Antoni Marczyński
ALOHA
2013
Spis treści
1 Egzotyczna znajomość
2 Wspomnienia z odległej przeszłości
3 Ważna nowina
4 Noc podzwrotnikowa
5 Chmury na pogodnym niebie
6 Na plaży Waikiki
7 Na progu śmierci
8 Podejrzenia
9 Cyklon
10 Uwięzieni
11 Zasadzka
12 Nieoczekiwane spotkanie
13 Epilog
Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego”Rój”, Warszawa
1929.
ROZDZIAŁ I
Egzotyczna znajomość
Jakiś ciemny punkcik zamajaczył nagle wśród białych płatów piany na siwym
grzbiecie grzywacza, a potem znikł równie szybko, jak się ukazał. Zapewne zsunął się po
tylnym zboczu bałwanu i znajdował się w szerokiej na kilkanaście metrów dolinie, pomiędzy
dwiema potężnymi falami. Jakoż zaczerniał znowu na szczycie grzebienia następnej góry
wodnej.
Ryszard przeciągnął się leniwie i wyjął ze skórzanego pokrowca lornetę. Nie mógł się
powstrzymać od lekkiego okrzyku zdumienia, skoro poznał, że owym ciemnym punktem,
który go od chwili intrygował, jest głowa ludzka. Śmiały pływak sunął równolegle do lekko
wygiętej linii brzegu, potem skręcił na miejscu, odwracając się frontem w stronę obserwatora.
Chciał widocznie lądować. Silnymi rzutami wygimnastykowanych ramion zbliżał się szybko,
korzystając z każdej fali. Każda niosła go na swym spienionym grzbiecie kilka metrów i
przysuwała do brzegu.
- Kobieta? - szepnął Ryszard w pewnej chwili. Upewniał się z każdą sekundą o
trafności swego spostrzeżenia, a przekonał się ostatecznie, kiedy znakomita pływaczka
dotarła do mielizny i szła po płytkim dnie, kołysząc się lekko w biodrach. Była naga zupełnie.
Po tym szczególe, po cerze złotobrązowej, tak różnej od zwykłego opalenia się mimo
pozorów podobieństwa, wreszcie po sposobie upięcia czarnych, lśniących włosów poznał z
daleka, że ma przed sobą kobietę z miejscowego plemienia, a nie jakąś ekscentryczną miss,
trenującą do zawodów pływackich. Zauważył także ze zdumieniem, że w ustach trzymała
drewniany trzon olbrzymiego noża.
- Pływa w pełnym rynsztunku bojowym - mruknął, uśmiechając się na widok
uzbrojenia wyspiarki.
Przeszła całkiem blisko obok leżącego mężczyzny, nie dostrzegając go jednak, może
dlatego, że zasłonięty był z tej strony kępą karłowatych paproci.
Oglądała uważnie pnie kilku palm, wybrała wreszcie jedno drzewo i zaczęła się na nie
wspinać z małpią zręcznością. Wysoko nad powierzchnią łączki wisiała spódniczka z rafii.
- Cha, cha, cha! - chichotał Ryszard rozweselony. - Piękna Hawajka urządziła sobie
kabinę kąpielową na drzewie i tam zostawia garderobę. Byłbym ją gdzie schował, gdybym
wiedział, cha, cha, cha... Ale pomysł bądź co bądź niepowszedni, oryginalny.
Dźwignął się z ziemi i, skradając się ostrożnie, dotarł aż pod palmę; przyczaił się za
grubą osłoną pnia.
Hawajka, zajęta przeglądaniem się w małym lusterku oraz poprawianiem nieco
uszkodzonej w kąpieli fryzury, nie zauważyła intruza zupełnie. Po dobrej chwili zaczęła się
opuszczać w dół. I w momencie, kiedy miała zeskoczyć z dwumetrowej wysokości, jej
spódniczka z rafii zaczepiła się o korę drzewa.
Wówczas miał Ryszard doskonałą sposobność podziwiać siłę muskułów brązowej
dziewczyny. Nie opierając się nogami o pień drzewa, wisiała na jednej ręce, a drugą
odłamywała skrawki złośliwej kory; potem, żeby móc lepiej sięgnąć, ugięła rękę w łokciu,
dźwignęła się w górę i w tej trudnej pozycji wisiała czas dłuższy... Zauważył jednak, że
zaczyna się wyczerpywać. Wysunął się więc szybko, pochwycił jej nogi w kostkach, a stopy
oparł sobie na głowie, podtrzymując ją w ten sposób i przychodząc z wydatną pomocą
zmęczonej ręce.
Hawajka przestraszyła się trochę, lecz nie cofnęła nóg, nie odtrąciła pomocy. Szybko
odplątała ostatnie włókna i zeskoczyła wprost w ramiona mężczyzny.
W ten sposób zawarli znajomość.
Zaprowadził ją do swego legowiska i wyjął zapasy z plecaka. Hawajka po
kilkugodzinnym pływaniu miała bajeczny apetyt, lecz pomimo to nie jadła bynajmniej
żarłocznie. Jej ruchy miały w sobie dużo wdzięku, a nawet dystynkcji, która go zdumiewała...
Każdy sandwich brała w dwa palce, w taki sposób, by nie dotknąć szynki, i pochłaniała
zapasy wytrwale, ale bez pośpiechu.
Mówiła po angielsku biegle, mieszając tylko od czasu do czasu hawajskie wyrazy.
Kiedy zauważyła, że towarzysz przygląda się uporczywie jej smukłym, bardzo długim
nogom, cofnęła je, podwinęła wstydliwie pod siebie i jeść przestała. Wobec tego musiał się
zadowolić tylko dorywczą obserwacją. Stwierdził więc przede wszystkim, że nowa znajoma,
a raczej nieznajoma jest zbudowana wspaniale, że rysy ma regularne, włosy jak heban, oczy
podłużne, głębokie i ciemne, nosek tak minimalnie zadarty, że prostym go nazwać można,
wargi nieco za grube, a zęby równe, białe, jak dwa rzędy dobieranych pereł. Tak, gdyby nie
wargi, mogłaby uchodzić za skończoną piękność nawet dla wybrednego smaku człowieka
białej rasy.
Przy deserze, złożonym z tabliczki czekolady i cukierków, zawiązała się rozmowa.
Ryszard dowiedział się przede wszystkim, jak brzmi imię pięknej wyspiarki. Było długie, lecz
brzmiało dźwięcznie: Lilinokalana
1
. Postanowił więc nazywać ją jakoś krócej, na przykład
Lili lub Kala. Dalsza pogawędka dotyczyła celu długiej, męczącej wycieczki wpław przez
nurty zatoki Maunalua. Lili wyjaśniła, że pływa codziennie po kilka godzin bez względu na
pogodę i na wysokość fal, po prostu dla zabicia czasu oraz by nie wyjść z wprawy.
- A po cóż sztylet? - zagadnął, wskazując na olbrzymi nóż, jaki można spotkać chyba
u rzeźnika.
W odpowiedzi rozchyliła swe mięsiste, purpurowe wargi, demonstrując po raz nie
wiedzieć który drapieżne, białe jak śnieg ząbki:
- To na rekiny.
Ryszard wzdrygnął się mimowolnie. W czasie przejażdżek statkami Inter Islands
Steamship Company lub podczas kilku wycieczek kutrem wzdłuż brzegów O`ahu miał
niejedną sposobność przyjrzeć się z bliska tym bestiom i wyobraził sobie nagle smukłą
sylwetkę Lili w nierównej walce z nimi. Cóż znaczył głupi sztylet, choćby był jeszcze trzy
razy dłuższy niż jest. Szalona dziewczyna nie zdaje sobie chyba sprawy z ogromu
niebezpieczeństwa, na jakie się naraża. Prędzej czy później padnie ofiarą własnej
lekkomyślności.
I z całym zapałem, energią dwudziestopięcioletniego mężczyzny, z wiarą w swój
przekonywający sposób mówienia zaczął tłumaczyć towarzyszce bezsensowność takich
eskapad. Biorąc pod uwagę, że przemawia do dziewczyny stojącej zapewne na niskim stopniu
kultury, do dziecka Dalekiego Wschodu, do którego wyobraźni trafiają najłatwiej malownicze
opisy i przenośnie, zaczął przedstawiać, snuć przed jej oczyma możliwie najbardziej barwne i
fantastyczne obrazy, których bohaterką była ona, Lili.
Odpowiedziała rezolutnie, że gdyby spotkała rekina, da nurka i pchnie go nożem od
spodu w biały brzuch, o ile potwór w ogóle nie pierzchnie z placu, jak się to najczęściej
zdarzało.
- A jeśli będzie ich dwa, dziesięć, dwadzieścia?
Lili rozłożyła ręce bezradnie. Tej ewentualności nie brała dotychczas w rachubę.
Przyrzekła w przyszłości nie zapuszczać się tak daleko od brzegu. Potem jakaś nowa myśl
musiała jej przyjść do głowy, bo przerwała jego potok wymowy i spytała niespodzianie:
- Czy byłoby ci smutno, gdyby mnie rekin pożarł?
- Ależ naturalnie, Lili. Byłoby mi bardzo smutno, bardzo.
Przypatrywała mu się badawczo, jakby nieufnie, potem zagadnęła o coś i rozmowa
przeszła na obojętne tematy.
W pewnym momencie zerknął Ryszard dyskretnie na zegarek.
- Och! To już tak późno! - zauważył ze zdziwieniem, zrywając się szybko z ziemi. -
Mister Dragon będzie miał znów okazję do zrobienia kilku cierpkich uwag o mej
niepunktualności - mruknął do siebie i zaczął się żegnać ze swą towarzyszką.
Hawajka zamieniła się w słuch. Wstała szybko z miękkiej, gęstej trawy, oddała
niezgrabny uścisk dłoni i spytała:
- O kim ty mówiłeś? Powtórz raz jeszcze...
- Ech, nic... Przypomniałem sobie tylko, że jestem zaproszony na lunch do pewnych
znajomych i spóźnię się zapewne. Ładny kawałek drogi mam jeszcze do Honolulu. A może ty
byś mnie odprowadziła?...
- Nie, nie... Ja także się spieszę w swą stronę... Tylko powiedz, mi, jak się nazywa ten
pan... ci państwo, do których idziesz. - nalegała.
- A cóż ci może na tym zależeć, moja piękna przyjaciółko? - pytał, zaciekawiony jej
natarczywością. Kiedy nalegała w dalszym ciągu, powtórzył nazwisko, które przedtem
machinalnie powiedział.
- Mister Dragon!... Mister Dragon! - szeptała brązowa dziewczyna z. niezwykłym
jakimś ożywieniem, którego mimo wysiłków nie potrafiła ukryć.
Ryszard zaczął się niecierpliwić. Pożegnanie trwało zbyt długo jak na tak świeżą
znajomość. Pragnąc się prędzej pozbyć swej zamyślonej towarzyszki, spytał, czy będzie ją
mógł nazajutrz spotkać w tym samym miejscu.
- Jutro nie... Za cztery dni dopiero tu będę - odparła.
- Dobrze... Zabiorę swój kostium kąpielowy i będziemy razem pływać. A teraz żegnaj
mi, piękny kwiecie egzotycznej krainy, bo śpieszę się diabelnie.
- Więc za cztery dni... Aloha!... Aloha!
Rozstali się i ruszyli w dwie przeciwne strony. Ona poszła powoli, z głową nisko
schyloną, zamyślona, skupiona dziwnie. Poszła w kierunku Wailupe, w stronę wysoko
wystrzelających, żelaznych wieżyczek radiostacji. On przyśpieszył kroku i jął się wspinać po
łagodnym zboczu Diamond Head. Na myśl o tym, że za godzinę ujrzy anielsko piękną
Mistress Violet Dragon, że uczuje na sobie ciepłe spojrzenie jej fiołkowych, jakby wciąż
zalęknionych oczu, uściśnie jej dłoń białą, na myśl o tym zapomniał szybko o Hawajce. Czyż
mógł przewidzieć, że ten drobny epizod, to dzisiejsze poznanie zaważy, i jak bardzo zaważy,
na szali jego życia?...
Docierał właśnie do najwyższego punktu drogi. Jeszcze chwila i ujrzy stolicę Wysp
Hawajskich, piękne Honolulu, setki białych willi rozrzuconych pośród malowniczych
ogrodów, a wśród nich ten najmilszy, najładniejszy domekpałacyk letni, gdzie przy boku
męża tyrana mieszka ona, Violet. Pozna tę willę z daleka! Sąsiaduje ona z parkiem Kapiolani.
Swymi dwiema wieżyczkami patrzy wprost na słynne na cały świat akwarium honolulskie.
Idąc bardzo szybko pod górę, zmęczył się trochę; przystanął na moment i w tejże
chwili usłyszał zbliżający się tętent bosych stóp.
- Lili - zdziwił się głośno, odwróciwszy głowę.
Była to rzeczywiście Lilinokalana. Przybiegła doń zadyszana, lecz uśmiechnięta
radośnie, jakby ucieszona, że znów ma sposobność zamienienia słów kilku. Ale uśmiech ten
ustąpił natychmiast miejsca zakłopotaniu, lękowi, czy jej pytanie nie wywoła grymasu
zniecierpliwienia lub niezadowolenia.
- No powiedzże, co masz na języku - rzekł łaskawie.
Ośmielona tym wstępem, wyrecytowała jednym tchem:
- Słuchaj!... ile on ma lat, ten Mister Dragon?
- Co takiego?... Nie, to zaczyna być interesujące! A cóż ci zależy na tej informacji?
Hawajka nie pojęła znaczenia tak trudnego słowa jak informacja, lecz pochwyciła
oburącz dłoń Ryszarda i z uporem dziecka zaczęła powtarzać swe pytanie w kółko, aż ustąpił.
- Mister Dragon ma lat pięćdziesiąt dwa - odrzekł. - Teraz na ciebie kolej, moja
brązowa boginko. Musisz mi powiedzieć, dlaczego...
- Zaraz!... zaraz - przerwała mu szybko. - Powiedz mi jeszcze, czy on ma długie ręce...
Bardzo długie, jak małpa...
- The devil! - parsknął Ryszard rozweselony. - Jak widzę, stary Ralph nie stracił tych
dwu tygodni na O`ahu. Już tu wiedzą o jego sławetnych łapach. No, mała, przyznaj się teraz,
kiedy z nim zawarłaś znajomość?
Lilinokalanie żartobliwy nastrój towarzysza nie udzielił się bynajmniej. Była
poważna, zamyślona. Powtarzała wciąż jedno zdanie, jakby sobie jego treść w pamięć wbić
chciała dokładnie... - Ralph Dragon. Ralph Dragon, zły człowiek o rękach małpy... Tak, to
on... I wiek się zgadza... To on na pewno.
- Co ty tam mruczysz pod nosem? - spytał Ryszard, który z całej oracji,
wypowiedzianej w obcym dla siebie języku, zrozumiał tylko nazwisko męża Violet.
Hawajka otrząsnęła się z zadumy.
- Za cztery dni nad zatoką Maunalua, tam, gdzie dziś - rzekła, uwalniając zręcznie swą
dłoń, którą Ryszard chciał teraz przytrzymać.
- Czekajże, filutko - zawołał, ale już zbiegła kilkanaście kroków. Raz jeszcze obejrzała
się wstecz, raz jeszcze rzuciła swe pożegnalne aloha i pomknęła z chyżością ściganej przez
drapieżnego kota antylopy. Zasłonił ją przed oczyma zdziwionego mężczyzny występ skalny,
który drożynę górską do zatoczenia łuku w tym miejscu przymuszał.
- Muszę Ralpha spytać - mruknął Ryszard zaintrygowany; potem wzruszył ramionami
i puścił się w dalszą drogę do miasta, wyrzucając sobie nową, niepotrzebną zwłokę...
-
1
Właściwie Lili`uokalani; takie imię nosiła ostatnia ostatnia królowa niepodległych
Hawajów. Pozostawiam angielskojęzyczną pisownię zastosowaną przez autora. Litera `
oznacza niemą spółgłoskę (zwarcie krtani) jaką wymawiamy w wyrazach idea, kamea, zoo,
choć jej nie zaznaczamy w piśmie. (Wszystkie przypisy od red.)
ROZDZIAŁ II
Wspomnienia z odległej przeszłości
Uchwyciwszy odpowiedni moment, zwrócił się Ryszard do gospodarza. W krótkich,
treściwych słowach opowiedział przebieg zawarcia znajomości z piękną Hawajką i powtórzył
w skróceniu obie rozmowy, opuszczając oczywiście aluzje do długich rąk Mister Dragona. Na
ustach gości wykwitły domyślne uśmieszki, na moment zapanowała nawet trochę kłopotliwa
cisza, przerwana na szczęście dość szybko przez rubasznego inżyniera Le Brixa, który huknął
na całe gardło:
- A to cię wsypali przed małżonką! No, stary przyjacielu, przyznaj się, jak to było z
ową uroczą Hawajką. Grzechy na stół!
- Tak, tak. Proszę nam opowiedzieć - piszczała Mistress Rebecca Yeats. potrząsając
zalotnie swą ptasią głową przytłoczoną brzemieniem utlenionych na rudo włosów. - Ja proszę,
ja bardzo proszę.
Pierwsze spojrzenie stalowych oczu gospodarza padło na młodą małżonkę, z kolei
przeniosło się na twarz Ryszarda i stało się zimne, jakby wzgardliwe; zdawało się mówić:
Wiem, dlaczego to opowiedziałeś w obecności Violet. Rozumiem cię doskonale, młokosie!
Potem Mister Dragon zaczął wyjaśniać spokojnie, że odkąd przybył ze Stanów na
O`ahu, a więc w ciągu dwóch ostatnich tygodni, przebywał zawsze w towarzystwie żony, o
ile naturalnie nic znajdował się w miejscowym jachtklubie, że wobec tego nie miał nawet
okazji do zawarcia znajomości z jakąś egzotyczną pięknością.
- Zachodzi tu więc nieporozumienie, jeśli w ogóle cała historia nie jest doskonałym
dowcipem naszego sympatycznego Mister Gratha - zakończył.
Ryszard zaprotestował gorąco. Już miał na języku szczegół, który najlepiej dowodził,
że nie może być mowy o jakimś qui pro quo, mianowicie wzmiankę o charakterystycznych
rękach gospodarza. Powstrzymał się jednak na czas, powtarzając tylko, że nic nie zmyślił, nie
dodał, a na dowód swej prawdomówności proponuje, by mu ktokolwiek towarzyszył w
następnej przechadzce nad zatokę Maunalua.
- Za cztery dni mam się tam spotkać z Lili - dodał.
- Patrzcie państwo! - pisnęła Mistress Yeats. - Nasz młody przyjaciel nie traci czasu.
Już sobie zdążył schadzkę naznaczyć. Chi, chi, chi!
Nie uszło bacznego oka gospodarza, że ledwie przebrzmiały słowa Mistress Yeats,
lękliwa Violet, zahukana, potulna małżonka, rzuciła badawcze spojrzenie na Ryszarda. Ten
drobny szczegół zanotował sobie Mister Dragon dobrze w pamięci.
- Mam! - krzyknął w tej chwili siwiuteńki jak gołąb Le Brix i mówił dalej bardzo
głośno, jak wszyscy, którzy nie dosłyszą. - Zagadka rozwiązana. Przecież byłeś tutaj ongiś
jako oficer marynarki wojennej. Prawda, Ralph?
- Owszem.
- No tak, ale owa Hawajka ma mieć kilkanaście wiosen zaledwie, a tyś był tutaj... bo
ja wiem... będzie chyba z trzydzieści latek.
- Dwadzieścia cztery - poprawił Mister Dragon z kwaśnym uśmiechem. Jak wszyscy
starsi panowie, nie lubił aluzji do swego wieku.
- Niech będzie dwadzieścia cztery - ciągnął Le Brix. - Tak, tak. To się zgadza.
Archipelag został przyłączony do Stanów w roku 1898.
- Dnia 12 września roku 1898 - uzupełnił milczący dotychczas doktor Hearne.
- To nowość usłyszałam - wtrąciła swe trzy grosze pani Rebecca. - Byłam pewna, iż
wyspy Hawajskie już od wielu stuleci do Stanów należą, a teraz słyszę, że ani ćwierć wieku
nie upłynęło...
Le Brix parsknął głośnym śmiechem...
- Od wielu stuleci, od wielu stuleci! - powtarzał. - Pyszny kawał! Kochana pani zdaje
się zapomniała, że nasze poczciwe Stany to młode państwo. Zaledwie półtora wieku sobie
liczy.
Mistress Yeats nie czuła się bynajmniej zażenowana. (Nieznajomość historii i wielu
innych nauk, tak pielęgnowanych w starej Europie, jest na porządku dziennym u
Amerykanek, należy jak gdyby do dobrego tonu). Zrobiła więc tylko minę podlotka i zwróciła
się do gospodarza z prośbą, by dla uświadomienia młodszych zechciał opowiedzieć historię
wysp Hawajskich.
- Tylko możliwie najkrócej - zastrzegła przezornie.
Mister Dragon chrząknął, jak na mówcę przystało, i zaczął w te słowa:
- Pierwotną ludność archipelagu stanowili Kanakowie. Miało ich być około pół
miliona, a jak James Cook obliczył, za jego czasów, trochę ponad trzysta tysięcy. Kanakowie
odznaczali się wspaniałą budową ciała, byli bardzo gościnni, słynęli z rycerskości, męstwa i
dumy. Ich kobiety znane były z urody, wdzięku, z wielkiej skłonności ku białym
podróżnikom, marynarzom, awanturnikom, ale znane też były z niesłychanej mściwości.
Bodaj czy nie to właśnie było przyczyną zamordowania sławnego Cooka.
Ten lud wojowniczy, żyjący przeważnie z rozboju, rozleniwiony przez przyrodę, która
zaopatrywała go we wszystko, nie mógł czy nie chciał przystosować się do zmienionych
warunków życia i wymierał w szybkim tempie. Dziś autochtonów pozostało zaledwie
dwadzieścia tysięcy na całym archipelagu...
- To straszne - szepnęła Mistress Violet Dragon.
- Trudno, moja droga. Słabsi muszą zawsze zrobić miejsce silniejszym. Panowanie
nad światem należy do nas, do silnej rasy białej. Zresztą nie ma czego żałować tych
ludożerców.
- Ludożerców?! - przeraziła się Mistress Yeats.
- A tak, droga pani. Dzisiaj jeszcze utrzymała się tradycja, że w czasie uczty weselnej
obok ciasta poipoi, ryb, owoców i innych przysmaków wnoszą jako honorową potrawę
wielką, upieczoną w całości świnię. Za dawnych „lepszych” czasów wnoszono człowieka,
upieczonego również w całości, aczkolwiek ten kanibalski przysmak figurował w
„jadłospisie” pod niewinną firmą długiej, białej świni. Spytajcie państwo doktora, czy kłamię.
- Tak, to prawda - potwierdził krótko małomówny doktor Hearne.
- W ten sposób znakomity podróżnik James Cook, a raczej jego doczesna powłoka
znalazła się na stole i w żołądku króla Kamehamehy
1
oraz jego najwyższych dostojników
dworskich... Ale wracam do mego opowiadania. Otóż u schyłku ubiegłego stulecia zanosiło
się na to, że wyspy Hawajskie przypadną Japonii. Nawiasem dodam, że połowę dzisiejszej,
trzystutysięcznej ludności tutejszej stanowią Żółci, licząc Chińczyków razem z
Japończykami. Przybywa ich z każdym rokiem, a kompetentne czynniki patrzą na to z
bezmyślną pobłażliwością.
Przedostatni monarcha hawajski, król Kalākaua chciał wydać swą piękną córkę
Ka`iulani za następcę tronu kraju Wschodzącego Słońca. Wianem jej miały być wyspy
Hawajskie. Na szczęście intrygi naszej dyplomacji zdołały połaskotać próżność głupiego
mikada, który propozycję króla Kalākauy
2
ze wzgardą odrzucił.
Ladies and gentlemen. Proszę mi wierzyć, że Hawaje w rękach Japonii to rewolwer
przystawiony do skroni Stanów! Nie doszło do tego jednak.
Wypadki potoczyły się szybko. Nastąpił zamach na ostatniego władcę, na królową
Lilinokalanę...
- Jak?! - krzyknął Ryszard Grath - Lilinokalana, pan powiada? Ależ tak właśnie brzmi
imię młodej wyspiarki, którą dziś poznałem wśród romantycznych okoliczności...
Mister Dragon wzruszył ramionami niecierpliwie niezadowolony, że przerwano mu
znów opowiadanie.
- Cóż w tym dziwnego lub nadzwyczajnego? - rzekł. - Czy sądzi pan, że tylko królowe
mają monopol na pewne imiona? Wracam do wątku przerwanej historii.
Nastąpił okres pięcioletnich rządów republikańskich. Biali osadnicy słali jedną petycję
po drugiej do rządu Stanów, prosząc o opiekę i zaprowadzenie porządku. Bojaźliwy
prezydent Cleveland wahał się. Lecz potem przyszedł energiczny Mac Kinley, który też w
roku 1898 ogłosił aneksję wysp Hawajskich do USA.
Oczywiście nie wystarczało ogłosić. Trzeba było ten akt poprzeć bardziej ważkimi
argumentami.
Dwie eskadry naszych statków wojennych krążyły już od dawna w pobliżu.
Skierowano je w stronę wysp. Tu i ówdzie były małe akcje patriotów, finansowane
niewątpliwie przez zazdrosną Japonię, która poniewczasie spostrzegła, jaki kąsek z rąk
wypuściła lekkomyślnie.
Ja, jako komendant torpedowca T33, miałem także sposobność zetknąć się z
buntownikami i kilkunastu z nich wysłałem do krainy duchów. Tak, tak. W związku z tym
miałem nawet ciekawy epizod z pewną pięknością tubylczą, ale to już do rzeczy nie należy.
Ostatecznie, wszelkie zamieszki stłumiliśmy w ciągu kilku miesięcy i od tej pory
panuje tutaj wzorowy ład i porządek. Wnieśliśmy kulturę, pobudowaliśmy szkoły, porty,
dworce, linie kolejowe, szpitale. Yes! Dawniej trędowaci włóczyli się wszędzie, roznosząc
straszną zarazę. Dziś mają wspaniałą kolonię na Moloka`i. Tak, moi państwo. Ludność
rdzennie tubylcza potrafiła też doskonale ocenić ogrom dobrodziejstw, jakie spłynęły na jej
kraj z łaski Stanów i, jak wskazują każdorazowe wybory, naszymi największymi
zwolennikami,
sprzymierzeńcami,
przyjaciółmi
są
właśnie
rodowici
Kanakowie.
Malkontentów można by szukać tylko wśród ludności japońskiej.
Ladies and gentlemen, skończyłem.
Nikt jakoś nie kwapił się z zabraniem głosu. Po dłuższej chwili przemówiła pierwsza
Mistress Violet Dragon:
- A co się stało z rodziną królewską, z dawną arystokracją, dostojnikami?
- Kiedy stąd odjeżdżałem, darling, przedmiotem debat była właśnie kwestia emerytur
dla członków rodziny królewskiej i innych uprzywilejowanych kacyków. Jaki jednak obrót
sprawa wzięła, nie wiem. Nie interesowałem się tym nigdy. Nasz doktor, który mieszka tu
stale, będzie cię mógł lepiej zapewne objaśnić. Cóż, doktorze?
- Wiem niewiele więcej od pana - odparł doktor Hearne. - Podobno kilku
ambitniejszych Kanaków zrezygnowało z „jałmużny”, nie uznając w głębi duszy, oczywiście,
obecnego stanu rzeczy. A inni biorą dolary z wielkim zamiłowaniem.
Mistress Yeats zaczęła się niecierpliwić. Głośno zamanifestowała swe uczucia:
- Może byśmy jednak pozostawili tych nieciekawych Kanaków w spokoju. Mówmy
raczej o jutrzejszej wycieczce do Pearl Harbour. Mister Dragon, panu udzielam głosu. Pan,
jako były oficer marynarki, musi być naszym przewodnikiem w tej eskapadzie. Przecież Pearl
Harbour jest główną bazą wojennej floty morskiej i powietrznej Stanów na Oceanie
Spokojnym; jest, jak to wyczytałam w jakimś dzienniku, kluczem do władania nad olbrzymim
Pacyfikiem. Pan więc, jako fachowiec, będzie miał wdzięczne pole do popisu, bo co do mnie,
to nie odróżniam krążownika od torpedowca - dodała z rozbrajającym uśmiechem.
- Doskonale. Proponuję jednak, abyśmy program wycieczki omówili na świeżym
powietrzu... Violet, każ nam kawę przynieść do altany.
W chwilę później całe towarzystwo przeniosło się do ogrodu, który otaczał ze
wszystkich stron mały pałacyk wynajęty przez Mister Dragona na całe tegoroczne lato.
-
1
Kamehameha - Była dynastia pięciu królów o tym imieniu.
2
Kalākaua - Poprzednik Lili`uokalany na tronie hawajskim. (Pozioma kreska nad
samogłoską oznacza jej wydłużenie.)
ROZDZIAŁ III
Ważna nowina
- Prędzej... Prędzej - komenderowała młoda dziewczyna, stojąca na samym dziobie
łodzi bardzo długiej a wąskiej jak koryto do pojenia bydła.
Dwunastu wioślarzy zwiększyło tempo, dobywając resztek sił. Ich nagie, potem zlane
ciała lśniły jak brąz w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca. Ich muskularne
ramiona prężyły się w nadludzkim wysiłku, ilekroć łopatki wioseł zapadały w zieloną wodę, a
pochylony wstecz korpus przyciągał ręce ku sobie.
Lecz mimo całkowitego wyczerpania nie podniosła się ani jedna skarga na rozkaz
bezlitosny. Żadna głowa nie odwróciła się i ani jedno spojrzenie, pełne niemego wyrzutu, nie
pobiegło ku smukłej sylwetce niecierpliwej dziewczyny. A po każdym jej przynagleniu
brązowe ciała Kanaków kołysały się jeszcze szybciej, cienkie wiosła gięły się
nieprawdopodobnie i długa, wąska łódź dziwacznego kształtu mknęła, jak jaskółka, poprzez
spokojną toń morza.
Ocean zdawał się drzemać, wypoczywać. Rozleniwił go zapewne wściekły,
całodniowy żar słońca, które teraz pochyliło swą szczerozłotą tarczę i dolnym jej brzeżkiem
dotykało już szczytów wyniosłych palm. Cały bukiet tych przepięknych drzew wystrzelał z
wyniosłego brzegu wysepki ku lazurowemu niebu, a bujne pióropusze ogromnych liści
zdawały się płonąć żywym ogniem w pożodze słońca.
Dziób niezwykłego kajaka mierzył wprost w wysepkę. Widać była ona celem
podróży.
Młoda dziewczyna przebiegła wzrokiem przestrzeń dzielącą łódź od tej małej oazy,
kaprysem bogów rzuconej w bezmiar wodnej pustyni. Przestrzeń kurczyła się szybko, nie
dość szybko jednak dla wymagań niespokojnej pasażerki. Zmarszczki zniecierpliwienia, na
kształt chmurek pędzonych wiatrem po niebie, przebiegały raz po raz gładkie, wyniosłe czoło
stojącej. Niekiedy obracała się poza siebie, przelotnym spojrzeniem obrzucała świecące od
potu plecy wioślarzy, ich napęczniałe od wysiłku karki oraz węzły muskułów na rękach i
znów rzucała swój bezlitosny rozkaz: Prędzej... Jeszcze prędzej, słyszycie?!
Słowa jej działały jak smagnięcie biczem na posłuszną dwunastkę brązowych atletów.
- Rekin! - krzyknęła dziewczyna w pewnym momencie. Przestraszyła się trochę, bo
wypłynął całkiem niespodziewanie, jak gdyby spod zadartego dzioba łodzi, i wyglądał na
dobre szesnaście stóp długości.
Wioślarz siedzący na pierwszej ławeczce zerwał się błyskawicznie z miejsca i stanął
tuż obok swej pani. Zasłoniwszy się przed blaskiem słońca dłonią od czoła, wpił groty swych
bystrych spojrzeń w zielone nurty, zamącone gniewnym trzepnięciem ogona potwora.
Straszliwy władca oceanów znikł równie szybko, jak się pokazał. Wyłonił się po dłuższej
chwili w odległości kilkudziesięciu metrów, ale z tyłu lodzi. Widocznie badał teren oraz
szanse ewentualnej walki. Złowroga płetwa sunęła czas jakiś poza pędzącym stateczkiem, po
czym znikła powtórnie, aby wypłynąć tym razem całkiem blisko, z boku łodzi. Szkaradna
paszcza ukazała się tuż koło łopatki drugiego wiosła. Wówczas Kanak, stojący obok
dziewczyny, wyszczerzył swe zdrowe zęby w szerokim uśmiechu.
- To jednooki! - zawołał... - Stary znajomy.
Wszystkie spojrzenia pobiegły w stronę rekina, który, posuwając się równolegle do
łodzi w głębokości pół metra poniżej zwierciadła wody, wybałuszał swe jedyne oko na załogę
i wciąż jeszcze kalkulował, czy warto się porywać na przeciwników. Drugie oko było jak
gdyby przekreślone grubą blizną, na łokieć długą, biegnącą pionowo poprzez łeb.
- A któż go tak naznaczył? - zagadnęła dziewczyna, nie spuszczając z oka
manewrującego w pobliżu potwora.
- Stary Puna - brzmiała odpowiedź... - Jednooki pożarł mu żonę.
- Ach, więc to ten rekin.
- Ten, ale wtedy miał jeszcze drugie oko.
- Opowiedz, jak to było, a wy tam wiosłujcie szybciej - zadysponowała i usiadła na
podniesionym dziobie kajaka.
Wioślarz śledził jeszcze przez chwilę oddalającą się płetwę. Potem zajął miejsce na
pierwszej ławeczce, zwracając się plecami do towarzyszy, a twarzą do uroczej słuchaczki.
- Trzy zimy już upłynęły od tego czasu - zaczął. - Puna łowił ryby na wędkę, z łódki,
tam, przy drugim atolu; poczuł, że coś szarpie przynętę; ciągnie, ani rusz; ryba zdołała widać
opłynąć krzak koralowy, co rósł na dnie. Więc Puna - hyc do wody! Była tam głębia na pięciu
rosłych chłopów. Ryba tak zaplątała linkę, że mu tchu zaczynało brakować, ale odplątał w
końcu, rybę w garść - i płynie ku górze. Nagle widzi dwa cienie: jeden od łódki, a drugi...
Puna widział, że rekin. Noża nie miał z sobą; w rękach ryba... no źle, śmierć pewna... wtem
trzeci cień, mniejszy... Puna zrozumiał, że żona skoczyła z czółna, że idzie z pomocą...
Ominął potwora, rzucił rybę w łódź, porwał nóż i dalej do walki. Ale jego żonie gorzej poszło
tymczasem. Rekin dał nurka spodem, otarł się o nią i swą ostrą łuską zdarł starej kobiecie
skórę z brzucha, nóg, piersi. Puna mówił, że, kiedy wypłynęła tuż koło niego, była jak jedno
krwawe mięso. Puna objął ją lewą ręką, pchnął ku łodzi, lecz w tej chwili zmartwiał z bólu.
Paszcza rekina pochwyciła w pół kobietę i zarazem lewą dłoń męża... Wtedy z całej siły
palnął nożem w łeb wroga. Przejechał przezeń z góry na dół, aż trysnęło... Prawe oko, mówi
Puna. Wynurzył się tuż koło burty czółna; był wolny. Rekin znikł, unosząc z sobą żonę i lewą
dłoń Puny. On sam zdołał się jakoś wgramolić na łódkę, lecz nie wie, co potem, bo objęły go
mroki. Fale wyrzuciły łódź na sąsiednią rafę, gdzie ją znaleźli poławiacze pereł. Takim
sposobem Puna wrócił na naszą wyspę, ale bez żony, bez lewej dłoni.
Więc - reasumował narrator - ten rekin to na pewno stary znajomy Puny. Prawego oka
nie miał, dobrze widziałem...
- No, to powiedz mu, jak przyjedziemy, że żarłacz grasuje w tej stronie wyspy. Niech
na nim pomsty poszuka.
- Stanie się, jako rozkazałaś - odparł wioślarz, pochylając głowę nisko, na znak
posłuszeństwa oraz wielkiego szacunku. - Powtórzę mu, że ma zemsty na jednookim
poszukać.
Ale młoda osóbka, która taki respekt w wioślarzach budziła, nie dosłyszała ostatnich
słów. Zadumała się nad czymś głęboko. Twarz objęła dłońmi, łokcie wsparła na kolanach i
siedziała nieruchomo jak posąg. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy wioślarz, który jej o
wypadku Puny opowiadał, powstał z ławki.
- Dojeżdżamy - rzekł krótko.
- To dobrze.
Dźwignęła się elastycznie, by objąć komendę nad załogą stateczku. Łódź zatoczyła
duży łuk, gdyż w tym miejscu nie można było lądować. Trzysta metrów dalej bariera raf
koralowych urywała się, jak nożem uciął, ukazując wyłom szeroki na trzydzieści metrów.
Wyłom ten był zapewne dziełem jakiegoś większego huraganu. Wewnątrz olbrzymiego
pierścienia atolu woda była spokojna jak w stawie. Łódź żeglowała teraz po cichej lagunie,
równolegle do wewnętrznej krawędzi pasa startych na miał korali. Pas ten, szeroki miejscami
do stu metrów, był porośnięty gęstym płaszczem zieleni, która schodzi aż do linii wody i zwie
się mangrowe.
- Tam stoi Puna, a to, co widać poza kępą bananów, to jego chata - rzekł pierwszy
wioślarz, skoro łódź upłynęła dobry kilometr i zbliżyła się do najszerszego miejsca atolu.
Rzeczywiście, obok małego zagajnika szerokolistnych bananów stał bardzo wysoki,
chudy Kanak, a przysłoniwszy sobie oczy dłonią od słońca, wypatrywał uważnie, jakich gości
bogi wiodą na zapomnianą przez ludzi wysepkę. Chata jego stała opodal małej wioski,
przyczajonej u stóp wysokich palm. Toteż puścił się pędem wzdłuż brzegu w stronę domostw
sąsiadów, ponieważ łódź zmierzała w tamtym kierunku. Ale spóźnił się i przybył, kiedy już
leżała wyciągnięta na brzegu. Zmęczeni wioślarze porozkładali się obok na niskiej zbitej
trawie; zajęci byli bardzo intensywnie wypróżnianiem całej serii kokosów, które im wciąż
jeszcze znosili mieszkańcy wioski.
- Kogo przywieźliście? - zagadnął przybyły prosto z mostu.
- A, Puna!... ucieszył się pierwszy wioślarz, wyjadając żarłocznie miąższ soczystego
kokosu. - Dobrze, żeś przyszedł - mówił, mlaskając językiem. - Spotkaliśmy jednookiego,
tego, co żonę ci pożarł. No i ręki kawał także... Ten kokos jest trochę stęchły...
Puna spojrzał mimowolnie na ucięty aż po dłoń kikut lewej ręki i pogładził go drugą
ręką pieszczotliwie. Potem, podnosząc wzrok na zajadającego z apetytem ziomka, powtórzył
swe pytanie;
- Kogoście przywieźli? Widziałem jakąś kobietę...
- Dobrześ widział... Przyjechała ona. Tak, przyjechała. Widziała także jednookiego i
powiedziała, że powinieneś na nim zemsty poszukać.
- Tak ona powiedziała?
- Wszyscy słyszeli.
- To dobrze. Poszukam jednookiego.
- No, no, stary... Żeby on ciebie nie poszukał.
- Jego śmierć albo moja - odparł Puna spokojnie i zaczął wypytywać, dokąd udała się
przybyła...
Tymczasem dziewczyna uszła szmat drogi. Jak wicher popędziła przez środek
maleńkiej wioski rybackiej, odpowiadając niecierpliwym ruchem ręki na owacyjne okrzyki
mieszkańców, trochę zdziwionych tak niezwykłym pośpiechem rzadkiego gościa. Potem
zwolniła, gdyż las palmowy, który w poprzek przecięła, był bardzo długi, lecz równocześnie
bardzo wąski, a poza lasem rozlewał się pas płytkiej wody. Pas ten miał w najwęższym
miejscu około sześćdziesięciu kroków szerokości i był przecięty z kamieni oraz większych
głazów zbudowaną groblą, na której szczycie biegła karkołomna ścieżka. Dziewczyna pędziła
znaną sobie dobrze drożyną śmiało, gdyż w razie potknięcia groził jej co najwyżej upadek z
trzymetrowej wysokości w płytką wodę. Grobla owa łączyła koralowy atol z małą, lecz
wysoko sterczącą wysepką wulkanicznego pochodzenia.
Droga wznosiła się teraz pod kątem jakichś trzydziestu stopni. Toteż przybyła
zwolniła kroku, zwłaszcza że była dobrze zdyszana dotychczasowym biegiem. Zbocze góry
porastał puszysty kobierzec paproci, na ogół karłowatych, pośród których trafiały się jednakże
imponujące rozmiarami okazy. Ścieżka, wijąca się w gzygzak, była miejscami dobrze
zarośnięta jakimiś pełzającymi pnączami czy lianami; snadź nieczęsto tędy chodzono.
Wreszcie gąszcz bujnej podzwrotnikowej roślinności zaczął się przerzedzać i oczom idącej
ukazała się mała polana, a w głębi chata okryta olbrzymimi liśćmi, tylną ścianą przytulona do
prawie prostopadłego wzniesienia.
Jakiś stary Kanak dźwignął się krzepko z ziemi i posłał gniewne spojrzenie intruzowi,
który ośmielał się wtargnąć do tego azylu. Ale nieprzyjazny wyraz jego zwiędłej twarzy znikł
natychmiast, skoro poznał nadchodzącą, skoro usłyszał jej słodki, świeży głosik. Bo
dziewczyna wołała już z daleka:
- Witaj mi, Kalohi!... Nie poznałeś mnie, widzę... Gdzie moja poczciwa Kameha?
1
- Bądź błogosławiona, królewno - odparł stary bardzo ceremonialnie, po czym dodał,
wznosząc trzęsące się dłonie ku niebu: - Dzięki wam składam, Kukane i Lono, iżeście
pozwolili mym oczom ujrzeć raz jeszcze córę władców moich.
- Ujrzysz mnie jeszcze niejeden raz - zaszczebiotała z figlarnym uśmiechem, lecz
pomyślała, że żartobliwy ton mógłby urazić starca i szybko zastosowała się do górnolotnego
stylu: - Dziękuję ci za te słowa, najwyższy kapłanie mego ludu. Zechciej mi teraz powiedzieć,
gdzie jest moja ciotka, gdyż niosę jej wielką nowinę.
- Ciotka jest w chacie, królewno. Dobre aumakua opiekowały się nią, jak zawsze.
- Więc chodźmy do niej - rzekła szybko, widząc że znów się zanosi na dłuższe okresy
krasomówcze.
Powitanie ciotki z siostrzenicą było bardzo serdeczne. Wyściskawszy dziewczynę,
zaczęła stara narzekać, że tak długo musiała tym razem czekać na przybycie najdroższego
gościa, że lękała się, by jej przyjazdu śmierć nie uprzedziła...
- Bo czuję, że umrę niebawem - dodała i rozgadała się na dobre: - Dawniej miałam cel
jakiś w życiu. Ciebie jeszcze wówczas nie było na świecie, Lilinokalano, lecz Kalohi pamięta.
Towarzyszył mi poczciwiec w dziesięcioletniej tułaczce po dalekich krajach, zamieszkałych
przez Białych. Balet księżniczki Kamehy, jak nazywano mnie i trzy moje wierne przyjaciółki,
zwiedził wszystkie większe miasta Ameryki. Pisali o nas w swych obrzydliwych, cuchnących
farbą płachtach papieru, które sprzedają po ulicach. Sławili nas, płacili dobrze, klaskali,
przysyłali kwiaty. Jeden Kalohi wiedział, że tańczę nie dla pieniędzy, bo ich nie
potrzebowałam nigdy, nie dla sławy, bo smutna to sława, gdy córa królewska robi z siebie
widowisko. Jeden Kalohi wiedział, że włóczę się po świecie tylko dlatego, by jego odnaleźć...
i zapłacić mu za moją krzywdę straszliwą.
Może źle zrobiłam, że nie dopuściłam do swej tajemnicy przyjaciółek. Nie byłyby
mnie zapewne tak prędko porzuciły. A tak? Jedna się rozpiła, że ustać na nogach nie mogła,
druga uciekła z jakimś drabem, co jej kiesę pełną dolarów pokazał, trzecia, och... szkoda
wspominać, zaraziła się szkaradną chorobą. Zostałam sama. Jeszcze jeździłam od miasta do
miasta, jeszcze wciąż tańczyłam dla Białych. Ale czułam, że takie życie mnie zżera, że się
starzeję, a twarz moja więdnie. W końcu dostałam ospy. Kalohi sprawił lekami, że nie
umarłam, lecz kiedy po chorobie dźwignęłam się z łoża i spojrzałam w zwierciadło, upadłam
jak nieżywa. Nie dlatego, iżby mi żal było straconej urody. Nie. Zemdlałam, bo zrozumiałam,
że zemsty mej sprawiedliwej już nie będę mogła wykonać. Z takimi dziobami na twarzy nie
mogłam już tańczyć. Straciłam raz na zawsze sposobność do odnalezienia tego łotra
przeklętego, straciłam więc cel życia...
Wróciłam tu, by spokojnie czekać śmierci... Och, to straszny los czuć własną niemoc,
nie móc zemsty dokonać i umierać niepomszczona...
Poczciwy Kalohi pociesza mnie ciągle, że on już pewnie nie żyje, że potężny bóg
Lono pokarał go swą ręką sprawiedliwą... To nieprawda. Pytam duchów, czy on już jest tam,
w krainie cieni... Odpowiedziały: nie. On żyje i śmieje się z mej bezsilności, przeklęty rekin,
pies podły...
Stara Kameha zachłysnęła się nagle, zakaszlała. Kaszel wyczerpał ją bardzo.
Skurczyła się, zgarbiła, jakby jej jeszcze z dziesięć lat przybyło.
Zapanowała chwila dłuższego milczenia. Lilinokalana, która biegła tu, by jak
najprędzej powiadomić ciotkę o niezwykłym odkryciu; Lilinokalana, która z najwyższym
zniecierpliwieniem słuchała dobrze znanej sobie historii, starczego ględzenia Kamehy,
Lilinokalana, którą usta paliły, by powiedzieć, jaki był właściwy cel dzisiejszej jej wizyty,
teraz milczała uparcie, bojąc się, czy nieoczekiwana wiadomość nie zabije chorej ciotki, czy
nie pogorszy choćby stanu jej zdrowia... Wreszcie nie wytrzymała. Z bijącym głośno sercem,
trzęsącymi się ze wzruszenia wargami, zaczęła mówić, nie mówić, lecz cedzić wolno słówko
po słówku:
- Kameho... Spotkałam Białego... który powiedział mi w rozmowie, że zna człowieka,
który ma... długie, bardzo długie ręce - odpoczęła chwilę, potem ciągnęła dalej: - Ten
człowiek ma pięćdziesiąt dwa lata... Nazywa się...
Stara dźwignęła się na łokciu z posłania...
- Jak?... Jak się nazywa? - wysepleniła.
- Ralph... Dragon!...
Chwilę trwało milczenie. Kameha chwytała powietrze szeroko otwartymi ustami.
Nagle zakrzyknęła takim głosem, że przestraszona dziewczyna odskoczyła aż pod ścianę:
- Li!... słuchaj, jeśli kłamiesz, Lono cię trądem ukarze... Kalohi!.. czy ja śnię?... Co
ona mówiła?... Dragon? Dragon?... - potem, zeskoczywszy na równe nogi z pęku skór,
wczepiła swe przeraźliwie chude palce w ramiona siostrzenicy: - Gdzie jest ten pies? Gdzie?
Mów, widziałaś go?! - bełkotała.
Nie bez trudu udało się obojgu uspokoić Kamehę. Lilinokalana opowiedziała z
najdrobniejszymi szczegółami historię zawarcia znajomości z Ryszardem, nie tając
bynajmniej, że młody Amerykanin zrobił na niej wrażenie i że ujęła ją za serce jego
troskliwość o jej bezpieczeństwo.
- Li, nie ufaj Białemu... Nie ufaj! Ja ci to mówię - przerwała Kameha. Potem, ku
najwyższemu zdziwieniu kapłana, zaczęła się przechadzać nerwowym krokiem po chacie. Nie
była to już ta sama Kameha, niedołężna, schorowana staruszka, śmierci tylko od litościwych
bogów wyglądająca. Elektryzująca wiadomość ujęła jej w mgnieniu oka kilkanaście lat,
odmłodziła ją, nadała jej członkom elastyczność pełnej życia kobiety. Nawet jej oczy,
wiecznie przymrużone do tej pory, rozszerzyły się drapieżnie, rzucając dokoła błyskawice
gniewnych, mściwych spojrzeń. Nawet jej trzęsący się głos odzyskał dawną dźwięczność,
kiedy przemówiła wreszcie:
- Kalohi!... Idź zaraz do wioski. Żeby mi się wioślarze nie porozchodzili za
dziewczętami. Niech dobrze wypoczną. Jutro, skoro świt, wyruszymy na O’ahu. Tylko
śpiesz!...
Kiwając głową na znak podziwu, opuścił stary kapłan chatę i puścił się szybko
drożyną, biegnącą po zboczu stożkowatej góry w dół ku grobli, a dalej ku wiosce.
Ciotka z siostrzenicą zostały same. Od dłuższej chwili trwające milczenie zaczęło
ciążyć Lilinokalanie, lecz przerwać go nie śmiała. Chorowita ciotka nigdy jeszcze nic wydała
jej się tak majestatyczna jak dzisiaj... Wreszcie... Wreszcie Kameha przemówiła półgłosem,
jak gdyby treść wyrzeczonych słów nie była przeznaczona dla nikogo prócz niej samej:
- Nie!... Podrzucić truciznę, pchnąć sztyletem czy strzelić z zasadzki to żadna zemsta...
On musi wiedzieć, z czyjej ręki ginie i za co... Tak!... On tam winien śmierć ponieść, gdzie
zbrodni dokonał, aby się sprawiedliwości stało zadość... A ja go tam nie zwabię... Za staram
na to, za brzydka...
Ogarnęło ją znowu zniechęcenie. Zgarbiła się, zmalała; dolna warga odwinęła się,
ukazując zepsute zęby; oczy straciły blask.
Ten widok wzruszył dziewczynę, ośmielił ją znowu.
- Kameho! - zaczęła, obejmując łagodnym uściskiem wąską kibić ciotki. - Słyszałam
twoje słowa... Powiedz!... Może mogłabym ci być w czymś pomocna.
Stara, zwiędła, dziobata twarz dźwignęła się w górę powoli. Pytające spojrzenia
przygasłych oczu spoczęły na świeżych, zarumienionych licach dziewczyny, oceniły szybko
harmonię rysów twarzy, spłynęły na szyję łabędzią, na toczone, silne ramiona i twarde, jędrne
piersi. Potem Kameha uwolniła się z uścisku siostrzenicy, odsunęła się kilka kroków wstecz,
a w miarę, jak podziwiała jej postawę, niezrównany łuk bioder i linie nóg smukłych, w
przygasłych oczach zaczęły migotać jakieś żywsze blaski.
- Ty jesteś bardzo piękna - powiedziała w końcu - tak urodziwa ja nie byłam nigdy,
ani twoja królewska matka nawet...
- Ależ, ciociu - przerwała zapłoniona dziewczyna.
- Tak, Li... Mogłabym cię chyba porównać z Ka`iulani, z czasów, kiedy sława jej
wdzięków biegła aż hen, do Kraju Wschodzącego Słońca.
Lilinokalana spuściła oczy skromnie, by nie okazać, jaką dumą napawały ją słowa
ciotki. Wszak już najwyższym komplementem jest powiedzieć Hawajce: masz uśmiech
księżniczki Ka`iulani lub takie oczy miała jedna Ka`iulani. A tu stara Kameha. która pamięta
ową piękność wysp Hawajskich, oświadcza z całą szczerością, że ona, Lilinokalana. nie
ustępuje urodą tamtej.
Tymczasem Kameha podeszła całkiem blisko do siostrzenicy i objęła ją wyschłymi
ramionami.
- I ty byś chciała dopomóc starej ciotce? - spytała, a kiedy usłyszała solenne
zapewnienie, zaczęła ją ściskać serdecznie i dziękować:
- Lono ci to wynagrodzi, kochanie... Tak, tak... On, ten łotr przeklęty, pójdzie za tobą
wszędzie, jak wierny pies, skoro cię ujrzy, skoro go w sobie rozkochasz. Ty go zwabisz bez
trudu do świętego lasu, który szumi u stóp grzmiącej góry Kilauea, a gdy tam przybędzie,
spełni się jego los. Moja w tym głowa... Tylko ty go musisz wciągnąć w zasadzkę. Li,
kochanie... Potężny bóg Lono ci to wynagrodzi.
- No, dobrze, Kameho - odparła Lilinokalana. - Ale Dragon przebywa na O`ahu, a
święty las rośnie na odległej Hawai`i. Jakże więc...
- Nad tym się właśnie musimy naradzić... Czekaj, nogi mi ścierpły. Usiądziemy na
mym posłaniu... - pociągnęła zaciekawioną i przejętą swą rolą siostrzenicę w kąt chaty,
posadziła obok siebie na legowisku ze skór i tam odbyła się tajemna narada, która trwała
długo, bardzo długo...
-
1
Kameha - W oryginale Kamcha. Zmieniłem, by nadać temu imieniu hawajskie
brzmienie. Głoska ch nie występuje w języku hawajskim. (Prawdopodobnie w odręcznych
notatkach autora litery c i e były do siebie podobne; stąd pomyłka. Również królewskie
nazwisko Kamehameha u Marczyńskiego figuruje jako Kamchamcha.)
ROZDZIAŁ IV
Noc podzwrotnikowa
Doktor Hearne, który jako gospodarz musiał się często zrywać z miejsca, usiadł na
samym skraju; za nim szli kolejno: Mrs Rebecca Yeats, Mr Dragon, Mrs Violet Dragon, Mr
Le Brix, Miss Lucy Hearne, bratanica gospodarza, wreszcie Ryszard Grath. W siedem osób
obsiedli półkolem dwa filigranowe, złączone z sobą stoliki, zastawione chłodnikami oraz
stertami najpiękniejszych owoców.
- Panie i panowie, uwaga - rzekł gospodarz. - Przedstawienie rozpocznie się za chwilę
- dodał, klaszcząc w dłonie.
Na werandę weszły dwie filigranowe służące japońskie, ubrane w barwne kimona,
zbliżyły się do frontowej ścianki i w momencie, kiedy dr Hearne przekręcił taster, odsunęły
na dwie strony skrzydła siodzi
1
, po czym cicho, jak duchy, znikły w przyległym pokoju.
Oczy, przyzwyczajone do silnego światła elektrycznego, nie widziały początkowo nic
w tych ciemnościach.
- Chmura zasłoniła księżyc - mruknął lekarz niezadowolony - zastąpimy go więc na
razie małym reflektorem. Podszedł do bocznego stolika, na którym spoczywał maleńki aparat.
Nagle strumień oślepiającego białego światła lunął z werandy w przestrzeń, ukazując
zebranym gościom malowniczy obraz.
Na puszystym kobiercu łączki, u stóp kilkunastu rosłych palm, siedziała grupa
dziewcząt. Mr Dragon, któremu na widok młodych, półnagich ciał od razu oczy zabłysły,
naliczył piętnaście tancerek, ale było ich właściwie pięć tylko, bo reszta stanowiła „orkiestrę”.
Jakoż w tej chwili zabrzmiały tony ukulele i rozległ się śpiew. Choć poza lekarzem goście
słów piosenki nie rozumieli, jednak tęskna, sentymentalna melodia chwyciła wszystkich za
serce. Harmonizowała ona doskonale z przepięknym tłem. Bo w głębi, poza wąskim pasem
łąki, widać było jeszcze węższą wstążkę jasnego piasku, na którym konały zmęczone swą
nieustanną, odwieczną pracą srebrne fale zatoki Waikiki. A w dali ukazał się rząd żółtych
lampeczek, ponad nim zaś dwie kolorowe latarki. To statek Inter Islands Steamship Company
defilował równolegle do linii wybrzeża, mierząc dziobem w wyniosły Diamond Head,
którego kontury oświecił księżyc. Tak, udało mu się przedrzeć misternie utkany woal
obłoków i ukazał wysoko swe pucołowate oblicze, oblewając całą okolicę srebrzystą
poświatą.
- Wobec takiej konkurencji - zauważył dr Hearne z humorem i wskazał na księżyc -
można reflektor zgasić.
Piątka właściwych tancerek oderwała się od siedzącej grupy. Ubrane były jednakowo:
charakterystyczna spódniczka z rafii, spływająca od pasa w dół ku kostkom, a na szyi
zawieszona girlanda z kwiatów, dla przysłonięcia piersi.
Tancerki rozpoczęły swe pląsy, pląsy zrazu poważne, uroczyste, godne może starych
świątyń heiau. Ale w miarę jak rosło tempo akompaniującej muzyki, w miarę jak bandżo
zaczęło zagłuszać dźwięczne ukulele, zwiększył się i rytm tańca, spódniczki rozwiały się
jakoś, ukazując smukłe nogi w całej ich długości, a girlandy poobsuwały się na boki i na
plecy. Nagle pięć tancerek wydało jakiś okrzyk i, trzymając się za ręce, pobiegło ku
bocznemu żywopłotowi. Znikły na chwilę z oczu patrzących.
- Very interesting - zaopiniowała Mrs Yeats. - Więc to jest ów sławny taniec hulahula.
- No, najciekawsza faza dopiero nastąpi - rzekł gospodarz i ciszej dodał kilka słów,
które słyszała zarówno Mrs Yeats, jak też jej sąsiad od prawej ręki, Mr Dragon, który
zainteresował się bardzo zasłyszaną nowiną.
- Może byśmy bliżej trochę podeszli - zaproponował. - O, choćby tutaj - dodał,
wskazując okryte dywanem stopnie schodów wiodących z łączki na werandę.
Wniosek ten zyskał ogólną aprobatę. Całe towarzystwo przeniosło się szybko na nowy
punkt obserwacyjny. W tym samym prawie momencie wbiegły tancerki wracające z
zaimprowizowanej na łonie natury szatni. Toaletę, jaką każda z nich miała teraz na sobie,
można by nazwać toaletą listka figowego, tylko że rolę listka spełniał bukiet dużych,
różowych kwiatów. Girlandy oraz spódniczki z rafii znikły.
- Teraz się zacznie - mruknął cicho gospodarz.
Jakoż zaczęło się. Nie była to już pantomima ani rytmiczny taniec, ale wściekły pląs,
na widok którego kręciło się w głowie patrzącym. Dziesięć toczonych gibkich ramion,
lśniących od kokosowego olejku, wiło się w powietrzu na kształt stada wężów. Dziesięć
długich, wysmukłych nóg drgało w oszałamiającym tempie. Pięć ciał brązowych skłębiło się,
zbiło w jedno, rzekłbyś: jakaś olbrzymia ośmiornica, polip o dwudziestu kończynach.
Wreszcie z tego kłębowiska oderwała się jedna tancerka. Nie leciała, nie szła, lecz
płynęła poprzez rozgrzane powietrze parnej, podzwrotnikowej nocy. Przesunęła się tuż przed
oczyma gości doktora Hearne’a, tak blisko, że można ją było ręką dosięgnąć. Przeciągnęła
się, przegięła lubieżnie i odpłynęła szybko ku czterem pląsającym siostrzycom, by za chwilę
znowu powrócić. Ryszard, który przy zmienianiu miejsc tak manewrował, by znaleźć się
obok Mrs Violet Dragon, chciał właśnie szepnąć swej sąsiadce, że w „primabalerinie”
rozpoznaje uroczą Lilinokalanę znad zatoki Maunalua, kiedy dostrzegł pewien ruch
porozumiewawczy tancerki. Trzymając prawą ręką bukiet ceglastoróżowych kwiatów na
wysokości łona, palce lewej dłoni przytknęła na chwilę do swych warg ukarminowanych.
Ryszard schwycił jej przelotne, lecz błagalne spojrzenie i zrozumiał jego treść; miał milczeć,
nie zdradzić, że zna tancerkę. Lekko skinął głową na znak zgody i zajął się z zapałem
rozmową z piękną Violet, odkładając na później rozwiązanie zagadki.
Tymczasem Lilinokalana rozpoczęła jakiś taniec solowy.
Mr Dragon musnął dłonią kilkakrotnie swój rudy wąsik, dumny niezmiernie, że z
czterech mężczyzn jego właśnie tancerka wyróżniała. Do niego najczęściej podbiegała, przed
nim wykonywała najrozkoszniejsze przegięcia, jemu jednemu rzuciła wonny kwiatek z
bukietu wyrwany, przedtem go do ust przytknąwszy. Potem odbiegła z powrotem do
towarzyszek.
- No, stary, nie ma co mówić - zachichotał Le Brix. - Boska primabalerina okazała ci
wyraźny preferans. Nie będę się dziwił, jeśli ci twoja pani uszu natrze w domu.
- A co? Widać nie jesteśmy jeszcze tacy starzy, drogi przyjacielu. - Mr Dragon
zacierał ręce z widocznym zadowoleniem, śmiejąc się w duszy z aluzji do ewentualnej
reprymendy od żony. Rzeczywiście, doskonały kawał! Potulna, przestraszona Violet i natrzeć
uszu! Poprawił sobie kwiat, zatknięty w klapę białego smokingu, potem zerknął zaczepnie w
stronę żony. Jego spojrzenie zawierało w sobie równą dozę zarozumiałości, jak i pogardy dla
ślamazarności zahukanej doszczętnie w ciągu trzechletniego pożycia małżeńskiego Violet.
Ale ton tego spojrzenia zmienił się błyskawicznie, skoro dostrzegł wzrok swej ofiary. Patrzyła
właśnie na Ryszarda i patrzyła w taki sposób, w jaki może spoglądać tylko kobieta bardzo
słaba, bardzo niezaradna życiowo na wybranego mężczyznę, którego uważa za opiekuna,
starszego brata, przewodnika po rozstajach trudnej, doczesnej podróży. Mr Dragon przyłapał
ten wzrok i przypomniał sobie swe pierwsze spostrzeżenie, tam w domu, podczas lunchu
wydanego na cześć gości, kiedy to żartobliwe powiedzenie Mrs Yeats wywołało zalęknione
spojrzenie Violet. Ale w tej chwili coś zaszeleściło delikatnie, coś jedwabistego musnęło mu
dłonie, na kolanach splecione.
- Ho, ho! - rżał Le Brix, rozweselony niebywale: - Primabalerina zagięła parol na
ciebie, Ralphku. Znowu cię zaczepia.
Produkcje taneczne dobiegały końca. Gospodarz zaproponował przechadzkę nad
brzegiem morza. Jego siostrzenica, Miss Lucy, urażona trochę zachowaniem się Ryszarda,
który jej się od dawna podobał, pochwyciła za rękę rubasznego inżyniera i zawołała:
- Brawo, stryju! To mi pomysł!... Spacer nad oceanem przy blasku księżyca... Hej, za
nami!... para za parą!
- Para za parą! - wtórował basem Le Brix. - Może znajdziemy gdzie czółna... Mam
ochotę powiosłować trochę...
Ryszard podał ramię swej towarzyszce. Violet spojrzała pytająco na męża.
- Idź, kochanie - przyzwolił Mr Dragon głosem bardzo słodkim.
- Ja anektuję kochanego doktora - zdecydowała mrs Yeats widząc, że Mr Dragon
zmierza ku grupie tancerek i że nie ma innego wyboru.
- O, pan nie ma partnerki! - zmartwił się szczerze gospodarz.
- Może jaką znajdę - rzucił tamten znacząco.
- Prawda!... No, gratuluję... Ale, ale, byłbym zapomniał. Niech mnie pan zastąpi i
poczęstuje nasze baletniczki tym, co zostało na stole.
- Bardzo chętnie. Wolałbym jednak coś bardziej orzeźwiającego... Szampana nie ma
doktor?!...
- Che, che, che... A prohibicja? - po czym, nachylając się do ucha gościa, dodał
szeptem... - Oto kluczyk od mej „biblioteczki”. Znajdzie pan tam białe kruki, na widok
których ucieszyłby się jaki komisarzyna ze świętej prohibicji. Aloha, Mr Dragon!... Życzę
wesołej zabawy. Postaram się, byśmy nie wrócili wcześniej, jak za pół godziny...
Mrs Yeats pogroziła paluszkiem spiskowcom i uprowadziła doktora czym prędzej.
Mr Dragon spojrzał za odchodzącymi. Dwie pierwsze pary zniknęły już zasłonięte
palmami oraz kępą dziko rosnących bananów. Potem skierował swój wzrok w stronę grupy
tancerek. Siedziały na dawnym miejscu, szwargocząc coś niezrozumiale w swym języku.
Zaklaskał w dłonie. Nadbiegłym służącym japońskim zlecił przenieść wszystko, co na
stolikach pozostało, pod palmę, koło której pnia siedziały tancerki. Szybko trafił do
„biblioteczki”, dobył stamtąd dwie flaszki szampana i wstawił je do błyszczących kubłów z
lodem, w którym mroziły się dotychczas chłodniki. Potem spojrzał na kwiat wpięty w klapę.
Ten widok napełnił go otuchą. Śmiało ruszył ku zajadającej z apetytem grupie.
To wcale rozumna dziewczyna - stwierdził w duchu, kiedy „primabalerina” przyjęła
bez wahania jego propozycję. - I pije z wielką rutyną - dodał po chwili.
Ale czuł się bardzo skrępowany. Dwie Japonki krzątały się ustawicznie; co gorsza,
zapaliły lampy.
- Teraz ja daję z siebie widowisko - mruczał, zerkając w kierunku tancerek, które
musiały zarówno jego, jak i jego przygodną towarzyszkę widzieć jak na dłoni.
Zaproponował więc mały spacer nad brzegiem morza.
- Pójdziemy śladem tamtych. Nie mogli jeszcze zajść daleko.
Hawajka zawahała się na chwilę, rzuciła przelotne spojrzenie w stronę koleżanek, lecz
ostatecznie przystała. Zeszli po stopniach na niezrównanie puszystą trawę, która przed
kwadransem była estradą dla baletu; minęli szybko siedzącą grupę, po czym wykręcili na
prawo, dochodząc pod ostrym kątem do plaży. W oddali błyszczały światełka budynków
położonych przy wylocie portu honolulskiego. W równych odstępach czasu migotały
błyśnięcia dwóch latarń morskich.
Mr Dragon czuł się bardzo nieswojo. Bliskie sąsiedztwo prawie zupełnie nagiego ciała
brązowej dziewczyny działało nań przemożnie. Wyczuwał doskonale żar bijący od niej, żar
krwi gorącej już z przyrodzenia i rozpalonej jeszcze szalonym tańcem oraz winem. Drżał jak
w febrze, ilekroć jego ręka, kołysząca się w miarę chodu po nierównym piasku, dotknęła jej
biodra. Lecz z drugiej strony sytuacja była bardzo niepewna. Dyskretny księżyc, jakby nie
chcąc przeszkadzać spacerującym parom, zasłonił się welonem białych chmurek. Zrobiło się
ciemno. I ta ciemność, będąca na ogół najlepszym sprzymierzeńcem, była właśnie bardzo
zdradliwa. Któż mógł zaręczyć, czy lada chwila w odległości kilku kroków nie wyłoni się z
mroków ta czy owa para? Kto mógł zaręczyć, czy Violet, która tak skwapliwie pobiegła z tym
przeklętym smarkaczem, nie usiadła tu gdziekolwiek i, niewidziana przezeń, widzi go sama
doskonale, albo może go ujrzeć, skoro księżyc znów niespodzianie zabłyśnie?
Tak kalkulował Mr Dragon i był odpowiednio zdenerwowany. Nagle zaświtała mu w
głowie myśl, którą od razu zakwalifikował jako genialną.
- Te światła rażą mnie nieznośnie - rzekł głosem trochę drżącym. - Skręcimy na
prawo.
Hawajka zawahała się po raz wtóry. Przystanęła na moment. Jej wprawne ucho
pochwyciło prawie niedosłyszalny szelest stóp, gdzieś od tyłu. Piasek zaskrzypiał leciuteńko.
- Dobrze, pójdźmy tam, gdzie chcesz - rzekła tak głośno, że Mr Dragon zdumiał się
trochę.
Szli teraz pod górę, obróciwszy się do oceanu plecami. Piaszczysta plaża przechodziła
łagodnie, niepostrzeżenie w łąkę, tak jak tam, przed willą doktora Hearne’a. Tak jak tam,
rosły palmy wyniosłe i z powiewem lekkiego wietrzyka potrząsały olbrzymimi liśćmi z
suchym, papierowym szelestem.
Mężczyźnie wróciła cała pewność siebie. Teraz nie lękał się już, by go kto mógł
zaskoczyć w niepożądanym momencie. Nagłym ruchem opasał wpół kibić swej towarzyszki,
wczepiając drapieżne palce w jej nagie ciało. Wzdrygnęła się silnie, jakby pod dotknięciem
oślizgłych łusek węża, lecz nie stawiła oporu. Uchyliła tylko twarz przed natarczywymi
wargami napastnika. Podniecony i ośmielony zaczął całować jej szyję, kark, ramiona, potem
pchnął całym korpusem, chcąc ją obalić na ziemię.
- Nie! - krzyknęła prawie głośno.
- Słuchaj!... Kocham cię... pragnę... dam, ile zechcesz... - jąkał się, szukając
nadaremnie jej ust...
- Nie... teraz... Ktoś nadchodzi... Słyszysz szmer?
Rzeczywiście, gdzieś bardzo blisko rozległ się podejrzany szelest, jak gdyby ktoś
końcem noża drapał po korze drzewa.
- Muszę już iść - rzuciła szeptem, uwalniając się zręcznie z jego objęć. - Powiedz,
gdzie mieszkasz... Przyjdę do ciebie kiedyś.
Mruknął krótki adres, ogarniając szybko umysłem całą niedogodność spotkania w
takim właśnie miejscu. Tajemniczy szmer powtórzył się, lecz był teraz jakby bliższy.
- Choć jednego całusa - błagał, widząc, że nie zatrzyma dłużej egzotycznej piękności.
Przylgnęła do niego ciałem, wpiła swe nieco za szerokie usta w jego wargi wilgotne od
wypitych cocktaili. Potem odepchnęła go tak gwałtownie, że się w tył zatoczył, i znikła w
mrokach.
- Jutro po południu u ciebie! - usłyszał jeszcze.
- Jutro po południu - powtarzał, idąc pod górę. Postanowił wracać inną drogą do willi
doktora. - Jutro po południu... Ślicznie, ale z drugiej strony trzeba się Violet jakoś pozbyć z
domu... Hm... hm. I służby także... Hm... Na szczęście jest dość czasu do obmyślenia jakiegoś
pretekstu.
A gdy pełen najlepszych myśli Mr Dragon zmierzał pod górę, dwie przytulone do
siebie sylwetki śpieszyły szybko ku morzu. Jedna z nich mówiła właśnie w pięknym języku
Kanaków:
- Jeszcze miasta Białych nie stępiły mego słuchu, Kameho. Słyszałam każdy twój krok
nieledwie i raźniej mi było na duszy. O, Kameho biedna! Jakże mi ciebie żal! Jakże cię teraz
dopiero rozumiem! Ja ledwie przez kilka okamgnień czułam jego wstrętne łapy oplecione
dokoła mego ciała, a wzdrygam się, jakbym spała na wężach... Puść mnie, niech skoczę w
fale i spłuczę z siebie ślady jego dotknięć!
Sylwetki rozdzieliły się nagle. Jedna z nich pomknęła jak strzała po piasku wybrzeża,
wskoczyła w nurty zatoki i, bryzgając fontannami kropel, szła wytrwale przed siebie, póki
woda nie dosięgła różowych pączków jej piersi. Potem zaczerpnęła dłonią i gorzkosłoną wodą
morską płukała usta po pocałunku złego człowieka z długimi rękami.
Chmurka, napadnięta zdradziecko przez psotny wietrzyk, rozdarła w ucieczce swą
białą, muślinową sukienkę, a przez tę dziurę wyjrzał znów miesiąc i z dobrotliwym, figlarnym
uśmiechem spoglądał na niezwykłe ablucje brązowej dziewczyny...
-
1
siodzi (jap.) - ruchomy, zsuwany ekran do dzielenia pokoju lub jako drzwi do niego,
składający się z drewnianych ramek wypełnionych papierem.
ROZDZIAŁ V
Chmury na pogodnym niebie
Mr Dragon przeciągnął się rozkosznie na wspomnienie wczorajszego epizodu. Nie
spał już od dobrego kwadransa i z zapałem, godnym lepszej sprawy, analizował dokładnie
kategorię pocałunku, jakim go na pożegnanie obdarzyła nimfa hawajska.
- To był pocałunek egzotyczny w całym tego słowa znaczeniu - zdefiniował wreszcie i
zaczął się znowu uśmiechać. W czasie tych gwałtownych poruszeń olbrzymia kapa, która w
tym klimacie zastępuje kołdrę, zjechała na dół, odsłaniając do pasa panią Violet.
Mr Dragon spojrzał na śpiącą małżonkę ze zwykłą dozą ironii. W głębi ducha nie
mógł odmówić, że wyglądała prześlicznie, że rysunek jej delikatnego profilu był harmonijny,
prawie klasyczny. Policzki miała od snu zaróżowione. Oddychała równo, przy czym chrapki
jej zgrabnego noska poruszały się leciuteńko. Spała sobie w najlepsze.
To właśnie wprawiło w zły humor Ralpha. Żeby taka głupia Violet spała, kiedy on nie
śpi od godziny. Powiedzmy, że trochę mniej niż od godziny. Wobec siebie samego nie
potrzebował Mr Dragon kłamać. Niechby więc nawet od kwadransa; to postaci rzeczy nie
zmienia. Fakt pozostanie faktem, że ona śpi, a chrapki drgają zabawnie.
Mr Dragon przechylił się w bok tak mocno, że omal nie spadł z szerokiego łoża
małżeńskiego. Dosięgnął swą bajecznie długą ręką skraju makaty z plecionej trawy,
wyciągnął okazałe, twarde źdźbło i rozpoczął swą ulubioną zabawę własnego (jak z dumą
twierdził) pomysłu. Dowcip polegał na tym, że końcem źdźbła należało łechtać śpiącą
małżonkę po górnej wardze i pod nosem, a zasada gry, by cofnąć źdźbło szybko, gdy ręka
śpiącej podnosiła się ku twarzy, ażeby spędzić rzekomą muchę.
Ale nie koniec na tym. Mr Dragon, wielki sportsmen, nie zapomniał o zasadzie:
zawsze należy dążyć do rekordu. Więc liczył skrupulatnie senne opędzania się małżonki i
doszedł już do takiej wprawy, że cały kwadrans mógł męczyć śpiącą, nim się ostatecznie
przebudziła. Dotychczasowy rekord, nie pobity mimo kilkudziesięciu prób, wynosił
pięćdziesiąt dwa machnięcia ręką. Należy przyznać, że rekord ten był zdobyty wśród
okoliczności wyjątkowo sprzyjających, mianowicie po pierwszej nocy spędzonej w Paryżu,
kiedy żołądki państwa Dragonów, wyposzczone przez bezlitosną prohibicję w Stanach,
zawarły bliższą znajomość z szampanem.
- To było trzy lata temu... Nasza podróż poślubna - mruczał Mr Dragon i dodał
melancholijnie: - Od tego czasu rekord nie pobity. O, proszę!... Już za piętnastym razem się
budzi.
Rzeczywiście, Violet kichnęła dwa razy. Zaczęła sobie gwałtownie nos dłonią
pocierać, potem przetarła oczy, ziewnęła dyskretnie i uniosła się na łokciu, spoglądając z
łagodnym wyrzutem na męża, który potrząsał swą bronią, rechocząc głośnym rubasznym
śmiechem. Nie czyniła mu żadnych wymówek. Może nie odważyłaby się na to. Może sądziła,
że nie warto. Ale, przeciągając się ruchem rozpieszczonej kotki, wsparta na łokciu, w
prześlicznym sleepingdressie była tak ponętna, tak czarująca, że Mr Dragon udobruchał się i
wcale przyjaźnie się uśmiechał.
- Pocałuj mnie - rzekł łaskawie.
Drgnęła. Udawała, że nie słyszy. Kiedy powtórzył swój rozkaz tonem bardziej
kategorycznym, przysunęła się posłusznie. Swe cudne, fiołkowe oczy nakryła firanką długich
czarnych rzęs i zaciśniętymi usteczkami musnęła wargi męża.
- Eeechhh! - otrząsnął się Mr Dragon. - To pańszczyzna, nie pocałunek. - Wspomniał
wczorajszy pocałunek wyspiarki. Jakaż olbrzymia różnica pomiędzy tamtym a tym
muśnięciem warg zaciśniętych. Nagle błysnęła mu nowa myśl. Przytrzymując obie dłonie
żony w swych łapach, spytał podejrzliwie:
- Dlaczego ty zawsze zamykasz oczy, ilekroć mnie całujesz?
Nie odpowiedziała nic, ale nagły dreszcz i trwożne spojrzenia zalęknionych oczu
wystarczyły mężczyźnie.
- Rozumiem! - zasyczał. - Myślisz w takich momentach o innym. Milcz!... Nie broń
się!... Cokolwiek powiesz, będzie kłamstwem... Ja się domyślam, kto jest tym gagatkiem...
No? Masz odwagę wyznać? Nie, oczywiście. Jesteś na to za tchórzliwa... Ale nie brak ci
odwagi, by zdradzać męża, prawda? - bełkotał coraz niewyraźniej, w miarę jak ogarniała go
wściekłość.
Tego już było za dużo nawet dla tak cierpliwej istoty, jak Violet.
- Jesteś podły! - wybuchła. - Jak śmiesz mi robić podobne zarzuty! Jakie masz
dowody?!... - Tu zachłysnęła się łzami i zaczęła popłakiwać cicho, jak zawsze płakała od
trzech lat, odkąd stała się ofiarą Ralpha. Krótki przebłysk energii u ustępliwej małżonki
wprowadził w dobry humor Mr Dragona.
- Proszę, proszę - szydził. - Jaka werwa, święty ogień oburzenia w oczach.
Uciemiężona niewinność - pomyślałby kto naiwny. Ale ja do naiwnych nie należę. Ja
widziałem doskonale owe czułe spojrzenia, jakimi obrzucałaś tego głupiego młokosa.. Cóż?
Może się wyprzesz, że Ryszard Grath zaleca się do ciebie bezwstydnie, ale nie bez
wzajemności? No, zaprzecz. A to co znowu??! - krzyknął prawie głośno, dotykając palcem
czerwonych i sinych znaków na szyi żony. - Czy to ślady po jego pocałunkach? - zasyczał
złowrogo...
- To... pamiątka... po twoich paznokciach... - szlochała Violet. - Prędko zapominasz,
jak widzę.
Mr Dragon zerknął na swe krogulcze paznokcie. Tak, tak, było coś takiego, ale
zapomniał przez noc. Któż by tam obciążał pamięć drobnym epizodem „zgodnego” pożycia
małżeńskiego. A jednak Violet pamięta. Najlepszy dowód, że nie ma ważniejszych trosk ani
kłopotów, skoro pamięta o takim drobiazgu. Czy to pierwszy raz robił jej scenę zazdrości, czy
pierwszy raz ją chwycił pod gardło i w ten sposób wymuszał zeznania. Mr Dragon był
szczerze zgorszony małostkowością swej małżonki. Chciał to nawet dosadnie napiętnować,
kiedy sobie przypomniał, że dziś po południu ma przybyć ona, urocza primabalerina baletu
hawajskiego, że wobec tego należy przede wszystkim willę opróżnić z domowników.
Odpowiednio więc zmodyfikował swe przemówienie:
- Przyznaję, posprzeczaliśmy się wczoraj wieczorem trochę. To prawda. Zrobiłem ci
nawet małą scenkę o Ryszarda. Ale kto temu winien? Kto wyrabia we mnie ustawicznie tę
manię prześladowczą? Ty... Nikt inny, tylko ty. Odpłacam ci pięknym za nadobne. Włóczysz
się za mną wszędzie, towarzyszysz mi wszędzie, gdzie się ruszę, a jeśli zostaję w domu i chcę
trochę popracować, załatwić zaległą korespondencję, to oczywiście będziesz znowu ze mną.
- Chcę ci dogodzić i unikać pozorów, które...
- To jest perfidia! - przerwał podniesionym głosem: - Ohydna perfidia, na którą się
może zdobyć tylko kobieta. Twoja śmieszna zazdrość naraża mnie na kpiny przyjaciół.
Kiedyś w klubie zagadnął mnie jeden z naszych wspólnych znajomych (nazwiska nie
wymieniam umyślnie): Jak to?! Bez żony? Puściła cię samego?... Oczywiście wszyscy w
śmiech, a mnie wściekłość dusiła. Ja tego dłużej nie zniosę - huknął, zrywając się z łóżka.
Czuł, że jest dobrym aktorem i przejmował się coraz więcej swą rolą: - Ja nie potrzebuję
takiego anioła stróża... To się musi zmienić natychmiast, od dzisiaj. Słyszysz? Od dzisiaj!...
Mam sterty listów do pisania. Chcę mieć spokój, absolutny spokój. Musisz się gdzieś
wynieść. Rozumiesz? Od trzeciej do wieczora, do jakiejś dziewiątej chcę być sam. Musisz się
powoli przyzwyczaić do tego, że będę częściej samotności potrzebował. Zrozumiano?... A
może ty przypuszczasz, że się chcę dlatego od ciebie uwolnić, aby iść na jakąś schadzkę?
Przy twej podejrzliwości wszystko możliwe. No, powiedz, posądzasz mnie - zatrzymał się
raptownie w swej nerwowej wędrówce po pokoju i spojrzał wyzywająco na żonę.
Nic nie odpowiedziała. Płacz jej przycichł nieco pod wpływem zdziwienia, jakie
wywołała nowa zupełnie kategoria zarzutów.
Mr Dragon tupnął z całą siłą w podłogę:
- No, raczysz odpowiedzieć, kiedy pytam? - wrzasnął.
- Nigdy cię o nic podobnego nie posądzałam - wyksztusiła.
- Taak? I może będziesz mnie zapewniała, że bez trudności pozbędę się twej kurateli
na dzisiejsze popołudnie? Che, che, che, che...
- Skoro chcesz, skoro każesz - poprawiła się szybko - bym wyszła z domu na kilka
godzin, to pójdę.
Mr Dragon zatarł dłonie na znak zadowolenia; poszło łatwiej niż się można było
spodziewać. Rozpogodził więc oblicze i zaczął się ubierać.
- Pójdę - powtórzyła głosem rezygnacji. - Tylko dokąd? Do kogo?
- Do... no, choćby do poczciwego doktora. Jego bratanica jest w twoim wieku. Tak,
Lucy to bardzo miła osóbka... Ale czekaj!... Zrobię ci przyjemność - dodał ze znaczącym
uśmiechem. - Nie wypada, byś szła sama. Zadzwonię do twego błędnego rycerza.
Podszedł do telefonu stojącego przy łóżku i wymienił numer Ryszarda. Potem,
wciskając słuchawkę w rękę żony, powiedział:
- Poproś go, by przyszedł po lunchu i by ci towarzyszył.
- Nie! - rzekła stanowczo.
- Halo! Kto tam? - niecierpliwił się Ryszard Grath.
- Mów albo... - zasyczał Mr Dragon złowrogo...
Skurczyła się ze strachu na dźwięk tego głosu i, zahipnotyzowana silą jego spojrzenia,
powtarzała słowo za słowem, co tylko jej podpowiedział.
- Przyjdzie - rzekła bezdźwięcznie, kładąc słuchawkę na widełki.
- No, spodziewam się, że przyjdzie, che, che, che, che... Tobie by odmówił? Nie, nie
bój się, maleńka... Nie będę ci czynił żadnych wyrzutów z powodu jego towarzystwa. Sam
przecież tego żądałem... Bo z drugiej strony, che, che, che... nie mam powodów do obaw. W
obecności doktora i jego bratanicy nie będziecie mogli spoglądać na siebie tak czule, jak
wczoraj. I jest jeszcze jedna, zasadnicza różnica - dodał, chwytając ją brutalnie za ramię. -
Popołudniowa wizyta to nie romantyczny spacer nad brzegiem morza przy księżycu... Tak,
darling... Taka sposobność, jak wczoraj, nie nastręczy się już więcej... Będę nad tym czuwał.
Violet syknęła z bólu. wyrwała ramię z jego drapieżnych palców i zaczęła sobie
pocierać dłonią uszczypnięte miejsce.
Mr Dragon był zadowolony. Wszystko poszło gładko. Ryszard zjawił się kwadrans
przed trzecią. Dziesięć minut później wyszli razem z Violet. Pozostała jeszcze służba, ale z
nią uporał się szybko. Szoferowi polecił udać się natychmiast do portu, naoliwić motorówkę,
przygotować ją do dłuższej wycieczki i czekać tam choćby do zmroku, dopóki on nie
nadejdzie.
- Gdybym nie przyszedł do ósmej, to znaczy, że zrezygnowałem z przejażdżki. Do
tego czasu proszę tam zostać.
Szofer skinął głową potakująco, rzucając przelotne, pełne melancholii spojrzenie na
czekającą rozkazów pokojówkę.
Mr Dragon uśmiechnął się wyrozumiale:
- Wiem, że się macie ku sobie - powiedział. - Wcale się nie dziwię. Situki wygląda jak
rumiane jabłuszko. Zabierz ją z sobą; myślę, że nie będzie ci przeszkadzała w robocie?
Situki spuściła oczy wstydliwie, a ośmielony szofer rzekł z zapałem:
- Nauczyłem ją czyścić mosiężne części. Jeśli sir pozwoli, to ona tak je wyczyści, że
będą się świeciły jak złoto...
- Pozwalam, oczywiście... Ale o dziewiątej żebyś była z powrotem.
- Wcześniej będę, sir.
- Wcześniej nie - odparł, marszcząc się nagle.
Z kucharzem nie było żadnych trudności. Miał rodzinę w Honolulu i chętnie
skorzystał z okazji. Druga służąca była jego córką.
Mr Dragon patrzył przez, okno z uśmiechem zadowolenia na wychodzącą służbę.
Potem szybko zmienił białe ubranie na jedwabną piżamę, a chwyciwszy flaszeczkę z
kolońską wodą i rozpylacz, ustawił się przed największym lustrem.
- Trzeba przyznać, że nie wyglądam źle - zauważył z dumą, rozcierając palcami
zmarszczki.
Żeby tylko urocza brązowa boginka nie przyszła zbyt późno.
W tej chwili zadźwięczał dzwonek.
Mr Dragon klasnął w dłonie, ale równocześnie przyszło mu do głowy, że furtkę
ogrodową trzeba było zostawić otwartą.
- Jakże teraz zrobić? Gdyby mnie tak kto zobaczył. Ja w piżamie, otwierający
osobiście furtkę tancerce, którą pewnie tu wszyscy znają w Honolulu! Hm... Naciągnijmy
ubranie na wszelki wypadek - monologował, ubierając się szybko... - Ooo, śpieszno ci,
kochanie! - dodał, kiedy dzwonek zadźwięczał powtórnie i tym razem bardzo gwałtownie.
Raz jeszcze spojrzał w lustro. Potem wybiegł z willi, sapiąc trochę ze wzruszenia.
Szpalery strzyżonych wiciokrzewów zasłaniały willę przed oczyma patrzących z
ulicy, toteż Mr Dragon zrobił minę bardzo kwaśną, skoro ujrzał, że po tamtej stronie furtki
stoi jakiś obcy zupełnie mężczyzna, z okazałą teczką pod pachą.
- Miałem się dla kogo spieszyć - mruknął półgłosem, a potem zainterpelował ostro
przybysza, z czym przybywa i kim jest właściwie.
- Niechże mnie pan wpierw wpuści - odparł tamten.
- Z kim mam przyjemność? - zasyczał gospodarz, obracając klucz w zamku z
prawdziwą pasją...
- Chcę panu zaproponować bardzo korzystny interes.
- Co? Interes?! Ja teraz mam wakacje, mój panie. Żadnych interesów nie załatwiam...
zwłaszcza z ludźmi, których nie znam... Zresztą, co to za business?... Tylko krótko, panie!...
Ja... mam gości...
- Cały świat wie, że największe, najsolidniejsze, najpewniejsze towarzystwo
ubezpieczeń od wypadku, włamania lub...
- Panie! - ryknął Mr Dragon z furią i ścichł nagle. Wydało mu się, że na najbliższym
skrzyżowaniu ulic dostrzega tancerkę. Zrozumiał natychmiast, że nie pozbędzie się natręta tak
szybko. Długoletnie doświadczenie z agentami nauczyło go, że są to stworzenia gruboskórne,
nieczułe na żadne obelgi czy wyzwiska. - Panie - zaczął bardzo słodko - proszę mi dać swój
adres lub przyjść tutaj jutro o tej porze. Zrobimy business, to panu solennie przyrzekam
tylko...
- Przyjdę jutro - zapewniał agent wśród uprzejmych ukłonów i wcisnął w dłoń drżącej
z niecierpliwości ofiary swój bilet oraz plik prospektów, wymieniających dobrodziejstwa,
jakie przyrzeka ubezpieczonemu „znakomite, jedyne, najpewniejsze” Star Life Insurance.
- Dobrze, doskonale - sapał Mr Dragon, ładując papiery do kieszeni marynarki. -
Tylko teraz idź pan już do wszystkich diabłów, bo stracę cierpliwość.
Pożegnany tak uprzejmie, oddalił się agent, zapewniając uroczyście, że przybędzie
nazajutrz o umówionej porze.
- Nie!... To nie ona, niestety - stwierdził Mr Dragon, przyglądając się przechodzącej
chodnikiem Hawajce... - Ach, zmęczyło mnie to bydlę!...
Powróciwszy do willi, zdjął ubranie i ze zmartwieniem zauważył przy tej sposobności,
że kołnierzyk piżamy i mankiety pomięły się trochę. Zły humor, jaki stąd wynikł, został
zapisany na konto przedstawiciela Star Life Insurance.
- No, może on czekać, aż z nim zrobię jaki business! - warknął pod adresem
niefortunnego gościa.
Spojrzawszy na zegarek, stwierdził, że, nie wiadomo jak ani kiedy, upłynęło pół
godziny.
- Ostatecznie jest jeszcze dosyć wcześnie - pocieszał się w myśli i wyruszył do
spiżarni po zapasy. Skrupulatnie obmyślane menu, przekąski, zastawienie stołu, przyniesienie
lodu z chłodni, zamrożenie flaszki wina, wreszcie wypalenie jednego cygara pochłonęły
dalsze pół godziny. Wybiła czwarta. Mr Dragon począł się lekko niecierpliwić. Potem
sekundy, minuty, kwadranse zaczęły się wlec przeraźliwie wolno, a równocześnie cenny czas,
przeznaczony na rozkoszne sam na sam, kurczył się bezlitośnie.
- Piąta, do stu piorunów! - zaklął. Nie oglądając się już tym razem na to, że jest w
piżamie, wyszedł do ogrodu i dłuższy czas stał przy furtce, chowając się za drzewo, ilekroć
ujrzał jakiego przechodnia w europejskim ubraniu. Po kwadransowym wyczekiwaniu wrócił
do swego gabinetu. Nalał sobie szklaneczkę wina, wypił duszkiem, zapalił nowe cygaro, w
końcu usiadł w fotelu, który przysunął sobie do okna. Nieubłagany czas biegł znowu szybko.
Mr Dragon zaczął rzucać soczyste epitety i wyzwiska, tym razem pod adresem niesłownej
dziewczyny. Wreszcie zaciął zęby. Wpił wzrok we wskazówkę zegara, jakby chciał
zahamować jej ruch wolny, lecz stały. Ale brązowy antyczny zegar nie pozwolił się
zahipnotyzować ani zatrzymać w swym biegu. Tykał sobie miarowo pod szklanym kloszem,
kpiąc w żywe oczy ze zdenerwowanego donżuana.
- Zwymyślam ostatnimi słowy tę dziewkę - rzekł Mr Dragon, skoro wybiła szósta. -
Wyrzucę ją na łeb, jeśli się waży przyjść lub nawet... - nie dokończył, gdyż w tej samej chwili
duży wonny kwiat opisał łuk nad jego głową i spadł mu na kolana. Równocześnie za oknem
zaperlił się śmiech dziewczęcy srebrzystą kaskadą.
Mr Dragon skoczył na równe nogi. W odległości trzech metrów stała na strzyżonym
gazonie wyczekiwana tak niecierpliwie tancerka. W dziennym oświetleniu wydała mu się
jeszcze piękniejsza niż wczoraj, jeszcze bardziej ponętna. Wyciągnął ku niej swe dłonie,
drżące od żądzy, i bełkotał stłumionym głosem, zapominając od razu o pogróżkach, jakie
przed chwilą zaledwie wypowiedział.
- Nareszcie, moja złota boginko!... Czemu tak późno przyszłaś? Ale wejdź tutaj... Tu,
za rogiem willi, są drzwi... Czekaj, biegnę ci wskazać i furtkę zatrzasnąć. - Ostatnie słowa
wypadły oczywiście ciszej znacznie.
Zatrzymała go stanowczym ruchem ręki.
- Słuchaj! - zaczęła. - Przyszłam tu, by ci powiedzieć...
- Wszystko mi powiesz, kochanie, tylko wejdź najpierw. Mógłby cię kto zobaczyć z
sąsiedniej willi.
- Przyszłam ci powiedzieć, że ciotka moja jest chora...
- Dziewczyno złota, nie traćmy drogiego czasu! Dosyć go już upłynęło.
- Nie odchodź od okna, bo ucieknę! - zastrzegła się energicznie, kiedy cofnął się w
głąb pokoju, chcąc wybiec z willi i wprowadzić do wnętrza ociągającą się tancerkę. - Zaraz
ucieknę, jak będziesz nieposłuszny. Ponieważ więc ciotka jest chora, nie mogę być dziś z
tobą... Czekaj, nie przerywaj mi!... Przyjdę kiedy indziej... Ciotka czeka na ulicy... Idę już.
- Stójże, wariatko! - krzyknął zrozpaczony, widząc, że dziewczyna cofa się ku ścieżce
wiodącej do furtki. Nie panując nad sobą, nie bacząc na nic, dla skrócenia sobie drogi
wyskoczył przez okno i puścił się w pogoń. Dopadł ją przy sztachetach ogrodzenia.
- Słuchaj, mała - syczał jej do ucha, przyciskając oburącz furtkę - ze mnie sobie kpić
nie wolno. O jakiejś ciotce opowiadaj głupiemu. Dla mnie wynajdź lepsze wykręty.
- Ależ ona tu czeka, przysięgam.
Jakby na potwierdzenie tych słów wyłoniła się po drugiej stronie ogrodzenia
zgarbiona sylwetka starej wyspiarki. Twarzy jej nie można było dojrzeć, gdyż głowę
pochyliła ku ziemi bardzo nisko. Wyciągnęła tylko swą suchą, starczą rękę przez sztachety.
- Czemu nie wracasz, córko? - wysepleniła głosem tak chropowatym i
nieprzyjemnym, że Mr Dragon cofnął się o dwa kroki. Brązowa dziewczyna wyzyskała
znakomicie tę okazję i w mgnieniu oka znalazła się na ulicy. Przylgnęła całym ciałem do
żelaznych prętów ogrodzenia.
- Gniewasz się na mnie? - spytała z najrozkoszniejszą minką. - Przecież to obojętne,
czy dziś, czy kiedy indziej...
Głos uwiązł mu w krtani. Wzbierał w nim gniew straszliwy, lecz równocześnie wzrok
wpił się chciwie w błyszczącą skórę dziewczyny i ślizgał się po jej smukłej sylwetce. Na
dodatek spódniczka z rafii podwinęła się, ukazując nogi aż poza kolana, te nogi, które wczoraj
pierwsze przykuły do siebie uwagę Mr Dragona.
- Kiedy przyjdziesz? - zapytał wbrew woli.
- Nie wiem jeszcze. Będę jutro na plaży w Waikiki. Jeżdżę tam na desce co rano...
Przyjdź...
Stara wyspiarka zakaszlała niecierpliwie i wyciągnęła rękę. odciągając dziewczynę od
sztachet.
Mr Dragon zaklął szpetnie. Zatrzasnął furtkę i, nie oglądając się za odchodzącymi,
podążył ku willi.
- Przez tę przeklętą starą wiedźmę - mełł w zębach. - Ale że też to cielę nie umiało się
pozbyć towarzystwa swej pokrzywionej ciotki na kilka godzin. Głupie cielę!
Powróciwszy do gabinetu, wybuchnął histerycznym śmiechem na widok zastawionego
stołu. Zmierzając w stronę butelki z winem, musiał przejść koło lustra; ujrzał swe odbicie.
Wydało mu się nagle, że tamten drugi Ralph spogląda na niego z szyderczym uśmiechem. Z
największym wysiłkiem powstrzymał się od grzmotnięcia flaszką w zdradzieckie zwierciadło.
Rzucił się na otomanę i zaczął pić duszkiem szklankę po szklance. To mu przyniosło niejaką
ulgę, lecz jednocześnie skierowało tok myśli w inną stronę.
- A Violet sobie grucha z tym smarkaczem - wymamrotał. - I ty, bezdenny głupcze, z
którego sobie pokpiwa nawet takie brązowe cielę, ty głupcze, ułatwiłeś jeszcze własnej żonie
schadzkę z jej wielbicielem. Nie, tego za dużo na moje nerwy! - ryknął, aż się rozległo w
pokoju. Zerwał się i pobiegł do biurka, na którym stał aparat telefoniczny. Opanowując głos,
podał numer doktora Hearne’a. Długo musiał czekać, zanim z tamtej strony zdjęto słuchawkę
z widełek. Odezwała się służąca japońska, mówiąca dość słabo po angielsku.
- Poproś pana doktora do telefonu. Mówi Dragon... No tak, Ralph Dragon... Co?!
Doktor wyjechał? - zdziwił się nieprzyjemnie. - Więc poproś Miss Lucy... Miss Lucy, mówię
wyraźnie przecież... Także wyjechała? Aha, wracają wieczorem... No, dobrze... A moja żona?
Wybierała się do panny Lucy... Więc była, lecz poszła, skoro się dowiedziała, że ich nie ma.
Dobrze, doskonale - zasyczał, kładąc słuchawkę z taką siłą, że widełki się wygięły.
Zaczął się przechadzać po pokoju. Jak rzeka, co toczy swe wezbrane nurty, skoro
przerwie groblę, pędzi rozhukana w dolinę, zaniechawszy starego koryta, tak gniew Mr
Dragona, wzbudzony zawodem, jaki mu zgotowała tancerka, skierował się wyłącznie w
stronę Bogu ducha winnej Violet.
Uprzątnięcie śladów niedoszłej biesiady było dziełem pięciu minut. Dalsze pięć minut
pochłonęła zmiana jedwabnej piżamy na zwykłe białe ubranie. Było trzy kwadranse na
siódmą, kiedy Mr Dragon, pozamykawszy willę na cztery spusty, ruszył na poszukiwania
małżonki i Ryszarda. Znalazłszy się na ulicy, stwierdził, że nie wie, w którym kierunku iść
powinien.
- Diabli wiedzą, gdzie się zaszyli - warczał złowrogo. - I to jest moja, rzekomo
niezaradna, niedołężna Violet! Skoro Hearne’a nie zastała w domu, powinna była natychmiast
powrócić, a nie włóczyć się gdzieś w towarzystwie takiego młokosa, nie afiszować się z nim
publicznie - narzekał, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że gdyby Violet postąpiła w taki
sposób, gdyby wróciła do domu wówczas, a więc gdzieś koło czwartej, kiedy był jeszcze
pełen błogich nadziei, byłby wtedy wpadł w pasję i byłoby doszło do nieobliczalnej wprost
sceny. Ale przecież Violet nie może wiedzieć, że pozbył się jej z domu dla schadzki z
tancerką, a więc będzie jej można zrobić gorzkie wymówki w każdym razie. Ta myśl była
pewną osłodą dla zdenerwowanego do ostatnich granic Mr Dragona.
Spostrzegł po chwili, że nie zaszedł daleko i że wciąż jeszcze krąży w pobliżu swej
willi oraz sąsiadującego z nią ogrodu botanicznego. Nagle drgnął jak chłopak schwytany na
kradzieży jabłek. Ktoś go zawołał po imieniu. Był to Le Brix. Jowialny inżynier sunął
wielkimi krokami po przeciwnej stronie ulicy.
- Dokądże to bogi prowadzą? - zagadnął, wymachując rękoma ze zwykłym
ożywieniem.
- Idę po żonę - odparł szczerze i nieszczerze zarazem.
- Ach, tak. Widziałem przed godziną twą panią z Mr Grathem.
- Gdzie? - padło bardzo nieśmiało.
- Koło akwarium.
Mr Dragon omal nie krzyknął z radości. Zapanował jednak doskonale nad sobą i rzekł
obojętnie, jakby wzgardliwie:
- Więc jeszcze się tam kręcą? - Mówiłem im, by poszli raczej nad zatokę. Mieliśmy
się przejechać motorówką.
- A, jeśliś się tak umówił, to zapewne tam poszli. Jak już mówiłem, widziałem ich
koło akwarium przed godziną. A zatem...
- Nie, nie, zgadza się. Żona nadmieniła nawet na odchodnym...
- Nie zatrzymuję cię, przyjacielu - przerwał Le Brix, ściskając kordialnie dłoń
towarzysza.
Kilka minut później wkraczał Mr Dragon do ogrodu botanicznego, w którym znajduje
się sławne na cały świat akwarium honolulskie. Szedł szybko szerokimi alejami wśród
przepięknych okazów flory podzwrotnikowej i rozglądał się uważnie na wszystkie strony. Ale
cierpliwość jego miała być narażona na ogniową próbę. Blisko półgodzinne poszukiwania nie
dały żadnych rezultatów. Już był zdecydowany skierować się ku wyjściu, kiedy przyszło mu
na myśl zajrzeć w tę część parku, gdzie stoi mała grota z lawy, nad stawem pokrytym gęsto
olbrzymimi kwiatami Victoria regia.
Znalazłszy się blisko wody, wychylił głowę spoza parawanu bujnych paproci i
spojrzał przed siebie. Po przeciwnej stronie stawu, na ławeczce przed grotą, siedziało dwoje
ludzi. Odległość nie pozwalała rozpoznać twarzy gruchającej parki, lecz fiołkowy szal był
wystarczającym dla Mr Dragona dowodem.
- Więc tam się zaszyli!... Hm... Warto by jednak posłuchać, o czym gołąbki
szczebiocą - mruczał, wycofując się ze swego punktu obserwacyjnego. Obszedł staw i
zatrzymał się nagle. Ścieżka, którą się dotychczas posuwał, biegła wprost do groty. Jeszcze
kilka kroków na tej drodze, a Violet lub Ryszard ujrzą go i nie dowie się, co było tematem ich
rozmowy. Mr Dragon decydował się zawsze szybko. Rozejrzał się, czy jaki dozorca parkowy
nie nadchodzi, potem skoczył między drzewa, których srebrne listki spływały bujnymi
kaskadami aż do ziemi, tworząc znakomitą zasłonę. Szedł teraz ostrożnie, przy czym zmęczył
się dobrze, gdyż musiał się schylać bardzo nisko lub na przemian przełazić przez liany wijące
się zdradziecko pod nogami. Powietrze było parne jak przed burzą. Toteż odetchnął z dużą
ulgą, kiedy wśród szmaragdowego gąszczu zarośli zaczerniała tylna ściana groty. Odpoczął
trochę, potem z zachowaniem największej ostrożności ruszył naprzód, wzdłuż prawej ściany
sztucznej jaskini. Znalazł się w odległości jakich pięciu metrów od śledzonej pary. Widział
przed sobą plecy Ryszarda i profil żony siedzącej bokiem do swego sąsiada. Słyszał
doskonale każde słowo. A Violet mówiła właśnie głosem drżącym od wewnętrznego
wzburzenia:
-...wtedy chwycił mnie pod gardło, obalił na podłogę i zaczął dusić. Nic wierzysz? -
Patrz!... Oto ślady po jego paznokciach - pochyliła się ku towarzyszowi, zerwała szal z szyi i
wskazała palcem ślady wczorajszej „sprzeczki” z mężem. - Pytałeś mnie kiedyś, dlaczego
nigdy nie noszę sukni bez rękawów, dlaczego się z wami w morzu nie kąpię? Wymówiłam się
pierwszym lepszym kłamstewkiem. Teraz mogę ci powiedzieć prawdę. Moje ramiona pokryte
są sińcami, moje uda noszą ślady jego butów...
- Przestań! - jęknął Ryszard Grath, chwytając jej dłonie. - Tego słuchać spokojnie nie
można.
- A co dopiero znosić na własnej skórze?
Mr Dragon oddychał ciężko. Cofnął się nawet jeszcze głębiej poza skałę, lękając się,
że tamci mogą usłyszeć jego świszczący oddech. - Więc aż tak daleko między wami doszło? -
myślał w duchu. - Więc ty, niedołęgo, ośmielasz się wywłóczyć sceny z małżeńskiego
pożycia wobec obcego człowieka? - Na dalsze uwagi nie miał czasu, gdyż w tej chwili zabrał
głos Ryszard. Widać było, że sili się na spokój, choć ton głosu zdradzał dobitnie cały ogrom
oburzenia:
- Jednej rzeczy nie mogę zrozumieć, kochanie. Jak mogłaś tolerować bezkarnie tyranię
tego brutala? Dlaczego się z nim nie rozwiodłaś już dawno? Przecież wobec tych danych
sąd... każdy sąd...
- Wiem o tym - przerwała. - Ale dopóki żył mój biedny ojczulek, miałam ręce
związane. Dlaczego, opowiem ci innym razem. To długa historia. Ojciec mój zmarł przed
pięcioma miesiącami. Wówczas Ralph zmienił się bardzo. Nie katował mnie, nie bił, nie
dokuczał... Domyślałam się zaraz, że nie współczucie dla mego sieroctwa jest przyczyną tej
zmiany na lepsze, lecz względy majątkowe. Opowiem ci to kiedyś obszerniej. Otóż,
jakkolwiek nie miałam żadnych złudzeń co do charakteru mego małżonka, byłam tak
przygnębiona stratą ojca, że nie wszczynałam żadnych kroków... Cha, cha, cha... Nawet były
takie momenty, iż przypuszczałam, że brutalne sceny nie powtórzą się nigdy, że nasze
pożycie jakoś się przecież ułoży. Ale zaledwie wyruszyliśmy w tegoroczną podróż,
przekonałam się o swej straszliwej omyłce. Ralph nie zmienił się ani trochę, tylko jak gdyby
przypuszczał, jak gdyby się domyślał mej determinacji; po każdej awanturze jest podwójnie
grzeczny i brutalne kopniaki stara się później „osłodzić” pieszczotami... Brrr! Żeby on mógł
wiedzieć, jaki wstręt fizyczny we mnie budzi, żeby mógł wiedzieć, jak ja go śmiertelnie
nienawidzę! - zawołała prawie głośno, zrywając się z ławki i wygrażając zaciśniętymi
piąstkami.
Mr Dragon oparł się całym ciężarem o ścianę groty. - Wiem już, wiem, ty obłudna
histeryczko - powtarzał przez zaciśnięte zęby.
Gdzieś w oddali zagrzmiało. Powietrze stało się niesłychanie duszne. Po drugiej
stronie stawu widać było zapóźnione parki. Śpieszyły teraz ku wyjściu, uciekając przed burzą.
- Musimy wracać - zdecydowała Violet. - Wracać do piekła, bo inaczej nie mogę
nazwać swego domu. A co do twej rady, bym jutro poszła do jakiegoś adwokata, namyślę się
jeszcze przez noc.
Ryszard potrząsnął głową energicznie.
- Nie, Violet. Tu nie ma się nad czym namyślać. Jeśli natychmiast nie rozpoczniesz
kroków rozwodowych, jeśli pozwolisz się nadal tyranizować przez tego łotra, to ja z nim
koniec zrobię. Zastrzelę go jak psa... Tak jest. Przysięgam ci, że jestem gotów na wszystko,
nawet na to - zawołał z siłą.
Był tak porywający z ogniem świętego oburzenia, z ręką podniesioną jak do przysięgi,
że Violet patrzyła nań jak urzeczona. Dopiero po dłuższej chwili zdołała przemówić:
- Nie, kochany dzieciaku - rzekła miękko, gładząc go dłonią po twarzy. - Nie trzeba
mówić takich rzeczy ani się zaklinać. To byłaby zbrodnia, którą złamałbyś życie sobie i
mnie...
- Tobie? Przecież, uwalniając cię raz na zawsze od tyrana - zaczął Ryszard z
młodzieńczym zapałem, ale przerwała mu szybko:
- Unieszczęśliwiając siebie, unieszczęśliwiłbyś i mnie zarazem. Czy to rozumiesz?
- Violet! - krzyknął wzruszony. - Więc ty mnie także kochasz?
Zamiast odpowiedzi przytuliła się doń i podała mu usta do pocałunku.
A Mr Dragon musiał na to patrzyć własnymi oczyma, musiał liczyć długie sekundy
pocałunku, który trwał, zda się, wieki. Nie był w stanie oderwać się od swej zimnej podpory.
Tamci dwoje poszli już dawno, uciekając przed deszczem. Burza podzwrotnikowa nadciągała
szybko, jak zawsze. Mr Dragon ani się spostrzegł, kiedy spadły pierwsze duże krople. Nie
czuł ich, zasłonięty zbitym dachem listowia, ale po mnóstwie kółek, marszczących gładką
dotychczas toń wielkiego stawu, poznał, że pada. Dwadzieścia sekund później lunęła ulewa
tak przeraźliwa, że powstał jakby mur wody, przez który trzeba się było z wysiłkiem
przedzierać. Przemoczony do ostatniej nitki dotarł Mr Dragon do groty. Tu mógł się śmiać z
burzy, ale o rychłym powrocie do domu nie było co marzyć. Więc usiadł na jakimś głazie i w
potoku marynarskich przekleństw dał upust swej wściekłości.
Zadygotała nagle grota od bliskiego uderzenia piorunu.
Mr Dragon wzdrygnął się trochę. Nie lękał się burzy bynajmniej. Za czasów służby w
marynarce wojennej miał sposobność przeżywać nie takie nawałnice jak obecna. Ale kiedy
wspomniał sobie naiwne zresztą pogróżki Ryszarda, kiedy wspomniał, że Violet słuchała ich
z największą obojętnością, uczuł się ogromnie osamotniony. - Więc własna żona mogła tego
słuchać spokojnie i pocałunkiem wynagradzać go za zbrodnicze zamysły? - myślał. Ale
chwilowa depresja psychiczna ustąpiła natychmiast miejsca chęci odwetu.
- Prędzej wasza śmierć niż moja - zawołał. Potem sięgnął do kieszeni po chusteczkę,
by otrzeć czoło, z którego spływały liczne krople. Przy tej sposobności dłoń natrafiła na jakąś
sztywną kartę.
- Czyjże to bilet - zainteresował się nagle, usiłując bezskutecznie przebić wzrokiem
gęste mroki. Piorun uderzył w staw. W oślepiającym, żółtofioletowym świetle przeczytał Mr
Dragon:
- Star Life Insurance -
I ta sama błyskawica, co rozjaśniła nieprzebite ciemności wieczoru, podszepnęła także
Mr Dragonowi plan piekielnej zemsty. Wśród szalonej wichury, wśród nieustannego grzmotu
bijących piorunów, obmyślał spokojnie szczegóły odwetu, który miał z jednej strony
wykreślić tamtych dwoje z liczby żyjących, a z drugiej strony jemu samemu przynieść
korzyści materialne.
A na niebie, tak pogodnym przed godziną zaledwie, przewalały się teraz olbrzymie
ołowiane chmury.
ROZDZIAŁ VI
Na plaży Waikiki
- Na sto tysięcy dolarów?! - krzyknął zachwycony agent. - Ależ tak, oczywiście...
Tylko że tego już nie można bez badania lekarskiego.
- Nie można? - Mr Dragon skrzywił się, jakby rozgryzł niedojrzały owoc.
- To drobiazg, sir... Proszę mi wierzyć. Właściwie tylko formalność. Pan doktor
Hearne, który jest lekarzem tutejszej filii naszego towarzystwa...
- Ach, Hearne? To mój przyjaciel...
- Więc nie ma o czym mówić, sir, zwłaszcza że pan wygląda jak uosobienie zdrowia...
- Owszem, czuję się dobrze... Hm... Ale moja małżonka także pragnie się ubezpieczyć.
- Również na sto tysięcy?
- Może nawet na większą kwotę.
- Na większą - powtórzył przedstawiciel Star Life Insurance upojony. Obliczał już w
myśli swą prowizję i błogosławił pomysł wczorajszego kołatania do tej pięknej willi.
Wysokość stawek zależy oczywiście od wieku asekurowanej osoby. Im się jest młodszym,
tym stawki niższe. Sir będzie sobie liczył już z czterdziestkę, jak przypuszczam. Ale może za
dużo panu dałem? - zerwał się z dobrze udanym przestrachem.
Mr Dragon połknął wyraźne pochlebstwo z prawdziwą przyjemnością.
- Oto najlepszy sprawdzian mego zdrowia - rzekł zarozumiale. - Wszyscy mi mówią,
że nie wyglądam na więcej, jak na czterdzieści...
- Na mniej, słowo daję - licytował agent.
- A jednak mam już pięćdziesiąt dwa.
- Nie uwierzę nigdy!
- Urodziłem się w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym.
Gość wciąż jeszcze kiwał głową niedowierzająco, orientując się doskonale, że odkrył
achillesową piętę swego nowego klienta.
- A lady jest młodsza o...
- Tak. Moja żona jest młodsza... Dużo młodsza... Ma lat dwadzieścia trzy.
- Ach, to świetnie! Stawka będzie bardzo niska w tym wypadku, a polisę będzie
można tu na miejscu wypisać. Bo ze starszymi zawsze więcej zachodu. - Tu zmieszał się
porządnie, zauważywszy ukośne spojrzenie klienta. Szybko uzupełnił swą niezręczną
enuncjację: - Mówiąc o starszych, mam na myśli tych, którzy przekroczyli sześćdziesiątkę.
Co poniżej, to młodzież, che, che, che, che... Więc zapiszemy. Sir pragnie się ubezpieczyć na
sto tysięcy dolarów, a jego czcigodna małżonka... na... na...
- Napisz pan, pół miliona...
- Pół miliona! - bełkotał piszący, któremu nagle cyfry charlestonować zaczęły na
deklaracji. Opanował jednak radosne wzruszenie i szybko wypełnił dwa świstki papieru,
pokryte liniami fioletowego, drobnego jak mak druku. - Teraz jeszcze poproszę o podpis.
- Gdzie?
- O tu, pod spodem... A chciałem jeszcze zapytać. gdzie mógłbym, względnie kiedy
mógłbym zastać Mrs Dragon i poprosić ją o podpis.
- Ona musi podpisać osobiście?
Agent rozłożył ręce i wyraził głośno swe oburzenie na wstrętną biurokrację, dzięki
której trzeba czcigodną lady fatygować osobiście.
- Zaczekaj pan chwilę - rzucił Mr Dragon, wychodząc z pokoju z obiema deklaracjami
w dłoni. Zastał żonę, rozmawiającą w salonie z panną Lucy Hearne, która przyszła wyrazić
swój żal z powodu, że mili goście nie zastali jej w domu w dniu wczorajszym.
Mr Dragon przerwał te wywody trochę niegrzecznie:
- To się da odrobić, proszę pani. Właśnie dziś mamy zamiar wpaść do państwa, co
prawda z interesem. Chodzi tu o wystawienie świadectwa, że VioIet i ja jesteśmy zdrowi.
Wiesz, darling - zwrócił się słodko w stronę żony - nie mogłem się już pozbyć tego agenta.
Łaził za mną od tygodnia krok w krok. Chce biedak zarobić swoją prowizję. Ostatecznie
można mu zrobić tę przyjemność.
- Jaki agent? - spytała zdziwiona.
- Jak to, jaki. Przecież przychodził tu dwa razy dziennie, przez ten tydzień. Jak ty się
jednak mało interesujesz tym, co się koło ciebie dzieje. No, nie chcę ci robić wymówek.
Kobiety mają przecież inny horyzont zainteresowań niż my, na których barkach spoczywa
walka o byt... Otóż, chcąc biednemu człowiekowi przyjść z pomocą, postanowiłem
ubezpieczyć ciebie i siebie na pewną sumkę. Składki roczne to głupstwo, a gdybym umarł,
będziesz miała kilka dolarów na otarcie łez.
- Co też pan mówi! - zaprotestowała Miss Lucy. - Tak czerstwo wyglądający człowiek
nie powinien w ogóle myśleć o śmierci... Ja wiem, to był tylko żart, ale powinnaś, Violet,
wykrzyczeć męża za takie żarty.
Ale Violet nie kwapiła się wcale ani do protestów, ani do wykrzyczenia męża.
Wymuszonym uśmiechem starała się zamaskować swe zakłopotanie. Potem, nie czytając
nawet podsuniętej deklaracji, podpisała ją i odsunęła niedbałym ruchem dłoni.
Mr Dragon zatarł ręce mimowolnie.
- Wiesz, kochanie - rzekł bardzo uprzejmie - najlepiej byłoby, gdybyś później
odprowadziła panią i dała się zbadać doktorowi, o ile to w ogóle potrzebne. Bo agent
zapewnia mnie, że chodzi tu tylko o formalność. Ja pójdę tymczasem do portu i podjadę po
was motorówką. Dobrze? Zrobimy wspólną wycieczkę. Cóż panie na mój projekt?
- Zachwycający! - odparła Lucy. - Dawno już miałam ochotę zobaczyć, jak państwa
łódź chodzi. Violet, wobec tego idziemy zaraz.
- Z pani jest czarująca dziewczyna - zapewniał gospodarz zupełnie szczerze.
- Jaka szkoda, że nie wszyscy mężczyźni są tego zdania - westchnęła, myśląc o
Ryszardzie.
- No, idę wyprosić nudziarza ze Star Life Insurance, a do stryja pani zatelefonuję.
- A zatem: Good bye!... Aloha, jak mówią tutaj.
- I niech pani powie stryjowi, by nie był zbyt skrupulatny, bo się nasza wycieczka
opóźni - rzucił Mr Dragon na odchodnym.
Wśród niskich ukłonów oddalił się agent, a znalazłszy się na ulicy, zanucił marsza
triumfalnego z Aidy; potem skierował się do znajomego baru, gdzie można było sobie
przypomnieć, jak piękne były Stany przed prohibicją. Należało uczcić tak niebywale
szczęśliwy interes.
A Mr Dragon zawiadomił tymczasem lekarza o przybyciu małżonki i celu jej wizyty,
zapowiedział, że po południu także przybędzie po świadectwo dla siebie i, pełen najlepszych
myśli, wyszedł z willi. Pierwsza napotkana taksówka odwiozła go do portu. Szofer John
czekał już od godziny. Mosiężne części motorówki błyszczały w słońcu jak złote, dając
wymowne świadectwo, że Situki czyściła je sumiennie.
- Na pełne morze! - rozkazał, kiedy wydostali się z labiryntu portowego. Potem usiadł
obok Johna i zasypał go pytaniami na temat, jaka jest najwyższa do osiągnięcia chyżość łodzi
przy spokojnym morzu, jaka przy średniej fali, ile litrów benzyny może pomieścić zbiornik,
czy są zapasowe rezerwuary itd. Odpowiedzi notował sobie skrzętnie w pamięci.
- A pasy ratunkowe gdzie się mieszczą? - zagadnął w pewnej chwili.
- Tu, pod ławką, sir.
Mr Dragon otworzył wieko i przyglądał się kamizelkom ratunkowym z takim
zaciekawieniem, jak gdyby je pierwszy raz w życiu widział.
- Więcej ich nie ma?
- Nie, sir. Jest tylko koło gumowe.
- Aha... A jakże John jest zadowolony z motoru? Nie zawodzi?
- Chodzi jak nowy zegarek.
- Hm... Chciałbym jeszcze obejrzeć dno łodzi. Kupiłem ją od inżyniera tak na oko, ale
warto przy sposobności zobaczyć... czy tam gdzie nie przecieka. Niech John zatrzyma motor.
Ustał turkot maszyny. Łódź biegła jeszcze chwilę nabytym rozpędem, potem dała się
kołysać małym falom uspokojonego po wczorajszej krótkiej burzy oceanu.
Tymczasem John podniósł kilka desek podłogi i pokazywał chlebodawcy dno
benzynowego stateczku.
- Tutaj trochę przeciekało - mówił - ale uszczelniłem. Poza tym nigdzie. Deski
zdrowe... Sir, to było dobre kupno. O ile słyszałem, pięć tysięcy dolarów. To tanio, naprawdę,
za takie cacko...
- Tak, pięć tysięcy - potwierdził Mr Dragon i liczył w duchu: - Premia wynosi pół
miliona, jeśli ona umrze naturalną śmiercią lub zginie skutkiem nieszczęśliwego wypadku...
Łódź kosztowała pięć tysięcy... A więc stracę zaledwie jeden procent na tym interesie, a
pozbędę się raz na zawsze wrogów... Do tego dochodzi spadek po niej... Chyba testamentu
nie robiła, u diabła! Trzeba tylko działać szybko... jak najszybciej.
- Sir coś mówił? Nie dosłyszałem - mówił szofer, widząc, że wargi chlebodawcy się
poruszyły...
- Owszem, mówiłem, żeby skręcić na lewo... Pojedziemy przez zatokę Waikiki, do
przystani pod willę doktora Hearne’a.
- Dobrze.
Zatoka Waikiki roiła się od ludzi. Zwolennicy morskiej kąpieli mieli tu raj prawdziwy.
Piasek na plaży był jak srebro, a bezpieczna dla nieumiejących pływać mielizna ciągnęła się
miejscami na pół kilometra w głąb morza. Woda czysta, przezroczysta aż do dna
piaszczystego, ufryzowanego ruchem fal w równe karby misternej ondulacji, fale niezbyt
duże stosunkowo, ale mocno spienione, o grzebieniach ze srebrnej piany. Dla wyczerpanych
kąpielą i działaniem złotych, prawie prostopadłych promieni słońca, rozciągała się powyżej
plaży zielona ruń, puszysty kobierzec gęstej, zbitej trawy i błogosławiony cień u stóp palm
rozłożystych. Cóż więc dziwnego, że całe Honolulu, wszyscy turyści oraz marynarze z Pearl
Harbour wylegają zawsze na plażę Waikiki.
Ale Waikiki ma coś więcej, mianowicie niezrównane warunki dla królewskiego sportu
Kanaków, dla jazdy na desce. Dzięki umiejętnemu manewrowi pędzi taka gruba, na półtora
metra długa deska na grzbiecie fali, gdzieś hen z pełnego morza aż do samego brzegu, niosąc
na sobie człowieka leżącego na brzuchu lub, co trudniejsze, lecz co większe wrażenie na
patrzących wywiera, w stojącej pozycji.
Toteż Miss Lucy Hearne zaproponowała natychmiast, aby podjechać motorówką aż do
miejsca, gdzie wytrenowani znakomicie sportsmeni dosiadają swych drewnianych rumaków.
Mr Dragon przystał bez wahania. Był tak zadowolony z wyniku lekarskiego badania, że nie
bardzo nawet wiedział, co doń mówi rozmowna bratanica doktora. Bądź co bądź losy mu
sprzyjały. Przecież taki pedant, jak dr Hearne, mógł na upartego doszukać się u pacjentki
jakiejś drobnej wady sercowej, jakiegoś zajęcia szczytów czy innego niedomagania. Violet
musiałaby stawać przed komisją, złożoną z kilku lekarzy, uprzedzonych już do jej stanu
zdrowia diagnozą kolegi, wynikłyby z tego rozmaite trudności, a przede wszystkim
niepożądana zwłoka. Tymczasem nic z tego. Violet była zdrowa jak rydz, a świadectwo
lekarskie znajdowało się już w portfelu Mr Dragona.
- Jutro załatwię resztę... Skoro zaś będę miał w rękach polisę, che, che, che... wówczas
- wymownym gestem dłoni uzupełnił swą myśl.
- Mr Grath! - zawołała nagle Lucy, wskazując ręką przed siebie.
Na dźwięk tego nazwiska zmarszczył się Mr Dragon mimowolnie, lecz spojrzał we
wskazanym kierunku.
Rzeczywiście, na szmaragdowym tle wody ukazały się dwie czarne głowy. Para
dzielnych pływaków sunęła wytrwale w stronę pełnego morza, popychając przed sobą dwie
ciężkie deski.
- Planking jest rozkosznym sportem - rzekł Mr Dragon - ale krótkotrwała jazda nie
stoi w żadnym stosunku z pracą, jakiej wymaga zaciągnięcie deski na głębinę. Niegdyś także
próbowałem, lecz dziś wolę jazdę na desce przywiązanej za motorówką. To daleko
wygodniejsze.
- Ależ to syzyfowe trudy - dodała Lucy, patrząc na wysiłki pływaków. Musieli
walczyć z każdą falą. Potężne bałwany usiłowały za wszelką cenę wyrwać deskę ze
zmęczonych dłoni lub przynajmniej dać nią upartemu człowiekowi klapsa, od którego pęknąć
mogła czaszka. Ale przeciwko bezrozumnej sile żywiołu stawał do walki rozum, spryt,
chytrość kruchej istoty, zwanej pospolicie człowiekiem. Więc chował się pod deskę w
momencie uderzenia góry wodnej, przecinał ją podstępnym sztychem i wypływał z drugiej
strony zdrów, cały, by po przepłynięciu kilku metrów nową staczać batalię.
- Czy mnie wzrok myli? - mruknął Mr Dragon, kiedy obaj pływacy znużyli się walką i
dosiedli swych rumaków. Siedzieli na deskach okrakiem, wiosłując rękami zawzięcie.
Twarzami odwrócili się teraz do brzegu, a więc i do motorówki, zdążającej od chwili w ich
stronę. - Tak, to ona! - dodał.
Olbrzymi bałwan, spieniony jakby od wysiłku, dopędził parę pływaków. Znikli oboje
na chwilę, okryci chmurą pyłu wodnego. Potem wśród odmętów śnieżnobiałej piany ukazały
się dwa ciała, wyciągnięte nieruchomo. Dwa ciała: jedno jaśniejsze, drugie jak brąz. To
drugie dźwignęło się zręcznie i pędziło na szczycie syczącej fali w stojącej pozycji.
Ryszard Grath, który uprawiał planking tylko na leżąco i był jeszcze nowicjuszem w
tym sporcie, wyminął dość zręcznie przeszkodę, jaką była nadjeżdżająca motorówka, ale nie
podniósł oczu wyżej i nie ujrzał, kto znajduje się na jej pokładzie. Skutkiem tego nie ujrzał
też czułych spojrzeń dwóch kobiet ani nienawistnego wzroku Mr Dragona. Lecz Lilinokalana,
która pędziła na szczycie fali, stojąc, poznała natychmiast pasażerów łodzi motorowej.
Posłała nawet mężczyźnie porozumiewawcze spojrzenie, ale w tej chwili straciła równowagę.
Krzyknęła rozpaczliwie, zatrzepotała rękami w powietrzu, jak ptak ugodzony kulą, i wpadła
w wodę. Wynurzyła się, potem znowu zniknęła na dłużej niż pierwszym razem.
- Boże, ona tonie! - przeraziła się Violet. Lucy, zapatrzona w oddalającą się sylwetkę
Ryszarda, nie zauważyła nawet, co zaszło. Za to Mr Dragon zainteresował się bardzo
wypadkiem pięknej wyspiarki. Odepchnął Johna od kierownicy, podjechał szybko do miejsca,
gdzie jakby bezwładne ciało dziewczyny ukazywało się i znikało na przemian w odmętach
oceanu, potem zatrzymał łódź i rzucił do wody ratunkowe koło ze sznurem. Jeszcze większą
gorliwość okazał, kiedy rzekomo nieprzytomna Hawajka znalazła się w motorówce.
- Trzeba ją przenieść do kajuty - zdecydował, a widząc, że szofer chce mu przyjść z
pomocą, warknął bardzo szorstko: - Niech John pilnuje kierownicy! Proszę jechać w stronę
willi pana doktora... Odejdźcie, moje panie, odejdźcie!... Zamoczycie sobie sukienki... Ja ją
sam zaniosę.
Troskliwość o wygląd toalet obu pań była dość uzasadniona, gdyż wyłowiona
topielica ociekała dosłownie wodą. Mr Dragon, który tak zazdrośnie strzegł swego monopolu
w udzielaniu pierwszej pomocy, był także mokry, a jego białe ubranie poprzylepiało się
miejscami do ciała. Toteż obie panie nie narzucały się więcej, ograniczywszy swą współpracę
do podtrzymywania zwisającej głowy wyspiarki. Zemdloną złożono na rozsuwanym łóżku w
ciasnej kajucie.
- Ależ ona jest prawie naga - zgorszyła się Lucy i ku wielkiemu niezadowoleniu
mężczyzny nakryła leżącą aż po szyję.
Mr Dragon nie taił złego humoru.
- Jest tu tak ciasno, że ruszyć się nie można - narzekał, sądząc, że panie wyjdą z
kajuty. Jakoż, przywykła do odgadywania myśli mężowskich, ruszyła Violet ku drzwiom, ale
Lucy chwyciła ją za rękę.
- Ma pan rację - rzekła - tu jest bardzo ciasno i powinien pan wyjść na pokład,
zwłaszcza że chodzi o cucenie kobiety...
Mr Dragon, wyszedłszy z kabiny, zaczął łapać powietrze gwałtownie, jak ryba
wyrzucona na piasek. Od stłumionej złości nie mógł słowa przemówić przez chwilę. Potem
jął seplenić, mamrotać sycząco, co mu się przytrafiało tylko w momentach największej pasji:
- I ja tę kozę, tę głupią purytankę nazwałem czarującą dziewczyną! O, ironio losu!
Dzisiaj ją tak nazwałem. Czemu łódź zwalnia, u licha ciężkiego! - wrzasnął nagle w stronę
szofera.
John wskazał jakiegoś pływaka, który siedział okrakiem na desce i dawał znaki
rękoma. Był to Ryszard. Przybiwszy do brzegu, ujrzał drugą deskę pustą. Zaniepokoił się
zrazu, ale natychmiast uznał za nieprawdopodobne, by takiej mistrzyni w pływaniu czy w
plankingu, jak Lilinokalana, mógł się wydarzyć nieszczęśliwy wypadek. Obejrzawszy się
jednak w stronę pełnego morza, zobaczył swymi sokolimi oczyma, że załoga motorówki,
którą wyminął szczęśliwie w czasie piekielnej jazdy na desce, wyławia z wody jakieś
nieruchome, brązowe ciało. Toteż puścił się z powrotem na morze, ale przybywał za późno.
Łódź mknęła już, defilując bokiem do linii brzegu. Wtedy zaczął dawać znaki, które
sprowokowały Johna do zwolnienia jazdy.
Mr Dragon poznał Ryszarda.
- Jeszcze mi jego do kompletu potrzeba! - zawarczał. - Proszę jechać, dokąd kazałem.
Zrozumiano? Ja tu rozkazuję, nie jakiś pierwszy lepszy bałwan, co pływa na deskach.
Szofer skulił się i dodał gazu. Motorówka pędziła teraz jak strzała. Zwolniła dopiero,
kiedy przybliżyła się do małej przystani łódek, tuż w pobliżu willi doktora Hearne’a.
Lucy wybiegła z kajuty.
- Spieszę po stryja. Violet czuwa przy niej. - Skinęła głową i lekko, zręcznie
wyskoczyła na drewniany pomost.
Mr Dragon rzucił się pędem do drzwi kajuty.
- Violet!... Jesteś bardzo wygodna. Ty nie mogłaś się pofatygować po doktora, tylko
Lucy? Proszę bardzo iść ją wyręczyć... - krzyknął.
Niby podając żonie rękę, szarpnął ją tak gwałtownie, że omal nie upadła na wysokim
progu. Zauważył natomiast z zadowoleniem, że Lucy jest już przy końcu pomostu, że wobec
tego Violet nie zdoła jej dopędzić.
- Nareszcie się ich pozbyłem - stwierdził i stanął jak wryty. Rzekomo zemdlona
wyspiarka siedziała na łóżku i zanosiła się od śmiechu. Śmiech ten udzielił się i jemu.
Podbiegł ku dziewczynie. Chwycił ją za ręce. Przyciągnął je ku swoim piersiom.
- Więc ty udawałaś? - spytał...
- Tak.
- Dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś? Powiedz, kochanie!...
- Chciałam ciebie zobaczyć i powie...
- Ty moja, najdroższa! - krzyknął. Nie zważając, że szofer może być mimowolnym
świadkiem całej sceny, pochwycił dziewczynę wpół. Spragnione wargi zbliżył do jej twarzy,
którą zasłoniła sobie tymczasem dłońmi. Więc całował jej ręce aż do łokci. Ale kiedy chciał
je oderwać od policzków i puścił jej kibić, wyślizgnęła się zręcznie. Stanęła przy drzwiach.
- Stójże! - krzyknął przestraszony. - One pobiegły po lekarza. Musisz grać swą
komedię do końca.
- Ale nie zbliżaj się do mnie.
- Dobrze, wariatko... Słuchaj teraz. Wczoraj mnie zwiodłaś, lecz na odchodnym
przyrzekłaś, że przyjdziesz innym razem. Więc powiedz, kiedy?
- Przyrzekłam... To prawda... Ale...
- Znowu jakieś ale. Pewnie nowy wykręt...
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Wiesz, że jestem tancerką i z tego żyję. Za tydzień będzie wielka uroczystość
weselna. Mój brat się żeni. Dziś wieczór wyjeżdżam do Keauhou.
- Już dzisiaj? Gdzież leży to Keauhou czy jak tam?
- Na Hawai`i, u stóp ognistej góry Kīlauea. Przyjedź tam, ale bez żony. Będziemy
razem długo, bardzo długo.
- Na Hawai`i - mruknął... Nagle błysnęła mu jakaś nowa myśl, bo klasnął w dłonie
radośnie:
- To się da świetnie pogodzić - rzekł i dodał z jakimś złym uśmiechem: - Oczywiście, że
przybędę już bez żony. Lecz ty, moja boginko, spław gdzieś swą obrzydłą ciotkę... Kładź się
prędko! - krzyknął nagle, zobaczywszy przez okienko powracające kobiety. W przelocie
zdołał jej skraść jednego całusa, po czym wybiegł na spotkanie pań.
- Stryja nie zastałam, niestety - zaczęła Lucy - ale zabrałam trochę amoniaku. Może ją
jakoś docucimy...
- Ja też tak myślę - odparł rozweselony. Rzeczywiście skutek był nadzwyczajny.
Lilinokalana skoczyła z łóżka na równe nogi, spoglądając przerażonymi oczami dokoła...
Lucy wystąpiła znów w roli purytanki:
- Niechże pan wyjdzie. Przecież ona jest...
- Tak, tak - przystał gorliwie i mruknął: - Teraz już mogę wyjść rzeczywiście.
ROZDZIAŁ VII
Na progu śmierci
- Wiesz, mam wrażenie, że wasz poczciwy John wszedł w poważny konflikt z
kodeksem karnym.
- Jak to? - zaniepokoiła się Violet.
- Po prostu zajrzał dobrze do kieliszka, nie dbając o sławetną prohibicję. Spójrz tylko,
jak melancholijnie kołysze głową nad kierownicą.
- Ależ on może nas w takim razie zawieźć w zupełnie złym kierunku.
- Czekaj, pójdę się przekonać, jak jest z jego trzeźwością.
Ryszard Grath podszedł do mechanika, który wyglądał rzeczywiście bardzo
podejrzanie.
- Nie jestem bynajmniej pijany - zapewniał, wlepiając błędne spojrzenia swych
wyłupiastych oczu w Ryszarda. - Zrobiło mi się tylko trochę tak... ja... koś dziwnie.
- Rozumiem. Niechże więc John idzie do kajuty i zdrzemnie się godzinkę.
- Kiedy... ja nie jestem wcale pi... jaaaaa... ny - twierdził z uporem pijaka.
- Proszę iść natychmiast! - rzekł Ryszard stanowczo. Potem przywołał Violet, polecił
jej stanąć na chwilę przy kole sterowym, dopóki nie ulokuje „zawianego” szofera na
składanym łóżku kajuty. Sam objął wpół chwiejącego się gwałtownie na nogach mężczyznę i
odprowadził go. W kilka minut później powrócił do Violet. Był dziwnie zamyślony.
- Nie podoba mi się ta cała historia - rzekł, a kiedy kobieta zwróciła nań wzrok
pytający, dodał: - Czy wiesz, co mi John powiedział? Ni mniej ni więcej, tylko że otrzymał od
twego męża butelkę whisky, że, co dziwniejsze, Ralph sam przepił do niego i zachęcał go do
dalszych kolejek.
- To kłamie. Chce się w ten sposób zabezpieczyć. Sądzi, że wobec takiego stanu
rzeczy nie będziemy mogli na niego przed Ralphem naskarżyć. Ale to kłamstwo. Ralph
miałby przepijać do szofera? On, który jest taki szorstki dla służby i mnie zawsze przed
spoufalaniem się przestrzega? Nie uwierzę w to nigdy.
- A jednak, darling... dzisiejszy dzień przyniósł nam więcej niespodzianek. Jego list
choćby. Pozwól, że go jeszcze raz przeczytam.
Violet wskazała swą torebkę.
- Tam jest, Rysiu.
Grath wyjął z torebki małą kopertę, wyciągnął z niej złożony we czworo świstek
papieru i czytał powoli, jakby się nad każdym słowem zastanawiał:
Droga Violet!
Podczas kiedy byłaś z Mr Grathem na przechadzce, otrzymałem ważną depeszę. Nie
mam chwili do stracenia. Wracam parowcem do Honolulu na kilka godzin. Aby odrobić
zwłokę, jaką mój powrót wywołał, nie jedźcie już do Kawaihae, lecz prosto do Hōlualoa. Tam
przenocujcie i czekajcie na mnie. Przyjadę, jak wyliczyłem, jutro pod wieczór i dalszą część
wycieczki aż do Keauhou znowu razem odbędziemy.
A więc do zobaczenia w Hōlualoa!
Uściski dla Ciebie, ukłony dla pana Ryszarda od Ralpha.
- No i cóż? Ja nie widzę tu nic nadzwyczajnego - przemówiła Violet, kiedy Ryszard
skończył lekturę listu Mr Dragona.
- W treści nic, na to zgoda. Ale sam fakt, że on zgodził się, abyśmy całe dwa dni i noc
spędzili bez jego towarzystwa, sam ten fakt jest zadziwiający.
- Zapewne, że przeklinał pomysł zaproszenia cię wówczas do motorówki, ale skoro
nadeszła depesza, nie miał już innego wyjścia. Nie mógł przecież napisać do ciebie drugiego
listu tej treści: Ponieważ jestem zmuszony wyjechać na kilka godzin do Honolulu, zechce pan
opuścić moją łódź i nie towarzyszyć Violet aż do mego powrotu. Prawda?
Ryszard parsknął śmiechem:
- Bądź pewna, że byłby tak uczynił, gdyby nie wzgląd na konwenanse. Jednakże
zastanawia mnie wciąż, dlaczego on zaprosił mnie właśnie na kilkudniową wycieczkę, a nie
kogo innego, na przykład Lucy Hearne. Ona miała taką ochotę.
- To prawda. Byłam także zdziwiona, ale równocześnie cieszyłam się w duchu z
takiego obrotu rzeczy.
- Stop!... Zdaje mi się, że rozwiązałem zagadkę.
- Dotyczącą twego zaproszenia?
- Nie. Zagadkę dotyczącą spicia się szofera.
- Mianowicie?
- Nie mogąc nam towarzyszyć osobiście, uprosił go Ralph, aby nas śledził, i dla
oblania przymierza ofiarował mu flaszkę whisky.
- Sądzisz, że Ralph wchodziłby w konszachty ze służącym?
- Violet, człowiek, który mógł katować takiego anioła jak ty, jest zdolny do każdego
łotrostwa.
- W takim razie John zapewne udawał tylko pijanego, a postępując w myśl otrzymanej
instrukcji, podpatruje nas teraz z kajuty - dorzuciła szeptem.
- Warto się przekonać - odparł, przeszedł szybko kilka kroków i nagłym ruchem
otwarł drzwi kajuty na oścież. W głębi ciasnej przestrzeni ukazało się łóżko, a na nim
rozwalony na wznak szofer. Chrapał, aż się rozlegało.
- Jeśli moje domysły są słuszne, to Ralph ma kiepskiego sprzymierzeńca. Ale, darling,
nie róbmy mu tego zaszczytu i nie mówmy wciąż o nim. Mamy ciekawsze tematy. Obiecałaś
mi opowiedzieć, w jakich okolicznościach poznałaś twego „wytwornego” mężulka i co cię
skłoniło do tego mariażu.
- Dobrze, Rysiu. Wpierw jednak upewnijmy się, czy jedziemy we właściwym
kierunku. Bo jeśli nie czujesz się na siłach, że dopłyniemy do celu bez pomocy Johna, to
może lepiej zawrócić.
- Co potrafi szofer, potrafię ja także - odparł z dużą dozą zarozumiałości. Potem
wskazał na znikające w oddali kontury południowych wybrzeży wyspy Maui, gdzie spędzili
ostatnią noc:
- Byłoby nonsensem nawracać, kiedy zrobiliśmy już dobre dwanaście mil morskich. -
Rozłożył mapę i oznaczył w przybliżeniu punkt, w którym łódź znajdowała się w tej chwili,
po czym zaczął objaśniać towarzyszkę co do kierunku drogi:
- Mieliśmy jechać pierwotnie do Kawaihae, jednakże wobec zmiany marszruty
musimy zboczyć na prawo, na zachód, chciałem powiedzieć - i wylądujemy o tutaj, w
Hōlualoa.
- Ależ to prawie dwa razy dłuższa droga - zauważyła trafnie.
- Zmierzymy dokładnie według podziałki. Hm!... Tak: było czterdzieści osiem mil, a
tu będzie blisko osiemdziesiąt.
- Osiemdziesiąt mil! Czy to nie za dużo na motorówkę? Jak widzę, jest to najdłuższy
etap naszej wycieczki.
- Masz rację. Dotychczasowy najdłuższy liczył zaledwie czterdzieści dwie mile. Było
to pomiędzy Honolulu a wyspą Moloka`i... Ale przy tak spokojnym morzu jak dzisiaj można
sobie pozwolić. Nie ma prawie żadnych fal.
Rzeczywiście, ocean był bardzo spokojny. Zasługiwał w zupełności na swą nazwę.
Nie było żadnego, nawet najlżejszego wietrzyku. Gdyby nie pęd motorówki, gwiaździsta
chorągiewka, zatknięta z tyłu, byłaby obwisła wzdłuż swej żerdki. Toteż zakupiona od
inżyniera Le Brix Mewa mknęła chyżo po gładkiej toni, gnana siłą czterdziestokonnego
motoru. Na lśniącej w blaskach złotego słońca powierzchni morza znaczyła, kędy przeszła,
szeroką bruzdę, która zaczynała się pod rufą i biegła prostą kreską gdzieś w nieskończoność,
ku niewidocznym już w tej chwili brzegom wyspy Maui.
Ryszard usiadł przy kole sterowym. Nie miał najmniejszego pojęcia o nawigacji, ale
widząc przed sobą mapę i kompas, a wiedząc, że ma się kierować stale na południe z
minimalnym odchyleniem ku wschodowi, był pewien, iż sprosta zadaniu. - Zresztą John
wytrzeźwieje za jaką godzinę - dodawał sobie otuchy. Niepokoiła go trochę cisza morska i
przeraźliwa duszność powietrza, która dawała się we znaki pomimo pędu łodzi. Tydzień
temu, kiedy spędzili długie, niezapomniane godziny na rozmowie z Violet, atmosfera była
równie ciężka i sprowadziła tę gwałtowną burzę, która wygnała ich z uroczego zakątka przy
grocie, tam w botanicznym ogrodzie. Nawet deszcz ich nieco pokropił, nim doszli do willi.
Ale co innego uciekać z ogrodu do domu przed zmoczeniem, a co innego dać się zaskoczyć
przez burzę w wątłej motorówce, na pełnym morzu, w odległości co najmniej dwudziestu mil
od lądu.
- Niebo jest czyste na szczęście - pocieszał się, spoglądając ku lazurowemu stropowi
niebios.
- Co mówisz, Rysiu?
- Badam, kochanie, czy pogoda będzie nam sprzyjała.
- Najlepiej poradzić się barometru.
Dał się zawstydzić. - Że też mogłem o tym zapomnieć - myślał niezadowolony z
siebie. Potem wpatrzył się w tarczę aneroidu. - Nie jest źle - skonstatował z miną znawcy, nie
wiedząc o tym, że gwałtowna zniżka ciśnienia wróży nieuchronną burzę.
- A teraz, darling - dodał po chwili - usiądź tu, przy mnie i zacznij swą opowieść.
Podczas nieobecności brutalnego męża odzyskiwała Violet natychmiast wrodzoną
wesołość. Cóż dopiero mówić o obecnej chwili! Oto pędziła poprzez rozsłonecznioną, grającą
miliardem refleksów toń morza, przy boku człowieka, który ją kochał i którego ona
wzajemnie pokochała swą pierwszą, czystą miłością. Jeszcze w czasie wspólnej podróży
przez Pacyfik, począwszy od wyjazdu z San Francisco, jeszcze w ciągu pierwszych dwóch
tygodni pobytu na O`ahu, sądziła, że uczucie, jakie żywi ku Ryszardowi, jest tylko sympatią
lub wdzięcznością za współczucie, okazywane dla jej smutnej doli, wdzięcznością za
niesłychanie delikatny i ujmujący sposób postępowania. Od kilku dni, bodaj czy nie od czasu
owej pamiętnej rozmowy w botanicznym ogrodzie, wiedziała, że kocha, że to już nie jest
przelotna sympatia, lecz głęboka, wielka miłość.
Toteż czuła się bezmiernie szczęśliwa, dokazywała jak rozkapryszona dziewczynka,
szczebiotała jak dziecko. Kiedy Ryszard zawołał ją do siebie, podbiegła szybko, ucałowała go
w oczy, potem przytuliła się doń z takim zapałem, że koło sterowe wykonało ćwierć obrotu i
pędząca Mewa zboczyła nieco na zachód z wytkniętej drogi.
- Moje ty kochanie najdroższe! - szeptał Ryszard wzruszony. Objął swą towarzyszkę
wpół i drżącymi ze szczęścia wargami muskał jej czoło, oczy, policzki. Zapomniał zupełnie o
pilnowaniu kierunku biegu motorówki, o możliwości burzy, zapomniał o całym świecie,
zapatrzony w fiołkowe oczy oddanej mu kobiety. Violet zaś szeptała zmienionym głosem:
- Jak pomyślę, że jeszcze tylko kilka dni będzie trwała moja straszna niewola, że
potem pójdziemy razem przez życie, zawsze razem, to mi się płakać chce ze szczęścia...
- Płakać nie wolno.
- Kiedy taką mam ochotę - droczyła się, choć roześmiane oczęta przeczyły
kategorycznie owej ochocie. Potem przezorne spojrzenie ku drzwiom kajuty przywiodło jej
na myśl szofera: - Wiesz, darling - rzekła, odrywając głowę od ramienia towarzysza - teraz
widzę, że John dobrze zrobił, zawierając bliższą znajomość z whisky. Oby chciał spać aż do
końca naszej dzisiejszej przejażdżki.
- Niestety, tak dobrze nie będzie. Żołądek ma swoje prawa i John się zbudzi, kiedy
nadejdzie pora lunchu.
Wzmianka o lunchu wzbudziła w Violet przeświadczenie, że właściwie jest głodna.
Nie było w tym zresztą nic dziwnego, gdyż Mr Dragon, który, jak twierdził, nie mógł nigdy
doczekać rana w łóżku hotelowym, zbudził ją bardzo wcześnie i poszedł do pokoju Ryszarda,
aby jego z kolei ściągnąć z łoża. Kiedy wstawali od śniadania, dochodziła dopiero siódma. Mr
Dragon oświadczył, że pójdzie do przystani sprawdzić, czy John przygotował wszystko
należycie do dzisiejszego, najdłuższego etapu podróży, że potem wróci napisać bardzo ważny
list, ureguluje rachunek hotelowy etc., etc., że wobec tego najlepiej będzie, jeśli Violet z
Ryszardem zrobią dwugodzinny spacer w kierunku południowych stoków olbrzymiego (dziś
wygasłego) wulkanu Haleakalā.
- Tylko bądźcie na dziewiątą z powrotem - dodał, patrząc ukosem na Ryszarda.
Skorzystali z okazji skwapliwie. Przez te trzy dni wspólnej podróży, w czasie
zwiedzania pięknej Moloka`i z jej wielką kolonią trędowatych, ani w ciągu opływania
brzegów Lāna`i czy Maui, ani wreszcie podczas górskiej wycieczki do Ukulele, schroniska
położonego mniej więcej w połowie wysokości potwornego Haleakala, nie mieli sposobności
do zamienienia choćby kilkunastu słów bez świadków. Mr Dragon sterczał przy nich
nieustannie, a jeśli już jakaś wyższa siła zmuszała go do odejścia, to zalecał z naciskiem
przewodnikowi, aby zabawiał młodych państwa i sam wracał też za kilka minut.
Ta kuratela aż się w oczy rzucała. Więc otrzymawszy najniespodziewaniej w świecie
dwugodzinny urlop, pośpieszyli czym prędzej w kierunku wąwozu, którym biegła droga
wijąca się pod górę na zboczu wulkanu. Wrócili bardzo punktualnie, aby nie dać Ralphowi
powodów do narzekania. Ale Mr Dragona już nie było ani w hotelu, ani w przystani.
Odjechał, wezwany jakimś telegramem, pozostawiając krótki list do żony.
Nic dziwnego ostatecznie, że po przemiłym spacerze we dwoje, po dalszych dwóch
godzinach jazdy motorówką uczuła Violet apetyt i Ryszard się bynajmniej od przekąski nie
wymawiał. Tylko, kiedy ona zajęła się przygotowaniem posiłku, on znalazł więcej wolnego
czasu na sprawdzenie kierunku drogi i zdziwił się nieprzyjemnie. Z nurtów oceanu, w prostej
linii przed dziobem Mewy, wyłoniła się w oddali jakaś wysepka, której kontury rosły szybko
w miarę biegu łodzi. A równocześnie bardzo dokładna mapa nie ujawniała najmniejszego
skrawka ziemi na wytkniętej linii marszruty.
- To znaczy, że zboczyliśmy z drogi - mruczał niezadowolony.
Spojrzawszy na kompas, stwierdził, że zboczyli, i to na zachód. Wobec tego skręcił
łodzią trochę na lewo, postanawiając tajemniczą wysepkę pozostawić po prawej ręce.
- Czy nie uważasz, kochanie, że Mewa zanurza się teraz więcej niż zwykle? I mam
wrażenie, że posuwamy się wolniej - rzekła w tej chwili Violet. Stała przy burcie i wyrzucała
skórki z obranych owoców. Z szybkości, z jaką łupiny oddalały się od łodzi, wysnuła swój
wniosek o zmniejszonej chyżości stateczku.
W tym samym momencie motor, który pracował do tej pory bez zarzutu, zaczął się
krztusić i prychać. Ryszard przybrał znów minę wytrawnego żeglarza.
- Trzeba dolać benzyny - zawyrokował. - Wielki czas, aby zbudzić Johna.
- Ja to zrobię - odparła. Pobiegła żwawo do drzwiczek, pociągnęła je ku sobie i nagle
wydała okrzyk przerażenia. Ryszard porzucił koło sterowe. W mgnieniu oka znalazł się przy
boku ukochanej. Zbladł jak ściana. W małej kajucie, położonej o trzy stopnie poniżej pokładu,
było wody na stopę wysoko. Chlupotała złowrogo w miarę lekkiego kołysania się Mewy i
zdawała się lizać palce zwisającej z łóżka ręki Johna. A szofer spał w najlepsze.
- John! - krzyknęli równocześnie. Śpiący mężczyzna ani nie drgnął. Nie namyślając
się dłużej, doskoczył Ryszard do niego i zaczął go tarmosić bardzo niedelikatnie. Nie
odniosło to również skutku. Wówczas pochwycił go za jedną rękę i za jedną nogę i ściągnął
na podłogę zalaną wodą. Niespodziewana kąpiel pomogła. John usiadł. Mokrymi pięściami
rozcierał sobie przerażone oczy. - Co się stało? Co się stało? - pytał.
Ale Ryszard nie tracił czasu na pogawędki.
- Gdzie czerpak?! - ryknął w ucho niezupełnie jeszcze wytrzeźwionego. Musiał swe
pytanie powtórzyć kilka razy i poprzeć trzema lub czterema chluśnięciami wodą prosto w
twarz. John skinął głową potakująco. Dźwignął się i, ociekając wodą, ruszył chwiejnym
krokiem ku drzwiom.
- Gadać prędzej - gdzie czerpak?
- Tam, pod ławką - wykrztusił zapytany z pewną trudnością, gdyż napadła go
czkawka.
- Człowieku, nie doprowadzaj mnie do pasji. Tu nie ma czerpaka... No gadaj... gadaj,
bo...
- Jak to nie ma? - upierał się, ale, podszedłszy bliżej, stwierdził, iż czerpak znikł
tajemniczo. - Wczoraj wieczorem jeszcze tu był, mógłbym przysiąc - mruczał, trzeźwiejąc
coraz bardziej.
- Może masz jakiś garnek?
John poruszył głową przecząco. Violet ofiarowała się ze szklanką i udając, że nie
widzi ironicznego spojrzenia szofera, pobiegła do kajuty. Po chwili rozległ się łoskot
otwieranego okna, potem miarowe chlupnięcia. Kiedy dwaj mężczyźni stali bezradni, ona już
pracowała. Lecz cóż mogły znaczyć te małe ilości wody, wylewanej szklanką, wobec masy,
jaka wdarła się do Mewy, nie wiedzieć którędy.
Ryszardowi wróciła zimna krew. - Proszę iść czerpać wodę moim kapeluszem. Ja
tymczasem stanę przy sterze i skieruję łódź do wysepki - rozkazał, ale przypomniał sobie w
tej chwili, że trzeba dolać benzyny. Jakoż motor ledwie dyszał.
John spojrzał na zegarek. Wyraził powątpiewanie, by rezerwuar mógł już być próżny.
Sam go przecież wczoraj napełniał.
- Zawsze starczyło na dobre cztery godziny, a dziś by... - nie dokończył i zaklął.
Rezerwuar był prawie próżny. Mógł mieć jeszcze dwa litry benzyny najwyżej. Dno już
świeciło.
- Są przecież zapasowe zbiorniki - niecierpliwił się Grath.
- Cóż ona tak ciężka? - narzekał szofer, niosąc dużą bańkę blaszaną. Ryszard
powstrzymał się od uwagi, że zapewne osłabienie, wywołane nadużyciem alkoholu,
pozbawiło go sił, i dlatego bańka wydaje się niezwykle ciężka. John odkręcił tymczasem
żelazny szpunt zbiornika. Duży haust bezbarwnego płynu chlusnął mu na nogi i ręce.
- Czemu się tak gapicie, u licha?!
Rzeczywiście szofer wybałuszył swe wyłupiaste oczy na Ryszarda, wąchał mokrą
dłoń i ku niemałemu zdumieniu patrzącego zaczął ją lizać. Potem splunął siarczyście, zaklął
w dialekcie marynarzy honolulskich.
- Przecież ja nie śpię, panie? - zapytał dla pewności. - Niech sir sam skosztuje... To
jest woda... wstrętna morska woda.
Ryszard wyrwał mu bańkę z ręki. Zachwiał się na nogach. John miał rację.
Popychając się nawzajem, podbiegli do dwóch ostatnich zbiorników. Mieściły w sobie tę
samą zawartość. Wówczas Ryszard chwycił szofera pod gardło: - Łotrze! - huknął. - To twoja
sprawka. Przepiłeś pieniądze otrzymane na benzynę. - A kiedy silny mechanik odepchnął go
od siebie, wyjął z kieszeni rewolwer: - Gadaj całą prawdę!... Mów albo ci w łeb palnę!
I znów Violet okazała się przytomniejsza od swego krewkiego towarzysza. Łagodnie
ujęła wymierzoną w głowę szofera dłoń.
- Później będziemy dochodzić, kto zawinił. Teraz przyjdźcie mi pomóc czerpać wodę,
bo przybywa, niestety.
- Dobrze, kochanie - rzekł Ryszard zawstydzony, nie bacząc nawet, że wobec
służącego czy rzekomego szpiega Mr Dragona, mówi jego małżonce ty. - Ty stań przy sterze.
Kieruj się prosto na wyspę.
Potem weszli obaj do zatopionej kajuty i własnymi nakryciami głowy zaczęli na
wyścigi wylewać wodę przez boczne okienka. John, któremu dziwnie zaimponowała
energiczna postawa Ryszarda lub może lufa rewolweru, jął się uniewinniać, nie przestając
jednocześnie gorliwie pracować.
- Sir, klnę się na wszystko, że jestem uczciwym człowiekiem. Nigdy jeszcze swemu
chlebodawcy litra benzyny nie skradłem. Gdzieżbym więc śmiał nalewać wodą trzy wielkie
banie? Przecież to musiałoby się wydać.
Ryszard nie mógł się oprzeć uczuciu, iż ten człowiek mówi prawdę. A John ciągnął
dalej, wytrzeźwiony już zupełnie, ale niezwykle po rannej bibce rozmowny.
- Tylko nie rozumiem, jak się to stać mogło. Kiedy mi wczoraj benzynę przynieśli,
nalewałem ją sam do każdego zbiornika.
- Więc może dostawca był oszustem?
John potrząsnął głową przecząco.
- Przecież to mój fach, panie. Ja mam taki nos, że gatunek benzyny od razu poznam.
Zresztą przyznam się... odlałem sobie trochę do butelki. Nie dla siebie, oczywiście - zastrzegł
się szybko. Ale zawsze się przyda do czyszczenia czy do zapalniczki.
- Czemu tego zaraz nie mówicie? Gdzie ta flaszka?
John sięgnął pod ławkę. Spod zwoju szmat, ścierek irchowych, flanel wyciągnął
litrową butelkę. Kiedy ją podniósł pod światło, ujrzał Ryszard lekko różowy płyn.
- Szampan nie ucieszyłby mnie tak w tej chwili - zawołał rozweselony. - Niech John
to zaraz wleje do rezerwuaru. Może teraz jakoś dojedziemy do wysepki.
Szofer spojrzał na zawartość flaszki, potem zmierzył wzrokiem odległość dzielącą
dziób Mewy od rosnących tu i ówdzie palm, które można już było odróżnić dobrym okiem.
- Nie dojedziemy - odparł - ale trochę pomoże.
Rzeczywiście motor, od chwili szarpiący gwałtownie, zaczął znów równo pracować.
Ryszard był już najlepszej myśli, lecz szofer nie podzielał jego optymizmu.
- Jakoś dojedziemy, pewnie. Jak benzyna wyjdzie, mamy wiosła. Tylko to mi się nie
podoba - tu wskazał na mały obłoczek, wykwitający z oceanu na samym krańcu widnokręgu.
Potem rzucił okiem na barometr i chwycił się za głowę.
- Co? Co? - dopytywał się Ryszard, zaniepokojony nagle.
- Ależ ciśnienie spadło! No, będzie tu wesoło!
- Więc chodźmy czym prędzej do naszej roboty.
Po śladach wilgoci na ścianach kajuty stwierdzili z zadowoleniem, że
„wypompowywanie” nie poszło na marne. Połowę wody, wznoszącej się przedtem nad
poziom podłogi, zdołali wylać przez okienko. Ale z drugą połową było gorzej. Kapelusz i
czapka nie nadawały się stanowczo do roli czerpaków. Pracowali jednak z zapałem,
rozmawiając w dalszym ciągu na temat tajemniczej metamorfozy benzyny w wodę morską.
Właściwie to mówił wyłącznie John.
- Więc osobiście przelewałem benzynę do zbiorników. Potem spałem w łodzi aż do
chwili, kiedy mnie obudził Mr Dragon. Dochodziła czwarta.
- Czwarta? Rano? - Ryszard nie taił zdziwienia.
- Yes, sir. Czwarta. Mr Dragon kazał mi iść do hotelu po walizki. Miały być u
portiera, ale on spojrzał na mnie jak na wariata. Pani nie chciał budzić. Więc wróciłem z
niczym. Pan wie, jaki to spory kawałek drogi. Mr Dragon stał na pokładzie bez marynarki.
Skrzyczał mnie, że kuferków nie przyniosłem, potem dał mi dziesięć dolarów: Kupisz litr
dobrej whisky i dziesięć cygar. Ale proszę mi tym razem nie wracać z próżnymi rękami.
Poszedłem, proszę pana, ale Bóg świadkiem, że nie było to łatwe zadanie. Po pierwsze,
wczesna pora, po drugie, gdzie tu szukać whisky, po trzecie, kto sprzeda tak łatwo zupełnie
obcemu człowiekowi flaszkę wódki? Areszt z miejsca, a jaka grzywna jeszcze? W Honolulu
byłbym się uwinął w pół godziny, ale w tej przeklętej dziurze straciłem przeszło dwie
godziny. Wracałem nawet ze strachem, lecz Mr Dragon był wyjątkowo w dobrym humorze
dzisiaj. Dał mi pięć cygar i kazał się spać położyć: Zbudziłem cię tak wcześnie. Wypocznij
sobie przed dzisiejszą podróżą - powiedział łaskawie. I niech sir powie sam, jaki to jednak
dobry człowiek. Nie poszedł prędzej, dopóki się na łóżko nie wgramoliłem.
- Tak, rzeczywiście, to bardzo zacny człowiek - rzekł Ryszard, któremu zaczęło świtać
w głowie. I co dalej? I co dalej?
Język Johna, naoliwiony obficie whisky, chodził jak dobry motor. Znacznie lepiej niż
krztuszący się motor Mewy.
- Niechże więc sir zauważy, że łódź ani chwili nie była bez opieki. Przez noc w niej
spałem; potem, kiedy szukałem wódki, był w łodzi Mr Dragon, potem znów spałem bez mała
półtorej godziny, w końcu znowu pan w niej pozostał.
- Znowu? Jakże to?
- Ano, przyszedł przed ósmą i wysłał mnie po walizki. „Teraz ci już portier nie będzie
robił trudności” - powiedział. Rzeczywiście, nie miałem najmniejszego kłopotu. Nająłem
sobie tylko chłopca do pomocy, bo to diabelny kawałek drogi. Mr Dragon był tu, w tej
kajucie, kiedy wróciłem. Poklepał mnie po ramieniu, chłopcu dał napiwek, potem darował mi
resztę cygar i kazał podać flaszkę: Na twoją pomyślność, John! - powiedział i przepił do
mnie: Użyj sobie, chłopcze, przed tą bardzo wielką podróżą.
- Bardzo wielką podróżą? Tak powiedział?
Szofer, rozczulony wspomnieniem, przytakiwał z zapałem.
- Tak powiedział. Gdzieżbym tak prędko mógł zapomnieć. Przecież człowiek, choć
jest w służbie...
Te refleksje mniej interesowały Ryszarda. Przerwał je niecierpliwym ruchem: - I co
dalej? - nalegał.
- Co dalej? Och, to było piękne! Mr Dragon jeszcze raz przepił, potem wlał we mnie
prawie przemocą sześć kieliszków. Nie, siedem ich było.
- Weźmy nawet osiem - przystał Grath zgodliwie.
- Nie, siedem. Potem pan zawołał mnie na pomost. Gawędziliśmy tam aż do
dziewiątej.
- Co? Czy się John nie myli?
- Sir, przecież słyszałem zegar wieżowy. Mr Dragon także go usłyszał. Muszę już iść -
powiedział. - Dzisiaj z wami nie pojadę. Proszę tu czekać na pomoście, póki pani z Mr
Grathem nie nadejdzie. Tu proszę czekać, a zresztą idź, chłopcze, i napij się jeszcze. Jak z
tego sir widzi - konkludował rozmowny mechanik - łódź nie pozostała bez dozoru ani minuty
i chyba diabeł benzynę w wodę przemienił.
- Tak, John. Masz rację. Tego dokonał prawdziwy diabeł, ale Bóg pokrzyżował jego
plany - odparł Ryszard głosem jakby uroczystym. - Teraz musimy podnieść deski podłogi i
odszukać dziurę - dodał.
- Nie będzie to łatwa sprawa, panie. Tam będzie wody na stopę, w środku głębiej
nawet.
- Wszystko jedno. Nie lękam się już zatopienia Mewy, ale chodzi mi o to, by ją
odciążyć. Aha, jedno ważne pytanie. Tylko niech John mówi prawdę! Czy łódź przeciekała
bardzo?
- Od dwóch tygodni ani trochę. Pouszczelniałem wszystkie szpary. Mr Dragon nawet
pytał mnie o to przed kilkoma dniami i razem oglądaliśmy spód łodzi.
- Więc pytał o to? Ślicznie, doskonale! Żeby tylko John zapamiętał przebieg
dzisiejszego dnia. Przyda się w sądzie.
- Pan mnie posądza?
- Dam sobie w tej chwili rękę odrąbać, że John jest niewinny. Ale sprawcę już
odkryłem. Nie, nie! Teraz nic nie powiem. Proszę podnieść wieko.
- John klęczał na podłodze i ciągnął za ucho klapy. - Jakież licho opętało dzisiaj ten
głupi statek - mruczał: - Czerpak zniknął, benzyna stała się wodą, Mewa przecieka jak
dziurawy garnek, a teraz jeszcze ta klapa... Nie!... Tego gwoździa wczoraj nie było także.
Mógłbym przysięgać.
- Zapewne „tajemniczy” sprawca zabił wieko gwoździem.
- To niemożliwe, proszę pana. W tym miejscu nie ma żadnej listwy. Ostrze gwoździa
trafiłoby w próżnię. Ale niechże mi pan pomoże.
Razem chwycili za ucho i z całej siły szarpnęli. Rozległ się złowrogi trzask, klapa
ustąpiła, lecz z otworu wystrzeliła fontanna wody, na jakie pół metra wysoka. John, nie
bacząc na kąpiel, wsunął rękę w głąb, szukając dziury. Nagle zbladł strasznie: - Na stopę! Na
stopę długi otwór! - jąkał się.
- Niemożliwe! Bylibyśmy dawno zatonęli. Myśmy teraz dziurę wyrwali.
- Jak to?! Nie rozumiem...
W odpowiedzi wyjął John z głębi kawał deski, na stopę długi, z tkwiącym w środku
ciężkim skoblem. Do skobla był przytwierdzony koniec grubego drutu, przerwanego w
odległości może piętnastu centymetrów od drewna.
- A tu ma sir drugi koniec - wskazał na spodnią stronę klapy.
Ryszard sprecyzował sobie szybko w umyśle plan zbrodniarza, który zrobił świdrem
w dnie dziurę, potem mały otworek powiększył do rozmiarów szpary na całą szerokość
przewierconej deski. Następnie lub raczej przedtem jeszcze wbił skobel, przeciągnął przezeń
drut, którego drugi koniec przytwierdził do gwoździa, wbitego w klapę wyciętą w podłodze
kajuty. Ten mechanizm miał odegrać rolę alternatywną. Albo nie pozwolić na podniesienie
klapy, albo spowodować złamanie nadwyrężonej deski i przyśpieszyć zagładę Mewy. Losy
zrządziły, że miał miejsce drugi wypadek.
- Próbujcież jakoś zatkać.
John nie potrzebował zachęty. Leżał na brzuchu w wodzie, której poziom wzrastał
teraz w zastraszającym tempie, i obiema rękami majstrował coś przy nieszczęsnym otworze.
Tylko głowę unosił coraz wyżej, w miarę jak powódź wzrastała.
- Tam, gdzie była flaszka z benzyną, są szmaty, pakuły i kawałki drewna. Prędko, sir,
prędko!
Ryszard podał żądane przedmioty natychmiast, brodząc w wodzie. Potem przykucnął
obok i niespokojny, pytający wzrok utkwił w oczach mechanika. John wciąż jeszcze
manipulował pod wodą. Klął przy tym soczyście i piekielne kary obmyślał na sprawcę
nieszczęścia. Głowę podnosił coraz wyżej, gdyż zalewała mu brodę. Na chwilę przestał
mamrotać. Jakby wyczekiwał. Potem skoczył na równe nogi.
- Zatkałeś?
- Na nic, panie! Wypchnęła szelma. Nie mogę już dosięgnąć. Trzeba uciekać.
W drzwiach kajuty zderzyli się z towarzyszką niedoli.
- Motor stanął - brzmiała nowa wieść hiobowa.
- Pasy ratunkowe! Prędko, pasy! - krzyczał Ryszard. Jednocześnie mierzył ze
ściśniętym sercem odległość dzielącą Mewę od wyspy. Pozostała jeszcze przeszło mila. - Ja
przepłynę, ale ona? - myślał z rozpaczą. - I morze już nie to samo.
Jakoż spokojny dotychczas ocean zaczął się marszczyć gniewnie. Nie było żadnego
podmuchu wiatru, a jednak gładka przedtem powierzchnia jeżyła się tysiącami małych,
szpiczastych pagórków. które wykwitały to tu, to tam bez żadnego porządku. Fale zdawały się
pędzić we wszelkich możliwych kierunkach. Mewa podskakiwała, kołysała się coraz silniej,
pomimo zwiększonego balastu, jakim była wdzierająca się wciąż woda. Bez swej potężnej
siły napędowej stała się igraszką fal w całym tego słowa znaczeniu.
John zaklął w tym momencie bardzo ordynarnie, pomimo że Violet stała tuż obok
niego.
- Ktoś skradł pasy.
Chwiejąc się na nogach, podszedł Ryszard do skrzynki ukrytej pod ławką. Była
pusta... Nie! Na dnie leżało coś białego. List? Tak, list. Adresowany do Violet. Pismo
znajome.
Violet zdziwiła się bardzo:
- List do mnie? W tej skrzynce?
Kobieca ciekawość przeważyła. Rozdarła kopertę. Poprosiła Ryszarda, by czytał z nią
razem. I czytali wspólnie krótką treść cynicznego wyroku:
Kiedy będziecie czytać te słowa,
znaczyć to będzie, że stanęliście
na progu śmierci...
Skazałem was na śmierć i żadna moc
was nie ocali. Wszystko dobrze ob-
myśliłem, jak o tym mogliście się chyba
przekonać. Macie prawo zapytać, dla-
czego tak postąpiłem. Słusznie. Otóż
wiedzcie, że stałem za grotą, w odleg
łości kilku metrów od ławki, na któ-
rej siedzieliście, i słyszałem każde
słowo waszej budującej rozmowy. Ty,
głupi młokosie, groziłeś mi śmiercią.
Ty, „kochająca” małżonko, nagrodziłaś
go za to pocałunkiem. Kochacie się.
Dobrze. Ja wam ręczę, że w godzinie
śmierci znienawidzicie się nawzajem.
Nie doszłoby do tego, gdybyście
się nie poznali. Żegnaj mi, Vio-
let. Żałobę po tobie osłodzi mi
półmilionowa premia z St. L. Insurance.
Skaczcie w wodę, bo łódź tonie.
R.
Drżąc z oburzenia i grozy, spojrzeli mimowolnie ku drzwiom kajuty. Na schodkach
ukazała się woda. Cienki języczek przecisnął się przez szparę drzwi i rozlał się szeroką
wstęgą. Skaczcie w wodę, bo łódź tonie - brzmiały końcowe słowa listu Mr Dragona.
- Halo, sir! Mam myśl! - krzyknął John, który nie brał oczywiście udziału w lekturze
listu, lecz kręcił się po skazanej na zagładę Mewie, jak tygrys w klatce. - Dach kajuty jest na
zawiasach. Będzie z niego tratwa.
Poskoczył do skrzyneczki z narzędziami. Razem z Ryszardem wybili zawiasy, skręcili
bardziej oporne śruby i w dziesięć minut później zaimprowizowana na poczekaniu tratwa
została zepchnięta na wodę.
- Wiosła! Gdzie są wiosła? - gorączkował się Ryszard, gdyż Mewa zanurzała się coraz
groźniej. Przytomniejsza Violet ujrzała wiosła pod ławką. John zrobił się nagle jakiś
chmurny, ponury.
- Trojga ludzi to nie uniesie - warknął.
- Przede wszystkim kobieta wsiąść musi, rozumiesz? - krzyknął Ryszard. - My
umiemy pływać, możemy więc tratwę popychać przed sobą. - Zwracając się do pobladłej
Violet, dodał: - Musisz zdjąć suknię, trzewiki i pończochy. Dalej, kochanie! Czas ucieka!
Wypadki następowały teraz z błyskawiczną szybkością.
Violet, mając na sobie tylko jedwabną kombinację, usiadła nie bez lęku na środku
tratwy. A John, który stanął z wiosłem za jej plecami, pożerał ją teraz wzrokiem i snuł jakieś
myśli zuchwałe. Potem, nie bacząc, że Ryszard jeszcze stoi na pokładzie Mewy, odepchnął
tratwę i zaczął wiosłować.
- Rysiu!... Rysiu!... - krzyknęła przerażona kobieta. - Niech John zaczeka.
- Ani myślę - brzmiała odpowiedź. - Jak łódź pójdzie pod wodę, wir nas przewróci.
Musimy uciekać.
Ryszard nie był jednak tak lekkomyślny, by czekać do końca. Skoczył w morze i,
płynąc dzielnie crawlem, dopędził odjeżdżających w kilkunastu sekundach.
- W ostatniej chwili przyszło mi na myśl koło ratunkowe - mówił, gramoląc się na
przeciążoną tratwę. - Niestety, ten łotr nie zapomniał o nim. Niezdatne do użytku.
- Boże!... Toniemy! - Krzyk przestrachu Violet, którą fala zamoczyła aż po szyję,
wywołał ostre sprzeciwy szofera:
- Mówiłem, że nas wszystkich nie uniesie. Kto dobrze pływa, nie powinien być
balastem - warknął łypiąc oczyma nieprzyjaźnie w stronę Ryszarda. - Siedź pani cicho! -
dodał, chwytając brutalnie za obnażone ramię Violet, która chciała powstrzymać zsuwającego
się w wodę kochanka. - Oho, już po Mewie.
Rzeczywiście, w tej samej chwili motorówka zanurzyła się rufą pod wodę. Dziób,
zadarty w górę, sterczał jeszcze parę sekund ponad wzburzone odmęty morskie, jeszcze widać
było trzy litery: Mew, potem łono oceanu wessało w siebie nieszczęsną łódź. Tylko złowrogi
lej znaczył miejsce katastrofy, ale wzrastające z każdym drgnięciem oka fale zasypały go
niebawem doszczętnie.
John stawał się coraz bardziej ponury. Niespokojnymi spojrzeniami obrzucał niebo
pokryte już w piątej części chmurami, mierzył wzrokiem odległość od zbawczego skrawka
ziemi i wysokość zielonkawych bałwanów, które zalewały raz po raz tratwę. Violet uklękła
teraz, by choć głowę uchronić od ustawicznej kąpieli. Z trudem utrzymywała równowagę,
lecz jękliwy wzrok utkwiła w twarzy Ryszarda płynącego tuż obok i popychającego ku
brzegowi niepewną platformę. O niego bała się bardziej niż o siebie, choć pływała bardzo
słabo, a każda fala mogła ją zmieść do wody.
Nagle John przestał wiosłować. Oglądając się ustawicznie poza siebie na czarne
chmury, ujrzał coś, co go zahipnotyzowało na kilka sekund. Twarz mu ściemniała,
odzwierciedlając wymownie bezgraniczny przestrach, a zarazem zbrodniczą myśl, która się w
nim jednocześnie zrodziła i którą natychmiast uznał za jedyną deskę ratunku dla siebie.
Przede wszystkim dla siebie, a może i dla tej kobiety, bo widok jej prawie nagiego ciała
obudził w nim zwierzęcą żądzę.
- Pan tylko mi przeszkadza w wiosłowaniu - wyrzucił z zaschłej krtani, siląc się na
zwykły, uprzejmy, godny służącego ton głosu. - Proszę płynąć dalej, nie opierać się o tratwę.
Ryszard, nie przeczuwając niczego, skinął głową na znak zgody. Pomiędzy nim a
kantem platformy ukazała się zaraz wolna przestrzeń wody, na metr szeroka. Ale Violet, która
zauważyła nienaturalny ton głosu szofera i która rzuciła wzrokiem w kierunku jego
niespokojnych spojrzeń, wydała przeraźliwy okrzyk grozy. Od strony granatowych, skutkiem
rzuconego przez obłoki cienia, nurtów sunęła w stronę rozbitków złowroga płetwa.
- Rekin!!! Ratuj się, Rysiu!... Prędzej, na Boga!...
Dwoma silnymi podrzutami ramion dopędził Ryszard tratwę. Był trupio blady, jak i
Violet, której twarz miała barwę opłatka. Zaczął się wspinać na wątłą deskę ratunku, kiedy
John ryknął na całe gardło: - Precz!!! - Zamierzył się wiosłem na intruza, lecz Violet
powstrzymała oburącz jego ramię. W obliczu śmierci nie wstydziła się swych sińców, swej
nagości, nie czuła jego oślizgłych spojrzeń, pełzających z błyskawiczną szybkością po jej
piersiach, których rysunek uwydatniał się doskonale poprzez przezroczysty, przylepiony do
ciała jedwab. Wiedziała tylko jedno, że zagraża najukochańszemu człowiekowi straszliwe
niebezpieczeństwo, że ten zbuntowany sługa chce go zgubić. Tymczasem Ryszard stanął na
deskach. Tratwa, przeciążona balastem trzech ciał, zanurzała się powoli, lecz stale. Jeszcze
chwila a poziom wody sięgnie do kolan, nie mówiąc już o przelewających się falach. Przyszła
kolej na walkę o byt, o życie, i tak na włosku zawieszone.
- Toniemy. Trojga nas deski nie uniosą. Więc? - rzucił Ryszard, przygotowując się na
atak szofera.
John położył swą ciężką łapę na karku kobiety. Spytał:
- Chcesz ją poświęcić?
Nie wiedzieć dlaczego stanęły Ryszardowi w tej chwili w pamięci słowa listu Mr
Dragona: W godzinę śmierci znienawidzicie się nawzajem. Nie doszłoby do tego, gdybyście się
nie poznali... Nie doszłoby do tego - dzwoniło uparcie w uszach. - Gdyby nie ona...
A zdrętwiałej z przerażenia kobiecie musiało to samo przyjść na myśl w tej chwili, bo
skrzyżowała ręce na piersiach i utkwiła w twarzy kochanka spojrzenie, które zdawało się
mówić: - Ja się poświęcę.
Czas liczył się już na setne części sekundy. Mały ułamek sekundy zaledwie trwało
osłupienie Ryszarda, a John już się zniecierpliwił. - No? - rzekł.
- Puść ją, łotrze! - ryknął Grath, chwytając Violet za rękę.
- Więc ty skacz w wodę albo cię!...
- Spróbuj! - Zasłonił sobą słaniającą się kobietę i stanął oko w oko z barczystym
przeciwnikiem. Złowroga płetwa przystanęła w odległości czterech metrów. Kiedy tratwa i
olbrzymi rekin znaleźli się w dolinie, pomiędzy dwiema falami, ujrzeli wszyscy troje
potworną paszczę i oko spozierające spod wody ciekawie. Jedno wyłupiaste oko. Drugie
przekreślone było pionową krechą starej blizny. Nauczony smutnym doświadczeniem, które
kosztowało go niegdyś stratę jednego oka i bolesną ranę, wielki korsarz morski nie kwapił się
do ataku, lecz uważnie obserwował swe ofiary, wyczekując na pomyślniejszą koniunkturę, na
chwilę, kiedy ofiary znajdą się w obcym dla siebie żywiole, w wodzie.
A mała platforma zanurzała się coraz bardziej.
- Giń! - wrzasnął John i wymierzył Ryszardowi potężny cios pięścią w piersi.
Uderzony zachwiał się, poślizgnął, zatrzepotał rękami i runął na wznak. Równocześnie duży,
spieniony bałwan palnął z boku w rozkołysaną tratwę. Stanęła prawie pionowo, a John i
Violet podzielili los Ryszarda. Wszyscy troje znaleźli się w wodzie.
Jednooki rekin machnął ogonem na znak zadowolenia. Szybko ruszył naprzód. Łowy
zapowiadały się wspaniale.
ROZDZIAŁ VIII
Podejrzenia
Mr Dragon drgnął silnie. Ktoś wymówił głośno jego nazwisko. Odwrócił się na pięcie
i stanął twarzą w twarz z Miss Lucy Hearne. Młoda Amerykanka parsknęła śmiechem:
- Ależ pan nerwowy, Mr Dragon! - mówiła. - Tak się pan skurczył, kiedy zawołałam,
jakby pan coś miał na sumieniu i przed policjantem uciekał. Cha, cha, cha, cha...
- Porównanie nieszczególne - zauważył kwaśno. Był zły na siebie za ten wyraźny
objaw zdenerwowania; był zły tym bardziej na bystrą obserwatorkę. Zagadał więc szybko: -
Nie ma się czemu dziwić, że jestem zdenerwowany. Lękam się o Violet... i o Mr Gratha.
Wczorajszy huragan przekroczył zwykłe rozmiary. Jako oficer marynarki spędziłem na
Pacyfiku kilka lat, ale takiej burzy!...
- Jak to! - przerwała niecierpliwie. - Więc pan sam tylko powrócił do Honolulu? Nie
rozumiem...
- Niestety, musiałem powrócić... Dotarliśmy już do Kaupo...
- To leży na Maui?
- Tak. Na południowym brzegu Maui. Stamtąd zrobiliśmy wycieczkę na Heleakalā.
Wczoraj rano mieliśmy wyruszyć do Kawaihae. Przed samym odjazdem odebrałem depeszę
wzywającą mnie tutaj. Więc powróciłem, a oni pojechali sami...
- I puścił pan żonę? - wyrwało się Lucy złośliwie.
Mr Dragon zrobił dobrą minę do złej gry.
- Najlepszy dowód, jaki ze mnie tolerancyjny małżonek - odparł, a Lucy, czując doń
urazę za niezaproszenie jej na wycieczkę, w której brał udział Ryszard, pozwoliła sobie na
dalszą aluzję:
- Owa tolerancja to rzecz chyba bardzo świeża, bo...
Mr Dragon przerwał niegrzecznie:
- Czy ja pani nie zatrzymuję?
- O, bynajmniej! - odparła z humorem. - Szłam przecież za panem, z czego wynika, że
drogi nasze biegną w tym samym kierunku. Ja przynajmniej idę do Mrs Yeats. Była tak
uprzejma, że zaprosiła całe nasze kółko na przejażdżkę swym jachtem. O, to bardzo uprzejma
osoba!
Mr Dragon pojął doskonale wyraźną aluzję.
- Mój Boże - rzekł swobodnie. - Jak się ma parowy jacht do dyspozycji, można
rzeczywiście wielu znajomych zaprosić. Moja Mewa bbby... jest bardzo ciasna. - Otarł sobie
chusteczką krople potu, jakie mu nagle wystąpiły na czoło. O mały włos, a byłby powiedział
zamiast jest ciasna... była ciasna! Potem dla treningu zaczął wymieniać szybko wady i zalety
Mewy, używając z naciskiem czasu teraźniejszego: Motor jej chodzi znakomicie, Mechanik
John jest porządnym człowiekiem lub: Mewa spisuje się dobrze. Potem przyszło mu na myśl,
że to akcentowanie może wzbudzić podejrzenia. Zaczął więc z innej beczki: - Przyznam się
pani w sekrecie, iż właściwie mieliśmy tę wycieczkę odbyć tylko we dwoje, z Violet. Ale co
począć, kiedy kobieta się uprze?
- Więc na jej żądanie zaprosił pan Mr Gratha?
- Właśnie.
- Ach, tak!
Mr Dragon czuł się coraz bardziej zdenerwowany. Potakiwania Lucy brzmiały jakoś
dziwnie, jakby nieszczerze. - Cóż ona mnie tak indaguje, jakby była sędzią śledczym - myślał.
Ale kiedy stanęli przed willą Mrs Yeats, nie pożegnał się i oświadczył gotowość odwiedzenia
wspólnej znajomej. - Trzeba się oswoić z niebezpieczeństwem - postanowił i przez dobre pół
godziny zwracał ustawicznie rozmowę na osobę żony i młodego przyjaciela, Mr Gratha.
Mrs Yeats słuchała z wielkim przejęciem.
- Very interesting! - oświadczyła w końcu. - Mała motorówka, zbłąkana wśród
odmętów wzburzonego oceanu, a w niej para młodych ludzi. Jakie to romantyczne! Tak we
dwoje pośród rozszalałych żywiołów!
- We troje - dorzuciła Miss Hearne. - Tam był także szofer.
- Ach, szofer jeszcze. - W głosie ekscentrycznej wdówki zabrzmiało wyraźne
rozczarowanie.
Mr Dragon uznał, że pora wystąpić w roli zrozpaczonego małżonka.
- Romantyczne, romantyczne. To straszne, proszę pani! Całą noc nie spałem i sny
mnie straszliwe trapiły. Widziałem złotą główkę Violet zanurzającą się w odmęty morskie.
Wyciągnęła rączęta i wołała mnie po imieniu... Och, Boże, Boże!... Oka nie mogłem
zmrużyć...
- Więc miał pan w takim razie widzenie - zauważyła Lucy z najniewinniejszą miną.
- Jak to pani rozumie?
- Całkiem po prostu. Skoro pan całą noc nie spał, skoro pan nawet oka nie zmrużył,
nie mogło się panu śnić.
- Racja - potwierdziła pani domu. - To było widzenie. Nie, tego tak zostawić nie
można; zmieniam marszrutę. Wyjeżdżamy dzisiaj wieczorem... Pana zabieram, oczywiście...
Nie ma żadnych wymówek, Mr Dragon! Jutro rano staniemy w Kaupo i zasięgniemy języka.
W Bogu nadzieja, że, widząc nadchodzącą burzę, pozostali dotychczas w Kaupo lub
wyruszyli w dalszą drogę dopiero dzisiaj.
Mr Dragon ugryzł się w język boleśnie. Drżał wewnętrznie, że wypowie jakie
niepotrzebne słowo, które może rzucić na niego dziwny cień. Przecież wiedział doskonale, że
„Mewa” wypłynęła z przystani w Kaupo wczoraj rano, kilka minut po dziewiątej, że wzięła
kierunek prosto na Hōlualoa, że wobec tego straszny huragan, jaki się rozpętał około
dwunastej w południe, zaskoczył ją na pełnym morzu, w odległości dobrych dwudziestu mil
od najbliższego lądu. Przecież on, Ralph, stał ukryty za magazynem i patrzył za odjeżdżającą
łodzią długo, bardzo długo, dopóki jej kontury nie rozpłynęły się w oddali.
- Jak pan sądzi? - zaskrzeczała mu Mrs Yeats nad samym uchem, aż drgnął. - To mi
się wydaje prawdopodobne, że, spojrzawszy na barometr, zrezygnowali z przejażdżki.
Prawda?
- Tak... Zapewne... Oczywiście... Chociaż, kiedy ja sam spojrzałem na aneroid,
ciśnienie było normalne... Nie zanosiło się na burzę zupełnie.
- Wczoraj pan patrzył? - zainteresowała się Lucy.
- Tak... Prawie przed odjazdem... Pięć minut później przyniesiono mi przeklęty
telegram, który rozłączył mnie z moją ukochaną...
- To dziwne - przerwała Lucy. - Pamiętam dokładnie, że przedwczoraj wieczorem
zajrzałam do Prognoz meteorologicznych. Wróżyły na wczoraj silny wiatr wschodni i burzę.
Może pani ma jaki dziennik z datą przedwczorajszą? Łatwo będzie sprawdzić.
Mr Dragon uczuł, że się czerwieni. Powstał, zaczął się żegnać:
- Muszę jeszcze skoczyć do domu. O której godzinie mam się stawić w porcie?
- Punktualnie o dziewiątej start. Proszę się nie spóźnić.
Kiedy gość wyszedł z pokoju, Lucy jęła kręcić głową na znak zdziwienia: - Jaki on
nieswój dzisiaj - zauważyła trafnie.
- Nie ma się czemu dziwić. Obawa o ukochaną żonę...
- Pani sądzi, że on kocha Violet? Ani tyle! - tu odmierzyła na wąskim paluszku skąpy
kawałek białej skórki. Ale doświadczona wdówka zaoponowała:
- Nie, drogie dziecko. Kiedy się jest mężczyzną tak starym i brzydkim jak Ralph, nie
można nie kochać takiego anioła jak Violet. To chodząca dobroć, nie mówiąc już o
wspaniałej urodzie...
- To prawda... Ona jest bardzo piękna - rzekła Lucy cichuteńko i myśli jej pobiegły ku
szczęśliwej rywalce, która Ryszarda Gratha tak oczarowała.
Mr Dragon stawił się w porcie punktualnie. Z każdą minutą grał swą rolę lepiej. W
towarzystwie inżyniera Le Brixa i starego lekarza czuł się nawet nieźle. Słuchali ze szczerym
współczuciem jego narzekań, pocieszali go na wyścigi. Przywykł też szybko do
romantycznych uniesień Mrs Yeats. Tylko pytania Lucy, tej nieznośnej smarkuli, napawały
go lękiem. Właśnie z jej strony czekała go jeszcze przed udaniem się na spoczynek niemiła
niespodzianka. Lucy zaproponowała urządzenie małego seansu spirytystycznego.
- Pokojówka Mrs Yeats jest świetnym medium - rzekła.
Mr Dragon skamieniał z przerażenia. Wielokrotnie już brał udział w udanych
seansach, otrzaskał się z duchami, jak sam mawiał, ale na myśl, że w półmroku mogłyby się
wyłonić widma żony, Ryszarda i niewinnego szofera, że, jak duch Banka
1
, mogłyby zasiąść
na wolnych krzesłach przy stole lub, co gorsza, wskazać mordercę, na tę myśl zimny pot
zaperlił się na skroniach Mr Dragona.
Powstał gwałtownie. Krzesło z hałasem odepchnął.
- Miss Lucy, pozwolę sobie zauważyć, że na seansie mogą się pojawić dusze tylko
tych, co umarli - zawołał i podniósł głos o jeszcze jedną oktawę. - Pani chciała wywołać
ducha Violet... Pani tego nie powiedziała oczywiście, ale taki był tok jej myśli... A zatem
sugeruje pani z góry, że moja biedna żona nie żyje. Z bólu zrozpaczonego męża chce pani
sobie uczynić widowisko. Nie mogę pani zabronić urządzenia seansu, lecz ja tam zabawką nie
będę. Państwo wybaczą moje podniecenie, ale powinno ono być zrozumiałe - dodał spokojnie
i wśród grobowej ciszy wyszedł z salonu na pokład.
Dr Hearne zgromił zarumienioną bratanicę i seans oczywiście się nie odbył.
- Trzeba go teraz pilnować - rzekł Le Brix, zmierzając ku drzwiom. - Jeśli tamtych
spotkało rzeczywiście nieszczęście, gotów się biedak zastrzelić.
- Albo w nurty skoczyć - dodała Mrs Yeats, uważając takie zakończenie dramatu za
bardziej romantyczne.
Jacht Rebecca, tak ochrzczony od imienia właścicielki, zarzucił rankiem następnego
dnia kotwicę przed przystanią w Kaupo. Całe towarzystwo udało się łodzią na brzeg, by
zasięgnąć języka. Mr Dragon był już znacznie spokojniejszy, ale na wszelki wypadek trzymał
się od Lucy daleko.
Już samo przybycie luksusowego jachtu wywołało sensację w Kaupo, cóż dopiero,
kiedy przybiła do pomostu śnieżnobiała łódź z trzema eleganckimi gentlemanami i dwiema
pięknymi ladies, i kiedy całe towarzystwo zaczęło nerwowo wypytywać o łódź motorową
Mewa, która miała przedwczoraj wypłynąć stąd do Kawaihae.
- A jakże! - zawołał jakiś rybak. - Widziałem na własne oczy, jak wychodziła na
morze. Miałem nawet ochotę powiedzieć, żeby się wstrzymali, bo morze będzie tańczyć... Ale
myślę se... pańska fantazja jechać. Przecie musieli mieć barometr z sobą.
- Więc jednak pojechali - westchnął Mr Dragon, po czym zaczął się oburącz chwytać
za głowę. Ruch ten wykonywał bardzo dobrze, gdyż wystudiował go w swej kabinie przed
lustrem.
Le Brix badał rybaków spokojnie:
- Popłynęli więc w kierunku południowowschodnim?
- Tak, panie.
- A jak przypuszczacie, czy mogli zdążyć przed burzą do Kawaihae?
Rybak potrząsnął głową przecząco. Tymczasem poprzez tłum gapiów zaczął się
przeciskać drugi informator...
- Do Kawaihae? Jak to do Kawaihae! - krzyczał już z daleka. - Przecież gadałem z tym
mechanikiem, zanim wypłynęli. Jechało od niego nawet dobrze whisky.
- Coście z nim mówili? - przerwał Mr Dragon gorączkowo.
- Mówiłem mu, żeby zaczekali z wyjazdem... A on na to: Co mi burza? Mam rozkaz
jechać, to jadę. Mam dziś ładną podróż do odwalenia. Jedziemy jednym ciągiem do Hōlualoa.
Te słowa powiedział, żebym tak zdrów był, jeśli kłamię. Ażem się zdziwił. Przecie to szmat
drogi. Motorówką do Hōlualoa?! Tłumaczyłem mu nawet, ale on wciąż swoje, że ma dobrego
pana, że, skoro pan tak kazał, to musi słuchać.
Mr Dragon raczej wyczuł niż ujrzał, że wszystkie spojrzenia zwracają się w jego
kierunku.
- Prawda! Gdzie moja głowa! - bełkotał. - Mr Grath uparł się jechać do Hōlualoa.
Razem oglądaliśmy mapę. Tracę pamięć powoli.
- Jakie to szczęście, że ten poczciwy rybak panu przypomniał, dokąd pojechali -
wtrąciła Lucy, patrząc spod rzęs na męża Violet.
Więcej informacji w Kaupo zdobyć się nie udało. Rebecca podniosła kotwicę. Pełną
parą śpieszyła na południe, prawdziwym czy rzekomym szlakiem Mewy. Jej nadawcza stacja
radiotelegrafu wysyłała bezustannie w przestrzeń zapytania o losy zaginionej łodzi i jej trzech
pasażerów. Depesze wyłapywały stacje odbiorcze okrętów krążących po wodach hawajskich i
stacje lądowe z Maui, Kaho`olawe, Hawai`i. Potem zaczęły nadpływać odpowiedzi, same
negatywne. Motorowej łodzi Mewa nie spotkał żaden statek, nie dobiła do żadnego portu.
Może znajduje się w jakiej małej osadzie rybackiej. Wszczęto energiczne poszukiwania.
O godzinie dwunastej w
:
południe zmienił jacht taktykę. Nie posuwał się już więcej w
kierunku południowym, lecz płynął zygzakiem, zachowując nadal odchylenie na południe.
Pięć mil na zachód, pięć na wschód i znów pięć na zachód.
O godzinie czwartej po południu, kiedy statek miał właśnie nawracać po raz któryś z
kolei ku wschodowi, kapitan zobaczył z mostku przez lornetę jakiś przedmiot na falach.
- Koło ratunkowe! - ogłosił pięć minut później wśród ogólnego napięcia. Wyciągnięto
je migiem na pokład, przewrócono na drugą stronę. Wszystkie spojrzenia skierowały się na
Mr Dragona z wyrazem serdecznego współczucia. Na białym tle koła ratunkowego widniały
trzy litery, wymalowane tłustą farbą, której woda nie zmyła... Trzy litery: MEW.
- Ależ je nożem pocięto! - zauważył któryś marynarz, lecz w tej chwili zabrała głos
energiczna właścicielka jachtu:
- Kapitanie, proszę statek zatrzymać i przeszukać dokładnie każdy cal powierzchni
oceanu dokoła.
Mr Dragon pozostał sam przy wyłowionym kole. Załoga zajęła się wykonaniem
rozkazu chlebodawczym, przyjaciele pozostawili go samego, szanując jego ból. Tylko Lucy
usiadła opodal w trzcinowym fotelu i, jakby nic nie zaszło, czytała spokojnie gazetę.
Mr Dragon pamiętał, że teraz właśnie należy grać rolę najlepiej. Ale na myśl, że tu, w
tym miejscu, znajduje się grób trojga ludzi, których on na śmierć skazał, których on z całą
premedytacją wymordował (tego słowa nie trzeba się było zapierać wobec siebie), na myśl o
tym odczuwał dziwne wzruszenie. Nie był to żal bynajmniej. Nie! Mr Dragon nie żałował
wcale, że tak postąpił. Według własnej opinii miał po temu prawo. Czyż nie słyszał pogróżek
Ryszarda? Czyż Violet nie rzuciła się na szyję młodemu zapaleńcowi właśnie wtedy, gdy się
odgrażał, że jej męża zastrzeli? Czyż nie przyznała, że kocha Ryszarda? Tak, tak i jeszcze raz
tak! A więc oni sami wydali na siebie wyrok, gdyż on, Ralph, miał prawo bronić się, miał
prawo ich uprzedzić.
Mr Dragon podszedł do burty. U jego stóp kłębiły się fale. Fale szemrzą, wzdychają,
jak zawsze, lecz nie powiedzą nic. Nie zdradzą tajemnicy. Nie rozstąpią się i nie ukażą dna
piaszczystego, na którym spoczęła Mewa wraz ze swą załogą.
- Więc jestem wolny - szepnął i snuł przędzę swych myśli: - Violet nie zostawiła
testamentu. Byłoby to nawet dziwne, żeby dwudziestotrzyletnia kobieta przewidziała swą
rychłą śmierć i spisywała ostatnią wolę. Zbadałem wczoraj dokładnie zawartość szufladek jej
biurka. Nie było tam żadnych notatek, które by pozwalały przypuszczać, że myślała o
testamencie. Notariusza żadnego nie znała... O, byłem na tyle przezorny, że do naszego kółka
nie wprowadzałem nigdy prawników! A zatem w myśl brzmienia ustawy ja jestem jedynym
spadkobiercą. Bliższej rodziny Violet nie miała, a dalsza... - tu nastąpiło wzgardliwe
machnięcie ręką. - Teraz weźmy cyfry. Jej majątek przedstawia wartość, no... nie
przesadzajmy, milion i trzysta, dodajmy moją część, pochodzącą, nawiasem mówiąc, z jej
posagu, dwieście tysięcy, dodajmy wreszcie premię z asekuracji, pół miliona, to już są dwa
miliony. Dwa miliony, Ralphku!... Z tym można już coś zacząć!...
Doszedłszy do tego wniosku, nie mógł się Mr Dragon powstrzymać od ulubionego
ruchu i uśmiechnięty, zadowolony z siebie, jął zacierać ręce, jak to czynił zawsze, ilekroć
udało mu się zrobić korzystny business.
Nagle zdrętwiał. Jak można było tak wypaść z roli! Któż widział uśmiechać się nad
mogiłą żony i przyjaciela! Gdyby tak kto zobaczył! Ale nie. Pokład był przecież pusty. Dla
pewności rozejrzał się Mr Dragon dokoła i zrobiło mu się bardzo ciepło. Znowu ta przeklęta
Lucy! Siedziała w trzcinowym fotelu, zajęta rzekomo lekturą dziennika, w rzeczywistości
jednak obserwowała uważnie „rozpaczającego” małżonka Violet. Mr Dragon był pewny, że
Lucy śledziła go od dłuższej chwili, że nie mogła nie widzieć dziwnych objawów „smutku”
po stracie żony i na myśl o tym poczuł się bardzo nieswojo. Sytuacja zaczęła się stawać
kłopotliwa. Nagle któraś fala podszepnęła, że owo zacieranie rąk nie było bynajmniej złym
momentem gry, że przecież prawdziwa, wielka rozpacz graniczy z obłędem.
Mr Dragon zrozumiał.
Mr Dragon zaczął grać swą rolę tak świetnie, że pozazdrościłby mu niejeden aktor.
Biegał wzdłuż burty, chwytał się za głowę, jęczał, wybuchał dzikim nienaturalnym śmiechem,
zatrzymywał się nagle, pochylał nad wodą, jakby w zamiarze wskoczenia w nurty, i znów
biegał po pokładzie z rozwianym włosem.
- Boże! On zwariował - krzyknął inżynier Le Brix, który pojawił się właśnie w
drzwiach kabiny radiotelegrafu.
- Rzeczywiście - dodała Miss Lucy Hearne, z jakimś nieokreślonym uśmiechem. -
Gdybym nie wiedziała, że to Mr Dragon, byłabym skłonna pomyśleć, iż patrzę na wariata.
-
1
duch Banka - duch zamordowanego Banka objawia się podczas uczty sprawcy jego
śmierci. (Szekspir - Makbet)
ROZDZIAŁ IX
Cyklon
Ryszard podsunął właśnie lewą rękę pod piersi Violet, ułatwiając jej tym sposobem
utrzymanie się na powierzchni wody, kiedy w odległości dwóch kroków ujrzał przed sobą łeb
rekina. Groza sytuacji przywróciła mu momentalnie zimną krew, więcej nawet, bo dała mu
przytomność umysłu, jakiej często brakowało krewkiemu młodzieńcowi. Wiedząc, że śmiała,
zaczepna postawa może zbić z tropu korsarza, puścił Violet i, zasłaniając ją swym ciałem,
rzucił się naprzód. Ale potwór nie czekał. Nauka w las nie poszła, a smutne doświadczenie
wbiło mu w pamięć, że te małe, niezdarne stworzenia, co bezmiar oceanu przepływają w
małych, dużych lub olbrzymich twardych pudłach, potrafią także w wodzie kąsać zjadliwie.
Więc rekin palnął gniewnie ogonem, aż wystrzeliła fontanna kropel, a zielonkawa woda
zmąciła się w promieniu kilku metrów, i począł manewrować. Lecz z którejkolwiek strony się
przysuwał, zawsze widział przed sobą zuchwałego człowieka, który rzucał się z furią do
ataku, mając zapewne jakąś piekielną broń w rękach.
Nagle dostrzegł rekin inny kąsek, znacznie większy, grubszy, tłustszy. Zanurzył się
głębiej i runął jak burza w tamtą stronę. W swą potworną paszczę chwycił wpół szofera, w
chwili, kiedy ten już wspinał się na tratwę. Powietrze rozdarł mrożący krew w żyłach ryk bólu
i grozy. Przed oczyma Ryszarda i jego towarzyszki rozgrywała się jedna z wielu straszliwych
tragedii oceanu. Olbrzymi rekin sunął poziomo tuż pod powierzchnią morza, unosząc swą
zdobycz. John, którego zębynoże przecięły prawie na pół, powyżej kolan, wznosił się wciąż
górną połową korpusu nad poziom wody i wył nieludzkim głosem. Jego ręce wyciągnięte,
pomstujące ku niebu, widzieli tamci dwoje długo, bardzo długo, widzieli je jeszcze wtedy,
gdy znaleźli się z powrotem na tratwie. Nagle Violet obsunęła się na mokre deski. Zemdlała.
Ryszard czuł, że słabnie. Uderzenie szofera, brawurowe ataki na rekina, windowanie
osłabionej kobiety na tratwę wyczerpały go zupełnie. A litania nieszczęść i niebezpieczeństw
nie skończyła się jeszcze. Oto Violet zemdlała i nie wiedział, co pilniejsze, czy cucić ją, czy
pracować jedynym wiosłem pod wiatr, który zmienił nagle kierunek i dla odmiany dął
kapryśnie od zachodu na wschód. Czarne obłoki zasłoniły już połowę nieba. W swym
zwycięskim pochodzie sunęły do słońca, które stało prawie pionowo nad oceanem. Jeszcze
chwila, a nastaną ciemności. Fala rosła. Tratwa kołysała się, tańczyła. Aby uchronić
nieprzytomną towarzyszkę od upadku w morze, dźwignął ją Ryszard, posadził na środku
platformy i, rozkraczywszy się, ścisnął ją nogami. W tej pozycji wiosłował, rzucając wciąż
niespokojne spojrzenia na chmury lub na przemian w tę stronę, w którą podążył morski
rozbójnik z nieszczęśliwą ofiarą. Przecież inne rekiny mogły odbić zdobycz lub choćby jej
część, mogły zobaczyć rozbitków i przypłynąć po swój udział w uczcie.
I kiedy był już bliski rozpaczy, ujrzał coś, co pokrzepiło nadwątlone siły, a w serce
wlało otuchę. Od wysepki odbiła jakaś mała łupinka. Nie bacząc na nadchodzącą burzę,
mknęła szybko na pełne morze.
Ryszard wiosłował teraz z zapałem. Nabrał zresztą wprawy w swym nowym zajęciu.
Wiedział już, jak należy nachylić tratwę, kiedy bałwan nadbiega. A skoro wiatr zdecydował
się ostatecznie na pierwotny kierunek i dął w stronę wyspy, w stronę zbliżającej się pomocy,
zastosował Ryszard metodę „plankingu”, oczywiście nie w całym tego słowa znaczeniu. Więc
żadna fala nie zaniosła go od razu na swym grzbiecie do zbawczego brzegu, ale, dzięki
umiejętnemu manewrowaniu, każda dźwigała platformę choć kilka sążni i przysuwała ją do
celu podróży.
Teraz można już było rozpoznać kształt łodzi i sylwetkę siedzącego w niej człowieka.
Był to niewątpliwie Kanak, a łódź jego miała wygląd kajaka. Miała z pięć metrów długości, a
niecały metr szerokości. Dla utrzymania równowagi miała z jednego boku długi drąg, który
spoczywał w wodzie równolegle do burty czółna i był z nim połączony dwiema żerdkami.
Ryszard wiosłował dzielnie, choć pot spływał z niego strumieniem.
- Violet! - zawołał w pewnej chwili, pochylając się nad kobietą, której bezwładna
głowa opierała się o jego uda. - Ocknij się, dziecinko. Jesteśmy ocaleni!
Lecz Violet ani drgnęła, a do ocalenia było jeszcze bardzo daleko. Jakby dla
zaprzeczenia słowom Ryszarda zajaśniała w tej chwili gzygzakowata kreska błyskawicy i
rozległ się odległy grzmot.
- Prędzej!... Prędzej!...
Kanak nie potrzebował zachęty. On znał się lepiej z morzem czy wichurą od białego
człowieka i wiedział, że za pół godziny, a może wcześniej, rozpęta się tu piekło.
Wreszcie łódź przybiła do tratwy, ale przeniesienie zemdlonej kobiety z jednej łupiny
na drugą nie było zadaniem łatwym. Przewalające się fale rozłączały ustawicznie obie burty i
dwaj mężczyźni napracowali się niemało, zanim Violet znalazła się w łodzi.
- Czemu nie płyniemy wprost do brzegu?
- Tam rafy być - odparł krajowiec nieszczególną angielszczyzną. - Pan tylko
wiosłować, ja sam kierować łódką.
- Boże! - jęknął Ryszard nagle, ujrzawszy wśród fal dobrze znajomą płetwę.
W trzy minuty później dopędził rekin rozbitków. Okrutne ślepie wyjrzało znów spod
wody.
W krótkich słowach wyjaśnił Ryszard Kanakowi, że ten sam potwór porwał mu
towarzysza podróży. - To on, na pewno. Poznaję go po bliźnie.
- Jednooki! - wrzasnął krajowiec. Nim Ryszard zdołał przeszkodzić lub słowo
powiedzieć, zsunął się w morze po drugiej stronie łodzi. Dał nurka tak głęboko, że nożyce
jego nóg rozpłynęły się w wodzie. Ku zdumieniu Ryszarda rekin dał gwałtownego szczupaka,
wytrysła fontanna, nurty skłębiły się, zaróżowiły, zaczerwieniły, jakby kto wylał wiadro
szkarłatnej farby. W tym zaś miejscu, gdzie przed pół minutą spoczywało cielsko potwora,
zaczerniała skołtuniona, wełnista czupryna i nad zwierciadło wody wynurzyła się roześmiana
twarz krajowca. Kiedy znalazł się ponownie w łodzi, Ryszard obsypał go wymówkami.
- On mi pożreć żona i lewa ręka, ja mu wyłupać jedno oko i teraz brzuch rozpłatać.
Puna wziąć pomstę - odparł, potrząsając zbielałym kikutem lewej ręki. - On teraz iść zdychać
- dodał i, uważając, że porachunki z jednookim są załatwione, zajął się intensywnie
wiosłowaniem.
Ryszard pomagał swym wiosłem w miarę sił, a równocześnie patrzył z podziwem na
Kanaka, który zachowywał się spokojnie, jakby nic nie zaszło. Zazdrościł mu w duszy tej
bajecznej flegmy, zręczności i wytrzymałości w nurkowaniu, a przede wszystkim odwagi.
Jakaż bezdenna przepaść dzieliła tego półdzikusa od białego człowieka, Johna, układnego,
uśmiechniętego zawsze uprzejmie wobec swych chlebodawców szofera. Jak wielka była
między tymi ludźmi różnica! Oto tamten, nieboszczyk obecnie, w chwili niebezpieczeństwa
nie wahał się poświęcić towarzysza, a nawet kobiety, swej pani, dla uratowania, a właściwie
dla przedłużenia własnego życia. Ten zaś, dla załatwienia jakichś prawdziwych czy
rzekomych porachunków z rekinem, opuścił bezpieczne schronisko w łodzi i z nożem w dłoni
rzucił się w nurty. A kiedy Ryszard wyraził głośno swój podziw, odparł skromnie: - To łatwo,
kiedy rekin być obżarty.
To prawda, że Ryszard nadmienił kilka słów o porwaniu Johna, ale mógł się pomylić
przecież co do „identyczności” rekina, mogły inne rekiny odebrać jednookiemu zdobycz,
mogło zajść sto rozmaitych kombinacji, a wreszcie cóż znaczył taki drobiazg jak ciało
ludzkie, dla żarłocznej, wiecznie głodnej bestii? Jego szybki powrót świadczył najlepiej o
dobrym apetycie.
Więc z rosnącym uznaniem i szczerą wdzięcznością spoglądał Ryszard na krajowca.
Wszakże mógł pozostać na wyspie, nie troszcząc się o losy jakichś tam rozbitków. Nie
pozostawał. Dla ratowania obcych ludzi wyruszył sam jeden wątłą łódką na wzburzone
morze, wiedząc dobrze, że lada chwila rozpęta się wściekły cyklon, że swą szaloną eskapadę
może przypłacić życiem.
Ogromny bałwan, który porwał łódź, zakręcił nią jak nic nie ważącą drzazgą i
przerwał rozmyślania Ryszarda, a ponowna kąpiel ocuciła zemdloną kobietę. Uniosła głowę i
rozglądała się dokoła trochę nieprzytomnie.
- Czerpak! Puna, czerpak dawaj! - Na migi wskazał, czego potrzebuje. Puna był
zdania, że szkoda czasu na wyczerpywanie wody, gdyż pierwsza lepsza fala zniweczy wyniki
mozolnej
pracy.
Słońce znikło nagle, przysłonięte chmurą. Skutkiem refrakcji promieni słonecznych
mniejsza część morza, a z nią także wyspa były jakby w półcieniu, podczas gdy reszta
pogrążyła się szybko w mrokach.
Łódź, napełniona wodą prawie do połowy, minęła szczęśliwie zjeżoną koralowymi
rafami gardziel i znalazła się w lagunie. Woda nie była tu tak spokojna jak zazwyczaj, ale
zawsze mniej wzburzona niż po zewnętrznej stronie atolu.
Kiedy wysiadali z łodzi w pobliżu domku Puny, chmury zakryły trzy czwarte części
nieba. Lunął deszcz tak rzęsisty, tak gęsty, że z największym wysiłkiem można się było
posuwać naprzód. Przez potoki spadającej prostopadle wody trzeba się było przedzierać,
jakby przez ścianę lian, pnączy, jakby przez zbity mur bujnej roślinności podzwrotnikowej
puszczy.
- Nie mogę dalej - jęknęła Violet, osuwając się na ziemię.
Ryszard rozejrzał się bezradnie. Na próżno usiłował przebić wzrokiem ścianę ulewy.
Widział tylko skrawek piasku pod nogami i jakiś czarny cień. Był to pień palmy. Odgadł go
raczej niż poznał. Odgadł po charakterystycznym szeleście wielkich liści, na które spadały z
jednostajnym grzechotem całe wiadra dużych kropel. Zaniósł więc osłabioną kobietę pod
drzewo i własnym ciałem osłaniał ją, jak mógł, przed gradem kropel, które zaczęły teraz z
boku zacinać.
- Moja dom być blisko - zachęcał Puna, lecz ze względu na stan Violet nie można było
skorzystać z zaproszenia, przynajmniej na razie.
Może dziesięć minut później ulewa poczęła słabnąć. Szkwał przeszedł prędzej niż
przyszedł.
- Chwała Bogu... Chwała Bogu - powtarzał Ryszard, otrząsając się, jak pies po kąpieli.
- Niebo się przeciera - dodał, zadarłszy głowę ku chmurom.
Puna był odmiennego zdania. Niespokojnymi spojrzeniami obrzucał spienione fale,
które wdzierały się prawie do połowy wąskiego pasa ziemi lub wpadłszy z rykiem przez
kanał, burzyły i tak już niespokojną toń laguny. - Taka wysoka woda Puna jeszcze nie widzieć
- mruknął. Potem chwycił Ryszarda za łokieć i wskazał ręką w zachodnim kierunku. Deszcz
przestał padać. Zrobiło się widniej. Grath ujrzał więc znowu stożkowatą górę, której szczyt
ginął w obłokach. Tak daleko dotarły już chmury w swym zwycięskim pochodzie.
- My tam uciekać - rzekł Kanak z energią. Ujął Violet pod ramię, polecając
Ryszardowi uczynić to samo z drugiej strony. - Prędzej, dużo prędzej! - upominał wciąż i nie
pozwalał na żadne odpoczynki. Upadając ze zmęczenia, dotarli do wioski. Chaty, kryte
liśćmi, były puste. Krajowcy, doceniając w zupełności gwałtowność huraganu, nie dowierzali
swym słabym lepiankom i zajęci byli gorączkowym przywiązywaniem swych żon i dzieci do
pni palmowych. Obrzucili zdziwionym wzrokiem parę Białych, przyprowadzonych przez
Punę, ale nie zamierzali z tego powodu przerywać sobie zajęcia. Lecz pogromca jednookiego
wytrącił ich szybko ze stanu obojętności. Zaczął coś szybko przedkładać w swej dźwięcznej
mowie, przy czym często wskazywał na morze lub niebo. Jego przemowa zrobiła silne
wrażenie na kobietach i młodszych mężczyznach. Starsi potrząsali głowami sceptycznie. Puna
nie tracił czasu na przekonywanie opozycji. Podbiegł z powrotem ku ocalonym przez siebie
rozbitkom i pociągnął ich w głąb lasu. Skutkiem silnego zachmurzenia było w wiosce dość
mroczno, lecz tu, u stóp olbrzymich, rozłożystych palm panowały takie ciemności, że trzeba
było ręce przed siebie wyciągać, by w pośpiesznym marszu nie wpaść na drzewo. Nagle tuż
przed uciekającą trójką wytrysnął słup niebieskawofioletowego ognia. Rozległ się
ogłuszający huk. Piorun wybrał sobie na ofiarę sędziwego patriarchę lasu. Z uderzonej palmy
odpadło kilka wielkich liści, a w powietrzu rozszedł się orzeźwiający zapach ozonu. Oczy,
przerażone blaskiem błyskawicy, widziały jeszcze gorzej, kiedy znowu nastały ciemności. Na
szczęście drzewa zaczęły się przerzedzać. W szczelinach pośród potężnych koron liści
zamajaczały ciemnoołowiane płaty zachmurzonego nieba.
- Prędzej, dużo prędzej! - nawoływał Puna. Znaleźli się znowu nad brzegiem morza.
Ryszard stwierdził z dużą ulgą, że mają przed sobą tylko wąską gardziel zatoki, która wdarła
się długim, cienkim językiem pomiędzy dwie wysepki - wulkaniczną i koralową.
- Violet!... Odważnie, kochanie!... Jeśli przejdziemy tę groblę, będziemy zupełnie
bezpieczni - tłumaczył towarzyszce. Teraz dopiero zrozumiał, w jakim celu Kanak
przyprowadził ich tutaj.
Ale przeprawa przez groblę nie była łatwą rzeczą, gdyż w tej właśnie chwili zadął
wicher z przeraźliwą siłą. Co cieńsze palmy wygięły się jak trzciny, a rosnące tu i ówdzie
bambusy rozpoczęły swą żałosną symfonię. Potężne bałwany, wegnane w wąską gardziel
zalewu, obmywały oba brzegi zjadliwymi jęzorami, ryczały, pędząc ku grobli. Potem
uderzały z dziką furią w głazy, wystrzelały tysiącem kipiących gejzerów wysoko nad poziom
karkołomnej ścieżki.
Puna ruszył śmiało:
- Prędzej... dużo prędzej!
- Nie! - zaprotestował Ryszard. - Ja tamtędy nie przejdę, a cóż dopiero ona.
- Pani musieć przejść. Tu być jedno morze.
W tym momencie wybiegła z lasu czereda płaczących dzieciaków, czepiających się
rąk i nóg swych matek. Obok szło kilku mężczyzn. Byli to ci, co zrozumieli ogrom
niebezpieczeństwa i usłuchali rad Puny. Cała gromada stłoczyła się u wejścia na groblę. Nikt
nie chciał iść na pierwszy ogień. Wreszcie jakiś chłopak zaryzykował. Z kocią zwinnością
wdrapał się na drewniany mostek, dał susa na pierwszy głaz i, skacząc zręcznie, śpieszył ku
przeciwległemu brzegowi. Dwie kobiety, zachęcone przykładem, poszły w jego ślady, za nimi
jeszcze jakiś wyrostek.
- Baczność! - krzyknął Ryszard, obserwujący nie tyle akrobatyczne popisy tamtej
czwórki, ile wielkość nadlatujących od prawej ręki bałwanów. Właśnie wyłonił się z
półmroku potężny grzywacz. Sycząc zjadliwie, runął jak burza na groblę. Rozgrzmot wody,
szum, huk i krzyk zaskoczonych na grobli zlały się w jedno. Fontanny wody, gęste płaty
piany, białe kłęby startych na miał kropel, obłoki podobne chmurom pary wodnej przykryły
wszystko. Kiedy opadły, ścieżka na szczycie grobli była pusta. W kotłującym wirze
zaczerniła czarna czupryna śmiałka, który dał hasło do przejścia. Z odmętów wystrzeliły w
górę jego dwa okrwawione ramiona i znikły pod śmiertelnym całunem następnej fali, aby się
już więcej nie ukazać. Obie kobiety zmyło bez śladu, natomiast mały wyrostek wisiał głową
w dół i wył nieludzko. Głaz, podmyty atakiem morza, przygniótł mu obie stopy.
Przygwoździł go, aby nie mógł uniknąć swego losu. Kiedy odmęty dalszej fali zasłoniły
ponownie groblę, krzyk chłopca ustał. Ryszard wzdrygnął się i objął wpół słaniającą się
kobietę. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że słyszał suche trzaśnięcie czaszki o skalną barierę.
- Tamtędy nikt nie przejdzie - mruknął.
- Musi! - dorzucił uparty Puna.
Jakby na potwierdzenie tego słowa nowy bałwan, największy z dotychczasowych,
wdarł się lewym bokiem na atol, smagnął przerażoną gromadę po kolanach i rozlał się po
brzegu w dziesiątkach ton wody. A kiedy jego lewe skrzydło siało popłoch wśród zebranych
ludzi, główny korpus runął na kamienną barierę. Gdy spienione bryzgi opadły, ukazały się
dwie szczerby w szczycie grobli. Przejście przez groblę stało się jeszcze trudniejsze.
- Zaraz przyjść większe fale - warknął Puna i zaczął się przeciskać przez tłum
współbraci ku mostkowi. Z palmowego lasu wybiegła garstka mężczyzn. Urywanymi głosami
opowiedzieli, że z tamtej strony morze wdarło się już na atol, że większa część domków
spłynęła.
Ryszard zacisnął zęby. Pojął, że musi iść w ślady swego zbawcy. Ryzykowna
przeprawa przez szczyt chwiejącej się już bariery głazów wydała mu się mniejszym złem niż
oczekiwanie na niskim brzegu nieuchronnej śmierci. Większość Kanaków była snadź tego
samego zdania, bo na mostku zaroiło się od nowych śmiałków. Nie posuwali się jednak w
pozycji stojącej, lecz na czworakach. Ta innowacja okazała się zbawienna. Pełzając po
oślizgłej ścieżynie, czuli się pewniej i nie narażali się na zdradliwe podmuchy wichru. A
kiedy bałwan dobiegał do grobli, przypadali brzuchami do zmoczonych głazów, przylepiali
się całym ciałem, wpijali palce w szczeliny i wychodzili cało, choć nie wszyscy. Trzyletnie
dziecko, jadące na plecach matki, która niosła przed sobą niemowlę, znikło nagle Ryszardowi
z oczu. Zmartwiała z bólu matka zatarasowała na chwilę drogę i zatrzymała cały korowód.
Dopiero pogróżka, że zostanie bezzwłocznie zepchnięta w odmęty, skłoniła ją do
kontynuowania pochodu dla ocalenia przynajmniej drugiego dziecięcia.
Violet wlokła się ostatkiem sił. Ciągnięta przez Punę, popychana z tyłu przez
Ryszarda, pełzła niezgrabnie, przymykając oczy, ilekroć nowa fala gotowała się do ataku.
Czuła, że jeśli spojrzy w skłębiony wir wodny, runie nieuchronnie i pociągnie swych
zbawców za sobą. Więc modląc się żarliwie, czołgała się śladem jednorękiego krajowca.
- Śmierć idzie! - wyszeptała w pewnej chwili zbielałymi wargami. Jakoż olbrzymi
grzywacz palnął z taką mocą w barierę, że wszyscy wyczuli, jak głazy zachybotały się w
posadach. W łańcuchu pełzających ludzi powstały cztery wyrwy. Jakaś kobieta, spadając w
odmęty, pochwyciła za nogę Ryszarda i omal go nie pociągnęła za sobą. Wyrwał stopę
szczęśliwie z tego uścisku, lecz ostre paznokcie zdarły mu skórę aż do palców.
- Prędzej!... Dużo prędzej!... Już niedaleko! - zaryczał po swojemu pogromca rekina.
Ryszard obliczał, że nie pozostało więcej jak dziesięć metrów do przebycia. Nagle
znikł mu świat sprzed oczu. Uczuł, że nogi towarzyszki wyślizgują mu się z rąk. Ścisnął
mocniej i stoczył się w wodę wraz z Violet. Było to pewnego rodzaju szczęściem, że spadli na
lewą stronę, gdzie woda była znacznie spokojniejsza. Usłyszał nowy plusk, ujrzał mały
wytrysk wody. Pojął natychmiast, że osłabiona grobla zaczyna się kruszyć, a spadające głazy
mogą ich zmiażdżyć i zatopić. Rzucił się więc szybko na wznak, wczepił palce we włosy swej
towarzyszki i położywszy sobie jej głowę na piersiach, zaczął intensywnie pracować nogami.
- Dobrze, panie... tylko znacznie prędzej! - usłyszał tuż nad uchem. Puna wszedł do
wody i razem wynieśli bezwładną kobietę na zbawczy brzeg. Czwarta część krajowców stała
tu już, obserwując z lękiem przeprawę braci.
A łańcuch kobiet, dzieci, wyrostków, starców pełzał nieprzerwanie przez groblę,
wśród szalejącej ulewy, grzmotów, błyskawic i bezustannych ataków gór wody. Około
trzydziestu młodszych mężczyzn, którzy widzieli, że Ryszard, strącony przez fale na lewą
stronę zalewu, dotarł szczęśliwie do brzegu, weszło do wody. W świetle błyskawic widać
było ich głowy, prujące toń śmiało. Bariera grobli chroniła ich przed uderzeniem wielkich fal,
więc posuwali się ku brzegowi wulkanicznej wysepki równolegle do ściany głazów.
Nagle wicher zmienił kierunek. Zaczął dąć od północy na południe z tak przeraźliwą
siłą, że połowa czołgających się ludzi wpadła w wodę na głowy płynącego oddziału. Spadali
jak dojrzałe kokosy z palm na ziemię, kiedy wiatr zatrzęsie koronami drzew. Dzieci, których
ciężar ciała przedstawiał mniejszy opór dla rozszalałego żywiołu, leciały kilkanaście metrów
w powietrzu, zanim dotknęły powierzchni wody. Okrzyki zgrozy zagłuszył piekielny świst
wichru, ryk fal i grzmoty.
Uderzony gwałtownym podmuchem, runął Ryszard na ziemię. Zdołał jeszcze
pochwycić wpół zemdloną Violet i razem potoczyli się po pochyłości w stronę wody. Jakaś
litościwa palma zagrodziła im drogę. Dzięki temu nie runęli w odmęty, jak się to kilku mało
przewidującym kobietom przytrafiło. Nieoceniony Puna znalazł się w pobliżu. Gramoląc się
na czworakach i turlając przed sobą Violet, zaczęli odrabiać żmudnie tę drogę, którą tak
szybko przebyli przed chwilą. Wreszcie dotarli do małego wzniesienia, gdzie mogli się czuć
bezpiecznie przed zalewem, przynajmniej na razie.
Deszcz siekł bez przerwy. Skutkiem gwałtowności wichru wielkie krople biegły przez
powietrze, jak gdyby były kulkami grochu. Siła natężenia wiatru rosła z każdą sekundą, a z
nią także wysokość gór wodnych. Fale przelatywały już teraz ponad ścieżką na grobli,
odcinając w ten sposób drogę większej części wyspiarzy.
Wtem głuchy trzask! Jakby się góry skał stoczyły w morze... Grobla runęła podmyta
zdradziecką robotą fal, obalona na obie łopatki pięściami huraganu. W świetle koronkowych
błyskawic ukazały się gruzy wybudowanej przez Kanaków bariery, ostre złomy głazów,
sterczące pośród spienionych odmętów i bezkształtna masa ciał, mielonych na miazgę przez
kamień i wodę w tym diabelskim młynie. Olbrzymi bałwan wdarł się przez wyłom z rykiem
zwycięzcy, wyrównał gruzy, zmełł resztki ludzkiego mięsa i pognał w głąb zalewu, unosząc z
sobą grupę mężczyzn, którzy już, już docierali do zbawczego brzegu.
Połączenie pomiędzy koralowym atolem, na którym pozostała większość krajowców,
a wulkaniczną wysepką, zostało zupełnie przerwane.
Ze swego wzniesienia spoglądał Ryszard rozszerzonymi od grozy oczami na
straszliwe dzieło zniszczenia. W migotliwym świetle nieustannych błyskawic, które jasno
rozwidniały mroki, widział wszystko jak na dłoni. Więc widział rozpacz ludzkiej gromady,
pozostawionej na niskim atolu. Zaledwie kilkunastu przytomniejszych Kanaków pobiegło z
powrotem w stronę lasu, by wspiąć się na drzewa i sznurami przywiązać się wśród koron do
tęższych palm. Reszta, ogarnięta bezprzykładną paniką, pełzała z miejsca na miejsce,
uciekając przed zalewem wciąż rosnących bałwanów.
Więc widział w oddali wioskę rybacką wyspiarzy. Jeszcze kilka chat tkwiło na
dawnym miejscu, lecz znaczna większość pływała już po lagunie lub gnana wichrem
wykonywała na brzegu zwariowane pląsy, koziołki i zjeżdżała coraz niżej, coraz bliżej ku
oszalałym nurtom.
Więc, spozierając jeszcze dalej, widział spienione góry wodne, przewalające się po
północnej części koralowego pierścienia, tam, gdzie przedtem stała chata Puny, gdzie rosły
palmy, ananasy, banany. Palmy rosnące w większych skupieniach trzymały się jeszcze jako
tako, lecz pojedyncze, samotne drzewa ucierpiały wiele od huraganowego wichru. Niektóre
wznosiły ku zachmurzonemu niebu swe pałki, ogołocone z liści, inne gięły się jak napięte
łuki, a jeszcze inne, obciążone przywiązanymi wśród ich koron ludźmi, nie wytrzymały
naporu i pękły, pękły w połowie grubego pnia jak złamane zapałki.
Ryszard zaczął się rozglądać dokoła. Wściekła ulewa przeszła w umiarkowany deszcz,
za to wiatr dął z niesłabnącą siłą. Należało w każdym razie wyzyskać ten moment, by znaleźć
jakieś pewniejsze schronienie. Strome zbocze góry osłaniało wprawdzie rozbitków przed
gwałtownością wichru, wzniesienie chroniło przed zalewem fal, lecz brakło dachu nad głową
przed deszczem.
Grath zagadnął jakąś popłakującą kobietę; zapytał ją, czy nie widziała Puny lub czy
nie wie o jakiej jamie, grocie, domku czy innym schronieniu. Potrząsnęła głową przecząco.
Na tej wysepce nikt nie mieszka prócz starego kapłana i jego towarzyszki, ale ich chata pusta.
Wyjechali łodzią razem z... - ucięła nagle, przypomniawszy sobie na czas, że mówi do
człowieka obcego.
- Więc jest przecież jakaś chata - rzekł Ryszard, podnosząc się z rozmokłej ziemi.
Wyspiarka wzniosła obie dłonie nad głowę:
- Ty nie iść tam... Nie iść - zawołała głośno, chcąc, by usłyszał jej głos wśród wichru.
- Dlaczego nie mam iść?
Przybliżyła swe usta do jego twarzy. Krzyknęła mu w samo ucho:
- Miejsce poświęcone.
Ryszard machnął ręką wzgardliwie. Schylił się po leżącą na ziemi Violet i dźwignął ją
jak dziecko. Na wiadomość, że gdzieś, może niedaleko stąd, znajduje się domek, gdzie można
znaleźć schronienie przed deszczem i wichrem, suchy kąt, w którym można się będzie
przespać, na wiadomość o tym poczuł przypływ sił i energii.
- Precz z drogi! - huknął na wyspiarkę, która rozłożyła ręce jak drogowskaz i
wzbraniała mu wejścia na ścieżkę. Odepchnął zabobonną kobietę. Ruszył śmiało pod górę,
niosąc na rękach swe brzemię. Wśród ustawicznych piorunów, które zlały się w jeden ciągły
grzmot, wśród blasku oślepiających błyskawic szedł pewnie zarośniętą trochę ścieżyną, nie
widząc pełnych grozy spojrzeń wyspiarzy, którzy powtulali się tu i ówdzie w gąszcz zarośli,
nie słysząc ostrzegawczych okrzyków Puny, który nadbiegł w tym momencie, lecz nie śmiał
wkroczyć na terytorium poświęconego bogom miejsca.
- Ty pożałować tego! - zabrzmiało gdzieś z tyłu poprzez świst wiatru i ryk szalejących
w dole bałwanów.
Doszedłszy do polanki, wydał Ryszard głośny okrzyk radości. U stóp wysokich drzew
ujrzał w świetle błyskawicy domek kanacki, przytulony tylko ścianą do prostopadłej skały.
Szybko minął dzielącą go przestrzeń i silnym kopnięciem otworzył drzwi.
- Nareszcie dach nad głową - odsapnął z ulgą, złożywszy Violet na legowisku ze skór.
Potem zabrał się do cucenia zemdlonej. Nie poszło to łatwo, gdyż straszliwe przejścia tego
dnia wyczerpały ją i osłabiły do tego stopnia, że kiedy wreszcie otworzyła oczy, nie była w
stanie ręką poruszyć.
- Gdzie jestem? - wyszeptała cichuteńko, potem, zobaczywszy cień Ryszarda: - Kto
to? - zawołała przerażona.
- To ja, Ryszard - odpowiedział miękko i przysiadłszy na krawędzi posłania, zaczął
gładzić ręką jej zmoczone włosy. Uśmiechnęła się radośnie. Słabym ruchem dłoni przyzwała
go, by się nachylił i szepnęła:
- Tak się czegoś lękam... Przytul mnie, Rysiu, i bądź blisko... całkiem, całkiem
blisko... Chcę czuć twój oddech, darling.
...Na dworze szalał huragan aż do świtu...
ROZDZIAŁ X
Uwięzieni
- Troje dzieci straciłem, o Kalohi!...
- Mnie żonę porwało. Nawet ciała nie znalazłem.
- Gdzie mama? Powiedz, Kalohi, gdzie mama. Czemu nie wraca?!
- Głaz mu nogi przygniótł i wisiał tak głową w dół, póki go fale nie zmyły. Ja, matka,
musiałam na to patrzeć... Och!...
- Z naszej chaty ja jeden pozostałem.
Sędziwy kapłan opuścił ręce bezradnie. Ci, co nie zginęli w czasie straszliwego
orkanu, otoczyli go teraz zwartym kołem, narzekając, lamentując, pomstując. Nie wiedział, co
rzec tym biednym ludziom, jak ich pocieszyć, jak wytłumaczyć przyczyny gniewu bogów,
którzy na bogobojnych wyspiarzy zesłali taką burzę. A należało coś wymyślić na poczekaniu,
bo w skargach niektórych mężczyzn zaczęła się odzywać nuta nieprzyjazna dla kapłana Lono.
Znowu zabrzmiało ze wszystkich stron:
- Za co nas Lono tak pokarał? Czy nie składamy mu ofiar?
- Czy nie odbywamy dorocznej pielgrzymki do jego heiau?
- Czy przy ofiarach zapomnieliśmy kiedy o Kāne?
- Albo o Kanaloa?
- Albo o aumakua?
- Snadź lepiej o nich zapomnieć, skoro oni nas zapomnieli!...
Cisza zaległa po wypowiedzeniu tego bluźnierstwa, lecz nikt się za bogami nie ujął.
Kalohi zaniemówił od zgrozy. Przeszył śmiałka piorunującym spojrzeniem, ale nie rzekł nic.
A tamten, ośmielony ogólną biernością, wystąpił naprzód i krzyknął:
- Byłem na Kauna, na Hamoa i innych wyspach. Burza zniszczyła tam także wszystkie
chaty, lecz tylko jeden człowiek zginął. Tylko jeden, a u nas?!... U nas nie ma rodziny, która
by kogoś nie opłakiwała. Ale na tamtych wyspach są misjonarze. Widać ich czary mocniejsze
od czarów naszych kāhuna.
- Kłamiesz! - zawołał Kalohi.
- Ty sam kłamiesz! - wrzasnął jeszcze głośniej rozzuchwalony wyspiarz i, nie
zważając na sprzeciwy kapłana, wołał: - Na Hamoa stoi biały heiau misjonarzy, z krzyżem na
wieżyczce. Zbudowany jest całkiem blisko brzegu. Fale go obmyły ze wszystkich stron, ale
nie runął... Słyszycie?!... Nie runął, choć wszystkie chaty zmiotło z atolu w lagunę!
- Bo murowany - zacharczał Kalohi.
- Murowany? Wy, kāhuna, zawsze znajdziecie jakiś wykręt. Więc powiedz mi,
kapłanie, czy słyszałeś, by w czasie burzy zginął jaki Biały?...
Kalohi odsapnął z ulgą. Wolał dysputę z nieuczonym krajowcem niż wyraźne aluzje
do kapłańskiego stanu. Odparł też bez namysłu:
- Z pewnością tak było, ale tyś o tym nie słyszał. Zresztą nie sztuka ocaleć, jak się
mieszka na Hawai`i, Lāna`i, Moloka`i, Maui, czy O`ahu, gdzie można się schronić na stoki
olbrzymich gór. Ale sprowadź Białych tutaj, na nasz niski atol, to zobaczysz, czy
przetrzymają burzę. Zginą pierwej niż z was który...
Arcykapłan chciał mówić dalej, ale przerwał mu hałaśliwy śmiech niedowiarka:
- Znowu zełgałeś, Kalohi... Che, che, che!... Wszyscy jesteście świadkami, że zełgał,
jak wszyscy nasi kāhuna... Słuchaj, stary!... Puna wyratowała dwoje białych rozbitków,
mężczyznę i kobietę. Od samego początku cyklonu znajdowali się na naszym atolu i... no,
zgadnij!... Żyją!... Żyją, Kalohi! Chodzą po wyspie, a mieszkają nawet w twej poświęconej
chacie i nic im się nie stało...
- Co? W mej chacie mieszkają Biali? Coś ty powiedział, szaleńcze?!
- Hila prawdę mówi - potwierdziło kilka głosów.
- Tak, Kalohi. Burza im krzywdy nie zrobiła i aumakua cię nie pomściły za to, że w
twej chacie zamieszkali. To szczera prawda.
Kalohi w lot wyzyskał zasłyszaną nowinę. Wgramolił się szybko na pobliski głaz i
huknął na całe gardło:
- Bezbożni!... Wy śmiecie pytać, dlaczego Lono burzę zesłał, dlaczego żony mężom
odebrał, czemu dzieci osierocił? Wy ośmielacie się wypominać bogom wasze drobne ofiary?
Padnijcie na twarze, nędznicy, i dziękujcie dobremu Lono, że was przy życiu zostawić
raczył!... - Tu Kalohi wzniósł drżące dłonie ku błękitowi nieba i modlił się głośno: - O, wielki
Lono, który gromy dzierżysz w dłoni, ulituj się nad tym ludem. Zbłądzili, to prawda.
Zgrzeszyli ciężko, dopuszczając białych najeźdźców do miejsca świętego, lecz dosyć już
wycierpieli. Ja, twój arcykapłan, błagam cię, zachowaj ich w zdrowiu, a ukarz
świętokradców. Ukarz surowo Białych i tego bluźniercę, i tego szpiega misjonarzy, którzy
burzą twe święte heiau i kłaniają się przed drewnianym krzyżem. Niechaj się ich los spełni!...
Kalohi opuścił ścierpnięte ręce. Ujął w dłonie kraj swej szaty i zaczął mruczeć jakieś
straszliwe zaklęcia, rzucając badawcze spojrzenia w tłum. Nastała długa chwila dzwoniącej w
uszach ciszy. Tylko fale szemrały, jak zazwyczaj, tylko lekki wiaterek szeleścił wśród
wachlarzy liści palmowych.
Hila zrozumiał, że sprawy zły dlań biorą obrót. Dzięki częstemu stykaniu się z
rybakami z wysp, na których pozakładali misje anglikańscy duchowni, przestał od dawna
wierzyć w bogów swych ojców, lecz będąc zabobonnym, jak wszyscy Kanacy, bał się
panicznie tajemniczych klątw i czarów wszechmocnych kāhuna. Kalohi piorunujący,
krzyczący, łający, nie budził w nim najmniejszego respektu, lecz ten sam Kalohi, mruczący
półgłosem jakieś rytualne formułki, rzucał mu na duszę niesamowity lęk. Zauważył, że inni
wyspiarze, którzy przedtem solidaryzowali się z nim wyraźnie, teraz odsunęli się jak najdalej
i spoglądają nań spode łba. Chciał znowu głos zabrać, zdemaskować starego oszusta,
powiedzieć braciom, że on kłamie, bo wszakże burza rozszalała na oceanie, zanim Biali
wstąpili na teren poświęconego miejsca, że zatem nie mogła być karą bogów, gdyż
przestępstwo jeszcze wtedy miejsca nie miało... to wszystko chciał powiedzieć, lecz nie mógł.
Jakaś tajemnicza siła promieniowała z sylwetki arcykapłana i zimną pieczęć milczenia
położyła na drżących wargach niedowiarka. Nagle drgnął silnie.
Kalohi zaprzestał modłów. Wyciągnął w jego stronę swą długą kościstą rękę i rzekł głosem
uroczystym:
- Hila, słuchaj!... Bóg przemawia przeze mnie.
- Słu... cham - wyszeptały zbielałe wargi wbrew woli.
- Iżeś bluźnił przeciwko bogom, zginiesz...
- Oha!... Oha!... - zabrzmiało wśród przerażonego tłumu.
Hila zgiął się wpół. jak gdyby jakaś potężna ręka pochwyciła go za kark i pochyliła
głowę nisko ku ziemi. Kalohi skandował dalej, tonem coraz bardziej triumfalnym:
- Zginiesz jeszcze tej nocy... Ostatni raz słońce oglądasz. Módl się i błagaj bogów, by
ciało twe w ziemi spoczęło. Może wyżebrzesz tę łaskę...
- Oha!... - jęknął zgnębiony człowiek.
Kalohi nie raczył nań spojrzeć więcej. Polecił wyspiarzom powrócić do zburzonej
wioski i pracować nad odbudowaniem swych domków. Kiedy odeszli wśród niskich ukłonów,
skinął dłonią w stronę czekających wioślarzy, którzy go tutaj przywieźli. Wydzielił z
dwunastki dwóch najtęższych drabów i zaczął im coś szeptem wykładać. Potakiwali na znak,
że rozumieją.
- I zaczekacie, dopóki nie przyjdę... Tylko, żeby wam nie uciekł!... - rzucił ostro.
- Nie ucieknie - odpowiedzieli równocześnie. Potrząsnęli przy tym pięściami w taki
sposób, że uspokojony oddalił się szybko w kierunku łodzi. Pozostała dziesiątka wioślarzy
powitała go głośnym okrzykiem. Chwilę później długa, wąska łódź odbiła od brzegu i przez
kanał, jeszcze bardziej rozszerzony po ostatniej burzy, wyszła z laguny na morze.
- Płynąć wzdłuż brzegu! - padł krótki rozkaz.
W ciągu dwugodzinnej jazdy arcykapłan nie raczył przemówić ani słowa. Tylko kiedy
łódź, płynąc równolegle do zewnętrznego brzegu atolu, chciała skręcić na południe, w zatokę,
przeciętą w najwęższym miejscu zburzoną dziś groblą, kiwnął ręką, by płynąć dalej, prosto.
Wioślarze, przywykli do ślepego posłuszeństwa, nie protestowali, choć po dzisiejszej długiej
podróży upadali ze zmęczenia, choć rozpalona do czerwoności tarcza słońca zanurzyła się już
dawno w fale oceanu. Kalohi rozkazał płynąć prosto, więc popłyną choćby na kraniec świata,
jeśli sił starczy.
Tymczasem stary arcykapłan bił się z myślami. Położenie jego nie było łatwe. Para
rozbitków, ocalona przez jednorękiego Punę, wtargnęła, świadomie czy nieświadomie, na
terytorium poświęcone, czyli dopuściła się świętokradztwa, które śmiercią tylko ukarane być
może, według odwiecznych praw Kanaków. Poza tym on sam wytłumaczył wyspiarzom, że to
właśnie było przyczyną gniewu bogów, że to sprowadziło niebywały cyklon... Ale, niestety,
ci dwoje byli Białymi, a Białych bezkarnie zgładzić nie wolno. Stars and Stripes
1
powiewają
wszędzie na wyspach Hawajskich. Do jakiejkolwiek zawitasz przystani, wszędzie ujrzysz
gwiaździstą banderę.
Stary Kalohi miał pamięć młodą i pamiętał doskonale te czasy, kiedy Zjednoczone
Stany ogłosiły aneksję archipelagu. Garstka zapaleńców chwyciła za broń, ale cóż to
pomogło? Kilku rozstrzelano, kilku powieszono na drzewach dla przykładu, resztę
wywieziono dokądś i nikt z nich nie powrócił. A sędziwy Pahoa, po którym Kalohi stolec
arcykapłański odziedziczył, zawisł na palmie przed własną chatą, powieszony nie wiedzieć
przez kogo, ani kiedy, ani dlaczego. Bo przecież nikt z Białych nie powinien był wiedzieć o
tym, że Pahoa był duszą powstania przeciwko białym najeźdźcom. Chyba że znalazł się
zdrajca... Otóż to właśnie! Zdrajca! Kto może ręczyć, że wśród tych wyspiarzy nie znajdzie
się ktoś, kto przy pierwszej lepszej sposobności opowie sąsiadomrybakom, że para rozbitków
znikła w tajemniczy sposób. Kalohi nie miał najmniejszej wątpliwości, że w takim razie
podejrzliwi urzędnicy jego przede wszystkim wezmą na spytki. Puna będzie musiał
świadczyć i inni, i Hila...
- No, ten już nie - mruknął arcykapłan, uśmiechając się złowrogo. Potem westchnął
głęboko i szczerze: - Ach, czemu z nimi nie można się załatwić, jak z tym szpiegiem czciciela
krzyża!
Wioślarze widzieli, że wargi patriarchy poruszyły się kilkakrotnie. Sądząc, że rzuca
jakieś rozkazy, przestali wiosłować i nadstawili ucha.
Kalohi zorientował się momentalnie w sytuacji:
- Czemu nie lądujecie? Drugi raz już powtarzam - rzekł, marszcząc się gniewnie.
Łódź zawróciła na miejscu. Jej dziób mierzył teraz w środek wulkanicznej wysepki.
Dziesięć brązowych ciał pochyliło się naprzód, potem zgodnym ruchem szarpnęło w tył.
Kiedy przybili do brzegu, Kalohi wysiadł sam, polecając, by zaczekano nań, póki nie
wróci. Znikł szybko z oczu wioślarzy, zasłonięty zbitą ścianą zarośli. Miał duży szmat drogi
do zrobienia, gdyż chata na polance leżała po drugiej stronie stożkowatej góry. Idąc,
rozmyślał wciąż, jak należy postąpić z zabłąkaną parą rozbitków, by na wypadek jakichś
poszukiwań móc się powołać na świadectwo wszystkich wyspiarzy, że się do śmierci
przybyszów nie przyczynił.
- Mam! - krzyknął prawie głośno i przysłonił sobie usta dłonią, gdyż zaszedł
tymczasem w bezpośrednie sąsiedztwo polanki. Posuwał się od tej pory bardzo ostrożnie.
Przystawał co chwila, okrążał miejsca niezalesione, lękając się, by cień nie zbudził
ostrożności intruzów. Potem czekał czas dłuższy. Trzeba było nareszcie się wynurzyć z
zarośli na skąpaną w srebrnych blaskach księżyca polanę. Nadsłuchiwał. Dokoła panowała
bezwzględna cisza. Podbiegł do zamkniętych drzwi własnej chaty. Nacisnął je lekko, lecz nie
ustąpiły. Były od wewnątrz zaparte. Nie zmartwił się jednak tym szczegółem. W tylnej
ścianie domku znajdowało się drugie wejście, doskonale zamaskowane. Otworzył je i stanął
w izbie.
Gdzieś na zewnątrz rozległ się suchy łoskot. Prawdopodobnie dojrzały kokos spadł z
palmy na ziemię i trafił w jakąś deskę, bo zadudniło silnie.
Kalohi zamarł w bezruchu. Plecami przylepił się do ściany i tworzył z nią jedno. Oczy
zmrużył tak silnie, że tylko maleńkie szpareczki pozostały. Wiedział dobrze, że oczy ludzkie
fosforyzują trochę i mogą łatwo zdradzić jego obecność. A należało zachować wszelkie
ostrożności, bo kiedy przeklęty kokos spadł z drzewa, w rogu chaty poruszyło się coś
podejrzanie.
W tym właśnie kierunku zwrócił Kalohi głowę. Spod gęstej firanki rzęs patrzał.
Widział doskonale, bo światło księżyca, wdzierające się przez pusty otwór okienny, świeciło
śpiącym prosto w twarze. Mężczyzna leżał na wznak, obejmując prawą ręką szyję kobiety,
która przechyliła swą twarzyczkę, jak gdyby szeptała mu coś do ucha. Uśmiechała się słodko,
przeżywając zapewne we śnie wieczorne pieszczoty.
Kalohi wciąż patrzył. Patrzył z nienawiścią. Oto miał przed sobą białą kobietę i
białego mężczyznę, dwoje przedstawicieli przeklętej rasy. Tej rasy, która zawładnęła pięknym
krajem Kanaków, która mężnych wojowników zepchnęła z piedestału rycerskiej glorii do
rzędu robotników portowych, pasterzy cudzych stad bydła, cudzych owiec, rolników,
majtków, rybaków, wszystkich pracujących w pocie czoła na rachunek białych najeźdźców.
Tej rasy, która dzięki swej zamożności, dzięki alkoholowi i narkotykom, uczyniła dumne,
urodziwe córy wysp Hawajskich płatnymi tancerkami, kelnerkami, służącymi, a przede
wszystkim w znacznej większości prostytutkami. Tej rasy, która wyrwała berło z rąk
dawnych panów tego kraju, a przepotężnych kapłanów strąciła do roli jakichś wróżbitów
jarmarcznych, szarlatanów, błaznów, których się toleruje łaskawie... do czasu...
Oto on sam, następca arcykapłanów, przed którymi drżało niegdyś pół miliona
dorodnego ludu, z trudem zdołał dziś zachować swój mocno nadszarpnięty autorytet na tej
biednej wysepce i w kilku zaledwie wioskach na Hawai`i. Oto ci dwoje wdarli się aż tutaj, aż
do jego zagrody, i on nie może ich kazać związać, nie może ich uśmiercić przykładnie,
publicznie, dla przestrogi innych zuchwalców, bo uzależniłby się od całej gromady ludzi.
Jakiś zatarg najmniejszy lub nawet prosta gadatliwość mogłaby spowodować przybycie
sinostalowego torpedowca z gwiaździstą flagą. Żadna moc ni czary żadne, nie wyrwałyby go
wtedy z rąk białych sędziów, dla których arcykapłan Kalohi czy nędzny kulis chiński to
jedno.
Więc nie może wystąpić otwarcie. Musi się uciec do podstępu, musi kłamać wobec
swoich, że tutaj w ogóle nie był i do śmierci rozbitków się nie przyczynił.
Przeświadczenie o własnej bezsilności, a przede wszystkim przeświadczenie, że
tolerując pozornie karygodną obecność białych w swej chacie, przekona wyspiarzy o własnej
bezsilności, najwięcej drażniło kapłana.
Więc oczy jego ziały straszliwą nienawiścią, a dłoń ścisnęła kurczowo głownię
sztyletu, skrytego w fałdach szaty.
Violet, jakby odczuła ostrze zabójczych spojrzeń, przestała się uśmiechać. Objęła ręką
ramię Ryszarda i przytuliła się doń całym ciałem.
Kalohi czekał cierpliwie. Kiedy usłyszał znowu zgodny rytm oddechów, przykucnął,
położył się na ziemi. Pełzał ostrożnie w stronę łoża. Jego bystre oczy dojrzały w cieniu łupiny
wypróżnionego kokosu. Spełniały rolę misek i były napełnione wodą.
Kalohi zmienił plan działania. Widok wody, przeznaczonej prawdopodobnie do picia,
nasunął mu nową myśl, którą natychmiast wprowadził w czyn. Zaczołgał się w przeciwległy
róg izby, powstał i, macając rękami uważnie, wyszukał wśród rupieci flaszkę po mineralnej
wodzie. Butelka była zamknięta hermetycznie i zachlupotała w niej jakaś ciecz zielonkawa.
Powrócić do legowiska śpiącej pary, wlać po kilkanaście kropel tajemniczego płynu do każdej
miseczki i podpełznąć znowu ku zamaskowanemu wyjściu było dziełem następnego
kwadransa.
Violet dźwignęła się na łokciu.
- Rysiu!... Rysiu! - rzekła półgłosem, tarmosząc delikatnie kochanka.
- Co?! Co się stało? - pytał zaspany.
- Nie słyszałeś? Zdawało mi się, że tu ktoś chodził.
- Przed chatą?
- Nie, tu, w izbie.
- Nonsens, darling! Drzwi zaparłem od środka.
- Ale okno.
- Nie, dziecinko. Na oknie poustawiałem sterty małych kokosów. Narobiłyby hałasu,
gdyby je kto potrącił. Musiało ci się śnić tylko.
- Ależ przysięgam...
- Nie przysięgaj nigdy - odparł żartobliwie i pogładził jej policzek. - Czy ty nie
gorączkujesz? - zauważył zaniepokojony. - Jesteś taka rozpalona.
- Może... Czy ja wiem... Daj mi trochę wody.
Ryszard wyciągnął rękę. Pochwycił najbliższą łupinę kokosową i podał ją swej
towarzyszce. Piła chciwie, dużymi haustami.
- Ryby, które wczoraj zakupiliśmy od Puny były piekielnie słone - zażartował, bo soli
na wyspie nie było zupełnie. - Pozwól, że i ja się dla towarzystwa napiję.
Violet przytuliła się do jego boku i zaczęła opowiadać sennym głosem:
- Masz rację... Musiałam śnić... Zdawało mi się tylko, że słyszę kroki... Ale sen
miałam nieprzyjemny... Byliśmy w jakiejś ogromnej pieczarze we trójkę.
- We trójkę? To znaczy my i John?
- Nie. My i Ralph. Byliśmy przywiązani do żelaznych kółek, wbitych w ścianę skalną.
Cztery pochodnie rozjaśniały mroki. Ich migotliwe płomienie kołysały się leniwie. Ralph
patrzył na nas wzrokiem, w którym przebijało przerażenie, graniczące z obłędem... Nagle
zabrzmiały kroki... Gdzieś w końcu bardzo długiego tunelu zabłysło światełko. Rosło szybko.
Wszedł starzec... Och!... Jaki on był straszny! Podszedł do każdego z nas, drżącymi palcami
dotykał naszych ramion, piersi, łydek i uśmiechał się złowrogo. Pieczeń będzie niezła -
rzekł...
- W jakim języku?
- Po angielsku.
- Więc to był Biały?
- Nie. Kanak. Na pewno Kanak. Nie zapomnę nigdy jego twarzy: kiedy mówił te
straszne słowa, oczy jego świeciły jak rozżarzone węgielki. Brrr!... Rysiu!... Drżę cała na to
wspomnienie...
Objął ją serdecznie i uspokoił jak mógł, a kiedy mu słów brakowało, całował jej
rozchylone usteczka, jej duże oczy, jej włosy. Delikatna pieszczota była chyba lepszym
argumentem od wszelkich słów, bo Violet przestała się lękać. A kiedy usłyszała jego szept
błagalny, rzekła z udanym oburzeniem: - To byłaby zdrada. Jeszcze nie otrzymałam rozwodu.
Jeszcze jestem małżonką Ralpha.
- Nie, kochanie - odparł bardzo poważnie. - Ralph skazał cię na śmierć, na okrutną
śmierć. Umarłaś dla niego na zawsze. Teraz jesteś moją żoną. Słuchaj, darling: Ja, Ryszard
Grath, biorę sobie ciebie za małżonkę i przysięgam na Boga, że... - urwał nagle, bo na
zewnątrz chaty zachrobotało coś podejrzanie.
- Słyszałeś, Rysiu? Tak jak przedtem.
- Cicho, maleńka - odparł również szeptem. - Jakieś zwierzę zapewne... lub ptak.
Nadsłuchiwali dłuższą chwilę. Tajemniczy szelest nie powtórzył się więcej, lecz kilka
minut później zabrzmiał gdzieś dalej śmiech straszny, złowrogi, szatański. Było to jakby
szczekanie obłąkanego.
Ryszard porwał się, by wybiec z chaty, lecz Violet przytrzymała go z całej siły: - Nie
pozwolę!... Nie pozwolę! - mówiła, szczękając zębami.
- Dziecko jesteś, ale i ze mnie osioł skończony, żeby się zrywać dla lada głupstwa. Po
tym, co przeżyliśmy z łaski Ralpha, nie powinien był nas przestraszyć śmiech jakiegoś idioty.
- Więc ty myślisz...
- Ja myślę - przerwał niecierpliwie - że nie było się czym przejmować. Dla mnie to
zupełnie zrozumiałe. Któraś z tych nieszczęśliwych kobiet, które w czasie cyklonu dzieci
straciły, zwariowała i włóczy się po obu wyspach.
- To nie był śmiech kobiety. To był głos męski.
Ryszard nie mógł temu spostrzeżeniu odmówić słuszności, lecz dla uspokojenia swej
towarzyszki zaczął obracać w żart całe zajście, mówiąc, że oboje ulegli złudzeniu.
- Nie, nie - przeczyła - Ja wiem, co to było.
- No?
- To był znak, iż nie wolno mi zapominać, że jeszcze nie przestałam być żoną Ralpha,
że nie wolno mi...
- Ech! - mruknął, niezadowolony z takiej interpretacji. - Jak zresztą chcesz. Możemy
się nadal bawić w rodzeństwo. Dobranoc, siostrzyczko - dodał ironicznie i ziewnął szeroko.
Zasnął też rzeczywiście niebawem, ale Violet czuwała, nadsłuchiwała jeszcze z pół godziny.
Dopiero wtedy zmożona, wyczerpana zasnęła, czując dziwny chaos w myślach.
A tymczasem arcykapłan Kalohi powracał do oczekujących go wioślarzy.
Była to chwila wielkiej ciszy morskiej. Najlżejszy wiaterek nie marszczył czoła
sędziwego morza, nie szemrał wśród listowia bujnej roślinności, która zarastała niemal każdy
cal urodzajnej, wulkanicznej gleby. Maleńkie fale, nie większe od tych, jakie ujrzysz na
jeziorku czy wielkim stawie, kołysały delikatnie długi, lśniący, jak ze srebrnego brokatu
warkocz miesiąca, a potem udzielającym się ruchem sunęły bezszelestnie do brzegu, by z
cichym westchnieniem skonać na piasku.
- Zepchnąć łódź! - rzekł Kalohi, wynurzając się niespodzianie z gąszczu. Czuwający
wioślarz zbudził kolegów kilkoma szturchańcami i w dwie minuty później maleńki stateczek
pędził przez skąpaną w księżycowej poświacie toń morza, gnany siłą dziesięciu par
muskularnych ramion.
Kiedy po dwugodzinnej jeździe znaleźli się w lagunie, Kalohi rzucił krótki rozkaz.
Wiosła wstrzymały się w pół drogi, wioślarze zastygli w bezruchu. Długa łódź mknęła jeszcze
przez chwilę nabytym rozpędem, lecz coraz wolniej, coraz wolniej, aż stanęła i kołysała się
leciutko w odległości dobrych stu kroków od brzegu.
Kalohi złożył dłonie przy ustach w trąbkę i zakwilił dwa razy, naśladując do złudzenia
głos mewy.
Cisza panowała dokoła. Ludzie posnęli dawno, i ptaki, i drzewa. Wyniosłe palmy,
które ocalały po strasznym cyklonie, drzemały spokojnie w sinych blaskach księżyca;
przebolałyjuż stratę wszystkich owoców, opłakały śmierć tylu siostrzyc i wznosiły dumnie ku
szafirowym niebiosom swe piękne pióropusze.
Kalohi odczekał dłuższą chwilę, potem zakwilił znowu. Nadsłuchiwał uważnie. Nic!...
Żadnej odpowiedzi. Grobowa cisza zakłócona tylko melodyjną gamą delikatnych tonów, jakie
wydzwaniały fale na zewnętrznym dnie łodzi. Ting, tang, tang, ting... Ting, tang, tang, tang,
ting - oto zwykła mowa morza. Można ją słyszeć w każdej przystani, usiadłszy przy burcie
zakotwiczonego kutra czy na ławeczce stojącego czółna. Ludzie nieczuli, niewrażliwi nazwą
to chlupotaniem, nie rozumiejąc dźwięcznego fal języka. A przecież to rozmowa. Tematu nie
braknie im nigdy, bo zbyt wiele mają wspólnych wspomnień, obaw i nadziei wspólnych.
Kalohi zmarszczył się gniewnie. Już po raz trzeci wznosił dłonie ku ustom, kiedy z
atolu zabrzmiał dwukrotnie piskliwy głos mewy. Zabrzmiał jak gdyby z tego miejsca, gdzie
jeszcze kilka dni temu stała chata Puny, a gdzie obecnie pozostało zaledwie kilkanaście na pół
zniszczonych krzewów bananowych.
Arcykapłan polecił skierować łódź w stronę źródła głosu. Wysiadłszy na brzeg,
przemówił łaskawie:
- Dosyć na dzisiaj. Popłyńcie do wioski i prześpijcie się, by zebrać nowe siły. Jutro
wyruszymy w dalszą drogę.
- Wyruszymy skoro świt? - spytał starszy wioślarz.
- Zaspałbyś, śpiochu... Wypłyniemy dopiero pod wieczór. A teraz znikajcie mi z oczu
czym prędzej. Chcę sam zostać i wezwać dobre aumakua.
Wioślarzom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Paniczny strach przed duchami
przynaglał ich do pośpiechu skuteczniej niż perspektywa posiłku, a przede wszystkim dobrze
zasłużonego wypoczynku. Pracowali wiosłami z oszałamiającą szybkością i długa łódź
mknęła poprzez uśpioną lagunę z chyżością motorówki.
Kalohi spoglądał za odjeżdżającymi z drwiącym uśmiechem.
- Muszę im częściej o duchach wspominać - mruknął. - Zaraz im sił przybywa,
próżniakom.
Odczekał jeszcze jakiś czas, a kiedy łódź przebyła z połowę drogi, ruszył żwawo w kierunku
bananów. Rosły Kanak wybiegł naprzeciw i powitał go czołobitnym pokłonem.
- Jest? - spytał Kalohi.
- Jest.
- Związany dobrze?
- Bardzo dobrze.
- Prowadź więc.
Drugi Kanak, siedzący w kucki na ziemi, zerwał się na widok nadchodzącego kapłana.
Kalohi nie raczył nawet spojrzeć w stronę wiernego sługi. Podbiegł czym prędzej do leżącego
na wznak człowieka i z całej siły przygniótł mu brzuch kolanami.
- Hila!... - poznajesz mnie? - zacharczał, pochylając się nad ofiarą. - Wróżyłem ci że
zginiesz tej nocy... I zginiesz!
Wyspiarz miał oczy szczelnie zamknięte, nie śmiąc spojrzeć na prześladowcę.
- Hila! - ciągnął Kalohi. - Mówiłem ci z wieczora: Módl się i błagaj bogów, by ciało
twe w ziemi spoczęło. Może wyżebrzesz tę łaskę - tak ci mówiłem... Wstawiałem się za tobą,
lecz rzekł mi Lono, co gromy dzierży w dłoni: Nie!... Bluźnił przeciw mnie, więc ciało jego
rzucisz rybom na pożarcie...
Dreszcz przerażenia wstrząsnął ciałem skazańca lecz powiek me rozwarł. Kalohi,
zniecierpliwiony rzucił krótki rozkaz. Dwaj olbrzymi schylili się, chwycili związanego za
nogi i ramiona.
- Za mną! - zabrzmiała komenda.
Krótki korowód wynurzył się z krzaków bananowych, przedefilował wzdłuż skraju
lasku kokosowych palm i zmierzał szybko ku lagunie.
- Postawcie go... Niech ostatni raz spojrzy na swoją wyspę.
Musieli go podtrzymać, gdyż nogi się pod nim uginały i byłby runął na piasek. Kalohi
pochylił się do ucha więźnia. Syczał zjadliwie:
- Hila!... Otwórz oczy!... Zobacz, jaki świat jest piękny... Na twym czole usiadł
komar... Czujesz go? Maleńki owad, jakich milion mógłbyś zabić jednym uderzeniem ręki.
Maleńkie, kruche stworzonko, którego życie liczy się często na minuty... A jednak ten komar
cię przeżyje... Będzie ssał krew z twego trupa...
Nieszczęśliwy Kanak wzdrygnął się i ku radości arcykapłana otworzył oczy szeroko,
bardzo szeroko. Zdawało się, że z orbit wyjdą. Nie żebrał jednak spojrzeniami o miłosierdzie.
Wiedział, że serca kāhuna ani zbirów nie znają litości. Więc unikając szyderczego wzroku
kapłana spoglądał w dal, ku na pół zburzonej wiosce rybackiej, gdzie się urodził, wychował,
gdzie był szczęśliwy aż do dnia, w którym ostatni huragan zabił mu żonę i dziecko. Rozumiał,
że żadna moc ocalić go nie zdoła. Pogodził się ze swym losem. Kiedy usłyszał wyrok śmierci
na siebie, szedł brzegiem morskim, żegnając się z każdą palmą, z każdą zatoczką, w której
ryby zwykł był łowić. Nie bronił się ani nie uciekał, kiedy dwóch drabów wypadło z zarośli i
rzuciło się na niego. Uległ łatwo, pozwolił się związać, lecz teraz nagle zbudziło się w nim
pragnienie życia. Teraz życie wydało mu się tak piękne...
- Przewrócić go! - warknął Kalohi, dostrzegłszy jakieś energiczniejsze błyski w
oczach skazańca.
Jedno pchnięcie wystarczyło. Mając nogi w kostkach skrępowane, runął Hila jak kłoda
na piasek.
Kalohi sam kierował egzekucją. Oprawcy weszli do wody po kolana, niosąc ofiarę
między sobą.
- Głową na dół - padł rozkaz... - Powoli!... powoli!... niech się czoło tylko zanurzy...
Hej, Hila!... Jeszcze raz spojrzyj na mnie...
Hila sprężył się rozpaczliwym wysiłkiem muskułów. Jak taranem walił głową po
udach tych. Co go trzymali. Znać było, że chce za wszelką cenę wypluć, wypchnąć na
zewnątrz olbrzymi knebel, który mu połowę jamy ustnej wypełniał.
- Zanurzyć głębiej, aż po usta... Hej, Hila!... Żegnaj!... Aloha!
Dwaj silni oprawcy z trudem utrzymali swą ofiarę. Smukłe nogi, choć związane, choć
ściśnięte kleszczami czterech dłoni, wiły się, wyślizgiwały, wymykały. Gibkie ciało rybaka
miotało się z przeraźliwą szybkością i siłą. Jego związane ręce prężyły się tak gwałtownie, że
krępujące je postronki wżerały się głęboko w napiętą skórę, w mięso. Jego głowa, pragnąc
uniknąć zetknięcia z wodą, kołysała się ruchem wahadłowym tam i na powrót. Tam i na
powrót, bardzo szybko, potem wolniej... wolniej, coraz niżej, coraz słabiej, aż zwisła
prostopadle.
- Niżej, mówiłem!
Zbirom ręce ścierpły już dawno, więc bardzo skwapliwie wykonywali rozkaz.
Szamocące się ciało zjechało o dobry decymetr. Jeszcze ostatni rozpaczliwy wysiłek, jeszcze
ostatni raz głowa wynurzyła się z wody o własnej mocy, potem opadła bezwładnie. Na trochę
spienionej powierzchni zabulgotały małe banieczki powietrza. Był to ostatni wydech płuc
skazańca.
- Oha! - wrzasnął jeden z oprawców. Ostre paznokcie związanych rąk tonącego wpiły
się, wczepiły, wżarły w udo wioślarza. Rosły Kanak przeraził się do tego stopnia, że puścił
czym prędzej nogi Hili, a jego strach udzielił się koledze. Bezwładne ciało wpadło w wodę,
lecz zaciśnięte palce nie rozluźniły śmiertelnego uścisku. Kalohi rad nierad musiał wejść do
wody i ratować swego wspólnika z przykrej sytuacji. Udało im się w końcu rozprostować
palce zmarłego, zakrzywione na kształt sępich szponów.
- Rozwiązać go i zepchnąć na głębinę.
Kalohi powrócił na brzeg. Otrząsając się po nadprogramowej kąpieli, obserwował
swych oddanych służących. Widział, z jakim zabobonnym lękiem popychają przed sobą
martwe ciało, uważając na ręce, które jednemu z nich tak bolesną zgotowały niespodziankę.
- Baby... tchórzliwe! - mruknął. Nagle uczuł, że krew mu napływa do twarzy, że go
wstyd pali, wstyd przed sobą samym. Czyż on, potężny niby czarownik, prawy następca
arcykapłanów, nie jest takim samym tchórzem jak tamci dwaj oprawcy lub nawet gorszym?
Czy mógłby zgładzić bezkarnie świętokradcę w biały dzień? Nie, bo uzależniłby się od całej
wioski i lada donos mógłby go zaprowadzić przed białych sędziów, a potem na krzesło
elektryczne. Czy może się przyznać, że Hila nie utonął skutkiem przypadku? Także nie.
Przeciwnie, musi twierdzić, iż spotkała go kara z ręki obrażonych bogów, uzależniając się
tym samym tylko od obu wspólników. Musi im nakazać milczenie. Nie wolno mu
występować otwarcie. Jest bezsilny. Dobrze jeszcze, że chodzi tu o śmierć jednego krajowca.
Tym się nikt z białych urzędników zbytnio nie przejmie, żadna komisja nie zjedzie.
Kalohi zagryzł wargi z wściekłości. Nie mógł się nie przyznać wobec siebie, że był
tchórzem, że z obawy przed białymi urzędnikami nie uciekał się do zwykłej metody dawnych
kāhuna, do trucizny, bo chytrzy lekarze Białych potrafią jeszcze po miesiącach rozpoznać, co
było przyczyną śmierci człowieka. Rozkopią nawet roczną mogiłę, pogrzebią w szczątkach
jelit i powiedzą: trucizna. Dlatego musiał wybrać inny rodzaj śmierci dla skazańca.
Plusk wody przerwał dumania arcykapłana. Dwaj wierni służący powracali z głębiny,
pędząc po płytkiej wodzie na wyścigi.
- Już! - rzekł pierwszy.
- Prąd go unosi - dodał drugi.
- To dobrze... A teraz pójdźcie!... Chcę wam coś powiedzieć.
I długo, w ową noc księżycową tłumaczył Kalohi swym wspólnikom, że muszą
milczeć jak groby, we własnym interesie, gdyż inaczej mściwe aumakua ześlą na nich trąd i
śmierć w mękach.
Co żyło, zebrało się w przystani żegnać odjeżdżającego arcykapłana. Zauważono już,
że Hila zniknął w tajemniczy sposób ostatniej nocy. Dziwiono się, czemu para Białych nie
zeszła tym razem do wioski po ryby i banany. Ktoś wyraził przypuszczenie, iż bogowie
uśmiercili rozbitków. Przypuszczenie to stało się prawie pewnością, kiedy słońce pochyliło
swą tarczę ku zachodowi, a Biali nie pojawili się jeszcze, a ten fakt, jako też zniknięcie Hili
podniosły znów niebotycznie autorytet arcykapłana. Więc kłaniano mu się w pas, jak za
dawnych czasów, naznoszono całe sterty ryb oraz owoców, które wioślarze Kalohiego
ładowali z zapałem do łodzi.
- Już nas opuszczasz, o Kalohi? Któż się nami zaopiekuje, skoro ty odjeżdżasz?! -
narzekał jakiś pochlebca z dobrze udanym żalem.
- Nim upłynie tyle dni, ile macie palców u obu rąk, powrócę. A teraz słuchajcie
uważnie, co powiem.
- Słuchajcie, słuchajcie! - nawoływali się nawzajem najwięksi krzykacze.
Kalohi odchrząknął i przemówił donośnym głosem:
- Nie mogłem zajść do mojej chaty, skoro tam Biali wtargnęli. Dzisiejszej nocy,
kiedyście spali smacznie, ja, wasz kahuna, pozbawiony domu, błąkałem się po wybrzeżu,
rozmawiając z dobrymi aumakua.
Tłumy cofnęły się z respektem. Rozmawiał z duchami - biegło od ust do ust.
- Bogowie obwieścili mi, że biali świętokradcy poniosą taką samą karę, jaką poniósł
bezbożny Hila. Utoną przy grobli, która dlatego runęła, że oni przez nią przeszli. Przecież
oparła się tylu burzom.
- To prawda. To prawda - potakiwał ten czy ów.
- Więc jutro idźcie w tamtą stronę i szukajcie ich ciał. ich odzieży. Ale nie prędzej jak
jutro rano. Taka jest wola bogów. A teraz żegnajcie mi... Aloha!
- Aloha, Kalohi!.. Aloha! - zabrzmiało zgodnym chórem.
Już łódź odbiła od brzegu, gdy zebrana gromada ujrzała wyrostka pędzącego szybko
wzdłuż brzegu laguny.
- Hila utonął!... - krzyczał z daleka.
- Zaczekajcie! - rzekł Kalohi do wioślarzy, patrząc ukradkiem na obu wspólników.
Ale oni czuli snadź jego wzrok na sobie, bo nie porozumiewali się z sobą spojrzeniami i
czekali na dalsze rozkazy z równą obojętnością jak reszta dwunastki.
- Hila utonął! - powtarzał chłopiec i zdyszanym od biegu głosem jął opowiadać, że
fale wyrzuciły ciało bezbożnika na przeciwległy brzeg laguny.
- Ryby mu obgryzły nos i palce u nóg. Na rękach ma jakieś ślady, jakby po
postronkach.
- Biedny Hila. Trzeba go pogrzebać - rzekła jakaś kobieta.
- Milcz! - huknął czujny na wszystko Kalohi. - Milcz i nie waż się zmieniać woli
bogów! Skoro odmówili mu mogiły w ziemi, niech woda będzie jego grobem. Rozkazuję
wam zepchnąć jego ciało w fale. Czyście słyszeli?
- Słyszeliśmy, o Kalohi.
Gromada krajowców, ogarnięta zabobonnym strachem, stała w przystani, póki łódź
arcykapłana nie wyszła z laguny na morze i nie znikła w oddali.
A Kalohi czekał na zachód słońca. Kiedy zmierzch zapadł i zmalały kontury atolu,
polecił wykręcić na zachód. Trzy godziny później wylądował na brzegu wysepki
wulkanicznej, w tym samym miejscu co wczoraj. Tak jak wczoraj rozkazał wioślarzom
czekać na swój powrót, a sam, dobrawszy sobie do towarzystwa zabójców Hili, ruszył
znajomą drogą do swej chaty. Tym razem szedł śmiało, nie kryjąc się, nie unikając miejsc
odsłoniętych. Fakt, że Biali nie zeszli do wioski, był najlepszym dowodem, że pili wodę
zaprawioną tajemniczym eliksirem, który kilkudniowy letargiczny sen sprowadza.
Rzeczywiście Ryszard i Violet leżeli jak martwi. Nie obudziło ich wejście kapłana ani
bezceremonialne zachowanie się całej trójki. Nie obudzili się, kiedy ich wyniesiono z chaty
na polanę ani gdy blady księżyc zaświecił im w oczy prostopadle.
- Rozebrać ich do naga! - Wydawszy ten rozkaz odszedł Kalohi do chaty, by
przygotować nowe mikstury czarodziejskie. Oprawcy nie mieli dużo do roboty. Ryszard był
ubrany tylko w kostium kąpielowy, ściśnięty skórzanym pasem z kieszonką. Jej zawartość
najbardziej zaciekawiła Kanaków i nie zawiedli się w oczekiwaniach. Wewnątrz znajdowała
się mała portmonetka, a w niej list, złożony w ósemkę i kilka zielonych papierków z
magicznym napisem Twenty Dollars. Podzielili się nimi sumiennie, a bezwartościowy dla
nich list włożyli na miejsce. Potem podeszli do drugiego bezwładnego ciała. Violet miała na
sobie strzępy jedwabnej kombinacji oraz kawałek płótna, nabyty od jakiejś wyspiarki za
horrendalną cenę dwudziestu dolarów.
- Już? - spytał Kalohi, wychodząc z drzwi chaty. W rękach trzymał łupinę z kokosa
napełnioną czarnym, gęstym płynem i dwa naprędce skręcone pędzle. Podszedł do swych
pomocników. postawił miskę na trawie, umoczył pędzel i tłustawą, oleistą cieczą zaczął
smarować ramię Ryszarda. Jego opalona skóra przybrała natychmiast barwę ciemnobrązową
w tych miejscach, gdzie jej dotknęła tajemnicza farba.
Kalohi dźwignął się z ziemi i z uśmiechem spoglądał na swe dzieło.
- Ja teraz odchodzę na chwilę, a wy mi przemalujecie tę parkę, ale dokładnie. Żeby ani
na palec białej skóry nie zostało!... I śpieszcie się!...
Pozbierał z ziemi pas, kostium, kawał płótna i kombinację. Raz jeszcze nakazał
pośpiech, potem ruszył wydeptaną ścieżką ku tamie. Kiedy zniknął, zasłonięty krzewami,
wyższy Kanak trącił towarzysza łokciem porozumiewawczo.
- Może byśmy tak od niej zaczęli? Jej skóra bielsza. Będzie więcej roboty.
- Che, che, che!... Wiem, o jakiej robocie mówisz... Ja także jeszcze nigdy białej
kobiety nie miałem.
- Warto spróbować - dorzucił tamten, przyklękając przy Violet. Pochylił się nad nią i
nagle odskoczył przestraszony: - Ona nie żyje! Spójrz tylko!... Oczy ma otwarte.
Rzeczywiście szparki powiek były na pół odchylone, a cudne, szafirowe oczy patrzały
tępo w twarz Kanaka.
Dwaj krajowcy spojrzeli po sobie. Zrobiło im się jakoś straszno. Nie bali się niczego,
skoro był przy nich Kalohi, wszechmocny czarodziej, ale pozostawieni sam na sam z parą
ludzi, którzy raczej na nieboszczyków niż na żywych wyglądali, pozostawieni w świętym
miejscu, którego żaden wyspiarz za dnia przekroczyć się nie ważył, uczuli dziwną trwogę w
sercach. Cienie konarów jakiegoś rozłożystego drzewa przybrały kształt straszliwych
polipów. W takt rześkiej morki kołysały się lekko wielkie gałęzie hen w górze, a na murawie
czarne macki pełzały, jakby w stronę przerażonych Kanaków. Gdzieś z gęstwy oświetlonej
sinymi blaskami księżyca dobiegł piskliwy głosik duszonego ptaka. Gdzieś zachrzęściła
złamana gałązka. Niesamowity nastrój uroczyska udzielił się zabobonnym krajowcom. Gdyby
nie surowy rozkaz kapłana, byliby najchętniej wzięli nogi za pas i pomknęli ku wiosce z
chyżością jaskółek.
- Nie waż się jej dotknąć - szepnął stojący Kanak w ucho klęczącego przy Violet
towarzysza. - Może ona pochodzi z rodu białych kāhuna. Może to czarodziejka!...
- Tttak... ttaak - wybełkotał tamten, czując, że blady strach stanął mu za plecami i
lodowato zimną rękę położył na jego zgiętym karku.
- Zacznijmy od niego - zaproponował pierwszy.
Obaj przykucnęli przy Ryszardzie i zaczęli go nacierać obficie lepką farbą, ściskając
mocno pędzelki, które wymykały się z drżących palców.
Tymczasem Kalohi stanął nad gruzami tamy. Podarł w strzępy odzież swych
więźniów i porozrzucał ją na kamieniach, głazach oraz cudem ocalałej resztce mostku. Pasa
podrzeć nie mógł. Przyda się - zawyrokował i rozchyliwszy fałdy swe go cudacznego
płaszcza ścisnął się wpół Ryszardowym pasem.
- Skończyliście? - spytał, skoro powrócił na polankę.
- Mężczyzna prawie gotów, ale...
- Prędzej, próżniaki, albo wezwę aumakua, by na was chorobę zesłały.
Pomimo obecności opiekuna, który był w tak zażyłych stosunkach z bogami i
duchami. Kanakowie podeszli do Violet z lękiem. Zaczęli ją malować od nóg począwszy,
pragnąc jak najpóźniej ujrzeć jej półotwarte oczy. Kalohi łajał, zachęcał, mruczał, wreszcie
poszedł do chaty po odpowiednią toaletę dla więźniów. Więc Violet otrzymała spódniczkę z
rafii, należącą do starej Kamehy, girlandę dobrze zeschłych liści i kwiatów, pozostawioną
jeszcze przez Lilinokalanę, oraz sznur tanich paciorków na szyję. Ryszarda ekwipunek był
skromniejszy. Dostał tylko czerwoną przepaskę na biodra.
- A teraz do łodzi z nimi!... Każdy z was jedno poniesie.
Obydwaj rzucili się z zapałem dźwigać Ryszarda. Rozpoczęli nawet głośny spór o ten
„zaszczyt” i Kalohi musiał interweniować.
- Prędzej! - rzekł, popychając tego, który niósł Violet, i rozmyślał nad genezą dziwnej
metamorfozy, która osławionych próżniaków zmieniła nagle w pracowitych, chętnych
służących, wadzących się o niesienie znacznie większego ciężaru jak o zaszczyt jaki.
-
1
Stars and stripes (ang.) - gwiazdy i pasy.
ROZDZIAŁ XI
Zasadzka
Mr Dragon posłyszał kroki z tyłu, poza sobą. Natychmiast przybrał na twarz maskę
rozpaczliwego bólu osieroconego małżonka, a szło mu to już nieźle po kilkudniowym
treningu. Pochylił się nieco przez burtę, spoglądając osowiałym wzrokiem w zielonkawe
nurty oceanu.
- Ralph! - zabrzmiał głos inżyniera Le Brixa. - Przyniosłem ci dzienniki.
Mr Dragon pochwycił przyjaciela za obie dłonie.
- Jest?!... Jest jaka wiadomość? - wyrzucił szybko.
- Niestety nie ma żadnej, ale nie należy jeszcze tracić nadziei. Wróć do kabiny i
przerzuć gazety... To nada twym smutnym myślom inny kierunek. W ogóle nie powinieneś
wciąż na pokładzie przesiadywać. Widok morza, które koi zazwyczaj nerwy, ciebie musi
przecież rozdrażniać. Jego widok rozdrapuje świeżą ranę twej duszy... - No, chodź - dodał,
obejmując towarzysza ramieniem.
- Nie, nie!... Dziękuję ci, przyjacielu, za tyle serca, ale... ja wolę tutaj pozostać...
Widzisz - tu głos mówiącego zadrgał jakby wzruszeniem i załamał się. - Widzisz... ja tu sobie
gwarzę z morzem i pytam je, dlaczego mi wyrządziło tak straszną krzywdę.
Le Brix uścisnął mu dłonie współczująco.
- Rozumiem twój ból, biedaku... lecz opamiętaj się, na Boga! Mężczyzną jesteś!...
Skoro chcesz, pozostawię cię tu samego...
- Ale będę z daleka czuwał, byś nie popełnił jakiego głupstwa - dodarł Mr Dragon z
melancholijnym uśmiechem. - To chciałeś powiedzieć, mój drogi... Nie przecz!... Pomimo
smutku, jaki mnie przytłoczył, mam oczy i nie od dzisiaj widzę, że czuwasz stale nade mną...
Nie lękaj się!... Da Bóg, że przeboleję... że jakoś przetrzymam, choć... - tu urwał nagle i
szybkim ruchem dłoni otarł sobie oczy, które były... suche.
Le Brix uczuł, że mu serce jak wosk mięknie. Ucałował przyjaciela w oba policzki,
położył na trzcinowym stoliku plik przyniesionych gazet i odszedł szybko.
Mr Dragon spoglądał zezem za odchodzącym. Już miał się zabrać do przejrzenia
dzienników, kiedy zobaczył w drzwiach Miss Lucy Hearne.
- Ta smarkula mi właśnie do szczęścia teraz potrzebna! mruknął przez zęby... -
Najwyższy czas, żebym się odczepił od tego miłego towarzystwa... Tak... Dzisiaj to zrobię...
Przecież jutro wieczorem mam podziwiać występ primabaleriny hawajskiej... Na szczęście
niedaleko stąd do Keauhou.
- Boże!... Pan znowu coś szepce - rzekła Lucy, podając rękę małżonkowi zaginionej
Violet. Potem dodała z jakimś dziwnym uśmiechem: - Tak mnie to przeraża kiedy ktoś do
siebie mówi półgłosem. Och, nie ma pan pojęcia, jak mnie to przeraża.
- Mówi do siebie? Chyba się pani zdawało - odparł dość opryskliwie... - Ani mi się
śniło! Tylko obłąkani rozmawiają z sobą...
- Właśnie dlatego jestem taka niespokojna - brzmiała dwuznaczna odpowiedź. - Nie
zdziwiłabym się. gdyby się pan na nerwy rozchorował. Pan tak kochał biedną Violet...
Słowo tak wypadło jakoś bardzo nieszczerze.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia. Usiedli oboje naprzeciw siebie. Ona mi chce
wsunąć jakąś szpilkę - myślał Ralph z niepokojem, patrząc spode łba na zagadkowo
uśmiechniętą twarzyczkę dziewczyny. A Miss Lucy widziała wzrastające zdenerwowanie
swego vis à vis i przedłużała umyślnie chwilę rozpoczęcia rozmowy. Wreszcie wyciągnęła
swą opaloną rękę ku leżącym na stole dziennikom. Zaczęła je niedbale przerzucać.
- Które czasopismo lubi pan najbardziej? - zagaiła.
- Ja?... Ja tutejszych pism prawie zupełnie nie czytuję.
- A w New Yorku jakie pan czyta?
- W New Yorku - powtórzył machinalnie, nie rozumiejąc treści pytania. Ona do
czegoś zmierza - myślał i denerwował się coraz więcej.
- Ja się przyzwyczaiłam do tutejszych Morning News - ciągnęła Lucy niezrażona
brakiem odpowiedzi na swe pytanie. - Ta gazeta ma zawsze najświeższe nowiny i bardzo
wyraźny druk. To dużo znaczy.
- Pewnie! Dla niektórych czytelników to rzecz najważniejsza - spróbował ukąsić.
Potem przypomniał sobie, że miał kilka razy w rękach egzemplarz omawianego pisma i
zaczął z ironią: - Zresztą te wasze Morning News to pismo brukowe, pełne tanich sensacji,
morderstw, wężów morskich i tym podobnych szlagierów obliczonych na najgorszą
publiczność. Nikt poważny tego nie czyta. Pani chyba zażartowała, droga Miss Lucy,
mówiąc, że to właśnie pismo jest najbardziej w jej guście.
Lekki rumieniec przebiegł przez wysokie czoło dziewczyny.
- You are right, Mr Dragon - wycedziła z niemniejszą ironią. - To rzeczywiście
brukowe pisemko. Bo czy poważny organ prasy może zamieszczać podobne notatki? Proszę,
niech pan przeczyta głośno.
Mr Dragon wziął podaną sobie gazetę nie bez lęku. Z intonacji głosu partnerki wyczuł
doskonale, że rzuca właśnie do gry atutowego asa.
- Proszę, niech pan przeczyta głośno. Będziemy się mogli wspólnie uśmiać z konceptu
brukowych Morning News. O, ten artykuł. Widzi pan, jak szumnie zatytułowany? Proszę
słuchać!
GŁUPI DOWCIP
czy też
ZEMSTA ZDRADZONEGO MĘŻA!
Mr Dragon drgnął, pochwycił aż nazbyt skwapliwie dziennik i przylepił się wzrokiem
do ogromnych liter, jakimi wydrukowano nagłówek opisanego zdarzenia.
- Niechże pan czyta głośno - powtórzyła po raz trzeci.
Nolens volens zastosował się do życzenia i czytał, starając się opanować głos, który w
miarę postępu lektury zaczynał drżeć coraz silniej:
Walter Tailor, rybak, zamieszkały w Napo`opo`o, wyjeżdżając na połów tuńczyków,
znalazł w dniu wczorajszym w zatoce Kealakekua zakorkowaną butelkę którą fale niosły w
stronę brzegu. Wewnątrz wspomnianej butelki znajdował się arkusik papieru listowego,
pokryty energicznym, męskim pismem. Pismo było zamazane, a częściowo zupełnie zniszczone
przez wodę, która przesiąkła przez dziurawy korek do wnętrza. W każdym razie tekst
zagadkowego listu wydal się uczciwemu znalazcy podejrzany Powrócił więc natychmiast do
przystani i oddał znalezioną flaszkę, wraz z listem, we właściwe ręce.
Oto jak brzmi treść tajemniczego listu:
na progu śmierci...
Skazałem was na śmierć i żadna moc
was nie ocali. Wszystko dobrze ob-
myśliłem, jak o tym mogliście się chyba
przekonać. Macie prawo zapytać, dla-
czego tak postąpiłem. Słusznie. Otóż
wiedzcie, że stałem za grotą, w odleg
łości kilku metrów od ławki, na któ-
rej siedzieliście, i słyszałem każde
słowo waszej budującej rozmowy. Ty,
głupi młokosie, groziłeś mi śmiercią.
Ty, „kochająca” małżonko, nagrodziłaś
go za to pocałunkiem. Kochacie się.
Dobrze. Ja wam ręczę, że w godzinie
śmierci znienawidzicie się nawzajem.
Nie doszłoby do tego, gdybyście
się nie poznali. Żegnaj mi, Vio-
let. Żałobę po tobie osłodzi mi
półmilionowa premia z St. L. Insurance.
Skaczcie w wodę, bo łódź tonie.
B.
Podaliśmy dosłowny odpis znalezionego pisma, w tym stanie, w jakim się ono obecnie
znajduje, pozostawiając łatwe zresztą uzupełnienie brakujących liter domyślności naszych
Czytelników. W jutrzejszym numerze podamy fotograficzną odbitkę tego listu. Ma ją nam
nadesłać Mr S.S., nasz korespondent z Hilo.
Jak widać z zacytowanego powyżej tekstu, wilgoć zniszczyła całkowicie początek listu.
Jest to niepowetowana szkoda, gdyż w nagłówku musiały być wymienione imiona adresatów,
więc niewiernej żony i kochanka, oraz mściwego małżonka, a nadto musiała się tam
znajdować data listu. Te szczegóły bardzo by ułatwiły śledztwo.
Uszkodzone są również ostatnie linijki pisma. Co do litery, prawdopodobnie pierwszej
litery imienia nadawcy, to jak nasz korespondent telefonicznie doniósł, nie ustalono, czy jest
to duże „K” czy „B”, czy wreszcie „R”.
Ostatnie słowo wypadło bardzo, bardzo cicho.
Miss Lucy nie omieszkała zaakcentować, że treść sensacyjnej notatki znała już
przedtem i że umie ją prawie na pamięć.
- Czy wreszcie „R” - rzekła dobitnie. Potem zaszczebiotała swobodnie: - Tam już nic
więcej ciekawego nie ma, Mr Dragon. Redakcja brukowych - podkreśliła to słowo - Morning
News przychyla się ostatecznie do zdania, że nie ma się tu do czynienia z głupim żartem, lecz
z istotną tragedią jakiegoś małżeńskiego trójkąta. Kończy artykuł apelem do miejscowej
policji, by mając ten wątek sprawy w rękach, dołożyła wszelkich starań do wyświetlenia
zagadki i zdemaskowania... winnego.
Mr Dragon uczuł zimne kropelki potu na czole, skroniach, nawet na karku, ale był
zbyt obezwładniony, by sięgnąć po chusteczkę do kieszeni. Jego przerażone oczy oderwały
się ostatnim wysiłkiem woli od zadrukowanej szpalty papieru, podniosły się w górę i spotkały
wyzywający wzrok Lucy. Dziewczyna przeszywała go na wylot grotami swych przenikliwych
spojrzeń, widziała jego zmieszanie, lecz nie poprzestała na dotychczasowym tryumfie.
- Bardzo pan przybladł, Mr Dragon - rzekła z obłudnym współczuciem. - Ma pan
zupełną rację. Nie powinno się w ogóle czytywać takich piśmideł brukowych, jak je pan
nazwał. To denerwuje... zwłaszcza...
- Co, zwłaszcza? - zacharczał. Złe błyski zamigotały w jego oczach.
- Zwłaszcza... jeśli się jest pod wrażeniem własnego nieszczęścia, jak pan na przykład.
Wyczuł doskonale, że całkiem inne słowa zawisły na jej wargach, choć nie spłynęły...
nie mogły spłynąć, u licha!! Zaryzykował. Postawił wszystko na jedną kartę.
- Pani chciała powiedzieć zupełnie co innego! - rzekł sucho.
- Co innego? Nie rozumiem pana... Cóżby?
- Miss Lucy, ja lubię otwartą grę. Niech pani śmiało wypowie to, co pani myśli.
- No, wie pan?! Pierwszy raz zdarza mi się coś podobnego!
- Poniechajmy tych komedii! Pani dzisiejsze dzienniki i tę szmatę - tu wstrząsnął z
pasją wielkimi płachtami Morning News - czytała już przedtem, zanim do mnie przyszła.
- Owszem - potwierdziła spokojnie.
- Pani ma tupet, bo nie wiem jak to nazwać doprawdy; wówczas, kiedy inni okazują
mi współczucie z powodu strasznego nieszczęścia, jakie na mnie spadło... pani jedna zasypuje
mnie dziwnymi pytaniami, rzuca jakieś półsłówka, niedomówienia, słowem...
- Słowem... - podchwyciła, kiedy się zaciął i urwał w pół zdania.
- Słowem, zachowanie się pani jest co najmniej dziwne i jestem zmuszony pani
oświadczyć, że sobie je na przyszłość najkategoryczniej wypraszam lub wyciągnę
odpowiednie konsekwencje.
Lucy poczerwieniała jak piwonia. Z trudem zapanowała nad swym niewieścim
językiem. Zagryzła wargi mocno, by nie wybuchnąć i nie powiedzieć słów, jakie jej się
przemocą na usta cisnęły, a które mogły nieobliczalne następstwa wywołać. Lecz opanowała
się w końcu. Wstała, odsunęła swój fotel trzcinowy i cedząc słowo po słowie powiedziała
spokojnie:
- Oświadczam panu, że czytałam ranne dzienniki zanim tu przyszłam. Nie byłabym
pana z pewnością fatygowała, lecz skłoniła mnie jedna okoliczność. W liście znalezionym
przez owego rybaka jest mowa o jakiejś Violet... Tak, Violet, Mr Dragon! Dwie litery się
wprawdzie zatarły, lecz V, a po małej przerwie let są i mogą być tylko kawałkami słowa:
Violet. Ponieważ pańskiej zaginionej małżonce, a mej serdecznej przyjaciółce było na imię
także Violet, przyszłam tu do pana podzielić się z nim tą... - Szukała przez chwilę
odpowiedniego słowa, potem machnęła ręką i kończyła szybko: - Zaręczam panu, że
tajemnicze zniknięcie mej drogiej Violet...
- I Mr Ryszarda Gratha... To przede wszystkim! - wtrącił zjadliwie.
- Tajemnicze zniknięcie mej drogiej Violet - powtórzyła z naciskiem... - obchodzi
mnie i obeszło mnie może więcej niż pana. Dołożę też wszelkich starań, by dopomóc do
wyświetlenia tej zagadki. To wszystko, co chciałam panu zakomunikować, Mr Dragon. A
teraz żegnam.
Odprowadził ją nienawistnym spojrzeniem aż do drzwi hallu parowca, za którymi
zniknęła. Potem zaczął się przechadzać nerwowo po pokładzie. - Najwyższy czas stąd
uciekać! - powtarzał, trzaskając palcami. - Na nerwy mi działa ta smarkula. W detektywa się
chce bawić, głupia koza. - Z kolei myśli jego skierowały się w inną stronę, na artykuł, a raczej
sensacyjną notatkę dzisiejszych Morning News. - Nie rozumiem doprawdy - mruczał. - Nie
rozumiem, jakim sposobem ten list znalazł się w butelce. Hm, byłażby to zemsta zza grobu?
W takim razie bardzo niedołężny pomysł. Skoro, w chwili gdy Mewa tonęła, znaleźli w
skrzyni zamiast ratunkowych pasów mój list, skoro, przekonawszy się o niemożności ratunku,
chcieli przynajmniej na mnie zemstę wywrzeć, to powinni byli dołączyć kilka słów od siebie:
Giniemy z ręki Ralpha Dragona, który dno łodzi przedziurawił i pasy ratunkowe ukrył. Na
dowód załączamy jego cyniczny list. Pomścijcie nas. Ot, coś w tym stylu powinno było być
dołączone, jako komentarz do niezrozumiałego listu, który na żart jakiegoś dowcipnisia
wygląda - monologował Mr Dragon, przechadzając się po pokładzie jachtu.
Nagle przystanął, obezwładniony zupełnie nową myślą: jeśli taki przypisek znajduje
się przy znalezionym piśmie, to policja umyślnie nie podała go prasie do wiadomości, by
przedwcześnie nic spłoszyć winowajcy. Może w pierwszej lepszej przystani wsiądzie na
pokład jachtu Rebecca agent, podejdzie do niego i rzeknie: - Mr Dragon, aresztuję pana.
Proszę się ze mną udać na ląd. - Dwóch rosłych policjantów położy swe ciężkie łapy na
ramionach aresztowanego i... brr... Mr Dragon wstrząsnął się na samą myśl. Potem
zdecydowanym krokiem odszedł w stronę schodków, by odszukać Mrs Rebeccę Yeats,
podziękować jej za gościnę, za wszelkie starania i zawiadomić ją o swym zamiarze
opuszczenia statku.
Dwie godziny później opuścił jacht w Ho`ōpūloa, osadzie położonej w
południowozachodniej części wyspy Hawai`i.
Mrs Yeats ofiarowała się odwieźć go do jakiegoś większego portu. Le Brix chciał mu
koniecznie towarzyszyć, dr Hearne przyniósł ze swej podręcznej apteczki pastylki na
uspokojenie nerwów, a Lucy nie omieszkała oświadczyć przy pożegnaniu, że skłoni Mrs
Yeats, by skierowała swój jacht do Napo`opo`o, gdzie znaleziono tajemniczą butelkę.
- Muszę zobaczyć oryginał tego pisma - mówiła przyciszonym głosem, gdyż pani
Rebecca stała w pobliżu wraz z inżynierem. - Ogromnie mnie, intryguje ta sprawa.
Mr Dragon byłby ją z przyjemnością chwycił za gardło, kiedy posłyszał te słowa.
Odetchnął też z wielką ulgą, kiedy łódź, która miała go odwieźć do brzegu, odbiła od
zwisających schodków statku. Wylądowawszy w Ho`ōpūloa, udał się przede wszystkim do
leżącej na uboczu tawerny portowej, by zasięgnąć języka, jak daleko jest do Keauhou.
- W linii prostej - odparł oberżysta, rozkładając przed gościem zatłuszczoną mapkę
wyspy - w prostej linii nie będzie nad czterdzieści mil, ale w rzeczywistości trzeba kołować.
O, tędy, najpierw na północ, potem na wschód - mówił, przejechawszy grubym palcem
wzdłuż czarnej linii, która wiła się w licznych splotach jak wąż, wśród zielonego tła karty. -
Trzeba liczyć, że będzie prawie sześćdziesiąt mil.
- Hm. Nie przypuszczałem. Przeszło sto kilometrów.
- Tak jest. Czy sir potrzebuje przewodnika?
- Owszem, ale przyznam się, iż taki spacer nie zachwyca mniej bynajmniej.
- Któż mówi o spacerze? Sir pojedzie konno. I wygodniej, i bezpieczniej, bo droga
miejscami dość karkołomna. Czy mam wezwać przewodnika?
Mr Dragon skinął głową na znak zgody. O drugiej po południu wyruszył z Ho`ōpūloa
na grzbiecie małego, wychudzonego konika, którego nędzny wygląd nie zdradzał zupełnie
tych wszystkich zalet, jakie się w ciągu podróży okazały. Kucyk wspinał się po urwistych
zboczach z niesłychaną zręcznością, sunął wąskimi ścieżkami nad brzegiem przepaści, na
dnie których ryczały rwące potoki, przesadzał jednym susem przeszło metrowe szczeliny, nie
kierowany zupełnie lejcami. Jedynym drogowskazem był mu ogon kolegi, na którego
grzbiecie jechał przewodnik. Mr Dragon zamykał oczy chwilami, by nie dostać zawrotu
głowy i nie stracić równowagi. Podciągał tylko swe długie nogi jak najwyżej, lękając się, że
będą przeszkadzać dzielnemu, choć tak niepokaźnemu wierzchowcowi. A największą zaletą
małych rumaków była niesłychana wytrzymałość. Dzięki niej popasali zaledwie trzy razy i
koło północy stanęli w Keauhou, przed zajazdem Kita Stumpa.
Mr Dragon spał źle tej nocy. Złożyło się na to wiele przyczyn. Z jednej strony
kiepskie łóżko i roje komarów w pokoju, a z drugiej świeże wspomnienia ostatniej rozmowy z
Lucy, z tą przeklętą dziewczyną, która stała się w ostatnich dniach dziwnie domyślna i
złośliwa. Toteż zasnął dopiero koło trzeciej nad ranem.
Zbudził się odpowiednio późno. Po śniadaniu kazał przywołać gospodarza i zaczął
wypytywać o miejsce, w którym ma wystąpić balet hawajski.
- Balet? - rzekł zdziwiony Kit, nie wypuszczając przygasłej fajeczki z zepsutych
zębów. - Balet ma dzisiaj wystąpić?... No, sir. Kit musiałby coś o tym wiedzieć.
- Mają się odbyć zaślubiny jakiegoś zamożniejszego Kanaka i z tej okazji...
- No, sir. Jakiś przewodnik pana nabrał. Tu miało się odbyć wesele? Tu, w Keauhou?
- Pewnie, że nie w Honolulu, tylko tutaj - odparł zniecierpliwiony. - Umyślnie w tym
celu przybyłem, żeby zobaczyć tę uroczystość.
Kit Stump pokiwał głową wyrozumiale.
- Wiem, wiem. Panowie turyści lubią oglądać takie hece. Zjeżdżają się wtedy całe
rzesze ciekawych. A wie pan, kto je tutaj przyciąga? Nie zgadłby pan, che, che, che. Nikt
tylko stary Kit, czyli ja, we własnej osobie. Ilekroć ma się odbyć czyje wesele czy jaka
narodowa uroczystość Kanaków, piszę do Cooka. Mam z tego interesu pewną prowizję
nawet. Ech, panie, nie ma takiego długiego turystycznego biura jak Tom Cook.
- No, dobrze - przerwał zniecierpliwiony Mr Dragon: - Nie wątpię w to, że jest pan
agentem Cooka, ale widzę, że tym razem nie potrafi mi pan dać żadnych informacji. Będę
musiał kogo innego zapytać.
Kit Stump zrobił obrażoną minę.
- Proszę bardzo - rzekł z godnością. - Niech sir zapyta kogo tylko chce. Bardzo
wątpię, czy jest w Keauhou człowiek, który by mógł być lepszym informatorem od starego
Kita. Ale proszę spróbować. Bardzo proszę.
Mr Dragon udał się przede wszystkim do przystani. Znał tu każdą drogę, każdy zakręt
nieledwie. Przecież był tutaj ongiś jako oficer wojennej marynarki USA. Tutaj, a właściwie w
okolicy Keauhou, przeżył jeden z ciekawszych epizodów swego życia.
- Jak te lata płyną! - monologował, rozglądając się dokoła: - I jak się ta maleńka
wówczas osada rozrosła! - dodał z podziwem.
Ujrzawszy las masztów, przyśpieszył kroku.
Dochodził właśnie do miejsca, gdzie na drągach poprzecznych wisiały sieci rybackie,
kiedy posłyszał za sobą tętent szybko biegnącego człowieka. Odwrócił głowę machinalnie.
Prawie równocześnie padły z ust zdyszanego wyrostka słowa:
- Szukam cię, panie.
- Mnie?
W mózgu Mr Dragona zrodziła się nagle niespokojna myśl, że może policja zapytała o
niego w zajeździe, a Kit Stump wysłał za nim tego tubylca. Nie! To nie miało żadnych cech
prawdopodobieństwa.
- Tak, pana szukam - powtórzył młody Kanak.
- Skąd wiesz, kim jestem, jak się nazywam albo...
- Mister Ralph Dragon.
- Hm. To się zgadza - mruknął.
- Przysyła mnie tancerka, która...
- Tak mi gadaj! - wykrzyknął ucieszony, przerywając tamtemu w pół zdania: - Gdzież
ona jest? Chciałbym ją zobaczyć.
- Sir, mogę pana do niej zaprowadzić.
- Więc prowadź, chłopcze! Prowadź!
Z niezwykłym ożywieniem wypytywał przez drogę przygodnego przewodnika o
tancerkę i wszelkie szczegóły dotyczące jej osoby. Lecz mały tubylec nie był wymowny lub
nie miał ochoty na pogawędkę; krótkimi monosylabami odpowiadał na każde z przelicznych
pytań, przy czym najczęstszą odpowiedzią było: nie wiem. Jego lakoniczność nie zniechęciła
jednak rozgadanego jankesa, któremu na myśl o rychłym spotkaniu z uroczą Hawajką świat
wydał się piękniejszy.
Wśród takiej rozmowy, która raczej na miano monologu zasługiwała, dotarli do
małego domku, na uboczu położonego.
- Tutaj?
- Yes, sir. Proszę chwilę zaczekać.
Z tymi słowy pchnął Kanak maleńką furtkę i znikł poza zieloną ścianą krzewów
bananowych.
Mr Dragon rozejrzał się w sytuacji. W oddali majaczyły szczyty potężnego wulkanu
Kīlauea, spowite podartym na strzępy szalem obłoczków, po przeciwnej stronie przezierały
poprzez bujną zieleń ogrodów białe plamy ścian ostatnich domostw osady Keauhou.
- No, proszę - mruknął patrzący. - Taki szmat drogi. Anim się spostrzegł.
Potem myśli jego pobiegły ku hawajskiej piękności, którą miał ujrzeć niebawem.
- Może się przebiera na moje przyjęcie - pomyślał i olśniony nowym pomysłem
odemknął furtkę jak najciszej, by nie zaskrzypiała przypadkiem. Zniecierpliwiony
oczekiwaniem, drżący od żądzy, szedł szybko wąską ścieżyną wśród bujnej gęstwiny
ogrodowych krzewów. Nie zauważony przez nikogo dotarł do otwartego okna domku i
ostrożnie zajrzał do środka. To, co ujrzał, nie wzbudziło w nim zachwytu bynajmniej. Na
progu stał wyrostek, który go tu przyprowadził, a nieco głębiej tancerka i... jej stara ciotka.
- Do diabła! Nie mogła spławić tej starej wiedźmy! - zaklął pod nosem pod adresem
zgarbionej kobiety. Starucha z dłonią przy uchu, z otwartymi ustami słuchała uważnie
gorączkowego szeptu młodej krewniaczki, potakując niekiedy głową na znak, że dosłyszała
czy zrozumiała. Potem wybuchła śmiechem. Śmiała się cicho, szczerze, lecz ten starczy
chichot miał w sobie jakieś niemiłe dla ucha zgrzyty. Jej zeszpecona śladami ospy, zwiędła
twarz wykrzywiła się w ohydnym grymasie, zmarszczki stały’ się dużymi fałdami, a z
rozchylonych warg zaczęła spływać ślina na brodę, upstrzoną licznymi dziobami.
- Brrr! - wzdrygnął się Mr Dragon z obrzydzenia.
W izbie zapanowała niemała konsternacja. Trzy pary przerażonych oczu przenosiły
swe spojrzenia z drzwi na okno i z powrotem, szukając sprawcy i autora tego okrzyku.
Tancerka pierwsza go dostrzegła, pierwsza też oprzytomniała z całej trójki. Mrugnęła
porozumiewawczo na wyrostka, pchnęła łagodnie starą ciotkę, która też zaraz pokuśtykała ku
drzwiom sąsiedniej izby, a sama z radosnym okrzykiem przyskoczyła do okna.
- Przyszedłeś, najdroższy! - zawołała głosem trochę drżącym i niepewnym -
Przyjechałeś statkiem?
- Wysiadłem w Ho`ōpūloa; stamtąd jechałem konno i jestem tutaj, jak przyrzekłem.
Dotrzymałem więc słowa, czego o tobie powiedzieć nie mogę.
- Jak to, najmilszy? Czyż nie czekam cię z tęsknotą?
Te słowa i towarzyszące im spojrzenia udobruchały go od razu, lecz udawał, że się
jeszcze dąsa.
- Powiedziałaś, że pozbędziesz się ciotki, tymczasem ta nieapetyczna baba przywlokła
się za tobą. Przed chwilą słyszałem...
Drgnęła mimowolnie.
- Co słyszałeś, darling? - spytała z udaną obojętnością.
- Jej ohydny chichot. Cóż ją tak rozśmieszyło, u licha?
- Ach, nie zwracaj na nią uwagi. Rozum jej się pomieszał na starość.
- Współczuję mocno, ale nie uważam, żeby jej towarzystwo było nam do szczęścia
potrzebne.
Wychyliła się jeszcze bardziej przez okno, oplotła mu szyję toczonymi ramionami i
zaszeptała obiecująco:
- Tej nocy będziemy już sami.
- Tu, w tym domku?
- Nie, nie - zaprzeczyła szybko - Tej nocy odbędzie się uroczystość weselna mego
brata. Zobaczysz nasz prawdziwy taniec narodowy. Nie ten, jaki widziałeś w Honolulu, jaki
głupim turystom pokazujemy za pieniądze.
- Ty będziesz tańczyć?
- Oczywiście. Jestem pierwszą tancerką - podkreśliła z odcieniem dumy.
- A ja?
- Ty będziesz patrzył, podziwiał, potem pójdziesz do maleńkiej chaty, otoczonej
zewsząd kwitnącymi krzewami. Tam spoczniesz na miękkim posłaniu, które wczoraj
własnymi rękami przygotowałam. Wtedy przyjdę do ciebie.
Rozmarzony słuchał z przymkniętymi oczami. Kiedy skończyła, zapytał stłumionym
głosem:
- I będziemy razem do rana?
- Dłużej, kochanie. Znacznie dłużej.
- Jak długo będę chciał?
- Nie. Jak długo ja będę chciała! - To zabrzmiało jakoś dziwnie twardo, a
równocześnie w oczach wyspiarki zamigotał złowrogi błysk, lecz Mr Dragon był i głuchy, i
ślepy w tym momencie. Jego wzrok ślizgał się pożądliwie po gładkiej skórze ramion
dziewczyny, jego słuch nie rejestrował innych dźwięków prócz słodkich obietnic.
Po chwili przypomniał sobie ranną rozmowę z właścicielem zajazdu.
- A to osioł z tego Kita! - rzekł z uśmiechem. - Upierał się stanowczo, że żadna
uroczystość narodowa ani prywatna się w najbliższych dniach nie odbędzie. On musiałby o
tym wiedzieć przede wszystkim, tak twierdzi.
Lilinokalana zaniepokoiła się znowu. Kiedy na jej prośbę powtórzył dokładnie treść
rozmowy z cichym agentem firmy Tom Cook and Co, odetchnęła i zaczęła prosić, by tamtego
nie wtajemniczał.
- Mówiłam ci już, że u nas odbywają się uroczystości dwóch rodzajów: pierwsze,
dostępne dla każdego, obliczone na zysk dla najbiedniejszych tancerek, głównie dla chciwych
pośredników, drugie wyłącznie dla rodowitych Kanaków. Nawet mieszańców nie
dopuszczamy, a co dopiero Białych.
- Więc ja będę wyjątkiem? - zauważył trafnie.
Zaskoczyło ją to pytanie, lecz dążąc konsekwentnie do zamierzonego celu, potrafiła
łatwo wybrnąć z każdej trudności:
- Będziesz wyjątkiem dzięki mej miłości, to prawda, ale prawda także, że będziesz się
przyglądał naszym pląsom z ukrycia. Nikt z moich nie może się o tym dowiedzieć.
W sąsiednim pokoju zachrobotał niemiły głos starej ciotki.
- Muszę cię już pożegnać, najdroższy.
- Przez tę przeklętą czarownicę znowu! - wybuchnął. - Już drugi raz nam przeszkadza.
- Nie myśl o tym. Myśl raczej o tej nocy. Teraz słuchaj. Nie trafiłbyś tam bez
przewodnika. Skoro wieczór zapadnie, przyjdzie po ciebie chłopak.
- Ten, co mnie tu przyprowadził?
- Ten sam. Zaufaj mu w zupełności. Żebyś się nie zmęczył, przyślę ci konie.
- Rozczulasz mnie, darling.
- Muszę dbać o twoje ciało - odparła podobnym tonem jak wówczas, kiedy
zaznaczyła, że od niej tylko zależeć będzie, jak długo potrwa sielanka. Uszczypnęła przy tym
jego policzek i poklepała go dłonią kilkakrotnie, rozkoszując się tą pieszczotą więcej niż on
sam: - Pulchniutki jesteś i skóra twoja nie mniej gładka od mojej.
Przy akompaniamencie tych pochlebstw rósł Mr Dragon jak na drożdżach.
- Słuchaj dalej: wskoczywszy na przysłanego ci konia i jadąc krok w krok za
przewodnikiem, dotrzesz do lasu. Tam ja będę czekała. Potem...
- Co mi tam o potem, skoro ty będziesz czekała. Potem pójdziemy razem ku szczęściu.
- Tak, najdroższy. Aha! Mam jeszcze jeden pomysł.
- Mów...
- Myślę, że nie sprzykrzę ci się przez jedną noc.
- Jak możesz nawet!...
- Mężczyźnie nigdy nie należy dowierzać.
- Mnie możesz.
- Tak każdy mówi. Otóż jeśli zamierzasz ze mną dłużej w tym pięknym ustroniu
pozostać, byłoby lepiej, abyś swój bagaż zabrał ze sobą.
- Oczywiście, że tak zrobię. Nie mam go zresztą wiele. Dwie walizki wszystkiego.
- To doskonale. Więc wyprowadź się z zajazdu, zabierz rzeczy i przyjeżdżaj. A Kitowi
nic nie mów. Gotów jeszcze pójść twoim śladem z paczką turystów. Zepsułby nam wszystko.
- O, niedoczekanie jego!
Starucha stanęła na progu. Łypnęła oczyma w stronę sterczącego za oknem
mężczyzny, lecz natychmiast spuściła głowę ku ziemi.
- Szkoda, że weszła - westchnęła Lilinokalana obłudnie.
- Wstrętna czarownica! - warknął Mr Dragon i zmełł w zębach brzydkie przekleństwo.
- Chciałam cię właśnie pocałować na pożegnanie, ale to już wieczorem odrobimy.
Prawda?
Jego spojrzenie i uścisk dłoni były najwymowniejszą odpowiedzią. Ze względu na
obecność starej pożegnali się bez czułości, jakie sobie podniecony mężczyzna w duchu
obiecywał. Potem dla pamięci powtórzyli raz jeszcze to, co każdemu z nich najbardziej na
sercu leżało:
- Pozbądź się ciotki, pamiętaj!
- A ty nie mów nic Kitowi.
- Żegnaj mi, darling, do wieczora!
- Do wieczora!
- Będę liczył minuty, sekundy.
- I mnie czas będzie się wlókł nieznośnie.
- Kochanie najdroższe!
Spoglądając rozczulonym wzrokiem na znikającą w oknie Hawajkę, cofał się mr
Dragon ku ścieżce, nie patrząc gdzie stąpa. Skutkiem tego potknął się o kamień i runął jak
długi na trawę.
- No, no, Ralphku! - mruczał, trąc ręką stłuczone miejsca - zachowujesz się jak
zakochany młokos. Gdyby cię tak kto ze znajomych zobaczył.
Parsknął śmiechem. Przecież tu, w Keauhou, nie było nikogo z nielicznych
znajomych, jakich miał na wyspach Hawai. Dr Hearne i poczciwy Le Brix zostali na jachcie
Mrs Yeats, a z nimi przeklęta Lucy. Tamci dwoje zginęli w nurtach wzburzonego oceanu.
Więc kogo może spotkać lub kto go zobaczy?
Znów myśli pobiegły ku pięknej kusicielce. Na samo wspomnienie jej obiecujących
spojrzeń przenikał go dreszcz wzruszenia, jakiego już od lat nie zaznał. Ale znał to
wzruszenie. Pamiętał. Jako młody chłopak podkochiwał się często w dziewczętach, w
mężatkach, latał za każdą niemal spódniczką. Potrafił godzinami wyczekiwać przed żeńską
szkołą, później przed prywatnym mieszkaniem lub kawiarnią. Przeżywał chwile wielkiej
emocji, drżał na widok każdej sylwetki niewieściej, która mu tamtą wybrankę przypominała.
Potem to minęło. Otrzaskał się, nabrał rutyny, nie tracił cennego czasu na beznadziejne
wyczekiwania. Z Violet ożenił się dla interesu. Pracując w biurze jej ojca, wykrył pewne
nieścisłości w deklaracjach podatkowych. Potrafił wyzyskać swe odkrycie. Ojciec Violet był
człowiekiem bojaźliwym. którą to cechę córka po nim w dużej mierze odziedziczyła.
Wiedząc, że władze w Stanach nie żartują z nieuczciwymi podatnikami, uległ bez trudności
szantażyście i dla ocalenia siebie, a przede wszystkim majątku, poświęcił jedynaczkę.
Toteż walka o zdobycie ręki Violet nie dała Mr Dragonowi momentów emocji, jakie
daje walka o zdobycie ukochanej kobiety. Po prostu zabrał się do zrobienia businessu, zrobił
go. jak zrobił niedawno inny business z ubezpieczeniem żony na życie. Czy kochał
kiedykolwiek Violet? Nie. Pożądał jej tylko. Był wprawdzie o nią zazdrosny, lecz ta zazdrość
nie poczęła się bynajmniej z uczucia miłości; poczęła się z samczego egoizmu: To moja
wyłączna własność. Innym wara! Mężczyzna, który kocha, zabije rywala, ale umiłowaną
istotę oszczędzi. Zazdrosny samiec zabije oboje. Dlatego Violet musiała podzielić los
Ryszarda Gratha.
W stosunku do egzotycznej tancerki weszło w grę to dawne, zapomniane uczucie,
które poznał za czasów szkolnych. Gdyby mu się była oddała owego wieczoru po pamiętnym
przyjęciu w willi doktora Hearne’a, byłby to uważał za miły epizod, których każdy
mężczyzna przeżywa na tuziny, na kopy i o których wnet zapomina tak dokładnie, że nie
pamięta nawet imienia przygodnej kochanki. Ale chytra kusicielka, drażniąc go z rutyną
wyrafinowanej kokietki, nie dopuszczała nigdy do upragnionego przezeń finału, przy czym
niepoślednią rolę odegrała ospowata ciotka. Ta metoda sprawiła właśnie, że prócz żądzy
zakiełkowało w starzejącym sią sercu dawnego erotomana owo dziwne uczucie, którego nie
wstydził się nazwać miłością.
- Tak. Jestem zakochany! - rzucił światu wyzwanie, mając dziewięćset
dziewięćdziesiąt dziewięć szans na tysiąc, że nikt ze znajomych go nie słyszy. Jeszcze raz
obrzucił pożegnalnym spojrzeniem domek, gdzie była ona, i pogwizdując jakąś arię ruszył ku
furtce.
Dzień wlókł się strasznie powoli. Nie wiedząc, co począć z nadmiarem wolnego
czasu, zaczął obmyślać, jaki prezent zrobić uroczej nimfie hawajskiej. W zapadłej dziurze,
jaką było Keauhou, nie można było nic odpowiedniego znaleźć; zdecydował się więc, że
obdarzy kochankę jakimś pierścionkiem lub bransoletką z biżuterii Violet.
- Jakie szczęście, że kasetkę zabrałem ze sobą - myślał. Potem wyjął najcenniejsze
przedmioty, schował je osobno, a pozostałe zamknął w kasecie...
- Niech sobie sama coś z tego wybierze - monologował i rozkoszując się własną
wspaniałomyślnością, poklepał żelazne wieczko skrzyneczki. Mr Dragon mimo zakochania
potrafił być praktyczny. Wolał się nie narażać na taką ewentualność, że tancerka wybierze
jakieś bardziej kosztowne cacko... - Po co jej robić przykrość odmową? To mogłoby zepsuć
nastrój sielanki...
Pod wieczór uregulował rachunek za nocleg i posiłki. Kit Stump zdradzał wyraźną
ochotę do pogawędki. Wreszcie nie wytrzymał...
- No jakże, panie?... Kto miał rację? - zagaił...
Mr Dragon był tak podniecony myślą o bliskim spotkaniu z Hawajką, że na śmierć
zapomniał o jej przezornych radach...
- Oczywiście, że ja miałem rację - odparł i wziął się pod boki... - Po powrocie do
Honolulu poradzę Cookowi, aby sobie innego agenta w tych stronach poszukał...
Flegmatyczny gospodarz skoczył jak oparzony.
- Jak to pan rozumie?! - krzyknął.
- Tak to rozumiem, że człowiek, który nie wie, co się dzieje w jego najbliższym
sąsiedztwie, nie powinien być agentem porządnego biura turystycznego.
- Ja nie wiem, co się dzieje w sąsiedztwie?!... Mówże pan jaśniej...
- Nic więcej nie powiem... Ani słowa! - odparł Mr Dragon przypomniawszy sobie
teraz dopiero przestrogi Lilinokalany.
Nie chcąc słuchać litanii pytań rozżalonego gospodarza, wyszedł przed dom.
- A, jesteś! - zawołał ucieszony, gdyż w skulonej pod parkanem sylwetce poznał
natychmiast znajomego sobie wyrostka...
- Jestem, panie.
- Miałeś przyprowadzić konia, słyszałem.
- Są, panie... Dwa konie są... czekają.
- Gdzie?
- Tam, w drugiej ulicy. Tu nie miałby mi ich kto przytrzymać - usprawiedliwiał się
tubylec.
Mr Dragon pomyślał w duchu, że wierzchowce można było uwiązać u płotu, lecz nie
powiedział tego głośno. Wszelkie myśli i spostrzeżenia zeszły na drugi plan wobec
świadomości, że za godzinę czy nawet wcześniej pochwyci w objęcia piękną tancerkę.
Idąc w zadumie za chłopcem, niosącym jego dwie walizki, nie widział, że z tyłu
skrada się za nimi jeszcze ktoś trzeci, mianowicie zaintrygowany do najwyższego stopnia
właściciel zajazdu, Kit Stump.
Poczciwy Kit miał nie lada klina zabitego w głowę i zdziwionymi spojrzeniami śledził
wyprowadzającego się gościa aż do chwili, kiedy ten wskoczył na grzbiet jednego z dwóch
kucyków... Wówczas palnął się dłonią w czoło i powtarzając zasapanym głosem: - To trzeba
wyjaśnić! W tym się coś kryje! - pobiegł z powrotem do domu po konia.
Mr Dragon pędził już tymczasem ze swym przewodnikiem.
Pozostawił wnet poza sobą ogrody i pola ryżowe, należące do mieszkańców Keauhou.
Obejrzawszy się wstecz w pewnym momencie, ujrzał żółte światełka osady, lampy portowe,
morską latarnię, lecz wszystko to znikło z oczu niebawem, zasłonięte ścianą pierwszych
drzew lasu.
Wjechali na terytorium Hawai`i Park, wspaniałego rezerwatu przyrody.
Krętą, zarośniętą drożyną posuwali się u stóp olbrzymich paproci drzewiastych,
których liście, postrzępione misternie, tworzyły nieszczelny baldachim i rzucały fantastyczne
rysunki cienia na bujne poszycie puszczy, na barwny kobierzec mchów, traw, kwiatów...
zalany poświatą miesiąca.
Teren podnosił się zrazu łagodnie, potem coraz silniej. Ścieżka stawała się miejscami
niemal stroma, a po obu jej bokach zaczęły sią pojawiać nader oryginalne formacje lawy.
Więc w sinych blaskach księżyca ukazywały się jakieś groty, pieczary, jaskinie, jakieś
stopnie, schody, słupy, bryły nieokreślonych wymiarów, mające wygląd upiornych ptaków,
przyczajonych zbójców lub przedpotopowych potworów.
Takimi się przynajmniej wydały Mr Dragonowi, którego podniecona wyobraźnia
odkryła nawet cienie, dziwnie przypominające sylwetki jego ofiar.
- To... jakby Ryszard Grath... - szeptał drżącymi wargami. - Za nim Violet... Cóż, u
licha! Rozum tracę czy co?! Przecież to złamane pnie drzew...
- Co mówisz, panie?
Młody przewodnik pochwycił urywek cichego monologu, wstrzymał swego
wierzchowca i obejrzał się za siebie...
- Nic! - burknął szorstko, a po chwili dodał uprzejmiej: - Pytałem, czy wnet staniemy
na miejscu...
- O, wnet... Już niedaleko.
- Tak samo pocieszyłeś mnie w Keauhou, półtorej godziny temu...
- Półtorej godziny? A, w takim razie mamy jeszcze tylko ćwierć drogi przed sobą...
- Jeszcze ćwierć drogi... Ładna historia! - zrzędził tamten i aby nie pozostać sam na
sam ze swymi myślami, aby odwrócić uwagę od cieni, które tak niesamowite kształty
przybierały, podpędził konia i jechał w równej linii z przewodnikiem.
Dziesięć minut późnej musiał jednak się cofnąć z powodu wąskości drogi. Znowu
wjechali w gęstwinę niezrównanie bujnej puszczy podzwrotnikowej, która walczyła o każdą
piędź ziemi z dziełem ludzi, ze ścieżką. W niektórych miejscach jechali pod naturalnymi
mostami utworzonymi przez liany, co spływały zielonymi kaskadami ze szczytów drzew na
najniższe gałęzie, co przeskakiwały z konaru na konar ponad dróżką, co plątały się koniom
pod nogami.
- Dojeżdżamy - rzekł w pewnej chwili małomówny guide i, zbaczając z drogi, wparł
kuca w krzaki.
Mr Dragon poszedł w jego ślady, dziwiąc się w duszy, w jaki sposób Kanak dostrzegł
to miejsce na tle równej, nieprzerwanej ściany potężnych krzewów.
Bo owe krzaki kryły wylot bocznej ścieżki, jakby świeżo wyciętej, a w każdym razie
znacznie wygodniejszej od tamtej.
Jeszcze dziesięć minut jazdy stępa i wśród drzew zamajaczyła jakaś duża, niezgrabna
masa.
- W tej chacie czeka tancerka - mruknął wyrostek... - Czy zsiądziemy już z koni?
Mr Dragon nic nie odpowiedział. Jechał dalej zamyślony. Ta okolica nie była mu
obca. Ożyły nagle jakieś zadawnione, niewyraźne wspomnienia.
- Byłożby to to samo miejsce, gdzie... - nie dokończył, gdyż spokojny kuc zaczął
strzyc trwożnie uszami i przysiadać na zadzie, a gdzieś z boku zachrzęściły gałęzie... Na
wszelki wypadek sięgnął ręką po rewolwer, lecz jego dłoni dotknęły jakieś miękkie palce.
- To ja - zaszemrał głos znajomy.
Jeździec zeskoczył na ziemię. Pozostawiając troskę o walizki przewodnikowi,
pochwycił obie ręce tancerki i przyciągnął ją ku sobie.
- Nareszcie, darling! - bełkotał, szukając spragnionymi ustami jej ust... - Tak
tęskniłem... Tak bardzo tęskniłem!...
Wyślizgnęła mu się wężowym ruchem.
- Pójdź tam... - odparła i pobiegła pierwsza w stronę chaty.
- No, na pałac to nie wygląda - zażartował, kiedy znaleźli się w dużej izbie na pół
rozwalonej chałupy.
Jakoż lokal ten nie miał ani drzwi, ani okien we właściwym znaczeniu tego słowa;
przez duże szpary w powale wdzierało się światło księżyca, deski trzeszczały przy stąpnięciu,
a w jednym miejscu podłogi szczerzyła czarną paszczę czeluść piwnicy czy lochu...
- Hm... Ten loch podziemny... - monologował mężczyzna. - Te dwie trójkątne dziury
zamiast okien... Hm, hm... Dziwny zbieg okoliczności albo...
- Na pałac nie wygląda... pewnie - wtrąciła dziewczyna, jakby odpowiadając na
poprzednie zdanie. Przytuliła się do niego jak kotka i ręką wskazała w jeden róg izby... - ale
takiego łoża nie znajdziesz w żadnym pałacu.
Spojrzał we wskazanym kierunku i spostrzegł tapczan obsypany kwiatami. Zrozumiał.
Objął, owinął swym długim ramieniem smukłą tubylkę; nie rozluźniając tego uścisku,
doprowadził ją do posłania, na skraju którego usiedli razem, przytuleni do siebie, jak para
najczulszych kochanków.
- Co tam masz? - spytała po chwili. - Kawałek żelaza?
- Rewolwer, najdroższa.
- Rewolwer?... Och, pokaż... pokaż... Nigdy w ręku nie miałam takiej broni.
Kiedy spełnił jej życzenie, zaczęła się bawić otrzymanym browningiem z taką
radością, z jaką małe dziewczynki bawią się nowymi lalkami...
- Drugiego nie masz? - zagadnęła w pewnym momencie...
- Nie... Dlaczego pytasz?
- Bo gdybyś miał, musiałbyś mi jeden podarować.
- Nie mam, niestety. To moja jedyna broń, z którą się nigdy nie rozłączam.
- Jedyna broń - powtórzyła w zamyśleniu. - Ale tu możesz się z nią rozłączyć. Mnie
się przecież nie lękasz...
Zanim zdołał przeszkodzić, zamachnęła się i rzuciła trzymaną w dłoni broń z taką siłą,
że upadła tuż koło otworu w podłodze.
- Darling - rzekł z łagodnym wyrzutem - o włos, a byłby spadł do piwnicy... Pozwól -
dodał, usiłując się oswobodzić z jej objęć, by wstać i przynieść rewolwer. Nie puściła go
jednak. Otoczyła mu szyję ramionami, a głowę przytuliła do swych obnażonych piersi. Kiedy
podniósł wzrok i skierował go ponownie w tę samą stronę, wydał głośny okrzyk zdziwienia...
Rewolwer znikł z podłogi.
Znikł bez śladu, a przecież pięć, może dziesięć sekund temu leżał tam. w pobliżu
otworu, obok owej czarnej czeluści. Czy stoczył się do piwnicy? Jak to, sam?!
Mr Dragon skoczył na równe nogi. Przetarł dłonią zdumione oczy. Przebiegł szybko
kilkumetrową przestrzeń i pochylił się nad otworem lochu. Wydało mu się, że słyszy
delikatny szmer, jakby pełzającego węża.
Tancerka wybuchła śmiechem.
- Czego tam szukasz, człowieku?
- Czego szukam... Dobre sobie! Rewolweru...
- Nie ma go... Jesteś rozbrojony... Lękasz się?...
Wzruszył ramionami wzgardliwie.
- Nie lękam się niczego... Intryguje mnie tylko, w jaki sposób znikł ten przeklęty...
- Nic dziwnego, że znikł - przerwała mu z zagadkowym uśmiechem... - To chata
czarodzieja. Te ściany nie takie dziwy widziały. Te ściany patrzyły na ohydną zbrodnię, jaką
tu popełniono...
Zrezygnowawszy z bezcelowych poszukiwań, ruszył w stronę tapczanu z
wyciągniętymi ramionami.
- Co mi tam głupi browning. Kupię sobie nowy choćby w Keauhou...
- O ile wrócisz tam jeszcze kiedy...
W tonie jej głosu dźwięczała wyraźna pogróżka.
- Czy wrócę?... Jak to rozumiesz?... - spytał.
Był już tak blisko, że niemal dosięgał jej rękami. Lecz nie dosięgnął. Zwinnym
ruchem poderwała się z miejsca, wskoczyła na tapczan i stojąc na nim, krzyknęła
przeraźliwie.
- Precz ode mnie!... Ani kroku dalej, morderco!
- Morderca?
Stanął jak wryty. Przez mózg przemknęła mu myśl mało prawdopodobna, że ta
dziewczyna zna tajemnicę Violet, Ryszarda i tamtego trzeciego.
- Darling... Nie rozumiem - bąknął zmieszany...
- Zapomniałeś, chciałeś powiedzieć... Nie ja będę ci wypominać twe zbrodnie... Ona ci
przypomni. Ta, którąś skrzywdził nieludzko... Tam patrz i drżyj!...
Machinalnie spojrzał w kierunku wyrwanych drzwi... Stała tam jakaś postać
zgarbiona, a za nią sześciu rosłych Kanaków. Prawie równocześnie z dziury w podłodze
wysunęły się cztery muskularne ramiona, prawie jednocześnie wyjrzały z trójkątnych okien
skołtunione czupryny i w półciemnej izbie zrobiło się niemal jasno. To liczne ręce nowych
przybyszów zerwały w okamgnieniu liście, tworzące nieszczelny dach chaty, i wpuściły do
wnętrza izby powódź księżycowej poświaty.
- Co to znaczy?! - ryknął Mr Dragon. Błyskawicznym ruchem sięgnął po rewolwer,
lecz jego dłoń trafiła na pustą kieszeń. Prawda! Nie miał już broni. Przypomniał sobie świeży
incydent z browningiem i zagadkowe słowa tancerki... Jesteś rozbrojony - powiedziała. Teraz
zrozumiał. Zrozumiał, że został wciągnięty w zasadzkę, rozbrojony podstępnie, osaczony ze
wszystkich stron... Ale dlaczego, kim są ci ludzie, tego nie mógł pojąć... Widząc, że zgarbiona
starucha podchodzi bliżej wraz z szóstką olbrzymich drabów, skrzyżował ręce na piersiach i
kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, wycedził ironicznie:
- O ile pomnę, nie zapraszałem tak licznego grona...
Starucha wyprostowała swą złamaną sylwetkę, urosła w oczach.
- Nie ty, lecz ja ciebie tu zaprosiłam, Ralphie Dragon - zasyczała złowrogo. -
Zaprosiłam cię przez usta mej siostrzenicy i przyszedłeś...
- Znowu ta wiedźma - zaklął pod nosem.
- Przyszedłeś - ciągnęła, przystając w miejscu - ale nie domyślasz się jeszcze,
dlaczego cię tu zwabiłam...
- Rzeczywiście, nie domyślam się - odparł dość swobodnie, gdyż spokojne
zachowanie się przybyłych wróciło mu zwykłą pewność siebie.
- Więc nie poznajesz mnie, zły człowieku o rękach małpy? Ta chata nic ci nic
przypomina?...
Zaniepokojony tonem jej głosu, cofnął się o krok.
- Nie znam cię! - wybuchnął wreszcie. - I nie chcę cię znać. Proszę stąd wyjść
natychmiast albo...
- Albo co? Ty chcesz grozić, nędzny robaku? Ty, którego wykreśliłam z liczby
żyjących?...
- Kameho, uważaj! - zabrzmiał ostrzegawczy głos Lilinokalany. Jej bystrego wzroku
nie uszło, że dłonie długich rąk białego zacisnęły się w twarde kułaki, że tułów przestał się
kołysać, jakby gotując się do rozpaczliwego skoku. Ale na dźwięk tego imienia odprężyły się
napięte muskuły, pięści otworzyły się, a ręce zwisły bezwładnie wzdłuż korpusu.
- Kameha? - powtórzył zmienionym głosem. - Ty?
- Nie zapomniałeś przecież... Tak... Jestem księżniczka Kameha, którąś ty, łotrze
przeklęty, skrzywdził ponad miarę ludzką!
Mr Dragon poczuł zimne perełki potu na skroniach. W małym ułamku sekundy
przebiegł trwożną myślą dzieje pamiętnej nocy, jaką dwadzieścia cztery lata temu spędził tu,
w tej chacie. Niewątpliwie w tej samej chacie. Dlatego właśnie zwabiono go tutaj. A ta urocza
kusicielka była narzędziem mścicielki, była przynętą, dzięki której on, taki przezorny zawsze,
taki ostrożny, dał się bez trudu wciągnąć w pułapkę bez wyjścia.
Bez wyjścia?
Błyskawicznym spojrzeniem policzył zastępy przeciwników, tych sześciu olbrzymów,
stojących poza Kamehą, tych kilkunastu siedzących na szczytach czterech ścian, tych w
oknach. Nie do
strzegł lub zapomniał o obecności tamtych, którzy byli ukryci w lochu i wychylając głowy
ponad podłogę, czekali cierpliwie na rozkaz.
- Dużo ich diabelnie, ale gdybym miał rewolwer... - pomyślał w duchu i nagle cała
jego wściekłość zwróciła się przeciwko pięknej dziewczynie, która go tu zwabiła i rozbroiła
podstępnie.
Kameha dostrzegła jego ukradkowe spojrzenia, jakimi obliczał odległość od drzwi i
okien.
- Brać go! - krzyknęła.
W tej samej sekundzie runął Mr Dragon do ataku. Boksował się nieźle i na tym oparł
całą swoją taktykę walki. Postanowił nie dopuścić żadnego przeciwnika do siebie bliżej jak na
długość ramienia. Potężnym ciosem sierpowym wybił szczękę najbliżej stojącemu Kanakowi,
rozciągnął go na podłodze, lecz drugi cios trafił w próżnię. Tubylcy wiedzieli z
doświadczenia, że w sztuce kułakowania nigdy nie sprostają Białemu. Rozpierzchli się więc
na wszystkie strony, czekając na okazję do zaatakowania Amerykanina od tyłu i z boków.
- Naprzód, tchórze! - zakomenderowała starucha.
Mr Dragon zmiażdżył nos drugiemu napastnikowi i zbliżył się o dwa metry do drzwi.
Słaba iskierka nadziei zamigotała mu silniej, lecz na krótko. Dwóch Kanaków zawieszonych
u szczytu ściany runęło nań z góry, zanim zdołał w bok uskoczyć. Deski zbutwiałej podłogi
nie wytrzymały ciężaru upadku trzech ciał, pękły z trzaskiem i cała trójka zapadła się w
otchłań piwnicy, gdzie rozległy się natychmiast jęki, krzyki, odgłosy zaciekłego szamotania.
Dziesięciu tubylców zeskoczyło czym prędzej w głąb lochu, by rozstrzygnąć nierówną walkę
i chwilę później zapanowała wymowna cisza.
Ciemne postacie zaczęły się windować z piwnicy. Nie bez wysiłku wyciągnięto
białego jeńca, który leciał bezwładnie przez ręce zwycięzców.
- Żyje? - zaniepokoiła się Kameha.
- Żyje... Jest trochę ogłuszony - brzmiała odpowiedź.
- To dobrze. Dziękuję wam, chłopcy, a przede wszystkim tobie, Lilinokalano.
Podeszła do siostrzenicy i uściskała ją serdecznie.
Kanakowie zajęli się opatrzeniem ran pobitych. Zwłaszcza ten z wybitą szczęką jęczał
przeraźliwie, kiedy wzięły go w obroty twarde łapy niepowołanych znachorów. Inni wyszli na
dwór, by pogawędzić o przyrzeczonej uczcie, w jakiej już od długich lat nie brali udziału.
Kiedy Ralph Dragon odzyskał przytomność, Kameha rzuciła rozkaz wymarszu w
góry. Rozwalona chata, choć na uboczu leżąca, nie była odpowiednim miejscem dla
spełnienia okrutnej zemsty... Strażnicy, wałęsający się po Hawai`i Parku, znali ją z
pewnością, a za dnia mógł się tu zapędzić zastęp turystów. W górach były lepsze kryjówki.
Więc ze skrępowanymi na plecach rękami, z głową posępnie zwieszoną, szedł zły
człowiek o rękach małpich, przywiązany dwumetrowym sznurem do ogona tego samego
wierzchowca, na którego grzbiecie śpieszył tu przed dwiema godzinami, pełen błogich
nadziei. Kameha i Lilinokalana jechały wierzchem, jak na księżniczki przystało. Nie raczyły
nawet spojrzeć na jeńca, który wlókł się z tyłu i obrzucał je nienawistnymi spojrzeniami.
Czterej Kanakowie, idący w przedniej straży, zatrzymali się w pewnym momencie. Po
obu stronach drogi stały dwa słupy kamienne, prawie niewidoczne wśród bujnej roślinności
podzwrotnikowej, jaka wyrosła na żyznym gruncie wulkanicznym. Słupy stanowiły granicę,
której nie ważyłby się przekroczyć najdzielniejszy wojownik kanacki ani strażnik z dozoru
Hawai`i Parku, ani żaden miejscowy przewodnik. Niekiedy tylko grupa turystów pogwałciła
owe tabu, szybkiemu odjazdowi z Keauhou zawdzięczając całość własnej skóry. Lecz ludność
okolicznych wiosek wierzyła święcie, że straszliwa klątwa będzie towarzyszyć wszędzie
zuchwałym świętokradcom i dosięgnie ich nawet na krańcach świata... Bo od tego miejsca
zaczynało się poświęcone terytorium, zamieszkałe przez niedobitków potężnej ongiś kasty
kapłanówczarodziei, co na zamówienie potrafili zesłać nagłą śmierć na człowieka,
zamieszkałego gdzieś hen na O`ahu, Moloka`i czy innej wyspie, terytorium pełne pomników
dawnej świetności, pełne głębokich jaskiń, które kryją w swych labiryntach stare heiau,
przedziwne mauzolea, grobowceświątynie, gdzie snem wiecznym śpią dzielni wodzowie
Kanaków w swych bojowych czółnach.
Więc tylko dwie księżniczki i dwaj kāhuna, towarzyszący im, mogli przekroczyć
granicę. Wojownicy musieli pozostać i powrócić do swych osiedli.
Kameha wskazała ich ręką siostrzenicy...
- Oto garstka, na którą możesz liczyć w każdej potrzebie. Tylu ci ich tylko pozostało z
potężnego narodu, przez tych łotrów - tu mściwe spojrzenie posłała jeńcowi.
Najstarszy wiekiem Kanak pokłonił się obu księżniczkom i przemówił, zwracając się
ku starszej:
- Przyrzekłaś nam ucztę z długiej świni. Bracia zapytują przez moje usta, kiedy i gdzie
będzie biesiada.
Kamcha zmarszczyła brwi.
- Niech czekają, aż im dam znać - odrzekła szorstko, lecz przypomniała sobie
natychmiast, że minęły czasy świetności i władzy, że tych ludzi potrzebuje, że do pewnego
stopnia jest od nich zależna. Szybko więc dodała tonem dużo łagodniejszym:
- Sami widzicie, że upolowana dzisiaj długa świnia jest bardzo chuda...
- To prawda - przyznał „delegat” - chuda jest i stara w dodatku.
- Trzeba ją zatem podkarmić, aby przytyła.
Delegat powrócił do swoich, aby zdać sprawę ze zleconej misji. Zapanowała chwila
ciszy, którą najniespodziewaniej w świecie zmąciło wesołe parsknięcie konia.
- Słyszałeś? - rzuciła szeptem Lilinokalana. Dwaj kāhuna zrobili miny bardzo
niepewne. Z duszą na ramieniu oczekiwali zjawienia się tajemniczego jeźdźca czy jeźdźców.
Kilku tubylców przypadło uchem do ziemi, kilku potrząsnęło wojowniczo nożami, lecz
większość zdradzała wyraźny niepokój. Wiedzieli zbyt dobrze, że z Białymi nie ma żartów,
wiedzieli, że za porwanie długorękiego człowieka, który miał figurować w jadłospisie uczty
pod nazwą długiej świni, przyszłoby gorzko odpokutować. Och, rozkosz z tego przysmaku nie
stała w żadnym stosunku do kary, jaką naznaczyliby biali sędziowie, u których pieczyste z
długiej świni jest jak najgorzej widziane.
Toteż niewinne parsknięcie obcego konia wywołało zrozumiałą konsternację wśród
orszaku księżniczek. Ucieszyło tylko jednego człowieka i po raz drugi tej nocy wskrzesiło
zamierającą nadzieję ocalenia.
- Help!... Help! - krzyknął Mr Dragon głosem tak potężnym, że kuc Kamehy dał w
bok szczupaka, a starucha spadła na ziemię. Zerwała się natychmiast, przyskoczyła do
więźnia i wpiła mu ostre paznokcie w brodę, w otwór nosa, w policzki. aby nie dopuścić do
ponownego wołania o pomoc.
- Halo!... Co tam? - zabrzmiał gruby męski głos gdzieś niedaleko.
Dwaj kāhuna uskoczyli w krzaki, kilku wojowników zdradzało dużą ochotę do pójścia
w ślady bojaźliwych kapłanów. Byłoby doszło do ogólnej ucieczki, gdyby nie interwencja
Lilinokalany.
- Wstyd! - krzyknęła, nawracając swego wierzchowca. - Trzeba schwytać tego
człowieka. W czyich żyłach płynie krew wojowników kanackich, za mną!
Spięła kuca, lecz starszy tubylec, ten sam, który występował przed chwilą w roli
delegata, osadził konia w miejscu.
- Stój, królewno... - rzekł - tamten posłyszy tętent i ucieknie... Pozwól nam zapolować
na niego dawnym obyczajem...
Skinęła głową przyzwalająco. Naprędce sformowany oddział rozdzielił się na dwie
połowy, z których każda zapadła w zarośla, ciągnące się po obu stronach drogi. Zaległa cisza.
Wojownicy sunęli poprzez splątaną gęstwinę bez szelestu, jak duchy. Słychać było natomiast
wyraźnie zbliżający się dźwięk żelaznych podków uderzających o kamienie wyboistej drogi.
Mr Dragon zrozumiał, że nieoczekiwana odsiecz jedzie prosto w zasadzkę, że wątły
promyczek nadziei znowu zgaśnie, tym razem na zawsze. Rozpaczliwym ruchem szarpnął się
w bok, związanymi rękami palnął w piersi uczepioną staruchę, odepchnął ją i wrzasnął z całej
mocy:
- Uciekaj!... Zaczaili się na ciebie... Uciekaj... Sprowadź policję!... Ucie... - Nie
dokończył i runął bez czucia na ziemię uderzony kamieniem w głowę. Nie słyszał więc
czterech szybko po sobie następujących wystrzałów rewolwerowych i wściekłego tętentu
uciekającego na południe konia.
ROZDZIAŁ XII
Nieoczekiwane spotkanie
Mrs Violet Dragon drgnęła niespokojnie.
- Słyszysz? - rzuciła szeptem.
Ryszard Grath dźwignął głowę zwieszoną na piersi i ocknął się z posępnej zadumy.
- Słyszę kroki - odparł - znowu któryś z nich.
- Słuchaj uważnie. Idą całą gromadą... Nigdy jeszcze nie szli w takiej liczbie...
Ryszard... Ja się... boję!
Posłyszał w ciemności jej płacz i targnął z wściekłością więzami. Ale sznury były
mocne, bardzo mocne, choć cienkie. Za każdym gwałtowniejszym ruchem więźnia pętle
zaciskały się i wżerały boleśnie w skórę, w przeguby rąk. Więc zaniechał daremnych
wysiłków; panując nad mimowolnym drżeniem głosu, zaczął uspokajać towarzyszkę niedoli,
jak mógł najlepiej.
- To zapewne nowy posiłek, Violet... Na wikt nie możemy chyba narzekać - próbował
żartować - karmią nas obficie, dobrze i często...
- Za często - przerwała mu szybko - za często i to mnie przeraża.
Zapanowało znów grobowe milczenie, cisza, zmącona tylko dalekim echem tupotu
licznych kroków.
- Rysiu - zabrzmiał po chwili głos kobiety - nie chciałam ci tego nigdy mówić, ale sam
powiedz, czy skazańcom gdziekolwiek tak dogadzają przed śmiercią, jak nam tutaj.
- Owszem... Naturalnie - odpowiedział niepewnie. - Słyszałem, że nigdzie im się nie
odmawia drobnych przyjemności, jak lepsze jedzenie, kieliszek wódki, szklaneczka wina.
Papieros czy...
- Tak, w krajach kulturalnych i na godzinę przed straceniem. A te dzikusy fetują nas
od tylu dni.
- Kochanie najdroższe, nie trwóż się. Może tym „poczciwcom” zależy na tym, abyśmy
nie umarli z głodu przed dniem egzekucji. Obliczają wielkość naszych apetytów według
własnych. Może wreszcie troszczą się o nasz dobry wygląd - plótł, co ślina na język
przyniosła.
- Nie żartuj, Rysiu. Nie bądźmy jak strusie, co niebezpieczeństwu w oczy zajrzeć nie
śmieją. Powiedzmy sobie bez osłonek: oni nas celowo tuczą... Co się stało? - spytała,
posłyszawszy jego głuchy jęk. - Przestraszyłeś mnie - ciągnęła dalej cichuteńko. - Słuchaj,
czy pamiętasz, co o tubylcach opowiadał niegdyś Ralph i doktor Hearne?
- Nnnnie - zaprzeczył, rozwierając z trudem kurczowo zaciśnięte szczęki. Domyślił się
już dawno, jaki jest tok rozumowania Violet, lecz sama myśl o tym wydała mu się czymś
nieskończenie potwornym.
- Twierdzili obaj, że Kanakowie są... och, ludożercami!
- Byli nimi, Violet... Byli ongiś, bardzo dawno temu, ale nie dziś... Nie! Nigdy!... To
nonsens!... Absurd! - stopniował, podnosząc głos niechcący.
- A ja sądzę inaczej - snuła nieubłaganie swój pogląd - wiem. O kanibalizmie nie
może być mowy tam, gdzie sięga silna dłoń białych władców. Lecz na odludziu, w
niedostępnych kryjówkach ludożercy hołdują z pewnością barbarzyńskim zwyczajom swych
przodków.
- Bajki, dziecinko.
- Jednakże w Afryce...
- Tak, tak, słyszałem - przerwał skwapliwie. - Były wypadki antropofagii w środkowej
Afryce, w Południowej Ameryce, gdzieś w dorzeczu Orinoko...
- Oraz w Oceanii.
- Ale nigdy tutaj, na Hawajach.
- Czemu nie, Rysiu? Czy ten labirynt skalnych jaskiń, ganków, pieczar nie zapewnia
zbrodniarzom bezkarności? Nikt się nigdy nie dowie...
- Zamilcz, kobieto! - syknął wzburzony do ostatnich granic.
- Wolisz więc być strusiem, co zasłoniwszy głowę sądzi, że w ten sposób ujdzie
zguby?
- Nie, darling... Ale to wiem, że jestem związany jak baran, że zębami do postronków
nie mogę sięgnąć, że jestem bezsilny, bezbronny i że karmienie wyobraźni takimi
okropnościami w niczym naszego losu nie zmieni. Przeciwnie, denerwuje, odbiera resztki
równowagi duchowi i osłabia ciało, co może fatalnie zaważyć na szali, kiedy wybije
godzina...
- Zatem nie straciłeś jeszcze nadziei ocalenia nas obojga? - spytała zdziwiona.
- I nie stracę jej nawet wtedy, gdy zacznę skwierczeć na patelni tych szatanów! - rzekł
prawie głośno.
- Tssss! Już minęli zakręt.
Jakoż w tej chwili do ciemnego więzienia wtargnęły przednie straże światła. Żółte
odblaski niesionych przez kogoś pochodni zamigotały płochliwie na kamiennej posadzce,
polizały mury, pogłaskały jeńców siedzących na głazach i przywiązanych z rozkrzyżowanymi
ramionami do żelaznych kółek wpuszczonych w skalną ścianę, zatańczyły wśród
stalaktytowych iglic zwisających z nierównego sklepienia groty, i rozprzestrzeniły się
zwycięsko, wypierając zewsząd ostatnie hufce mroków. Zrobiło się po chwili tak jasno, jak
gdyby snop złotych promieni słonecznych wpadł do wnętrza przez jakiś otwór. Lecz, niestety,
słońce nie zajrzało tu nigdy i nigdy nie wiedzieli więźniowie, czy dzień jest w danej chwili na
świecie, czy noc ujęła w dłonie berło krótkotrwałego panowania. Tu zawsze tonęło wszystko
w mrokach nieprzebitych, póki nie zjawili się milczący cerberzy z pochodniami.
A zjawiali się bardzo często. Najczęściej przychodzili z żywnością, z koszami
owoców, z rybami, kokosami, chlebem dziwnego smaku. Niekiedy wpadali znienacka,
zapalając światło dopiero w grocie; te wizyty miały na celu sprawdzenie, czy jakimś cudem
nie udało się jeńcom przerwać postronków. A czasami wyprowadzali Ryszarda i Violet z
przepaskami na oczach do jakiejś małej, ponurej kotliny, która na krater wygasłego wulkanu
wyglądała. Tu przywracano jeńcom pewną swobodę ruchu, lecz spadzistość ścian skalnych i
liczne towarzystwo uzbrojonych dozorców nie nastręczały bynajmniej okazji do ucieczki.
- Nie po nas - westchnął Ryszard z wielką ulgą, kiedy wychyliwszy się tak daleko, jak
na to pozwalały więzy, dojrzał w sąsiedniej grocie nowego więźnia, otoczonego gromadą
Kanaków. Więzień ów zwrócony był doń profilem, lecz gruby zawój skrwawionych bandaży
spowijał jego głowę do tego stopnia, że z tej odległości rysów twarzy nie można było
rozpoznać. Ręce miał skrępowane na plecach i chwiał się niepewnie na nogach. Po chwili
znikł Ryszardowi z oczu, popchnięty w głąb olbrzymiej pieczary. Pochodnie przestały
podskakiwać, chyba umieszczono je w jakichś pylonach. Znikały także sylwetki dozorców i
sędziwych tubylców odzianych w dziwaczne stroje, ale pomruk rozmów rozbrzmiewał w
dalszym ciągu.
- Widzisz co? - spytała Violet jak najciszej.
- Teraz już nic. Widziałem nowego towarzysza niedoli.
- Biały?
- Zdaje się, że tak. Twarz miał obandażowaną. Hm... Ciekawym, dlaczego nic
przyprowadzili go tutaj i nad czym tak spiskują zawzięcie.
- Może go męczyć będą?... Och, Boże, Boże!
- Ty zawsze najgorsze przypuszczasz... Czekaj no... Widzę dwie kobiety...
- Także Białe?
- Nie, tubylki. Jedna stara, brrr... jaka brzydka... Druga młoda... Czy mnie wzrok myli?
- Co, co takiego?...
- Idzie tutaj... Ależ tak... To ona!
- Kto, Rysiu... Jaka ona?
- Lilinokalana... Moja znajoma znad zatoki Maunalua... Skąd ona się wzięła w tym
gronie?... Czyżby?...
Nie dokończył swej myśli, gdyż ściemniło się nagle w pieczarze. W wąskim i niskim
przejściu pomiędzy wielką a małą grotą stanęła jakaś postać, rzucając olbrzymią plamę cienia.
Była to rzeczywiście Lilinokalana. Nie raczywszy nawet spojrzeć w stronę Violet,
podeszła do Ryszarda i przywitała się z nim serdecznie.
- Cóżeś ty taki brudny? - zauważyła trafnie.
- Brudny jak brudny, ale pomalowany cudacznie.
- Pomalowany? Któż cię tak upiększył?
- Spytaj swoich rodaków. Uciekając przed strasznym cyklonem, schroniliśmy się do
jakiejś chatki i usnęliśmy zmęczeni, wyczerpani z sił do cna.
- Wiem - wtrąciła marszcząc brwi nagle - wkroczyliście na miejsce poświęcone.
- Nie było nigdzie tabliczki z ostrzeżeniem, że wstęp wzbroniony - zażartował z
uśmiechem; widząc znajomą tancerkę, nie lękał się już niczego i był spokojny o swój los, o
los Violet przede wszystkim. Ale ładna twarzyczka Hawajki nie rozchmurzyła się wcale.
- Ostrzegano was jednak, a nie usłuchaliście i za to macie odpokutować.
- Więc za to! Dobrze, że wiem przynajmniej. Twoi rodacy nie są rozmowni i nie
raczyli mnie do tej pory poinformować, z jakiego powodu nas uwięziono i pomalowano w
czasie twardego snu na brązowo.
- Ty, widzę, nie przeczuwasz, jaka kara czeka świętokradców. Inaczej nie byłbyś taki
wesół.
- Czemu nie mam być wesoły, Lili? Uważam całe zdarzenie za dość oryginalną
przygodę, a przygody lubię pasjami.
- O ile się dobrze kończą; w to wierzę. Ale stare prawa Kanaków są niewzruszone. A
prawa te głoszą; za świętokradztwo... śmierć!
Starała się to powiedzieć surowo, twardo i powiodło się jej niezgorzej; równocześnie
jednak obrzuciła więźnia spojrzeniami tak ciepłymi, że groźba wywarła efekt wręcz,
przeciwny zamiarom.
- Śmierć - powtórzył... - pięknie powiedziane. Chciałbym tylko wiedzieć, czy nasze
władze zaaprobowały ten surowy kodeks kanacki.
- Zaapro... Co znaczy to słowo? - spytała, a kiedy jej wyjaśnił, dodała z odcieniem
dumy: - Tu moc Białych nie sięga. Jeśli liczyłeś na ich pomoc, to wyzbądź się wszelkiej
nadziei. Nikt was szukać nie będzie. Zginęliście, spadłszy w wir morski wśród raf cieśniny,
jaka przedziela dwie małe wysepki. Świadczą o tym strzępy waszej odzieży, rozrzucone po
brzegu. Nikomu przez myśl nie przejdzie, że przebywacie żywi jeszcze na razie, o setki mil
stamtąd...
- Jak to? Więc nie jesteśmy na owej wulkanicznej wysepce, co sąsiaduje z koralowym
atolem?
- Setki mil stamtąd, powiedziałam.
- Gdzie zatem?
Zawahała się na moment, potem machnęła dłonią lekceważąco i odrzekła:
- Kto tu wszedł więźniem, nie ujrzy więcej słońca. Mogę ci powiedzieć. Jesteśmy u
stóp Mauna Loa.
Ryszard oniemiał ze zdziwienia. Uwierzył słowom pięknej wyspiarki; nie miała
zresztą powodów kłamać; zaznaczyła wyraźnie, że nie wyjdą stąd nigdy, nie zdradzą
tajemnicy, gdzie mieszczą się ogromne pieczary, ostatni azyl ostatnich Kanaków.
Byli więc na wyspie Hawai`i, największej z archipelagu, który swą nazwę od niej
otrzymał. Byli u stóp największego wulkanu Mauna Loa, zatem w głębi wyspy, z dala od
morskiego wybrzeża. - Jakże to możliwe - myślał, wspominając sobie noc spędzoną z Violet
w opuszczonej chatce jakiegoś czarownika. Nagle zmarszczył czoło. Było coś, co stanowiło
niejako pomost pomiędzy tamtym zdarzeniem a niewolą w podziemnych jaskiniach. Plątały
się w głowie niewyraźne wspomnienia czy sny o podróży morskiej w długiej łodzi kanackiej,
o nocnych przeprawach na grzbiecie małych koników przez jakieś dżungle bajecznie
wysokich paproci, o garstce rosłych tubylców, spełniających posłusznie wszelkie rozkazy
posępnego kapłana czy wróżbity.
Chciał zadać kilka pytań wyspiarce, lecz w tym samym momencie zabrzmiał w
sąsiedniej grocie głos niski, donośny dzięki dobrym warunkom akustycznym. Bas prawił coś
uroczyście, niby spiker, który zagaja posiedzenie parlamentu.
- Co on mówi? Nie rozumiem ani słowa - bąknął.
Lilinokalana wyjaśniła chętnie:
- Słuchajcie dobrze. Tam odbędzie się sąd nad złym człowiekiem, którego los wydał
wreszcie w ręce pokrzywdzonej i mścicieli. Mówi właśnie kapłan najwyższy. Wzywa
skrzywdzoną, by wyjawiła, o co tamtego oskarża... Słuchajcie dobrze. Niebawem i wy
staniecie przed sędziami...
- Waszymi oczywiście - zauważył z ironią.
- Przed naszymi sędziami - potwierdziła poważnie.
- Których ja nie uznaję i którzy sądzić nas żadnego prawa nie mają.
- Niemniej was osądzą.
- I zginą za to na elektrycznym krześle.
- Jeśli Biali się o tym kiedykolwiek dowiedzą. Ale nie dowiedzą się nigdy, bądź
pewien.
Chciał zareplikować, lecz ruchem dłoni nakazała mu milczenie.
- Słuchaj lepiej, zamiast się spierać. Uważaj... Teraz wystąpi oskarżycielka.
Wzruszył ramionami niecierpliwie.
- Słuchałbym chętnie choćby dlatego, żeby wiedzieć, jak wygląda taka farsa...
Niestety, nie rozumiem ani słowa...
- Będę wam tłumaczyć.
- Chcesz nam być tłumaczem?
- A wiesz dlaczego?
- Żeby nam uprzyjemnić nudy niewoli, jak mniemam.
- Znowu żartujesz, nieszczęsny... Żartujesz mimo wszystko - dodała nie bez podziwu
dla jego odwagi. - Powinnam odejść. Może mi bracia za złe wezmą, że tracę czas na rozmowy
z białym świętokradcą.
- Więc nie narażaj się szanownym rodakom.
- Lecz postanowiłam zostać i zostanę - ciągnęła niezrażona jego drwinami. - Chcę
wam tłumaczyć, co tam będą mówić, słowo po słowie, abyście się przekonali, jakim
okrutnikiem był wasz brat, człowiek o białej skórze i jak sprawiedliwe są sądy moich braci.
Dlatego tylko tu przyszłam i słucham cierpliwie twoich kpin, biały człowieku... A teraz
słuchajcie bacznie...
W sąsiedniej grocie zabrzmiał drżący głos kobiety. Mówiła powoli, z przystankami i
tak cicho, że Lilinokalana, która przyjęła rolę tłumacza, przyłożyła dłoń do ucha, by lepiej
słyszeć. Chcąc uniknąć nonsensów i dziwolągów językowych, nie przekładała zeznań
oskarżycielki dosłownie, wyraz za wyrazem, lecz całymi zdaniami.
- Było to dawno temu, o sędziowie - zaczęła. - Było to wówczas, kiedy biali osadnicy
pozbawili tronu moją starszą siostrę, kiedy przyszli do władzy republikanie, zdrajcy, którzy
ojczyznę naszą wrogom zaprzedali...
Rodzina królewska opuściła O`ahu i przybyła na Hawai`i z małym orszakiem
przyjaciół. Z małym, powiadam, bo większość myślała tylko o własnych zagrodach, o swoich
brzuchach, nie troszcząc się o los tych, pod których berłem żyli w szczęściu ich ojcowie,
dziadowie, pradziadowie. A nie brakło tchórzów, którzy zawsze silniejszym sprzyjając, witali
z radością gwiaździste sztandary.
Więc szczupła przy nas pozostała garstka; szczupła, lecz doborowa. Był z nami
najdostojniejszy Pahoa i Kalohi, który po nim tron arcykapłański odziedziczył, a którego teraz
proszę, aby dał świadectwo prawdzie.
Było kilkunastu kāhuna, byli najwyżsi dostojnicy, podpory tronu Lilinokalany,
ostatniej naszej królowej, byli i tacy, co mądrą radą wspierali rodzica mego Kālakauę;
zgrzybiali starcy woleli z nami dzielić nędzę tułaczą niż przyjąć dolary, jakich nie skąpili
nowi władcy wysp.
Poszła z nami wreszcie garść dzielnych wojowników, których trudno było utrzymać w
karbach, chcieli bowiem walczyć do upadłego z potężnym najeźdźcą i mogli przez to cały
naród na większe klęski narazić.
W gronie owych dzielnych był... Manu...
Głos oskarżycielki zamilkł na chwilę, jakby słów szukała, jakby chciała dobrać
najlepsze określenia...
- Manu... O nim chcę mówić, sędziowie - ciągnęła dalej miękko, pieszczotliwie. Manu
był piękny jak bogowie; kiedy mówił o swym miłowaniu, szept jego był szmerowi strumyka
podobny, a kiedy wzywał do walki, gromy mu z ust padały. Rosły był i smukły, niby młoda
palma, co prosty pień murowi siostrzyc zawdzięcza, bowiem osłoniły ją przed napadem
cyklonów. Nogi miał silne, potężne, by...
W tym miejscu umilkła, a prawie jednocześnie zahuczał niski głos jakiegoś
mężczyzny...
- Co on mówi? - spytał Ryszard Grath.
Urodziwa tłumaczka uśmiechnęła się lekko i przełożyła natychmiast zasłyszane słowa:
- Mówił najdostojniejszy Kalohi. Powiedział, że pamięta doskonale rycerskiego Manu,
jego wszelkie zalety, przeto oskarżycielka niepotrzebnie rani sobie serce drobiazgowymi
wspomnieniami.
- Aha - mruknął Ryszard z humorem. - Grzecznie to wyraził, prawda, Violet? U nas
sprawozdawcy dziennikarscy określiliby to w rubryce Z sali sądowej takimi słowami:
Przewodniczący wezwał świadka, aby się streszczał i nie odbiegał od tematu. Ano, uczmy się
od Kanaków.
- Przestań, Rysiu - napomniała go Mrs Dragon, widząc chmurkę niezadowolenia na
czole wyspiarki. Nie należało sobie przecież zrażać jedynej przyjaznej duszy w gronie tych
barbarzyńców.
Oskarżycielka zabrała głos po krótkiej przerwie, a Lilinokalana przekładała w dalszym
ciągu jej zeznania dłuższymi okresami:
- Manu był nie tylko piękny, najpiękniejszy wśród mężczyzn ówczesnej doby. Był
najdzielniejszy, był nawet zuchwały. Na szyi nosił wielki naszyjnik z zębów rekinów, które
legły z jego ręki. Kiedy burza się zrywała i nawet większe statki chroniły się do najbliższej
przystani, on opuszczał brzeg, sunął wpław na morze, popychając przed sobą swą deskę;
płynął tak daleko, że znikał nam z oczu i napawał strachem nasze serca. A potem wynurzał
się nagle w oddali. Stojąc pewnie na pochylonej desce, gnał na grzbiecie ujarzmionej fali,
złowrogo syczącego grzywacza, wśród obłoków piany, bryzgów, rozbitej na drobną miazgę
kropel wody...
Powiecie mi, sędziowie, że wówczas każdy Kanak był mistrzem w jeździe na desce.
Prawda to, ale żaden nie zapuszczał się na morze, kiedy burza nadchodziła. Żaden, prócz
niego. On drwił z cyklonów, z rekinów, nie lękał się raf podwodnych, nie bał się nikogo...
Nawet Białych!...
Nawet Białych, o sędziowie, się nie lękał...
Kiedyśmy przybyli na Hawai`i. kiedy wiozący nas żaglowiec zawinął do przystani w
Keauhou, kiedy na widok odległych zarysów świętej góry posmutniały oblicza wszystkich, że
tam, wśród tych urwisk niedostępnych muszą szukać przytułku prawi dziedzice i władcy
urodzajnej krainy... on jeden zachował twarz wesołą, on jeden nas wszystkich pocieszał:
Przyjdzie nasz dzień - mówił z zapałem. - Przyjdzie dzień, w którym ocknie się dzielny naród
Kanaków i wyrżnie w pień najeźdźców i przypomni sobie ze wstydem swoich książąt, wodzów,
kapłanów, opuszczonych sromotnie na widok żelaznych okrętów... Widzę ten dzień oczyma
mojej duszy. Widzę już mnogie hufce skośnookich, małych wojowników, walczących z
Białymi.
1
Oni też mają stalowe okręty, armaty, karabiny; mają ich daleko więcej niż Biali.
Statki pod gwiaździstą banderą pierzchają w nieładzie na wschód, ku odległej ojczyźnie,
ostrzeliwując się rozpaczliwie licznym napastnikom. A kiedy obie walczące floty znikną z
widnokręgu, Kanakowie pochwycą za broń. Załogi Białych, pozbawione opieki stalowych
okrętów, nie zdzierżą długo. Zdobędziemy ich broń, ich działa potężne i ustawimy je na
wybrzeżach, aby odpędzały nieproszonych gości, Białych czy Żółtych. Pokażemy, że nie trzeba
nam żadnych opiekunów i wrócą dni dawnej świetności. Więc nie smućcie się, lecz hartujcie
w niedoli serca i mięśnie, abyście byli gotowi do czynu, kiedy nadejdzie chwila walki...
Tak mówił Manu, o sędziowie...
I nie poprzestał na słowach, na proroctwach, które spełnią się kiedyś, w co święcie
wierzę...
Nie poprzestał...
Jego czynna natura wymagała czegoś więcej. Zaledwie odprowadził nas do stóp
świętej góry i zabezpieczył dostęp do naszych kryjówek, przepadł jednej nocy wraz z garstką
najwierniejszych towarzyszy, nie mówiąc starszyźnie, dokąd wyrusza, co czynić zamierza.
Już zaczęliśmy się niepokoić, kiedy pewnego ranka zbudził nas gwar licznych głosów. Pahoa
sądził, że Biali nadciągają naszym śladem i doradzał ucieczkę w głąb podziemnych ganków.
Słuchano go zawsze; niewiasty wyruszyły w drogę z pochodniami; mężczyźni pośpieszyli ku
miejscu, gdzie leżały nagromadzone głazy, potrzebne do zamknięcia wejścia. Wówczas to
skusiło mnie, by wybiec na zewnątrz i zajrzeć w oczy domniemanemu niebezpieczeństwu.
Wybiegłam i wydałam okrzyk radości. U moich stóp leżał obóz, rozbrzmiewający gwarem
kilkuset głosów. Obóz naszych wojowników. W otoczeniu kilkunastu starszych wstępował
Manu na skalne tarasy, dążąc ku wejściu do podziemnych kryjówek...
Och, był to dzień pamiętny i szczęśliwy. W obecności mej królewskiej rodziny, wobec
dostojnych kāhuna i starców sędziwych zdawał Manu sprawę ze swoich czynów...
Mówił: Oto macie najlepszy dowód, że nie wszyscy jeszcze was opuścili. Oto zaczątek
naszego wojska, które przepędzi najeźdźców, kiedy nadejdzie dzień. Na mój zew przyszli
ochoczo, by dodać wam otuchy. Patrzcie na ich stalowe mięśnie i radujcie się. Powiodło się
nam zdobyć kilkanaście karabinów na początek. Patrzcie, jak władamy bronią Białych i
krzepcie wasze serca...
Przemawiał tak długo, lecz piękne słowa uciekły mi niestety z pamięci. Pomnę tylko,
że najdostojniejszy Pahoa nie podzielał jego zachwytów. Lękał się, iż wieści o tym dotrą do
Białych i spowodują wysłanie ekspedycji, jak się to wówczas nazywało. Przewidywał
słusznie, zaiste. Na razie stanęło jednak na tym, że stu młodzieńców pozostanie w obozie, by
czuwać nad bezpieczeństwem naszym, a reszta rozejdzie się do swoich wiosek; po dziesięciu
dniach zluzuje strażników nowa setka, potem znowu inna i tak w koło. Oby tylko przyszli,
rzekł Pahoa powątpiewająco i znowu miał słuszność...
Już za pierwszą zmianą nadeszła niepełna secina, a zły przykład był bardzo zaraźliwy.
Strażnicy uciekali nocami, nowi nie przybywali na czas, każdy zaś miał gotową wymówkę.
Jeden musiał wyruszyć na połów ryb z innymi rybakami, drugiemu żona zachorowała,
trzeciemu koń okulał, czwarty sam czuł się niedobrze i zastępy naszego wojska topniały
szybko...
Manu nie spostrzegał tego, rozkochany we mnie do szaleństwa. Bo muszę wam
wyjaśnić, o sędziowie, że miałam go niebawem poślubić. Kochaliśmy się od dawna, lecz były
przeszkody, dopóki starsza moja siostra dzierżyła królewskie berło. Manu, mieszaniec,
nieślubny syn białego kolonisty i urodziwej córki rybaka znad zatoki Kāne`ohe na O`ahu, nie
był godny ręki księżniczki Kamehy, dla której szukano męża wśród książąt japońskich. Ale
kiedy po zamachu na Lilinokalanę republikanie przyszli do rządów, kiedy rodzina królewska
musiała się udać na tułaczkę, rycerski Manu, który pragnął pomścić krzywdę swej matki na
wszystkich rodakach białego ojca, Manu, na wezwanie którego śpieszyły zastępy żądnej
walki młodzieży, Manu, mający największy posłuch wśród młodych i starych, ten Manu był
teraz w oczach mej rodziny lepszym mężem dla mnie niż dalecy książęta z kraju
Wschodzącego Słońca...
Więc w dniu, w którym przywiódł do stóp świętej góry setki wojowników,
ożywionych wówczas zapałem do walki z najeźdźcą, otrzymaliśmy przez usta
najdostojniejszego Pahoa zezwolenie na zawarcie małżeństwa i w oczekiwaniu
wyznaczonego terminu spędzaliśmy dni niezapomniane...
Och, piękne to były dni, najpiękniejsze, jakie przeżyłam w ciągu tylu lat. Niczym są
wobec nich chwile świetności, kiedy na tronie królewskim zasiadała moja siostra. Niczym są
dni mojej sławy, smutnej sławy, jaką zdobyłam później w czasie mych podróży po krajach
białych ludzi, popisując się tańcem dla pozoru, a w rzeczywistości szukając tego... podłego
łotra, oszusta, mordercy...
Manu był ze mną, to starczy za wszystkie słowa. Trzymając się za ręce, błądziliśmy
wśród puszczy, kąpaliśmy się w ciepłych jeziorkach, brodziliśmy poprzez rwące strumienie,
kryliśmy się w grotach, zbieraliśmy kwiaty na łąkach, na leśnych polanach, zapatrzeni w
siebie, roześmiani, szczęśliwi, od bogów szczęśliwsi. Kochałam go bardziej niż życie, niż
wszystko. Zasypiając w jego ramionach, śniłam o tym, by móc dać dowód mej wielkiej
miłości, by dać życie za niego. Tak. Na to byłam gotowa w każdej chwili. Nie raz, ale
dziesięć, sto razy dałabym się zabić w najokrutniejszy sposób, byle za tę ofiarę od
zazdrosnych bogów jeden rok życia więcej dla Manu wybłagać. Ale na to nie zanosiło się
wtedy i nic nie mąciło naszego szczęścia. Było nam za dobrze i to mnie przerażało niekiedy.
Wiedziałam, że aumakua są wszędzie, widzą wszystko i zawistnym okiem patrzą na radość
ludzi. Więc, by ich nie drażnić, wbijałam sobie ostre kolce w ciało, zadawałam sobie ból, i
cierpiąc, cieszyłam się w duszy, że cierpię dla Manu, dla naszej miłości, że w ten sposób
składam przebłagalną ofiarę złym aumakua, których łzy ludzkie cieszą, a śmiech boli i
gniewa...
Ale nie zdołałam ich przebłagać; pozazdrościły mi szczęścia rychło, ooo, jakże
rychło!...
Pewnego wieczora przybył do nas konno młody rybak aż z Papaikou. Wieści, jakie
przywiózł, zatrwożyły nas wszystkich z wyjątkiem Manu, który nie znał lęku. Oto dwa dni
temu ukazały się koło Honomu cztery żelazne okręty. Dwa z nich zarzuciły kotwice w zatoce
Hilo, a dwa pozostałe popłynęły na południe, jak gdyby w stronę Kumukahi. Nietrudno się
było domyślić, że opłynąwszy cypel wyspy, podążą do Keauhou, aby nas wziąć w dwa ognie.
Tejże nocy odbyła się burzliwa narada, w której ja, jak i inne niewiasty, nie wzięłam udziału.
Tejże nocy wyruszył Manu ze swymi towarzyszami na wojenną wyprawę. Wyruszył, wbrew
zakazowi Pahoy i innych starszych, którzy radzili, by nie wszczynać walki, lecz zaszyć się w
puszczy i przeczekać burzę...
Przyszły dni strasznej niepewności. Siedząc na stokach świętej góry w pobliżu
zamaskowanego wejścia do podziemi, wsłuchiwałam się z trwogą w sercu w odległe echa
wystrzałów karabinowych, które rozbrzmiewały w najrozmaitszych stronach; raz od Pāhali, to
znów jakby u szczytu groźnego Kilauea, lub wreszcie na tyłach gdzieś koło Moku`aweoweo.
A raz nawet zadudniły armaty stalowych okrętów, zakotwiczonych przed Keauhou...
Którejś nocy nadciągnął mały oddziałek naszych, sami ranni, bo każdy zdrowy
potrzebny był w szczupłych szeregach bratnich. Przyprowadzili z sobą czterech jeńców,
marynarzy amerykańskich, w ich liczbie jednego oficera. Przywieźli mi, co ważniejsze,
pozdrowienia od Manu i radosną wieść, że zdrów jest, że mimo złego uzbrojenia swoich
żołnierzy nęka nieprzyjaciół skutecznie i wierzy, iż ich odeprze. Jeńców ukryliśmy w głębi
podziemi, gdyż Pahoa nie pozwolił ich zabić wbrew naszym zwyczajom. Lepiej mieć w nich
zakładników do wymiany, gdyby się ktoś znaczniejszy z naszych dostał w ręce Białych -
mówił, kierując się, jak zawsze, wielką przezornością. Poparłam go gorąco, gdyż przyszło mi
nagle na myśl, że jeśli kto, to przede wszystkim Manu, nieustraszony, zuchwały wojownik,
który, jak słyszałam, zakradł się samopas do obozów Białych, może łatwo popaść w niewolę.
Więc własnoręcznie opatrzyłam lekką zresztą ranę schwytanego oficera, własnoręcznie
przynosiłam mu najlepsze jedzenie i wodę, dbając o jego życie więcej niż o własne...
Coraz silniej utrwalało się we mnie przekonanie, że ten zakładnik wykupi mego
Manu, którego śmiałe wyprawy mogą lada dzień przynieść zły koniec...
Przesiadywałam więc godzinami przy jeńcu, w tamtej sąsiedniej grocie, bo tam był
uwięziony...
Znosiłam mu najpiękniejsze owoce, rozluźniałam jego więzy, aby nie raniły skóry i
nie wrzynały się w ciało. A kiedy wpadł w ponure przygnębienie i odmawiał przyjmowania
pokarmów, grałam mu na ukulele najpiękniejsze pieśni, nuciłam śpiewki, zagadywałam go,
uczyłam naszego języka, nawet tańczyłam przy nim, byle tylko odzyskał wesołą twarz, chęć
do jadła, do życia. On musiał żyć, musiał za wszelką cenę! Moja nadmierna troskliwość rosła
z każdym dniem, w miarę jak coraz gorsze wieści przychodziły z pola walki...
On zaś przyjmował moje zabiegi zrazu obojętnie, później z wyraźną wdzięcznością, a
potem wyczytałam w jego oczach coś więcej niż niemą podziękę. Czy kochał mnie, czy
pożądał, nie wiedziałam wówczas; tego nie poznasz ze spojrzeń chytrego, białego człowieka;
zresztą było mi to najzupełniej obojętne, bowiem wszystkie moje myśli były przy Manu.
Gdyby Manu nie zabrał całej mojej miłości, nie byłabym tego jeńca także nigdy pokochała,
gdyż jego brzydota aż biła w oczy, a wzrok, jakim ślizgał się po mej twarzy, ciele, ramionach
czy nogach, budził we mnie wstręt, lęk i złe przeczucie. Z wysiłkiem przemagałam w sobie
chęć ucieczki i zamiar nieprzychodzenia tam więcej...
Ale musiałam przychodzić. Musiałam twarz składać w obłudnym uśmiechu, bo pojął,
że przedstawia dla mnie jakąś dziwnie wielką wartość, lub może przeniknął moje myśli i za
żadną cenę nie chciał przyjmować posiłku, jeśli mnie przy tym nie było...
Jednego dnia wyznał mi swoją miłość. Kalecząc okropnie naszą piękną mowę, zaczął
opowiadać, że po stłumieniu powstania zabierze mnie z sobą i poślubi. Omal mu w twarz
śmiechem nie parsknęłam. Zapanowałam jednak nad sobą i żeby go nie drażnić, nadmieniłam,
że wojna zapewne nieprędko się skończy... Wojna? - powtórzył szyderczo. - Jaka wojna? Tę
ruchawkę wojną nazywasz. Niech tylko przybędą oczekiwane posiłki, powywieszamy
buntowników do nogi. W dziesięć dni będzie po wszystkim, za to ręczę! Tak rzekł i
znienawidziłam go od tej chwili. Ale pewność, z jaką mówił, zbiła mnie z nóg.
Powywieszamy buntowników, wszystkich... wszystkich - dzwoniło mi w uszach i niewidzialny
polip opasał mackami moje serce, ścisnął je kleszczami złowrogich przeczuć. Wybiegłam z
podziemi jak szalona, upadłam na trawę, modląc się żarliwie do Lono, Kū, Kāne, Kanaloa i
wszystkich aumakua, aby w zamęcie bitew strzegli mojego Manu...
Nie wysłuchali mnie jednak...
Zmierzch już zapadł, kiedy posłyszałam gdzieś u mych stóp słaby jęk. Wielki krzew
paproci zachybotał podejrzanie, jakby jakiś ciężar runął na niego. Wezwałam wartowników.
Pobiegli na dół i w jakiś czas potem przynieśli zemdlonego człowieka. Kiedy po opatrzeniu
rany odzyskał przytomność, zaczął urywanym głosem opowiadać, że postrzelono go z
zasadzki. Mówił: Było nas sześciu, licząc z wodzem...
Chwyciłam go za ramię: Manu był z wami? - krzyknęłam przeraźliwie... - Gdzie on?
Czy ranny?...
Wojownik westchnął smutno: Gorzej, księżniczko, bo ogłuszony uderzeniem kolby,
wpadł w ręce Białych. Tamci polegli wszyscy, próbując go odbić liczebnie silniejszemu
wrogowi. Mnie nikt nie dostrzegł, bowiem wczołgałem się w gęstwinę krzaków. Pełzałem na
czworakach śladem zwycięzców, chcąc wiedzieć, jaki los spotka wodza...
Umilkł, a mnie serce bić nagle przestało. Osunęłam się na trawę; nie byłam w stanie
wykrztusić jednego słowa, jednego zapytania, które cisnęło się na usta...
Wyręczył mnie Pahoa. I widziałeś, jak go stracono? - wymamrotał drżącym głosem.
Ranny zaprzeczył energicznie. Jutro mają go sądzić dopiero. Dlatego śpieszyłem do
was, nie bacząc na upływ krwi i osłabienie. Jeszcze czas... Ratujcie wodza! Ratujcie!...
Zerwałam się jak biczem podcięta. Przyskoczyłam do Pahoy, do innych starców.
Całowałam ich dłonie, obejmowałam nogi, kłaniałam się do stóp pokornie, ja, dumna
księżniczka Kameha! Błagałam, żebrałam, zaklinałam, by oswobodzili Manu. Ratujcie go
przez wzgląd na was samych. Pomnijcie, że kiedy jego nie stanie, rozprzęgnie się wszystko i
ciężki but najeźdźcy naciśnie wam karki do ziemi...
Uspokoili mnie uroczystym zapewnieniem, że uczynią wszystko, co będzie w ich
mocy...
Zaczęła się narada. Wypytywano rannego, gdzie przebywa w tej chwili Manu, jak
silny jest oddział Białych, który go pojmał w niewolę. Pierwsza odpowiedź była radosna,
druga zasmuciła nas niezmiernie. Okazało się, że Manu jest uwięziony w lochu domku
starego wróżbity, który zmarł przed rokiem, a więc bardzo blisko stąd, zaledwie trzy godziny
drogi... A strażników przy nim dużo? - wtrąciłam niecierpliwie. - Więcej niż setka - odparł
posępnie. Wszyscy pochylili głowy i zapanowała cisza straszna, przeklęta. Nie zdzierżymy -
rzekł wreszcie Pahoa, a słowa te powtórzyli zebrani jak echo...
Wówczas oślepiająca błyskawica rozjaśniła mroki mych myśli.
Wybuchnęłam radosnym śmiechem, ku zdumieniu i przerażeniu obecnych. Pahoa ujął
mnie łagodnie za rękę i szepnął współczująco: Ból ci rozum miesza, córko. Chciał coś dalej
mówić, lecz przerwałam mu zaraz: Nie ból, ale radość, o świątobliwy - zawołałam... - Radość,
iż znalazłam ratunek dla mojego Manu... Widząc zaś, że nadal patrzą na mnie jak na obłąkaną
i nie domyślają się niczego, rzuciłam jedno słowo... Zakładnicy!...
Pośpieszyliśmy w głąb podziemi. Wyprzedziłam innych i pierwsza stanęłam w grocie,
gdzie przebywali czterej biali jeńcy. Gorączkowo wyjaśniłam brzydkiemu oficerowi, o co
chodzi, i w zapale wyrwałam się niebacznie, że w zamian za Manu jesteśmy gotowi wypuścić
na wolność wszystkich czterech zakładników. Musi to być ktoś bardzo znaczny - zauważył
chytrze, lecz w tej chwili nadbiegł zdyszany Pahoa. W lot ogarnął położenie, spostrzegł moje
zmieszanie i spróbował jeńca w błąd wprowadzić... Wcale nie znaczy. Zwykły sobie żołnierz.
Kameha gardłuje za nim tylko dlatego, że to jej... - tu spojrzał na mnie pytająco. Miałam na
ustach słowo brat, ale Biały już rzucił krótkie pytanie: To mąż twój?... Potwierdziłam ruchem
głowy, nie wiedząc jak ani kiedy...
Oficer białych zamyślił się nad czymś. Myślał długo, nie odpowiadając na pytanie
arcykapłana, ślizgał się swymi lepkimi spojrzeniami po moich nogach i znowu dumał w
milczeniu. Nagle jakieś chytre ogniki zamigotały w jego oczach. Dobrze - rzekł krótko i
zażądał przyborów do pisania.
Przyniesiono mu czym prędzej jego plecak i uwolniono z więzów ręce. Rozprostował
ścierpnięte palce, aż zatrzeszczało w stawach, potem wyjął z plecaka cienką cegiełkę papieru
oraz sztyft, jakiego Biali używają, gdy piszą. Głaz, na którym zawsze siedział, miał mu służyć
za stół.
Zaczął pisać. Chwilami namyślał się, ślinił koniec sztyftu, gryzł drzewo, jakby słów
potrzebnych szukając, potem rzucał całe linie niezrozumiałych znaków na papier i niebawem
długi list był gotowy.
Pahoa patrzał nań cały czas uważnie. Po co to pisanie? - bąknął w pewnej chwili. -
Jeśli się zgadzasz na wymianę, to wystarczy wysłać człowieka, który umówi z twoimi miejsce i
porę spotkania.
Jeniec spojrzał spode łba... Mylisz się, stary człowieku. To mało, że ja się zgadzam.
Oni muszą swą zgodę przede wszystkim wyrazić i muszą mieć w rękach dowód, że ja żyję, że
jestem zdrowy, rozumiesz?... Trudno było na to coś odrzec...
Kiedy stanęliśmy u wylotu ganku, Pahoa zażądał pochodni. Co robisz? - krzyknęłam
przestraszona, widząc, że rozwija pakiecik, jaki jeniec zrobił z innych kartek, umieszczając
list pośrodku... Lękam się jakowejś zdrady, córko. Jemu źle z oczu patrzyło - brzmiała
prorocza odpowiedź. Zeszli się wszyscy najmędrsi, lecz nic nie wskórali. Mało kto znał
wówczas mowę Białych, a co dopiero ich pismo. Ktoś orzekł stanowczo, że to jakiś inny
język, nie tych, co walczą pod gwiaździstymi sztandarami. Pahoa rozłożył ręce na znak, że
jest bezradny... Trudno... Musimy mu zaufać. Nie mamy innego wyjścia.
Świtało już, kiedy niecierpliwie wyglądany posłaniec powrócił do naszych kryjówek...
Powrócił z pomyślną wiadomością. Manu miał być wymieniony na oficera i trzech majtków
w samo południe. Jako miejsce spotkania wyznaczyli biali wodzowie łączkę pod lasem,
widoczną doskonale ze zbocza wulkanu, gdzie wybiegałam co wieczór, by zaczerpnąć
powietrza i wyglądać Manu...
Och, nigdy nie zapomnę tej chwili!...
W dolinę, leżącą u naszych stóp, zstępował szczupły orszak. Na przedzie szedł Pahoa
z dużą, zieloną gałęzią w dłoniach, na znak, że pokój przynosi. Tuż za nim wlekli się czterej
jeńcy, z rękami związanymi na plecach, z głowami spuszczonymi na piersi, jak gdyby się
wstydzili wobec swoich, że popadli w niewolę. Pochód zamykali dwaj poważni kāhuna i dwaj
wojownicy, wszyscy bez broni, wszyscy z zielonymi gałązkami...
Z wysokości zbocza górskiego patrzyłam ja, moje siostry, nieletni bracia, cała rodzina
królewska, cała starszyzna i ci wszyscy wierni przyjaciele, którzy nie porzucili nas aż do
końca...
Patrzyliśmy tedy wszyscy i na oczach wszystkich popełniono ohydną zbrodnię...
Kiedy Pahoa zrobił połowę drogi, przystanął zdziwiony. Las milczał. Nikt się nie
wychylił z zarośli, nikt naszym nie wyszedł naprzeciw.
Jeńcy zaczęli się niespokojnie rozglądać. Szybkimi spojrzeniami mierzyli odległość.
Chcieli ruszyć dalej, lecz Pahoa powstrzymał ich w miejscu. Przemówił coś do oficera, który
skinął głową potakująco. Zwracając twarz w stronę cichej puszczy, jął wołać głośno, aby
wyprowadzono zakładnika imieniem Manu...
Zaklaskałam z radości w dłonie. Bo oto rozchyliły się krzaki i z zarośli wyszło trzech
ludzi. Dwaj po bokach to byli biali marynarze, a pośrodku on, Manu. Choć ręce miał
skrępowane na plecach, choć wiedli go na sznurze, jak zwierzę na rzeź przeznaczone, szedł
pewnie, z głową w górę podniesioną...
Nie usiedziałam dłużej. Krzycząc: Manu! Najdroższy Manu!, pędziłam w dół po
stromym zboczu, by jak najprędzej przytulić do wezbranego serca mojego chłopca...
Krzyk zgrozy rozdarł powietrze...
Zbierałam się właśnie z ziemi po upadku, kiedy posłyszałam nad sobą okrzyk mego
rodzeństwa. Spojrzałam w dół, tknięta złym przeczuciem. Pahoa leżał na trawie, ogłuszony
zdradzieckim ciosem buta jednego z jeńców. Oni zaś biegli pędem w stronę lasu, do swoich.
Manu szarpnął się rozpaczliwie. Zdołał obalić jednego z dozorców, lecz drugi targnął
sznurem w tym momencie. Pętla zacisnęła się dokoła szyi Manu. Zatrzepotał rękoma i runął
na wznak. Prawie jednocześnie gruchnęły strzały. Dwaj kāhuna i jeden z wojowników,
przydanych do odprowadzenia zakładników, padli trupem na miejscu. Drugi legł plackiem,
usiłując podpełznąć do najbliższych skał, lecz w tym momencie wysypała się z lasu hurma
marynarzy. W mgnieniu oka dopadli go, związali i powlekli razem z nieprzytomnym
arcykapłanem w głąb puszczy.
Nie wiem, co było dalej. Zemdlałam, to pewne. Ktoś mnie przeniósł do naszych
podziemi. Kiedy otworzyłam oczy, pochwyciłam gwar rozmowy mężczyzn i szlochy kobiet.
Jeden z kāhuna mówił właśnie: Straciliśmy zakładników, dwóch oddanych ludzi i trzech
kapłanów, w tej liczbie świątobliwego Pahoę, lecz ta bolesna strata warta nauki, jaką
wynosimy, że słowo Białych zeschły liść na szali przeważy... Na to drugi dodał: Nie zapomnij,
bracie, iż straciliśmy także Manu. Nic go teraz śmierci nie wyrwie. Nie płakałam, słuchając
tego. Łzy mi wyschły, serce zmieniło się w zimny głaz, który piersi tłoczył, a myśli ogarnęła
dziwna, głucha martwota. Byłam pewna, że Manu już nie żyje; mieli go przecież osądzić
jeszcze tego dnia, jak zeznał ranny wojownik, zwiastun strasznej nowiny. Wyczerpana z sił
do ostatka, zdrzemnęłam się, nawet nie wiem, kiedy...
Zbudziłam się z kroplami zimnego potu na skroniach. Ktoś dotykał ostrożnie mego
ramienia w ciemnościach. To duch Manu - była moja pierwsza myśl, ale nie był to duch, jeno
żywy człowiek, ów wojownik, wzięty dziś rano do niewoli wraz z arcykapłanem...
Usiadłam na posłaniu i spytałam zdziwiona: Udało ci się zbiec, bracie?... Zaprzeczył.
Nie, księżniczko. Wypuścili mnie sami na wolność, abym był posłem pomiędzy nimi a tobą.
Chodzi o twego Manu... Nie pomnę, czy go ucałowałam z radości, posłyszawszy te słowa.
Więc on żyje i żyć będzie z pewnością, skoro gońca do mnie wysłali. Wojownik, zarzucony
deszczem moich pytań, z trudem dorwał się głosu: Najlepiej będzie, jeśli powtórzę dosłownie,
co mi przykazał powiedzieć ten, który u nas przebywał w niewoli. Rzekł mi: - Wybacz,
Kameho, to, co dzisiaj uczyniłem, ale miłość ku tobie to sprawiła. Wiedziałem, że jeśli Manu
już dzisiaj powróci, stracę cię na zawsze. Lecz klnę się na cienie mych rodziców, że wrócę ci
go, jeśli spełnisz jeden jedyny warunek... Serce biło mi jak u schwytanego ptaka... - Jaki to
warunek? - wykrztusiłam z zaschniętej krtani. Tego
n
ie wiem. On ci sam chce to powiedzieć.
Masz przyjść o świcie w to samo miejsce, gdzie dzisiaj nas napadnięto. Tak on powiedział,
lecz jeśli wolno wiernemu słudze coś dodać do tego, to mówię i błagam: nie opuszczaj tych
kryjówek, nie wierz przysięgom Białych i miej w pamięci ich dzisiejsze wiarołomstwo. Manu
nie ocalisz i siebie zgubisz, księżniczko...
Nie przestał mnie zaklinać, dopóki mu nie przyrzekłam, że nie posłucham wezwania
białego człowieka. Wtedy dopiero odszedł do sąsiedniej groty i zaraz zasnął, zmęczony
przejściami tego pamiętnego dnia...
A na mnie przyszły ciężkie chwile walki wewnętrznej. Iść czy nie iść? Przestroga
oddanego sługi brzmiała mi wciąż w uszach i uznawałam w zupełności jej słuszność. Tak,
tak. Białym wierzyć nie można, zwłaszcza temu niewdzięcznikowi, który za wszystkie moje
starania, za całą troskliwość i opiekę w czasie pobytu w niewoli odpłacił mi zdradzieckim
listem, podstępną zasadzką, która udaremniła wymianę zakładników...
Wszystko więc przemawiało za tym, aby nie wychylać się z. bezpiecznej kryjówki... A
jednak... Przecież tu chodziło o życie mojego Manu. Żadna ofiara nie była zbyt wielka, by go
ocalić. Żadna! Wszakże żyłam zawsze myślą, że z miłości do niego zdobędę się na każde
poświęcenie. Czy miałam teraz kłamać wobec siebie?...
Postanowiłam wyjść z jaskiń górskich, udać się na spotkanie z białym oficerem i
spytać go, jaki to jest warunek, jaka cena uwolnienia Manu... I poszłam.
Oskarżycielka zachłysnęła się, zakaszlała głośno i zamilkła, a równocześnie umilkła
przygodna tłumaczka jej zeznań, piękna Lilinokalana. Zapanowała cisza, przerywana tylko
skwierczeniem pochodni oraz cichym pogwarem rozmów, jakie toczyli sędziowie, zebrani w
przyległej pieczarze.
Ryszard Grath ziewnął od ucha do ucha i z humorem przeprosił obie kobiety, że nie
zasłonił sobie „paszczy” dłonią, gdyż ręce ma związane.
- Wiele gadania o nic - zauważył ze znudzoną miną. - Więc to ma być owa straszna
zbrodnia, o której mówiłaś z taką zgrozą. I podkreślasz, że winowajcą był człowiek biały.
Biedna Lili!!! Aż zachrypłaś od dokładnego tłumaczenia tej przydługiej historii, lecz niestety
nie zdołałaś mnie przekonać.
Mrs Violet Dragon stanęła po stronie księżniczki Kamehy; być może, iż przez
wrodzoną dobroć serca, ale również być może, iż wstawiła się w położenie wyspiarki i
wyobraziła sobie nagle Ryszarda w roli Manu.
- Przyznasz chyba, Rysiu, że ów oficer był człowiekiem wyzutym z honoru i postąpił
podle.
- Podle... Hm... czy nie za silne określenie? - droczył się nie tyle z Violet, ile z
milczącą Lilinokalaną. - Gentlemanem nie był, trudno twierdzić inaczej, ale nie można
zapominać o łagodzących okolicznościach.
- Co to znaczy? - wtrąciła młoda Kanaczka.
- To znaczy, moja Lili, że wówczas był okres zamieszek wojennych, a na wojnie wiele
uchodzi, że dalej ów oficer nie miał żadnych skrupułów, ponieważ w konkretnym wypadku
chodziło o rebeliantów i w dodatku niższej rasy... że wreszcie, kiedy stawką jest pożądana
kobieta, mało kto uprawia czystą grę, raczej pozwala sobie na wszelakie tricki.
- Przeraża mnie twój cynizm.
- Ależ, Violet... Ja bynajmniej nie twierdzę, że to, co teraz powiedziałem, jest moim
własnym credo. Wziąłem tylko na barki rolę obrońcy z urzędu tego jegomościa i staram się
was przekonać, że to, co uczynił, było wprawdzie niegodne gentlemana, niemniej jednak nie
było żadną zbrodnią.
- A skutki?
- Skutki były bardzo sympatyczne dla wszystkich trojga, my darling.
- Nie mówisz chyba serio.
- Nigdy bardziej serio nie rozumowałem. Bo pozwól tylko. Ów oficer wojennej
marynarki USA odjechał zapewne do swej ojczyzny, unosząc wspomnienie upojnej nocy i
wymuszonych, a może wcale niewymuszonych (one mają temperament) pieszczot pięknej
księżniczki hawajskiej... Dalej Kameha przebolała rychło (o ile w ogóle nad tym bolała) ten
epizodzik, a w zamian nasyciła swą żądzę poświęcenia się za Manu. Mogła sobie z dumą
powiedzieć, że jej ofiara, tylko jej ofiara ocaliła życie kochankowi, dla którego nie było już
żadnego znikąd ratunku.
- Lecz on... Manu. O nim zapominasz.
- Co do niego zachodzą dwie możliwości. Albo nie dowiedział się nigdy, jaką cenę
zapłacono za jego życie i wolność, albo wiedział. W pierwszym wypadku jest wszystko w
porządku. W drugim zaś jego nienawiść do Białych wzrosła wydatnie, a równocześnie
wzrosła miłość i przywiązanie do kochanki, która nic wahała się złożyć największej ofiary,
byle jego od śmierci wyratować.
- Ale jakiś cień pozostał na zawsze.
- Cień? Nie rozumiem cię, darling. Nie taiłem nigdy przed tobą, że zanim cię
poznałem, nie pędziłem wcale pustelniczego żywota. Opowiedziałem ci o wszystkich moich
miłościach i miłostkach. I czy ta wesoła, kawalerska przeszłość rzuciła jakiś cień na mnie?
Powiedz szczerze.
- Właściwie... nie. Mężczyźnie wszystko uchodzi, lecz kiedy mówimy o kobiecie...
- Kubek w kubek to samo, honey - przerwał jej z ożywieniem. - Znowu powracam do
naszego przykładu. Jesteś mężatką. Od kilku lat należałaś do innego mężczyzny i czy sądzisz,
że ta okoliczność rzuca jakikolwiek cień, używając twego wyrażenia, na ciebie, na moją
miłość? Nigdy! Kocham cię stokroć więcej, niż gdybyś była dziewicą. Kocham cię więcej
może właśnie dlatego, że znam twoją smutną przeszłość, wiem, jakim tyranem był Ralph dla
ciebie.
- Więc miłość twoja zrodziła się ze współczucia, z litości.
- Jak możesz, Violet! Współczucie wzmocniło ją tylko, wysubtelniło, ale przenigdy
nie było źródłem. Lecz odbiegliśmy od tematu... Załatwiwszy się z obu możliwościami
odnośnie do Manu, stwierdzam raz jeszcze, że niegentlemański postępek białego oficera nie
mógł mieć złych skutków dla żadnej z trzech zainteresowanych osób. Czy nie tak, Lili?
Wyspiarka nie dosłyszała pytania, zajęta inną myślą. Zniżając głos mimowolnie,
spytała Ryszarda:
- Powiedziałeś, że jej mąż był dla niej niedobry i życie miała z nim smutne... Czy to
prawda?
- Święta prawda. Mało powiedzieć: niedobry. To zbrodniarz, który nastawał na jej
życie! - wybuchnął szczerze i ugryzł się w język poniewczasie, zorientowawszy się, że tak
osobiste sprawy nie są przeznaczone dla uszu ludzi obcych. Chciał jakoś zagadać, lecz
pierwsze słowo utknęło mu w gardle na widok tego, co teraz nastąpiło nieoczekiwanie.
Lilinokalana podbiegła do Violet i ucałowała ją serdecznie.
- Biedna ty... Bardzo biedna, lecz nie bój się. On cię już dręczyć nie będzie - mówiła,
głaszcząc delikatnie włosy oniemiałej ze zdziwienia Amerykanki.
W grocie, w której odbywał się sąd, zabrzmiał głos kobiety.
- O kim ty mówisz? - spytał Ryszard, nawiązując do ostatnich słów Lilinokalany.
W jej oczach zamigotały dziwne błyski.
- Dowiesz się wszystkiego niebawem. Teraz słuchaj. Oskarżycielka zabrała głos.
- Jak to, jeszcze się nie wygadała? Jeszcze nie koniec tej szopki?
- Nie - odparła szybko. - Słuchałam przedtem twych słów. Orzekłeś, iż nikt nie został
skrzywdzony czynem białego oficera... Ale stało się całkiem inaczej... Słuchaj uważnie.
Potem odczekawszy, aż przebrzmi wymawiane właśnie przez Kamehę zdanie, zaczęła
jej zeznania w dalszym ciągu na poczekaniu przekładać na język angielski.
- Poszłam więc, o sędziowie, na spotkanie ze złym białym człowiekiem. Nikt z moich
nie zauważył mego odejścia. Spali wszyscy. Główne wejście do podziemi było założone
olbrzymimi głazami, których nawet poruszyć nie zdołałam. Musiałam więc nadłożyć drogi i
wydostałam się na zewnątrz inną szczeliną, po drugiej stronie świętej góry. Biegłam jak
szalona, lękając się, że tamten odejdzie, nie doczekawszy się mego przybycia i mszcząc się,
przyśpieszy jeszcze moment stracenia Manu. Potykałam się, lecz pędziłam wytrwale, nie
bacząc, że stopy kaleczę o ostre kamienie i ciernie. Już z daleka ujrzałam jego znienawidzoną
sylwetkę. Chodził pośpiesznym krokiem tam i na powrót po łące tuż pod samym lasem i
rzucał niespokojne spojrzenia dokoła. Wreszcie zobaczył mnie. Wydał okrzyk radości, ruszył
szybko naprzeciw, lecz zaraz przystanął. Był przezorny i nieufny. Według siebie nas sądził;
lękał się podstępu czy odwetu za wczoraj...
Przybrałam pewną minę, choć nogi mi drżały. Jestem - przemówiłam po chwili milczenia -
żądałeś widzenia się ze mną w sprawie Manu. Chcę, aby był wolny. Mów, jaka jest cena! Tu
urwałam i odskoczyłam w tył, gdyż gałęzie zakołysały się w jednym miejscu i wśród
zielonych liści zaczerniła granatowa bluza ukrytego majtka... Zakląłeś się na rodziców -
przypomniałam mu, wskazując chyboczący krzew olbrzymiej górskiej borówki. Zakląłeś się,
a znowu zastawiłeś sidła... Zaprzeczył stanowczo. Mylisz się, Kameho. Tam są moi żołnierze z
nabitą bronią, nie przeczę; ale są po to tylko, by czuwać nad moim bezpieczeństwem. Jesteś
wolna i możesz odejść, kiedy zechcesz. A kiedy powiedziałam, że pragnę odejść, ale razem z
Manu, uśmiechnął się złowrogo. Albo on wróci, albo ty...
Rozmawialiśmy bardzo długo. Podczas tej rozmowy wyszedł z lasu jeden żołnierz.
Już zamierzałam uciec, lękając się jakiegoś podstępu, lecz biały oficer uspokoił mnie nowym
zapewnieniem i odebrawszy od owego majtka jakiś papier, odesłał go zaraz. Przeczytawszy,
schował papier do kieszeni. Los ci sprzyja, Kameho - powiedział. - Myślałem, że wiele
tygodni razem spędzimy, jak para najczulszych kochanków, a tymczasem jutro mamy wracać
do przystani. Bunt stłumiony. Tak więc wykupisz twego Manu za bardzo niską cenę... Za jedną
noc. Jutro, skoro świt, wypuszczę twego małżonka i razem wrócicie do swoich...
Zwiesiłam głowę zawiedziona w nadziejach, jakie w mym sercu obudziły jego
pierwsze słowa. Sądziłam, że po stłumieniu powstania zwycięzca będzie wspaniałomyślny i
uwolni Manu bez mojej ofiary. Powiedziałam to nawet głośno, lecz wyśmiał mnie i udał
gniew. Daj jej palec, chciałaby zaraz całą rękę. Przedtem godziłaś się z myślą, że całe
miesiące będziesz do mnie należeć, a teraz żal ci jednej nocy. Nie, moja piękna. Albo, albo!
Daję ci pięć minut do namysłu, potem wracam do obozu. Za godzinę Manu zawiśnie na
gałęzi, bo szkoda kul dla powstańca. Nie wierzysz? Pójdź ze mną. Zapewniam ci nietykalność.
Mogę dać na piśmie. Własnymi oczami zobaczysz, jak twój małżonek zadynda... Krzyknęłam
przeraźliwie. Sama myśl o tym z nóg mnie zbiła... Przyjdę - wybełkotałam i powtórzyłam
kilkakroć... Przyjdę do ciebie, przyjdę, ale pomnij, że jutro o świcie wydasz mi Manu...
Zawahał się na króciusieńką chwilę. Skinął głową. Rzekł z naciskiem: Wydam ci go jutro o
świcie... Jeszcze nie dowierzałam: Przysięgnij na swoich rodziców. Wzruszył ramionami, lecz
przysiągł. Przysiągł na wszystko, że tym razem dotrzyma słowa. I Manu się nie dowie, jaką
cenę zapłaciłam za jego życie. Prześwidrował mnie złymi spojrzeniami... Boisz się go czy ci
zależy, by wierzył, że mu zawsze byłaś wierna? - spytał. Ani jedno ani drugie, ale ty tego nie
pojmiesz, biały człowieku. Nie chcę tylko, aby Manu zaciągnął wobec mnie dług wdzięczności.
Mruknął coś o szlachetnych pobudkach i w krótkich słowach umówił ze mną czas i miejsce
spotkania...
Nie wróciłam do podziemi, lękając się, że nie pozwolą mi wyjść wieczorem. Błąkałam
się dzień cały, modląc się, aby nic nie pokrzyżowało mych planów i nie sprowadziło zguby
dla Manu. Zaspokoiłam głód jagodami, a kiedy słońce pochyliło się ku zachodowi,
pośpieszyłam w stronę miejsca schadzki.
Miejscem tym była chata zmarłego wróżbity otoczona zewsząd gąszczem leśnym.
Warty rozstawione dokoła przepuściły mnie bez trudu, pouczone chyba przedtem przez
swego zwierzchnika. On sam czekał na progu i zerwał się z okrzykiem na mój widok. Gdzie
Manu? - spytałam szeptem, wahając się jeszcze, czy przestąpić próg, czy zniknąć w
ciemnościach nocy, gdyż jakiś głos ozwał się w mej duszy i gorączkowo doradzał ucieczkę.
Oficer zaczął mówić głośno, tak głośno, że zdziwiło mnie to nawet... Pytasz, Kameho, gdzie
Manu? Ooo, daleko stąd. Wysłałem go pod strażą w głąb puszczy, jak sama chciałaś. Nie
dowie się nigdy, że tę noc ze mną spędziłaś... Wciągnął mnie do chaty i drzwi zaparł od
środka. Dwie latarki rozjaśniały mroki żółtym światłem. W głębi, pod przeciwległą ścianą stał
niski tapczan, obsypany płatkami odurzająco woniejących kwiatów. Na podłodze leżały kiście
kwiecia, zerwane owoce, dwie butelki z jakimś płynem i ukulele...
Biały człowiek wydobył z plecaka metalowy kubek i napełnił go szumiącym płynem.
Nie chciałam pić pierwsza, lękając się, nie wiedzieć czego. Wówczas on pierwszy kubek
wypił, zmuszając mnie do wychylenia drugiego, trzeciego, czwartego. Przyjemne ciepło
rozeszło się po moich żyłach, a w głowie zaczęło mi szumieć. Nie wiedziałam wtedy jeszcze,
co to jest ognista woda białych ludzi i jakie skutki przynosi. Stałam się pewniejsza, śmielsza,
mówiłam coraz głośniej, podobnie jak on; resztki lęku pierzchły bez śladu. Nie drżałam już o
losy Manu. Wiedziałam, że będzie wolny jutro, że powróci ze mną do naszych gór, a to, co
czynię tej nocy, będzie później li tylko dalekim wspomnieniem, co jak zły sen trapi i przeraża
człowieka w jedną noc, po czym ginie w rzece niepamięci na długo.
Biały człowiek polecił mi śpiewać. Usiadłam na podłodze, wtórowałam sobie na
strunach ukulele, lecz nuciłam stłumionym głosem. Gdzieś w mózgu ozwało się
wspomnienie, że Manu jest pod strażą w puszczy, że może usłyszeć mój głos i poznać. Cóż
bym mu odpowiedziała, gdyby jutro zapytał?
Biały człowiek kazał tańczyć. Zaczęłam najpiękniejszy taniec. Wszak nie dla białego
tańczyłam, ale dla Manu. Zrzuć girlandę z szyi - padł nowy rozkaz, wykonany natychmiast
posłusznie. Potem przyszła kolej na spódniczkę z rafii. Kiedy rozpinałam pasek, podał mi
nowy kubek palącej cieczy z butelki. Tańczyłam dalej. W głowie kręciło mi się dziwnie,
wnętrze chaty wirowało wraz ze mną, w oczach zaczęły się dziać rzeczy nieprawdopodobne,
bo podłoga kołysała się jak morze, ściany biegły ku sobie, a tapczan wędrował po powale.
Szybciej, jeszcze szybciej - brzmiał w uszach rozkaz mego władcy, mego pana na ową noc
przeklętą. Kręciłam się w kółko jak liść, trąbą powietrzną porwany, stopy nie tykały niemal
desek, wszystko dokoła zlało się w jeden obłok, rozpędzony dokoła niewidzialnej osi, w
oszalałą chmurę, z której oparów wyłaniały się chwilami ściany, sufit, ukulele, kwiaty i mój
prześladowca. Runęłam na podłogę półżywa. Jak przez sen czułam, że jakieś ręce, długie jak
węże, lepkie jak macki polipa, owijają się wokół mego ciała, podnoszą mnie, niosą na
tapczan. Potem ciężar bezmierny zwalił się na mnie, przygniótł, zmiażdżył falujące szybko
piersi, rozepchnął nogi bezwładne, dech płucom zabrał i wtrącił mnie w ciemną otchłań.
Biały człowiek wziął mnie. Należałam do niego, lecz nie wtedy był kres mej
męczarni, o sędziowie. Bo wówczas byłam prawie nieprzytomna: czułam tylko, że spadam w
przepaść, a nie wiedziałam, co się ze mną dzieje właściwie.
Gorsze chwile przyszły później, kiedy minęło odurzenie, spowodowane ognistą wodą,
kiedy zrozumiałam, co zaszło, i z całą świadomością musiałam być nadal powolna
zachciankom białego człowieka...
Jego wstrętne ręce błądziły bezustannie po moim ciele, a z drżących warg wypełzał
szept, sykowi węża podobny... Powiedz, że mnie kochasz, że mnie pożądasz, moich tylko
pieszczot łakniesz. Mów głośno... albo jutro!!... - kończył cichutko, lecz zjadliwie, złowrogo i
szczypał mnie w piersi.
Drżałam od wewnętrznego gniewu, wzdrygałam się od oburzenia, ale... musiałam
słuchać, aby kupić życie mojego Manu... Ciebie kocham... - powtarzałam drewnianym
głosem... Twoich jedynie pieszczot łaknę...
Nie dość mu było, iż tyle wymusił. Dokonał znacznie więcej... Dokonał tego, że
głośno wyparłam się Manu, nazwałam go brudnym dzikusem i prosiłam, aby on, przeklęty
biały człowiek, całował mnie jeszcze...
Tak kazał...
Podpowiadał mi każde słowo szeptem, a jeśli które z tych bluźnierstw ugrzęzło mi w
gardle, wydobywał je stamtąd od razu groźbą, że najmniejsze nieposłuszeństwo z mej strony
zrywa naszą umowę i stanowi wyrok śmierci dla Manu...
I znów mnie pieścił... Pieścił? Oooo, nie. Męczył, katował, pastwił się nad ciałem, jak
podeptał moją duszę... Płakałam jak najciszej, aby nie wzbudzić jego gniewu, i zamarłam z
przestrachu, kiedy nagle zabrzmiał w izbie stłumiony jęk bólu... Byłam gotowa zakląć się na
wszystkie aumakua, że to nie ja ten jęk wydałam. Lecz kto w takim razie?... Ukulele?... Nie.
Ani ja, ani on, żadne z nas nie trąciło strun gitary: leżała na podłodze, w tym samym miejscu,
gdzie upadła, wyślizgnąwszy się z moich rąk, kiedy on niósł mnie na posłanie, jak zdobycz...
Więc może kwiaty załkały, litując się nad moją niedolą?...
Biały człowiek nie dosłyszał tego jęku... Dojrzał już, że za oknem szarzeć zaczyna i
śpieszył się; nie chciał ani chwili uronić z tej nocy ofiarowanej mu przez piękną księżniczkę
Kamehę...
Dopiero z brzaskiem dnia opuścił posłanie, pozwolił mi włożyć porzuconą spódniczkę
i wyprowadził mnie z chaty... Oddaj mi Manu; przysiągłeś! - przypomniałam mu...
Uśmiechnął się jakoś dziwnie... Pamiętam - rzekł - ale ty wpierw dotrzymaj umowy... - Czyż
jej nie dotrzymałam? Potrząsnął głową: Musisz mnie odprowadzić aż do drogi. Kto wie, czy
nie zastawiłaś tu jakichś sideł... Może mają mnie napaść, może twoi chcą mnie ustrzelić z
zasadzki...
Zaklęłam się, że nikt z moich nawet nie wie, iż opuściłam podziemne kryjówki. Nie
wierzył. Wolę mieć w tobie zakładnika... To pewniejsze od wszelkich przysiąg... Nie upieraj
się, Kameho; toć przecież drobnostka wobec tej nocy. Odprowadzisz mnie do drogi i zaraz
tutaj powrócisz... Rzekłszy to, skinął na starszego żołnierza i wydał mu szeptem jakieś
rozkazy. A Manu? - spytałam, patrząc nań badawczo. Żachnął się zniecierpliwiony:
Zastaniesz go w chacie za powrotem; tak ci przecież przyrzekłem...
Musiałam przystać na wszystko. Byłam przecież zdana na jego łaskę i niełaskę;
musiałam ufać jego słowu...
Otoczeni oddziałem wojska, wyruszyliśmy w stronę drogi, która wiedzie do Keauhou.
Przy chacie pozostało tylko kilkunastu żołnierzy. Mieli oni sprowadzić ukrytego w lesie
Manu, puścić go wolno i iść potem w tylnej straży...
I nadeszła wreszcie chwila rozstania z białym człowiekiem. Tej nocy nie zapomnę
nigdy, Kameho - rzekł, kradnąc mi pożegnalne całusy... A kiedy go odpychałam, dodał z
uśmiechem: Śpieszno ci do niego? Zostań jeszcze... Nasycisz się nim do syta... Skoro zaś
chwycisz go w swoje objęcia, wspomnij mnie czule, mnie, który ci go zwróciłem...
Tulił się do mnie, lecz w jego głosie brzmiała jakaś zła, fałszywa nuta... Nie
zwracałam na to uwagi, przejęta radością na myśl o rychłym zobaczeniu Manu...
Wyrwałam się w końcu z objęć oficera i pomknęłam, jak strzała wypuszczona z łuku,
z powrotem ku chacie, gdzie złożyłam tak ciężką ofiarę tej nocy.
Bez tchu, z drżącymi od zmęczenia nogami, podchodziłam ku garstce żołnierzy,
którzy jeszcze nie wyruszyli w drogę i marudzili, nie wiedzieć dlaczego; stali u stóp wielkiej,
pochyłej palmy, otaczając zwartym pierścieniem kogoś z naszych... Tak, z naszych, albowiem
pośród gęstwy mundurów złociła się brązowa skóra obnażonego mężczyzny.
Zachwiałam się na nogach od wzruszenia... Manu - zawołałam nadludzkim wysiłkiem,
bo głos uwiązł mi w gardle. Słaniałam się, wyczerpana długim biegiem przez puszczę.
Nie był to jednak Manu, lecz najdostojniejszy Pahoa. Stał pod drzewem, ze
związanymi na plecach rękami i modlił się szeptem do bogów... Ty żyjesz? Żyjesz, o
świątobliwy! - ucieszyłam się, gdyż mniemałam, iż zginął; biały oficer powiedział wyraźnie,
że moja ofiara ma ocalić tylko życie Manu.
Arcykapłan nie rzekł ani słowa; spojrzeć nawet na mnie nie raczył, a kiedy,
przebiwszy się przez mur żołnierzy, chciałam go uściskać, odepchnął mnie z taką siłą, że,
gdyby nie drzewo, byłabym runęła na ziemię jak kłoda... Idź do białego łotra, z którym noc
spędziłaś... Ode mnie precz! - huknął...
Pociemniało mi w oczach. Pahoa wie? Skąd? Od kogo? Kto mu powiedział? Ci
żołnierze? Przecież oni stali z daleka od chaty... Potem poraziła mnie myśl druga: A jeśli
Manu wie już także? Jeśli dowiedział się skądś o tym, zanim usłyszy z moich ust słowa
wyjaśnienia?...
Nie zdążyłam skupić myśli, gdy ugodziły mnie dalsze słowa kipiącego od gniewu
kapłana: Wszystko wiemy, ja i twój Manu... Och, już nie twój, bezwstydna!... Zamknięci w
lochu pod podłogą, związani, z zakneblowanymi ustami, słyszeliśmy wszystko, wszystko. Twój
taniec, śpiew, słowo każde i pocałunki. Myślałaś, że Manu w lesie... Pytałaś o to przecie,
przybywając na schadzkę z białym psem...
Długo tak mówił, ale co?... Nie pomnę... Byłam ogłuszona zasłyszaną wieścią,
zmiażdżona podłością białego oficera... Bo zrozumiałam wszystko w jednej chwili... Jasna
błyskawica rozjaśniła mroki mych myśli... Wiedziałam teraz, kto wydał ów bolesny jęk,
pojęłam, dlaczego biały podły człowiek podpowiadał mi bluźniercze słowa cichym szeptem,
podczas gdy mnie kazał mówić bardzo głośno; wymuszone słowa miały uchodzić za moje
własne dla zamkniętego w lochu Manu, który szeptu Białego słyszeć przecież nie mógł... W
ten sposób ten łotr przeklęty chciał mnie na zawsze rozłączyć z ukochanym...
Lecz przeliczył się, mściwy pies... Pahoa dał się wprawdzie w błąd wprowadzić,
sądząc z jego karcących mnie niesłusznie słów... Manu nigdy!... Manu uwierzy moim
wyjaśnieniom, łzom, zaklęciom. Zrozumie, że była to tylko przeogromna ofiara, wielka cena
kochającej kobiety, zapłacona za jego życie... Musi uwierzyć!
Starszy żołnierz spojrzał na zegarek. Wnet inni podeszli i chcieli kapłanowi zarzucić
pętlę sznura na szyję... Pahoa opierał się, uchylał głowę, na kolana padał, rzucając straszliwe
klątwy na napastników, ale skoro ujrzał, że śpieszę mu z pomocą i odtrącam oprawców,
zaprzestał natychmiast oporu i sam dobrowolnie włożył głowę w śmiertelne kolisko... Z
twoich rąk żadnej łaski nie przyjmę, ty nędzna dziwko! - rzucił mi w twarz...
Zmierzyłam go dumnym wzrokiem... zagrała we mnie książęca krew... Więc giń, stary
głupcze - rzekłam twardo i zwróciłam się do najbliższego żołnierza z zapytaniem, gdzie
znajduje się powstaniec imieniem Manu, który miał mi być wydany tego ranka...
Pahoa wyręczył go w odpowiedzi. Manu jest w chacie... leży na tym samym posłaniu,
gdzie w nocy ty...
Nie słuchałam dalej. On jest tutaj, tak blisko...
Z okrzykiem: Manu najdroższy, jedyny!... rzuciłam się w przymknięte drzwi chaty...
Wpadłam do wnętrza jak burza... Manu, Manu mój - załkałam, gotowa paść mu do
nóg i stopy jego całować, biedaka, który stokroć więcej niż ja wycierpiał tej nocy przeklętej,
związany, bezsilny, nieświadom mego poświęcenia, a przeciwnie - dręczony strasznymi
podejrzeniami, ach, nie podejrzeniami, lecz pewnością, że tam, na górze, jego Kameha oddaje
się z miłości wrogowi ojczyzny...
Złowroga cisza powitała mnie w izbie. Grobowy chłód wiał przez otwarte na oścież
drzwi lochu, w którym oni obaj siedzieli noc całą... Nawet promień słońca, co przedarł się
przez liście drzew rosnących wokół chaty, przez dziury w dachu i spadł na podłogę obok
tapczanu, miał jakiś smutny, trupi kolor.
Przypadłam do posłania, pochyliłam się nad nieruchomo leżącym Manu i, wydawszy
okrzyk zgrozy, runęłam bez zmysłów...
Dużo czasu upłynęło, zanim przyszłam do siebie. Zabarwiony przez liście promyk
słońca posunął się o dwa kroki, padał prosto na wykrzywioną strasznie twarz Manu, na jego
oczy, szeroko w przedśmiertnym przerażeniu rozwarte, na język, który wypełzł aż na brodę,
na zaciśniętą dokoła szyi pętlicę, która przechodziła w ucięty postronek.
Dotknęłam zwisającej dłoni... Była zimna. Manu nie żył od dawna. Powieszono go
wtedy, gdy ja musiałam towarzyszyć białemu oficerowi, gdy musiałam znosić jego
pożegnalne pocałunki, nie przeczuwając nieszczęścia. Zginął biedak i, umierając, przeklinał
zapewne swą Kamehę; moje poświęcenie poczytał za wiarołomstwo, za zdradę... Ooo, biały
człowiek dobrze to wszystko obmyślił i przygotował! I przysięgi dotrzymał, cha, cha, cha,
cha! Na pamięć rodziców swoich się zaklął, że rano wyda mi kochanka. Wydał mi go, tak,
tylko... nieżywego. A żegnając się, powiedział: Skoro pochwycisz swego Manu w objęcia,
wspomnij mnie czule, mnie, który ci go zwróciłem... Ooo, wspominałam go, myślałam o nim
nieustannie, obejmując martwe ciało kochanka. Lecz nie płakałam więcej. Łzy wyschły,
płynąć już nie chciały, a bezdenną rozpacz zepchnęło na dno serca inne uczucie: nienawiść,
śmiertelna nienawiść i żądza straszliwego odwetu.
Tegoż jeszcze wieczora pobiegłam do Keauhou. Szłam długo, przeklęcie długo, całą
noc bez mała, gdyż nogi odmawiały mi posłuszeństwa; dwa dni nie miałam nic w ustach
prócz garści jagód leśnych; dwie noce nie spałam, prócz krótkiej chwili, kiedy po wypiciu
wody ognistej wpadłam w odurzenie, z którego wyrwały mnie rychło obmierzłe pieszczoty
białego człowieka. Więc upadałam ze zmęczenia, przedzierając się przez puszczę, upadałam
pod brzemieniem strasznego ciosu. I nie dowlokłabym się pewnie do rana, gdyby nie myśl o
zemście. Ona krzesała nowe siły we mnie, zmuszała nogi do śpiesznego biegu i była mi tym,
czym jest bat dla leniwego konia. Rankiem stanęłam w Keauhou... Przybyłam za późno,
niestety. Z morza spokojnej toni wystrzelały ku niebu dwa pióropusze dymu. Morderca mego
Manu, mój krzywdziciel i pogromca mych braci, uszedł, odjechał, uciekł na żelaznym
okręcie. A ja pozostałam tutaj nie pomszczona, ze złamanym sercem, z duszą pełną...
Głos oskarżycielki, przeplatany płaczem od chwili, kiedy zaczęła opowiadać o śmierci
Manu, załamał się teraz ostatecznie i przeszedł w spazmatyczne łkanie.
Korzystając z tej przerwy, zwróciła się Lilinokalana do Ryszarda.
- I co powiesz po tym, coś słyszał, o białym człowieku, a waszym bracie?
- Łajdak, skończony łajdak - odparł Grath bez namysłu.
- Nikczemny zbrodniarz - dodała Violet. - Trudno wprost uwierzyć, żeby człowiek
mógł się zdobyć na tyle...
- Możesz wierzyć - wtrąciła szybko brązowa dziewczyna - Kameha nie kłamie, zresztą
jej słowa potwierdzą świadkowie.
W sąsiedniej jaskini zabrzmiał znowu głos księżniczki Kamehy. Z nużącą
drobiazgowością opisywała pogrzeb Manu, żałobę oraz wyprawę do Stanów Zjednoczonych.
Tam bowiem wyruszyła w towarzystwie kilku oddanych sobie dziewcząt, aby odszukać
krzywdziciela i wykonać przysięgę. Trupa młodych mścicielek, znana szeroko pod nazwą
baletu hawajskiego, objechała kolejno wszystkie większe miasta Ameryki Północnej.
Dziesiątki, kto wie, może setki tysięcy widzów przewinęło się przez widownię kabaretów,
teatrzyków, cyrków, w których występował balet hawajski, lecz nigdy nie było wśród nich
człowieka, którego Kameha tak gorąco pragnęła spotkać. Trupa zaczęła się rozpadać. Jedna z
tancerek uciekła z jakimś wielbicielem, druga się rozpiła, trzecią jeszcze gorszy los spotkał i
w końcu księżniczka Kameha pozostała sama. Towarzyszył jej tylko wierny Kalohi, który
krążył w czasie przedstawienia pośród widzów, szukając mordercy Manu. Potem przyszło
nieszczęście. Księżniczka nabawiła się ospy. Choroba zeszpeciła jej twarz licznymi dziobami,
kariera egzotycznej tancerki była skończona. Nie pozostało nic innego, jak powrócić do
ojczyzny i zemstę bogom pozostawić. Tak też uczyniła Kameha, zawiedziona w swych
nadziejach, zrezygnowana, oczekująca już tylko śmierci. Ale losy inaczej sprawiły...
- Przekleństwo zbrodni, które każe winowajcy choćby raz tylko powrócić do miejsca,
gdzie popełnił przestępstwo, przygnało tutaj tego łotra - ciągnęła Kameha podniesionym
głosem, a Lilinokalana tłumaczyła parze swoich słuchaczy zdanie po zdaniu... - On przyjechał
tutaj. Nie zmienił się przez te dwadzieścia cztery lata. Pozostał takim samym nędznikiem,
jakim był wtedy. Ledwie przybył, zaczął szukać nowej ofiary i upatrzył sobie moją
siostrzenicę, księżniczkę Lilinokalanę...
- Lilinokalanę? - zdumiał się Ryszard Grath.
- Tak, mnie - uśmiechnęła się dziewczyna, po czym przekładała w dalszym ciągu
zeznania starej Kamehy.
- Nie przeczuł jednak, nikczemnik, iż Lilinokalana wie dobrze, kim on jest, iż udaje,
że miłe jej są jego hołdy i wciąga go powoli w zastawioną pułapkę... Sędziowie! Oto stoi tu,
przed wami, morderca mojego Manu i mój krzywdziciel przeklęty. Oto biały człowiek o
rękach małpy. Jego nazwisko brzmi: Ralph Dragon!
- Cooo?
- Ralph Dragon?!
Okrzyki Violet i Ryszarda padły niemal jednocześnie. Lilinokalana skinęła głową
potwierdzająco.
- Tak, Ralph Dragon, twój małżonek - powiedziała spokojnie, po czym zwróciła się do
młodzieńca - czy pamiętasz nasze poznanie nad zatoką Maunalua? Wyrzekłeś wtedy w
rozmowie nazwisko Dragon i zdziwiłeś się, że obudziło ono moją ciekawość. Teraz nie
dziwisz się już chyba. Nazwisko mordercy Manu zna u nas każde dziecko.
- Więc to był Ralph - mruknął Ryszard i dodał w zamyśleniu: - Teraz nie dziwię się
rzeczywiście niczemu. Nikczemnik, który tak postąpił z biedną Kamehą, mógł się zdobyć na
każdą zbrodnię, mógł z zimną krwią skazać na śmierć nie tylko mnie, ale i swoją żonę, i
niewinnego człowieka, Johna. To do niego podobne.
Słowa te zainteresowały niezmiernie piękną Hawajkę. Zaczęła wypytywać o bliższe
szczegóły, a Ryszard nie miał powodu taić prawdy. Lilinokalana wysłuchała krótkiego
opowiadania z wielką uwagą, po czym wyszła zamyślona do przyległej groty, gdzie odbywał
się sąd nad Ralphem.
Po jej odejściu Ryszard i Violet milczeli długo, wstrząśnięci do głębi tragedią Kamehy
i wiadomością, że owym zbrodniarzem, ową zakałą białej rasy był właśnie Ralph Dragon.
Wreszcie, po długiej chwili, Ryszard przemówił głosem bardzo wzruszonym:
- Darling, biedactwo moje słodkie, i ty musiałaś z nim przeżyć trzy długie lata... Z
takim łotrem!
Odpowiedział mu tylko cichy płacz kobiety.
Upłynęła może godzina. Przycichła wrzawa w sąsiedniej pieczarze i dochodził
stamtąd tylko pomruk rozmów, prowadzonych półgłosem. Potem cień jakiś zamknął światłu
dostęp do więzienia pary rozbitków.
- Lili? - rzekł Ryszard pytająco, gdyż nie poznał jej od razu w ciemnościach.
Podeszła doń szybko i nożem przecięła jego więzy...
- Tylko nie próbuj uciekać - ostrzegła.
Chwilę później Ryszard oraz Violet padli sobie w objęcia. Lilinokalana śledziła ich
zachowanie ze ściągniętą brwią...
- Za mną teraz - rzekła dość szorstko.
Wyprowadziła ich do wielkiej groty, w której przeciwległym końcu odbył się sąd nad
krzywdzicielem Kamehy. Na głazach, okrytych plecionymi matami, siedzieli surowi
sędziowie, bo trybunał składał się wyłącznie z członków stanu kapłańskiego, a przewodniczył
mu najdostojniejszy Kalohi, nieubłagany wróg Białych. Kameha, oparta o ścianę, wpatrywała
się wzrokiem błyszczącym nienawiścią w oskarżonego, który znów stał pod strażą dwóch
Kanaków przed sędziami, tyłem zwrócony do wejścia, wiodącego do pieczary, skąd właśnie
wychodziła para jeńców. Głowę miał obandażowaną, ręce skrępowane na plecach i czekał
jeszcze na coś, ale na co? Przecież wyrok mu już ogłoszono, a na miejsce stracenia wybrano
pamiętną chatę wśród dżungli. - Cóż mnie tu jeszcze ma spotkać? - rozmyślał ze strachem,
przenosząc wzrok z jednego kahuny na drugiego.
- Został skazany na śmierć - rzuciła szeptem Lilinokalana, objęła jednym ramieniem
Violet, drugim Ryszarda, podprowadziła ich tak blisko, że stanęli niemal za plecami
skazańca, potem chrząknęła znacząco...
- Ralphie Dragon - przemówiła - chcę ci pokazać moich drogich gości. Znasz ich
chyba.
Mąż Violet drgnął, odwrócił się na pięcie, obrzucił przelotnym, nienawistnym
spojrzeniem twarzyczkę uroczej kusicielki, która go w tak straszną zasadzkę wciągnęła,
przeniósł wzrok błyskawicznie na Ryszarda, na żonę, cofnął się przerażony, jakby widmo
ujrzał lub symboliczny kościec śmierci, i runął bez zmysłów na kamienną posadzkę.
- Poznał nas - szepnął Ryszard.
Lilinokalana zwróciła się do arcykapłana...
- A co, najdostojniejszy - rzekła triumfalnie - to był sroższy cios dla niego niż wyrok
śmierci.
- Czy tylko żyje? - zatroskał się Kalohi, podchodząc szybko do bezwładnego ciała
skazańca. Pochylił się nad nim, wlał mu w usta kilkanaście kropel jakiegoś płynu i
uśmiechnął się złowrogo.
- Żyje, che, che, che, che - zarechotał takim śmiechem, że Violet przytuliła się całym
ciałem do brązowej księżniczki.
Teraz wysunęła się Kameha. Poleciła czekającym Kanakom podnieść zemdlonego
Ralpha, sama podłożyła dłonie pod jego głowę i ujęła ją z macierzyńską troskliwością. Jej
czułość miała w sobie coś niesamowitego, kiedy powiedziała:
- Sama go będę pielęgnowała i karmiła, aby wydobrzał na pojutrze.
- Więc pojutrze nastąpi egzekucja - domyślił się Ryszard. Lilinokalana skinęła głową.
Odprowadziła wzrokiem aż do wyjścia swą ciotkę, po czym dodała z rozbrajającym
uśmiechem szczerości:
- Pojutrze morderca Manu spocznie... w żołądkach mężnych wojowników kanackich!
-
1
Czyżby to była wizja ataku Japończyków na Pearl Harbour?
Epilog
Na pół nieprzytomnym od zgrozy wzrokiem patrzył związany jeniec na gorączkowe
przygotowania do uczty, w której jemu przypadła straszliwa rola honorowej potrawy. Bo
mściwa Kameha, dotrzymująca wytrwale towarzystwa swej ofierze, nie szczędziła słów ani
nader realistycznych objaśnień i pasła oczy widokiem śmiertelnego przerażenia Ralpha.
Wiedział już więc, w jakim celu postawiono obok niego długie, drewniane koryto, jakiego
używają rzeźnicy przy ćwiartowaniu wieprzów, w jakim celu rozpalono olbrzymie ogniska, i
rozumiał powody szalonej radości tych kilkudziesięciu tubylców, znoszących ryby, ananasy,
banany, ciasto poipoi oraz tym podobne „przystawki” do wspaniałej pieczeni z długiej, białej
świni... Stracił wszelką nadzieję ocalenia, cierpiał niezmiernie, dowiedziawszy się z ust
Lilinokalany, że jej mili goście, Ryszard i Violet, cieszą się najlepszym zdrowiem i wyjadą z
tych stron, skoro on, Ralph, spocznie w żołądkach mężnych Kanaków; pogodził się już z tym,
że musi zginąć, i marzył tylko o jednym: nie cierpieć, umrzeć jak najprędzej w sposób
gwałtowny, bez tortur fizycznych, bez mąk duszy. Ale nie zanosiło się na to. Kameha, która
dwadzieścia cztery lata żyła wyłącznie myślą o jak najbardziej wyrafinowanej zemście,
baczyła pilnie, aby pokonanemu wrogowi żadnej męki, żadnego cierpienia nie zaoszczędzić.
Widząc tedy, z jaką trwogą odwraca twarz od ogniska, zapraszała wałęsających się tubylców,
aby bliżej podeszli, szczypała związanego jeńca po obnażonych plecach lub łydkach i
wychwalała pod obłoki kulinarne zalety długiej, białej świni.
- Mięso będzie żylaste, łykowate - wyraził swe obawy jeden ze znawców, leciwy
Kanak, który pamiętał jeszcze dobre czasy przed okupacją amerykańską, kiedy to takie uczty
trafiały się co kilka miesięcy, a nie raz na parę lat, jak w obecnych ciężkich czasach.
- Było go zarżnąć wczoraj. Skruszałby trochę - odezwał się inny fachowiec, a Ralph
Dragon zacisnął szczęki kurczowo, aby nie wyć, nie ryczeć z trwogi.
Potem brązowi wojownicy rozstąpili się z należytym szacunkiem przed
najdostojniejszym arcykapłanem.
- Lilinokalany jeszcze nie ma? - zmarszczył brwi i spojrzał na słońce.
- Nie ma, o Kalohi - odparła Kameha śpiewnie, klepiąc chudą dłonią muskularne
ramiona skazańca.
- Dłużej czekać nie mogę.
- Więc zaczynaj, o najdostojniejszy. Należną część pieczeni odłożymy i królewna
spożyje ją, jak tylko nadejdzie.
- Dobrze... Wszelako dziwi mnie jej nieobecność - dodał ciszej, pochylając się do ucha
Kamehy - niepokoi mnie jej postępowanie wobec tamtych jeńców. Czy nie sądzisz, Kameho,
że nie przybyła tutaj dlatego, aby tymczasem tamtych uwolnić? Cierpnę na samą myśl...
- Zbądź obaw, o Kalohi. To się nigdy nie stanie. Lilinokalana kocha Białego, on zaś
nie widzi świata poza białą kobietą. Już w tym mamy najlepszą gwarancję, że Lili nie popełni
nigdy szaleństwa. Lękam się natomiast, iż nie pozwoli go zgładzić. - Miała na myśli
oczywiście Ryszarda.
Ralph Dragon nie rozumiał ani słowa, nie znając tego narzecza, narzecza, jakiego
używają wyłącznie kāhuna i członkowie dawnej rodziny królewskiej. Nie starał się zresztą
odgadnąć treści tej rozmowy. Przeklinał w duchu gwar panujący dokoła, który mu
przeszkadzał w czymś daleko ważniejszym. Oto ucho, przylepione do ziemi, zarejestrowało
niewyraźne odgłosy jakiegoś dudnienia, jakby echa odległego stąpania olbrzyma... Może to
śmierć tak kroczy - przemknęło przez labirynty mózgu i myśl ta poraziła na chwilę, jak silny
prąd elektryczny, wszystkie nerwy i tkanki ciała.
Tymczasem Kalohi zwołał wszystkich uczestników uczty, kazał im się ustawić w
półkole i rozpoczął uroczystość od przemowy:
- Oto morderca mężnego Manu. Wy, młodsi bracia moi, nie wiecie może, kim był
dzielny Manu. Spytajcie starszych, którzy pamiętają tego bohatera. Oni wam opowiedzą o
czynach mężnego Manu, o jego śmierci i krzywdzie księżniczki Kamehy. Najwyższy sąd
kapłański skazał tego mordercę na karę śmierci, a dobre księżniczki Kameha i Lilinokalana
raczyły przyzwolić, abyście jego ciało spożyli w czasie dzisiejszej uczty...
Pomruk radości przerwał w tym miejscu przemówienie arcykapłana; potem wszyscy
wojownicy, jak na komendę, zaczęli się oblizywać, cmokać na znak zachwytu i klepać się
dłońmi po nagich brzuchach.
Ralph Dragon, który dobrze zrozumiał znaczenie tej demonstracji, jęknął, a głowa
jego opadła bezwładnie na trawę. Lecz Kameha czuwała. Garniec zimnej wody, wylany na
ciało skazańca, zrobił swoje. Ralph oprzytomniał zupełnie i musiał słuchać, musiał patrzeć,
musiał cierpieć.
- Według naszych odwiecznych zwyczajów - ciągnął dalej Kalohi - czaszka zabitego
przypada skrzywdzonej. Księżniczka Kameha uwędzi ją własnoręcznie i zawiesi w swojej
chacie, aby jej swym widokiem przypominała zawsze, że została pomszczona... Lecz mózg
jego należy do nas, do stanu kapłańskiego.
- Tak, tak, to prawda, mózg należy do kāhuna - potakiwali słuchacze, wierni tradycji i
nader konserwatywni z natury. Przecież mózg odkrywcy wysp Hawajskich, dzielnego
podróżnika Jamesa Cooka, został spożyty przez kapłanów, jego serce raczył zjeść sam mądry
monarcha Kamehameha I, ramiona wodzowie, stopy posłańcy królewscy, zaś inne członki w
małych porcjach dostojnicy i wojownicy odpowiednio do stopnia w hierarchii, do rangi czy
wieku. Półtora wieku upłynęło od śmierci nieszczęsnego badacza, lecz zwyczaj się zachował,
znajdując tylko coraz rzadziej zastosowanie skutkiem „nietolerancji” obecnych władców
Hawajów.
- Jego serce i wątrobę spożyją... - zaczął znów Kalohi i uciął w pół zdania.
Zachrzęściły bowiem gdzieś gałęzie, zakwilił ostrzegawczo jeden, drugi wartownik,
naśladując głos ptaka, a potem nadbiegło z daleka echo, jak gdyby parskanie tabunu koni.
- Goniec przybywa - ozwał się ktoś z obecnych. wtajemniczony w fonetyczny alfabet
strażników, których przezorny Kalohi porozstawiał w okolicy miejsca stracenia.
Jakoż niebawem u wylotu leśnej ścieżyny ukazał się młody krajowiec. Pędził
olbrzymimi krokami, jednym susem przesadził barierę lian, potem kopiec ananasów
przygotowanych do dzisiejszej uczty, rozepchnął półkole słuchaczy i runął do stóp kapłana.
- Biali... idą... dużo! - wykrztusił, po czym zmęczenie zacisnęło mu krtań na długo.
- Idą tutaj? Turyści? - spytał Kalohi.
Goniec nie mógł jeszcze tchu złapać. Pokazał na migi, że nie może mówić, a
jednocześnie poruszył głową poziomo, przecząc, jakoby nadchodzącymi mieli być turyści...
- Wojsko? Policja? - zmarszczył brwi arcykapłan.
Panika zapanowała wśród zebranych, kiedy zdyszany chłopak skinął głową. Wreszcie
przyszedł do siebie na tyle, że urywanym głosem mógł zdać relację: Oto, stojąc na
posterunku, najbardziej w stronę Keauhou wysuniętym, ujrzał nagle oddział konnych mężów;
na czele jechał oficer oraz dobry znajomy tutejszych Kanaków, Kit Stump, właściciel zajazdu
w Keauhou. Biali ujrzeli go także, bo, kiedy zsuwał się z drzewa, trzasnęła pod nim jakaś
gałąź i spadł, jak dojrzały owoc, na ziemię.
- Ścigali mnie, gonili, o najdostojniejszy... Są tu całkiem blisko, na głównej drodze -
zakończył swe sprawozdanie.
Z drżeniem smukłych łydek słuchali „mężni wojownicy” tego opowiadania, rzucając
trwożne spojrzenia w tę stronę, skąd dobiegało teraz już wcale wyraźne dzwonienie podków o
kamienistą drogę, zagłuszane coraz częściej przez ostrzegawcze sygnały wartowników.
- Źle - mruknął jeden z najstarszych - już od kilku dni zauważyłem, że strażnicy leśni
czegoś szukają. Może wiedzą, że...
Huk wystrzału targnął ciszą puszczy.
- Uciekać! - wrzasnął ktoś z młodszych i garść największych tchórzów zapadła w
gęstwinę, zanim Kalohi zdołał usta otworzyć.
- Stać mi! - warknął groźnie - musimy zabrać jego - tu wskazał na skazańca, który z
błyszczącymi oczami przysłuchiwał się rozmowie.
Przyskoczyli ku niemu, postawili go na nogi, przecięli postronek, krępujący jego stopy
i kolana, zarzucili mu powróz na szyję i szarpnęli. Lecz potulny dotychczas jeniec stawił
gwałtowny opór. W mgnieniu oka zrozumiał, że jedynym ratunkiem może być gra na zwłokę,
że tutaj, na tej polance nie zabiją go teraz, skoro odsiecz nadchodzi, aby nie narazić
sąsiednich osad na surowe represje, że natomiast w leśnym gąszczu nic go nie wyrwie ze
szponów tych ludożerców. Rzucił się więc na ziemię na wznak i oswobodzonymi nogami jął
wierzgać tak skutecznie, że kilku najbardziej zaciekłych napastników powalił dobrze
wymierzonym kopniakiem w brzuch czy w podbrzusze. Ale cóż znaczył ten chwilowy sukces
wobec takiej przewagi? Nie minęły dwie minuty, kiedy Ralph Dragon, poturbowany, obity,
związany jak pakunek, rozpoczął „powietrzną” podróż przez dżunglę, niesiony przez czterech
silnych krajowców. Nie stracił jednak nadziei. Widział doskonale, że ciężar jego ciała krępuje
swobodę ruchów brązowych, że potykają się na lianach, sapią ze zmęczenia, a jednocześnie
po chrzęście łamanych gałęzi i naszczekiwaniu psa poznał, iż pościg zbliża się z każdą
minutą. Ach, ten psiak był całą jego nadzieją. Na próżno Kanakowie kluczyli w tę czy ową
stronę, zachodzili do swych najlepszych kryjówek. Mądre zwierzę, kierując się wspaniałym
węchem, naprowadzało od razu Białych na trop właściwy i Brązowi niedługo popasali w
znakomitym schowku. W końcu zrozumiał Kalohi, że najgroźniejszym przeciwnikiem jest
pies. Wybrał dwóch najlepszych strzelców, rzucił im po cichu jakiś rozkaz, po czym para
wyznaczonych wojowników puściła się szybko w powrotną drogę, naprzeciw nadciągającemu
pościgowi.
- Baczność! - Zasadzka! - ryknął Ralph co siły w piersiach, lecz w tejże chwili łapa
jednego z kapłanów spadła mu na usta.
Dwie minuty trwała cisza po tym okrzyku; potem rozległ się bolesny skowyt psa i
runęła salwa karabinowa. Chwilę później jeden z owej pary wojowników dopędził swoich.
- Brat zginął - wyrzucił z siebie zdyszanym głosem.
Kalohi machnął ręką lekceważąco.
- A pies? - spytał przede wszystkim.
- Już nie pójdzie naszym śladem - brzmiała odpowiedź.
Jakoż skutki tego faktu nie dały na siebie długo czekać. Biali, pozbawieni
czworonożnego przewodnika i nie zaprawieni do czytania w śladach, zabłąkali się w inną
część puszczy, a w miarę jak cichły odgłosy ich pościgu, malały szanse ocalenia dla męża
Violet... Rozwiązano mu nogi ponownie, gdyż droga stała się niesłychanie ciężka i trzeba ją
było sobie wyrąbywać dopiero w murze pnączy, lian, powietrznych korzeni. Z tego właśnie
powodu prowadzono jeńca na samym końcu prześlizgującej się gęsiego kolumny. Za nim
szedł tylko Kalohi oraz jeden wojownik. Ralph Dragon zauważył to i postanowił spróbować
szczęścia. Nie miał nic do stracenia, wszakże skazano go na śmierć i na jak okrutną jeszcze.
Choćby mnie ustrzelili, lepsze to niż... - nie dokończył swej myśli. Nie mógł o tym myśleć bez
zawrotu głowy. Nie będę się męczył przynajmniej, a o to mi głównie chodzi - dokończył w
duchu, nie przyznając się nawet wobec siebie, że na dnie serca tliła się jeszcze iskierka
nadziei. Oddział Białych nie był znów tak bardzo oddalony...
Ralph Dragon zaczął udawać zmęczenie. Szedł niby posłusznie, ale zwalniał kroku,
chcąc się nieco odsunąć od tych, którzy wycinali drogę przed nim. Wreszcie dopiął celu. Jego
poprzednik zniknął poza ścianą zieleni. Błyskawicznie odwrócił się skazaniec, kopnął w
brzuch arcykapłana, palnął nisko schyloną głową w brązowy tors ogłupiałego wojownika,
odrzucił go na bok i popędził jak szalony.
- Trzymać! - wrzasnął Kalohi.
Uciekający jeniec wydał ryk bólu i wściekłości. Wypuszczony starczą dłonią toporek
przeciął mu więzy rąk, skrępowanych na plecach, lecz zarazem przeciął mu do połowy
przegub lewej dłoni i skaleczył łopatkę. Niebo, dżungla, świat zatańczyły mu w oczach.
Ukląkł. Jak przez grubą zasłonę posłyszał szelest szybkich kroków za plecami. W przelotnym
spojrzeniu dojrzał na ziemi skrwawiony toporek. Pochwycił go, zerwał się na równe nogi,
stanął oko w oko z Kalohim, który nadbiegł właśnie, i palnął z całej siły w obnażoną głowę
starca. Arcykapłan zwalił się jak kłoda, z czaszką rozpłataną na dwoje, lecz w tej chwili
trzech tubylców wpadło na zbiega, przewracając go samym impetem. Zawrzała walka na
śmierć i życie. Rozwścieczeni zuchwalstwem jeńca, śmiercią arcykapłana, nie starali się już
wziąć Białego żywcem, nie słyszeli lub nie chcieli słyszeć okrzyków Kamehy, która biegła ku
walczącym z rozwianym włosem. I w pewnym momencie przygwożdżony do ziemi skazaniec
ujrzał opadające szybko ostrze topora. Lewa ręka po strasznej ranie nie była zdolna do walki,
prawą uwięziły właśnie szpony kilku mocnych łap. Nie było się czym zasłonić, odbić cios
śmiertelny, nie stało miejsca, by głowę uchylić. Lecz zanim ostrze dotknęło karku, zobaczył
Ralph Dragon w małym ułamku sekundy całą swą przeszłość od dzieciństwa aż do dnia
dzisiejszego i wzdrygnął się z przerażenia, iż zmarnował tak nędznie najhojniejszy dar Boga...
życie, iż splugawił je tyloma zbrodniami. Gdyby miał przed sobą jeszcze minutę życia, byłby
niewątpliwie zdziwił się, że takie refleksje, taka myśl zatrważająca nawiedziła go właśnie w
tym momencie, a nigdy przedtem. Lecz już ostrze ciężkiego topora spadło na kark napięty i
przecięło skórę, splot nerwów, mięso krwawiące i kości kręgów, pogrążając zwyciężonego
człowieka w sen śmierci.
Trzy godziny później oficer, dowodzący ekspedycją karną, dojrzał przez połową
lornetę jakąś tubylkę na południowym stoku wulkanu...
- Czy mi się zdaje? - mruknął, podając szkła swemu zastępcy. Ten patrzył długo,
uważnie, wreszcie odjął lornetę od oczu, z których sypały się skry oburzenia, i rzucił przez
zaciśnięte zęby:
- Ona niesie uciętą głowę ludzką.
- Głowę białego człowieka - dorzucił Kit Stump, który z kolei rozpoczął obserwację.
- Tak - potwierdził przywódca, po czym odbyła się gorączkowa narada. Jednogłośnie
zgodzono się z tym, że żaden ze zmęczonych żołnierzy nie dopędzi już krwiożerczej kobiety,
która, skoro spostrzeże pościg, ukryje się w jednej z przelicznych pieczar i ujdzie zasłużonej
kary, że wobec tego pozostał tylko jeden środek...
- Zastrzelić jak psa! - rzekł twardo Kit Stump.
Jack, najlepszy strzelec w plutonie, mierzył długo, starannie.
- Spudłowałeś - warknął wzgardliwie zastępca komendanta, widząc, jak po strzale
tubylka przyśpieszyła kroku. Nie lepiej poszło trzem następnym strzelcom. Przywódca,
trzymający wciąż lornetę przy oczach, pokręcił głową i powiedział:
- Jeśli dotrze do białego głazu, do którego zmierza widocznie, będzie ocalona. Nic jej
nie zrobimy. Hm, może lepiej było jednak ścigać ją do upadłego... Spłoszyliśmy ją teraz.
Piąta kula zaryła się w ziemię niemal pod stopami uciekającej, o czym świadczył
obłoczek kurzu. Kolej przyszła znowu na Jacka. Młody żołnierz był przejęty swą rolą, lecz
zawstydzony nieco pierwszym niepowodzeniem.
- Spudłuje na pewno - mruknął ktoś, a przywódca podniósł rękę - dochodzi do skały...
Jack, uwaga... cel... pal!
Tubylka dobiegła już do głazu i oparła się o jego krawędź. Nagle wypuściła z rąk
odciętą głowę, zachwiała się, runęła na wznak, a ciało jej zaczęło się toczyć, zsuwać po
spadzistym zboczu góry na wyścigi z odrąbaną głową białego.
Kiedy przyniesiono do przywódcy strasznie pokaleczonego na kamieniach trupa
tubylki i skrwawioną głowę, Kit Stump pochylił się nad nimi.
- To głowa mojego gościa, Ralpha Dragona - powiedział po chwili, a to księżniczka
Kameha.
Potem podszedł do Jacka i ścisnął mu dłoń serdecznie:
- Brawo, chłopcze - pogratulował mu i dodał głośno, jakby rzucał wyzwanie całemu
światu - niech wiedzą, łotry, że śmierć białego człowieka nie może zostać nie pomszczona. Za
jednego Białego dziesięciu Czarnych, Brązowych czy Żółtych - to moje credo.
Wygłosiwszy te słowa z głębokim przekonaniem, usiadł na zwalonym pniu drzewa i
zapalił wygasłą fajeczkę...
* * *
Pewnego razu do pieczary, w której więziono Ryszarda oraz Violet, wkroczyło trzech
uzbrojonych od stóp do głów Kanaków. Rozwiązali pęta jeńcowi, pozostawiając mu tylko
więzy na rękach, i ujęli go w ramiona.
- Księżniczka cię wzywa - oświadczyli.
- A moja towarzyszka? - wskazał na Violet.
- Nic nam o niej nie mówiono. Nie opieraj się albo użyjemy siły... I źle na tym
wyjdziesz - dodał najstarszy.
Minęli ogromną jaskinię, w której przed tygodniem odbył się sąd nad Ralphem
Dragonem, minęli cały labirynt podziemnych ganków, korytarzy, aż stanęli w przestronnej
grocie, słabo oświetlonej blaskami jedynej pochodni. Pod przeciwległą ścianą, do której
światło prawie nie docierało, majaczyły podłużne cienie dziwnego kształtu. Oderwała się
stamtąd jakaś postać i szła powolnym, lecz elastycznym krokiem naprzeciw przybyłym. Trzej
strażnicy zniknęli bezszelestnie; stosownie do otrzymanego uprzednio rozkazu mieli czekać w
ganku i nie przeszkadzać swej młodej władczyni w rozmowie z białym więźniem.
- Czemuż tak patrzysz posępnie? Nie poznajesz mnie w tym stroju? - spytała
Lilinokalana z zalotnym uśmiechem.
Ryszard podniósł głowę. Myśląc nieustannie o Violet, której zdrowie zaczęło nieco
szwankować w ostatnich dniach, nie zwrócił dotychczas uwagi na odmienny od codziennego
strój wyspiarki. A był to strój bezcenny naprawdę. Od pasa spadały aż poza kolana gęste
szeregi sznurów pereł, tworząc jak gdyby imitację spódniczki z rafii. Również górną część
„toalety”, którą u dziewcząt hawajskich stanowi lei, girlanda z kwiatów zawieszona na szyi i
osłaniająca piersi, zastępowały tutaj perły. I głowę zdobił także kosztowny kołpak z pereł,
które w długich wisiorach spływały na ramiona, na szyję, odbijając żywo od złotobrązowego
tła skóry.
Wszystko to objął Ryszard w jednym szybkim spojrzeniu, osłupiał na widok takich
bogactw, milczał przez dłuższą chwilę, a potem, zły na siebie, że on, człowiek białej rasy,
pozwolił sobie zaimponować, rzekł głosem trochę zbyt szorstkim w odpowiedzi na jej
pytania:
- Owszem, poznałem cię od razu, a że się nie ucieszyłem zbytnio ze spotkania, temu
się chyba nie powinnaś dziwić. Zwiodłaś nas.
- Ja was zwiodłam?
- Czy jesteś naprawdę tak naiwna, czy udajesz tylko? - odparł zniecierpliwiony. -
Powiedziałaś przecież wówczas, że jesteśmy twoimi miłymi gośćmi. Miało to oznaczać, iż
przestaliśmy być więźniami. Tymczasem, skoro tylko Ralpha wyniesiono, ten stary dziad
Kalohi, czy jak mu tam, kazał nas ponownie związać i twoi „mili goście” muszą nawet spać w
kajdanach, jak najgorsi przestępcy. Dokądże trwać będzie ta licha komedia?...
- Bądź cierpliwy. Dzisiaj się to zmieni, jeśli...
- Jeśli co?
- Wszystko zależy od ciebie - odparła wymijająco - ale porozmawiamy sobie gdzie
indziej. Idź za mną - dodała i, ująwszy zatkniętą pochodnię, ruszyła szybko w głąb olbrzymiej
groty.
Szedł za nią krok w krok, poświstując nonszalancko przez zęby i patrząc z rosnącym
zaciekawieniem na podłużne sprzęty czy przedmioty, które w miarę zbliżania się ku nim
zaczęły przybierać kształty jakichś łodzi dziwacznej budowy. W niespokojnym blasku
pochodni zajaśniały nagle liczne szkielety ludzkie.
- Co to jest? - zdumiał się Ryszard. Przestał gwizdać, przystanął, z ciekawością
dotknął dłonią zadartego fantazyjnie dzioba najbliższej łódki i cofnął rękę zaskoczony.
Drewno było tak spróchniałe, że rozsypało mu się w palcach, a w dłoni pozostało tylko trochę
muszelek oraz płytka perłowej masy, którą burty małego stateczku były wykładane.
Lilinokalana przystanęła również.
- To są moi przodkowie, królowie Hawajów, ich bracia, synowie i najdzielniejsi z
naszych wodzów - powiedziała, obejmując szerokim ruchem liczne czółna bojowe, w których
snem wiecznym spali dawni władcy wysp Hawajskich. W głosie jej, przyciszonym przez
szacunek dla prochów przodków, dźwięczała duma, lecz i gorycz zarazem, że ona, prawa
dziedziczka tej ziemi, musi się ukrywać w podziemnych jaskiniach.
- Pójdź... Nie tu zamierzałam z tobą porozmawiać - rzekła szybko i niebawem
wojenne łodzie z poczerniałego drewna akcji koa wraz z rozsypującymi się w nich
szkieletami ogarnęły nieprzebite mroki.
Znaleźli się oboje w maleńkiej grocie, która była sypialnią Lilinokalany. Tu dama w
perłach, jak ją Ryszard określił w myśli żartobliwie, posadziła swego gościa obok siebie na
posłaniu, rozwiązała mu ręce i nader szczegółowo przedstawiła mu wypadki dni ostatnich. -
Tak więc po śmierci Kamehy i arcykapłana ja tutaj jestem jedyną panią i wasz los w moich
rękach spoczywa, wyłącznie w moich! - zakończyła z naciskiem. Ryszard jednak
zainteresował się przede wszystkim wiadomością o śmierci Ralpha Dragona. Odsunął się
nagle i spytał, nie tając wzburzenia.
- I ty miałaś wziąć udział w uczcie ludożerców?
- Nie, nigdy - zaprzeczyła stanowczo - dlatego właśnie opóźniłam swe przybycie na
polanę, na której zginął Manu oraz Pahoa. Widzisz - urwała zawstydzona, po czym
wyrecytowała jednym tchem: - ja przez pół roku chodziłam w Honolulu do Białych Sióstr, co
się modlą do drewnianych krzyży - odetchnęła, jakby ciężar jej spadł z serca i dokończyła
spokojnie: - No, gdyby Kameha wiedziała... Potem wychowywał mnie Kalohi i przyjęłam
wszystkie jego nauki, wszystkie zwyczaje naszych przodków, prócz... tego jednego. Czy mi
nie wierzysz?
- Wierzę ci - odparł i spojrzał na nią po dawnemu, przyjaźnie, ze szczerą sympatią.
No, a teraz pomówmy o naszych sprawach. Zaznaczyłaś, że los mój i los białej kobiety, żony
Ralpha Dragona, spoczywa wyłącznie w twoich zgrabnych łapkach - dodał żartobliwie, chcąc
ją dobrze usposobić. - Nie wątpię, że nas wypuścisz natychmiast.
- A jeślibym ci powiedziała, że wypuszczę tylko jedno z was na wolność, a drugie
zatrzymam tu na zawsze?
- Jak to? - zmarszczył brwi.
- No tak, jak mówiłam. Ty wybierzesz, które z was wyjdzie, a które zostanie. Kogóż
byś wybrał?
Spojrzał na nią niedowierzająco. Nie wiedział, czy żartuje, czy mówi serio. Ale oczy
pięknej Hawajki ani drgnęły.
- W takim razie ja tutaj pozostanę - rzekł twardo, potem zwiesił głowę i popadł w
smutną zadumę. Zdawał się nie czuć. że Lilinokalana objęła go wpół ramieniem, że się doń
przytuliła ruchem rozpieszczonej kotki, zdawał się nie słyszeć jej słów, w których malowała
barwnie wizje ich przyszłego szczęścia, ich wspólnego pożycia.
- O, tak, pozostaniesz ze mną, a jeśli zechcesz kiedykolwiek wyjechać, zabierzesz
mnie z sobą i będziemy z sobą wciąż razem, razem zawsze - ciągnęła szybko, upajając się tą
myślą. Zręcznym ruchem osunęła mu się na kolana, opasała mu szyję rękami i swe nieco za
duże usta wysunęła do pocałunku.
Ocknął się nagle, cofnął głowę szybko.
- Nie chcesz mnie - uśmiechnęła się i przechyliła główkę kokieteryjnie. Była pewna,
że on przekomarza się tylko, że się dąsa.
- Nie! - padła odpowiedź krótka, szorstka, bolesna jak chlaśnięcie szpicrutą przez
twarz.
W oczach Lilinokalany zamigotały błyski gniewu. Nie wybuchnęła jeszcze, zmusiła
się do pozostania w obranej roli.
- Czy jestem tak strasznie brzydka? - wyszeptała, przysuwając znowu swą twarz do
jego głowy.
- Nie, jesteś naprawdę piękną dziewczyną... Jesteś bardzo piękna, Lili, ale - zawahał
się i umilkł.
- Ale ty kochasz inną!
- Tak! - spojrzał w jej oczy prosto, uczciwie.
Zacisnęła zęby. Jeszcze wciąż panowała nad sobą, a głos jej brzmiał niemal tak samo
jak przedtem, kiedy przemówiła:
- A jeśli ci powiem, że ona, ta, którą kochasz, okupi życie i wolność tylko za cenę
twego małżeństwa ze mną, to co?
- To cię poślubię, lecz nie sądź, że cię pokocham kiedykolwiek... Znienawidzę cię
tylko!
Pokręciła głową, zachwycona jego odwagą i ryzykowną szczerością. Potem, olśniona
nowym pomysłem, pochwyciła obie jego ręce.
- Dobrze zatem. Ona wyjdzie jutro na wolność, ty mnie poślubisz, a miłość przyjdzie
później. A teraz, mój przyszły małżonku, daj mi pocałunek twych ust, za którym tęsknię od
dnia, kiedy cię ujrzałam po raz pierwszy nad zatoką Maunalua. - O ile pierwsze zdania
wypadły jak dobrze wyuczona lekcja, o tyle ostatnie były szczere, jakby wprost z serca, i
zadrgała w nich nuta tęsknej udręki, gorącego pożądania, które u tej namiętnej dziewczyny
było synonimem prawdziwej miłości.
Ryszard nie był nigdy nieczuły na wdzięki niewieście, ocenił już dawno urodę
egzotycznej nimfy, jej wyznanie połechtało mile jego męską próżność, a jej ponętne,
rozchylone usta znalazły się nagle tak blisko, że według kawalerskiego kodeksu byłoby
ciężkim przestępstwem nie skorzystać z okazji, lecz równocześnie uświadomił sobie to, iż ten
niewinny pocałunek byłby już dowodem jego słabości, ustępliwości. Nie! Dla ocalenia Violet
należało wyzyskać sytuację.
- Dam ci pocałunek i będę twym mężem dopiero wtedy, gdy Violet znajdzie się w
bezpiecznym miejscu - odparł, odwracając głowę przed natarczywymi atakami dziewczyny...
- Musisz mnie przekonać, że ona znajduje się już w Keauhou lub w innej mieścinie.
Sfrunęła z jego kolan, oparła się o ścianę, tocząc z sobą walkę. Jego słowa odczuła w
pierwszej chwili jako obelgę, lecz w ogniu gorącej miłości ku Ryszardowi topniały szybko
wszelkie urazy i żale. Zaklaskała w dłonie i poleciła trójce strażników, którzy wysunęli się z
mroków sąsiedniej groty jak duchy, aby odprowadzili jeńca do jego celi.
Tam zaś, ku swemu przerażeniu, Ryszard nie zastał już Violet. Nie przeczuł, że w tej
samej „sypialni” Lilinokalany rozgrywa się już pomiędzy obiema kobietami scena podobna
do tej, jaką sam przeżył przed chwilą. Violet, postawiona wobec alternatywy, że jedno z nich
tylko może wolność odzyskać, wybrała bez wahania Ryszarda.
- Uwolnij jego - rzekła cichym, smutnym głosem - ja już niczego nie oczekuję od
życia. On młody, zapomni o mnie, będzie jeszcze szczęśliwy.
Odesławszy białą kobietę, długi czas rozmyślała Lilinokalana w samotności. Skora
chęć do poświęceń u obojga kochanków była dla niej początkowo czymś niezrozumiałym,
zdziwiła ją, zaskoczyła, ale i wzruszyła w końcu.
- Jak oni się kochają! - powtarzała w kółko i nagle padł jej na serce ciężki głaz
smutku, że ona, księżniczka hawajska, nie potrafiłaby się nigdy zdobyć na miłość tak wielką,
tak pełną zaparcia się, tak gotową do poświęcenia własnego życia dla szczęścia ukochanej
istoty, na jaką zdobyli się ci dwoje. Tak, ale oni należeli do najpotężniejszej rasy świata, do
białej rasy, która wszystko może, która wydaje ze swego pnia niekiedy takich łotrów jak
Ralph Dragon, lecz która wydaje również setki bohaterskich sióstr z krzyżem na piersiach i
księży, i lekarzy, co na nic nie bacząc, udają się do kolonii trędowatych na Moloka`i i
poświęcają życie dla ulżenia doli swych kolorowych bliźnich.
- Och, oni wszystko potrafią! - westchnęła z zazdrością, bawiąc się perłami i słuchając
ich suchego szelestu z przyjemnością. - A my nie... i dlatego wymieramy, giniemy - dodała
sentencjonalnie. Wtem fala gorącej krwi uderzyła jej do głowy... - Ja także potrafię! -
krzyknęła energicznie i olśniona szlachetną myślą zaczęła z gorączkowym pośpiechem
zrzucać bezcenny strój na swoje posłanie. W kwadrans później, ubrana już w zwyczajną
spódniczkę z rafii, z girlandą przywiędłego nieco kwiecia na szyi, wybiegła jak szalona ze
swej groty.
- Czuję powiew świeżego powietrza - szepnął Ryszard do ucha Violet. Z zawiązanymi
oczami, z rękami skrępowanymi lekko, nieboleśnie, na plecach, szli już dłuższą chwilę
poprzez labirynt ganków i dotykali się ustawicznie ramionami, aby być blisko siebie. Kanak,
idący na czele małego oddziałku, wsunął dłoń poza pasek, przytrzymujący opaskę na
biodrach jeńca i w ten sposób ciągnął Ryszarda za sobą, wskazywał mu drogę w
ciemnościach.
- O tej porze nie wyprowadzali nas nigdy - odparła równie cicho Violet - czyżby nas
wiedli na miejsce stracenia?
Ryszard zacisnął pięści i stwierdził z ulgą, że więzy założono bardzo niedbale, że
wystarczy jeden bohaterski wysiłek, a ręce będzie miał wolne. Ale nie śpieszył się z tym.
Czuł na obnażonych plecach ciepło bijące z pochodni, jakie nieśli strażnicy zamykający
pochód przez podziemia. Ujrzeliby niewątpliwie wysiłki jeńca i sparaliżowaliby jego akcję w
zarodku. Należało czekać sposobniejszej chwili. Potem ciepło, grzejące skórę na plecach,
znikło. Orzeźwiające, ostre powietrze górskie wywołało lekkie dreszczyki. Stopy,
przyzwyczajone do wygodnego chodu po równych gankach labiryntu, zaczęły się potykać na
kamieniach; kolce, twarde źdźbła skąpej roślinności podrapały skórę na łydkach raz, drugi,
trzeci, dziesiąty, potem coraz częściej, aż trzeba było zwolnić kroku.
- Zdjąć im opaski z oczu - zabrzmiał stłumiony głos Lilinokalany. Tak, jej. Ryszard i
Violet poznali to od razu, choć mówiąca jakby naumyślnie zmieniła naturalne brzmienie
swego głosu.
- Noc? - zdziwili się oboje.
Zgrabna, smukła sylwetka wychynęła z mroków i zwinnymi palcami rozwiązała
sznur, krępujący dłonie Violet. Potem wsunęła jej rękę pod ramię Ryszarda i popchnęła ich
łagodnie.
- Tak jej lżej będzie - rzekła krótko i oddaliła się równie szybko, jak przyszła przed
chwilą.
O wschodzie słońca zarządziła Lilinokalana mały odpoczynek. Ryszard zorientował
się już w sytuacji. Gorejąca kula słońca zdawała się spoczywać na szczycie stożka
potwornego wulkanu
Manua Loa.
- Posuwamy się stale w zachodnim kierunku. Tam gdzieś, w prostej linii przed nami,
musi leżeć Napo`opo`o - poinformował Violet, która oglądała troskliwie swe podrapane nogi.
Potem zwrócił się do siedzącej opodal Lilinokalany i zwrócił jej uwagę, że jego towarzyszka
jest bardzo wyczerpana, że dłuższego marszu nie przetrzyma.
- To już niedaleko - odparła z jakimś nieokreślonym uśmiechem, a trzej strażnicy
porozumieli się wzrokiem.
Violet spojrzała na Ryszarda smutnie i wymownie. Nie było najmniejszej wątpliwości,
że prowadzono ich na miejsce stracenia. Tymczasem Ryszard obmyślał w najdrobniejszych
szczegółach plan walki. - Jeśli zdołam przerwać postronek od jednego razu i wyrwać temu
drabowi jego toporek, jakoś to pójdzie. Trzech ich jest, to prawda, hm, trzech. A jeśli sznur
nie pęknie od razu? - Przyczołgał się do Violet pod pozorem, że nie chce leżeć w cieniu i
zdołał jej szepnąć, aby mu nieznacznie rozluźniła pętlicę więzów. Lecz zaledwie Violet
wysunęła dłonie, Lilinokalana spostrzegła jej manewr i poleciła jeńców rozdzielić. Niebawem
wyruszyli w dalszą drogę: przodem Violet pod strażą Kanaka, kilkanaście kroków za nimi
Ryszard pod czułą opieką dwóch muskularnych wyspiarzy. Brązowa księżniczka szła zrazu
na końcu, lecz kiedy zbliżyli się do jakiegoś wąwozu, wysunęła się na czoło małej kolumny.
- Stać - zakomenderowała, po czym, rzuciwszy ukośne spojrzenie Ryszardowi, dodała.
Tutaj się wasz los spełni.
I nagle, ku bezmiernemu zdumieniu pary więźniów, poleciła trzem krajowcom
zawrócić i czekać na jej powrót w tym miejscu, gdzie odpoczywali o wschodzie słońca.
Odeszli natychmiast, nawykli do ślepego posłuszeństwa i nieobliczalnych kaprysów młodej
księżniczki. Kiedy zasłoniła ich kępa olbrzymich paproci, Lilinokalana podeszła do Violet,
objęła ją ramieniem, a drugą ręką wskazała strumyczek, wijący się na dnie wąwozu.
- On będzie wam przewodnikiem - powiedziała - zaprowadzi was do osady, która leży
stąd o dwa tysiące kroków. Tam wynajmiecie sobie konie i dziś jeszcze dotrzecie do
Napo`opo`o.
- Więc wypuszczasz nas oboje? - Ryszard nie dowierzał jeszcze.
Uśmiechnęła się ironicznie:
- Sądzisz może, że wpadniecie w jaką pułapkę lub że moi wojownicy ustrzelą was z
zasadzki. Nie bój się. Gdybym chciała was zdradzić, nie wyprowadzałabym was tutaj...
- Tak, tak, my cię też nie posądzamy o takie zamiary - załagodziła Violet i spytała z
właściwą sobie nieśmiałością, z którą było jej tak zawsze do twarzy, jak twierdził Ryszard: -
Czy pozwolisz, Lili, że cię ucałuję, jak siostrę, jak przyjaciółkę?
Lilinokalana zawahała się krótką chwilę, potem pochwyciła tamtą w objęcia i dwie
rywalki, biała i brązowa, uściskały się serdecznie.
- Jesteś szlachetna, Lili. Wspominając pobyt na Hawajach, będę cię nazywała zawsze
dobrą księżniczką.
- A ty jesteś piękna jak anioły, o których mówiły mi siostry w Honolulu... Nic
dziwnego, że on - tu wskazała Ryszarda - wybrał ciebie... No, pora mi odejść - rzekła ze
sztuczną szorstkością, aby pokryć wzruszenie.
- Z nim się nie pożegnasz? - Violet popchnęła ją lekko w stronę Ryszarda, który
jeszcze nie ochłonął ze zdziwienia. - Uściskaj ją, Rysiu. Niech zachowa po nas miłe
wspomnienie - dodała po francusku i zaczęła się zsuwać po spadzistym, lecz porośniętym
mchami zboczu lewej ściany jaru.
Pozostali sami. Niepewnym krokiem podeszła Lilinokalana do niego i zaczęła
rozwiązywać postronek, wiążący mu dłonie na plecach. Lecz, jak zwinne były zazwyczaj jej
długie palce, tak niezdarnie szła jej robotatym razem. Wysilała się wprost, aby nie dotknąć
jego ręki i dłonie jej drżały coraz silniej.
- Dlaczego? - powtórzyła szeptem, kiedy ją spytał, jakie pobudki skłoniły ją do tak
szlachetnego odruchu - dlaczego was uwalniam oboje? Bo chcę ci pokazać, że Hawajka nie
jest gorsza od białej kobiety i potrafi uczynić wszystko dla człowieka, którego kocha.
Wreszcie był wolny. Rozprostował ścierpnięte ręce, splótł dłonie, aż zatrzeszczały
stawy i ciepłym, przyjaznym spojrzeniem objął smukłą sylwetkę brązowej dziewczyny, która
stała przed nim z wzrokiem wbitym w ziemię. Kiedy postąpił krok naprzód, zadrżała, lecz
brakło jej siły, by uciec.
- Prosiłaś mnie wczoraj o jeden pocałunek - zaczął miękko i ujął jej dłonie -
powiedziałem wówczas: najpierw musisz uwolnić Violet... Tyś zrobiła więcej. Obdarzyłaś
nas wolnością oboje... Więc...
Szarpnęła się wstecz, lecz słabo, bez przekonania, jak to w myśli określił. Potem
przysłoniła oczy firanką długich, czarnych rzęs i, drżąc na całym ciele, osunęła się w jego
objęcia. A kiedy oderwał wreszcie usta od warg rozchylonych i wypuścił ją ze słodkiej
niewoli swych ramion, zachwiała się na nogach, upojona tym pocałunkiem.
- Aloha, Lili - zabrzmiał jego głos.
- Aloha - wykrztusiła, nie podnosząc powiek. Wolała się łudzić, że to sen rozkoszny, a
nie smutna rzeczywistość... rozstanie.
- Coś nazbyt długo się żegnaliście, Rysiu - pogroziła Violet żartobliwie, kiedy
Ryszard zsunął się zręcznie po stoku jaru i dopędził swą wybrankę na dole. Potem
zakrzyknęli razem trzykrotnie Aloha, a nie doczekawszy się odpowiedzi, ruszyli rześkim
krokiem wzdłuż brzegu strumienia, co miał im być przewodnikiem. Zaś na górze, nad
brzegiem wąwozu, leżała brązowa dziewczyna i, łkając rozdzierająco, tuliła rozpaloną
twarzyczkę do chłodnych mchów, z których ciepłe pocałunki słońca nie spiły jeszcze rosy.
Dziesięć dni później Ryszard Grath i Violet Dragon opuścili Honolulu na pokładzie
olbrzymiego parowca President Ulysses Grant. Przerwały się już dawno barwne wstęgi
serpentyn, jakimi obrzucili ich znajomi, przyjaciele: doktor Hearne, jego bratanica Lucy,
która pogodziła się już z losem i naprawdę serdecznie uściskała dawną rywalkę, dalej
poczciwy Le Brix, który w dalszym ciągu nie wierzył, iż Ralph Dragon był pospolitym
zbrodniarzem, wreszcie Mrs Rebecca Yeats, narwana milionerka, ale baba z kościami dobra,
według zgodnej opinii obydwóch starszych panów. Zniknęły już ich sylwetki zasłonięte
plecami budynków portowych i las masztów zaczął się z wolna zacierać. Okręt zataczał
łagodny łuk w lewo, defilując przed wyniosłym stożkiem Diamentowego Przylądka.
- Diamond Head... - rzekł Ryszard.
- Tam miała czekać - wtrąciła Violet...
Tak, tam miała czekać i żegnać stamtąd odjeżdżający okręt. Tak im przyrzekła dzisiaj,
kiedy ją spotkali i prosili, aby przyszła do przystani. Na to nie chciała się zgodzić. Może się
wstydziła lub lękała, że wybuchnie płaczem, jak wtedy, u stóp wulkanu Mauna Loa.
Natomiast obiecała solennie, iż będzie czekać choćby do nocy na Diamentowym Przylądku i
prześle im stamtąd ostatnie pożegnanie.
- Spójrz no, Rysiu... Tam ktoś stoi...
Okręt zataczał łuk tak blisko brzegu, że gołym okiem można było dojrzeć sylwetkę
dziewczyny stojącej na wzgórzu. Powiewała nad głową dużym liściem palmowym,
wypatrując zapewne podobnego sygnału od kogoś z pasażerów statku.
- To ona, na pewno ona - upierała się Violet, po czym oboje zaczęli potrząsać
chusteczkami, a za nimi cała zgraja towarzyszy podróży znajdujących się na najwyższym
pokładzie i przy tej burcie właśnie.
President Ulysses Grant pruł bez litości fale oceanu, które gnane do szturmu przez
tysięczne szeregi siostrzyc, biegły bez wiary w zwycięstwo na plażę zatoki Waikiki i
Maunalua, aby tam skonać u stóp palm wyniosłych. President Ulysses Grant mknął szybko i
postać samotnej dziewczyny na Diamentowym Przylądku zaczęła się niebawem kurczyć,
maleć, zacierać, aż zlała się w jedno wraz z zielonym tłem. Lecz Ryszard i Violet trwali nadal
przy burcie, powiewali wytrwale chusteczkami i wsłuchiwali się w żałosną pieśń rozpiętych
drutów anteny, bo wydało im się obojgu, że na skrzydłach wiatru biegnie z wyspy O`ahu echo
cichego płaczu brązowej dziewczyny i jej pożegnalny okrzyk:
- ALOHA!!!
KONIEC