz
nastąpiłprzypływenergii:
—Aletazbrodnianareszciewstrząśniesumieniemcałegonarodu!Tazbrodniabędzie
krwawo pomszczona! Pod katowski miecz pójdzie nie tylko tych piętnastu zbirów, lecz
takżeci,którzyichposłali!
—Słusznie,słusznie—potakiwałdonFernando.—Wspomniałeśopiętnastuzbirach;
cotozajedni?
—GwardziścizplutonujakiegośporucznikaCastillo.
—Castillo,Castillo…hm,tonazwiskoobiłomisięouszy,jakbyniedawnotemu…
—Bardzoniedawno!—wtrąciłPedroCola,którynibytopodlewałkwiatywpatio.—
Czywiernysługamożedorzucićsłówkilka?
— Ten znów podsłuchuje! — oburzyła się doña Elwira, w przeciwieństwie do reszty
rodzinybardzosurowadlasłużby.—Preczstąd!
Oczywiście Ines wstawiła się za starym lokajem, którego żona nie żyjąca już od
dziewięciulatbyłaniegdyśjejniańką.
— Ciociu, pozwól mu zostać — rzekła, zatrzymując odchodzącego Pedra. — W
chwilachsmutkuprzynosiulgękażdesłowopociechy,choćbywyszłozustprostaczka…
Mów,Pedro,cochciałeśpowiedzieć.
—Jachciałemtylkoprzypomniećpaństwu,żeporucznikgwardiiCastillo,towłaśnie
ten,któregoonegdajzamordowali…monarchiści!
Ramónmachnąłrękąlekceważąco,leczinżynierManuelAznarniemógłpowstrzymać
sięoduwagi:
— Ha, skoro tak, to nie dziwmy się podwładnym porucznika Castillo, że dokonali
słusznegoodwetu.
— Słusznego?! — żachnął się młodszy de Barrera. — Manuelu, odwołaj to
natychmiast,jeżeliniechceszstracićmojejprzyjaźni!
—Niechcęjejstracić,kochanyRamónie—brzmiałaspokojnaodpowiedź—aleteż
nigdyniebędęzabijałwsobiepoczuciasprawiedliwości.
— Cooo?! Zatem według ciebie nie ma żadnej różnicy pomiędzy sprzątnięciem
jakiegoś poruczniczyny a zaplanowanym mordem politycznym, którego ofiarą padł
najlepszysynHiszpanii?!
— Powiedz raczej — dodał inżynier Aznar z ironią — najlepszy adwokat dynastii
degeneratówiaferzystów!
Słowa te na wszystkich obecnych, oprócz Pedra, wywarły takie wrażenie jak
najstraszniejsze bluźnierstwo. Z piersi Ines i Elwiry, i don Fernanda wydarł się
jednocześnieokrzykzgrozy.ARamóndeBarreraprzezchwilęniezdołałwykrztusićani
słowa, tylko wzrokiem piorunował przyszłego szwagra i rozdygotane palce usiłował
zacisnąćwkułaki.Wreszcie…
—Tyś…śmiał…nazwać…
— Synu! — wtrącił się przerażony milioner — on to odwoła, odwoła na pewno!
Prawda,Manuelu?
— …nazwać — ciągnął dalej Ramón urywanym głosem — naszego… króla…
degeneratem?!…Aferzystą?!
— Eks-króla! — poprawił go znów Aznar, którego także już ponosił temperament
hiszpański. — Eks! Na szczęście żyjemy teraz w republice, o czym powinien pamiętać
oficerwczynnejsłużbie!
—Milcz!!—wrzasnąłkapitanfortissimo.—Milcz,albotowbijęciwserce!
—Spróbuj!—odparłManueltakimsamymtonem.—Aleweźwiększyszpikulec,bo
twójparadnybagnecikkrótszyjestodmegosztyletu.
Doña Elwira, ujrzawszy broń w dłoniach obydwóch zacietrzewionych mężczyzn,
przestraszyłasię,leczzgorszyłajeszczebardziej.
—Chłopcy,chłopcy—rzekłakarcąco—jakwamniewstydprzysłużbie!Przecieżna
wasząkłótniępatrzylokaj!
Pedrozaśnietylkopatrzył,aletakżetrzymałwpółinżynieraAznarapodobnie,jakdon
Fernando swojego syna. Niełatwe mieli zadanie, bowiem zapalczywi przeciwnicy wciąż
podjudzali się wzajemnie inwektywami skierowanymi pod adresem wygnanego króla i
obecnegorządu.
— Wy gubicie kraj — wołał Ramón — wy, pseudo-republikanie, idący na pasku
Moskwy!
—AktodoprowadziłHiszpaniędodzisiejszegoupadku?!
—Kryzysświatowy…
—Łgarstwo!Monarchia!!
—Idiota…Powtarzakomunały,które…
—Komunały?!—oburzyłsięManuel.—Moirodzice…
—Zwyczajnichłopi—wtrąciłRamónzpogardą.
— Nie wstydzę się swojego pochodzenia. Ani tego, że moi rodzice, jak większość
kastylijskichchłopów,zgłodujedliżołędzie,niczymświnie!Wysiętegowstydźcieprzed
światem…
—Większąhańbęwyścienakrajściągnęli,paląctylekościołówpełnychdziełsztuki!
Dlatejzbrodniniemażadnegousprawiedliwienia…
—Niema,toprawda,leczsąokolicznościłagodzące…
—Podpalaczebylizapewnepijani—ironizowałRamón.
— Tak, byli pijani rozpaczą, którą wywołała nędza! Byli pijani żądzą zemsty, która
wyładowałasięwbezmyślnymwandalizmie,bo…
—Ach,więcprzyznajesz!
—…boichkrzywdziciel—ciągnąłdalejManuelAznar,znowupodnoszącgłos—ich
wyzyskiwacz,ichtyranuciekłzagranicę!
—Okimtymówisz,zuchwalcze?
— O tym, który stale rujnował Hiszpanię i na ostatek wywiózł z niej jeszcze
czterdzieścimilionówdolarów!Otymrabusiu,Alfonsietrzynast…
—Psie,tegocipłazemniepuszczę!—ryknąłRamón.
Wyrwał się ojcu, wobec czego Pedro przestał krępować swobodę ruchów Manuela
Aznara,byówmógłsiębronić,bygoRamónniezarżnąłjakbarana. Dwaj przeciwnicy
ruszyli naprzeciw siebie i byłoby nieuchronnie doszło do rozlewu krwi, gdyby nie Ines,
któraodważniewskoczyłapomiędzynich.
— Stać!! —- krzyknęła przeraźliwie. — Zanim skoczycie do gardła sobie, musicie
pierwskończyćzemną!
Jednym szarpnięciem dłoni rozdarła swoją bluzkę aż do pasa, przerwała ramiączko
kombinacjii,napiąwszypalcamiskórępodlewąpiersią,zwróciłasiędobrata:
—Tujestserce—rzekłazpatosem—przebijjenawylot!
Potem taką samą propozycję zrobiła narzeczonemu. Były to gesty bardzo teatralne,
leczHiszpanielubująsięwtegorodzajuefektach.Przytymwzburzeniezaróżowiłośniade
policzki dziewczyny, upiększyło ją, zmieniło w jakąś zagniewaną boginię i w jej
zielonychoczach,podłużnychjakmigdały,zapaliłoognie,wktórychzawziętośćManuela
topniała,nibywosk.
—Wybaczmi,najdroższa,tokarczemnezachowaniesię…
Z tymi słowy skłonił się przed narzeczoną nisko, po chłopsku, za to hardo kiwnął
głowąinnymobecnymiskierowałsiękumauretańskiejbramcewiodącejzpatianaulicę.
ZkoleipodszedłdoInesjejbrat,kapitanRamóndeBarrera.
—Ijacięprzepraszam,siostrzyczko…Iciebie,ojcze…Iciebie,ciociu—rzekł,ale
odchodzącemu Manuelowi pogroził pięścią. — Z tobą zaś i z takimi jak ty, jeszcze
policzymysięgdzieindziej!Iniebawem!!
____________________
torero (hiszp.) – główny zapaśnik w walce z bykiem, zadający bykowi ostatni,
śmiertelnycios.
ROZDZIAŁIII
To straszliwe niebawem nastąpiło wcześniej, niż ktokolwiek przypuszczał. Wieść o
zamordowaniu adwokata Calvo Sotelo rozeszła się lotem strzały po całej Hiszpanii,
wywołując wielkie wzburzenie w kołach opozycji rządowej, a kilkunastu bardziej
krewkich oficerów monarchistów uznało to wydarzenie za sygnał do rozpoczęcia walki,
wbrewintencjomprzywódcówspisku,słusznieuważających,żenazamachstanujeszcze
zawcześnie,żejeszczeniewszystkodońprzygotowano.
Dlategoteżpoczątkikampaniibyłybardzoniepomyślnedlapowstańców.Zwyjątkiem
okolic miasta Burgos, gdzie dowodził nimi generał Molla, południowej Andaluzji i
Toleda, w całej reszcie kraju, bądź co bądź rozległego, bo liczącego 505155 kilometrów
kwadratowych powierzchni, wojska wierne rządowi bez trudu stłumiły bunty w ciągu
kilkudni,anajszybciejwKatalonii.
Równocześnie z tymi niepowodzeniami orężnymi spadł na powstańców wielki cios
moralny.Ichwódz,niestrudzonyorganizatortyluspisków,generałSanjurjo,przebywający
w Portugalii po swojej ucieczce z więzienia, miał dnia 20 lipca przybyć samolotem do
Sewilli, by objąć naczelne dowództwo. Lecz dziwnym zrządzeniem losu wypróbowany
samolotpasażerskiprzystarcieskapotowałnalotniskupodLizbonąiniedoszłyMussolini
hiszpańskispaliłsiężywcemzeswąświtą.
Wiadomość o tym przygnębiła powstańców, a wśród ich przywódców od razu
wywołała spory na temat, kto ma zostać następcą Sanjurja. Czy sędziwy generał
Cabanellas,walczącywAndaluzji,czywymownydeLlano,wojującynajchętniejsłowami
przez radio, czy ostrożny Franco, niekwapiący się do opuszczenia bezpiecznego dlań
Maroka, czy może generał Mola. Ten ostatni, chociaż niepopularny, jako notoryczny
karlista
,dotychczasspisywałsięnajlepiej;zniewielkimoddziałemprzebiłsięprzezcałą
północnąHiszpanię,maszerującnaMadrytenergicznietak,żewojskarządowezdołałygo
zatrzymaćdopierowwąwozachgórGuadarama.
Hiszpanie męstwo cenić umieją, więc Mola zapewne byłby awansował na
głównodowodzącego, lecz Franco miał pod swymi rozkazami dwadzieścia razy więcej
żołnierzy.Itonajdzielniejszych,boRifów,dawnychwojownikówbohaterskiegoAbd-el-
Krima, który przez tyle lat stawiał opór osiem razy liczniejszej, a sto razy lepiej
wyekwipowanej armii hiszpańsko-francuskiej. Prócz sępów Rifu miał Franco również
kilka pułków Legii Cudzoziemskiej, w której co prawda na jednego bohatera przypada
pięciuawanturnikówidziesięciuzbiegłychkryminalistów,ależadnemuznichniemożna
odmówićbitności.
Podczas gdy powstańcy tracili cenny czas na debaty, który z generałów jest godny
spadkupotragiczniezmarłymSanjurjo,ichprzeciwnicyniezasypialigruszekwpopiele.
Wojennaflotahiszpańska,któranapoczątkuniemalwcałościopowiedziałasiępostronie
rządu, przecięła komunikację pomiędzy Półwyspem Pirenejskim a Marokiem, po czym
dwakrążownikiskierowałysiędoCeuty,gdzieFrancozgromadziłjużdywizjępiechoty,
przeznaczonądoprzewiezienianaeuropejskibrzegcieśniny.
Wiadomość o zbliżaniu się krążowników wywołała w Ceucie, wobec braku artylerii,
lotnictwa,łodzipodwodnychistawiaczymin,całkiemzrozumiałąkonsternację.Zanosiło
się na decydującą klęskę powstańców, ale czuwali nad nimi potężni ich opiekunowie,
Włochy i Niemcy. Niemiecka eskadra wojennych okrętów wpłynęła do portu wcześniej,
zasłoniłaCeutęipodgroząkonfliktumiędzynarodowegozmusiłahiszpańskiekrążowniki
rządowedobezzwłocznegoodwrotunapełnemorze.
Równocześnie drogą powietrzną wyruszył do Maroka pierwszy tuzin największych
samolotów włoskich. Dwa z nich rozbiły się wprawdzie u brzegów Algierii, lecz
pozostałych dziesięć doleciało szczęśliwie i natychmiast zaczęło przewozić żołnierzy
Legii Cudzoziemskiej z Ceuty do Sewilli. Nawracały po kilka razy na dzień, więc
dziennieopięciusetchłopawzrastałaliczbawalczącychwAndaluzjipowstańcówiodtej
chwili szala zwycięstwa jęła przechylać się na ich stronę powoli, bardzo powoli, lecz
stale.
W miastach zamieszkałych przeważnie przez ludność robotniczą wywołało to cały
szereg ekscesów, których ostrze zwracało się już nie przeciw klerowi, ale przede
wszystkim w stronę niepewnych oficerów, nawet dawno spensjonowanych. Takim na
przykładbyłnajbliższysąsiadFernandadeBarrery,pułkownikCalvacanti.Dnia31lipca
popołudniudobramyjegowillizapukałokilkupijanychwłóczęgów.
—Otworzyć!musimyzrewidowaćdom—oświadczyli.
—Czymacierozkaznapiśmie?
—Tak.
—Proszęgopokazać—zażądałCalvacanti.
Wyszedł na balkon, tymczasem przybysze szukali po kieszeniach papieru, który z
daleka mógłby wyglądać, jak urzędowy kawałek. Nie znalazłszy nic w tym guście,
oznajmiliemerytowi,żeniemająobowiązkulegitymowaćsiętakimjakonbuntownikom,
ajeślidobrowolnieniewpuściichdodomu,wyłamiądrzwi.
—Spróbujcie!Nieradzę,leczspróbujcie—odrzekł.
Próbowalibezpowodzenia,gdyżdrzwibyłybardzomocne,okute,potemkamieniami
wybili parę szyb, z których jedna skaleczyła w twarz chorą panią Calvacanti. Na tym
mogłosięskończyć,bopijacy,wyładowawszyswązłość,szlijużprzezotaczającywillę
ogródkuulicy.Tymczasempułkownikzajrzałdosypialni,azobaczywszypłaczącedzieci
i żonę zalaną krwią, stracił panowanie nad sobą, pochwycił dubeltówkę i dwa ładunki
cienkiegośrutu„ulokował”wplecachuchodzącychnapastników.
—Cośtyuczynił!—Pułkownikowazapomniałaodrazuoswojejchorobieioświeżej
kontuzji. — Biegnij za nimi, przekup ich, niech milczą, na Boga! Inaczej zginęliśmy
wszyscy!
Ale tamci byli już na ulicy, już głośnym lamentem zareklamowali swoje
„męczeństwo”, o którym świadczyły liczne ranki na karku, na grzbiecie i jeszcze niżej.
Wsadzono ich do otwartej taksówki, zawieziono możliwie najdłuższą drogą do szpitala,
wśród wrogich okrzyków pod adresem pułkownika Calvacantiego, przeklętego
monarchisty,którystrzeladoniewinnychludzi,jakdoptactwa.
Nic dziwnego, że w godzinę później przed willą krewkiego emeryta zebrał się tłum
wzrastający w liczbę z każdą minutą. Sześciu milicjantów wysłanych przez komendę
miastazwielkąbiedąprzecisnęłosiędobramywilli.Ichprzywódcaposiadałjużcałkiem
formalnynakazprzeprowadzeniarewizjidomu,skonfiskowaniaznalezionejtubronioraz
aresztowaniapułkownika.
—Wimieniuprawa…
—Chybabezprawia!—wtrąciłCalvacantizokna.
—Wimieniuprawawzywanipanadootworzenianamdrzwi.
—Nieotworzę!
—Dajępanupięćminutczasudonamysłu,potemużyjemysiły!
Pięć minut im pozostało. Pół godziny temu Calvacanti gotów był oddać się w ręce
władz,abywtensposóbocalićrodzinę,którajednakniezgodziłasięnato.
—Zaukrywaniebronipalnejwmieszkaniubędąukaraniśmierciąwszyscydomownicy
— rzekł młodszy syn, cytując mniej więcej dosłownie odnośny ustęp obwieszczenia
komendymiastasprzedparudni.
— Co mi po życiu — dodała pułkownikowa — po życiu bez ciebie, mężu mój i
przyjacielunajdroższy!
—Mamyzginąćtoraczejodkulniżnastryczkulubzrąkrozwścieczonegotłumu—
zawołałzemfaząstarszysyn,szesnastoletnimłodzieniec.
Po krótkiej dyskusji pułkownik został przegłosowany i cała rodzina zabrała się
gorączkowodobarykadowaniadrzwiorazokienmeblami.PotemCalvacantirozdzieliłna
cztery części amunicję, a miał jej sporo jako zapalony myśliwy. Teraz zaś, kiedy
milicjanciwyznaczylimuKrótkiokresczasudonamysłu,przytuliłżonęserdecznie.
—Pożegnajmysię,kochanie—rzekł—bopóźniejmożeniebędziemymielipotemu
sposobności.
Ściskali się wszyscy, całowali, płakali jak Hiszpanie przy pożegnaniu przed każdą
większą podróżą i jak Hiszpanie rzucili się w bój z absolutną pogardą śmierci, skoro po
upływie pięciu minut zaczęto wyłamywać bramę. Zastrzelili trzech milicjantów,
wypłoszyli gapiów z ogrodu, lecz to tylko rozjuszyło tłum, który przystąpił do
regularnego oblężenia willi. Niebawem też przemówił kulomiot, przyniesiony nie
wiadomo skąd i gradem kul plunął w okna pierwszego piętra, zmuszając obrońców do
przeniesieniasięnaparter.
GwałtownąstrzelaninęsłychaćbyłoświetniewpałacykudeBarrerówoddzielonymod
willi pułkownika tylko ogrodem, ale w godzinę po zachodzie słońca zagrała trąbka
wojskowaiodrazuwszelkieodgłosywalkiumilkły,jaknożemuciął.
— Czemu przestali strzelać? — spytał don Fernando, który od paru godzin leżał
rozpłaszczonyzaodsuniętymodścianykredensem,gdyżzbłąkanekulestłukłytujużkilka
szyb.
—MożeBógzesłałodsiecz—przypuszczaładoñaElwira.
—Señorajestoptymistką—mruknąłPedro.—Skądtutajodsiecz!Namójrozum,ta
ciszaoznacza,żezakładająminępodbramę.
Ledwietopowiedział,błysnęłosię,zagrzmiałopotężnie,przeciągle,złowrogo.
— A co, nie mówiłem?! — tryumfował stary lokaj. — Już po nim, jak amen w
pacierzu.
—Kłamiesz!
— Mogę sprawdzić, noc taka jasna od ognia. — Podszedł do okna, wyjrzał na
zewnątrz.—No,oczywiście,żedomzwalony.
—Panie,świećduszypułkownikaCalvacantiego…
—Naaaszegonajnajbliższegosąąąsiada—zawtórowałsiostrzedonFernandogłosem
bardzodrżącym.—Ajegorodzina?
—Niktchybanieocalał,skorozwillipozostałatylkokupagruzów,którepaląsięjak
diabli!… Tak, tak — dodał po chwili — ani mysz stamtąd nie ucieknie z życiem, cóż
dopieroczłowiek!
— Ale dlaczego zabito tego zacnego człowieka?! — krzyknęła wzburzona Ines. —
Jakipowódiceltejnowejzbrodnimotłochu?!
— Wiadomo, señorito — odparł flegmatycznie Pedro, gorący, choć na razie cichy
zwolennik rządowców. — Calvacanti trzymał z faszystami! Naszego panicza spotkałoby
tosamo,gdybygomilicjanakryła.
—NaszczęściemójsynprzebywawMaroku.
Powiedziawszy to z ulgą, don Fernando wyszedł ze swej kryjówki, bowiem po
wybuchu, który zdemolował willę sąsiada, nie padł ani jeden strzał. Za to tuż obok, w
przyległympokojustuknęłocośpodejrzanie,takjakgdybyktoś…
—Ktośwskoczyłtamprzezokno!
—Idęsprawdzić.
—Nie,Ines—sprzeciwiłasięElwira.—Japójdęraczej,mnienażyciuniewielejuż
zależy.
—DonFernando,czymy…—zżartobliwegopytaniaPedrawyjrzałoszyderstwo—
my,mężczyźni,pozwolimynarażaćsięmożenawielkieniebezpieczeństwodamom?
— Racja — przyznał mu chlebodawca. — Więc naprzód! Ty z latarką wejdziesz
pierwszy,jazsiekierąpójdęzatobą.
—Stójcie!
DoñaElwirapowiedziałatosłowoszeptem,takprzejmującym,żepodjejtchórzliwym
bratemnogiugięłysięodrazu.
—Co?Cooo?
—Patrz,klamkasięugięła,ktośidzietutaj!
—Uciekajmy!—wrzasnąłdonFernando,leczstrachprzygwoździłgodopodłogi.
—Nieuciekajcie—zabrzmiałdobrzeznajomygłosidrzwiotworzyłysięnaroścież
—toja,waszRamón…Jaksięmacie,kochani!
Osłupieli.Niewierzącoczom,spoglądalitonasiebie,tonanieoczekiwanegogościa,w
którympomimołachmanówgodnychzawodowegożebrakaimimoprzyprawionejbrody,
każdy z nich poznał Ramóna. Ten zaś, zdziwiony snadź niemile takim przyjęciem,
zmarszczyłbrwi.
—Innegospodziewałemsiępowitania—mruknął.—Co,ulicha!Czyżadnezwas
nieprzemówidomnieanisłowa?!
PrzemówiłpierwszydonFernando,załamującręcezrozpaczy.
—Synu,czyśtyoszalał?!Jakmogłeśprzyjeżdżaćtu,dotegopiekła!Siebiezgubiszi
nas!
—Uchum— chrząknąłpotwierdzającoPedro, awjego czarnychoczach zamigotały
jakieśzłebłyski.
____________________
14 kwietnia 1931 na fali odwilży demokratycznej po abdykacji króla Alfonsa XIII
powstałaIIRepublikaHiszpańska.Napoczątku1936r.odbyłysięwHiszpaniiwybory,w
których Front Ludowy (socjaliści, komuniści, syndykaliści, republikanie) zdobył
większość. W połowie lipca 1936 rozpoczęła się antyrządowa rebelia nacjonalistów
(monarchiści, Hiszpański Związek Wojskowy, Falanga, chrześcijańscy demokraci)
przeciwkorepublikańskimrządomlewicowym.(Przyp.red.)
karlista – zwolennik ruchu zmierzającego do odtworzenia mocarstwowej Hiszpanii
poprzez reformy konserwatywne, prokatolickie, decentralizacyjne, antyabsolutystyczne,
antydemokratyczneiantyliberalne.Karliścipoparligen.Franco.
ROZDZIAŁIV
InesdeBarreraprzerwałalitanięwymówek,jakimidonFernandopowitałukochanego
syna:
— Papo, widocznie Ramón musiał tu przybyć, jeżeli przybył, narażając się na
zdemaskowanie i śmierć. Może trzeba mu ułatwić ucieczkę za granicę, skoro podobno
powstaniezgniecionei…
— Zgniecione?! — oburzył się młody oficer. — Nic podobnego! Przeciwnie, to my
jesteśmy teraz górą… Czy wy nie wiecie, co się dzieje, czy nie słuchacie audycji z
Sewilli?
—Milicjaludowaskonfiskowałanamradioodbiornik…
— Ten ośmiolampowy, wiesz? — dorzucił don Fernando i westchnął smutnie. —
Kosztowałmnieprawiedwatysiącepeset.
—Amójprzestarzałyodbiornik,któryniegdyśwyrzuciłemnastrych,bokupiliściemi
lepszy?
—Prawda!Prawda,braciszku,zapomniałamotymgruchociecałkiem.
—Więcidźponiegozarazizabierzzesobąciotkę,gdyżmuszępomówićzojcemw
czteryoczy…aty,Pedro,stańnaulicy,przedbramką.Gdybyśzauważyłcoś…
—Rozumiem—wtrąciłstarylokajskwapliwie,rozumiem,paniekapitanieispiszęsię
dobrzenapewno!—dodałdwuznacznie.
—Ufff,jeszczeniemogęsięuspokoić—powtórzyłkilkarazydonFernando.—Czy
tobienapewnonicniegrozi?
—Nie,ojcze.Widziszprzecież,żejestemwprzebraniu.
—Mimotopoznałemcięodrazu.
— Po głosie, przypuszczam. Ale tak dobrze jak wy, nikt nie zna mnie w mieście.
Zresztą podążałem tutaj bocznymi ulicami, okrążyłem tłum stojący przed willą
pułkownikaCalvacanti,aprzedświtemjużznowututajmnieniebędzie.
—DziękiBogu…No,teraz,kiedyjesteśmyzupełniesami.powiedzmi,aletakzręką
nasercu,jaktamsprawystojąnafroncie.Bomówiłeśminiegdyś,żeopanujeciesytuację
w ciągu dwóch dni, tymczasem minęły dwa tygodnie od wybuchu waszego powstania i
nic.
—Nicjaknic.Jeżelizaśposuwamysięnaprzódtakpowoli,tojedyniedlatego,żebrak
nam samolotów, zwłaszcza bombowych. Obiecano je nam za granicą, lecz… nie
bezinteresownie.Słowem,potrzebujemypieniędzy,ażety,kochanyojczulku…
— Ach, po to cię wysłano — wtrącił don Fernando. — Niestety, synku, pomimo
najszczerszychchęcinicwamniebędęmógłpomóc,borządpołożyłswojąciężkąłapęna
wszystkimoprócznaszegomieszkania.
—Ioprócztego,comaszwbankachszwajcarskich.
—Tegoniewolnomiruszyć,tomamynaczarnągodzinę.
—Jednakżewobecnejchwili…
—Synu,natentematszkodagadania—oświadczyłmilionerbardzostanowczo.Nie
dam!
Ale kapitan de Barrera nie zniechęcił się tą odmową, znał na wylot swojego ojca i
wiedział,którędytrafićdojegokieszeni:
—Jeśliniechceszbyćdobrympatriotą,bądźprzynajmniejdobrymkupcem.Ilemasz
wSzwajcarii?Czterymilionytamtejszychfranków!AilewarttwójmajątekwHiszpanii?
Co najmniej siedem razy więcej! I zabiorą ci go, skoro przy władzy pozostanie Front
Ludowy,wktórymprędzejczypóźniejzagrająpierwszeskrzypcekomuniści!
—Tfu,tfu,tfu,napsaurok!—„odpukał”donFernando.—Ajeżeliwyzwyciężyciei
jeśli wśród was nad porządnymi ludźmi, czyli monarchistami, weźmie górę ta hołota
republikańska?
—TobędzietotakasamarepublikajakwNiemczech.Bądźspokojny,ojcze,Franco
zeswojąFalangąniezrobicikrzywdy.
—Ba…
— Zresztą jego rządy będą krótkie — pocieszał ojca Ramón, w myśl zasady cel
uświęcaśrodki—otopostaramysięmy,wierniżołnierzeAlfonsa!
—Czyniesądzisz,żepodobniekalkulująkarliści?
— Może tak, ale na szczęście Franco uważa ich za groźniejszych rywali, niż nas i
wysyła na pierwszy ogień najchętniej ich; do końca wojny z sześćdziesięciu tysięcy
walczącychobecniekarlistówniewielupozostanieprzyżyciu.
—Todobrze,tobardzodobrze.
— Czy nie zafrapowało cię to, że Mola, zaprzysiężony karlista, musiał tak długo
czekaćnapomocfalangistów?Ibyłbyuległwobecliczebnejprzewagirządowców,gdyby
nie Włosi. Oni spowodowali wysłanie mu posiłków, oni przekonali Franco, że najpierw
trzebawytępićlewicowców,adopieropozwycięstwiezałatwićporachunkizkarlistami.
—Włosimająsłuszność—uznałdonFernando.
— Tylko nie przypuszczają, że na końcu zatryumfuje nasz Alfons, nie zaś popierana
przeznichFalanga.
—Ha,gdziesiędwóchkłóci,tamtrzecikorzysta.
—Otóżto,ojczulku,otóżtowłaśnie!
Długo tak basował rodzicowi, długo wyliczał korzyści, jakie rzekomo na pewno
przyniesie kapitalizmowi zwycięstwo koalicji falangistów, karlistów i zwolenników
AlfonsaXIII,ażwkońcuwyjąłzkieszeniwiecznepióro.
Zatemmogęwystawićcikwitna…czterymiliony?—spytał.
—Oszalałeś!
Don Fernando, chociaż udobruchany i przekonany o konieczności finansowego
poparcia powstańców, nie zamierzał ogołocić doszczętnie swoich kont w bankach
szwajcarskich.
—Damciczeknadwamilionyizwarunkiem,żejeżelimiprzepadnietapożyczka,to
cijąstrącęztego,comaszkiedyśodziedziczyćpomnie.Inaczejniemogę.
—Niech,itakbędzie.Idźwypełnićczek.
Zaledwie don Fernando wyszedł do swojego gabinetu, wróciły ze strychu kobiety,
niosącstaryradioodbiornik. Wetrójkęzaczęli majstrowaćprzynim iwreszciepowiodło
sięim„złapać”radiostacjęsewilską.Jejczęstyobecniespeaker,generałQueipodeLlano
ogłaszałurbietorbi,żepowstańcy,którychwypartozuliczekToledadoAlcazaru,bronią
siętamdzielnie.
—Słuchajcie,słuchajcie—wołałrozpromienionyRamón.
Aliści nie słyszeli nic więcej, bowiem w tej samej chwili wpadła tu jak bomba
pokojówkaConceptión.
—Jakieśautozatrzymałosięprzedbramą!—oznajmiła.
—Przednaszą?—Inesodrazuwyłączyłaradio,byławyraźniezaskoczona.—Coty
mówisz!
—O,Boże,Boże!—DoñaElwiraażręcezałamała.
Ramónspoglądałnazaniepokojonyfraucymerzezdziwieniem.
—Czemuwastotakprzestraszyło?—zapytał.—Prawdopodobnieprzyjechałktośze
znajomychi…
— Nie, braciszku, wszystkie samochody są zarekwirowane od tygodnia, nasze
również.
—Ijeździmytramwajami—westchnęładoñaElwira.
—Przyjazdautaoznaczaalbo…
—Zamiastdenerwowaćsięzabawąwzgadywanego,lepiejpoprostusprawdzić,kogo
diabliprzynieśli…Conceptión!
—Słuchampanicza…
Zakochanapokojówkanietylesłuchała,copożeraławzrokiemRamóna,leczzanimów
zdążyłjąwysłaćnazwiady,dopokojuwtoczyłsięokrąglutkidonFernando.
— To pech! — zaczął, wymachując rękami, gdyż w chwilach wzruszeń zapominał o
dystynkcji i gestykulował okropnie. — Przyjechał don Manuel Aznar i żąda
kategorycznie,żebygotutajwpuścićnatychmiast!
—Żąda?Bezczelność!—obruszyłsięRamón.—Każgozrzucićnałebzeschodów.
—Ależ,synu,Manueltowielkafigurateraz.Komendantmiasta!
— Jemu zawdzięczamy to, że nie mszczą się na nas za ciebie, — dorzuciła Ines. —
Gdyby nie jego opieka, kto wie, czy nie byłby nas spotkał smutny los pułkownika
Calvacantiegoityluinnychnaszychprzyjaciół.
—Ha,skorotak,tousuwamsiędosąsiedniegopokoju—zadecydowałRamónijuż
maszerował ku drzwiom. — Ale nie rozmawiajcie z tym czerwonym kacykiem zbyt
długo,spławciegokoniecznieprzedkolacją.
— Oczywiście, oczywiście… Tylko nie pokazuj się tutaj, synku mój najdroższy,
chociażbytamniewiemco!
—Agdzieobiecanyczek?Nieodejdędopóki…
— Myślałem, żeś o nim zapomniał, mruknął pod nosem milioner, wyjął czek z
kieszeni,westchnąłżałośnieiwręczyłgosynowi.—Idźjuż.
— Muszę sprawdzić… Słownie, dwa miliony franków szwajcarskich. W porządku!
Zaproponuję dowództwu, by eskadrę samolotów kupioną za te pieniądze nazwać twoim
imieniem.
—Aledopieropowojnie,teraz…brońBoże!Ładniebymwyglądał,no!…Coto?!W
patiusłychaćkroki!
— Tak. Wobec tego wycofuję się na z góry upatrzone pozycje, mówiąc stylem
komunikatówwojennych—żartowałRamón,ucieszony,żezdobyłpieniądze,poktórego
tuwysłano.
Kiedy wyszedł do przyległego pokoju (Conceptión pospieszyła tam również, tylko
inną drogą), don Fernando jął myszkować wzrokiem po wszystkich kątach, denerwując
siebieiElwirętakimizdankami:
—Ramónnapewnotucośzostawił…jestemprzekonany,żewygadaciesięzaraz,iż
Ramónprzyjechał…Atoco?Radioodbiornik?!Nakryjtoczymś,nieszczęsna!Czywiesz,
cogroziza…
—Cicho,ojcze—przerwałamuInes—onijużsąwsieni!
Ztrzaskiemotworzyłysiędrzwi,stanąłwnichPedro,zaanonsowałprzybyłegonader
pompatycznie:
—Jegoekscelencja,señorManuelJaimeJoséAznar,wojennykomendantmiasta!
—MówisiępoprostutowarzyszAznar—poprawiłgoManuel,wchodzącdopokoju
—zapamiętajcietosobie,towarzyszu,iwróćcienaswójposterunekprzybramie.
— Rozkaz, towarzyszu ekscelencjo! — rąbnął Pedro służbiście, zamknął drzwi,
odmaszerował bardzo głośno, potem zdjął trzewiki i cichuteńko wrócił do drzwi…
podsłuchiwać.
TymczaseminżynierAznarprzywitawszysię
zobecnymi,usprawiedliwiałswojąnieoczekiwaną
tudzisiajwizytę.
— Proszę mi wybaczyć, że po dość długiej nieobecności zjawiam się dziś o trochę
późnejporze,leczbyłemtakizajęty…
—Czyrozstrzeliwaniemniewinnychrodaków?!—wtrąciłaInes.
— Zamilcz! — syknął przerażony milioner. — Don Manuel, błagam pana o
wyrozumiałość. Pańska narzeczona ma niesforny języczek, ale całą duszą, jak i my
wszyscy,jestpostronielegalnegorządu.
—Nieprawda!—zaprzeczyłniesfornyjęzyczek.
— Szalona, czy chcesz nas zgubić?! — wykrztusił don Fernando, po czym znowu
zwróciłsiędogościa.—DonManuel,panchybapoznałjużmojąlojalnośćwobecrządu.
Do fabryki w ogóle nie zaglądam od tygodnia, by swoim widokiem nie drażnić naszych
dzielnych robotników, tutaj zaś na dachu własnoręcznie wywiesiłem flagę republikańską
dużegoformatu…
—…apróczniej—dorzuciłaIneszironią—chorągiewczerwonąidlaanarchistów
czarną.Niedługocałynaszdombędzieudekorowanyflagamijak,nieprzymierzając…
—Elwiro!—wrzasnąłdonFernandonapółzpłaczem.—Zabierzstądmojącórkęi
wpakujjądołóżka!Czyniewidzisz,żebiedaczkabredziwgorączce?
— Proszę zostać, doño Elwiro i ty, przekorna Ines. — Od jakiegoś czasu prośby
inżyniera Aznara miały ciężar gatunkowy rozkazów. — A pan, don Fernando, zechce
łaskawie przyjąć do wiadomości, że zawsze dla odwagi mam tyleż szacunku, co dla
tchórzostwapogardy!…Alemożeusiądziemysobie,drodzypaństwo?
—Naturalnie,znajwiększąprzyjemnością!—zapewniałobłudniemilioner.—O,ten
foteliczekbędziewygodniejszy…Aczymmogęsłużyć:winem,czycocktailem?
— Na razie tylko odrobiną… zaufania, na które chyba zasługuję jako narzeczony
pańskiejcórki…
— Rozumie się, rozumie! Jeszcze wówczas, kiedy po uzyskaniu dyplomu
inżynierskiego zaczynał pan po raz drugi pracę w mojej fabryce, miałem do pana
nieograniczonezaufanie,acóżdopieroteraz!
—Niechżepantegodowiedzie,donFernando.
Dziwnyuśmieszekkomendantamiastaprzeraziłgrubaska,którywogóleodpoczątku
tejwizytymiałduszęnaramieniuiulewąsłówstarałsięzamaskowaćswójlękosyna.
—O,jaknajchętniej!Naprzykładmogępanuoddaćfabrykikierownictwotutajalbo
mejkopalniwRioTinto.
— Za dużo, stanowczo za dużo. Ja tylko proszę, by mi pan powiedział, gdzie
ukryliście… jednego z najzawziętszych wrogów rządu… kapitana Ramóna de Barrera,
któryprzedgodzinąwszedłtutaj!!!
ROZDZIAŁV
Długąchwilętrwałogrobowemilczenie,potemdoñaElwiraukryłatwarzwdłoniachi
zaczęłamodlićsiężarliwie.NiemniejżarliwiedonFernandojąłzapewniaćkochanego in
spezięcia,żepadłofiarąjakiejśmistyfikacji;RamónprzebywawMaroku,tamgowybuch
powstania zaskoczył i tylko dlatego biedny chłopak nie może walczyć w szeregach
republiki.
—Panwięctwierdzistanowczo,żeRamónatuniema?
—Staanowczo.
— Obawiam się, że wynik rewizji w domu nie potwierdzi pańskich słów, don
Fernando…Aty,Ines,copowieszwtejkwestii?
— To, że mój brat i ty jesteście mi jednakowo drodzy, lecz śmiertelnie znienawidzę
tegozwas,którydrugiemujakąkrzywdęwyrządzi—odparłatwardoibardzogłośno,by
i Ramón usłyszał jej ostrzeżenie, by nie wykonał jakiegoś rozpaczliwego zamachu na
Manuela.
— Nie zamierzam wyrządzić mu żadnej krzywdy — oświadczył inżynier Aznar. —
Kiedy pół godziny temu otrzymaliśmy anonimowe doniesienie telefoniczne, że Ramón
przebrany za żebraka wślizgnął się tutaj, postanowiłem go ostrzec. Właśnie dlatego
przyjechałemdowasbezzwłocznie.
—Najdroższy!—zawołałaInes,biegnącdonarzeczonego.—Niezawiodłamsięna
tobie.Jesteśrycerski,jakprawdziwyHiszpan!
Rzuciłamusięnaszyję,pocałowałagowustadługo,mocno,gorąco.
— Cudownie! — wyszeptał, upojony tą nagrodą. — A teraz, przyprowadźcie tu tego
wrogarepubliki.
—AleżRamónaniemawmoimdomu,zapewniampanasolennie.
Wodpowiedzinato,ManuelAznarwybuchnąłśmiechem,potemzawołał:
—Ramón!Hej,Ramónie,czytyrównieżlękaszsięmnietak,jaktwójnieufnyojciec?
KuprzerażeniudonFernanda,wsąsiednimpokojuzadudniłyenergicznekroki,potem
drzwiotwarłysięzłoskotem,naprogustanąłRamón.
—Jestem.Iniebojęsięciebieanitwojejbandy!
— Bracie, proszę zmienić ton — upomniała go Ines surowo. — Manuel naraża się,
żebycięocalić,atygoprowokujesz.
—Niktsiętylenienaraża,ileja—sądziłgrubasek,ocierająckroplistypotzczoła.—
Bopewnieznówtubędzierewizja,co?
— To jest nieuniknione. Ale naznaczyłem rewizję dopiero na godzinę trzecią nad
ranem,czylimaciesiedemgodzinczasu.
—Brawo!—ucieszyłsięRamón.—Zdążęcośprzegryźćiprzespaćsięjakotako.A
głodnyjestemnieprzyzwoicie!
Doña Elwira wraz z Conceptión wyszła więc zaraz do kuchni, zastrzegając się, że
kolacjabędzieskromna.Ha,wojna!
—Zatowinakażępodaćztegozapasu,jakichowamnachrzcinymoichprzyszłych
wnuków. Takich nektarów nie ma już w Hiszpanii nikt poza klasztorem, od którego je
nabyłem—twierdziłzdumąFernando.
Wyjąwszy ze skrytki za jednym z obrazków pęk kluczy, podszedł do okna
wychodzącegonapatio,byprzywołaćPedraiwysłaćgodopiwnicy.
—Darzygopan,widzę,dużymzaufaniem;ajeślijezawiedzie,jeśliściągniedlasiebie
parębutelek?—zażartowałinżynierAznar.
—Nieściągnie,boopróczreumatyzmumachorenerki…
—Nietylkodlatego,papo—wtrąciłaInes—leczprzedewszystkimdlazasady;stary
Pedrotochodzącauczciwość!
A chodząca uczciwość wychodne snadź sobie zrobiła lub zasnęła twardo, gdyż na
kilkakrotnewołaniedonFernandonieotrzymałżadnejodpowiedzi.Samiwięcprzynieśli
sobie z piwnicy wino, które też wnet zaszumiało im w głowach i uświetniło kolację,
rzeczywiście skromną jak na dom bogatego Hiszpana, bo składającą się „tylko” z zupy,
omletu,ryby,risottozsosempomidorowym,drobiunazimno,leguminy,owocówisera.
—Bardzoprzepraszam,iżdańjestopołowęmniej,niżnależy,leczzażadnącenęnie
możnaterazkupićniektórychartykułów.
— I dodaj, ciociu, że nieraz trzeba by było ograniczyć się do jarzyn z własnego
ogrodu,gdybynienaszzapobiegliwyPedro.
— Aha, Pedro — przypomniał sobie gospodarz. — Conceptión, wyskocz do patia i
zajrzyjdogroty;tamzapewneśpitenpróżniak,zamiastnamusługiwaćprzystole.
Pokojówkaprzeszukałacałepatio,całydomiogrodzonyskrawekplaży,lecznigdzie
nieznalazłalokaja.
—Todziwne—zaniepokoiłsięgrubas.—Dokądonmógłpójść?
— Ano, zastanówmy się dokąd. — Ramón, gdy był „pod gazem”, lubił wyśmiewać
przesadnąpodejrzliwośćojca.—Dokochankinie,bozastary.
— Stary, lecz mimo to… — mruknęła cichuteńko krzątająca się przy kredensie
Conceptión,spiekłarakaiurwaławpółzdania.
—Dokościołatakżenie—ciągnąłdalejRamón,gdyżzapóźno.
—Inaszślicznykościółekspalony—westchnęłaElwira.
— Tak, tak, niepotrzebnie w nim ufundowałem ambonę — dodał don Fernando, po
czym zrobił siostrze wymówkę: — Nazywałaś mnie bezbożnikiem, ponieważ przez rok
wykręcałem się, jak mogłem, od tego wydatku, a to było… okazuje się teraz… to było
podświadomewyczuciesmutnegokońcamojejpięknejambony.
— Do komendy miasta także Pedro nie poszedł — Ramón z uporem człowieka
zamroczonego alkoholem powracał wciąż do swej piosenki — bowiem pan komendant
jesttutaj.
—Dokomendymiasta?—Grubasekprzestraszyłsięnareszcie,kuucieszeżartobliwie
usposobionegosynalka.—Wjakimcelu?
—Żebydonieśćmilicjiomoimprzybyciulub…
— Wstydź się, Ramónie, jak możesz posądzać o to Pedra! — oburzyła się Ines. —
Gdy po pierwszych ekscesach w dzielnicy will cała nasza służba uciekła, bojąc się o
własnąskórę,tylkoConceptióniPedrotutajpozostaliisłużąnamwiernie.
—Wiem,wiem,siostrzyczko,jażartowałem…
Pod wpływem znakomitego wina, Ramón, z natury posępny jak cała Kastylia,
właściwaojczyznadeBarrerów,dopierooddwudziestulatosiadłychnadmorzem,razpo
raz wybuchał śmiechem. Zdarzyło się to również, kiedy Ines zażądała, by uściskał jej
narzeczonego.
— Bardzo chętnie — rzekł, spełniając jej życzenie — tylko moi koledzy z pułku
nazwąmniełgarzem.Żadennieuwierzywto,żejadłemkolacjęwtowarzystwiejednego
zdowódcówkomunistycznychiżegościskałemjakbyrodzonegobrata!
— Nie jestem komunistą — zastrzegł się Aznar — tylko szczerym demokratą. Nie
znamzaśbardziejdoskonałejisprawiedliwejformyrządówniżwłaśniedemokracja.
— Na to zgoda, lecz sęk w tym, że poza Anglią i Francją w żadnym z europejskich
państw…przynajmniejmoimzdaniemwżadnym,społeczeństwoniedojrzałojeszczedo
rządówdemokratycznych.
— Nie dziwię się, Ramónie, gdy tak mówi wasz Franco, któremu marzy się kariera
Mussoliniego.LeczdlaczegotyletysięcywykształconychHiszpanówwzdychadojarzma
dyktatury,tegojużpojąćniemogę.Tochybajakiśmasowyobłęd!
—Tenbłogosławionyobłędobroniłwielejużnarodówprzedinwazjąbolszewizmu.
—Słuszniemówisz,synku—potakiwałdonFernando.—Zdwojgazłego,każdy,kto
coś posiada, woli brutalne rządy faszyzmu, niż prowadzącą do ogólnej pauperyzacji
dyktaturęproletariatu.
—Aja—zawołałinżynierAznar—dośmiercibędęnieubłaganymwrogiemkażdej
tyranii!
—Naraziejednak—tuRamónznowuwybuchnąłśmiechem—naraziejednaksam
jesteśtyranemwtymmieście!
— Ale bardzo ludzkim, muszę przyznać — oświadczyła Ines poważnie, lecz zaraz
przeszławtonżartobliwy.—Jeżelipodobnymtyranembędzietakżewmałżeństwie,toja
niezostanędemokratkąnigdy.
—Dlaścisłościpragnęzaznaczyć,zeniezagarnąłemtuwładzysiłą,leczotrzymałem
jązwolimoichdzisiejszychpodwładnych,którychwybórrządwMadryciezatwierdził.
—Ajeślipewnegodniacipodwładnipowiedzą:Jużmamyciędosyć,toco?Czybez
oporuwypuściszcuglezrąk?
—Oczywiście!—rzekłManuelbezwahania.
—Samwtoniewierzysz,mójdrogi,więc…
—Ależ…
—…więcjaniewierzętymbardziej!
—Jednakże…
—Przestańciejużraz!—donFernandohuknąłpięściąwstół,takżewszyscyumilklii
spojrzelinańzezdziwieniem.—Czywynicmesłyszycie?!—wyciągnąłdłońwstronę
otwartegookna.—Stamtąd!
Stamtąd,aleniezpatia,tylkozulicydobiegałstłumionyodległościągwar;tłumludzi
zbliżałsięwtęstronę.
—Ach,to?—Ramónmachnąłrękąlekceważąco.—Nocóż,jakiśpochódprzechodzi
przeznasządzielnicę.
—Otejporze?—ManuelAznarpotrząsnąłgłowąpoziomo.—Nieprawdopodobne,
zresztąpochodówsurowozakazałem.
—Podejdźmydookna.
—Ramónnie!Usiądźwkącie,synu,botwójcieńwidać.
Wszyscy, prócz Ramóna, który niefrasobliwie wyciągnął się w fotelu, podeszli do
okien, rozmawiając coraz ciszej. Noc była jasna, lecz patio zewsząd otoczone wysokimi
murami i przecięte poczwórnym szpalerem cyprysów tonęło w półmroku. Nie dojrzeli
więc człowieka, który pędził co tchu od bramki wiodącej na ulicę w stronę pałacu,
stukającgłośnowysokimiobcasamipobetonowymchodniku.
—Conceptión,czytoty?
Ineszgadła,leczotymprzekonalisiędopierozachwilę.Naraziezaśstaliprzyoknach
wpatrzeni w odległą bramkę dość widoczną, gdyż oświetloną z drugiej strony przez
latarnięulicznąizasłuchaniwpomrukinadchodzącegotłumu,odktórychpowiałogrozą
złychprzeczuć.
Wtem…drzwizhalluotwarłysięztrzaskiem,wpadławiernapokojówkaConceptión,
zprzerażeniaszaranatwarzy,jakpopiół.
—Idąpopanicza!!!—krzyknęła,biegnącdoRamóna.
Chciałapowiedziećcoświęcej,alewtymsamymmomenciezahaczyłastopąodywan,
straciłarównowagę,aupadając,skroniąuderzyłaokantstołuizemdlała.
ROZDZIAŁVI
Ines i Elwira zajęły się cuceniem pokojówki, Manuel uspakajaniem don Fernanda,
którytakżebyłbliskiomdlenia.
—Przeprowadzenierewizjiwpańskimdomunaznaczyłem,jakjużpowiedziałem,na
godzinę…
—Wiem,wiem,alemożektośzmieniłtenrozkaz.
—Absurd!Jatujestemkomendantemitylkorządmaprawozmieniaćmojerozkazy.
—MożetelefonowanodoMadrytui…
— Jeszcze większy nonsens. Don Fernando, proszę uspokoić się i polegać na swoim
przyszłymzięciu,któryniepozwoli,by…
— Stanęli przed bramą! — rzekł w tej chwili Ramón. Korzystając z nieuwagi ojca,
podszedłdooknainajwcześniejzdomownikówujrzałgarstkęmałychchłopców,którzy
wyprzedzili właściwy tłum, a teraz zaglądali przez żelazne sztachety do patio. —
Wchodzą!Jakto,furtkaniebyłazamkniętanaklucz?!
DonFernado,przyskoczywszydosyna,struchlał.Przezotworzonąjuższerokobramkę
wlewał się z ulicy do patia tłum cywilów, wśród których gdzieniegdzie mignęła czapka
żołnierska.
— Boże, Boże, czy oni chcą nam zgotować los nieszczęsnego pułkownika
Calvacantiego?!…DonManuel,niechpanwypędzitychludzi.
—Bardzochętnie.—InżynierAznarwychyliłsięprzezoknonazewnątrz,nabrałtchu
pełnepłuca.—Hej,wy,czegotuszukacie?—huknął.
— Kapitana Ramóna de Barrery! — odpowiedział jakiś znajomy głos, ale zaraz
odezwałsięinny,głośniejszy:
—Buntownika!
—Buntownikaaaa!—powtórzonochórem.
—Nalatarnięznim!
—Nalatarnięęęę!
—Jessssus-Maria!—zasyczałdonFernandodeBarrera,odepchnąwszyodoknasyna,
któryzresztąstałwcieniu.—Uciekaj!
—Ba,którędyteraz?
—Tyłemkuplaży.Tamstoimojamotorówka—odpowiedziałaInes,ciągnącbrataw
głąbpokoju.
— Towarzysze! — wołał równocześnie Manuel Aznar. — Zapewniam was, że
kapitanadeBarrerytutajniema…
—Jest!Przekonajciesięotymsami!
—Dolicha,tengłos…?—mruknąłRamón.—CzyżbyPedro?!
—Sami!Samiii!—zabrzmiałounisono.—Samizbadamy!
—Dobrze—zgodziłsięManuel,kuprzerażeniugospodarza.—Wybierzciegodnych
zaufania delegatów, słyszycie? — wyprostował się, przytknął dłoń do ust, dorzucił
szeptem:—Ramónie,uciekaj,naBoga!
—Nie!Niemogęzostawićwasnapastwętych…
— Musisz! — wtrącił Manuel Aznar. — Musisz zniknąć stąd natychmiast, inaczej
zabijąnaswszystkich!Nieidzieomnie,leczprzedewszystkimotwojąsiostręio…
—Omnie—jęknąłdonFernando—omnietakże.Uciekaaaj!
—Ha,skorotak,tozmykam.Żegnajciemi,najdrożsi.Atobie,Manuelu,niezapomnę
nigdy,żeocaliłeśmiżycieiże…
—Idźjuż,smarkaczu—zdenerwowałsięgrubas—albotwojegoojcaszlaktrafi!
—PójdęzRamónem,bezemnienieznalazłbymotorówkiwnocy.
—Słusznie,słusznie,córeczko.Takbędęmiałpewność,żeodjechał,aniezaszyłsięw
jakimkącie.
Mówilijedenprzezdrugiegozmaksymalnąszybkością,całatarozmowanietrwałaani
półminuty,aprzeztenczasdopatiawtargnęłozulicyjeszczekilkusetludzi.
—Dlaczegostoiciebezczynnie?!—pytaliciztyłu.
—Wybieramydelegatów,takkazałkomendantmiasta.
—Skorozaśwybierzecieich—zagrzmiałzoknaManuel—wycofajciesięnaulicę,
bynieutrudniaćnamposzukiwań.
Conceptión odzyskała przytomność przed chwilą i jeszcze zdążyła rozkochanym
spojrzeniempożegnaćRamóna,wybiegającegostądwtowarzystwiesiostry.Terazzaśna
próżno usiłowała przekonać swojego chlebodawcę, że tłum przywiódł tu Pedro. Ona to
widziałanawłasneoczy,kiedywyjrzałanaulicę,zaintrygowanazbliżającąsięwrzawą.
—Omyliłaśsięzpewnością—twierdziłdonFernando,niemogącuwierzyćwzdradę
staregosługi,którywrazzżonądziśnieżyjącą,zaznałtyludobrodziejstwwtymdomu.
—Możektośdoniegopodobny?
—No,señor,jamamświetnywzrok.
— A ja świetnie znam się na ludziach i wiem, że Pedro nie jest ani kanalią, ani
krwiożercząbestią!
—Zapominasz,bracie—rzekłasentencjonalnieElwira—żewkażdymznasdrzemie
gorszaniżtygrysbestia,którątrzymanałańcuchualboreligia,albokultura,albopoprostu
strach.Ikiedybrakniełańcuchów,potrzykroćbiadaotoczeniuszalejącychbestii!
WtymsamymczasieinżynierAznar,wciążstojącprzyoknie,targowałsięzawzięciez
tłumemoilość„delegatów”.Wtem…
— Głupcy! On chce zyskać na czasie, żeby Ramón mógł uciec przez plażę! —
zabrzmiałgłos,dobrzeznajomywpałacudeBarrerów.
—JeszczepanniepoznałPedra?!
—Maszrację,Conceptión;maszrację,niestety!
— Głupcy! — wołał Pedro dalej. — Czy nie rozumiecie, że komendant Aznar chce
ratować przyszłego szwagra?! Że dla pięknych oczu señority Ines zdradził nas?! Hańba
mu!
—Hańbazdrajcy!—zawyłatysięcznagromada.—Hańbaaa!!
—Towarzysze,błagamwas,wysłuchajciewyjaśnień…
—Towarzysze,rozkazujęwamotoczyćdom!
Manuel błagał, zamiast rozkazywać, Pedro na odwrót, więc jego słuchano. Nic też
dziwnego,żedonFernandoobsypałAznarawymówkami:
—Tazgrajarobi,cochce,apannic.Jakizpanawódz!Czemunietelefonujepando
komendymiastapowojsko?!
—Prawda,telefon!
Lecz Pedro wcześniej o tym pomyślał, znacznie wcześniej; przeciął druty jeszcze
wówczas, gdy podsłuchując przed drzwiami, stwierdził, że jego anonimowe doniesienie
chybiłoceluiżeManuelAznarprzyjechałtutajautemniepoto,byaresztowaćRamóna,
leczżebygoostrzec.
—Towarzysze!Gdyujrzyciekogośwybiegającegozdomu,strzelać!…Dwudziestuze
mną,rewidowaćpałac!
WhallunastąpiłostatnipojedyneksłownypomiędzyPedremaManuelem,zakończony
nową porażką tego ostatniego. Lecz nagle u szczytu schodów ukazała się Conceptión,
trzymającoburączjakąświelkąkulę,owiniętączarnymszalemhiszpańskim.
—Preczstądalbocisnęwampodnogitębombęiwylecimywpowietrzewszyscy!—
krzyknęłatakgroźnie,żestanęlijakwryci.
Potem zaczęła zstępować po schodach powoli, niosąc budzący respekt pakunek nad
głową,byjejniezasłaniałwidoku,atłumcofałsięszybkowstronępatia.TylkoPedroz
jednym milicjantem opuścił hall inną drogą, mianowicie przez bibliotekę, skąd
wyprowadziłswojegokompanakrętymischodaminapłaskidachdomu.
Conceptión,wyparłszyintruzówdopatia,kontynuowałaswójzwycięskipochódinikt
nieśmiałjejuderzyćwobawie,bynieupuściłabombynabetonowychodnik.Takdotarła
jużdoocembrowaniafontanny,kiedynadachupałacugruchnąłstrzałkarabinowy,aciszę,
jakaponimnastąpiłazakłóciłtriumfalnyokrzykPedra:
—Brawo,towarzyszu!odpierwszegorazutrafiłeś!
—Kogo,naBoga?!—jęknąłManuelAznar.—JeżeliInes…
—Jeślimojegopanicza…—wyszeptałaConceptión.
Wstrząśnięta do głębi tym przypuszczeniem, zachwiała się, wypuściła z rąk swoją
„bombę”, lecz szal zaczepił się o bransoletki i wyleciała z niego zwyczajna
porcelanowa…wazanazupę.
Tłum,przezdwiesekundyskamieniałyzprzerażenia,odetchnął.
— Ale co dalej? — pomyślał z niepokojem don Fernando, który pozostał w pałacu
przyoknieiniewiedziałjeszcze,żestrzałbyłcelny.Czytabandarykniesalwąśmiechu,
czyrozerwienastrzępyConceptión,aponiejnas?!
ROZDZIAŁVII
Znowuupłynęłydwatygodnie,znowuprzybyłoHiszpaniikilkanaścietysięcymogił,a
ubyło kilkaset domów z ich warsztatami pracy, z ich mieszkaniami spokojnej ludności
cywilnejinadszedłczternastysierpnia.
Na równym pastwisku wśród gór stało pod zasłonami z gałęzi siedem samolotów
bombowych, świeżo sprowadzonych z zagranicy za pieniądze don Fernanda de Barrery.
Niebyływcaletakienowe,jakiemiałybyćwedługzapewnieńsojusznika-dostawcy,więc
badanojetroskliwie,gdyżjutromiałyrozpocząćswojąniszczycielskąrobotę.
Młodydowódcaeskadryosobiściedoglądałwszystkiego,dopókinieodwołanogodo
telefonu.Dzwoniłjedenzposterunkównajdalejwysuniętychkuczerwonym,meldował,że
przytrzaśnięto auto z cywilem, który zaklina się, że jest parlamentariuszem wysłanym
przezPedraColędopanakapitanadeBarrerywsprawiejakiegoś…
—Wiem,wiem,dawaćgotunatychmiast!—wtrąciłRamónogromnieucieszony.—
Wiedziałem, że tak będzie — powtarzał, spacerując po swojej kwaterze. — Nasz były
lokajnigdyniegrzeszyłodwagą…Naszczęście!Och,jakietoszczęście!
Kiedyparlamentariuszowizdjętozgłowyworek,nałożonyprzeznieufnegosierżanta,
Ramón de Barrera stwierdził, że przywieziono mu Manuela Aznara. Uściskał go,
poczęstowałwinemizasypałniecierpliwymipytaniami.
—Albowiesz,co?Zacznijmiopowiadaćwszystkoodpoczątku.Odowejpamiętnej
nocy,kiedywidzieliśmysięporazostatni.Cozaszłopomojejucieczce?Czynaraziłaona
ciebieimojąrodzinęnadużeprzykrości?
—Skłamałbym,gdybympowiedziałnie.NaszczęścieMadrytniezatwierdziłwyroku
śmierci,jakimójnastępca,PedroCola,takskwapliwiewydałnanaswszystkich…
— Wyroku… śmierci… na was wszystkich?! Boże, Boże, ile wyście musieli
wycierpieć!
Zwłaszcza Ines. Bo zapewne nie wiesz o tym, że została ranna, kiedy,
odprowadziwszyciędomotorówki,wracałaprzezplażędopałacu.
—Cotymówisz!—przeraziłsięRamón.—Alechybanicpoważnego?
—Niestety,tak—westchnąłManuelAznar.—Kulastrzaskałajejłokiećiprawąrękę
trzebabyłoamputować…
— Ooooch! — Lotnik ukrył twarz w dłoniach — przeze mnie, przeze mnie, biedna
siostrzyczko…ateraz?
— Teraz już nie jesteśmy w więzieniu. Mieszkamy wszyscy w waszym pałacu pod
strażą,lecznieźletraktowani…ażdodzisiaj.Aledziśranonadeszłowaszeultimatum,a
PedroColajużskądświe,żedowódcątejeskadrybombowejjesteśty,Ramónie.
—Caramba,toprawdziwypech!
—Pech?Tonieszczęście!Czywiesz,jakbrzmiodpowiedźPedranatwojeultimatum?
Powtórzęcijądosłownie:Miastaniepoddam,abombardowaćgozpowietrzanieradzę.
Bo za każdą bombę, która spadnie, będzie natychmiast rozstrzelanych czterech
zakładników!
RamóndeBarrerazerwałsięzławyjakpodrzuconysprężyną.
— To potworne barbarzyństwo! — krzyknął wzburzony. — Gdzie my właściwie
żyjemyiwjakimstuleciu?!
—Aktorozpocząłtębratobójcząwojnę,jakniewy?!
—Wyścienasdotegozmusili!
—Iktogrozizniszczeniemrodzinnemumiastu,jakniety?!
—Takiotrzymałemrozkaz—odparłgłuchokapitan.
— Jeśli go wykonasz, my zginiemy! — powiedział inżynier Manuel Aznar z
naciskiem. — Pedro do pierwszej czwórki zakładników zaliczył Ines, Elwirę, don
Fernandaimnie!Taknamdzisiajoświadczył,aonsłowadotrzyma…tenłajdak!
Ramónopadłciężkonaławę,głowęścisnąłrękami.
—Boże,copocząć…Boże,Boże…
—Copocząć?Niewykonaćrozkazu!
— Łatwo to mówić tobie, który nigdy nie byłeś żołnierzem. Ale dla mnie rozkaz to
świętość!
—Nawetwtedy,gdyzmuszaciędorzeziniewinnychofiar?!
—Zawsze,Manuelu,zaaawsze…
—Jeżeliniemaszlitościdlawłasnegoojcaisiostry,to…
—Ochoch,jakmożesztakmówić!
—…toapelujędotwojegooficerskiegohonoru!
— Nie rozumiem, Manuelu — wymamrotał lotnik, uginając się pod brzemieniem
serdecznegobólu.—Mówjaśniej…
—Dobrze…Żądam,abyśmispłaciłdług.
—Jaki,przyjacielu?
—Długwdzięczności!Owejnocy,kiedyIneszostałaranna,abiednąConceptióntłum
poturbowałtak,żedotychczasleżywszpitalu…
— Jeszcze i to… jeszcze i to — jęczał Ramón, który pomimo tak zwanej przepaści
społecznej był szczerze przywiązany do swojej pierwszej w życiu kochanki. — Biedna
Conceptión…
—…owejnocy—ciągnąłdalejManuel,akcentującterazkażdesłowo,każdąsylabę
—owejnocyjatobieocaliłemżycie!
—Dlaczego?!—wybuchnąłRamóniznowuzerwałsięzławy.—Ktocięotoprosił!
Mojaśmierćwówczasbyłabydziśocaliłasiostrę,ciebie,ojca,ciotkęiBógwieilujeszcze
zakładników!Aterazja…jaaaa!Jamuszęzostaćwaszymkatem!
—Niemusisz!
— Muszę, jeśli główna komenda w Sewilli nie cofnie rozkazu, rozumiesz? Muszę!
Przez ciebie, szlachetny durniu? Przez twoją słabość rasowego demokraty! Przez twój
niepotrzebnygest!
—Możesambędęgożałował,oilemojąInespostawiąpodmurem,anaprzeciwniej
plutonegzekucyjny,lecz…
—Boże,Boże…
—…lecznarazie—kończyłzdanieManuelipowstał,dająctymdozrozumienia,że
więcej na ten temat dyskutować nie będzie — na razie żądam stanowczo, abyś spłacił
swójdług!
Ramón de Barrera zrazu nie odrzekł nic, tylko nerwowo krążył po skromnej izdebce
wiejskiejchałupy,zajętejdlańnakwaterę.Krążyłodścianydościany,wzdłuż,wszerz,na
ukos i myślał, starał się myśleć. Wreszcie wyjął z pochwy rewolwer, podszedł z nim do
Manuela,wcisnąłmugowdłoń.
—Spłacęcitendług.Masz,otomojabroń—rzekłbezcieniapatosutakwłaściwego
Hiszpanom.—Palnijmiwłeb!
ROZDZIAŁVIII
Patefongrałstare,ogólneznanetangoargentyńskieZaraza,grałjeporaztrzeci.
— Córeczko — spytał don Fernando nieśmiało — czy ciebie ta muzyka nie
denerwuje?
— Bynajmniej, papo. Przecież to moje ulubione tango! Przy nim Manuel po raz
pierwszy wyznał mi swoją miłość. Kiedy przymykam oczy, wydaje mi się, że to było
przed chwilą, że jeszcze szemrzą mi w uszach jego słowa… Kiedy słucham tej melodii,
zapominamocałejnaszejniewesołejrzeczywistości…
—Zazdroszczęciwtakimrazie.Bomniezaladaszelestemsercepodchodzidogardła
ioddechmizapiera.Taniepewnośćjestgorsza,niżnajgorsze,conasmożespotkać.
—Najgorsze,comożespotkaćczłowieka—wtrąciłagrobowymgłosemdoñaElwira
— to wieczne potępienie duszy! Przeto módlcie się, czyńcie pokutę, albowiem szatan
krążydokoła,czyhając…
— Zamilcz! — wrzasnął don Fornando i użalił się córce. — Ten nasz chodzący
Escorial
zapędzimniedogrobuprędzejniżłotrPedro!
—Módlsię,bracie,jeżelichceszdostąpićzbawienia.
— Chcę, lecz jeśli ty, Elwiro masz być zbawiona, to ja już wolę iść do piekła… Ale
najchętniej… — tu westchnął, omiótłszy wzrokiem cenne obrazy, brązy, dywany —
najchętniejzostałbymtutaj,naziemi.
—Zostaniesz,papo.Wszyscyzostaniemytujeszczedługo,długo.
—Niechżecięuściskam,córuchno!—zawołałucieszony.—Zawszewierzęwtakie
przeczucia… Tak, tak, masz słuszność. Przecież dowódcą tamtej eskadry jest mój syn!
SkorodowiesięodManuelaobezlitosnympostanowieniuPedra,natychmiastzrezygnuje
z bombardowania rodzinnego miasta. To jasne! W ogóle nie rozumiem, dlaczego bałem
siędotychczas.
—AledotychczasjakośManuelaniewidać,choćpowinienbyłwrócićjużdawno—
zauważyładoñaElwira.
—MożezatrzymałgousiebiePedro?—przypuszczałaInes.
—Masztobie,wywołałeświlkazlasu,Pedrowłaśniewkraczadonaszegopatia…A
to co?! Za nim parami idą pod strażą… do licha, przecież to nasi radni… ich żony,
dzieci…burmistrz…proboszczowie…o,jesttakżestaryadmirał!
—Zakładnicy!
—Pedropodążatutaj—ciągnąłdalejdonFernando,niepodchodzącjednakzablisko
dookna.—Znowubędzieznęcałsięnademną.
—Znośtomężnie,papo.Niechajodczuje,żechociażjestterazpanemżyciaiśmierci
dawnychchlebodawców,nadalpozostałchamem.
— Żeby nas nie posądził o zresztą absurdalne spiski, stanę sobie koło termometru i
zacznęrozmowęoddzisiejszejpogody.
—Zgrywaszsię,bracie,zamiastczynićpokutęzagrzechy.
—Czyniemożeszmniewtymwyręczyć?—odparłgrubasek,aposłyszawszykroki
tużzadrzwiami,podniósłgłos.—Ufff,jakdziśgorąco!Ile?Tylkotrzydzieścistopniw
cieniu?Myślałem,żesto.
—Sto,zgadłpan—rzekłPedroCola,wchodzącdopokoju.—Stoosóbkazałemtu
przypędzić,żebysiępaństwunienudziłowpodróży…natamtenświat.
— Jak to? Jak to? — don Fernando przeraził się od razu ku zadowoleniu dawnego
lokaja.—Czyżbymójsynniechciałodstąpićodzamiaruzbombardowaniamiasta?!
—Niewiem,dotądnieodpowiedziałnic…AmożedonManuelwogóledoniegonie
pojechał?Możeskorzystałznadarzającejsięsposobnościicoprędzejdrapnąłzagranicę?
—Nieprzypisujinnymwłasnegotchórzostwa?
—Ines,błagamcię,milcz!—syknąłmilioner.
— Przeciwnie, gadaj panna, jak najwięcej — pozwolił Pedro, uśmiechnąwszy się
złowrogo.
— Nie chcesz? To wyręczy cię w tym głośnik. Hej, Fernando włącz radio i złap dla
mnieMadryt…Aleduchem,staryleniu!
Wchwilępóźniejzaterczałdzwonekaparatutelefonicznego.
—Czy…mogęodebraćtelefon?
—ŁapMadryt,mówiłem!—Pedrotupnął.—TelefonprzyjmieInes.
—Jeżelizechcę!—wycedziławyniośle.
—Jeśliniezechce,spotkajejpapęcośbardzoprzykrego!
DonFernandozadrżał,spojrzałnacórkębłagalnie,wobecczegopodeszładoaparatu,
podniosłamikrotelefonzwidełek.
—Hallo?…tak,tudomseñoradeBarrery…
— Niegdyś! — wtrącił Pedro, siadając w fotelu, a pięty „po amerykańsku” oparł na
inkrustowanymstoliku.—Obecniedomidawnawaszafabrykajestwłasnościąludu!
—Madryttejpańskiejkonfiskatyjeszczeniezatwierdziłimamnadzieję,żenigdynie
zatwierdzi.
—Jatojużtakurządzę,iżzatwierdzi.
—Nicniesłyszę,gdyrozmawiacie—upomniałagoInes,poczymmówiładalejdo
telefonu.—Owszem,PedroColajesttutaj…
—Mówisię:Pankomendantmiasta.Ilerazymamcitowbijaćwtępągłowę,co?!
—Hallo?Tak,tojegogłospansłyszał.Pankomendantmiasta…
—No,nareszciejąnauczyłem.
—…mówituwłaśnie—ciągnęładalejInes—żezapółmilionapesetprzeszedłbyna
stronępowstańcówi…
—Tyżmijo!—wrzasnąłPedro,pędzącdotelefonu.—Precz!…Hallo,towarzyszu,
niewierzciewtopodłekłamstwo.Jaiprzejśćdobuntowników!Kapitalne!Awłaściwie,
idiotyczne…Co?On?No,no…Niechcepowiedziećwam,tylkomnie?Więcprzyślijcie
gotunatychmiastautem.Cześć!NiechżyjeFrontLudowy!
Odłożywszy słuchawkę eks-lokaj spojrzał na Ines wzrokiem nie wróżącym nic
dobrego,leczdonFernandozacząłgoszybkozagadywać.
— Już złapałem Madryt — rzekł. — Mówili, że zaraz będą podawali komunikaty…
Czytopanainteresuje,donPedro?
—Owszem.Przynieśmifotelbliżejdoaparatu.
Równocześnie w radioodbiorniku zabrzmiał nosowy głos speakera, w dodatku
sepleniącegoiściepokastylijsku:
—Atención,atención!AquíRadioMadrid!..Atención,atención!AquíRadioMadrid!
… Podajemy najświeższy komunikat z placu boju… Potwierdza się wiadomość, że
podczastrzeciegobombardowaniaprzeznaszeokrętywojennemiastaAlgeciraswyleciał
wpowietrzewielkiskładamunicji,cospowodowałośmierćkilkusetnieprzyjaciół…
—Nieprzyjaciół—wtrąciławzburzonaInes—czyrodaków?!
—Prawdąjest,żezatopiononamłódźpodwodnąnumertrzy,zatomyzniszczyliśmy
wrogomdwiekanonierki,torpedowiecidwatransportowce…
—Tylemajątkuposzłonadno—westchnąłdonFernando.
—WBadajozwalkiulicznetrwajądalej—ogłaszałoradio.—Wrógmusizdobywać
każdydomzosobna.Jaklwywalcząwśródruinnasigórnicyimilicjanci.Nazwiskoich
komendantaprzejdziedohistorii,gdyżnawezwaniedokapitulacji,odpow…
—Tosamoniebawembędąmówiliomnie!—zawołałPedroCola,poczymdodałz
zawziętością właściwą wojującym Hiszpanom — bo raczej zginę, raczej wysadzę w
powietrze całe miasto, niżbym miał pozwolić je zająć powstańcom! Ruiny i zgliszcza
mogąsobiezająć,alenicwięcej!
Tymczasem speaker w Madrycie napomknąwszy o odparciu nowego ataku generała
Mola w kierunku na Escorial i o chwilowej ciszy na froncie północnym, przeszedł do
wiadomościogólnych:
— Rozpowszechniane za granicą pogłoski na temat olbrzymich strat w ludziach są
mocno przesadzone. Według naszych obliczeń, po obydwóch stronach razem zginęło
dotychczasnajwyżejsześćdziesiąttysięcyżołn…
—Potworne!—wybuchnęłaInes.—Sześćdziesiąttysięcyżołnierzy!Akażdyznich
miałrodzinę,możedzieciiżonę,która…
—Jakismutnyjestloswdowy,tojamogępowiedzieć…
Elwirabyłaby,jakzawsze,roztkliwiałasiędługonadswojąniedolą,leczPedrohuknął
pięściąwstół.
—Milczeć!Nieprzeszkadzaćmiwaudycji!
—Zmiarodajnegoźródładowiadujemysię—gęgałnosowymgłosemradioodbiornik
— że generał Franco w zamian za udzielenie mu pomocy przyrzekł Włochom odstąpić
WyspyBalearskie,aNiemcomnasząbogatąkolonięRiodeOro,jakteżczęśćMaroka…
—Fuj!—wrzasnąłPedro.—Hańbazdrajcy,sprzedawczykowi!
—Więcsąludzie,którzywierząwtaknaiwnekłamstwa?—zdziwiłasięInes,choć
ojciec modlił się do niej wzrokiem, aby milczała i nie drażniła komendanta, który też
replikowałzmiejsca:
—Kłamstwa?!Wyniewierzyciewto,żeWłosipomagająnaszymwrogom?Atedwa
samoloty włoskie, które rozbiły się u brzegów Algieru, o czym pisały wszystkie gazety,
nawetwaszezałganeburżuazyjneszmaty?!
—SkoroSowietywspierająwas…
—Sowietyposyłająnamtylkożywnośćdlagłodującychmiast…
—E-he,—bąknęłaznówInessceptycznie.
—Tyśmieszwtowątpić?!
—Wypraszamsobiemówieniedomnieperty!Jaztobąschodównieszorowałam,ani
butównieczyściłam!
—Córkonieszczęsna,gubiszsiebieinas—jęczałdonFernando.
Wbrew jego przewidywaniu, Pedro nie wybuchnął straszliwym gniewem, ale
uśmiechnąłsiędojakiejśmyśli,wyciągnąłnogiprzedsiebieiprzezchwilęprzyglądałsię
swoimzakurzonymbutom.
— Butów jeszcze nigdy nie czyściłaś, powiadasz — rzekł, patrząc na Ines szyderczo
—leczbędziesztorobiłaoddzisiaj,abymmógłcałkiemformalniebyćztobąnaty…No,
jazdadokuchniposzczotkę!
Kto wie, jak skończyłaby się ta przykra scena, gdyż dumna señorita na pewno nie
wykonałaby tego rozkazu, a Pedro nie ustąpiłby także, już choćby dla swojego prestiżu.
Nieuchronnemuzdasięstarciuprzeszkodziłojednakto,żewłaśniezajechałoprzedbramę
pałacu ciężarowe auto, z którego wysiadło czterech milicjantów eskortujących
słaniającegosięnanogachcywilawubraniupodartymnastrzępy.
—ToManuel!—Inespoznałagopierwsza.—Boże,jakonwygląda!
—Cotamwygląda,grunt,żejest,żewraca!
— Tak, Fernando. To zacny, dzielny człowiek i od dzisiaj będę modliła się za niego
także,chociażjegobezbożnośćmnieoburza…
—Mógłucieczagranicę,ajednakwrócił!
— Czyli — wnioskował Pedro Cola — powstańcy zrezygnowali z ataku na miasto,
gdyżinaczejManuelbyłbynapewnozwiał,abyuratowaćprzynajmniejswojeżycie.
—Słusznie,słusznie—potakiwałucieszonygrubasek.—No,byłemtegopewny,że
mójsynidonManueluczyniąwszystko,comożliwe,bylenasocalić.
Podczas tej rozmowy, prowadzonej na piętrze, przy oknach, inżynier Manuel Aznar
wraz z milicjantami, których dodano mu dopiero w komendzie miasta przebył patio i w
chwilępóźniejstanąłprzedobliczempanakomendanta.
—Jestem—rzekłkrótko.
CzułnasobiepytającywzrokPedra,błagalnydonFernanda,nieszczerzeobojętnydoñi
ElwiryipełenwspółczuciawzrokInes.
— Jestem tylko zmęczony — uspokoił ją najpierw, ale nadal nie patrzył na nikogo z
obecnych, tylko ponad ich głowami na… zegar ścienny, którego obydwie wskazówki
miały niebawem utworzyć prostą linię pionową. Tak, do godziny szóstej po południu
brakowałozaledwiedziesięćminut.—Czytenantykidziedobrze?Czyniespieszy?
Podobnego pytania nikt tu nie oczekiwał. Pedra zaskoczyło ono tak, że zapomniał
językawgębieiniezwymyślałparlamentariusza,któryalboudawałwariata,albochyba
zapomniał,żeloscałegomiastaodwczorajwisinacienkimwłosku!
Cisza trwała dalej, ale wszystkie spojrzenia stały się od razu bardziej natarczywe.
Kłuły Manuela, badały jego zmęczoną, podrapaną twarz, chciały wyczytać z niej
odpowiedź,którązakryłnieprzeniknionąminąizagadkowymmilczeniem.Taodpowiedź
miałaimprzynieśćżycielubśmierć!
—Muszęzacząćmówić—postanowiłAznarztrudnądoprzezwyciężeniaodrazą.
Chrząknął, oderwał wzrok od tarczy zegara, spojrzał na stojących przed nim i…
uśmiechnąłsięgłupawo.
—Strasznydziśupał,co?—rzekłniwpięć,niwdziesięć.
— Skoro nie ma pan większych zmartwień, to dobra nasza! — ucieszył się don
FernandodeBarrera.
Pedrotakżeodsapnąłzulgą,bomającwmieścietylkodwastaredziałazenitowe,bał
się porządnie samolotów. Doña Elwira posłała niebu dziękczynne spojrzenie, don
Fernando,błyskawicznieodzyskująchumor,powiedziałcośpieprznegonatematrozdartej
garderobyManuela.
Tylko Ines wytłumaczyła sobie inaczej zachowanie się narzeczonego, jego
małomówność,jegowymuszonyuśmiech,jegopytanie,czytenzegarwskazujewłaściwą
godzinę,czyniespieszy.
—Ilemamyczasu?—spytałaszeptem,korzystającznieuwagiPedra,pokładającego
sięześmiechupo„dowcipie”donFernanda.
—Osiemminut!
____________________
Escorial–monumentalnyarchitektonicznyzespółpałacowo-klasztorno-biblioteczny
wmieścieSanLorenzodeElEscorial.
ROZDZIAŁIX
Na żądanie Pedra musiał Manuel najpierw wyjaśnić, dlaczego powrócił o dobrych
dziesięćgodzinpóźniej,niżwrócićbyłpowinien.Otownocy,kiedyznajdowalisięjużpo
tejstroniefrontubojowego,szoferwpakowałsamochódwogromnylejpojakiejśbombie
czy po granacie. Nie mieli świateł, spieszyli się, więc nic dziwnego. Szofer zginął na
miejscu,Manuelazaśdopieroranowyciągnęliwieśniacyspodrozbitegoauta…
— Przez cały dzień szedłem pieszo, nie mogąc nigdzie wynająć muła czy konia.
Ledwiedowlokłemsiędokońcowegoprzystankutramwaju.Szukałempanawkomendzie
miasta,gdziemniearesztowanoiprzywiezionotutaj.
—Aha.Wporządku.Ajakąpanprzynosiodpowiedźodtamtych?
—Trochęniewyraźną.
—Toznaczy?—Pedrozmarszczyłbrwi,donFernandozdrętwiał.
—Dzisiajogodzinieosiemnastej…
—Czyli—wtrąciłojciecInes—zasiedemminut.
—…nadlecitueskadraichsamolotów,zktórychspadnąalboniewinneulotki,albo…
bomby. Decyzja w sprawie wyboru jednej z tych dwóch ewentualności miała zapaść
dopierodziśpopołudniu.
—Toniemożliwe!Niemożliwe,bytakąodpowiedźdałmójsyn!
—Zgadłpan,donFernando.Tęodpowiedźdałmiżołdakokamiennymsercu,którego
napróżnostarałemsięwzruszyć.
— Pech, fatalny pech, że komendantem tej eskadry nie jest nasz Ramón, jak nas tu
mylniepoinformowano.
— Za to teraz moje informacje będą bardzo dokładne — warknął Pedro Cola. —
Ustawi się was wszystkich stu pod murem i będziemy czekali. Jeżeli z nieba spadną
ulotki,tonic.Alejeślibomby,plutonegzekucyjnyzacznieoddawaćsalwy!
— Bóg skarze cię za to, nędzniku — mruknęła cicho doña Elwira, lecz Pedro miał
dobrysłuchizareplikowałzmiejsca:
—Bógjestznami,czegodowodemokropnaśmierćwpłomieniachtegodrania,który
rebelię przygotował, generała żandarmów Sanjurja! Towarzysze, wyprowadzić mi tych
czworo i ustawić ich w rogu patia. Od nich zaczniemy. Do drugiej czwórki wcielam
admirała,burmistrzaidwóchklechów.
—Rozkaz,towarzyszukomendancie!
—Ano,tochodźmy—powiedziałinżynierAznarspokojnie.
Podał ramię narzeczonej, don Fernando swojej siostrze i wyszli z pokoju otoczeni
milicjantami.NaschodachInespodziękowałaManuelowi,żetakszlachetnieokłamałjej
ojca;odgadłabowiembeztrudu,żedowódcąeskadrypowstańcówjestjednakRamón.
—Aleniepotępiajgo—wstawiłsięzanimAznar.—Biedakskręcałsięzbólu.Bo
chcącwasocalić,telefonowałkilkarazydoSewilli,leczpołączenieprzerwane.Skorozaś
rozkazniezostałodwołany,to…
—Rozumiem,rozumiem—wyszeptała.—Manuelu,któregodzisiaj?
—Piętnastysierpnia.
—Piętnasty…Dziśwłaśnieodbyćsięmiałnaszślub.Mieliśmyiśćdoołtarzapodrękę
tak—tuzałamałsięjejgłos—tak,jakterazidziemyna…
—Ijakbędziemyszliprzezcałąwieczność—dorzuciłniemniejwzruszonyManuel
Aznar,bezbożnik,zdaniemdoñiElwiry.—Ines,jaktodobrze,żetam…—wskazałniebo
—odejdziemyrazemirównocześnie!
Zgołainnąrozmowęprowadziładrugapara:
—Głowadogóry,braciszku.Możetaeskadranieprzyleci…
—Och,niewspominajmijej!Gdypomyślę,żeteprzeklętesamolotykupionozamoje
pieniądze,krewmniezalewazezłości.
— A powtarzam ci od przeszło dwudziestu lat: Kto zarabia na ludzkiej krzywdzie,
zwłaszczanadostawachwojennych,tenbędzieukaranyalboogniempiekielnym,albona
ziemicierpieniemi…
—Milcz,babo,lubtakcidamw…O,kogowidzę,panburmistrz!
Burmistrz otwierał korowód stu zakładników, których niedawno przywieziono tu z
więzienia. Byli wśród nich księża, zakonnice, bogaci kupcy, wyżsi urzędnicy oraz
kilkunastu spensjonowanych oficerów, z sędziwym admirałem na czele. Ten kroczył w
galowymmundurzeiztakroześmianątwarzą,żewyrażanoobawę,czyniezwariował.Bo
większość miała miny pogrzebowe, a przygnębienie wzrastało w miarę, jak zbliżała się
fatalnagodzinaosiemnasta.Kiedybrakowałodoniejniespełnapięćminut,donFernando
deBarrera,którybezprzerwypatrzyłnazegarek,zpasjącisnąłgodosadzawki.
—Pssst!Słyszycie?!
Jak nożem uciął, umilkły wszystkie rozmowy. Wszystkie spojrzenia wybiegły pod
niebo. Zakładnicy, milicjanci, kobiety, mężczyźni, wszyscy, wszyscy zamienili się w
słuch…
Nie,tonieowad,niestety.Delikatnebrzęczeniestawałosięcorazwyraźniejsze,szybko
przechodziło w dobrze znany łoskot silników spalinowych. Wreszcie dojrzano samoloty,
ktośzacząłjeliczyć:
—Jeden…dwa…trzy…pięć…siedem.Całaeskadra!
— Moja eskadra, za moje miliony, carrrramba! — zaklął don Fernando. — Nie, to
absurd, żeby oni chcieli zgubić nas, swoich! Ulotki! Na pewno będą rzucali ulotki,
zobaczycie!
Zagrzmiały dwa działa zenitowe, jedyne, jakie tu posiadano. Białe obłoczki po
wybuchach ich pocisków zakwitły na niebie z dala od eskadry, pomimo to jednak
środkowysamolotzakołysałsiędziwnie,potemwpadłwkorkociągileciałkumorzu,jak
kamień.
Milicjancikrzyknęlizradości,lecznajgłośniejzewszystkichcieszyłsiędonFernando
deBarrera.
—Biednyojczulekniedomyślasię,ktopilotujetęmaszynę,ajamożejużniezdążę
pomodlićsięzaduszęRamóna—powiedziałaInesszeptemdoManuela.
Tymczasem pozostałe samoloty szybowały spokojnie dalej, w mig znalazły się nad
dzielnicąfabrycznąiobsypałyją…alenieulotkami.
Gdyprzebrzmiałoechodetonacjibomb,PedroColapodszedłdozakładników,złożył
imukłonpełenszacunku.Chciałpokazaćtymnotablom,żeonrównieżpotrafizachować
siętakjakcaballero,czylijakukładny,rycerskiHiszpandobregorodu.
— Bardzo mi przykro, szanowni państwo, bardzo, naprawdę, lecz mój rozkaz także
musibyćwykonany—rzekłbezcieniaironii.—Czyktośzpaństwamanaostatekjakieś
możliwedospełnianiażyczenie?
— Mam! — wrzasnął don Fernando z determinacją. — Mam życzenie, żeby was
wszystkichjasnypiorunspalił!
—ApanidoñoInes?…Możekazaćnaciąćdlapaniróż?
—Nie.Proszęniezabijaćkwiatów,przecieżtonieludzie!
—Jazaśusilnieproszę,bypanizechciaławyrazićjakieśżyczenie.Błagampaniąoto!
—Aha,jużcięgryziesumienie!—mruknęłaElwira.
— Jeżeli to możliwe, — odezwała się Ines po krótkim namyśle, — to chciałabym
usłyszećrazjeszczeGranadosasmutnyTaniechiszpański.
—Możliwe,możliwe,sampójdęzrobićmuzykę.
Pobiegł do pałacu, wyszukał odnośną płytę, ustawił patefon na parapecie okna, żeby
lepiej było słychać w patiu, lecz na razie zagłuszał wszystko huk drugiej serii bomb,
eksplodującychjużbliżej,bokołokatedry.
Dowódcaplutonuegzekucyjnegojąłspędzaćskazańcówpodmur,czylinadeszłapora
pożegnaniasięnazawsze.
—Manuelu,jamamtylkojednąrękę.Tywięcmnieobejmijiuściskajmocno,bardzo
mocno!
—Najdroższamojaibohaterskadziewczyno!
—Módlmysięzanieprzyjaciołynasze…
—Ciociu,tuniemażadnychnieprzyjaciół.Tonasibracia!Taksamojakmykochają
ojczyznę, tylko wszystkich nas ogarnął niszczycielski szał, który wnet przeminie, a czas
zagoiwszelkierany…
—Alemniejużwtedyniebędzie—dodałpłaczliwieFernando.
—Manuelu,posłuchajmynaszejukochanejmelodii.
Niedługo mogła jej słuchać, gdy samoloty, które zapędziły się aż hen nad morze
winnic, zawróciły, by zrzucić na nieszczęsne miasto resztę swoich ciężkich bomb.
Złowrogi ryk osiemnastu potężnych silników zbliżał się, zagłuszał głosy ludzkie tak, że
trzebabyłokrzyczeć.
— Lecą ku nam! — krzyczał Pedro, biegnąc przez patio do swoich milicjantów. —
Musimykończyć…Gotów?
—Jesteśmygotowi…Preczztyraniączerwonychczyfaszystów!Preeecz!—zawołał
ManuelAznar,demokratazkrwiikości.
Kiedy żołnierze z plutonu egzekucyjnego podnieśli broń do oka, Ines krzyknęła co
tchuwpłucach:
—NiechżyjeHiszpania!!!
Zawtórowali jej wszyscy skazańcy, wszyscy milicjanci. Potem gruchnęła salwa.
Równocześnienadzielnicęwillspadłyostatniebomby.
Jednaznich,ważącazedwieściekilowybrałasobiepatiopałacykudonFernandade
Barrery,błyskawiczniezmieniłajewcmentarzludzi,kwiatówidrzew.Boskosiłanawet
rosnące po bokach cyprysy, wiecznie smutne, choć niebo nad nimi zawsze tak radośnie
błękitne,jakgdybyjemalowałsamMurillo,niedoścignionypintordelcielo!
Potymniebiezpiekielnymrykiemprzemknęłosześćokrutnych,metalowychptaków;
siódmyzatonąłwmorzu.Dokonawszydziełazniszczenia,zgładziwszykilkusetwrogów-
rodaków,eskadrawracałanaswojelotniskowśródgór.
Szybkonacichałyechałoskotuosiemnastusilników,równieszybkogasłyostatniejęki
Pedra,któryprzeżyłinnychopółminuty.
Umilkływięcwszelkieodgłosy,tylkocudemocalałypatefongrałażdokońcaDanza
española Gradanosa, a cudna melodia spływała na patio, biczowane żarem słońca
bezlitosnegojakśmierć.
NIESPODZIANKAWGRANADZIE
Dzwonekzadźwięczałdziewięćrazy,aJózefSyrekaniniedrgnął.
—PanieJózefie,przecieżtelefon!
—Słyszę,panieszefie,alemamtylkodwieręce…docholery!
Kilkuklientówzachichotało,zatoIzaakGeldberggroźniezmarszczyłbrwi;gdybymu
pracownik tak odpowiedział w martwym sezonie, wyleciałby z posady od razu! Lecz w
czerwcutrzebawszystkoznieść,trzeba…wewłasnyminteresie…byćwyrozumiałymdla
personelu,zwłaszczajeżelicałypersonelskładasięzjednegourzędnika,boroztargnionej
praktykantkiiwoźnegoliczyćniewarto.
Izaakwestchnąłwięctylkoisampodszedłdotelefonu.
—TubiuropodróżyMundus.Czymmożemysłużyć?—rzekłjednymtchem,pragnąc
nieznanemu klientowi z miejsca narzucić szybkie tempo rozmowy. — Pociąg do Kielc,
tennowy?…Jakiznównowy?—dodałciszej,poczymwolnąrękąjąłprzewracaćkartki
okropniezniszczonegoRozkładujazdyilotów.
Cały rozkład jazdy Józef Syrek miał w małym palcu. Podczas gdy Geldberg wciąż
jeszcze szukał owego pociągu do Kielc, pan Józef, nie odrywając wzroku od
wypełnianegowłaśnieblankietudlajakiejśzbiorowejwycieczki,równocześnieudzielałz
pamięciróżnychinformacjiklientom,którychtłumczekałpodrugiejstronielady.
—Panpytaodrugąklasę?Dwadzieściazłotychdziesięćgroszy.
—KiedyodchodzirannypośpiesznydoKrynicy?
—Siódmatrzydzieścipięć,proszępani.
—AzRadomiuterazprzyńdziekiedyyy?
—Pospieszny,czyosobowy?
—Dlaczegobyunamiałajechaćpospiesznym?Todrożyi…
—Osobowyprzychodzidziesiątadziesięć,proszępana.
—Uj,tojajużlecemnadworzec!
—Ach,panie,nieszczęście!MójsynwDębliniespadłzkoniai…
—Najbliższypospiesznymapaniopiętnastej,trzydzieści.
—Och,dopieropopołudniu!…Ha,trudno.Poproszęobiletdrug…
—Zechcepanitrochęzaczekać,jestemchwilowozajęty.
—Panieszszszanowny…
Smuga zapachów wódek, piw i śledzi wionęła w twarz zapracowanemu biuraliście
firmyMundus;nowyklientniemalzawisłnadnim.
—Ej,boladatrzaśnie—rzekłSyrek,niepodnoszącgłowynadal.
—Trzaśnienielada,amojastaramnietrzaśnie,kiedynareszciezawitamdoOtwocka.
Idzietameppp,panie,dziśjakipociąg?
—Aowszem,mogępanuwyliczyćosiemnaściepociągów.
—Poco?Itakniespamiętam.Dajpanbilettrzeciejklasy.
—Zechcepantrochęzaczekać,jestemchwilowozajęty.
— Łaskawy panie, ja wezmę bilet aż do Zakopanego, ja wam dam zarobić, ale wy
musiciemidoradzić,jakprzewieźćtammojąpsinę.
—Opłatazaprzewózpsawynosipołowęcenybiletutrzeciejklasynapociągosobowy,
choćbypanijechałapierwsząpospiesznym.
—Toitakhorrendalniedużo!
—Więcpojedziewedługtaryfyztabelipiątej.Czyjestciężki?
— Ciężki? Kto, mój Fifi ciężki?! Co też pan mówi! O, proszę tylko spojrzeć… Fifi,
kochanie,przywitajsięzpanem,podajmułapkę.
— Pani wybaczy, ale nie mam czasu na zawieranie znajomości, nawet tak
zaszczytnych… Skoro pies nie waży ponad dziesięć kilo, to opłata do Zakopanego
wyniesie zaledwie dwa złote z groszami. Trzeba jednak psa umieścić w klatce lub
skrzynce,by…
—Fifimiałbyjechaćwskrzynce?Nigdy,dopókijażyję,rozumiepan!?Nigdy!Raczej
zrezygnujęiwyjazduikolejniezarobi!
—Niechpaniniezawracagłowyeppppanu,bomyczekamyi…
—Wypraszamsobieuwagiodnieznanychpijaków!
—Nieznany?No,tozarazpoznajomimysięzszanownympieskiemizjegomamusią.
Państwoeppppozwolą,żesięprzedstawię,jestem…
—Niechcęwiedzieć,kimpanjest,awy,panowiezfirmyMundusnieujrzyciemnie
tuwięcej!Fifi,idziemystąd,maleństwosłodkie…
Pani z pieskiem wyszła, ale pozostawiła po sobie szczyptę wesołości, która umiliła
licznym klientom czekanie. Wreszcie Józef Syrek wystawił skomplikowany bilet dla
wycieczkizbiorowejizacząłzałatwiać„indywidualistów”,coszłoznaczneszybciej;już
pogodziniejedenastejbiuropodróżyMundus,niedawnojeszczepełneklienteli,opróżniło
się,jakwymiótł.
— Tak musi wyglądać przypływ i odpływ morza — mruknął, po czym nagle jął
zacieraćdłoniezradości—jutrotosprawdzęnareszcie!
Od jutra miał rozpocząć swój miesięczny urlop, który zamierzał spędzić w Gdyni.
Wyjedziepospiesznymosiódmej,minutosiemiodwunastejdwadzieściadziewięćujrzy
morze,oilejewidaćzgdyńskiegodworca.
Ujrzyjeporazpierwszywżyciu!Bowiemdotychczastaksięfatalnieskładało,żenie
widział go jeszcze nigdy, choć sprzedał już chyba z tysiąc biletów do różnych
miejscowości nadmorskich. Kiedy był bezrobotnym i czasu wolnego miał w bród, nie
mógł sobie pozwolić nawet na bilet zniżkowy w dniu Święta Morza. A potem, gdy
nareszcie znalazł tę posadę i znowu zaczął zarabiać, nie było czasu na wyjazdy. W
ubiegłym roku tyle tu mieli do roboty, że musiał zrezygnować z urlopu, za to zastrzegł
sobie wyraźnie i Geldberg zgodził się na to, że w tym roku, to jest w 1935 rozpocznie
urlop20czerwca.
—Czylijutro—powtarzałrozmarzony.—O,morze,morze,jakieśtyjestwłaściwie?
Dawniej wydawało mu się, że je zna doskonale, choć nie widział go nigdy, lecz
obecniezaczęłysiębudzićwątpliwości.Bonaplakatachliniiokrętowychnawetpotężny
Atlantyk wyglądał sielsko, był gładki jak stół i czołgał się pokornie u stóp olbrzymich
statków; tymczasem w powieściach, jakie Józef przeczytał ostatnio, pierwsze lepsze
morzezregułyszalało,ryczało,czyhałonieustannienazgubęludziizatapiałoimokręty.
Korzystajączkrótkiejchwiliwytchnienia,ślizgałsięwzrokiempobarwnychafiszach
turystycznych pokrywających każdy wolny kawałek ściany w biurze. Oto na przykład
reklamaznanejmiejscowościCannes;trzypinie,poniżejkilkapalmiplaża,analewood
niej morze barwy farbki do prania. Ba, lecz tuż obok plakat French Line, na nim
Normandie,największyokrętświata(79000ton!)prującywodęzielonkawą!Zdrugiejzaś
stronyafiszCunardExpressServiceitymrazemkolormorzaznowuinny.Więc,jakże,u
licha,jestnaprawdę?
Naprawdę…naprawdęniewimcosięstało.—Torzekłzdyszanymgłosemjakiśstary
Żyd,którywpadłwłaśniedobiura.—Panmipowiedziałeś,żezRadomiuprzyńdzieopo
dziesiątydziesińć.
—Noico,miałspóźnienie?
—Wprostprzeciwnie.Przyszedłwsamraz,alebeznij,beznij!
Stary Żyd był ogromnie zdenerwowany. Na dworcu powiedziano mu, że następny
pociąg z Radomia przychodzi o jedenastej. Pospieszny. Zaczekał do jedenastej i znowu
spotkał go zawód. A przecież Ruchla napisała najwyraźniej, że przyjedzie do Warszawy
dzisiaj,19czerwca,więcchybacośsięstało,atfu,tfu,tfu,żebynieurzec!
—Paniełaskawy,conastowszystkomożeobchodzić.
—Jakto,co?Jeśli,przypuśćmy,wagonRuchlisięurwałistanąłsobiegdziewpolu,to
ktomawiedzieć,kto,jakniewyzMundusa?!
—Klientzawszemarację—rzekłpojednawczoGeldberg.
Syrek„przekazał”więctegoklientadozałatwieniacierpliwemuszefowi,asamoparł
łokcie na płycie biurka, twarz ukrył w dłoniach, czubki kciuków wcisnął do uszu i…
marzył,marzył,marzył.
—Jutropoznammorze,zanurzęsięwnimposzyję.Jutrootymczasie…—zerknął
nazegarek,byłowłaśniepółdodwunastej—będęjużdojeżdżałdoTczewa.
Nieprzeczuł,żeloszgotujemuniespodziankę!
***
W ciągu następnych trzech godzin załatwili przeszło stu klientów! Skutki tak
wytężającejpracymusiałybyćopłakane;praktykantkaprzymaszyniezłamałapaznokieć,
Geldbergwkasiepozwoliłsobiewkręcićfałszywądwuzłotówkę,aJózefSyrekokropnie
zachrypł.
—Idęnaobiad—zapiałtakpociesznie,żewszyscywybuchnęliśmiechem.
Zanimjednakzdążyłwyjść,przedoszklonedrzwibiurazajechałośliczneauto,dobrze
tuznane.
—Och,Sotoński!—pisnęłapraktykantkaijakburzawpadładokomórkizabiurem,
abytamcoprędzejzrobićsięnabóstwo.
RównocześnieGeldbergschwyciłzarękęswegourzędnika.
— Panie Józefie, teraz nie może pan odejść — rzekł błagalnie — hrabia Sotoński
przyjechał. Pan hrabia! — dodał z wielkim naciskiem i dość głośno, by wszyscy klienci
moglitousłyszeć.—MożeznowuwybierasięwpodróżdokołaAfryki.
Podróż dokoła Afryki! Więc są tacy szczęśliwcy nawet w dzisiejszych, kryzysowych
czasach?!… Spojrzenia wszystkich klientów pobiegły ku drzwiom. W gwarnym biurze
nastała grobowa cisza przerywana tylko szurganiem nogami, którym Geldberg witał
znakomitegogościa,azarazemswojegokamienicznika,chociażówjeszczeniewszedłdo
biura…Ażwreszcie!
—Najniższysługapanahrabiego…Padamdonóg…
Syrka gniewała dawniej uniżoność szefa wobec jego młodego gospodarza, ale to
zmieniłosięradykalniewdniu,wktórympraktykantkaMisiadokonałanadzwyczajnego
odkrycia:NaszpanJóziojestogromniepodobnydoSotońskiego!Odtejchwilispoglądał
wcalełaskawymokiemnabogategopaniczyka,nazywałgonawet,kuzgorszeniuIzaaka,
sympatycznym,wybitnieprzystojnymbubkiem.
— Czym mogę służyć panu hrabiemu? Bo jeśli chodzi o czynsz, z którym trochę
zalegam,tointeresytaksiępopsuły,że…
—Ależnie,niee.—Naznudzonymobliczupojawiłsięgrymasserdecznejodrazy.—
Tesprawyzałatwiaadministratormoichdomów.Przychodzępobilet.Samprzychodzę,bo
mójkamerdynerwyjechałnaurlop.
— Och, te urlopy, te urlopy — westchnął Geldberg, żgnąwszy wzrokiem Syrka. —
Straszne czasy, panie hrabio. Dziś służba wyjeżdża sobie do różnych badów
, a my… a
panhrabiaosobiściemusi…
— Tejk, tejk. — Zwyczajne tak Sotoński wymawiał „z angielska”, w czym Syrek
„niestety” zapominał go naśladować. — Przyszedłem więc osobiście po bilet via Berlin,
Paryż,BarcelonadoGibraltaru.
—DoGibraltaru!—Szeptpodziwuprzeszedłpozebranych.
— Do Gibraltaru! — krzyknęła z afektacją panna Misia, pragnąc zwrócić uwagę na
siebie,alenapróżno.
—DoGibraltaru!—GeldbergstarałsięobliczyćwmyślizarobekfirmyMundusprzy
tymbilecie.—Ślicznapodróż,słowodaję.
— Nieee, nudna obrzydliwie i męcząca, ale cóż mam począć, skoro w samolocie
choruję, a mój przyjaciel w powrotnej drodze z Indii do Kanady tylko w Gibraltarze
zatrzymasięzeswoimjotem.
—Zkim,paniehrabio?
— No po prostu, z jotem. Ma piękny parowy jot, w którym w ubiegłym roku
opłynęliśmy Afrykę. Tejk… Ach, prawda, wy tu, w Polsce mówicie jacht, zamiast: jot.
Bardzozabawne,chi,chi,chi….Awtymroku…
Sotoński rozwodził się długo na temat swej przyszłej podróży do Kanady i
oczekującychgotampolowańwdobrachprzyjaciela,oczywiścielorda,zktórymniegdyś
kolegował w Oxfordzie. Nie łgał bynajmniej; miał naprawdę dużo przyjaciół wśród
młodych arystokratów angielskich i naprawdę zwiedził już pół świata, ale po co o tym
mówiłtutaj?
— Ten bałwan chce nam zaimponować — orzekł Syrek rok temu, gdy jeszcze nie
wiedział, że bałwan jest do niego tak podobny z wyglądu. — Inteligencją nie grzeszy,
więcpragnienasolśnićswymbogactwem.Smarkacz!
Było w tym sporo słuszności. Sotoński, pomimo swoich dwudziestu pięciu lat, miał
upodobania dzieciaka, którego kosztowna zabawka cieszy przede wszystkim dlatego, iż
może przechwalać się jej posiadaniem wobec biedniejszych rówieśników. Sprawiało mu
więc szczególną przyjemność, że Geldberg cmoka z zachwytu, że pan Syrek wzdycha
zazdrośnie,żepannieMisioczynawierzchwychodzą,żekilkunastunieznanychklientów
firmyMunduspatrzynaniego,jaknakrólewiczazbajki.
— Tejk, tejk, my tu sobie gadu-gadu, a ja mam kilka ważnych konferencji przed
odjazdem.—„Konferencje”miałybyćtegosamegopokroju;jeszczerusznikarz,krawiec,
szewc i kilku innych nadwornych dostawców Sotońskiego nie wiedziało o jego nowej
podróży, toteż należało ich o tym zawiadomić i znowu przeżyć rozkosz ludzkiego
podziwu,solidniepodszytegozazdrością.
—Biletbędziegotowyzagodzinę,paniehrabio.Apaszport?
— Jest, jest, wizy już mam również, tejk, ale nie zdążyłem nabyć walut. Potrzebuję,
proszę notować… sto marek, tysiąc franków, tysiąc peset i, powiedzmy na razie, ze
dwieściefuntów.Ilenatotrzebazłotych?
—Okołosześćipółtysiącabezbiletu.
—Więcdlarównegorachunkudampanuosiemtysięcy.Ewentualnąresztę,rachunek,
biletipaszportproszęmiodesłać…odesłać…hm…
—Możebynadworzec,dopociągu?
— Świetna myśl! Naprawdę świetna, bo pański człowiek zajmie się również moim
bagażem,któryjużodwczorajspoczywawprzechowalnidworcowej.Tejkmnieurządził
mójkamerdyner,który…
— Wyjechał na urlop — wtrącił Józef Syrek, wygłodzony, więc zły i czekający z
utęsknieniemnaodmarszgadułySotońskiego.
— Istotnie wyjechał, ale skąd pan wie o tym? Czy to może pański znajomy lub
przyjaciel?
W ten sposób Sotoński zemścił się za to, że odważono się przerwać jego nowy
monolog. Józef Syrek byłby był paniczowi odpłacił pięknym za nadobne, lecz Izaak
Geldberg czuwał, to znaczy szczypał za ladą swego niesfornego urzędnika i jakoś
szczęśliwiezażegnałburzę.
— Oto kwit z przechowalni. Na tej podstawie pański człowiek odbierze mój bagaż,
poleci go przenieść do przedziału sleepingowego, jaki dla mnie zarezerwujecie, i będzie
tam czekał, dopóki nie przyjdę. Otrzyma za swe trudy suty napiwek!… Tejk, to byłoby
wszystko, co? Zatem do widzenia, panie Geldberg… Ach prawda, byłbym zapomniał
zapłacić.
Sotoński powrócił do lady, niedbałym ruchem wyjął z kieszeni palta paczkę
zawierającą co najmniej pięćdziesiąt banknotów pięćsetzłotowych. Nowiuteńkich!
Spojrzeniem, z którego wyzierała radość rasowego głupca, omiótł stężałe twarze
obecnych tu klientów wstrzymujących oddech z nadmiaru wzruszenia; więc jeszcze
chodząpoświecieludzie,comajątylegotówkiicomogąszastaćpieniędzmi!
Leczwymownemilczenietrwałonadal.Dopiero,gdySotońskiwyszedł,puszczonow
ruchjęzyki:
—Tomibogacz!Tysiącamiciska,jakbytobyłypółzłotówki!
— Nie ma sprawiedliwości na świecie. Mnie kiedyś złodziej ogłuszył i uciekł z
torebką,wktórejmiałamdziesięćzłotych.Ainnipokieszeniachpaltanosząpaczkitakich
banknotówinic.Niktichnieokrada.
—Człek,panie,ztrudemzebrałnawyjazddoCiechocinkaimyśli,że,panie,Bógwie
co,atentuAfryka,panie,Indie,Kanada,panie!
—Tak,tomiprawdziwapodróż,torozumiem—wtrąciłtendencyjnieIzaakGeldberg,
łypiąc okiem w stronę swojego urzędnika, wychodzącego właśnie na obiad. — Berlin,
Paryż, Barcelona, to nie nasze marne mieściny. A skoro mnie nie stać na tamto, wolę
siedzieć w domu i ciułać grosze na lepszą przyszłość. Trzeba być skończonym osłem,
żeby w dzisiejszych ciężkich czasach roztrwonić swój miesięczny dochód na
zobaczenie…czego,Gdyni?Fi!
JózefSyrekposłyszałtylkoczęśćmonologuszefa,alezrozumiał,dokogowypito.
— Stary pragnie mi obrzydzić urlop, może nawet zechce odkupić go ode mnie —
mruknął, maszerując do najbliższej jadłodajni. — Nic z tego! Jadę jutro i basta… Ta
pewnie — westchnął po chwili — że podróż pana hrabiego, pies mu twarzyczkę lizał,
będziezupełnieinna.Ochchch,jakżebymchciałbyćdziśtymgłupimSotońskim!
Nieprzeczuwał,żewłaśniedzisiajloszgotujemuwielkąniespodziankę!
***
Przez półtorej godziny Izaak Geldberg biegał od banczku do banczku, polując na
przeklęte pesety. Marki i franki dostał od razu, nieco trudniej było skompletować aż
dwieście funtów szterlingów, lecz najgorzej poszło z pesetą. No, cóż, w godzinach
popołudniowych wielkie banki są nieczynne, zresztą w Warszawie popyt na walutę
hiszpańskąjestmały.
Niebawemcaładzielnicawiedziała,żeMundusszuka„pesetów”itonieBrief
, tylko
ausgerechnetGeld!
Wreszcieznalazłosięgdzieśstopeset,wdrugimkantorzewymiany
dwieście, a u pewnego importera pomarańcz nawet pięćset. Razem osiemset, zamiast
tysiąca,jakżądałSotoński,alelepszeosiemsetniżnic.
Geldbergwybrałsiępoobcewalutyosobiście,niechcącwtajemniczaćpersoneluwto,
ilezarobinatyminteresie.Izarobiłdobrze,alechciwośćzostałaukarana.Kiedywrócił,
zderzył się w drzwiach z grupką ludzi, którzy głośno pomstowali na nieporządki w
Mundusieiodgrażalisię,żeidądoOrbisu,botamnietrzebatakdługoczekać.
—Jużzdziesięciuodeszłobezbiletu—rzekłponuroMoniekGeldberg,gimnazjalista,
któryposzkolepomagałojcuwbiurze.—Gdzietatasiedziałtyleczasu?…Ahrabiateż
niepojedzie,boslipaniema.
—Jaktoniema?CzydzwoniliściedoWagons-Lits?
—Nie,dogazowni!—odburknąłSyrek.(Tensobiedziśpozwalał,rozwydrzonygoj!)
— Wagons-Lits nie mają ani jednego łóżka na dzisiaj, na jutro i pojutrze również.
Wystawabrukselska,rozumieszef?
Izaakzacząłsobietarmosićbrodę,jakbychciałjąwyrwaćzkorzeniami.Takahiobowa
wieść, a w biurze ścisk, wrzask, urwanie głowy i jak tu skupić myśli; bo trzeba jakoś
złemuzaradzić,trzebaprzynajmniejzawiadomićhrabiego,żesleepinguniema,trzebago
poprosićonowedyspozycje.Adokąddzwonić,gdzieszukaćpanaSotońskiego?
Na szczęście Sotoński sam zadzwonił nieco później, gdyż zdołał już zapomnieć, o
którejgodzinieodchodzijegopociąg.
—Dwudziestadrugatrzynaście,alecosiętyczysleepingu,to…
Znakomity klient zmartwił się ogromnie, że nie ma. Odłożyć wyjazd? Nie, nie, musi
wyjechać dzisiaj, by zdążyć na spotkanie z przyjacielem-lordem w Gibraltarze. Więc
pojedzie na razie zwykłą pierwszą klasą, w Berlinie na pewno przyczepią do pociągu
drugi wagon sypialny i dalszą podróż będzie można odbyć po ludzku, żeby tylko
wysłannikfirmyMunduszająłdobremiejscedlaniego,Sotońskiego,któryoddzieciństwa
mazwyczajprzychodzićnadworzecnatrzyminutyprzedodjazdempociągu.
— Proszę być spokojnym, panie hrabio; mój człowiek zarezerwuje panu najlepsze
miejsce,jakiewogólebędziewpociągu.Zatoręczęja!
Jedenkłopotubył,pozostałdrugi,znaczniegorszy:urlopJózefaSyrka.Tenurlopmiał
rozpocząć się jutro, to Geldberg uroczyście przyrzekł jeszcze w roku ubiegłym, ale któż
mógłwówczasprzewidzieć,żewroku1935firmaMundusrozwiniesięażtakwspaniale!
Obecniepracowaliwpiątkę!Woźnyodbierałtelefony,praktykantkasiedziaławkasie,
Izaak, Moniek, Syrek sprzedawali bilety i nie mogli nadążyć, a od jutra miałby tu ubyć
Józef Syrek, ten, który sam robił za trzech? Nie, to niemożliwe, to równałoby się
katastrofie!Onmusizrezygnowaćzurlopu,choćbytomiałofirmękosztowaćpięćdziesiąt
złotych! A choćby sto! Uj, czy nie za dużo? I od czego rozpocząć tak drażliwe
pertraktacje?
Sposobnośćnadarzyłasięwreszcie.Gdyodpłynęłafalazałatwionychklientówizegar
wybił siódmą, Józef Syrek zaczął ostentacyjnie wypróżniać szuflady swojego biurka; że
nibyprzedurlopemsumiennypracownikpowinienzrobićporządekwaktachspraw,jakie
prowadził.
—Tocidziśbyłaharówka—rzekł,potrząsająctalonamiasygnatkasowych,apotem
spojrzał ze złośliwą satysfakcją na szefa. — Wyobrażam sobie, co dopiero dziać się tu
będzieodjutra,chi,chi,chi—świetniejużnaśladowałwytwornyśmiechSotońskiego—
bezemnie!
— Kochany panie Józefie — podchwycił skwapliwie Izaak — ja wiem, że pan nie
opuścimniewnajgorętszymczasie.Jatopanuwynagrodzę!
—Szkodagadania.
—Jabymodpanaodkupiłurlopza…
—Zadwadzieściazłotych,co?Chi,chi,chi.
—Właśnie,żezasto!
—Cwaniakzpana.Mojapensyjkawynosistoosiemdziesiąt,apan…
—Więcchcepan,ażstoosiemdziesiąt?Ha,niechitak…
—Chcęodpocząć,rozumiepan?Niemiałemurlopuodtrzechlat!
—Ajanigdy,panieJózeczku,nigdy,choćmamjużczterdziestkę!
—Chcęwreszciezobaczyćmorze.
—Ononiewyschniedoprzyszłegoroku.Adwieściezłotych…
—Dwieściezłotych—powtórzyłSyrekwzamyśleniu.
—WięczgodapanieJózinku?
Zanim pan Józef zdążył odpowiedzieć, do biura wpadł sędziwy Izraelita, wzburzony
doostatnichgranic.
—Nieszczęście!—krzyknął.—Zyystnyśtangekimen!
— To jest ten, który tu był popołudniu i pytał o najbliższy pociąg z Radomia, rzekł
cichoMoniek;dobrąpamięćmiałtenchłopak.
Tymczasem przybyły już odsapnął i zbolałym głosem jął opowiadać o swoim
zmartwieniu, o swoich obawach. Córka pisała, że przyjedzie dzisiaj, to jest 19 czerwca,
proszęotolist.Jakieładnepismo,co?Więconwyszedłponiąnadworzecraz,dwarazy,
trzy, cztery, pięć pociągów już nadeszło z Radomia, setki osób nimi przyjechały, tylko
Ruchlanie.Aonniewidziałcórkioddniajejślubu,odpięciulat!
Ale co nas to może obchodzić? — wtrącił Geldberg zirytowany, że stary nudziarz
przerwałmutakważnepertraktacjezSyrkiem.
— Wus yst?!
— żachnął się przybyły. Czy Mundus to kasa skarbowa, którą nic na
świecienieobchodzi,pozaprzyjmowaniempieniędzyodpodatników,czyteżMundusto
biuropodróży?Waszymobowiązkiemjest…
—Wynośsiępandonajjaśniejszej…żebymgorzejniepowiedział!
— Ależ, panie szefie — wtrącił Syrek z uśmiechem — klient zawsze ma rację, sam
pantomówiłdzisiaj.
—Jakiklient,cozaklient!Czykupiłchoćperonówkę?Głowęprzyszedłmizawracać
zeswojąRuchlą,któramożewcalenieistnieje!
—Ruchlanieistnieje?!Cośrzekł,tymyszygiene
,żeRuchla…
Wyniknęłaztegostraszliwaawantura,leczwkońcuviribusunitis
nudziarza za drzwi. Potem wyfrunęła praktykantka, za nią wybiegł Moniek, w końcu
woźny, któremu Geldberg polecił przedtem przynieść coś do zjedzenia dla dwóch i w
biurzeMunduspozostałytylkodwieosoby:szeffirmyorazjejgłównyfilar,JózefSyrek.
—PanieJózeczku,zjemytusobierazemkolacyjkę,atosąumówionedwiesetkizato,
żepanzostanie.
—Jazostanę?Choćbymipanpołożyłnastółpięćsetzłotych,nie!Idajmipanjużraz
świętyspokój.
Dał mu święty spokój, lecz dopiero o dwudziestej pierwszej minut sześć. Przed tym
przezbliskodwiegodzinyprzekonywałgo,żeludziebiednipowinnioszczędzać,powinni
ciułaćgroszdogroszaizrezygnowaćzprzyjemności,jeślichcądochrapaćsięczegoś.A
przecieżdwieściezłotychtoładnygrosz.Śliczny!DlapanaJózefatepieniądzemogłyby
staćsięniejakokapitałemzakładowymi…
— Czemu pan wciąż mówi o mnie, choć myśli pan wyłącznie o sobie. I skąd ta
nieuzasadnionaobawa,żebezemnieniepodołaciepracy.PrzecieżpańskiMoniekodjutra
mawakacje,więcmożewampomagaćwinteresieprzezcałydzień.Ajeślitojeszczeza
mało,toweźpandopomocyswoichdwóchsiostrzeńców.
—Aha,właśnie!Ztakimigarbatyminosami,ztakimiodstającymiuszami!Nie,panie
Józefie. Mój personel musi mieć wygląd stuprocentowo aryjski, dla dobra firmy…
Wystarczynajzupełniej,żewłaścicieljestŻydem.Azatem,drogi,kochanypanieJózinku,
zapłacę dwie stówki i na dwieście złotych podniosę panu pensję już na stałe, to moje
ostatniesłowo.
—Nie!Tojestmojeostatniesłowoiżegnampana.
—Zaraz,zaraz,panieSyrek.—KiedyGeldbergbyłnaprawdęzły,mówiłmuniepo
imieniu,aleperpanieSyrek.—Pan,widzę,zapomniał,panieSyrek,żeniezałatwiłpan
jeszcze definitywnie naszego najlepszego klienta! Pan hrabia Sotoński odjeżdża za
godzinę!Trzebamudoręczyćbilet,paszport,obcewaluty,trzebamuzająćdobremiejsce
wpociągu…
—Itojamamzrobić,ja?!Niewoźny?!
—Woźnyjużposzedłsobie,zresztątakiejsumypieniędzynieposłałbymnawetprzez
Mońka.Zatempozostajetylkopan!
—Ipan,panieszefie!GdybySotońskiodjeżdżałjutro,kiedybędęjużnaurlopie,pan
sammusiałbyto…
— Ale pański urlop zaczyna się dopiero jutro, panie Syrek. A teraz mamy dzisiaj!
Proszę,tujestkopertazpieniędzmihrabiego.
—Aniechwszyscydiablitoparszywedzisiaj.
Nie przypuszczał, że właśnie dzisiaj los zgotuje mu wielką niespodziankę! Już za
godzinę!!
***
W przechowalni dworcowej stwierdził, że bagaż Sotońskiego składa się z dwóch
ślicznychwalizek,zneseseru,pleduizkufra-szafy.
—Jużjacięurządzę,paniczyku!
Wezwał aż trzech numerowych, kufer-szafę wysłał wozem bagażowym, a resztę
chociażbyływolneprzedziałypierwszejklasy,poleciłwnieśćdoprzedziału,wktórymjuż
siedziałydwieosoby;„gęściejzaludnionego”coupéwpierwszejklasieniemógłznaleźć,
„niestety”.
Niezamierzałteżczekaćnaperonie,przydrzwiczkachwagonu.
—Niejestemjegokamerdynerem!Zająłemmumiejsceprzyoknie,więcmożemnie
dostrzec łatwo, gdy będzie szedł wzdłuż pociągu. Niech mnie szuka, nadęty bubek,
niechajdobrzewytrzeszczaoczy.
Usiadłiodrazuodczułbłogąmiękkośćkanapypokrytejczerwonympluszem.Tak,to
zupełniecośinnego,niżtrzeciaklasa,niżtwardaława,naktórejjutrobędziemęczyłsię
przeztylegodzin,jadącdoGdyni.
— A to pech! — warknął, gdyż uświadomił sobie nagle, że jutro on, urzędnik biura
podróży,będziemusiałstaćwogonkuprzedkasąbiletowąnadworcu.Setkiprzeróżnych
biletów dziś wystawił, tylko o swoim bilecie do Gdyni zapomniał w nawale pracy. —
Ano,szewcchodziwdziurawychbutachpodobno,więcpracownikbiurapodróży…chi,
chi,chi.
Zachichotał już bynajmniej nie w myśli i tak głośno, że osoby siedzące na przeciw
spojrzałynańzezdziwieniem.JózefSyreknawzajemzacząłprzyglądaćsiętejparze;ona
byłapodobnadoJoanCrawford
,onbyłjeszczebrzydszyniżWallaceBeery
,onamiała
minę znudzoną, on zrezygnowaną. Więc małżeństwo? Ale chyba nie w podróży
poślubnej… Okazało się niebawem z ich rozmowy, że tylko ona odjeżdża, on zaś ją
odprowadza.
— Szelma Sotoński będzie miał śliczną towarzyszkę podróży. I to dzięki mnie! —
pomyślał Józef Syrek z zazdrością. Och, coraz więcej zazdrościł temu szczęściarzowi, a
zazdrość podsuwa brzydkie myśli. — Gdyby tak teraz trafił go szlag, to ja… ech,
idiotyzm!
Oparł się wygodnie i przymknął oczy, by nie przeszkadzać małżeństwu przy czułym
pożegnaniu. Lecz nazbyt czułe nie było. Wymienili braterskie pocałunki, po czym on
skierowałsiękudrzwiom.
—Muszęwysiąść,kochanie—rzekł—zatrzyminutyodjazd.
Zatrzyminuty?Syrekspojrzałnazegarek.A,rzeczywiście,zatrzy…
—GdybytakSotońskiniezdążyłnadworzec,to…
Istałosię!
Pociąg ruszył łagodnie, bez wstrząsu, szybko nabierał rozpędu, mijał światła,
światełka, potem wpadł w tunel nocy. Warszawa pozostała w tyle, sobowtór Joan
Crawford zajął swoje miejsce, a Syrek… Józef Syrek siedział naprzeciw i uśmiechał się
rozkosznie.
Kiedy pociąg ruszał, chciał wybiec na korytarz, wyskoczyć w biegu, lecz nagle
ogarnęłagonieprzezwyciężonapokusa,byzostać,bychoćdonajbliższejstacjijechaćpo
burżujskupierwsząklasąimiećvisàvis
takąpiękność.
NajbliższąstacjąjestKutno,przyjazd:zerodwie,odjazd:zeroosiem.Tamwysiądzie,
wyśle depeszę do Geldberga, po czym wróci do Warszawy oczywiście na koszt
Sotońskiego;onpowinienmujeszczebyćwdzięcznyzatroskliwąopiekęnadbagażem.
Ale,ale,czemutohrabicznieprzyszedłnadworzec?Spóźniłsię?Nieprawdopodobne,
żebytakiglobtroter…
—Ochchch!!!
StłumionyokrzykzgrozywydarłsięzpiersiSyrkowi,bowiemzrozumiałjuż,dlaczego
Sotońskinieprzybył.
Na drugiej kanapie leżała sterta czasopism pięknej pani. Prócz tygodników,
magazynów, był tam również najpóźniej wychodzący dziennik stołeczny, a na jego
frontowejstronnicywidniałyzłożonecalowymiczcionkaminagłówkiwieczornejsensacji
Warszawy:
STRASZNAKATASTROFA
NASZOSIEWILANOWSKIEJ
DWAAUTAZDRUZGOTANE
HR.SOTOŃSKIZABITY
TRZYOSOBYCIĘŻKORANNE
Pociąg minął Kutno, Wrześnię, Poznań, zbliżał się już do granicy niemieckiej, lecz
JózefSyreksiedziałdalejnatymsamymmiejscu.Niewyszedł,zostałbo…bojakiśdiabeł
goopętałiprzekonał,żezostaćwarto,żewartograćrolęSotońskiego!Oczywiścietylko
przez trzy, cztery tygodnie, broń Boże dłużej. On, Józef Syrek ma przy sobie jego
paszport, bilet aż do Gibraltaru, oraz w różnych walutach około siedem tysięcy złotych.
On, Syrek miał jutro rozpocząć swój urlop, więc absolutnie nikogo nie zdziwi jego
nieobecnośćwWarszawie; wszyscyznajomibędą sądzili,iżwyjechał doGdyni.Krótko
mówiąccudownyzbiegokolicznościichybagłupinieskorzystałbyzniego.
Głupi albo skrupulant. Bo przecież te pieniądze są własnością spadkobierców
Sotońskiegoiniktobcyniemaprawaprzywłaszczaćichsobie.
—Nibyracja—przyznałpanJózef—alejaimzwrócęwszystko,skorodorobięsię
kiedyśmajątku.
Pociąg zaczął zwalniać biegu, wreszcie stanął. Zbąszyń! Jeśli graniczny posterunek
policji,przypadkowowiejużośmierciSotońskiego,toklapa.
—Trzebaudawać,żeprzezcałyczasspałem.Wraziewsypyzdziwięsięogromnie,iż
nie jestem na dworcu w Warszawie. Mogą w to uwierzyć lub nie, ale oszustwa mi nie
dowiodą.
RzuciłpaszportSotońskiegonastoliczekpodoknemiudawał,żeśpi.Pochwilidługiej
jakwieczność,doprzedziałuwszedłpolicjant.
—Kontrolapaszportów,proszępaństwa.
Widząc,żepasażerchrapieażmiło,samwziąłpaszportzestolika,obejrzał,porównał
fotografię ze „śpiącym” oryginałem, przybił stempelek na ostatniej stronicy i położył
granatowąksiążeczkętam,skądjązabrał.
Pociągpomknąłwdalsządrogę,apanJózefodetchnąłzwielkąulgą.
—Terazzacznąsięnareszcieprzyjemnościpodróży.
Dlaczego, myśląc tak, spojrzał na swoją towarzyszkę, trudno dociec. Ona na razie
drzemała. Ale kiedy zbudzi się i przy świetle dziennym ujrzy tandetne, wyświecone
ubranieswojegovisàvis,będziegorzej.
Wziąwszytopoduwagę,Syrekzwiałcoprędzejdotoalety,unoszączesobąwiększą
walizę. Gdy powrócił do swego przedziału ogolony, odświeżony, w eleganckim
sportowymgarniturzeSotońskiego,pięknapanijużniespała;obejrzałasobietowarzysza
podróżydokładnieibezwahaniaupuściłanapodłogęchusteczkę.(Zupełnie,jakwstarych
filmach!) Syrek schylił się po chustkę z takim zapałem, że omal mu szelki nie pękły i
przedstawiłsię:
—Panipozwoli,jestemhrabiaSotoński.
Niebyłpewny,czynależyprzynazwiskudodaćhrabia,leczdodałnawszelkiwypadeki
stwierdziłzzadowoleniem,iżwywarłotopożądanyefekt,snadźdamabyłasnobkąjaksię
patrzy.Pokraśniałateżzradości,kiedyjejoświadczył,żejestpodobna,jakbliźniasiostra
doartystkifilmowejJoanCrawford,którąonznaosobiściezHollywood.
— A ja dużo słyszałam o myśliwskich wyczynach pan hrabiego w Afryce —
odwzajemniła mu się za komplement. — Zawsze pragnęłam poznać pana, nie
przypuszczałam jednak, że to nastąpi wśród takich okoliczności. To niespodzianka
szczególniemiła!
JózefSyrekuśmiechnąłsięrozkosznieipomyślał:
— Kogo, jak kogo, ale przede wszystkim mnie spotkała dzisiaj największa
niespodzianka!
***
Nie ma chyba na świecie krajobrazów równie nieciekawych jak na szlaku Poznań–
Berlin–Kolonia,leczSyrek,któryporazpierwszywżyciuodbywałwiększąpodróż,był
zachwycony,przyczyniałosięwalniedotegosąsiedztwo.PanipodobnadoJoanCrawford
flirtowała z nim na zabój, co pozwalało mu żywić najbardziej błogie nadzieje. Ach,
przeżyćjakąśromantycznąprzygodę!Niewpociąguoczywiście,todobredlahołoty,ale
naprzykładwParyżu.
Tymczasem w Paryżu zabrakło na to czasu. Ona miała tam do załatwienia moc
sprawunków, jak każda elegancka dama, on zaś chodził po mieście i przeżywał chwile
wielkich wzruszeń. Notre Dame, cudny gotyk na wysepce objętej ramionami Sekwany,
pełenskarbówlabiryntLuwru,PlacZgodyzegipskimobeliskiem,wspaniałeperspektywy
Pól Elizejskich, gigantyczny Łuk Tryumfalny, nastrojowy Grób Napoleona u Inwalidów,
panująca nad miastem biała bazylika Sacré-Cœur i sto innych cudów świata, które
dotychczas znał tylko z prospektów turystycznych, oglądał teraz w naturze, z bliska
podziwiał,całowałspojrzeniamitakbardzostęsknionymizaczymśidealniepięknymlub
choćby piękniejszym, niż ohydne rudery Warszawy, jednego z najbrzydszych miast
kontynentu.
PewnegodniapięknapanioznajmiłaSyrkowi,żepopołudniuwyjeżdżadoBiarritz.
—Rapidemoosiemnastejdwadzieściatrzy?—spytał.
—O,hrabia,widzęczęstopodróżujepoFrancji…Istotnie,wybrałamnocnypociąg…
ApanzostajewParyżu?
—Jadęzpanią—postanowiłinazajutrzokołosiódmejranoporazpierwszywżyciu
ujrzał…Morze!
Nie,toniebyłomorze,leczocean!Jegospienionefaleryczaływściekle,zalewałytrzy
biarritzkie plaże a rozdzielające je grupy skał atakowały z furią szalejącego żywiołu.
Mostek łączący brzeg ze Skałą Dziewicy raz po raz znikał w białej kurzawie kropel
opadającychpokażdymciosiegrzywacza,którykończyłsweżycieefektownymgejzerem
zupełnie tak, jak na prospektach. Bez znużenia godzinami można było na to patrzyć z
okienluksusowegokasynaBellevue,gdzieniegdyśsłynneDollySisterswygraływciągu
jednegowieczorapięćmilionówfranków.
Alepogodaniedopisywała.DoBiarritztrzebaprzyjechaćwdrugiejpołowiesierpnia,
wtedytamzaczynasięwielkisezon,wtedysalonyobydwóchkasynnieświecąpustkami,
jakświeciłyteraz.
— Nie wiedziałam o tym — wyznała piękna pani ze skruchą. — Nie każdy może
podróżowaćtyle,copan,drogihrabio.
— Jedźmy więc do Hiszpanii — zaproponował — to najbardziej interesujący kraj w
Europie.
—AWłochy?
—Włochy,tojednowielkiemuzeum,przyznaję,leczobecnietakżejedenwielkidom
poprawczy. Faszyzm przygnębiającą atmosferą państwa policyjnego zastąpił dawny
romantyzm, którego za to w bród jest w Hiszpanii uwolnionej spod jarzma monarchii i
dyktatury.
—WobectegojedźmydoHiszpanii,choćbydzisiaj!
Pojechali…
Chwytał za serce już Irun, pograniczna mieścina, wieńcem łąk okolona i lasów
dębowych.Ichzieleńzdawałasiębyćjeszczebardziejsoczystaprzezkontrast,jakiznią
tworzyłyczerwonedachydomów.
Po prawej ręce mieli wciąż burzliwą Zatokę Biskajską, po lewej Pireneje, tego dnia
osnute na szczytach pajęczyną liliowej mgły. Pruła ją strzelista wieża jakiegoś kościoła,
do którego pięły się w górę gromadki bardzo pobożnych Basków. Ich duże, granatowe
beretyzfantazjąściągniętenaleweuchotworzyły…dziękiczęstymzakrętomścieżek…
ruchomegzygzakiwśródgąszczudzikichróż,obsypanychbladoróżowymkwieciem.
Rodzinakrólewskamusiałamiećdobrygust,skoronaswojąletniąrezydencjęwybrała
San Sebastian. Leży to snobistyczne kąpielisko nad śliczną zatoką, z powodu kształtu
muszliLaConchanazwaną,wyglądającązaśnapierwszyrzutokajakgórskiejezioro.Bo
odoceanuoddzielająpodłużnawysepka,SantaClara,tworzącaśrodkowączęśćskalnej,
ale zalesionej bariery, zakończonej po obydwóch stronach solidnymi pagórkami, Monte
UrgulliMonteIgueldo.
Z kolei przybyli do Burgos. Tutaj w roku 1026 urodził się hiszpański bohater
narodowy Rodrigo Díaz de Vivar, bardziej znany, jako Campeador el Cid, tutaj Cyd
wreszcie poślubił zawziętą nań doñę Jimenę, której ojca zabił w pojedynku. Weselisko
odbyło się w Castillo, a z tego zamku widok roztacza się szeroki na góry, na dolinę
przecinającej miasto rzeki Arlanzón, na całe Burgos i na jego sławną katedrę, będącą
jednymznajwiększychkościołówgotyckichzaPirenejami.
MiastoValladolidpamiętnymjestztego,żewnimumarłwroku1506skrzywdzony,
zgorzkniały Krzysztof Kolumb, którego epokowe odkrycie nowego kontynentu uczyniło
Hiszpanięnajpotężniejszymongiśinajbogatszymmocarstwemnaświecie.
Znowu ogromna barykada gór zamykających dostęp do stolicy i wiecznym śniegiem
pokrytychnanajwyższychszczytach.ToGuadarrama.Jedenzichwąwozów,Somosierrę,
znałpanJózefdobrzezniezliczonychopisówbrawurowejszarżypolskichszwoleżerów.
Nie mógł tylko nigdy zrozumieć, dlaczego ci straceńcy, marzący o odzyskaniu wolności
własnej ojczyzny, tak ofiarnie pomagali krwawemu bogowi wojny w pozbawianiu
wolnościbohaterskobroniącychsięprzednajeźdźcąHiszpanów.
Następny popas wypadł im w Ávili. To orle gniazdo, jeszcze przez Rzymian
obwarowanegrubym,granitowymmurem,zktóregowystrzela86wieżyc,zachowałodo
dzisiaj wygląd średniowiecznego miasta, z jego krętymi uliczkami i starymi domami o
fasadach dziwacznie załamanych. Upały w lecie, burze w jesieni i mrozy zimą smagają
Ávilęzbudowanąnaszczycieurwistejgóry,aklimatismutnykrajobrazwycisnęłyswoje
piętnonamieszkańcach.
Lecz najdobitniej posępna dusza Kastylii ujawnia się w Real Monasterio de San
Lorenzo w miasteczku Escorial. To gigantyczne, straszne gmaszysko kazał wznieść król
FilipII,obłąkanyokrutnik,którynajsmaczniejsypiałnakatafalkuwmrocznejkaplicy.W
podziemiachznajdujesięmauzoleum,zbudowanezmarmuru,jaspisuiporfiru.Wbocznej
krypcie stoją sarkofagi infantek i infantów, z nieszczęsnym don Carlosem na czele, w
ośmiobocznym Panteón de los Reyes śpią snem wiecznym dawni władcy Hiszpanii.
Wszystkie nisze są już zajęte prócz jednej, która jeszcze czeka na swego lokatora:
przeznaczeniesnadźchciało,bynaAlfonsieXIIIskończyłsiękoszmarmonarchii.
OdEscorialujestokoło50kilometrówdoMadrytu.Wtejżyjącejsokamicałegokraju
metropolii,wśróddrapaczychmureuropejskiegokalibru,wśródwspaniałychmagazynów
i luksusowych lokali piękna pani czuła się jak ryba w wodzie, więc Józef Syrek sam
zwiedziłmuzeumPrado,samdumałpodoryginalnympomnikiemkuczciCervantesa,sam
błądził nad brzegiem prawie wyschłej o tej porze roku rzeki Manzanares. Nigdy zresztą
ten wicehrabia rzek nie ma dużo wody, o czym świadczy następująca anegdotka.
Aleksander Dumas, bawiąc w Madrycie, wypiwszy wody pół szklanki, resztę oddał
roznosicielowiwodyzesłowami:Przyjacielu,tym,cozostało,poczęstujswojąspragnioną
rzekę.
Toledo, zwane przez Rzymian Toletum, do największego rozkwitu doszło podczas
czterechsetletniejokupacjiMaurów,późniejbyłostolicąHiszpaniiażdoczasówFilipaII.
Nic tedy dziwnego, że tu nieomal każdy gzyms jest zabytkiem, że zasugerowany tym
turysta nie dostrzega brzydoty panujących nad muzealnym miastem olbrzymich koszar,
wzniesionych po spaleniu się dawnego zamku Maurów, czyli al-qaṣr, i stąd nadal
Alcázaremzwanymniesłusznie,aczęstoprzezlaikówmieszanychzcudnymAlcázarem
sewilskim.
Lecz Józef Syrek trafił na przewodnika lewicowca, który mu psuł krew cyframi:
Toledo ma 27000 mieszkańców, a 19 klasztorów i aż 96 kościołów. W monumentalnej
katedrze pośród nieprzebranych skarbów jest także brokatowy płaszcz Madonny, na
którym naszyto 80000 pereł. Każda z nich mogłaby do śmierci zapewnić utrzymanie
jednejrodziniekastylijskichchłopów,którzycierpiąnędzę,ojakiejludziepozaHiszpanią
niemająnajmniejszegowyobrażenia.
—Niewierzypan?!—wołałprzewodnik,podrażnionymilczeniemswegoklienta.—
Jedźmywięcdonajbliższejwioski.
AleJózefSyrekczułsięobecniehrabiąSotońskimiturystą,któryzwiedzaobcekraje
nie dla badania w nich stosunków społecznych. Stał wśród ruin wysoko położonego
Castillo de San Servando, patrzył na głęboko w dole płynący Tajo, który z trzech stron
oblewa położone naprzeciw Toledo, patrzył na będący ozdobą całej panoramy łukowy
mostkamienny,zbudowanyprzezMaurów,azakończonypotężną,kwadratowąwieżą;ito
muwystarczałonarazie.
Nazajutrzznowujechali,znowuwkierunkupołudniowym.Krajobrazwnetzmieniłsię
zasadniczo.Spalone,kamienistewyżynyKastyliiustąpiłymiejscastepomopadającymku
dolinie rzeki Guadalquivir, która dzięki kanałom wykopanym jeszcze przez Maurów
spełniaarcyważnąfunkcjęnawadnianiaskąpychwwodęokolic.Tuiówdziespotykałosię
„patrole” konnych pastuchów czuwających z oddali nad bezpieczeństwem rosłych
buhajów, które przez kilka lat pasą się w stepach dniem i nocą z dala od ludzkich osad,
abyzdziczećikiedyś„zabłysnąćodwagą”wswoimjedynym,azawsześmiertelnymboju
naarenie.
Wreszcie Kordoba, za panowania Maurów milionowe miasto, teraz zaś liczące
zaledwie 81000 mieszkańców. Józef Syrek zatrzymał się tutaj dla zwiedzenia katedry
przerobionej ze sławnego meczetu i, krążąc po lesie ośmiuset pięćdziesięciu barwnych
kolumn świątyni, rozmyślał o doniosłej roli, jaką Maurowie odegrali w dziejach
Hiszpanii.Tobylinaprawdęjedynikulturalni,tolerancyjni,pracowicipośródwszystkich
najeźdźców, których długą listę otwierają Fenicjanie, a kończy Napoleon Bonaparte,
mniejszy okrutnik niż Hannibal, który tu zburzył Sagunto, ale taki sam zdzierca jak
wszyscywielkorządcyrzymscy,którzybezlitościłupilikraj.
Długie lata straszliwego ucisku nie pozostały bez wpływu na psychikę narodu,
pogłębiłyjegowrodzonązaciętość,azaszczepiłymuokrucieństwo,przejawiającesięjuż
choćby w walce byków. Corridę oglądał Syrek po raz pierwszy w Sewilli, dzięki czemu
niesmak, jaki w nim wywołało to najbarwniejsze w świecie, lecz krwawe widowisko,
mógł szybko przeminąć. Nie ma bowiem w Hiszpanii, poza Granadą, drugiego miasta,
które turyście tak musi przypaść do serca, jak Sewilla. Czeka go tu tylko jedno
rozczarowanie;„Carmeny”pracującewFábricadeTabacossąstare,grube,brzydkie,palą
cygaraiwniczymnieprzypominająpięknejbohaterkioperyBizeta.
Za to wystarczy wziąć udział w jakiejś procesji, pójść na corridę, lub odbyć
przechadzkę po niektórych uliczkach, aby wyrobić sobie pojęcie o niebywałej urodzie
andaluzyjskich kobiet. A pod wieczór piękna señorita, narzuciwszy na ramiona barwny
szalzfrędzlą,najchętniejspędzaczasprzyokniealbozakratąbramkiwiodącejdopatiai
słucha namiętnych melodii, które gra zakochany w niej caballero malowniczo
wyglądający w swojej pelerynie i w lśniącym kapeluszu z dużym rondem. Zewsząd
dobiegają dźwięki gitary, bandża, mandoliny oraz śpiewy i porywający swym ognistym
rytmemakompaniamentkastanietówistukotwysokichkorkówtańczącychdziewcząt,bo
taniec,śpiewimiłośćtowłaśniecechynocysewilskich.
A za dnia Józef Syrek pędził przy boku swojej towarzyszki pracowity żywot turysty.
ZachłystywałsięzzachwytuzwiedzającAlcázar,drugipoAlhambrzeklejnotarchitektury
mauretańskiej, zadzierał głowę w katedrze, podziwiając zdobiące jej wnętrze arcydzieła
Goi, Ribery, Murilla, gramolił się na wysoką Giraldę, oryginalną wieżę, która zamiast
schodówposiadajakbyścieżkębiegnącąspiralniewgórę,tak,żeteoretyczniemożnaby
tam wyjechać motocyklem, jak dawniej Maurowie naprawdę wyjeżdżali na grzbietach
mułówprawiedosamegoszczytuGiraldy.Zasapawszysięuczciwie,szukałwytchnienia
w przepięknych ogrodach Sewilli i z wielkim żalem wyruszył stąd w dalszą drogę, do
Algeciras.
— Ta góra po drugiej stronie zatoki, to Gibraltar — objaśniał swoją towarzyszkę,
znającświetniecałykraj…zmapy,zprospektówizrozkładujazdy.
Ale dźwięk słowa Gibraltar obudził w nim przykre wspomnienie. Tu, w Gibraltarze
miałwsiąśćnajachthrabiaSotoński,onzaś,jegonielegalnysobowtór,jestprzecieżtylko
biednymurzędniczkiemfirmyMundusimusipowrócićdoswojegokieratupoukończeniu
urlopu. Jakoś nie miał ochoty zliczyć, ile jeszcze dni mu pozostało, jednak na wszelki
wypadekpostanowiłresztępodróżyodbyćwszybszymtempie.
Do Granady wybrali się autem przez Malagę, jak radzą biura podróży. Droga wiodła
najpierwwzdłużmorskiegobrzegu,wzdłużruinarabskichstrażnicilatarńmorskich,aza
Malagą, w której oprócz katedry i sławnych ogrodów nie było nic do zwiedzenia,
samochód skierował się na północ, ku majaczącym w oddali szczytom Sierra Nevada.
Śniegi tam błyszczały niczym na lśniącej pocztówce, jaką Syrkowi przysłał raz ze
Szwajcariipewienklientfirmy;naprawdęśniegi,podczasgdytutaj,nazakurzonejszosie,
panowałupałgodnySahary.KiedypękłarozgrzanaoponanatylnymkoleiSyrekusiadł
naprzydrożnymkamieniu,sparzyłsię,ażsyknął.Sparzyłsię…dziwniedoprawdy…nie
wtęczęśćciała,któraprzysiedzeniuoddajeczłowiekowigłównąprzysługę,leczzupełnie
gdzieindziej, bo w nos! Na pewno tam, czuł to wyraźnie i podrapał się po nosie prawą
dłonią,któratakżegozapiekła,alesłabiej…
Granadę znał chyba najlepiej, zanim ją ujrzał; najwięcej o niej czytał, najgoręcej do
niejwzdychałzawsze,choćzdawałsobiesprawęznierealnościtychwestchnień.Iwłaśnie
teraz, kiedy był o krok od upragnionego celu, zaczął go ogarniać potworny lęk, że za
chwilęumrzelubGranadazapadniesiępodziemięionniezobaczyjużnigdyprzecudnej
Alhambry.
Odłożyłwięcnapóźniejzwiedzanieinnychosobliwościmiasta,apopędziłcotchudo
świątyniswoichzdasięnieziszczalnychmarzeń,doAlhambry,wciążprzynaglającpiękną
towarzyszkę do jeszcze większego pośpiechu. Jeden z najgorszych wandali, jakiego zna
historia,KarolVzburzyłsporączęśćrozległegozamkuMaurów,bynatejgórzepanującej
nadmiastemzbudowaćswójbrzydkipałac,aleitareszta,jakaocalałastanowiprawdziwy
cudświata.
JózefSyrek,poganianyprzezniewytłumaczonystrach,niechodził,nieprzystawał,nie
trwał w godzinnej zadumie, jak inni, lecz biegał od wieży do wieży, z sali do sali, z
dziedzińca na dziedziniec. Patio mirtów, patio lwów, patio de Daraxa, patio de la Reja
migały
mu
przed
oczyma
w
bezsensownym
tempie
amerykańskiej
farsy.
Niewypowiedzianie piękne azulejos
, mozaiki, stalaktyty, koronki, marmury, portale,
okna, schody, ganki, ganeczki, wykusze, chodniki, baseny, wodotryski, szpalery mirtów,
cyprysów,wszystkotoskłębiłomusięnaglewoczach,wpamięciiwsercu,któreścisnął
mu kleszczami smutek przeczuwanej rozłąki. Podobnych uczuć doznawał tu zapewne
nieszczęsny Boabdil, ostatni z mauretańskich władców Granady, kiedy musiał wydać
miastozwycięskimgiauromwlistopadzieroku1491iżegnałswojąAlhambręnazawsze.
—Agdziemojatowarzyszka?—zaniepokoiłsięSyreknagle.
Odnalazł ją niebawem w najpiękniejszym zakątku Generalife, jak zwie się ogród
tarasami spływający ku zamkowi. Usiadł naprzeciw niej, aby wciąż spoglądać na leżącą
poniżejAlhambrę,leczzasłaniałmująterazkapeluszpięknejpaniPoprosił,abygozdjęła
zgłowyiwyjaśnił,dlaczego.
—Ach,tak!—oburzyłasię.—Hrabiaznowuwolipatrzećnastareruinyniżnamnie!
Czyjestemtakodrażającobrzydka?!
—Przeciwnie,panijestpięknanieziemsko!
— Nieziemsko, nieziemsko — przedrzeźniała go, ale i zachęcała wszystko
przyrzekającym uśmiechem. — Cóż stąd, że jestem piękna, o czym dobrze wiem, skoro
pan pozostał na to nieczuły podczas całej naszej dotychczasowej podróży?! To mnie
obraża,paniehrabio!
Po takim dopingu pękła tama nieśmiałości Józefa Syrka. Mówił gładko, poetycznie,
improwizował poemat najszczerszych zachwytów, uniesień, uwielbienia dla… swej
przecudnej podróży, której symbolem była dlań ta kobieta, przemiła towarzyszka. Ona
zaś, przekonana, iż wyłącznie jej składa się te hołdy, słuchała wsparta o pień obsypanej
kwieciemcytryny,słuchaładługo,cierpliwie,apotymbezsłowapodałamuusta.
—O,pani!—wykrztusiłoszołomionyjejzmysłowympocałunkiem.
—Mówmysobienaty—zaproponowała.—Mnienaimię:Diana.
Diana!Jeszczegdychodziłdogimnazjum,umiłowałszczególnietomitologiczneimię,
w dzisiejszych czasach nadawane częściej czworonożnym ulubieńcom, niż choćby
gwiazdom filmowym. Ale jemu zawsze podobało się najbardziej i oto kobieta, z którą
przeżył nie jakiś banalny romans, lecz bezlik niezapomnianych wrażeń, ta kobieta miała
naimięwłaśnieDiana!
— Czy uwierzysz, Diano, że od pierwszej chwili byłem pod twoim urokiem? Byłem
oczarowanytobą!
— Wierzę, ci, lecz nie mogę powiedzieć nawzajem. Prawdę mówiąc, tam, w
Warszawie, na dworcu przeraziłeś mnie mocno i namyślałam się już, czy nie przejść do
innegoprzedziału.
— Przeraziłem cię? — zdziwił się. Był roztargniony, gdyż od chwili napastowała go
myśl,żenapocałunkachnieskończysiętaprzygoda,zjegowinyrozpoczętatakpóźno.
—Czymcię
przeraziłem?
—Swoimdziwnymśmiechem.Chichotałeś…o,jakośtak:chi,chi,chi…
JózefSyrekdrgnął,wstrząsnąłsięcały.Ktośtarmosiłgobezceremoniizaramięirżał
munaduchem,niczymogiernapastwisku:
—Chi,chi,chi,chi…Tenmasentwardy,co?…Chi,chi,chi,no,panie,panie,pociąg
zarazruszaigotówpanazabrać…Chi,chi,chi,chi…Agdziemójpaszport?
Pan Józef wybałuszył oczy niesamowicie; tuż przed nim stał ten, który pono miał
zginąć w katastrofie automobilowej, hrabia Sotoński!!! W zębach trzymał zapalone
cygaro,zktóregopopiółsypałsięnaubranieSyrka,najegodłoniesplecionenabrzuchu,
cotrochęparzyłogotak,jakwówczas,kiedyzMalagijechalidoGranady.
Ale skąd Sotoński?! Czyżby zmartwychwstał? A może wiadomość o wypadku na
szosie wilanowskiej była omyłką? Więc Sotoński nie zginął, lecz ruszył w pościg za
oszustem,zazłodziejemjegopieniędzyidopadłgowreszcie?
Gdziedopadł?WAlhambrze,czy…dolicha,coznaczytenprzedziałpierwszejklasy,
tepolskienapisynatabliczkachwagonu?!
JózefSyrekjeszczenieoprzytomniał,jeszczeniezrozumiał,jakątoloszgotowałmu
dziśniespodziankę!
***
Wysiadł.Rozglądałsiędokołazminątakogłupiałą,jakgdybycodopieroprzybyłtuz
innej planety. A jednak perony wydały mu się bardzo znajome i mundury kolejarzy i te
ohydne,
drewnianebudy.
—Ależtonaszdworzec,nasz,warszawski!Więcjużwróciłem?
Wjednymokniewagonustałrozbawiony.Sotoński,wdrugim…
—Diana!—krzyknąłSyrekiszedłkuniejrozpromieniony.
Wtemzastąpiłmudrogęjakiśjegomość,trochęWallaceBeery,trochębuldogzwyrazu
fizjognomii.
—Pannn,co…?!—szczeknął,patrzącgroźnienapanaJózefa.
— Zignoruj go, Alojzy, to na pewno wariat; pamiętasz jego idiotyczny śmiech? —
rzekłapięknapanipofrancusku.
— On mi raczej wygląda na pijanego, odparł „buldog” i odwrócił się plecami do
Syrka.—Pociągjużrusza.Dowidzeniaci,Kuńdziu.
Kuńdzia?NieDiana,tylko:Ku-ne-gun-da?!
— Pozdrów pan ode mnie swojego chi, chi, chi… pryncypała. — To mówił
„zmartwychwstały”hrabiaSotoński.
—Kuńdziu,anapiszjużzParyża.Pamiętaj,żemążtęsknićtubędziezatobąi…
JózefSyrekpowolizaczynałrozumieć,codziejesiędokoła.Otonaprzykładodchodził
pociąg Stołpce–Warszawa–Berlin–Paryż. Odchodził punktualnie o dwudziestej drugiej
trzynaście,uwożącmilioneraSotońskiegoipięknąpaniąKunegundęistuimpodobnych
szczęśliwców. Uwoził ich do bogatych, słonecznych krain, które Józef Syrek jedynie w
marzeniachzwiedzałdotychczas,ażdziśporazpierwszyujrzałje…weśnie.Bocałata
jegodługapodróżpoHiszpaniibyłatylkosnem,którytrwałmożedwieminutylubmoże
małyułameksekundy.
— To niemożliwe! — żachnął się, patrząc z rozpaczą na odjeżdżający pociąg. — To
absurd, żeby w ciągu tak krótkiej chwili można było mieć tyle doznań, tyle wrażeń i
widziećtyle,cojatamwidziałem.Absurd!
Nie absurd, nie. Człowiek, który zleci albo umyślnie wyskoczy przez okno, zanim
runie na bruk ulicy, widzi z przeraźliwą dokładnością całe minione życie, przeżywa
ponownie kilkadziesiąt lat w ciągu paru sekund. Bo myśl ludzka może biec milion razy
prędzej niż światło, powszechnie uznane za zdobywcę rekordu szybkości we
wszechświecie.Apodczassnuczłowiekajegomyślispuszczonezłańcuchacodziennych
trosk, woli i rozsądku galopują sobie swobodnie i tylko żałować należy, że tak rzadko
pamiętamyzuchwałeszlakiichsamodzielnychpodróży.
Peron opróżnił się niebawem, pozostał na nim tylko on, pan Józef Syrek. Zwlekał z
powrotem do miasta, do szarej rzeczywistości. Wolał łudzić się, że na przykład jest z
urojoną Dianą w Barcelonie, że właśnie odjeżdżają stamtąd na Majorkę statkiem, który
odchodzi codziennie, prócz niedzieli, o godzinie dwudziestej pierwszej, bilet pierwszej
klasykosztuje53pesety.MorzeŚródziemnestraciłojużdawnokolorfarbkidoprania,ten
z reklamowych plakatów i podobno rzeczywisty, nastała noc księżycowa, ciepła, cudna,
jak jego podróż po Hiszpanii odbyta, niestety, tylko we śnie. Stoją oboje na pokładzie,
przytulenidosiebie,szczęśliwi,spoglądająnaBarcelonę,jednoznajpiękniejszychmiast
świata, statek wychodzi w morze z przystani, nad którą mijają się oświetlone wagoniki
kolejkilinowej.Dianacałujegonamiętniei…
—Idiotyzm!—syknąłgłosrozsądku.—Lepiejiśćsięwyspać!
Kiedy Józef Syrek opuszczał dworzec, ktoś pociągnął go za rękaw. Ach, to ten stary
nudziarz, który dzisiaj wciąż zapytywał o różne pociągi z Radomia. Przez cały dzień
wyglądałjakpółtoranieszczęścia,terazbyłuosobieniemradości.
—Przyjechała!—oznajmiłSyrkowi.
—Pospiesznymodwudziestejdrugiej,pięćdziesiątpięć?
—Tym,aleskądpantojużwie?
—NiemainnegopociąguzRadomiaotejporze.
— Ny, ny, pan to ma głowę! Za to pański pryncypał, un jest ganz myszygiene.
Powiedział,żemojaRuchlanieistnieje.Spójrzpan!
Syrekspojrzałmachinalnie.Tużobokstałaotwartataksówka,zawalonabagażemtak,
że ledwie było widać dwoje siedzących w niej dzieci, a obok targowała się zawzięcie z
pakierem
młodaŻydówka,niebrzydka,leczstrasznietęga.
—Nu,istniejemojaRuchla,czywprostprzeciwnie?…Żebytakwszystkonaświecie
istniało,jakona,tobyniebyłobyźle.
—Itoracja—westchnąłpanJózef—naprzykładmoja„podróż”.
Powoliwlókłsiędodomu,myślącbezzapałuotym,żemusispakowaćkuferek,skoro
zamierza jutro rano wyjechać do Gdyni. Gdynia to nasza duma, lecz jako miasto nie
umyła się do tamtych miast. Gdzie jej do Barcelony i gdzie zimnemu Bałtykowi do
tamtychmórz!
Przechodząc nieco później koło biura firmy Mundus, zauważył przez szparę pod
żaluzją,żewewnątrzświecisięlampa.
—Złodzieje?!
Toprzypuszczeniewyrwałogozdotychczasowejapatii.Zadzwoniłdodozorcyirazem
z nim podkradł się do tylnych drzwi. Przez chwilę nadsłuchiwał. Nic, cisza. Aha,
zaszeleściłypapiery!Ostrożnienacisnąłklamkę,poczymnaglepchnąłdrzwiiotworzyłje
naościeżzimpetem.
—A,toszefunio.Panjeszczepracuje?
— Muszę. Nie odziedziczyłem przecież milionów, jak Sotoński, który… co tam,
odjechałszczęśliwie?
—Szczęśliwie,szczęśliwie…
Pan Józef uśmiechnął się, wspomniawszy sobie początek swojego snu, ową
wiadomośćozderzeniusiędwóchautnaszosiewilanowskiej.
—Towogólejesturodzonyszczęściarz:Pomyślpan,panieJóziu,takapodróż,wtych
okropnychczasachtakacudnapodróż!…Apan,októrejjutroodjeżdżadoGdyni?
—Ożadnej—odparłSyrek,zwieszającgłowę.—Zostaję…
—Brawo!Najbrawiej!Jużpłacęprzyrzeczonychdwieściezet-eł,ale,alecosięstało
właściwie?
—Wieleinicrównocześnie.
—PanieJózeczku,nieróbciesięsfinksem,bądźciezemnąszczerzy.
— Jestem szczery — odparł Syrek, zdjął wiszący na ścianie plakat przedstawiający
sewilskąGiraldęiwłożyłgozapiec.—Widzipan,panieGeldberg,zanosiłosięnato,że
po tylu latach nędzy bezrobotnego inteligenta i po tylu miesiącach ciężkiej harówki u
pana,przeżyjęjedenmiesiąctak,jakbogaczSotoński.
—Noi…?!
— I nic. Czyż nie wie pan, że los kpi sobie najchętniej z ubogich? Moje marzenia
spełniłysięznadwyżką,lecztylkoweśnie.Takatospotkałamniedziśniespodzianka!
____________________
bad(niem.Bad)–uzdrowisko.
Brief(niem.)–tu:czek.
ausgerechnetGeld(niem.)–wgotówce.
Zyystnyśtangekimen!(jid.)–Onanieprzyjechała!
Wusyst?(jid.)–Cojest?
myszygiene(jid.meszuge)–wariat;pomyleniec.
viribusunitis(łac.)–wspólnymisiłami.
JoanCrawford(1904-1977)–amerykańskaaktorkafilmowa.
WallaceBeery(1885-1949)–amerykańskiaktorireżyser.
visàvis(fr.)–naprzeciwko.
azulejos (hiszp.) – płytki ceramiczne do wykładania fasad i ścian wewnątrz
budynków.
pakier–tragarz;bagażowy.
TUŻOBOKSIEBIE
Stalioboksiebie.
Blisko stali, bliziuteńko, chociaż oddzieleni żelaznymi prętami bramki, którą stary
Diegozamknąłnakluczozachodziesłońca.
To, że ją tak wcześnie zamykał, dawniej gniewało jego córkę. Isabel początkowo
zazdrościła cudzoziemkom, iż spacerują z mężczyznami do północy lub, o zgrozo!,
chodząznimidokawiarni.
Lecz później zmieniła zdanie, jednak więcej uroku miał rodzimy flirt przez kratę i
więcejpoezjizawierałykomplementyCarlosaodtego,coturyściangielscymówiliswoim
wybrankom; bo wciąż tylko honey powtarzali, albo sweetheart, podczas gdy jej
narzeczonyzaczynałskromnieod:
—Eldiaquetunaciste,nacierontodaslasflores!
Czy rzeczywiście wszystkie kwiaty urodziły się dopiero w dniu jej narodzin, czyli
dziewiętnaścielattemu?
Carlos miał głos tak aksamitny i tak umiał pieścić poprzez wyrozumiałe sztachety
bramki,żeIsabelnieśmiaławątpićwprawdziwośćjegosłów.
Nawetgdydowodził,iżzanimonaujrzałaświatłodzienne,słowikiwcalenieśpiewały,
acałyświatbyłjednąwielkądolinągoryczy.
Dla Isabel świat stawał się un valle de amargura
tylko wówczas, kiedy wieczór
zapadł,aCarlosGalananicnadchodził.
—Quetristeestoysinti!
On także był smutny bez niej, ale od czerwca zaniedbywał ją coraz częściej, coraz
bardziejzamyślonyprzybywałpoddomekDiega.
Aż pewnego dnia, gdy zjawił się przy bramie dopiero o dziesiątej wieczór, Isabel
zrobiłamuszalonąscenęzazdrości.Jużodgadła,żemarywalkęizażądałastanowczo,by
wymieniłjejimię.
Podłuższymnamyślespełniłtożyczenie.
—Lapatria
***
Siedzielioboksiebie.
DiegoMorales,domatorzkonieczności,bokaleka,odkądzMadrytuprzesiedliłsiędo
rodzinnej Sevilli i nabył ten domek, cały czas poświęcał upiększeniu swojego patia.
Dzięki temu dawniej zachwaszczone podwórze stało się w końcu jakby miniaturką
słynnegoGeneralifewGranadzie.
Na stu kwadratowych metrach zmieścił się szpalerek cyprysów i otoczony
pierścieniemmirtówbasenikzezłotymirybkamiigrota,wktórejDiegochciałbyćkiedyś
pochowany, jeśli proboszcz pozwoli, i pergola, nie brzydsza od tej, jaka jest w cudnym
ogrodzieAlfabianaMajorce,tylkowęższaidwadzieściarazykrótsza.
Tamwłaśnie,wzielonymtunelupergolisiedzieliIsabeliCarlos.
Mówił głównie on, głównie o niedoli ich wspaniałej ojczyzny, w której ongiś nie
zachodziłosłońce,boprawietakrozległemiałakolonie,jakdzisiajWielkaBrytania.
Odwołującsięrazporazdostatystyki,dowodziłtendencyjnie,iżseriawewnętrznych
trudności Hiszpanii rozpoczęła się wówczas, gdy monarchię zastąpiono republiką.
Republikańskie rządy, jeden gorszy od drugiego, robią coraz śmielsze eksperymenty
socjalne,którejakobyrujnująnaród…
—Capital—poprawiłagopółgłosem—capital!
Carlosniezareagowałnato,gdyżzależnieodrodzajnikawyrazcapitalmożeoznaczać
kapitałalbostolica.
Sądząclubudając,iżsądzi,żeonamanamyślitodrugie,poprawiłzkoleiją.Żenie
tylko Madryt doprowadzą do ruiny rządy lewicy, lecz cały kraj. A ocalić kraj przed
ostatecznymupadkiemmogłobytylkoprzywróceniemonarchii…
DlaczegoIsabeluśmiechnęłasięironicznie?Czyżjejojcieczarabiacośobecnie?Nie!
Zamonarchiidorobiłsiędzisiejszegomająteczkui…
—Laenfermedad!—dorzuciłaznaciskiem.
Chorobą nazywała delikatnie to, co było nieuleczalnym kalectwem. Nabawił się go
DiegoniegdyśwSzwajcarii,dokądzimąwyjechałyinfantami,jakojedenzichlokajów.
Pewnego razu podczas mroźnego wichru wybiegł z hotelu bez płaszcza, by jak
najprędzejzakomunikowaćkrólewiczomjakąśważnąwiadomość.
Kazali mu czekać, więc czekał. Nie mógł odejść, choć dygotał z zimna, nie mógł
nawet przydreptywać czy wyprostować się, gdyż według etykiety hiszpańskiej w
obecności członków rodziny królewskiej służba musiała stać zgięta wpół w niskim
ukłonie.
Stałdługonamroziezezgiętymgrzbietemitakzłamanypozostałjużnazawsze.
Zresztąnieonjeden.SpororóżnychkaleknafabrykowałdompanującywHiszpanii.
CarlosGalanaprzyznałlojalnie,żeinfancibylidegeneratami,zatoniemiałdośćsłów
zachwytudlaichojca.Jemu,twierdził,Hiszpaniazawdzięczato,żeniewciągniętojejw
wir wojny światowej, że nie krwawiła się wtedy, ale zyski ogromne ciągnęła z dostaw
wojennych.JemuHiszpaniazawdzięczafaktycznypodbójMaroka.Jemutakże….
Urwałwpółzdania.Zbiłgoztropuszyderczyśmiechnarzeczonej.
Potembylecośrzec,spytał,coIsabelobiektywniesądziowygnanymsuwerenie.
Onazaśodparłazwięźleiznienawiścią:
—Unladron!
***
Szlioboksiebie.
Dwa tygodnie minęły od dnia, w którym Isabel Morales nazwała króla złodziejem i
wyliczyłasumienniewszystko,cowywiózłzagranicę.
Carlos pogniewał się na nią, przysiągł na wszystkie świętości, że ona nie ujrzy go
więcej,alejużnazajutrzprzybiegłpoddomDiega.
Nazbyt kochał swoją dziewczynę, aby mógł wyrzec się jej z powodu różnicy
przekonańpolitycznych.Wśródwzajemnychprzeprosinuchwalilinierozmawiaćzesobą
opolityce,gdyżprowadzitozawszedokłótni,którychnależyunikaćtużprzedślubem.
Ślub ich miał odbyć się jeszcze w tym miesiącu, a dotychczas nie wynajęli sobie
mieszkaniaiwłaśniedzisiajzaczęligoszukać.
Wprawdzie czteroizbowa casa
Diega mogła pomieścić ich troje, lecz po pierwsze,
stała na drugim brzegu Guadalquiviru, w dzielnicy Triana, po drugie zaś, młodzi woleli
miećgniazdkowyłączniedlasiebie,bezkrępującegotowarzystwastaregoojca-teścia.
Najwięcej podobała się im okolica przepięknego parku Marii Luizy, gdzie przed laty
odbyła się Wystawa Iberyjsko-Amerykańska, ale stąd Carlos miałby nazbyt daleko do
swojegobiura.
Wogólezaśniewchodziłwgręśrodekmiasta,zajętyprzeztakiezabytkiigmachy,jak
monumentalna katedra z Giraldą, najoryginalniejszą wieżą w Europie, jak cudny zamek
Alcázarzeswoimogrodem,jakuwiecznionaprzezBizetawCarmen,rozległaFábricade
Tabacos,jakPalaciodeSanTelmo,jakHotelAlfonsoXIIIiinneluksusowehotele.
Przez Calle Sierpes, dziwną ulicę krytą płóciennymi daszkami poszli więc dalej,
zwiedzającpodrodzemieszkaniawymienionewogłoszeniachpismElLiberal,ElCorreo
deAndalucia,LaUnioniElNoticieroSevillano.Ale,jaktozwyklebywa,coładne,było
im za drogie, co tanie, miało sporo wad. Po sześciu godzinach takiej pielgrzymki Isabel
upadałazezmęczenia.
—Quieroreposar
—oznajmiłamustanowczo.
On również chciał odpocząć i dla niego nie przedstawiało to żadnej trudności; mógł
usiąść sobie w pierwszej lepszej casa de vinos, czy w el cafetería, lecz szanująca się
hiszpanka nie może bez rodziców wejść do winiarni ani nawet do kawiarni. Zwłaszcza
panna! Byłaby skompromitowana raz na zawsze! Nie chcąc narzeczonej na to narażać,
Carlos zaproponował jej, żeby odpoczęła w jego kawalerskim mieszkanku, znajdującym
sięprzynastępnejulicy,CalledeSanVicente.
—Yovoysolamente,siUstedesresponsable
—zastrzegłasię,jakprzystałodobrze
wychowanejdziewczynie.
Z zapałem przyjął na siebie całą odpowiedzialność oraz przyrzekł, iż zachowa się
comoelhermano,jakbrat,chyba,żeonasamabędziepóźniejwolałainaczej.
PoszliwięcdoniegonaSanVicente,zaledwiejednakusiedlinakanapieiwymienili
kilka nie całkiem braterskich pocałunków, do drzwi od klatki schodowej zapukał ktoś
energicznie.
— Dios! — wyszeptał młodzieniec, mając snadź nieczyste sumienie i odpowiedni
strachprzedżandarmami.—GuardiaCivil?!!!
***
Leżelioboksiebie.
Carlos spał już od godziny, Isabel raz jeszcze przeżywała w myśli wypadki
dzisiejszegowieczora.
Człowiekiem, który tu przedtem zapukał, nie był na szczęście żandarm, ale na
nieszczęście–jakiśspiskowiec,przyjacieljejnarzeczonego.
Podczasichkrótkiejkonferencjiczekałaobok,włazience,i,chociażrozmawialicicho,
dosłyszałacośniecoś,aresztęzniemałymtrudemwyciągnęłapóźniejodCarlosa.
Wiedziała już teraz, że powstał un complot
, który zorganizował oczywiście generał
Sanjurjo
.
Ten,ongiśkomendantGuardiaCivil,przyczyniłsięwalniedoupadkumonarchii,zato
późniejrobiłcomógł,bypodminowaćrepublikę.Spiskującnieustannie,wywołałwroku
1932 rebelię, dość łatwo stłumioną, został skazany na śmierć, ale zaraz ułaskawiony i
zesłany do Rio de Oro
, skąd zbiegł do Portugalii. Stamtąd Sanjurjo, ów najbardziej
niespokojny duch w Hiszpanii, przysłał dziś rozkaz, żeby natychmiast zacząć. Zacząć
pierwszą otwartą walkę z rządem miała tradycyjnie Sewilla, której jutro pojutrze
przybędziezpomocąLegiaCudzoziemskazMaroka.
Toszczególniewzburzyłodziewczynę.To,żeLegia!Boktóżwniejsłuży?Gromada
poszukiwaczy przygód, ale więcej przestępców wszelkich narodowości, zbiegów
ściganychprzezwładzebezpieczeństwawswoichpaństwach,lecztutajbezpiecznych,bo
zaciągnęli się do służby w Legii. I taka zgraja międzynarodowych awanturników ma
wystąpić do walki z Hiszpanami? Z Republiką, która udzieliła im bezpiecznego azylu i
dobryżołdimpłaci?!
— Caramba! — zaklęła Isabel, przypomniawszy sobie to, co słyszała o udziale
wodzówLegiiCudzoziemskiejwspisku.
Powstawszyzłóżka,zaczęłaubieraćsiępospiesznie.
Przedtem marzyła tylko o jednym: by narzeczony nie wziął udziału w rozruchach,
jakie rozpoczną się tej nocy. Dlatego pozostała tutaj, nie dbając o swoją opinię, dlatego
samaprosiłaCarlosa,żebyjąjużoddzisiajuważałzażonę,dlategoukołysałagodosnu
płomienną pieszczotą. Zasnął, spał twardo, zamiast dawno już objąć wyznaczony mu
posterunek,czyliIsabelosiągnęłacelzamierzonypierwotnie.
Lecz obecnie zapragnęła więcej, mianowicie ostrzec władze przed dzisiejszym
zamachem i nie dopuścić do bratobójczej walki. To uznała za swój święty obowiązek,
chociaż…(tuspojrzałazbezmiernączułościąnaśpiącego),chociaż…
—Micorazónleperteneceausted!(Mojesercenależydociebie!)
Carlos obudził się w godzinę po jej odejściu, spojrzał na zegarek i jęknął
stwierdziwszy, że tak późno. Nie zaniepokoiła go ani nie zmartwiła nieobecność
narzeczonej, przeciwnie, była mu na rękę, gdyż Isabel z pewnością starałaby się
zatrzymaćgotunadal.
Wybiegłszynaulicę,wsiadłdoprzejeżdżającejtaksówki,kazałszoferowignaćpełnym
gazem,alepomimotonieprzybyłnaczasdopunktuzbornegotrzeciejsetkispiskowców.
Dwudziestu spośród nich miało pod jego komendą zająć gmach Centrali Telefonicznej,
gdzieon,CarlosGalanapracowałodlatjakotechnik,gdzieznałnapamięćkażdedrzwi,
każdezałamaniemuru.Ispiskowcyposzlitambezniego!
Wyrywając sobie włosy z rozpaczy, pędził w stronę centrum Sevilli, bardzo jeszcze
ożywionejpomimopóźnejpory,gdyżmiastahiszpańskiezaczynajątętnićżyciemdopiero
odwieczora.
Wtem… huknęło kilka strzałów gdzieś w okolicy ratusza. Było to jak gdyby hasłem
dla wielkiej kanonady, której echa jęły dobiegać ze wszystkich stron miasta. Deszcz
zbłąkanychkulpokropiłoknatrzeciegopiętradomów,ustópktórychCarlosbiegłcotchu
i posypały się z góry odłamki rozbitych szyb. Kawał szkła przeciął mu dłoń, która wnet
zalałasiękrwią.
—Herido!
—pisnęłajakaśkobieta,zaniąinne.—Elherido!
Za rannego więc został uznany tanim kosztem, za bohatera. Zaklął z irytacji, potem
zaś, ujrzawszy biegnącego naprzeciw żandarma, podłożył mu nogę, ogłuszył go ciosem
pięści,zabrałkarabinipopędziłdalej,dumniepotrząsajączdobytymorężem.
Niebawem dotarł do Placu Republiki, gdzie spora grupa powstańców szturmowała
Ayuntamiento
.Zanosiłosięnato,żeladachwilazdobędątenpięknybudynek,zatow
sąsiedztwie garść milicji, zamknąwszy się w gmachu Centrali Telefonów, odpierała
zwycięskojużtrzeciataknagłównąbramę.
Carlos,choćkrwiązeskaleczonejdłoniumazałsobietwarzniechcącytak,żewyglądał
teraz,jakonauténticohéroedostałostrąnaganęodprzyjaciela-zwierzchnika.Żespóźnił
się,żeręczyłzałatwezajęcieCentraliTelefonów,żetymczasemtutajopórjestnajlepiej
zorganizowany,żerządowcyzpewnościątelefonująteraznawszystkiestronyiwzywają
pomocy,wczymnależyimprzeszkodzićnatychmiast,choćbyprzyszłogmachwysadzić
wpowietrze.
Carlospotrząsnąłgłowąprzecząco.Dlaczegoniszczyćwarsztatpracytyluludzi,skoro
można zdobyć go w ciągu paru minut. Trzeba tylko wtargnąć do wnętrza od tyłu, przez
małązapomnianąfurtkę.
Tamtędyrzeczywiściewdarłsiędogmachu,wiodączesobąpięciukolegów.Dwóchz
nich pozostawił na straży przy dyżurnych telefonistkach z Międzymiastowej, po czym
ruszyłdalej.
Był uszczęśliwiony, że zrehabilituje się tak szybko, bo przecież zajęcie Centrali
Telefonówbędzienieladazasługą.
Wyobrażałteżsobie,jakieminyzrobiąmilicjanci,kiedyzaskoczyichztyłuizmusido
złożenia broni. To będzie un cómico espectáculo, zabawne widowisko. Trzeba tylko
unikaćwszelkichhałasów,aby…
—Trrrrachchch!—trzasnęłydrzwi,ażechoponiosłopogmachu.
Zatrzasnęłysięmuniemalprzednosem,aleCarlosprzypomniałsobienatychmiast,że
te drzwi nie mają żadnej zasuwy, a klucz tkwił z tej strony. Nie były więc zamknięte,
jednakstawiłyopór,gdynacisnąłklamkę,snadźpodpartojenatychmiastjakimściężkim
gratem.
Itakanędznaprzeszkodamiałabyzatrzymaćwpochodziepowstańców?!
CarlosGalana,ścisnąwszykrzepkokarabin,wysunąłsięnaprzód…
***
Stalioboksiebie.
Obok lub raczej naprzeciw, a nic wzajem o sobie nie wiedząc, bowiem oddzieleni
drzwiami.ZamknęłajeizabarykadowaławłaśnieIsabel!
Onatoprzybiegłatutajprzedgodzinąitelefoniczniealarmowałaróżnewładze,urzędy,
koszary,żedzisiejszejnocynastąpizamachstanu.
Dzięki niej powstańcy nie zajęli miasta bez wystrzału, dzięki niej stawili opór ci
prorządowcy,którychjeszczeniezaskoczonoznienacka.
Jej także zasługą było to, że przysłano tu natychmiast tuzin milicjantów, którzy teraz
broniliCentraliTelefonicznej.
Kiedy rozpoczęła się strzelanina, Isabel, nie chcąc brać czynnego udziału w
bratobójczej walce, postanowiła wrócić do domu. Wyjść z gmachu zamierzała tylną
bramką, którą znała równie dobrze, jak Carlos. Ale nie dotarła do niej. Wychodząc na
korytarz, pogrążony w ciemnościach z tej strony, ujrzała w jego drugim końcu czterech
uzbrojonych mężczyzn. Nie mieli na sobie żadnych mundurów, zatem byli to wrogowie
Republiki, powstańcy. Skradali się, czyli chcieli napaść z tyłu obrońców gmachu. Co
począć?Copocząć?
Po krótkim namyśle Isabel zatrzasnęła drzwi, podparła je biurkiem, jednym, drugim,
trzecim, czwartym, aż utworzyła się solidna zapora. Potem stanęła obok pierwszego z
nich,zaczęłanadsłuchiwać.TosamopodrugiejstronieczyniłtakżeCarlosiprzezchwilę
tylko calowa deska dzieliła ich twarze, ich usta, które dzisiejszego wieczora tyle zaklęć
miłosnychwyszeptały,tylerazyspotkałysięwnamiętnympocałunku.
Wreszcie Carlos cofnął się o trzy kroki. Zgadł już, że za drzwiami barykady z mebli
znajduje się jakiś człowiek. Oczywiście wróg. Oczywiście w złych zamiarach tam stoi,
zapewne chce zasypać kulami wchodzących, ale uprzedzi się go w tym i zobaczymy,
komudzisiajśmierćpisana!
Wymierzywszywlistwędrzwiniecopowyżejklamki,Carloswypaliłzkarabinu.
Isabel odczuła lekkie ukłucie między piersiami, usiadła na biurku, lecz zaraz osunęła
sięnaniełagodnie,ległanawznak.
Podciosamikolbpękałyztrzaskiemdeskidrzwi,stokroćgłośniejszyhałasdobiegłz
Placu Republiki, gdzie już gdakały kulomioty, ale w pewnej chwili wszystko zagłuszył
przeraźliwykrzyk:
—Isabel?!!!
Isabel z trudem podniosła powieki. Nad sobą ujrzała dobrze znajomą twarz. Twarz
zbryzganąkrwią,wykrzywionąniesamowicieiodrażającobrzydkąwtymmomencie,lecz
pomimotowszystkoIsabeluśmiechnęłasiędoniejzbezmiernączułością.
—Mi…querido…Carlos—wyszeptała.
Kochanymgonazwała,swojegozabójcę!
Awparęsekundpóźniejwpadłotupięciumilicjantów,zwabionychsnadźwystrzałem
naswoichtyłachihałaśliwymzdobywaniemdrzwi.
Carlos,ryknąwszyjakranionylew,rzuciłsięnanichbezbroni.Łaknąłśmierci,gdyż
terazjedynieonamogłagopołączyćzukochanądziewczyną,iznalazł,czegoszukał.
***
Iznowustalioboksiebie.
Mianowiciewurnach,doktórychwsypanoichprochypospaleniuzwłok.
Obydwieurnymajątabliczki.Najednejznich,podnaiwnymepitafium,Diegokazał
wyryćdopisek:PoległzaKróla,anadrugiej:PoległawobronieRepubliki.
Urny ustawił w patiu, w grocie pośród cyprysów, w której zawsze sam pragnął być
pochowany,jeśliproboszczpozwoli.
Lecz proboszcz nie może już zakazać niczego, bo w drugim tygodniu przesmutnej
wojnydomowejzginąłodbombylotniczej.
Jeżeli więc inna bomba nie zniszczy domku Diega Morales z jego cudnym patiem,
IsabeliCarlosdługo,długobędąjeszczestalitużoboksiebie…
____________________
El dia que tu naciste… (hiszp.) – W dniu, w którym się urodziłaś, narodziły się
wszystkiekwiaty!
unvalledeamargura(hiszp.)–dolinagoryczy.
Quetriste…(hiszp.)–Jakasmutnajestembezciebie!
lapatria(hiszp.)–ojczyzna.
unladrón(hiszp.)–złodziej.
casa(hiszp.)–dom.
Quieroreposar(hiszp.)–Chcęodpocząć.
Yovoysolamente…(hiszp.)–Idętylko,jeślijesteśodpowiedzialny.
uncomplot(hiszp.)–spisek;zmowa.
Sanjurjoczytasię:Sanchurcho;Sewilla:Sewilja;calle(ulica):kalje.(Przypisaut.)
RiodeOro–obecnieczęśćSaharyZachodniej.
herido(hiszp.)–ranny.
Ayuntamiento(hiszp.)–Ratusz;Magistrat.
CORRIDA
Señor Don Marcial Lalanda, którego wyczyny miałem
nieprzyjemność podziwiać w Walencji i w San Sebastian raczy
zezwolićłaskawie,żeJemutenfelietonzadedykuję.
Ostatnizpachołkówwysypałzeswojegokoszykajeszczezedwakilownętrzności.
— Carramba! — zaklął zmartwiony felczer, otrzepując trzewia ze złotego piasku
areny.—Zapomnieliśmymutowsadzićdobrzucha…Ajużzacerowałemdziurę—dodał
iwskazałkierownikowistajenpotwornąranę,codopierozaszytąfachowo.
—Głupstwo—odparłtamten.—Dajpanszkapiepodwójnyzastrzykijazdazniąna
redondel.Trzecibykjużwychodzi.
Dźwignięto półżywe konie i w dwie minuty później picadores ruszyli w bój. Zwinni
capeadoresukończylijużswojeigraszkizczerwonymikapami,którezziajanybykścigał
napróżno,zabawili,jaknależy,publiczność,irozpoczęłasiępierwszafazawalki,suerte
devaras.
Wypchany szmatami jak kukła, osłonięty skórzanym pancerzem, uzbrojony w okutą
lancę i niedosiężny na grzbiecie bardzo wysokiego rumaka, pikador aż kipiał odwagą.
Żelazne pudło przy strzemieniu chroniło jego prawą stopę przed możliwością bolesnego
urazu, specjalnie skonstruowany kapelusz zabezpieczał go przed skutkami ewentualnego
upadku z konia, ale najpewniejszą asekurację stanowili czterej sobre-salientes,
wypróbowanipomocnicy,którychzadaniemjestodciągaćuwagębykawinnąstronę,jeśli
pikadorczyzgołasammatadornakryjesięnogaminaarenie.
Wbił więc pikador ostrogi w zapadłe boki wierzchowca, idącego z zasłoniętymi
oczami na śmierć, podjechał do byka, utopił mu w krzyżach ostrze dzidy i wiercił,
pogłębiał,rozszerzałstrasznąranędługo,pedantycznie,sumiennie.Abykoszalałyzbólu
przygwoździł konia do desek ogrodzenia areny i co dopiero zaszyty brzuch pruł mu
rogami długo, pedantycznie, sumiennie. A znakomita kapela, una banda popular de
música,byzagłuszyćjękidwóchtorturowanychzwierząt,grałatuszdługo,pedantycznie,
sumiennie.
Potem pikador zeskoczył w ramiona pomocników, zmasakrowanego konia nakryto
workami,abykawzięliwobrotytrzejmężnibanderillerosirozpoczęłosiędrugiestadium
walki, suerte de banderillas. Mimo uczciwej roboty pikadorskiej buhaj był jeszcze zbyt
groźnym przeciwnikiem dla bohaterskiego matadora, należało mu (bykowi) upuścić
dalsze trzy litry krwi i zaaplikować ze sześć krótkich, zadzierzystych włóczni, co
wykonanozmaestrią,szybkoapedantycznie.
Wreszcie!
Wreszcienadszedłupragnionymoment,suertesuprema.Naplacbojuwyruszyłjedenz
ćwierćbogów,długonogiseñordonDomingoOrtega.
—Sombra!—warknąłprzezzaciśniętekurczowozęby.
—Znowumatremę—mruknąłwzgardliwieCástuloMartin,leczposłusznyżądaniu
espady,zacząłwrazzinnymipomocnikaminapędzaćbykawtensposób,abymusłońce
świeciło prosto w ślepia. Domingo Ortega czekał, uśmiechając się w stronę palcos, z
którychspływałybarwnąkaskadąszaleseñoritsiedzącychwtychlożach.
Aliści byk Murciano zamiast atakować zwodnicze płachty szkarłatne, runął w
przedśmiertelnym wysiłku na znakomitego matadora. Krzyk kobiet ostrzegł mistrza.
Domingo Ortega odwrócił głowę i zzieleniał z przerażenia. Odruchowo zmrużył oczy,
wyciągnął przed siebie szpadę, z której szkarłatna muleta zsunęła się sama, wrzasnął i
uskoczyłwboknaoślep.
Rykicisza.
GwałtownywstrząszmusiłOrtegędopodniesieniapowiek.
— Madonna, to chyba sen — zabełkotał w osłupieniu i zdrętwiałą po ciosie prawicą
przetarł sobie zdumione oczy… Tuż obok leżał martwy byk. W jego karku, w aureoli
sześciu barwnych banderillas drżał srebrny krzyżyk szpady, która w przypadkowym
zderzeniuwbiłasięzwierzęciuporękojeśćiserceprzeszyłanawylot.
—Zabiłemodpierwszegopchnięcia?—niedowierzałOrtega,leczodrazuprzybrał
pozętriumfatora.
—Wspaniałysztych!—rzekłniemniejzdziwionyCástuloMartin.
Ale widownia była innego zdania, zwłaszcza ci z andanadas, z galerii. Jak to?!
Zakończyć walkę bez zwykłej procedury?! Bez naigrawania się z niemocy skazańca?!
Pozbawić widzów najmilszej rozrywki?! I za taką fuszerkę bierze Ortega 7.000 peset?!
Hańba!!!
Wśród gradu wyzwisk, wśród huraganu obelżywych gwizdów opuszczał Domingo
Ortega arenę. Równocześnie trzykonny zaprzęg wlókł po piasku skrwawione ścierwo
byka. a druga „trojka” hiszpańska taszczyła zewłok szkapy, obficie roniącej bebechy po
drodze. Równocześnie dwie złotowłose Angielki, opuściwszy swoje dobre miejsca de
contrabarrera, przeciskały się ku wyjściu, wymyślając co wlezie przewodnikowi, że
ośmieliłsięjeprzyprowadzićdonajordynarniejszejrzeźnipodsłońcem.
MatadorJoséSolórzano,zapewnespeszonywypadkiemkolegiOrtegi,takżeniemiał
swojegodnia.Jegobykdostałkrwotokui,rzygającjuchą,zmykałdokołaareny,ażzdechł
„dobrowolnie”,zrzekającsiędobrodziejstwaostatnich,niemylnychciosów.
LeczwkońcuwstąpiłwszrankibogomrównydonMarcial.
—ChlubaHiszpanii!—podkreśliłaseñoritaConchitadePapilotesipochyliłasiętak
blisko do swojego sąsiada, że biedny mister Mac Wopserdac, nienawidzący zapachu
czosnku,omalniezemdlał.Odchyliłsięwlewo,aleiztejstronywionęłamuwnozdrza
zabójczawońulubionejprzyprawyhiszpańskiejwrazzesłowamiseñoraAlfonsaPulardy:
— Don Marcial bierze udział w corridach już od dziewięciu lat i zarobił na tym
dotychczasjedenaściemilionówpeset!
W grupie zagranicznych turystów, siedzących na doskonałych miejscach de tendido,
wszechwiedzącyguidekończyłwykładnatensamtemat:
—Tonasznajlepszytorero.Zabiłjużsiedemsetbyków!
—Fi—szesnastoletniaVioletWolfsonzChicagowydęławzgardliwieusteczka.Mój
tatabijetyledziennie!
— Niemożliwe!… Przepraszam… Więc czcigodny ojciec señority jest także
matadorem?
—Poniekądtak.Mafabrykękonserwmięsnych.
A tymczasem boski don Marcial referował piątego byka dnia. Upewniwszy się, że
buhaj ledwie stoi na nogach, waleczny toreador olśniewał widownię dowodami swojego
męstwa. Maleńkimi kroczkami dreptał dokoła swej ofiary, chwytał lewą dłonią za rogi
(żeby byk przedwcześnie nie upadł) i trwała ta piękna zabawa dobre dziesięć minut ku
szalonemuentuzjazmowitrzydziestutysięcywidzów.
Wreszcie,zmiarkowawszy,iżagoniasiękończyipokłute,śmiertelniezranionezwierzę
lada moment zdechnie we własnym zakresie, don Marcial wyprężył się jak struna,
wymierzył szpadą w sam środek rany wywierconej przez pikadora, dotknął jej szpicem
oręża,byniechybić,ipchnąłmistrzowsko!
Tylkokodakniżejpodpisanegoośmielasiętwierdzić,iżbykpadłnapiasekoułamek
sekundy wcześniej, niż zwycięzca zrobił swój wspaniały wypad. Za to 30.000 ludzi
widziałojakbyk,żebykzginąłodciosumistrzanadmistrze.
— Z takiej ręki zginąć to zaszczyt i przyjemność! — ryczał señor don Alfonso de
Pularda,rzucającdostópzwycięzcykapelusz,marynarkę,podwiązkiitympodobnelotne
częścigarderoby.SeñoritaConchitamilczałazaszpuntowanawzruszeniem,aledyszałatak
wymownie, że mister Mac co prędzej zapalił fajkę. A trybuny szalały i grad baskijskich
beretówleciałzewsządnamistrza…
***
Młody byczek NENITO był z przekonań pacyfistą. Zwaliwszy na piasek „swojego”
pikadora, żgnął go żartobliwie lewym rogiem w prawy pośladek, na konia nawet nie
spojrzał i w wesołych podskokach popędził w stronę szkarłatno-złotych płacht; do
ostatniejjewygoniłpozadeskiochronne,poczymzawróciłnaśrodekareny.
Koniewszystkiejużpadływpoprzednichwalkach,więczkoniecznościbanderilleros
musieliwystąpićdowalkizbykiemjeszczenienapoczętym.LeczNENITO,któremusię
takposzczęściłozpikadorem,animyślałnarażaćskóręnaciosyhaczystychbanderillas.
Ilekroćujrzałtebarwne,atakzdradliweszpikulce,brałnogizapasizmykałzzadartym
ogonem.
Widownia podzieliła się na dwa obozy. Jedni wygrażali trupio blademu dostawcy
tchórzliwego zwierzęcia, drudzy zaśmiewali się do łez na widok chytrych wybiegów
NENITAidaremnychwysiłkówbanderilleros.
—Brawobyk!—wołali.—Olé!Olé!Olé!
— Espada! Zakończyć te błazeństwa! — ryczeli pierwsi, i, zgodnie z ich żądaniem,
wkroczyłnaarenęmatador.
NENITO czekał przyjemnie uśmiechnięty, lecz gdy tamten pchnął szpadą, zrobił
błyskawicznie wstecz zwrot, machnął ogonem (oczywiście nie torreador), zawinął nim
szpadęiwyrwałjązdłoniniedoszłegopogromcy.
Okrzyk zgrozy zagłuszył salwę żywiołowego śmiechu. Znakomity don Marcial,
bezbronny, osłupiały i ogłupiały stał oko w oko z groźnym przeciwnikiem. Co prawda,
stałbardzoniedługo,gdyżnatychmiastdrapnął,aletoniepoprawiłojegosytuacji;fatalny
wypadekprzytrafiłmusięnaśrodkuareny,zdalaodzasłonochronnychiodpomocników
nadbiegającychzpłachtami.
WtrzechsusachdopadłNENITOzbiega.
Trybunyzamarływoczekiwaniustraszliwejmasakry.
Nawetsłońceprzystanęłonachwilę,asympatyzujączawszeznieszczęsnymiofiarami
barbarzyństwa, podjudzało byka złotymi strzałami światła i cieszyło się szczerze, że ten
mudałupnia!
Lecz NENITO pozostał wierny przekonaniom. Nie zmiażdżył matadora, nie ranił go
nawet. Zrobił sobie z niego tylko coś w rodzaju dużej piłki i ślicznymi wolejami
ewakuował go z areny. Równie wspaniałomyślnie postąpił sobie z jakimś gorliwym
capeadorem, którego wpierw zawinął w jego perkalową płachtę, a potem wyniósł na
rogach za ogrodzenie. W końcu, opróżniwszy do czysta plac boju z przeciwników,
zawróciłnaśrodekarenyituryknąłsobieradośnie.
Wówczasstałosięcoś,czegoniepamiętahistoriaHiszpanii.Widowniaoszalaładla…
byka!!!
NiczymbumerangiśmigaływstronęNENITAzłotebanany,któreprawdziwybohater
dniawąchałgrymaśnie,dającdozrozumienia,żewiązkęnaprzykładkoniczynywolałby
stanowczo!
Drugiego matadora, który chciał wyręczyć mistrza nad mistrze, obito do pierwszej
krwi,pomocnikówobsypanozgniłymijajami,któreprzewidującybywalcygaleriizawsze
zsobąprzynoszą.
Potemsammistrz,trochępoturbowany,alezdrówjakbyk,stanąłprzedlożąkrólewską
idrżącymzewzruszeniagłosemprzemówił:
—Proszęołaskędlaszlachetnegobyka.
Republikański minister spłoszył się nieco (bądź co bądź był to niezwykły wypadek),
leczustąpiłnatychmiast,znająctemperamentrodaków.
NENITObyłułaskawiony!
NENITO zapoczątkował nową erę w dziejach Hiszpanii lubującej się w tych
najkrwawszychwidowiskach.
NENITO miał stanowić żywy dowód, że sympatyczni Hiszpanie chcą się wreszcie
pozbyćswojejnajwiększejwady,jakąjestpotworneokrucieństwowobeczwierząt…
CzwórkawydelegowanychparobkówpodeszładoNENITAnagalaretowatychnogach,
leczówpowitałichprzyjaznympomrukiemibezoporupozwoliłsobienałożyćpowrózna
szyję.
Wyprowadzonogowtryumfie,obsypanodarami,klepano,głaskano,pieszczono.Jakaś
bardzoleciwadziewicaprzybrałamurogikwiatami,adruga,trochęstarsza,rzuciłamusię
naszyję.
—Wszystko,czegopragniesz!—pisnęłamuwuchowstydliwie.
— No, to jeść! — ryknął NENITO, którego głodzono od wczoraj, aby był
odpowiedniowściekłyprzyrozpruwaniuszkappikadorskich.—Jeść,docholery!
***
—Nooo!Wstawaj,cholero!
— Cholero?! — NENITO wybałuszył ślepia i warknął, bardziej zdumiony niż
oburzony;jakiśordynarnypachołwsunąłcośostregoprzezszparęklatkiiżgałbyczkaraz
po raz. — Mnie czynnie znieważać? Mnie?! Ułaskawionego byka?! Czy señor z byka
spadł,czyjak?
— Prędzej tam — zagrzmiał srogi bas za tylnymi wrotami byczej „poczekalni”. —
Siódmegobykajużwyciągnięto.
—Adykłujęgowzadek,cosiły—odparłchulogłosemzirytowanym—atogłupie
bydlęśpiwnajlepsze.
PodgradembolesnychżgnięćNENITOpodnosiłsięociężale.
— Więc to wszystko było tylko snem? — myślał i fala smutku zalewała mu szybko
jegowielkie,łagodneserce.
Bycze sny są zwykle na jedno kopyto: Wiązka dobrego siana, bujne pastwisko,
cnotliwajałówkalub wyuzdanakrowa,niekiedy trykaniesięłbami zdrugimbuhajem…
otoichszczupłyrepertuar.
A jednak NENITO śnił o arenie! Może dlatego, że przeznaczony z dawna na łup
torerosnasłuchałsięodcielęcychlattylukomplementówwzwiązkuzeswojązaszczytną
karierą?Lubdlatego,żetużobokrozgrywałasięwłaśnietakagrandiosacorridadetorosi
jejodgłosyprzenikałynieustanniedotoriles,dotychprzeklęcieciasnychpak,wktórych
zwierzęaniłbaodwrócićniezdoła?Amożewreszciebyłatojakaświzjaprorocza?
Takczyowak,całatapięknahistoriazbudującymhappy-endembyłatylkosnem,anie
rzeczywistością.KażdenoweukłucieutwierdzałoNENITAwtymżałosnymprzekonaniu.
Wyprostował się i znieruchomiał. Posłyszał jakiś podejrzany szmer nad sobą, czyjaś
dłoń musnęła go w kark i wbiła mu tam potężny kolec z umocowaną doń maleńką
chorągiewką,oznakąhodowcy.TymrazembyłnimksiążędeVeraguaijegotoksiążęcej
ganaderiimiałNENITOzaszczytnosićbarwnądivisęnakrwawiącymkarku.
Jeszcze nie przyszedł do siebie po tej dekoracji, gdy tuż przed nosem odsunęły się
drzwiczki klatki i strumień światła wdarł się do ciemnicy, w której każdy byk musi
posiedziećkilkagodzinprzedwalką.
Zniecierpliwiony pachołek odrzucił kozik, pochwycił długi pręt żelazny i żgnął nim
zadumanego byczka w nader wrażliwe miejsce. Wobec takich argumentów NENITO
odłożyłnapóźniejnasuwającesięrefleksjei,jakpociskwystrzelonyzkatapulty,wypadł
naarenę.
Wlożachzaszeleściłyróżoweprogramy.
—Ósmybyk…Nenito,negrobragao—przeczytaławcaległadkoseñoritaConchita,
falującbiustemwstronęsąsiadazfajką.
— Oby nareszcie jakaś sensacja — westchnął mister Mac Wopserdac solidnie
znudzonysiedmiokrotnąpowtórkąidentycznietejsamejprocedury…
—Hańba!Tenbyknieznaregułwalki!—zapiałoburzonyseñordePularda,widząc,
jakpacyfistaNENITOzmykaprzedpikadorami.
Lecz jeden dopadł go w końcu. Przeklęty, niewysłowiony ból wstrząsnął całym
jestestwemNENITA.
— Zemsta! — załopotało w mózgu torturowanego zwierzęcia i już mocarny łeb
znalazł ofiarnego kozła… brzuch koński. Pikador wraz ze zdychającym rumakiem
przeleciałponadpółtorametrowymogrodzeniem.
Banderillerosrównieżniemieliszczęścia.Tylkojedenznichzdołałuplasowaćswoje
włócznie w karku niezmiernie ruchliwego byka, pozostali dwaj chybili i umknęli ze
wstydemściganiprzekleństwemwidzów.
A NENITO miotał się po arenie w bezsilnej wściekłości, aż nagle znieruchomiał.
Zrozumiał snadź, że nie strąci z siebie tych przeklętych haków, że każdy ruch tylko
rozszerzapotwornąranęimękęjegopowiększa.Stałwięc,dyszącciężkoirozglądającsię
napróżnozawiadremwody.Och,wody,wody!!!Zakilkahaustówprzebaczyłbyswoim
prześladowcomwszystko!Ręcebyimlizał…
Grzmotem oklasków powitał amfiteatr ulubieńca, chlubę Hiszpanii. Don Marcial,
nadęty wspaniale, słał dłonią ukłony i całusy, krocząc majestatycznie wzdłuż bariery.
PotemodwróciłsięwstronęNENITA.
— Ten byczek już robi testament — mruknął, nakrywając szpadę nowiutką muletą.
Przyspieszyłkroku,lękającsię,żebydlęzdechnieprzedpierwszymsztychem.Zacząłbiec
nawet.
Znakomity bykobójca pomylił się po raz pierwszy w życiu. NENITO wprawdzie
cierpiał straszliwie, ale żadna z trzech jego ran nie była śmiertelna. Stał jak w ziemię
wrytyipatrzyłpytająconazbliżającegosięczłowieka.Awłaściwienapurpurowąmuletę,
która coś zakrywała. Co? Co? Co? Może wiadro wody?! Mięsisty ogon wykonał
przyjaznewitaj,dobroczyńco!
—Nuże,tchórzliwebydlę!—pieniłsiędonAlfonsodePularda,nieludzkoodważny
pozaparapetemlożydrugiegopiętra.
— Olé, don Marcial! Olé! — wrzeszczał tłum, zachwycony prysiudami mistrza nad
mistrze.
A niewzruszony NENITO spoglądał ze zdumieniem na podskakującego przed nim
człowieka, nie pojmując, dlaczego ten złotem lśniący gentleman tak się wygłupia
błazeńsko.
Wreszciezrozumiał.Spodczerwonejchustywytrysnąłsrebrnybłyskszpady.
—Uhum!Takiśtycwaniak?!—mruknąłNENITO,patrzącnieufnienalśniącyrożen,
który stał się jak gdyby przedłużeniem wyprężonego ramienia mistrza i mierzył w
pochylonykarkrannegoprzeciwnika.
—Trrrup!—ryknąłdonMarcial,abysobiedodaćodwagi,izrobiłwspaniaływypad.
Ale o ćwierć sekundy wcześniej NENITO podrzucił łbem. Ostrze szpady przecięło mu
skórę do kości czaszki, lecz na tym koniec. A właściwie dopiero początek, bo szybki
zwrotrogówwyłuskałbrońzdłonimistrzaiNENITOprzyszedłdogłosu.
Po jednym lekkim szturchańcu don Marcial legł na wznak na piasku. Tuż nad sobą
ujrzałczarnyłebbyka,jegostraszliwerogiiwielkie,wybałuszoneślepia.Równocześnie
ujrzał wizję własnego pogrzebu, posłyszał mokre od obłudnych łez słowa mówki
pogrzebowej,jakąwygłosiktóryśzzazdrosnychkolegów.
— Litości! — wycharczał bezmyślnie, zapominając, że apeluje do zwierzęcia, do
swojejniedoszłejofiary.
NENITOprzekrzywiłgłowę,lewymrogiemdotknąłpiersiczłowieka.
— Marmolada — wykrztusił wśród cmentarnej ciszy mister Mac Wopserdac. — Nic
mu nie zrobi — poprawił się szybko, widząc, że señorita Conchita zamierza zemdleć w
jegostronę.
Przypadkowo zgadł. Bowiem NENITO, przypomniawszy sobie snadź swój dziwny
sen,niezabiłespady.Nieraniłgonawet,tylkopatrzyłnańpojednawczo,apotem,czując,
że struga krwi zaleje mu ślepia za chwilę, podniósł łeb i przesmutnym wzrokiem omiótł
zamarłetrybuny:
— I po co to wszystko? — zdawał się pytać. — Co uczyniłem wam lub temu
człowiekowi, że mnie tak dręczycie? Czemu każecie nam rozpruwać nieszczęsne konie,
którychżyciejużitakjestjednympasmemmęczarni?Czemu???
Odsunął się na kilkanaście kroków od powalonego matadora i, liżąc wyschłym
jęzoremwłasnąkrew,czekałskromnienawyśnionąamnestię.
Plazadetorosmilczałanadal.DopierogdydonMarcialzerwałsięzpiaskuiznową
szpadąwdłoniruszyłnabyka…amfiteatrożył,oszalał!
— Olé, don Marcial! Olé! Olé! Oléééé!!! — wyło 30.000 gardzieli, a 60.000 rąk
młóciłopracowicieoklaskidlabohatera.
NENITO zaniewidział na chwilę. Krew z rozciętego czoła zalała mu ślepia, co
znakomiciewykorzystałwalecznydonMarcial,bożyszczetłumów,dumaHiszpanii.
Przejmujący ból w krzyżach i w piersiach przerwał rozmyślania czworonożnego
pacyfisty.NENITOpotrząsnąłłbem,strzepnąłnatrętnekroplekrwiiprzejrzałwłaśniew
tym momencie, gdy znakomity don Marcial wyciągał z niego długą na metr szpadę,
przedtemsrebrną,lśniącą,terazpurpurowąporękojeść.
Jednakże pchnięcie nie było śmiertelne, ani to, ani cztery następne. Don Marcial był
najwidoczniej wzburzony swoim wypadkiem, skoro tak pudłował. Domyśliły się tego
wyrozumiałe trybuny, toteż ani jeden okrzyk nie zganił najoczywistszej fuszerki. Za to
stekiemwyzwiskobsypanoNENITA,którynachwiejącychsięnogachpróbowałucieczki.
— To najtchórzliwszy byk, jakiego widziałem w życiu — perorował don Pularda,
zirytowanydoostatnichgranic.
—No,agdybypanbyłnajegomiejscu?—spytałmisterWopserdac.
—Gdybymjaaa?—DzielnyHiszpanzgłupiałnatakiedictum.
Tymczasem najtchórzliwszy byk dobrnął ostatkiem sił do drewnianej ścianki, która
zwartym koliskiem otacza redondel, oparł się o nią zadem i łapał dech z trudnością. Bo
płuca miał już podziurawione jak sito. Bo struga krwi buchającej z pyska zalewała mu
drogioddechowe.Boostatnisztychniemalotarłsięoserce.
Poczciwe, łagodne oczy spoglądały błagalnie na espadę bladego z wściekłości, że
robotaidzietakopornietymrazem.
— Litości! — żebrały pokornie. Nieszczęsne zwierzę skomlało o miłosierdzie,
zapominając, że apeluje do człowieka, do swej niedoszłej ofiary wspaniałomyślnie
ułaskawionej.
A potem załzawione ślepia omiotły wszystkie kamienne ławy amfiteatru, szukając
wśródtrzydziestutysięcyludzichoćbyjednegoserca!
Biedny NENITO! Anglicy wezwaliby najlepszych chirurgów, by zaszyli twe rany.
Ulicę by nazwali twym imieniem. Amerykanie wpuściliby cię do olbrzymiego parku
narodowego,gdziemiałbyśłaskawychlebażdoswejnaturalnejśmierci,iwystawilibyci
marmurowypomnikzato,żeśułaskawiłczłowieka…LeczHiszpanie?
— Skończyć! Don Marcial; skończyć z tym bydlęciem! — zakrzyknęło kilkuset
biboszów, spragnionych lampki wina w chłodnej bodedze. Ktoś gwizdnął przeciągle na
palcu.
DonMarcialskurczyłsięjaksmagniętybiczem.Tengwizdodczułboleśniejniżlitanię
siarczystychpoliczków.Zgłuchązawziętościątopiłostrzeszpadywdrgającymmięsie,aż
wreszcieNENITOrunąłnapiasek.
Niesprawdzano,czyzdechł,touchodziłozapewnik.Puntillerowiedział,żenietrzeba
dobijać byków, którym przypadł w udziale zaszczyt walczenia z don Marcialem. Więc
tylkoodciąłmuogon(bykowi)iuszy,izniskimukłonempodałjespoconemuzwycięzcy.
A zwyciężonemu brudny pachoł obwiązał rogi postronkiem, którego drugi koniec
zaczepiono o orczyk trójkonnego zaprzęgu. Potem zaprzęg obiegł kłusem arenę dokoła,
aby dostojni widzowie mogli nacieszyć oczy widokiem dzikiej bestii pokonanej przez
człowieka.
NENITO calusieńki krwią zlany, dyszał jeszcze i gasnącymi oczyma patrzył na
trybunyoklaskującewalecznegoespadę.Wsennymwidzeniuoklaskiwaliciludziejego.
Jegodarzyliswąłaską.Wsennymwidzeniuułaskawionymatadorwstawiałsięzkoleiza
wspaniałomyślnymzwierzęciem…
Ateraz?
Teraz,jakbańkamydlana,prysłsenNENITA.Niemądrybyczysen…
DWAMILIARDYPESETWZŁOCIE
Działo się to w sobotę, dnia 1 sierpnia 1936 roku, w letniej rezydencji księcia
Leonardad’ObidioninadLagoMaggiore.
Kiedynabłękitnedziśwodyjezioraopuściłsięhydroplanoczekiwanytuniecierpliwie,
wszyscy w pałacu odetchnęli z ulgą. Odetchnęli nie tylko dlatego, że ten długi, bardzo
ryzykowny lot nad obsadzoną przez czerwonych częścią Hiszpanii, nad morzem, nad
skrawkiemFrancji,wreszcienadAlpamimógłskończyćsiękatastrofą.Ważniejszebyło,
iżstrasznakatastrofa zagrażałacałemuświatu inadjej zażegnaniemgrono znakomitych
gościksięciapoprzyjeździejegosiostrzeńcamiałoradzićtuażdoskutku.
—Aledopieropoobiedzie—zastrzegałsięd’Obidioniodpoczątku.
Wiedział bowiem z długoletniego doświadczenia, że przy pełnym żołądku wnioski
przechodzą gładko; nawet ich zdecydowani przeciwnicy wolą udawać drzemkę, niż
fatygowaćsięsłownąszermierką.
Po obiedzie wyfraczone osobistości zanurzyły się w miękkich fotelach, ustawionych
rzędami w największym salonie, frontem do estrady, na której stal prezydialny stół i
nazbyt wysoka katedra dla prelegentów. Pierwszym z nich był oczywiście ten kochany
Wallenfels.
Hugo Wallenfels jest świetnym mówcą, wiadomo; złośliwi twierdzą, że to on pisze
wszystkie owe znane mowy, które jego szef, minister X, jakoby improwizuje,
wyuczywszysięichprzedtemdobrzenapamięć.
KiedydziśdoktorWallenfelszacząłprzedstawiaćtragicznąprzyszłośćEuropywrazie
upadku powstania w Hiszpanii, dreszcz zgrozy przeszedł zebranych, a pani domu,
krzyknąwszywpewnejchwili:—Och!—ukryłatwarzwdłoniach.Laurad’Obidionima
prześliczne, rasowe ręce i lubi je pokazywać, lansować, jak mawia z przekąsem mąż,
starszyodniejotrzydzieścilat.
Po złotoustym Wallenfelsie wszedł albo raczej wskoczył na estradę łysy poeta
Futuretti. Mówił ogniście, podkreślając ogłuszającym fortissimo dwa ostatnie wyrazy
wszystkichswoichzdań,krótkich,najwyżejpodwadzieściasylabliczących.
Głuchawy baron Abel Lazare słyszał tylko te zaakcentowane słowa, lecz to
wystarczyło najzupełniej, aby zrozumieć sens, bowiem brzmiały one następująco: …
pomocną dłoń! …siostrzycy łacińskiej! …bohaterskiej Hiszpanii! …faszyzm zawsze! …
zarazabolszewizmu!…zgniłądemokrację!…błogosławionewojny!…odrodzenieświata!
…tylkoRzym!…barbarzyńskiejEtiopii!…przyniósłcywilizację!…włoskąkulturę!…
W tym miejscu Roger von Elden uśmiechnął się błogo. Ile ton iperytu zużyto przy
tegorocznym „cywilizowaniu” Abisyńczyków, to najlepiej wiedział on, główny
akcjonariusz fabryk chemicznych w większej części państw europejskich. No, wie coś o
tymtakżeAbisynia,którejnajazdwłoskiej„kultury”przysporzył300.000grobów,adwa
razytylekalek,otwarzachzmasakrowanychtymstraszliwymgazem.Idalekojeszczedo
końcapodbojucałejEtiopii,bardzodaleko!
Futuretti, zachrypnąwszy rychło, dla odmiany mówił namiętnym szeptem i działał
teraz na objedzonych słuchaczy, jak kołysanka na dzieci. Gdy uśpił pól sali, przerwał,
otarłspoconąłysinę,skromnieczekałnabrawa.Nieskąpionomuich,aleburzaoklasków
trwała nadal, chociaż na estradę wkroczył już następny orator, hiszpański siostrzeniec
księcia,pułkownikdonJoséMachadoyMorales.
—Bezczelność!—syknąłpoeta,oburzonytym,żeHiszpankłaniasięrazporaz.—
Tenidiotamyśli,żeoklaskująjego!Aswojądrogąmojawina,moja;zawcześniezlazłem
ztejambony…
Sędziwy prałat Navarillas, który niegdyś wraz z rodziną królewską wyjechał z
Hiszpanii,coprędzejobudziłswojegoprzyjaciela,szambelanaFriganzę.
— Teraz słuchaj, śpiochu — rzeki mu szeptem. — Myśmy nic nie wskórali, lecz
MachadoprzyjeżdżaprostozSewilli!
— Tak, tak, myśmy nic nie wskórali — powtórzył smętnie Friganza, mając na myśli
księżnęLauręd’Obidioni,wktórejkochałsiębezwzajemności.
—Prostozplacuboju.Towywieradużewrażenie!
Prałat miał rację, chociaż w innym sensie, niż przypuszczał. Jego świeżo przybyły
rodak… (matka don Joségo, rodzona siostra Leonarda d‘Obidioni, była wprawdzie
Włoszką, lecz jej syn uważał się za stuprocentowego Hiszpana)… jego rodak istotnie
zrobił duże wrażenie… ale na kobietach. Zwłaszcza na Laurze, swojej najnowszej i
młodziutkiejciotce.
Zatoniepopisałsiętujakomówca.Jegoproste,żołnierskiesłowawypadłybladona
tle krasomówczych popisów tamtych dwóch mistrzów frazeologii. Zazdrosny o oklaski
trubadur faszyzmu udobruchał się więc łatwo i nawet zaczął Hiszpanowi pomagać… w
myśli:
— Wracasz z pola walki, mów o swych wyczynach, udawaj rannego, to ludzi bierze
ogromnie!
Futuretti wiedział o tym z własnej praktyki. Powróciwszy na wiosnę z Erytrei,
pokazywał się przez jakiś czas z ręką na temblaku; wymagało to wyrzeczenia się
ulubionejgestykulacji,zatoaureoląbohaterstwauwieńczyłogłowę,naktórą…zpowodu
obłąkańczych enuncjacji poety na temat dobrodziejstw i piękności wojen… psychiatrzy
jużchciwiespoglądali.
Tymczasem pułkownik don José Machado y Morales, przedstawiwszy w bardzo
różowych kolorach sytuację powstańców, (— Madryt zajmiemy w ciągu trzech dni a
najpóźniej piątego sierpnia!) jął dowodzić, że Sowiety udzielają rządowi hiszpańskiemu
nie tylko moralnego poparcia, lecz również tak na wskroś materialnego jak materiały
wojenne; że zatem dla wyrównania szans walczących stron powinny państwa o ustroju
kapitalistycznymwpodobnysposóbpomagaćpowstańcom…
— Czyż nie czynimy tego, drogi kuzynku? — spytała piękna pani Laura, kiedy po
jednogłośnym uchwaleniu dawno przygotowanej rezolucji i założeniu Ligi Obrony
Hiszpanii,rozpocząłsięraut.—HrabiaPianozapewniałmnie,żetak.
—Aleniebezinteresownie,podczasgdySowiety…
— Wezmą od Katalonii cały tegoroczny zbiór pomarańcz — wtrącił obok stojący
RogervonElden.
—Czypanprzyjąłbyzapłatęwpodobnejwalucie?Bomoglibyśmywzamianzabroń
dostarczaćwinogron,melonów,cytryn…
— Cytryn, cha, cha, cha… Nie, kochany pułkowniku; ja owocami nie handluję, a za
mojefabrykatybioręzapłatęwzłocie!
—Któregomyniemamy—westchnąłdonJosé.—Złożyłosiętakfatalnie,żecały
zapashiszpańskiegozłotależywMadrycie.
—Leżał,powiedzmydlaścisłości.OdparudnijestwParyżu.
—Zczegonaszbaronekobficiekorzysta.
— Że co? — spytał głuchnący Abel Lazare. — Kiedy mu powtórzono to głośniej,
pokiwałsmętniegłową.—ZapominacieostrachuBluma
przedPłomiennymKrzyżem
o naprawdę surowo we Francji przestrzeganym zakazie wywozu broni wprost do
Hiszpanii.
—Skorowprostniewolno,możnadrogąmorskąprzezPortugalięinienazywamsię
Elden,jeżelibaronektamtędynieeksportowałjużtowaruzakilkamilionów.
— Nie przeczę, lecz cóż to jest tych parę milionów wobec sumy, jaką Madryt
zdeponowałunas,wParyżu!
—Podobnodwieściemilionów.
—Dwieście?Namojąodpowiedzialność…astaryLazaremazawszebardzodokładne
informacje… na moją odpowiedzialność dopisz pan do dwustu milionów jeszcze jedno
zero!
—Dwamiliardy?!
—Tak,księżno.Dwamiliardypeset,aleniepapierowych.Złotych!!!
— I te skarby leżą jeszcze bezproduktywnie, chociaż wojna zaczęta! — jęknął von
Elden.
Zaraz też przeróżne chytre myśli załopotały mu w głowie, wobec czego zapragnął
samotnościischroniłsiędoparkuzapałacem.AleniebawemodszukałgotamdonJosé,
będącyjużbliskirozpaczy.Bokażdytugozapewniałoswoichnajszczerszychsympatiach
dla powstańców, każdy szczodrze sypał frazesami o swej solidarności z Falangą,
ekspozyturą faszyzmu, lecz nikt nie kwapił się do realnej pomocy bez zapłaty i to pięć
razybardziejsłonejniżzwykłecenyrynkowe.
—IzczymjapowrócędogenerałaFranco?
—Azczympanprzyjechał?!—odparłszorstkovonElden,zirytowanytą„żebraninąo
darmochę”.
—Zwiarąwwaszchociażbytylkoinstynktsamozachowawczy!PanieElden,czywy
tunaprawdęjesteścietakkarygodniekrótkowzroczni?!
—Pantakżejużpolubiłfrazesy…
— Czy nie przeraża was perspektywa założenia przez Sowiety ich wielkiej filii na
drugim krańcu Europy?! — wołał Hiszpan z patosem, którego byłby mu pozazdrościł
nawet Futuretti. — Filii, która błyskawicznie rozszerzyłaby się na Francję?! Czy nie
rozumiepan,żetobyłobypodpisaniemwyrokuśmiercinapańskąojczyznę?!
—Rozumiem,zgadzamsięzpanem,aledlaczegonieżądapankredytunaprzykładod
mojegokonkurenta,baronaLazare’a?
—Ech,ztakimprzechrztą…
—Skorotym,którysfinansowałwamwybuchpowstaniajestbankierMarch,Żyd,to
czemużprzechrztaLazareniemabyćwaszymdostawcą?!
„Zastrzelony” tą odpowiedzią, don José przyznał się wreszcie, że jego wuj, książę
d’ObidionijeszczeprzedtygodniempertraktowałzAblemLazare’emwsprawiekredytu
towarowegodlagenerałaFranco,leczprzechrztamiałczelnośćodmówić.
— To samo spotkało dzisiaj mnie ze strony kilku innych osób i teraz cała moja
nadziejawpanu!
Roger von Elden podziękował za te słowa uprzejmym skinieniem głowy, myśląc
równocześnie:Cotozaosioł!Pokazujemisamswojekiepskiekarty,zamiastłgać,żema
dziesiątkiofertiniewie,którąwybrać.Nieuwierzyłbymcoprawdawtedziesiątki,leczna
wszelki wypadek złożyłbym swoją ofertę. Ale tak?!… Gdy nikt nie chce mu dawać na
kredyt,jamiałbymryzykowaćsam?Niemagłupich!
Potem wziął pod ramię Hiszpana i zaczął go zapewniać o swoich najszczerszych
sympatiach dla powstańców, o swej solidarności z Falangą, ekspozyturą faszyzmu, tego
puklerza kapitalizmu zagrożonego przez… i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Ale o
kredycieniewspomniałanisłówkiem!
Po tym nowym zawodzie don José długo błądził samotnie nad brzegiem Lago
Maggiore.Nieodebrałsobieżycia,bozimnawodazamrażałamyślosamobójstwie,które
itaknietargnęłobysumieniemwyrachowanychsympatykówpowstania.Nieposzedłteż
upić się z rozpaczy, jak by to zrobił Słowianin, tylko załamywał ręce, żalił się jezioru,
niczymkochankowiezepokiromantyzmu(ba,Hiszpan!)ipowtarzałzboleścią:
—Biednamojaojczyzno,nikttutajniechcenicuczynićdlaciebie…
O,jakżesięmylił!
Kiedypowróciłdopałacu,wszyscyspalioddawna,próczjednejosoby.KsiężnaLaura
d’Obidioniczuwałajeszcze,czuwałaniewswojejsypialni,aniniewmężowskiej,alena
drugim piętrze w narożnym pokoju gościnnym, przeznaczonym na kwaterę dla
hiszpańskiegosiostrzeńcagospodarza.
Na widok pani domu mocno już roznegliżowanej José Machado y Morales moralnie
wzdrygnąłsię,zbaraniał,potemzakryłoczydłoniąi…patrzyłprzeznie.Aleksiężnanie
ograniczyłasiędopatrzenia,byłaczłowiekiemczynu.
—Ciociu,tozdajesięgrzech—wyszeptał.
—Tak—przyznałauroczaciocia,znaczniemłodsza,niżwstydliwysiostrzeniecjejmęża,
staruszka.—IsamapoproszęprałataNavarillasa,abyzagrzechy,jakietudziśpopełnimy,
naznaczyłmidwarazywiększąpokutę,niżbywałodotychczas…Muszęprzecieżponieść
jakąśofiarędlatwojejbiednejHiszpanii!
RogervonElden,któregopokójznajdowałsięobok,takżewciążmyślałoHiszpanii,
alewciążjeszczestałbezsilniewobectrudnegodylematu,któregozałożeniabrzmiały:
(1)–Powinnizwyciężyćbezwarunkowopowstańcy,leczoniniemajączympłacićza
broń,agłupibydawałnakredytbezzabezpieczeniatowar,któregodzienniezużywasię
zakilkanaściemilionówprzynajskromniejszejwojnie.
(2)–Złotoposiadajączerwoni, jedynie na nich można by pięknie zarobić, ale gdyby
imdostarczyćbronichociażtylkozaćwierćmiliarda,zgniotąszybkopowstanieikleszcze
komunizmuścisnąEuropęzdwóchstron.
Normalnydylematmadwazałożenia,tenwyjątkowomiałtrzy,atrzecienajważniejsze
dlaRogeraidlawszystkichjegokolegówpofachujestzawszejednakowe:
— Wojna powinna trwać jak najdłużej! Powinna rozszerzać się na sąsiednie kraje
stopniowo,nietaknagle,jakwroku1914,gdyżwówczastrudnoistniejącymfabrykomod
razuprzystosowaćprodukcjędoolbrzymiejkonsumpcji,przezcopowstająkonkurencyjne
wytwórniesprzętuwojennego,wytwórnieprywatnei,cogorsza,państwowe!
RogervonEldenmiałwięcbardzotwardyorzechdozgryzieniaigryzłgoprzezcałą
noc. Aż z pierwszym brzaskiem dnia natchnienie spłynęło całą kaskadą na pracowitego
kapitalistę, któremu do dawnego tytułu króla chemikaliów przybył „do rymu” parę lat
temutytułkrólastali.
—Jestwyjście,jest!—krzyknąłtakgłośno,żewsąsiednimpokojuLaurad’Obidioni,
niestrudzona w swoim poświęceniu dla Hiszpanii, na chwilę wstrzymała oddech. —
Wyjściegenialne!
VonEldenpochwaliłsięsamisłusznie.NawetdoświadczonyBazyliZacharow,który
przez pięćdziesiąt lat zaopatrywał w broń wszystkie państwa, nie wyłączając wrogów
walczących z jego ojczyzną, Grecją; nawet intrygant Zacharow, sprawca tylu krwawych
wojenniewpadłnigdynatakoryginalnypomysł,jakterazRogervonElden.
—Tedwamiliardyjużprawieczujęwkieszeni,lecznatymniepowinnosięskończyć
—mruczałzzadowoleniem.
Wgodzinępóźniejksiężnad’Obidioni,pożegnawszywspółgrzesznika,którynareszcie
przestał nazywać ją ciocią, wyszła na korytarz, aby co prędzej powrócić do swoich
apartamentów. Zaintrygowana hałasem, jaki przez całą noc dobiegał ze sąsiedniego
pokoju, przystanęła pod tymi drzwiami, zajrzała przez dziurkę od klucza, czego na ogół
damynierobią,chybawwyjątkowychwypadkach.
—Coontampiszetakwytrwale?—próbowałazgadnąć.
ARogervonElden,siedzącwpiżamieprzystolikuzasypanympapierami,biedziłsię
nad zaszyfrowaniem licznych telegramów, jakie zamierzał wysłać natychmiast. Zwykle
czynności te załatwiał jeden z jego sekretarzy, lecz żadnego z nich nie zabrał tutaj,
wiedząc, że zabawi u księstwa tylko dzień, i nie przypuszczając, iż w ciągu tej jednej
doby, preliminowanej na młóckę frazesów, odkryje kopalnię brylantów! Dlatego musiał
teraz osobiście zajmować się tak pospolitą robotą, jak te depesze, niecierpiące
najmniejszejzwłoki,dlategokląłrazporaz.
—Dostupiorunów!—huknął,awciszyuśpionegopałacukażdesłowosłychaćbyło
na korytarzu wyraźnie. — Do dwóch miliardów diabłów, jaki ja mam z nimi szyfr na
Gdynię?!
***
Gdynię zasłoniły już lasem pokryte pagórki, pierwsze domy Orłowa zamajaczyły
wśróddrzewiStachZielski,brnącywdziurawychtrzewikachprzezkałużebłotawreszcie
straciłcierpliwość.Chociażobecniewyglądałnaopryszkaczynazawodowegowłóczęgę,
sumienie miał czyste, a ten głupi szpicel nie szpicel szedł za nim krok w krok od
gdyńskiegodworca.
—Paniewładza,panchybanietutejszy,skorotrudzipanpedałyzmojegopowodu—
zawołałprzezramię.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, więc przystanął, aby tamtego przekonać, że nic nie
przeskrobałinieboisięwejśćwbliższykontaktzpolicją.
—Nietutejszytajniak,miałemrację—mruknął,kiedyodległośćmiędzynimizmalała
dokilkumetrów.—Noico,paniewładzuchna?
Wbrew
pierwotnemu
zamierzeniu
powiedział
to
łagodnie,
pojednawczo,
przypomniawszysobiewporę,żezłapaczami lepiej nie zadzierać. Zmusił się nawet do
uśmiechu,choćniemiałdowesołościżadnychpowodówodroku,odchwili,gdystracił
stałezajęcie.
— Dlaczego łazi pan po piętach bidnej sirocie, którą babcia z litości urodziła? —
spróbowałbłaznować.
Młodzieniec w ceratowym płaszczu zatrzymał się obok, musnął wzrokiem nędzny
przyodziewek Stacha, potem jego twarz nieszczerze uśmiechniętą i zmarszczył brwi
groźnie.
—Iśćmisofortzdrogaprecz!Rzekłtwardo.
Nawetbeztegosofort
łatwobyłopoznaćpowymowie,żetocudzoziemiec.Zatemnie
„władza”,czy„władza, którastrugawariata”, żebylepiejpociągnąć zajęzyknaiwnych?
Stachniewiedział,cootymsądzić,ależwawousunąłsięnajezdnię.
Wysokimłodzieniecpostąpiłkroknaprzódistanąłjakwryty,boprzemknęłomuprzez
myślpodejrzenie,żetenoberwaniecnapadnienaniegoztyłu.Powiedziałmutowręczi
demonstracyjnie potrząsnął prawą dłonią którą trzymał w kieszeni lśniącego od deszczu
płaszcza,żenibytomatamgotowydostrzałurewolwer.
—Czysądzipanbliźniegowedługsiebie?—Stachmówiłponiemieckubiegle,tylko
akcentmiałfatalny.—Czybezrobotnynędzarzniemożebyćczłowiekiemuczciwym?!
Powiedział to z goryczą, po czym zamierzał gościa skląć, jak się patrzy, lecz tamten
jużschwyciłgozaramię,schwyciłipoklepałprzyjaźnie.
— Pan mówi po niemiecku! — ucieszył się. — Pan jest bezrobotny, więc na pewno
wiepan,gdziesątewaszebaraki,którychszukamodgodziny.
—Wiem,samwnichmieszkam.Alejakitointeresmapan,cudzoziemiec,dopolskich
bezrobotnych?!
Pytanie Stacha świadczyło, że zmieniły się role, że teraz on był nastrojony na nutę
podejrzliwości.
—Chcęimdaćpracędobrzepłatną.O,bardzodobrze!
—Bezbujania?
— Gdybym tych ludzi nie potrzebował, pieściłbym teraz moją tutejszą narzeczoną,
zamiastleźćprzytakiejsłociekilometrami.
—Nibyracja—przyznałStachispojrzałbłagalnienawysokiegoblondyna.—Skoro
szukapanludzidopracy,proszęwziąćmnie.
—Jareflektujętylkonamarynarzy.
—No,tojednegojużpanmawmojejosobie!Przeztrzylatapracowałemnapolskich
statkachjakopalacz,aleznamtakżerobotęnapokładzie.
—Bezbujania?!
—Otomojepapiery…Tylkochodźmypodlipęinaczejdeszczjezniszczydoreszty.
Pod rozłożystym drzewem, które miało im zastąpić parasol blondyn zabrał się do
gruntownego badania wszystkich dokumentów Stacha. Musiał przed tą czynnością zdjąć
gruberękawice,dziękiczemuwyjrzałmuzpodrękawaogonsmoka,wytatuowanegona
ręcezapewnewChinach.
—Papierysąwporządku—stwierdził—alemusiciemiwyjaśnić,dlaczegojesteście
terazbezzajęcia.
—Kryzys…
—Kryzysjest,wiadomo;zbezrobotnychkapitanówmałejiwielkiejżeglugimożnaby
tworzyćbataliony,lecznapalaczówzpraktykąpopyttrwanadal.Czemużwięcwy…
—Widoczniemampecha—wtrąciłszybkoStach,spuszczającwzrokkuziemi.
—Ponieważnajwyraźniejłżecie…żegnam!
—Nie,nie!—Zielskizłożyłręce,jakdomodlitwy.—Jawyznampanucałąprawdę,
niczymnaspowiedzi.
—Słucham.
— Uchodzę, nie chwaląc się, uchodzę zawsze za najlepszego pracownika z całej
załogi,dopókistatekjestwmorzu.Zatowportach…
—Pijaństwa,bójki,awantury,co?
— Nie, proszę pana; piję w miarę, za bójki nigdy karany nie byłem, tylko zanadto
lubię…dziewczynki.
— Kto ich nie lubi! — wtrącił blondyn i uśmiechnął się do jakichś osobistych
wspomnień.—Alezatoniewylewajązesłużby.
—Wylewająjeżeliczłekspóźnisięnastatek…kilkarazy.
—Kilka,toznaczy,ile?
— Trzy. Przysięgam, iż nie więcej… Za drugim razem dostałem ostre upomnienie i
trzymałemsięwgarściprzezrok,prawienieschodząc,nalądwportach,żebymnienie
skusiło… I skusiło wreszcie pewnego dnia, kiedy statek ładował pomarańcze w
Walencji…
—WWalencji?!—Blondyn,trochęśpiącypocałonocnejbirbantcewGdyni,ożywił
sięnagle.—Wyznacieportyhiszpańskie?
—Zaledwieczteryiwkażdymznichmiałemnarzeczoną,jakpankapitanmatutaji
pewniewstuinnychportach—pochlebiłmu.—No,cóż,marynarskitozwyczaj.
— Poniekąd, poniekąd. Ale ja nie jestem kapitanem statku Fram, tylko jego
pierwszymoficerem.Nazywam się:KnutSkaarsen, zapamiętajcietosobie, bonielubię,
gdyzałogaprzekręcaminazwisko.
—Toznaczy…—Stachomalkozłaniemagnąłzradości—toznaczy,żejużmogę
uważaćsięzaczłonkazałogistatkuFram?
—Możecie,jeśliwamodpowiadająnaszewarunki.
—Odpowiadająnapewno!
—Nieznacieichjeszcze…Palaczompłacimymiesięcznie…zaraz,zaraz,wpolskiej
walucietowypadniezłotychokoło…pięćset.
—Wspaniale!Toćtopensjaoficerska!
—Alerygorbędzie,jaknawojennymokręcie.
—Niechbędzie,zgadzamsięnawszystko.
— Wobec tego zatrzymam wasze papiery… Powiedzcie mi teraz, Zielski… —
wymawiał jego nazwisko z niemiecka, jak Cilski — czy w tej waszej osadzie
bezrobotnychznajdędużoeks-marynarzy?
—Ailuichpanporucznikpotrzebuje?
—DwudziestujużzgodziłemwGdyni,czylijeszczeztuzin.
—Ho,ho,pan,widzę,zbieracałąnowązałogę.Agdziestara?
—Towasnicnieobchodzi,zrozumiano?!Zadrugiepodobnebezczelnepytaniestrącę
wamzpensjipięćdziesiątzłotych,zatrzeciewyrzucęzesłużbynazbityłeb!
Reprymenda ta była drobnostką wobec „regulaminowego przemówienia”, jakie Knut
Skaarsen wygłosił w dwa dni później do całej, skompletowanej już załogi. Wyzwiska,
groźby,zapowiedzisurowychkarsypałysię,jakzroguobfitości.
Skaarsen dowiódł też rychło, że nie mówi na wiatr; zaledwie statek minął cypel
Półwyspu Helskiego, sternik Miętus za niewinne pytanie, dlaczego napisy na kołach i
szalupachratunkowychsąświeżozdrapane,zostałukaranygrzywnąwkwociestuzłotych
oraz dwiema godzinami dodatkowej służby po ukończeniu swojej wachty w najbliższą
noc.
Incydent z Miętusem przekonał polską załogę, że jej skandynawscy zwierzchnicy za
najcięższe przewinienie uważają… ciekawość. A ciekawość zaostrzały wciąż nowe
odkryciawrodzajuowychzatartychnapisów,odkryciaświadczące,żetendużytowarowy
statek jeszcze niedawno temu nosił jakąś inną nazwę, którą zastąpiono imieniem
nansenowskiegostatkuFram.Dlaczego?
—Takiesztuczkiniekiedyrobiąprzemytnicy—twierdziłStach.
—Gdziemaszkontrabandę?Płyniemyzlukamipustymi,jakwymiótł.
Płynęlitakprzezdwiedoby,aminąwszyKanałKiloński,skręcilidoportu,wktórym
mieliprzyjąćjakiśładunek.Jaki?
—Fortepiany—oznajmiłimposępnykapitanSoedeberg.
Skrzynie, z owymi fortepianami były diabelnie ciężkie, stało ich zaś w olbrzymim
magazyniekilkatysięcysztuk.
— Drugie tyle już wysłałem w ubiegłym miesiącu — przechwalał się jeden z
pomocników magazyniera, uciąwszy sobie pogawędkę ze Stachem w piwiarni, podczas
obiadowejprzerwy.—Dokąd,pytapan?Bojawiem,dokądstatkitowiozą?Unasnotuje
się, że do Konga. Murzyni są bardzo muzykalni, moda na fortepiany wróciła, więc
sprowadzająjemasowo.Samekoncertowe,che,che,che.
—No,no—dziwiłsięnaiwnyMiętus—niewiedziałem,żeNegromtaksiępowodzi.
Przecieżklawicymbałmusikosztowaćchybaztysiąc.
—Tetutajsą,przypuszczam,storazydroższe.Musicieteżwraziedebarkowaniaich
bez pomocy silnych portowych kranów uważać, żeby który fortepianik z wysoka nie
zleciał.
—No,pewnie,pewnie;rozbiłbysięnakawałki.
— Mniejsza o niego — rzekł Stach Zielski, który w przeciwieństwie do
niedomyślnegoMiętusaodrazuzorientowałsięwsytuacji,leczcałystatekwrazznami
wyleciałbywpowietrze!
Wieść,którejprawdziwośćniezostałanaraziestwierdzona,żeskrzyniezawierająbroń
i amunicję rozeszła się błyskawicznie wśród załogi, nie wywołała jednak przerażenia.
Fakt,iżprzedFramemodjechałoztymsamymładunkiemkilkanaścieinnychstatków,z
których pięć powróciło tutaj szczęśliwie po nowy transport, dawał niejaką rękojmię
bezpieczeństwa.
IrzeczywiścieniewydarzyłosięnicwciągupodróżyprzezMorzePółnocne,aniprzez
KanałLaManche,aniprzezskrawekAtlantyku,gdziezłapałichuczciwysztorm.Pomimo
dzikich pląsów statku, dobrze snadź opakowane „fortepiany” nie eksplodowały, wbrew
przewidywaniomkucharzaZąbka,zaprzysiężonegopesymisty.
—Widzisz,parzygnacie,nicsięniestało,tryumfowałgłośnoMiętus—iszczęśliwie
dopłyniemydoKonga,zobaczysz.
— Ten zakuty łeb jeszcze wierzy, że dążymy do Konga — mruknął inny sternik, a
Ząbekznowuzakrakał:
—Przestaniewtowierzyć,kiedynamkołoGibraltaruwstrzyknąkilkatorped.
—Pocokilka,jednawystarczyażnadto!
— Eeee, ględzicie tak, żebym się spietrał. Dlaczego by mieli napastować nasz
spokojny,towarowystatek?
—Dlatego,żewiezietakiparszywyładunek,kapujesz?
— Nie kapuję. Jeśli Angliki nas przepuściły przez Kanał to widać wolno przywozić
Murzynomwszelkie…
— Murzynów wybij sobie nareszcie z pustej głowy, my wieziemy bron dla
Espaniolów!
—Niewierzę…
Musiał jednak Miętus uwierzyć w to nareszcie, bo Fram, zamiast płynąć dalej na
południe,zaprzylądkiem SãoVicentezmienił kursinajwyraźniej zmierzałkuCieśninie
Gibraltarskiej. Nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że transport broni i amunicji
przeznaczonyjestdlaHiszpanii.Ba,leczdlaktórejzwojującychstron,dlarządu,czydla
powstańców?
— Dla powstańców — twierdził stanowczo Stach Zielski. — Jasne! Tamci nie
pomagalibyprzecieżczerwonym!
—Toszkoda—westchnąłZąbek—bojazczerwonymitrzymam.
— Teraz wiem, czemu szef wytrąbił wczoraj pół mojej porcji wina — zażartował
młody„asystent”kucharza,specjalistaodstruganiaziemniakówitympodobnychfunkcji.
—Takiemuszczeniakowi,jaktynajzdrowiejpićwodę.
—OdprzylądkaFinisterrewodypićwlecieniewolno,dlategofasujemywino.
—Aleczemufasujemygotakmało?
—Niewiem,sterniku.ZapytajcieotoSkaarsena,onbardzolubiodpowiadaćnawasze
pytania.
Gruchnęła salwa śmiechu, bo wiadomym było, że Miętus nie może przeboleć owej
setki, którą Skaarsen przyrzekł potrącić mu z pensji i na sam widok Norwega zaciska
pięści.
Niefrasobliwy nastrój wśród załogi trwał nadal, a już najlepiej działo się oficerom,
którzy dzięki swoim wysokim poborom mogli po kilku rejsach z „fortepianami” kupić
sobie willę; na razie zaś codziennie raczyli się szampanem, zresztą tanio kupionym w
strefiewolnocłowejKanałuKilońskiego.
Oficerów statku Fram nie dręczył strach przed następstwami ewentualnego
przyłapaniaichładunku.OdZatokiBiskajskiejpłynęlipodfałszywąbanderą,podbanderą
brytyjską, budzącą respekt wszędzie, a z dokumentów, jakie miał kapitan Soedeberg
wynikało niezbicie, że podążają do Genui. W rzeczywistości mieli zawinąć do portu w
BarcelonielubwCeucie,zależnieodoczekiwanegotelegramuniejakiegoDawidaLesta,
przebywającegoodmiesiącawneutralnymTangerze.
Dawid Lest, najbardziej zaufany agent Rogera von Eldena miał… oczywiście w
związku z toczącą się w Hiszpanii wojną domową… miał do spełnienia trudną i
odpowiedzialnąmisję.Polegałaonanautrudnianiukażdejzwalczącychstronodniesienia
decydującego zwycięstwa i na szybkim udzielaniu pomocy zapaśnikowi w danej chwili
słabszemu.
GdyFrancobyłgórą,statkiz„fortepianami”pędziłycałąparądoBarcelony,Walencji,
Malagi.Gdy,naodwrót,rządmadryckiprzycisnąłFrancazamocno,DawidLestpoufnie
informował flotę wojenną powstańców, gdzie i kiedy może sobie przyłapać takie a takie
statkitowarowe,płynącezamunicją„dlawroga”.
Bo zasadniczo wszystkie statki wiozły materiał wojenny wyłącznie dla czerwonych,
jako dla tych, którzy płacą złotem, płacą cenę osiem razy wyższą od dawnej rynkowej,
gdyż taniej żaden szanujący się fabrykant nie sprzeda tak niebezpiecznego towaru
wrogomkapitalizmu.
Skoro zaś chętnie i z góry płacą aż tyle, a solidny fabrykant broni podczas wojny
zadowala się w zupełności zyskiem o połowę mniejszym, może taką samą ilość towaru
ofiarowaćgratisubogiemuwzłotoprzeciwnikowiswojegoklienta.
Nic na tym nie traci, przeciwnie, znowu zyskuje, bo tamten biedniejszy obdarowany
świeżą amunicją zaczyna atakować energiczniej, co zmusza bogatszego do szybkiego
zakupudalszychzapasówbroniumądregofabrykanta.
Aby zaś bogatszy teraz nie pobił biedniejszego i nie zakończył miłej zabawy, znowu
posyła się gratis transport broni biedniejszemu, który zaczyna atakować energiczniej, co
zmusza…itakdalejitakdalejwkółko.
TowłasnebyłówgenialnytrickRogeravonEldena.To,żeprzeklęciczerwonimuszą
zaswojezłotokupowaćbrońnietylkodlasiebie,leczwtejsamejilościdlapowstańców!
To właśnie jest jedyne prawdziwe perpetuum mobile, którego cudowny w swej
prostocie mechanizm przestanie działać dopiero wówczas, kiedy dwa miliardy złotych
pesetwlipcuzdeponowanewParyżuwyczerpiąsiędoszczętnie.Wtedybiadaczerwonym
ibiadapowstańcom!Pozbawienibłogosławionegodopływubroniiamunicjibędąmusieli
walczyćtylkonanożelub…pogodzićsięjakoś.
Nadtym,abytonienastąpiłozbytwcześnie,czuwałwTangerzenajzdolniejszyuczeń
aryjczyka Rogera von Eldena niearyjczyk Dawid Lest. Ale nawet tak kuty wyga jak on
pozwolił wprowadzić się w błąd. I komu? Dobrodusznemu pułkownikowi don Josému
Machado y Morales, który w drodze z Huelvy do Tetuanu wstąpił na kilka godzin do
Tangeru, jakoby w tym celu, by złożyć kwiaty na grobie dawno zmarłej matki, tutaj
pochowanej.
— Ta miłość synowska jest wzruszająca, drogi pułkowniku — rzekł Lest wyjątkowo
szczerze; był kanalią najgorszego rzędu, lecz instynkt rodzinny miał rozwinięty
normalnie.—Przyokazjiproszęteżprzyjąćmojegratulacjezpowoduwaszychostatnich
zwycięstw.
— Ostatnich! Tak, ma pan słuszność, Dawidzie, to były ostatnie zwycięstwa, teraz
zacznie się seria klęsk… Jadę do Tetuanu po resztki naszych rezerw, ale czym uzbroić
tych ludzi?! Ach, gdy pomyślę, że kilka dni temu przybyły do Walencji cztery statki
sowieckie, niby to z żywnością, i gdy porównam z tym gestem obrzydliwe skąpstwo
naszych sympatyków, wpadam w rozpacz i przestaję wierzyć w zwycięstwo słusznej
sprawy.Bonacóżzdasięmęstwo,gdyniemapocisków?!
Ponieważwiadomościotymtransporciesowieckimbyłyjużsprawdzone,nabrałycech
wiarygodności także inne informacje pułkownika, którego Dawid Lest uważał za
poczciwegogłupcaigadułę.
A„gaduła”Machadozgodniezinstrukcjąwywiadupowstańcówbliskoprzezgodzinę
„zdradzał tajemnice wojskowe” wobec eldenowskiego agenta, oczywiście tajemnice
bezwartościowe lub zgoła skomponowane ad hoc. I tak go przeraził opowiadaniem o
jakobykatastrofalnympołożeniuarmiigenerałaFranco,żedlautrzymaniasprawiedliwej
równowagiDawidLestpostanowiłofiarowaćpowstańcomładuneknajbliższychczterech
statków.
—Pierwszyznich…mówiętopanuwzaufaniu,drogipułkowniku…
—Oczywiście,kochanyprzyjacielu,oczywiście!
— Pierwszy z nich, jak słyszałem, będzie jutro mijał Algeciras koło godziny piątej
rano…
NazajutrzopiątejranoFramzostałzatrzymanyprzeztorpedowiecpowstańców.Otej
„niespodziance” zawiadomił Lest kapitana Soedeberga szyfrową radiodepeszą jeszcze w
nocy,leczzewzględunazałogęnależałotragikomedięodegraćdokońca.
Więc kapitan Soedeberg ostro protestował przeciwko aresztowaniu jego statku, więc
porucznik Knut Skaarsen groził interwencją brytyjskiego konsula, a komendant
torpedowcanajspokojniejwświecierewidowałstatek.Iwspanialezgrzytnąłzębami,gdy
już w pierwszej z paruset wielkich skrzyń zamiast deklarowanego fortepianu znaleziono
amunicjędokulomiotów.WtedykapitanSoedebergspróbowałpozieleniećzprzestrachu,
jakprzystałozdemaskowanemuprzemytnikowibroni.
—Nicotymniewiedziałem—zabełkotał.
— Ani ja — zawtórował mu Skaarsen — zawsze myślałem, że to są naprawdę
instrumentymuzyczne.
— Owszem, muzykę te instrumenty robią, nawet bardzo głośną, — rzekł komendant
torpedowca,wyciągajączdrugiejskrzynibombęlotniczą.—Tomiwystarczy,pozostałe
skrzynieotworzysięjużnalądzie.
—Toznaczy,wGenui?—Skaarsenniechciałzejśćzesceny.
—Toznaczy,wCeucie,dokądwasnatychmiastodprowadzę!
JednakżewCeucieniewyładowano„fortepianów”,miałyonezakilkadniodpłynąćna
Framie do ujścia Guadalquiviru, a stamtąd w górę rzeki do Sewilli. Aresztowano tylko
kapitana, tylko dla zachowania pozorów i już nazajutrz Soedeberg „zdołał zbiec” do
Tangeru,nawiasemmówiąc,eleganckimautempożyczonymmuprzezprefektapolicji.
Załodze pozostawiono dość dużą swobodę ruchów, z czego Polacy korzystali
skwapliwie. Grupkami zwiedzali brudnawą, lecz dość malowniczą Ceutę, która jako
miasto ma bardziej hiszpański typ niż afrykański. Ale Ceuta jest mała, kręci się w niej
człekwciążkołoPlazadelaConstitución,albopoAvenidadeGómezPulido,więcStach
Zielski zaproponował wycieczkę do Tetuanu. Namówił na to tylko trzech kolegów,
Miętusa,Ząbkaijego„asystenta”,Miglewicza,bowiększośćbałasięzapuszczaćwgłąb
krajuwyglądającegoobecniejakwielkatwierdzapodczasostregopogotowia.
Tetuan to już przedsionek Afryki. Nie tyle centrum, Plaza de España z dwoma
meczetamiizdwomapałacami,kalifaorazgubernatora,ilestaremiasto.Gapilisiętedy
chłopcy na smukłe minarety, na przysadkowate marabuty, czyli kapliczki-grobowce
mahometańskich świętych, błądzili po ocienionych daszkiem sukach
, uliczkach
arabskich, podziwiając różne egzotyczne osobliwości i pochrząkiwali zdobywczo na
widokzawoalowanychniewiast.
Były jednak te niewiasty tak cnotliwe czy płochliwe, że zapragnęli innych. Stach
Zielski, największy w tym gronie poliglota dowiedział się w jakimś bazarze adresu
„instytucji” zamieszkałej przez tańszego sortu kapłanki miłości i w tryumfie powiódł
kolegów na ulicę Makkadem, znajdującą się już poza obrębem murów miasta. Zabawa
tambyłaświetna!
— Tylko pamiętajcie, żebyśmy zdążyli na ostatni pociąg do Ceuty — upominał
kolegów Stach, dobrze znając swojego pecha. — Bo ja, jak jestem z dziewczynkami, to
zupełniegubięczas.
Tymrazemzgubiłtakżeportfel,Miętusdwazęby,awytrzeźwielidopierowareszcie.
Podobno Ząbek, zdecydowany lewicowiec, na migi wyraził się ujemnie o generale
Franco,ponieważzaświększośćklientelilokaluprzycalleMakkademstanowiliżołnierze,
doszło do bójki, w której Zielski rad nie rad musiał wziąć udział i debiut ten przypłacił
pięknąwiązankąguzów.Niewyjaśnionenazawszepozostałotylkojedno,mianowicie,kto
igdzie,ikiedyukradłmuportfel,wktórymwszyscyczterejumieściliswojedokumentyi
niedużepieniądze.
—ŻebytylkoprzeztostateknamzCeutynieuciekł!
Oczywiście uciekł, ale to było drobnostką wobec innych okoliczności. Oto ci czterej
obcokrajowcy zostali przyłapani nie w porcie, gdzie ich obecność byłaby
usprawiedliwiona,leczwTetuanie,wsiedzibiekomendyrezerwpowstańców!Niemieli
tutejszychprzepustek,aninawetjakichśpolskichdokumentów!Irzekomolżyligenerała
Franco,napadlinajegożołnierzy!…Zatakiezbrodniepodczaswojnyidziesiępodmur…
albowdrodzełaskidoLegiiCudzoziemskiej.
Wszyscy czterej wybrali to drugie; Zielski i Miglewicz bez wahania, Ząbek i Miętus
bezentuzjazmu,jakozdwojgazłegomniejsze.
Przeszedłszy przyspieszony kurs najskuteczniejszego tępienia bliźnich, odpłynęli
statkiem ze swoją kompanią Legii Cudzoziemskiej i z dwoma batalionami
mahometańskich Kabylów do północnej Hiszpanii. Mieli tam wziąć udział w
poskramianiuBasków,którzyodpoczątkubyliwiernirządowi.
—CzyBaskitochrześcijańskinaród?
—Tak,Miętus,tak—odparłMiglewicz,aStachdodał:
—Tonajpobożniejsikatolicypodsłońcem.
—Jakżewięcmogątrzymaćsztamęzrządem,zbezbożnikami?!
— Widać muszą, jak Mola musi pomagać Francowi, choć wzajemnie życzą sobie
nagłejśmierci.
— Bardziej dziwnym jest to — odezwał się Ząbek — że tych najpobożniejszych
katolikówjedziemyzabijaćzpomocąafrykańskichpogan!
— Racja! No, to może… — Miętus nieufnie łypnął okiem ku głównej grupie
legionistów,chociażwtejkompaniiwięcejPolakówniebyło—możenaszFrancotakże
poganinalbobezbożnik?
— Różnie o tym mówią, ale teraz Franco już jest obrońcą naszej świętej religii
katolickiej.
—Więcczemuwojujezkatolikami,aniezRifami,jakdawniej?!
Nawet„erudyta”ZielskinieumiałnatoodpowiedziećiuczepiłsięRifów:
— Przez tyle lat Hiszpanie polowali na nich w marokańskich górach, a teraz ci sami
Rifowie z hiszpańskich karabinów za hiszpańskie pieniądze strzelają do Hiszpanów w
Europie,wichkraju!
—Ibezkarnierabują,cochcą!
—ZłapalimrazwCeucietakiego,coobwieszonybyłkościelnymivotami,aleoficer
kazałgopuścić.
—Ktowie,czytakniebędzie,żedawniwojownicyAbdelKrimadoMadrytuwejdą
pierwsi!
— Wolałbym — westchnął Ząbek, nieubłagany wróg faszyzmu — żeby przedtem
Abisyńczycy wkroczyli do Rzymu, lecz na to jeszcze nie czas. Pierw muszą Włosi na
swojązgubętakEtiopówwymustrować,jakEspaniolewymustrowaliRifów…
—Albojaknas,Legię.
—Tak,tak,naswykształcilipierwszoklaśnie—MłodyMiglewiczbyłztegodumny.
—JedenFrancuzmówiłprzezradio,żebijemysię,jakdiabli.
—Ibędęsiębiłjakwcielonydiabeł,zkimmikażą—rzekłMiętus,podchodzącza
przykłademinnychdoburty,bowiozącyichstatektransportowymijałwłaśnieTrafalgar,
przylądek dobrze znany z historii wojen napoleońskich. — Niech mi tylko nie każą
zrozumieć — kończył zaczęte zdanie — dlaczego z taką zawziętością mordują się
wzajem. Nie, tego nie skapuję do śmierci, a na tamten świat żaden Miętus nie wyjechał
przedsiedemdziesiątką…
Nieprzeczułnieborak,żeśmierćjużczekananiegowdębowymlesie,podIrunem,o
którybójwłaśniewrzał.MałemiasteczkoIrun,rządowcyufortyfikowalitaksilnie,żejego
zdobycie po długich, niesłychanie zażartych walkach kosztowało powstańców kilka
tysięcyofiarwludziach.
A tego samego ranka, pod Irunem, obok ośmiuset Rifów, Hiszpanów i różnych
narodowości legionistów poległ jeden Polak, Miętus, hen daleko stąd Roger von Elden
otrzymał z Madrytu nowe, z dotychczasowych największe, zamówienie na „fortepiany”.
Zamówieniezostałowykonanepootrzymaniuzapłatywzłocie,jakzwykle,ijakzwykle,
von Elden pozwolił powstańcom przyłapać połowę transportu, żeby Madryt zbyt szybko
niewziąłodwetuzastratęIrunu.
Zapobiegliwy von Elden miał tylko jedno zmartwienie: ani rządowcy, ani powstańcy
niechcielistosowaćgazówbojowych,naktórychzarabiasięnajwięcej.Kilkarazyposyłał
oferty i nic. Powoływał się na przykład Włoch, które błyskawicznego pogromu wojsk
abisyńskichdokonałytylkodziękimasowemuużyciuiperytu,lecznatootrzymałkrótką
odpowiedź: My nie jesteśmy barbarzyńcami! Pomimo to nie tracił nadziei, że
„zmądrzeją”.
—Trzebaimtylkozamiastofertodrazuposłaćtowar,nibytoprzezpomyłkę.Nocóż,
przytakolbrzymiejilościskrzyń,możekilkadziesiątznichnapełnionychbyćnietym,co
zamówiono. Na pewno spróbują z ciekawości, a kiedy już raz zaczną, nie potrafią
odzwyczaićsięodtejnajwspanialszejbroni—sądził.
NieprzygnębiłateżdzielnegoprzemysłowcapoufnawiadomośćzParyża,żezdwóch
miliardów złotych peset, zdeponowanych tam w lipcu, pozostało zaledwie czterysta
milionów.
— Drugie tyle — powiedział sobie — będzie można uzyskać ze sprzedaży
hiszpańskichdziełsztuki…ObytylkozdążyliprzedbombardowaniemMadrytuwywieźć
zPradotebezcenneobrazy—zatroskałsię,lecznakrótko,jakzwykle.—Azłoto,które
bezproduktywnie leży w monstrancjach, kielichach, w votach kościelnych, przede
wszystkimzaśwskarbachtylukatedriklasztorów,oceniamskromnienamiliard…Dalej,
mogliby za przykładem Włoch, urządzić zbiórkę złotych obrączek ślubnych…
Następnie…
Tak sobie wszystko pozliczał, odjął trzydzieści procent na straty… (— Klechy
niejedno ukryją, skoro zaczną się konfiskaty.) aż w końcu stwierdził z radością, że
Hiszpanięstaćnauzupełnieniejejdepozytuzagranicądojegopierwotnejwysokości.
— Znowu wchodzą w grę dwa miliardy złotych peset — rzekł głośno, lubując się
dźwiękiem magicznego słowa: miliardy — znowu można eksportować tam „fortepiany”
przez dalsze pół roku, a do tego czasu powinna, u licha, wybuchnąć jakaś większa
wojenka!Naprzykładpomiędzy…
Pochylił się nad rozłożoną na biurku mapą Europy i długo ślizgał się po niej
drapieżnymwzrokiem…
KONIEC
____________________
Szerszemu ogółowi nieznane wydarzenia w Abisynii od czasów Menelika II aż po
dzień dzisiejszy przedstawił autor w dwóch b. obszernych powieściach pt. IPERYT
ZWYCIĘZCAiTAJEMNICEWŁADCÓWABISYNII.(Przyp.aut.)
Léon Blum (1872-1950) – socjalistyczny polityk francuski, trzykrotny premier
Francji,m.in.wlatach1936-1937.
PłomiennyKrzyż(fr.CroixdeFeu)–francuskieradykalnieprawicoweugrupowanie
polityczne.
sofort(niem.)–tu:natychmiast.
suk(ar.)–targ.