AntoniMarczyński
SZLAKIEMHAŃBY
(Wszponachhandlarzykobiet)
2013
Spistreści
RozdziałI
RozdziałII
RozdziałIII
RozdziałIV
RozdziałV
RozdziałVI
RozdziałVII
RozdziałVIII
RozdziałIX
RozdziałX
RozdziałXI
RozdziałXII
RozdziałXIII
RozdziałXIV
RozdziałXV
RozdziałXVI
RozdziałXVII
RozdziałXVIII
RozdziałXIX
RozdziałXX
RozdziałXXI
RozdziałXXII
RozdziałXXIII
RozdziałXXIV
RozdziałXXV
RozdziałXXVI
RozdziałXXVII
RozdziałXXVIII
RozdziałXXIX
RozdziałXXX
Epilog
Na okładce: Maria Malicka jako Marysia Żurkówna w filmie Szlakiem hańby
(1929r.).
I
Kiedy pędząca taksówka wpadła na Praça Mauá, Artur trącił łokciem swą
towarzyszkę i ręką wskazał ogromny parowiec, przycumowany do szerokiego
betonowegomola,którekamiennabalustradaodplacuoddzielała.
— Prinz Joachim, nasz statek, Lucy — przemówił, a posłyszawszy ciche,
melancholijne westchnienie swej towarzyszki, dodał z domyślnym uśmiechem: —
Niecieszyszsię,widzę.
—Mamsięteżzczegocieszyć—odparłaopryskliwiepięknaLucy—jeszcze
człowieknieodpocząłpotychryzykownychperypetiachnaWęgrzechiznowujedź
narobotę.Niewieszprzynajmniej,dokądnasstarywysyłatymrazem?
—DoPolski.
—Naturalnie!Najniebezpieczniejszyposterunekzawszedlamnie!
—Aja?Jasięchybabardziejnarażamodciebie.
Mówiłjeszczecośdługonatentemat,leczniesłyszałaco.Rozżalona,gniewna
wcisnęłasięwkąt,międzypoduszkiauta,awidokmijanychpodrodzewspaniałych
magazynów,restauracji,kabaretów,widokbajecznychreklamświetlnych,ożywiony
ruch uliczny, tysiączne kule olbrzymich latarń Avenida Beira Mar, których światło
odbijało się w spokojnej toni morskiej, tworząc miraż drugiej, bliźniaczo podobnej
alei,jasnooświetlonepromystanowiącestałąkomunikacjępomiędzyRiodeJaneiro,
a Nictheroy, przepyszne pióropusze strzelistych palm, migocące hen wysoko
światełka kawiarenki położonej malowniczo na szczycie Pão de Açúcar, wspaniałe
limuzyny,wille,słowemwszystko,drażniłojąniesłychanie,psułojejresztkihumoru.
I nic dziwnego. Nazajutrz rano trzeba wsiąść na statek, trzeba na długie miesiące
pożegnaćRio,botaksięspodobałozachłannemunagroszchlebodawcy.
—OboskieRio,kiedyżcięznowuzobaczę?Możenigdy.
Głośne westchnienie, zakończone tak pesymistyczną uwagą, zirytowało trochę
Artura…
— Na psa urok — mruknął zabobonnie i z nieporównaną dyskrecją,
wychyliwszysięzsamochodu,splunąłpotrzykroć.
II
Dawid Erdkrach, właściciel kilku oficjalnych i kilkunastu niezarejestrowanych
domów publicznych w Rio kończył właśnie przemówienie do pary swych agentów
wyjeżdżającychnazajutrzdoEuropy,kiedyzadźwięczałdzwonektelefonu.Podniósł
tedy słuchawkę na wysokość ucha, lecz przez wrodzoną ostrożność nie rzekł ani
słowa,czekając,ażtamtenpierwszysięodezwie.
—Ach,Elwira—poznałpogłosie—conowego?
— Mabel umarła dzisiaj — brzmiała odpowiedź, po czym między Dawidem a
zarządczynią jednego z jego nieoficjalnych lupanarów wywiązał się następujący
dialog.
— Umarła? — spytał Erdkrach bez zainteresowania. — Pomogłaś jej trochę,
co?
—Niewiele,senhor.Odtygodniabyłanamtylkobalastem.Alechciałamprosić
onastępczynięikoniecznieblondynkę.Moigościechcątylkojasnych
— Na razie niemożliwe. Nie mam nic na składzie. Jutro wysyłam po świeży
transport.Przeztenczasinnemusząbrakującąwyręczyć.No,dowidzenia,niemam
czasudzisiaj…
— Jeszcze jedno, senhor… Pedro, ten z placu Largo da Carioca, chce kupić
Rachelę.
— Nie ma mowy — przerwał Dawid szybko. — Jak to, teraz kiedy Mabel
ubyła,chceszsiędrugiejjeszczepozbywać?
— Senhor — tu głos Elwiry przeszedł w szept — nie mogę tu mówić
swobodnie,alejaradziłabymbardzopozbyćsięRacheli.Panjużwiedlaczego.
—Taaak?…Hm.No,toprzyślijmitegoPedra.
Położywszy słuchawkę na widełkach, zwrócił się Dawid do siedzących po
drugiejstroniebiurkaagentów.
—Otowidziciesami—rzekł,patrzącnaLucy—niemadnia,żebyktośo
towar nie pytał. Dlatego, powtarzam z naciskiem, macie w moim imieniu dobrze
zmyćgłowęMarcykowi.JeżeliwtymrokukontyngentzPolskiznowusięzmniejszy,
zrezygnuję z jego współpracy i zwrócę się do Ironfielda. To mu oświadczcie ode
mnie…Paszportywporządku?
—Tak—odparłArtur,klepiącsiępokieszeni.
— Pieniądze i instrukcje otrzymaliście, zatem mogę wam życzyć szczęśliwej
podróżyipowodzeniawpracy.
—Toznaczy:możemyjużodejść.
Lucyodezwałasięporazpierwszy,atonjejgłosunieuszedłuwagibacznegona
wszystko Dawida. Wyprawiwszy Artura za drzwi jednym znaczącym spojrzeniem,
podszedłdoswejdawnejprzyjaciółkiipieszczotliwieująłjejobieręce.
—Cocijest,maleńka?—spytał,starającsięnadaćswemuszorstkiemugłosowi
możliwienajłagodniejszebrzmienie.
Jednym tchem wyrecytowała litanię swych uraz i pretensji do niego. Objął ją
wpół,dźwignąłsięnaczubkachpalców,chcącjakotakowyrównaćprzykrąróżnicę
wzrostu,bowiemLucyprzerastałagoprawieogłowę.
—Maleńkamoja—czuliłsię—przywieźmikilkanaściegąsek,aprzyrzekam
ci kwartalny urlop. Wyjedziemy sobie razem do Buenos, gdzie zamierzam także
rozpocząćinteresy.Wyjedziemysobierazemjakwówczas,pamiętasz?
—Pamiętam—przecięłaostrotealuzje—ażnazbytdobrzepamiętam.Byłoto
wówczas,kiedyśmniewykradłzdomurodziców.
— Oooo — zdziwił się obłudnie — nigdy nie robiłaś mi wymówek z tej
przyczyny.Nieżałowałaśnigdy,przeciwnie.
— Ale dziś żałuję, bo widzę, że z lekkim sercem narażasz moje życie, moją
wolność,moje…
—Mniejszaztym.—Ziewnąłniegrzecznieispojrzałostentacyjnienazegarek.
— Jak wrócisz, pogadamy o tym obszerniej i zapewniam cię, że zapomnisz o
dzisiejszych dąsach. Oglądałem dziś u znajomego jubilera śliczny pierścionek z
trzykaratowymbrylantem.
Ta ostatnia wiadomość zelektryzowała Lucy i kiedy pół godziny później
opuszczaławtowarzystwieArturastylowypałacykDawidaprzyAvenidaAtlântica,
była już najposłuszniejszym narzędziem małego herszta wielkiej międzynarodowej
szajki.
III
—O,donPedro—zawołałagruba,nalanawiedźma,wyciągającdłońpoprzez
ladę do przybyłego. Przybyły, krępy, atletycznie zbudowany drab o czerwonej,
obrzękłej gębie alkoholika, uścisnął podaną sobie rękę i położył na ladzie jakiś
świstekpapieru.
—Otopokwitowanie.Przychodzępodziewczynę—mruknął.
—Wiem,wiem.Dawidtelefonowałmiwłaśnie,żemogępanuRachelęwydać.
—Spodziewamsię—burknął—skorozapłaciłem,to…
— Ciekawam, ile — wtrąciła. — Dwadzieścia tysięcy? Więcej? O, nasz stary
potrafiwyżyłować—westchnęła.
AlemrukliwyPedroniedałsiępociągnąćzajęzyk.Machnąłręką,żeniewarto
o tym mówić, rozejrzał się po natłoczonej gośćmi izbie i z odcieniem wyraźnej
zazdrościwgłosie,zauważył:
—Auwaswinteresiezawszekolosalnyruch…Tylkostrasznahołota—dodał
zsatysfakcją.
Była to prawda. Lupanary położone w tej dzielnicy posiadały najgorszą
klientelę,aletakichtypów,jakiesięgromadziłystalew„salonie”Elwiry,możnaby
szukać ze świecą. Pomniejsi „kasiarze”, doliniarze spotykali się tu z paserami,
nożownicy i rozpruwacze brzytwą (specjalność brazylijska) posiadali tutaj
przejściowy azyl, szumowiny portowe wiodły ożywione targi z przemytnikami, a
siakietakieindywiduumubiwszyjakiśzłodziejskiinteres,przepijałoizostawiałow
rękachsprytnejwiedźmyElwirypołowęswego„zarobku”,apotemszłozaszczycić
swymi względami którąś z dziesięciu nieszczęsnych pensjonariuszek tej spelunki.
Oczywiście, owe typy spod ciemnej gwiazdy stanowiły ledwie połowę klienteli
lokaluElwiry,boresztarekrutowałasięzmajtkówwszystkichnarodowości,których
statki przybiły do portu w Rio, skutkiem czego często gęsto przychodziło do
krwawych bójek likwidowanych przez policję. Wówczas ci, którzy nie łaknęli
spotkania z władzami bezpieczeństwa, ulatniali się drugim wyjściem, a nazajutrz
ustosunkowany Dawid Erdkrach interweniował osobiście gdzie trzeba i wszystko
wracałodo„normalnegotrybu”.
KiedyPedrootrzymawszykluczodseparatkinumer6,zamknąłdrzwizasobą,
Elwira, trudniąca się także i paserstwem, podeszła do stolika, przy którym grono
„fachowców”oglądałołupyzjakiejśwczorajszejwyprawy.Nawidokbiżuteriioczy
jej zabłysły chciwością, ale, znając się na interesie, zrobiła wzgardliwą minę,
wzruszyła ramionami, kiedy „właściciel” wymienił cenę i zaczęła szczegółowo
oglądać jedną sztukę po drugiej. Wejście nowych gości przerwało jej tę czynność i
skłoniłojądowyruszenianaprzeciwprzybyłych,robiącnajsłodsząminę,najakąstać
byłojejwstrętną,tłustągębę.Bonaczelegarstkizabijaków,którazwielkimhałasem
wkroczyłado„salonu”,szedłJednooki,najgroźniejszyawanturnikrioskichzaułków,
olbrzymie, ponure indywiduum, kryjące odrażającą bliznę w górnej części twarzy
podrondembajeczniewielkiegosombrera.
Zaledwie Elwira zdążyła się przywitać z przybyłymi, rozległ się przeraźliwy
krzykkobiecy,drzwiseparatkinumer6otwarłysięnaościeżiwypadłaznichmłoda
dziewczyna,azaniąPedro,klnącynaczymświatstoi.
—Onmniechciałzabić!—wrzasnęła,wpijającoszalałyzprzerażeniawzrokw
Elwirę, która jej zastąpiła drogę. Podniosła szybko w górę lewe ramię, przecięte
jakimśostryminstrumentemnaprzestrzenikilkucentymetrówizbroczonekrwią.
—Cośtyzniąwyprawiał?—warknąłJednooki,chwytajączakarkPedra.Tej
interwencji nie wywołało jednak bynajmniej współczucie dla biednej dziewczyny.
Nie! Jednooki drab chciał tylko zaznaczyć wobec tłumu świadków, że on tu jest
władcą,żetylkojemuwszelkiebrutalneodruchymogąujśćbezkarnie.
APedroznałtegoawanturnikazbytdobrzeiniemiałnajmniejszejochotyznim
drzeć kotów. Więc wyjaśnił pokornym głosem, że tę oto dziewczynę, nazwiskiem
RachelaEisenfeld,nabyłnawłasnośćprzedgodziną,żeprzyszedłwłaśnieponią,a
poinformowany przez Elwirę, iż dziewczyna jest bardzo „niespokojna” i mogłaby
krzyku narobić na ulicy, zamierzał jej zaaplikować lekki zastrzyk. Wówczas
szarpnęłasię,aigłaskaleczyłajejramię.Nadowód,żeniekłamie,wyjąłzkieszeni
małąszpryckę,jakiejużywająmorfiniści,Elwirazaśpotwierdziłazeswejstrony,iż
rzeczsięmiałarzeczywiścietak,jaktoPedroprzedstawił.
— No więc załatw to z nią — zawyrokował Jednooki, popychając drżącą
dziewczynęwstronęjejnowegochlebodawcy.Leczszczupła,wątłaRachelastawiła
rozpaczliwyopór.KużywiołowejwesołościwidzówzaczęłasięszamotaćzPedrem,
nieszczędzącmukułakówinieżałującgardła.
—Tybyśjejprędzejporadził,co?—rzekłaElwiradoJednookiego,dopingując
go chytrze tymi słowami. Jakoż odniosły one pożądany skutek. Olbrzymi herszt
rioskich mętów portowych podszedł do szamocącej się pary, opasał oboje swymi
długimijakumałpyrękami,dźwignąłichwgórę,wniósłdootwartejseparatkiijak
piórko rzucił ciężkie brzemię na tapczan. Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi i dumnie
nadęty stanął znów wśród kompanii, ogłuszające brawa pochlebców stłumiły echa
rozpaczliwychokrzykówRacheli.
— To ci siłacz — zachwycali się marynarze, którzy po raz pierwszy dzisiaj
ujrzeli Jednookiego, a miejscowi poczęli im z zapałem opowiadać przeliczne
historyjkiofenomenalnejsileportowegoHerkulesa.Onsamzaśkroczyłzwycięsko
wśródrozstępującychsięprzednimopryszków,dążącwstronęprzeciwległejściany,
gdzieznajdowałysiędrzwiczterechseparatek,oznaczoneliczbamiod7do10.
—MojaPolaccawolna,co?—rzuciłprzezramiędodrepczącejprzyjegoboku
Elwiry.
Wiedźma zaprzeczyła skwapliwie. Wskazała na kilkunastu mężczyzn
siedzących na ławie przed drzwiami separatki numer 7 i urozmaicających sobie
czekaniegrąwkarty,czytaniemgazetczyopowiadaniempieprznychanegdot.Chcąc
udobruchaćkrewkiegodraba,zaproponowałamuparękieliszkówprzybufecie.—Ja
stawiam—zaznaczyładlazachęty.
—Dobrze—odparł—aleprzyniesieszmibutelkętam.
—Atamci?
— Zaczekają… Nie wierzysz? — Szybko podszedł do siedzących na ławie i
zacisnąwszy kułaki wielkie jak bochny chleba, zapytał ze słodkim uśmiechem, czy
„dostojni caballeros” ustąpią mu pierwszeństwa. Oczywiście nikt nie ośmielił się
protestować, a siedzący na kraju, czyli ten, na którego wypadała kolejka, aż na
kolanach drugiemu usiadł, byle tylko z groźnym olbrzymem nie zadrzeć. — No
widzisz — rzekł Jednooki, zwracając się do wiedźmy i ryknął salwą szyderczego
śmiechu. Potem wyjął z kieszeni kilka monet, zważył je na dłoni, chuchnął,
podrzucił, schwycił zręcznie i należne „honorarium” rzucił Elwirze pod nogi ze
wspaniałymgestemgranda.
— Ale przynajmniej na tamtego zaczekaj — upomniała go, zbierając chciwie
rozrzucone pieniądze i postękując żałośnie, bo schylanie się przy jej tuszy nie
należałodoprzyjemności.
—Zgoda,tylkojakmitendrabwciągudwóchminutniewyjdzie,tozrobięz
niego pasztet — odparł, siadł na ławie, spychając przerażonych sąsiadów, wyjął z
kieszenimasywnyzłotyzegarek,zapewnełupzjakiejśświeżejwyprawy,igłośnojął
liczyćsekundy.
IV
A w tym samym czasie Frania Żurek, pensjonariuszka z separatki numer 7,
klęczałaprzedswymostatnimdręczycielemiwciskającmuwdłoniemałą,zalepioną
kopertę, zaklinała go na wszystkie świętości, by ją wrzucił do skrzynki pocztowej.
Wiedząc, że tamten nie rozumie jej ojczystej mowy, uzupełniała swe słowa
wymowną gestykulacją, a reszty dopowiadały błagalne, skomlące spojrzenia jej
zapadniętychoczu.
Teoczymówiłyobezgranicznejtęsknociezawioskąrodzinną,zakrajem,który
opuściłalekkomyślnie,dającposłuchbajkomłotra-agentaobiecującegojejzłotegóry
zaoceanem.
Teoczymówiłyopohańbieniu,onieludzkiejchłoście,ozbrodniczymwyzysku
białej niewolnicy, która za nędzną strawę i dwie podkasane kiecki na rok musi
przyjmować od czterdziestu do siedemdziesięciu mężczyzn na dobę, która z chwilą
przekroczeniaprogulupanarunieujrzyjużsłońca,jaknieujrzygojejsponiewierane,
splugawione ciało, bo zakopią je cichcem, w nocy, kiedy po dwu- lub trzyletnim
pobyciewtych
murach,zakończyżywotmęczennicy.
TeoczymówiłyohańbieXXstulecia,otejmasowejzbrodni,októrejwiecały
świat, którą specjalna sekcja Ligi Narodów zwalcza… na papierze, ale którą się
toleruje jako zło konieczne, bo Ameryka Południowa potrzebuje wciąż kobiet, bo
setki różnych Erdkrachów, Marcyków, Aszerów dorabiają się na tym milionów w
ciągu kilku lat. I dlatego z samej Polski wywozi się około tysiąca dziewcząt
rokrocznie, a przecież Polska przestała być dawno największym dostawcą żywego
towaru.
Te oczy opowiadały historię tego listu. Długie dwa miesiące biedna Frania
prosiła na migi wszystkich swoich klientów o kawałek papieru i koperki zanim się
znalazł taki, który jej żądanych przedmiotów dostarczył. Przez kilka tygodni
przetrząsałaukradkiemkieszenieodwiedzającychjąmężczyzn,
dziesięć razy schwytano ją na gorącym uczynku i obito nieludzko, aż wreszcie
zdobyła to, za czym tęskniła… ołówek! I znowu upłynęło parę miesięcy, nim jakiś
wspaniałomyślny opryszek raczył jej podarować znaczek pocztowy. A potem drab
uproszony, by list wrzucił do skrzynki, oddał go wprost Elwirze. Nastąpiła ścisła
rewizja osobista, konfiskata, bezcennego ołówka, potem straszliwa chłosta, ostra
obserwacja przez kilka miesięcy i żmudne dzieło trzeba było rozpoczynać od
początku.
Te oczy modliły się więc do głupkowatego majtka, by nie zawiódł nadziei
schorowanej niewolnicy, jak tamten łotr bez serca, by wrzucił list do skrzynki
pocztowejimilczałprzedwiedźmąElwirą.
Teoczyślubowałyzapinającemuguzikibluzymajtkowidozgonnąwdzięczność
Frani, jeśli spełni jej prośbę. I te oczy roziskrzyły się blaskami szczęścia, kiedy
znudzonyprośbamimarynarzraczyłchwycićwgarśćmałybilecikipodniósłgona
wysokośćtwarzy.Nakoperciewidniaładresnagryzmolonyniewprawnąręką:
Szanowna
MariaŻurkówna
Dolinka
pocztaKutno
Polska
Europa
Marynarz spojrzał na niezrozumiałe dlań gryzmoły wzruszył ramionami,
skrzywiłwuśmiechuoduchadouchaswągębępatentowanegopółgłówka,leczlist
wsunął do kieszeni. Frania, która z bijącym sercem obserwowała grę twarzy swego
klienta,objęłagoterazzanogi,przywarłaustamidojegosękatejdłoni,podniosłasię
zklęczeki,bełkocącsłowagorącejpodzięki,całowałarazporazurękawjegobluzy,
corazwyżejiwyżej,ażsuchymi,popękanymizgorączkiwargamiprzypadładojego
niegolonej z dawna gęby. Jej radosne okrzyki zagłuszyły pukanie do drzwi. Nie
dosłyszałago,jakniedosłyszałgogłupkowatymajtek,którybrutalnymuderzeniem
uwolniłsięwłaśniezobjęćuszczęśliwionejdziewczyny.
—Ach,ty,Polacca!—rzuciłznieopisanąwzgardąisplunąłzobrzydzeniem.
Polacca, czyli Polka, znaczy w Południowej Ameryce tyle, co prostytutka, a
przykry ten synonim pochodzi z czasów przedwojennych, kiedy ziemie polskie
najwięcejżywegotowarudostarczały.
W tym momencie drzwi otwarły się na oścież, potężna łapa Jednookiego
chwyciłamajtkazakarkiwciągnęłagodo„salonu”.Franiależącapodścianąujrzała
jeszcze pięty majtka, którego rzucono na środek sali niby piłkę, a potem całą
przestrzeń otwartych drzwi zabarykadowała potężna sylwetka wkraczającego draba.
Jednookiolbrzymzamknąłdrzwizasobą,zdjąłsombrero,odsłaniającohydnąbliznę
po cięciu, które go pozbawiło lewego oka a czoło mu przecięło aż do włosów i,
zacierając dłonie, ruszył powoli w stronę dziewczyny podnoszącej się z ziemi z
wysiłkiem.
—No?MojaPolaccatęskniłazamną?—warknął.
V
NaplacuPraçaMauázachciałosięmajtkowiskręcićpapierosa.Przystanąłwięc,
położył na kamiennej balustradzie blaszane pudełko z tytoniem, lecz razem z nim
wyciągnąłzkieszenizmiętą,zalepionąkopertę.
— List? — zdumiał się. Długą chwilę nie mógł sobie przypomnieć, w jaki
sposób wszedł w posiadanie tego listu, zaadresowanego cudacko. Wreszcie chytry,
domyślnyuśmieszekzawitałnajegobezgraniczniegłupiejgębie.—Ach,toPolacca
dała.Mamwrzucićdoskrzynki—mruknął,rozglądającsięnawszystkiestrony.W
świetle łukowej lampy ulicznej ujrzał skrzynkę zawieszoną na ścianie jakiegoś
budynku portowego; wystarczało zrobić dziesięć kroków i gorąca modlitwa Frani
Żurekbyłabywysłuchana.Leczwtejsamejchwiliprzypomniałsobiegłupieccięgi,
jakieodJednookiegooberwał.Jeszczedotejporyczułnakarkustalowyuściskłapy
olbrzyma i wiedział, że krzyże, stłuczone przy upadku na ziemię, dopiero od jutra
zacznągobolećnaprawdę;takzawszebywazestłuczeniem.
—Wszystkoprzeztenlist—syknął,masującsobiekarkwolnąręką.Koledzyw
„salonie”Elwirypowiedzielimupóźniej,żeJednookipukałdwukrotnieiskarciłgo
zaguzdralstwo.Więcwumyślematołkaskrystalizowałsięterazniezbitypewnik,że
gdyby go przeklęta Polacca nie była zatrzymała, nie byłby go olbrzym obił i
ośmieszył. Wobec tego należało ukarać winowajczynię… Przeprowadziwszy takie
rozumowanie z niemałym wysiłkiem swego ptasiego mózgu, zamachnął się i cisnął
listzabalustradę,wstronęmorza,skręciłpapierosa,zapaliłgoizadowolony,żetak
łatwopomściłswąkrzywdę,odszedłzłapamiwkieszeniachszerokichpantalonów.
Niewidziałjużtego,żewiatrwiejącyodoceanuocaliłlistFrankiodupadkuwwodę.
Trzy godziny później w tym samym mniej więcej miejscu zaczęły się
zatrzymywaćtaksówkizwożącezaspanychpasażerów,którychniemieckipocztowiec
PrinzJoachimmiałprzewieźćprzezocean.
— Jakiś list — zauważył zaraz Artur, lecz rozespana Lucy szarpnęła go
gniewniezarękaw.
—Zajmijsięmoimiwalizami,niejakimśgłupimlistem—syknęła,wciskając
towarzyszowiwkażdądłońpowalizie.
Odeszli razem w stronę statku, sprzeczając się trochę po drodze, a tymczasem
porzuconylistwpadłwręcezamiataczowiulic.Obejrzałgozwielkąuwagą,zważył
wdłoni,zajrzałpodświatło,czywewnątrzniemajakichbanknotów,poczymzaczął
się głęboko zastanawiać, w jaki sposób ofrankowany list znalazł się niemal pod
skrzynką pocztową, zamiast w jej wnętrzu. Rozwiązywanie tego problemu
pochłonęło jego uwagę do tego stopnia, że nie dosłyszał kroków przechodzącego
policjanta i przeraził się nie na żarty, kiedy ciężka dłoń „władzy” spoczęła na jego
ramieniu.
—Wyciągnąłeśzeskrzynki,co?
Zamiatacz ulic zaklął na Madonnę, że to znalazł na ziemi i właśnie zamierzał
wrzucić do skrzynki. Policjant wysłuchał go z niedowierzającym, ale dobrotliwym
uśmieszkiem,poczymjąłoglądaćadres.Ochrypłyryksyrenyodwróciłjegouwagę
wstronęokrętu…—Gdybymlistwrzuciłdoskrzynki,odejdziedopieronastępnym
statkiem, a potem będą urągać na naszą pocztę — rozumował, a jak każdy
Brazylijczyk posiadał wybujałą ambicję narodową, która wyraża się w dewizie:
Brazylia musi dorównać Europie i USA, musi je kiedyś przewyższyć pod każdym
względem… Wierny tej zasadzie odniósł znaleziony list i wręczył g
0
osobiście
rumianemu bosmanowi który grzmiał od Teuflów i Herrgottów na majtków
windującychelewatoremostatniekufryzapóźnionychpasażerówispuszczającychte
bagażeprzezlukędoładowni.
Pół godziny później tylko długa smuga dymu łączyła okręt z Pão de Açúcar,
wyniosłym blokiem granitowym, który wznosząc się niemal pionowo na czterysta
metrów, wita przybywające statki niby olbrzymi szwajcar i zasłużenie, z powodu
swegokształtu,nosimianoGłowyCukru.Isprawiłlos,żetensamokrętwiózłlist-
ostrzeżenie nieszczęsnej Frani, jak również parę agentów Erdkracha jadących po
noweofiary.
VI
Zmęczona, zdyszana wypiła Marysia jednym haustem szklankę wody z
„podwójnym” sokiem, postawiła pustą szklankę na ladzie i spojrzała prosząco na
karczmarza.
—Jeszczejedną?—domyśliłsię.
—Askredytujemipan,panieMüller?
Müllerzrobiłzgorszonąminę.
—Takżepytanie.Marysiamaumniekredytnienadwiegłupieszklanki,alena
dwie ładne kiecki — odparł, nalewając z namaszczeniem „podwójną” porcję
podejrzanie czerwonego soku. Stwierdził z zadowoleniem, że jego słowa wywarły
duże wrażenie. Pochyliwszy się przez ladę, ciągnął dalej przyciszonym głosem: —
Szkoda cię, dziewczyno, do takiej harówki szkoda. Z taką świeżą buzią mogłabyś
mieszkaćstalewwielkimmieścieinicnierobić,tylkonowestrojeprzymierzać…
— Eech, nie zawracaj mi pan głowy — przerwała szybko, bo aż ją w dołku
ściskałozewzruszenia,kiedydoniejwtensposóbprzemawiał.
—Niewierzysz?
—Pewnie,żenie—odparłabardzonieszczerze,gdyżwiedziaładobrze,żejest
najpiękniejsządziewuchąnietylkowDolince,aleicałejokolicy.Jejstarszasiostra
Franka, która przed dwoma laty do Ameryki wyemigrowała, uchodziła także za
piękność wioskową, lecz ani się umyła do Marysi. Tak twierdzili wszyscy, nie
wyłączającPawła,stangretazedworu,którypowszechnieuchodziłzanarzeczonego
Franki.
—AFrankęktonadamęwykierował,jaknieja?—pochwaliłsięMuller.
—Frankę?—spytała,pijącdrugąszklankęwolniej,zprzerwami.
Karczmarz dał wyraz głośnemu zdziwieniu. Jak to? Więc rodzona siostra nie
wiejeszczeotym,żeFrankawyszłazamążwAmeryce,żeposiadawłasnąfarmę,
nibycośtakiegojakfolwark,sześćdziesiątmórgornego,drugietylelasu,sześćkoni,
dziesięćkrów,nieliczącjałownika.Więcnaprawdęotymjeszczeniesłyszała?Ach,
byłbyjejtodawnopowiedział.Pisałmuotymjedenznajomy.Listprzyszedłprzed
dwomamiesiącami,alegdzieśgozgubił.
—Toczemuonadomnienicniepisze?—wtrąciłaMarysia,
Müllerpokiwałsiwągłowąwyrozumiale.
—Niewieszto,dziewczyno,że,jaksiękomuzaczynadobrzepowodzić,tosię
dofamiliinieprzyznaje?—powiedział.
—Świętaprawda—westchnęłaispochmurniałanaraz.
—No,możejeszczesobiekiedyprzypomnisiostrę.
— Może sobie nie przypominać, jak przez dwa lata nie pamiętała — odparła
ostro.—Niczegoodniejniepotrzebujęisamasobiedamradęwświecie!
— Pewnie, pewnie — potakiwał. Kując żelazo na gorąco, chciał jeszcze kilka
kłamstw skomponować na poczekaniu, lecz w tej chwili młody, roześmiany
parobczakwpadłjakburzadokarczmyichwyciłdziewczynęzarękę.
—Maryśka,tyguzdrało—wrzasnął,obejmującjąrozmiłowanymspojrzeniem
— wiadro bym wytrąbił przez ten czas, co ty szklankę pijesz, a tam siano czeka.
Chodźże—objąłjąwpółiporwałzsobą.
Mullerażprzysiadłzestrachukiedywesołyparobczakstrzeliłmuzbataprzed
samymoknem,doktóregowłaśniepodchodził.Marysiauszczypniętaprzyjaźnieprzy
wsiadaniu na wóz wydała głośny pisk, konie ruszyły z miejsca ostro, a turkot
rozklekotanego drabiniastego wozu zagłuszył litanię wyzwisk, jakimi karczmarz
obrzuciłodjeżdżającegoWalka.
— Ty mi tego interesu nie zepsujesz, głupcze — myślał pod jego adresem —
dziewczynaażsiępaliwświatjechać,azresztąciebiewezmądowojskawtymroku.
Usiadłszy za ladą, puścił Müller wodze fantazji. Oczyma duszy widział już tę
chwilę,kiedyodwiezieMarysiędoKutnaiwsadzijątamdopociągupoznańskiego.
WWarszawiezajmiesięniąWolak,późniejszefjąobejrzyiotaksuje.
—Trzystadolarów,taniejniemogę—mruknął,jakgdybysięjużtargowałze
skąpymszefem,zaFrankędaliściemidwieście,toprawda,zaZośkętakżedwieście,
ale przy Kaśce skrzywdziliście mnie ciężko. Muszę to odrobić — dysputował z
nieobecnymMarcykiem.
Dźwięk dzwonka przerwał te rozmyślania. Świeży, energiczny głos wymyślał
małym psotnikom, dzwonek zajęczał tym gwałtowniej, po czym rozległ się pisk
uciekającychdzieciaków.
—A,panPiotr,powitać—rzekłMüller,wyjrzawszyzokna.
—Skaranieboskieztymipędrakami—narzekałlistonosz,ocierająckraciastą
chustkąuznojoneczoło.
—Proszęnabombkępiwa.
Pan Piotr chętnie skorzystał z zaproszenia, ale wprowadził rower do karczmy,
lękając się, że „pędraki” znowu się do dzwonka dobiorą. Od słowa do słowa,
wywiązała się mała pogawędka, w toku której listonosz nazwał Marysię Żurkównę
głupią,zarozumiałągęsią.
— Wyobraź pan sobie — mówił — spotkałem ich na gościńcu. Ich, to niby
WalkaiMaryśkę.Wołam,krzyczę,aoninic,tylkojadądalej.Skręcilinałąkę.Tam
ich przecież na rowerze nie będę gonił. Jeszcze do niego nie mam pretensji. Głupi
bęcwał, w sam raz dobry do gnoju. Popędzał szkapy, śpiewał na całe gardło, mógł
mnieprzeoczyć.Aletakozagapiłasięnamniejaksrokawkośćinic.Niepoznała,
czy co? — irytował się mocno, bo ubodło go, że wioskowa piękność nie raczyła
dostrzecjego,miasteczkowegodonżuana.
AtymczasemMarysia,zawszegrzecznadlawszystkich,choćczupurnaznatury,
niedostrzegłalistonoszanaprawdęinieodpowiedziałaaninajegouprzejmyukłon,
ani na wołanie. Nic dziwnego. Pod wpływem rozmowy z Müllerem myśli jej
poszybowały hen, za ocean, gdzie niedobra siostra, zostawszy ponoć niemal
dziedziczką,nieprzyznawałasiędoniej.
Listonosz poklepał swą skórzaną torbę, wypchaną korespondencją, gazetami i
nakazamipłatniczymi.
—Niechsobiezakarędrałujezawieśdosołtysa—rzekł—skorotakaważna,
niech się przejdzie. Ja jej gonił nie będę. Zostawiłbym list w chałupie — dodał,
spostrzegłszy, że świeża uraza mogłaby go narazić na kolizję z obowiązkiem
służbowym, przynajmniej w opinii Müllera — ale nikogo tam nie zastałem, prócz
dzieci.No,adzieciakomlistudorąkniedam.
— List pewnie od jakiego kawalera — wtrącił karczmarz z dobrze udaną
obojętnością.
—Nie,tozBrazylii.Pewnieodsiostry.
—ZBra…zy…lii—wyjąkałMullerirękatrzymającakufelzaczęłamutak
drżeć,żekużalowispragnionegolistonoszapołowaświeżutkiegopiwawylałasięna
blaszanąpodstawkę.
Uspokoiwszy się jako tako, wygłosił karczmarz dłuższe przemówienie w
obronie Marysi. Z pewnością nie dostrzegła listonosza, była zamyślona, może
gospodyni ją zrugała, jak się to czasem zdarzy. Oczywiście. Musiała go nie
zauważyć,inaczejzsiadłabyzwozuipogawędziłabyznimzprzyjemnością.Boco
innego taki parobczak Kozub, a co innego człowiek inteligentny, urzędnik w
mundurze, mężczyzna urodziwy, za którym wszystkie dziewuchy z Dolinki okiem
strzelają, a już chyba najbardziej ona, Marysia. Nieraz w rozmowie z Müllerem
wspominała,jaktoposumiewKutniepanPiotrdoniejpodszedłiwyróżniłjąwten
sposóbwśródinnychwiejskichdziewcząt.
— Mówiła, naprawdę? — ucieszył się listonosz, kręcąc gwałtownie górną
wargę, gdzie było dużo miejsca na przyszłe wąsy. — Ha, w takim razie chyba
zaczekamnanią.
— Nie doczeka się pan — przerwał Müller z podejrzaną skwapliwością. —
Wiem na pewno, że będą zwozili siano choćby do nocy, bo zanosi się znowu na
deszcz. Lepiej zostaw pan ten list u mnie. Ona tu zachodzi zawsze wieczorem po
papierosydlagospodarza.
— Hm, no tak, właściwie, skoro adresatka jest nieobecna, powinienem list
wręczyćsołtysowi—zauważyłtamtenjeszcze,zmartwionytrochę,żesięurodziwej
Marysijużniedoczeka.
— Więc chce pan, żeby dziewczyna po całodziennej mordędze drałowała dwa
kilometrypogłupilist?Czymożeniemapandomniezaufania?Aaa,nienarzucam
sięwtakimrazie.Jeżelisolidnykupiec…
—Ależ,panieMüller—przerwałlistonosz,otwierającszybkotorbę.
— Nie, nie — wymawiał się karczmarz, robiąc nadal obrażoną minę, lecz
równocześniełypałchciwymwzrokiemwstronęlistuipomałychceregielachprzyjął
go łaskawie. — Chowam go przy panu tutaj, do tej szuflady. Skoro tylko Marysia
wrócipodwieczór,wręczęgojej.
— Wraz z pozdrowieniami ode mnie — dorzucił pan Piotr, sposobiąc się do
dalszejdrogiibardzoostentacyjnieotworzyłpugilares.
—Nie—zaprotestowałMüllerkategorycznie—niepanprzyszedłdomnie,ale
japananabombkęzaprosiłem.Widzę,żekonieczniechcemniepandzisiajobrazić.
Powyjściulistonoszausiadłzaladą,wysunąłszufladędopołowy,zwilżyłpalce
w rozlanym piwie i zaczął coś manipulować przy kopercie, ze zręcznością, która
świadczyła o dużej rutynie w tym „sporcie”. Chwilę później, nasadziwszy na nos
pokrzywione okulary, zabrał się do nielegalnego cenzurowania listu starszej
Żurkówny.Opuściwszywstęp,czytał:
…więc idź Maryś w te pędy do komendanta posterunku i do
proboszcza niech mnie ratują, niech mnie zabiorą z tego piekła, bo
nijak dłużej nie wytrzymam. …Miasto nazywa się tak jakoś:
Riodezanerio, ulica, nie wiem jak. Müller musi wiedzieć, bo on mnie
tuwysłał,gadzinaprzeklęta!
…Moja wina, że jego bajek słuchałam, żem wierzyła jego
gadaniu. Zośkę Fudalankę kiedyś tu widziałam. Biły ją psiapary i
słyszałam,jakzaścianąpomstowałanaMüllera.
…OnnaswysłałnajpierwdoWarszawy,ulicaNowolipki,numeru
nie pamiętam. Tam mieszka jego szwagier Wolak, co pasporty
wyrabia…
— Długo będę czekał? — huknął ktoś nad głową zaczytanemu karczmarzowi.
Tenprzytrzasnąłsobieszufladąpalce,wrzasnąłzbóluizprzerażenia,zerwałsięna
równenogiimętnespojrzeniaswychwybałuszonychoczuwlepiłwgościa.
— Ah, to wy, Macieju — odetchnął, poznawszy znajomego gospodarza,
największegobiboszawDolince.
—Nochyba,żeja.Acośtamtakschowałszybko,hę?Fałszywedolaryczyco?
Wyszedłszy za karczmę, obejrzał Maciej z największą uwagą zakupioną
„monopolkę” i przetarł zdumione oczy. Jakże to? Żądał „ćwiartki”, za ćwiartkę
zapłacił,jaksiępatrzy,atuściskałwgarścipółlitrowąbutelkę.Sen?Złudzenie?—
Przecieżemjeszczeniepił—stwierdziłponadwszelkąwątpliwośćiwyprostowaną
dłonią palnął w dno flaszki. Słabo tkwiący korek wyleciał w górę, a z nim pół
kieliszka „bezcennego” płynu. Nieufny amator wyskokowych trunków skosztował
raz, drugi, trzeci i zrobił nowe, radosne, odkrycie, że wódka ma „swoją siłę”,
murowane 45%, jak wydrukowano na etykiecie. Wówczas błogi uśmiech szczęścia
zawitałnaczerwonymobliczuMacieja.
— Chociaż jeden raz oszklił się, bestyja! — stwierdził już teraz z całą
stanowczością,afakttenucieszyłgowięcej,niżgdybynaglejajkapodrożałyopięć
groszynasztuce.
I tak było rzeczywiście. Niezbity fakt, że chytry Müller sprzedał komuś
półlitrową flaszkę za „ćwiartkę” świadczył najwymowniej o jego roztargnieniu i
zdenerwowaniu. Odłożywszy dokończenie lektury na później, przywołał syna i
drżącymgłosemwydałmuszeregpoufnychpoleceń.
VII
HugoMarcykrozpartywklubowymfotelusłuchałcierpliwiewywodówArtura
Kluga,apozwoliwszysięmuwygadaćdosyta,rzekł:
—Dobrzetomówić,jaksięsiedziwRio,gdziepolicjapatrzynawielerzeczy
przezpalce.AleniechmądryDawidtutajspróbuje.
—Próbował,jacoświemotym,iszłomudobrze—wtrąciłaLucyVentana.
—Tak,aleniedzisiaj,kiedymamywciążnakarkupolicjęobyczajową.
Wywiązałasięztegodłuższautarczkasłowna,którąprzerwaławreszcieLucy.
Nadmieniwszy na wstępie, że tego rodzaju debaty nie posuną sprawy ani o krok,
zapytała Marcyka, jako znającego lokalne stosunki, którą drogę uważa za
najodpowiedniejsządowerbowaniamłodych,ładnychdziewcząt.
— Chodzi mi tu o towar pierwszej klasy — zaznaczyła, podkreślając, że na
dziewczynyzniższychsferjestibędziezawszewielkiezapotrzebowaniewkrajach
Południowej Ameryki, ale że z drugiej strony tamtejsi bogacze, złota młodzież,
zamożni kupcy i im podobni mają po uszy wiejskich dziewek z paluchami jak
marchew i żądają lepszego towaru. Tego właśnie domaga się od nich Dawid
Erdkrach, który zamierza założyć nowy lupanar, przeznaczony wyłącznie dla
najbogatszejklienteli.
Widząc, że Marcyk nie może, czy nie chce ruszyć konceptem, zaproponował
Artur Klug, aby użyć tego samego sposobu, który z doskonałym skutkiem
wypróbowaliostatnionaWęgrzech.
—Szkołafilmowa—wyjaśniłaLucy,widzącpytającywzrokgospodarza.
HugoMarcykmachnąłrękąwzgardliwie.
—Tunienabierzecienikogonatenkawał.
—Nikogo?
—No,owszem,aleDawidosiwiałbyodrazunawidoktychadeptek.
—Dlaczego?—upierałsięKlug.—CzywPolsceniemaładnychkobiet,które
chciałybyzostaćgwiazdamifilmowymi?
—Owszemsą,alemamaniepozwalabotozłyton.Tak,moidrodzy.Polskato
kraj niezmiernie konserwatywny pod tym względem. Dlatego poza kilkoma
artystkami scenicznymi, nie ma tu zupełnie aktorek filmowych. Kariera filmowa,
konkursypiękności,towszystkoshocking,kobietauprawiającainnesportyniżtenis
czy konną jazdę, to również coś niższego, baletniczka to niemal kokota w oczach
tutejszychobłudnychmoralistów,azwłaszczamoralistek,alegdybyściezobaczylite
damyztowarzystwanaletniskach,gdziekażdypensjonatstajesię…
—Odbiegamyodtematu—zauważyłatrafnieLucy.
—Więczałóżmydancing—wtrąciłKlug.
—Zbytkosztowne,nienaczasie,bomamylatoobecnie,aprzedewszystkim,
jakastądkorzyść?
—Hm,hm.Możebytakszkołagimnastykirytmicznej,co?
— To już coś — zapalił się Marcyk. — W ściance szatni można by urządzić
otworyiobejrzelibyśmysobiedokładnieupatrzonegąski.
— Albo szkoła tańców — dodał znów Artur Klug. — Tam mógłbym się
najłatwiejzaprzyjaźnićzmojąprzyszłążoną.
—Pogódźmyjednozdrugim—ozwałasięLucyipodługichdebatachstanęło
natym,żeLucyzałoży„instytutchoreograficzny”,wystarasięopotrzebnąkoncesję,
atymczasemMarcyk,mającywWarszawieszerokiestosunki,wyszukaodpowiedni
lokal i zareklamuje nowo założony „instytut”. Klug miał się zająć wynalezieniem
odpowiedniego człowieka, jakiegoś eks-tancerza lub nauczyciela tańców, bo Lucy
Ventanaposiadałabardzomglistepojęcieo„przedmiotach”,któremiała„wykładać”
wowym„instytucie”.
Wejściesłużącegoprzerwałonaradywspólników.
—KarolWolakdopana,wbardzopilnyminteresie—zameldował.
—Zaraz—odparłMarcyk,wskazującwspólnikomdrzwisąsiedniegopokoju,a
kiedy zniknęli za nimi z pośpiechem właściwym ich zawodowi, pozwolił
wprowadzićnowegogościa.
Karol Wolak, z zawodu grawer, był nieocenionym pomocnikiem Marcyka. On
to właśnie fałszował tak mistrzowsko paszporty, podrabiał pieczątki, podpisy, całe
listy nawet w razie potrzeby, on udzielał pod swoim dachem czasowej gościny
dziewczętom z prowincji przez czas potrzebny na sfabrykowanie dokumentów
umożliwiających wyjazd zagranicę, on wreszcie grał rolę krwawego zbira, jeżeli
wypadło sprzątnąć kogoś bardzo niewygodnego. A przy tych wszystkich
kwalifikacjach posiadał jasno niebieskie oczy, poczciwie uśmiechniętą gębę
zadowolonego z siebie mieszczucha, idealnie prosty rozdziałek w środku głowy
lśniącej od brylantyny, był zawsze dobrze uczesany, „ulizany”, mówiąc stylem
uczniowskim,zawszestarannieubrany,wesoły,miałwsąsiedztwieopinięsolidnego,
uczciwego
rzemieślnika,
słowem,
posiadał
cechy
zewnętrzne,
które
najwytrawniejszego urzędnika policyjnego mogłyby w błąd wprowadzić co do
wartościmoralnejtegourodzonegozbrodniarza.
—Conowego?—spytałMarcyktrochęniespokojnie,gdyWolakwsunąłdłoń
do kieszeni i, wyjąwszy stamtąd portfel, zaczął wertować stos kartek, listów,
papierów. — Radziłem ci już dawno, żebyś to wszystko spalił. Jeszcze kiedy
wsypieszsiebieinas.
—Niemastrachu—odparłswobodniegość—właśnieteświstkiupewniłyby
każdego łapacza przy rewizji, że Karol Wolak to tylko uczciwy grawer i kropka na
tym. To są same zamówienia, rachunki itd. — dodał, potrząsając plikiem papierów.
—Aletumamgorszykawałek.TenlistprzytrzasnąłwczorajpopołudniuMüller,no
tenzDolinki,wiepan?
—Wiem—bąknąłMarcyk,pochylającsięnadlistemFrani.Ledwieprzebiegł
oczymakilkawierszy,twarzmusięnachmurzyła,stałasiędziwniepodobnadopyska
buldoga,apalceoburąk,bębniącedotychczaswblatbiurka,zacisnęłysięwtwarde
kułaki.—Tażmijazapłacimizato!—syknąłwreszcie.—Dziśjeszczenapiszędo
Rio.
— Czekaj pan — rzekł szybko Wolak, widząc, że rozwścieczony szef chce
skonfiskowanyprzezMülleralistpodrzećnadrobnestrzępy,
—Dlaczego?
—Müllermusiprzecieżadresatcelistdoręczyć,inaczejbędziechryja.
—Zwariowałeś?
—Niechżepanposłucha.Müllerdoręczyjejlist,aletaki,jakijanapiszę.
—Tojeszczewiększeryzyko.
— Ba, ale opłaci się. Ta Franka ma we wsi młodszą siostrę jak malowanie.
Müllertwierdzistanowczo,żetakiejdziewczynyjeszczetutajniemieliśmy.
—Przesadzajakzwykle.
— Mam na myśli tylko wiejskie dziewczyny. Otóż Müller przyjechał dziś do
mnie z wielkim krzykiem, że Rio nas naraża na straszne niebezpieczeństwo, no,
słowem,kryminał.ApotemzaczynamiśpiewaćpochwałyotejtamMarysi.Nagadał
jejjużcudaofarmie,jakąFrankaposiada,dziewczynazapaliłasiędotejpodróży,a
tubęc,list.
—Streszczajżesię,człowieku.Mampilnesprawy.
—Nojużjadęwsamśrodekinteresu.UradziliśmyzatemzMüllerem,żebyten
list wykorzystać, to znaczy ja spreparuję taki piękny liścik od Frani, w którym ona
potwierdzi kubek w kubek słowa Müllera i zaprasza siostrę do siebie. Ten piękny
siostrzanyliścikzalepimyjaksiępatrzyijutrogoMüllerdziewczynieodda.Copan
nato?
— Zrobione — zakrzyknął Marcyk i poklepał „zdolnego” pomocnika po
ramieniu.—Tylkooryginalnylistchcętuwidzieć—zaznaczył.—Tamtamusibyć
przykładnie ukarana, żeby jej raz na zawsze odeszła ochota do korespondowania z
rodziną.
— Przydałaby się mała zaliczka — mruknął Wolak, spoglądając tęsknie w
stronę ogniotrwałej kasy. Müller też mówi, że za tę swoją Maryśkę musi wziąć
trzysta.
Marcykskrzywiłsięjakbyrozgryzłrobaczywąśliwkę.
— Jeśli będzie tego warta dostanie trzysta. Muszę wpierw obejrzeć. A tu, dla
ciebie.
Żonglerskim ruchem wrzucił sobie Wolak do kieszeni otrzymaną
dwudziestodolarówkę,umieściłlistwśródswoichszpargałówiopuściłgabinetszefa
zadowolony,uśmiechniętyjakzawsze.
—Wyczekaliściesię—rzekłMarcyk,odmykającdrzwiswojejsypialni,gdzie
tamcidwojeukrylisię„nawszelkiwypadek”.
ArturKlugpokazałmukilkakartek,wydartychznotesuizapisanychszczelnie
drobnympismem.
— Nie próżnowaliśmy — uśmiechnął się. — Oto koncepty ogłoszeń, jakie
należyumieścićwtutejszychdziennikach.Spójrzpan,jakirozmachamerykański.Na
przykład to: Jak się dowiadujemy z miarodajnych źródeł, znakomita tancerka
hiszpańska, pani Lucy Ventana, ulegając namowom zainteresowanych, zgodziła się
pozostaćwnaszymmieścieprzezpółrokuizałożyćinstytutchoreograficzny,który…
—Nonsens,panie—przerwałMarcyk.—Taksięmożepiszeuwas,aletutaj…
—Topiszpansam—mruknąłurażonyKlug—todopanazresztąnależy.
I znowu Lucy musiała interweniować, po czym godna trójca zasiadła zgodnie
przy biurku, by omówić szczegóły planu działania, planu, który w głównych
zarysachjużzostałustalony.
VIII
Niczym granat wpadła Marysia Żurkówna do karczmy, grzmotnęła pięścią w
ladę aż kieliszki zadzwoniły, potem ujęła się pod boki i, mierząc zaskoczonego
Müllerawojowniczymwzrokiem,zakrzyknęłanacałegardło:
—Gdziemójlist,paniekupiec?Cotozaporządki,hę?
Karczmarzzrobiłzdziwionąminę:
— Jaki list? Co za list? Czego się Marysia tak wydziera, jak nie
przymierzając…
—Inobezprzymierzania—przerwałazaperzona,potemjęłarzeczwykładaćza
porządkiem, w krótkich, lapidarnych zdaniach, a każdą kropkę oznaczało nowe
uderzeniepięściąwblatlady:—Wpiątek,przyszedłlist.Domnie.Wozilimywtedy
siano. Z łąki przy olszynie. Przez to mnie w chałupie nie było. Pan Piotr tu list
zostawił. Godzinę temu spotkałam go przed kościołem. Po sumie. W Kutnie.
Powiedziałmi…
— Sztyl, sztyl, już wiem — wtrącił, usuwając pośpiesznie kieliszki, które po
każdym uderzenia posuwały się bliżej i bliżej do kraju lady. — Nie trzeba to było
zaraz tak mówić? Po prostu: panie Müller, gdzie jest ten list, który przyszedł w
piątek,tojestprzedwczoraj.
—Ajajakmówiła?Poturecku?
—Zaraz,zaraz,gdziejagoschowałem—mówił,otwierającjednąszufladępo
drugiej.
Niezadowolona, że jej się nie pozwolił wygadać, zrzędziła Marysia półgłosem,
pomstującnanieporządki,nakarczmarza,nawetnalistonosza,żejejlistuosobiście
niedoręczył-
— O wa, dziury w niebie nie będzie, że Marysia list od kawalera dwa dni
późniejprzeczyta—odgryzłsięiodmykałwciążinneszuflady,szufladki,szukałpo
półkach,pomiędzyflaszkami,słowemwszędzie.Wiedziałdoskonalegdzieleżylist,
sfałszowany przez Wolaka, zamknięty w oryginalnej kopercie, ale umyślnie grał na
zwłokę, chcąc zaostrzyć ciekawość dziewczyny, a z drugiej strony rozproszyć
ewentualne (nieprawdopodobne zresztą) podejrzenia, że on się choć trochę owym
listem zainteresował. — Jest — krzyknął tryumfalnie w pewnej chwili. — Jest,
widzisz, Maryśka? U starego Müllera nic nie zginie, che, che, che… Masz —
wręczyłjejlist—izobacz,cotamkawalerpisze…AjaksięWalekdowie?Janicnie
powiem,che,che,che.—Pogroziłjejpalcemponosie,dowcipkował,zacierałręce,
śmiałsięnieszczerzeipatrzałzniepokojem,czyadresatkaniezauważyśladówjego
„cenzorskiej”roboty.
AleMarysianicieńpodejrzenianiezaświtałwgłowie.Burknąwszypodnosem,
że list jest od siostry, a nie od jakiegoś tam kawalera, oparła się o ladę i czytała ze
zrozumiałymzainteresowaniem.
—Odsiostry—wykrzyknąłMüller,grającdalejbezzarzutuniecnąkomedię—
aniemówiłemci,żenapisze?
Nie odpowiedziała nic pochłonięta całkowicie zajmującą lekturą. Czytała
jednym tchem długie chaotyczne zdania, połykała żarłocznie magiczne wyrazy jak:
farma, dolary, dom, konie, krowy, las trzoda, przyjedź, na rok, na próbę, będziesz
gospodynią,szyfkarta…ach,czegotamniebyłojeszcze.
Karczmarz nie przeszkadzał jej więcej, nie przerywał, nie wtrącał żadnych
uwag. Myjąc powoli jeden kieliszek po drugim, śledził spod oka grę twarzy
urodziwej dziewczyny i rozkoszował się w duchu widmem trzech studolarowych
banknotów,któresątakprzemiłewdotyku,posiadajądoskonałypłóciennypapier,a
posiadanie ich sprawia rozkosz, jakich mało. Tak, tak. Müller nie wątpił już ani
trochę, że te upragnione trzy setki „zarobi”. Szkarłatne rumieńce, goszczące na
policzkach Marysi, jej podniecenie, falowanie jej kształtnych piersi, lekkie drżenie
rąk, wszystko to świadczyło dobitnie, że naiwna rybka chwyciła przynętę, że teraz
trzebatylkoumiejętniepodciągnąćwędkę,abysięsznureknieprzerwał,napsaurok.
Uzupełniając tę myśl, splunął Müller przez okno, aby licho odegnać. Potem,
widząc,żedziewczynaukończyłaczytanie,spytałnieśmiało,cotamsiostrapisze,jak
jejsiępowodzi,czywracaitd.
—Wraca?Głupiabybyłachyba—wybuchnęłaMarysia.—Musiałabyrozum
stracić,żebywracaćtutajiharowaćciężko,kiedytamjestdziedziczką.
—Dziedziczką?—powtórzyłniedowierzająco.
— Czytajcie sami, panie Müller — odparła i dumnym ruchem podała mu
rzekomylistFrani.Tak,karierasiostryoszołomiłają,wzbiławpychę,jakgdybyona
samabyłaowądziedziczkąnasześćdziesięciumorgachornego,tyleżlasu,nielicząc
łąk i pastwisk. Co ona mogła, to ja tym bardziej potrafię… — wykombinowała na
poczekaniu, uczyniła sobie z tego niezbity, nieomylny dogmat. Więc napuszyła się
„ważnie” i z radosną dumą spoglądała na karczmarza, który czytał półgłosem,
powoli, akcentując niektóre słowa i cmokał, i głową chwiał na znak szczerego
podziwu.
—No,icowynato,paniekupiec?—spytała,kiedyskończył.
— Ano, cóżby. Słowo w słowo to samo, co ci kiedyś mówiłem. Mój znajomy
prawdępisał.
Skrzywiła się. Nie o to jej chodziło. Łaknęła wyraźnej zachęty do wyjazdu za
morze,głośnegopotwierdzenia,żeonaanibrzydsza,anigłupsza,animniejrobotna
odFranki,przetotakżebyzbiładolary.
Müllerdomyśliłsięwreszcie:
—Ba,żebyśsobiegłowyniezaprószyłagłupimWalkiem,mogłabyśteżZostać
gospodyniącałągębą—zaryzykował.
—AcóżmiWalekprzeszkadza?Pojedziemyrazem.
— Za co? Myślisz, że ci Franka przyśle dwie szyfkarty? A wiesz ty, co to
kosztuje? Na jeden bilet jakoś by się może zebrało, ale na dwa?… Zresztą Walek
stajedowojskawtymroku.
— Prawda — przypomniała sobie i rozczarowanie, smutek, zawód, odbiły się
natychmiast w jej wyrazistej twarzyczce. Zaczęła się zbierać do odejścia. Ostatnie
słowa karczmarza zachwiały świeżo wzniesionym gmachem marzeń, że pojadą we
dwoje z Walkiem za ocean po dolary. Oblana kubłem zimnej wody, chciała się
wypłakać, ale nie tu przy ludziach. A kiedy mnąc w ręce list siostry opuszczała
karczmę,dobiegłojąwspółczującewestchnienieMüllera:
—Żalmicię,Maryś,żebędzieszmusiałacałeżycietutajharowaćinawetsię
porządnejkieckiniedorobisz.
IX
Ożywiony ruch panował w instytucie choreograficznym boskiej Hiszpanki, jak
ją prasa nazwała. Typowo polski, bezkrytyczny podziw dla wszystkiego, co nosi
markę zagraniczną, sprawił, że kilka ogłoszeń w najpoczytniejszych dziennikach
napędziło tu falangę kobiet zaraz w pierwszym dniu wpisów, choć przecież
Warszawa posiada kilka podobnych instytutów, prowadzonych przez fachowe
kierowniczkiiposiadającychzaszczytnetradycje.Ba,alekierowniczkaznazwiskiem
kończącymsięnaskaczyicz,tonieLucyVentana,„autentyczna”Hiszpanka.
Toteżnapływkandydatek,wśródktórychniebrakłokobietnaprawdępięknych,
przekroczyłnajśmielszeoczekiwaniaagentówErdkrachaikiedydwudziestaktóraśz
rzędu niewiasta opuściła kancelarię, „boska Lucy” znużona, zachrypnięta od
kilkugodzinnego mielenia językiem, spytała pokojówkę, czy dużo osób pozostało
jeszczewpoczekalni.
—Ooo,więcejniżtuzin—brzmiałaodpowiedź—więcejniżtuzinpańijeden
pan.
—Pan?—zdumiałasięLucy.
—Aha.Bardzoprzystojny,proszępani,apachnieodniegojakzkwiaciarni.
Dłoń pseudotancerki, kreśląca bezmyślnie ołówkiem zawiłe esy-floresy na
bloczku,narysowałanaglewyrazistypytajnik?
—Któżtomożebyć?
—Coproszępani?—niedosłyszałasłużąca.
—Nic,nic…Hm…Wprowadźtutegopana.
—Kiedy…bo…jeszczeniejestjegokolejka.Jeszczejednapanienkaprzyszła
przednim.
Lucy zmarszczyła brwi, chciała powiedzieć ostro, że wyprasza sobie wszelkie
uwagi,leczugryzłasięwjęzyk.Pocomawyróżniaćtegojedynegoprzedstawiciela
płci brzydkiej i przez to zwracać uwagę, podkreślać, że ona już wie, iż tam czeka
takżemężczyzna.
—Dobrze—przystała—wprowadźtępanią.Porządekmusibyćzachowany.
Nowakandydatkawyglądałasobienalatdwadzieściakilka.
—Dwadzieściadwanajwyżej—pomyślałaLucyiuśmiechnęłasięprzyjaźnie.
Tobyłocośdlaniej.Jednym,rutynowymspojrzeniemoceniłaniezaprzeczonąurodę
przybyłej,jejsmukłąsylwetkę,ślicznenóżki,rasowądłoń,szlachetnyowaltwarzyi
piękno oczu, podłużnych, wyrazistych, spoglądających ciekawie, świadczących o
błyskotliwej inteligencji ich uroczej właścicielki, lecz osłaniających się często
firankądługichrzęs;wtymspuszczaniuwzrokubyłocośniezmierniechwytającego
zaserce,choćowawstydliwośćkłóciłasięwybitniezlekkozadartymnoskiem,co,
jakwiadomo,świadczyoczupurności,izesposobemnoszeniamałegotoczka,spod
któregowysuwałysięzalotnieloczkipopielatychwłosów.
Przedstawiwszy się jako Iza Litkup, zapytała przybyła przede wszystkim ile
wynosiwinstytucieopłatazakurs.
— Trzydzieści złotych miesięcznie — powtórzyła i coś, niby westchnienie,
zafalowałojejtorsem.
Lucy Ventana otaksowała z kolei skromny płaszczyk wiosenny swej przyszłej
uczennicy,jejkapelusz,rękawiczkiiwypłowiałątorebkę.
— Mniej zamożnym daję pewne ulgi, w drodze wyjątku oczywiście —
przemówiła. — Jeżeliby to więc pani trudność sprawiało płacić trzydzieści złotych,
tomogęopuścićnadwadzieścia.
— Och, jaka pani dobra — ucieszyła się Iza Litkup, obrzucając Lucy
wdzięcznymspojrzeniem.
Wręczywszy jej banknot dwudziestozłotowy, podała swój adres, spytała o godziny
lekcjiizaczętasięzbieraćdoodejścia.
—Analekcjetańcaniezapisałabysiępani?
— Umiem tańczyć, proszę pani, ale jeśliby pani urządzała również komplety,
to…
— Owszem — przerwała Lucy szybko — komplety będą się odbywały co
niedzielęopiątejpopołudniu.
—Awstęp?
—Dlapanibezpłatnie…dlawszystkichmoichuczennic,tojasne—poprawiła
sięszybko.—Zaznaczam,żetowarzystwobędziedoborowe.Więcproszępamiętać,
pannoIzo.
PowyjściukandydatkizrobiłaLucyprzyjejnazwiskuwymownykrzyżyk.Tym
znakiem oznaczała na liście najpiękniejsze kobiety, czyli te, którymi szajka
Erdkracha może się bliżej zainteresować. Potem przeliczyła owe znaczki i
uśmiechnęła się z zadowoleniem. Na dwadzieścia pięć nazwisk było już sześć
krzyżyków.
—Jaknapierwszydzieńwpisów,towspaniale—mruknęłaipoleciłasłużącej
wprowadzić owego pana. — Może to łapacz? — pomyślała jeszcze, zapalając
nerwowocienkiegopapierosa.
Elastycznym krokiem wszedł lub raczej wpadł do kancelarii instytutu
mężczyznamożetrzydziestoletni,ubranyzwyszukaną,zprzesadnąnawetelegancją,
złożył szarmancki ukłon, wcisnął monokl w oko i wsunął dłoń w wycięcie
marynarki,
—Pozwolipani,żesięprzedstawię—zacząłnienaturalnym,aktorskimgłosem,
odczekał chwilę, jakby dla spotęgowania wrażenia, potem rzekł z kapitalnym
patosem:—JestemSoterFox-Trotowski.
— Bardzo mi przyjemnie — odparła, przewiercając go na wylot badawczymi
spojrzeniami.
—Spodziewamsię,żesłyszałajużpanicośniecośomnie.Notak,pochlebiam
sobie,che,che,che—rzekłzkomedianckąskromnością.
—Aaaa,owszem,owszem,naturalnie—przyznałaskwapliwie.
Soternapuszyłsięjakpaw.
—Domyślasiępanizatem,zczymprzybywam…Tak,drogapani,boskaLucy,
jak panią zowią słusznie. Po trzykroć słusznie — dodał, poprawił sobie monokl i
posłałzdziwionejkobiecienajbardziejzabójczespojrzenie.—Przybyłemofiarować
pani swą współpracę. Przeczytawszy inserat, w którym poszukuje pani asystenta,
jakiegoś nauczyciela tańców — te słowa wypowiedział z nieopisaną wzgardą. —
Przyszedłem do przekonania, że jest moim świętym obowiązkiem, przestrzec panią
przed tutejszymi metrami tańca i ofiarować jej swoją pomoc, swoje usługi, swoją
współpracę.
—Nareszciejestemwdomu—mruknęłacichuteńko,anieocenionySoterFox-
Trotowski, upojony własną przemową, z przymkniętymi oczyma wsłuchiwał się w
echaostatnichswoichsłów.
PopięciominutowejrozmowiepodejrzeniaLucyVentanywzrosły.Zachowanie
sięprzybyłegobyłotaknienaturalne,takpełnenieudolnejpozy,żetoażbiłowoczy.
W pierwszej chwili chciała się go pozbyć z miejsca. Wystarczyło powiedzieć, że
posada jest już zajęta i osłodzić mu odmowę jakimś: Niestety. Gdyby się pan był
zgłosiłgodzinęwcześniej,nieomieszkałabymzjegousługskorzystać…Ponamyśle
zmieniła decyzję. — Jeśli to łapacz, to właśnie dobrze mieć go wciąż na oku —
kombinowałaipoleciłamusięzgłosićpoodpowiedźnazajutrz.
Następnym interesantem była panna Róża Freundlich. Jeden rzut oka na
garderobęnowejkandydatkiprzekonałLucy,żetapięknaŻydówkaposiadaforsyjak
lodu, że to coś dla Artura Kluga, który za ryzyko wywożenia swych małżonek do
PołudniowejAmerykilubisięrozglądaćzadużymposagiem.
IzanimpannaRóża,nieprzeczuwającapodobniejakjejpoprzedniczki,zjakimi
rekinami los kazał się jej zetknąć, zdołała oświadczyć, że pragnie się zapisać
zarównonakursgimnastykirytmicznejjakinalekcjetańca,ołówekLucyVentany
nakreśliłnaliścieuczennicnowy,wielemówiącykrzyżyk.
X
Klaśnięciem w dłonie dała Lucy znak, że lekcja skończona. Zastęp kobiet,
maszerujących parami po sali gimnastycznej, ruszył jak burza w stronę drzwi
przyległejszatni.Popychającsię,żartującwpadłydoowejszatni,gdziemieściłasię
garderoba,awgłębipłytkibasenikitusze.LucyVentana,któraostatniaopuściłasalę
gimnastyczną,przekręciłakontakttrzykrotnieipowódźoślepiającegoświatłalunęła
zewszystkichlamp.
—Podtusz,pannoZosiu—komenderowała,dostrzegłszy,żejednazuczennic,
anemicznablondynka,chceuniknąćchłodnychnatrysków.—Odtegoniktnieumarł.
Różynietrzebabyłozachęcać.Zrzuciwszykoszulkęispodenkiodgimnastyki,
przedefilowała w adamowym stroju przez szatnię, potem wskoczyła do basenu, w
którymwodasięgałajejniecopozakostki,iwciągnęłazasobądwiemniejodważne
koleżanki.Jejszczery,radosnyśmiechzagłuszyłpiskliweokrzykitamtychdwóch.
—Zarazpaniąrozgrzeję—odparła,kiedyanemicznaZosia,poczęłasięużalać,
żejejzimno,iseriąprzyjacielskichklapsówwymasowałajejgołeplecy
Wszystkowidząca Lucy dostrzegła inną znów uczennicę, która przebierała się
szybkowkącie.Zapytana,dlaczegoniebierzetuszu,odpowiedziała,żesięwstydzi,
żenigdysięwczyjejśobecnościnierozbierała.
— Dzieciństwo — rzekła Lucy — przecież jesteśmy tu same kobiety. — Tu
całkiemmimowolirzuciłaskośnespojrzeniewstronęściankipozabasenem,gdzie
znajdowałosiękilkadoskonalezamaskowanychotworów,przezktóreMarcykiKlug
przebywający obecnie w kancelarii instytutu obserwowali dokazujące pod tuszem
uczenniceidokonywaliwyboru.
— Różę biorę na siebie — szepnął Artur, pochylając się w stronę zażywnego
kompana.—Musipanprzyznać,żetonajładniejszykąsekwtymzespole.
—Onaalbopopielata—mruknąłMarcykiodciąwszywnależytymskupieniu
stożkowaty czubek cygara, zwrócił towarzyszowi uwagę na Izę Litkup, do której
właśniepodeszłaLucyVentana.
— Hm, możliwe. Każda z nich jest skończoną pięknością, ale każda w swoim
rodzaju.Różaprzedstawiatypdziewczynyzmysłowej,namiętnej,kochliwej,aprzy
tym…
—Tssss—syknąłMarcyk—mówpanciszej.
Rozbawione uczennice, którym ani przez myśl nie przeszło, że są pod taką
obserwacją, dokazywały w najlepsze. Napełniając szatnię gamami srebrzystego
śmiechu, ciągnęły właśnie pod tusz ową wstydliwą koleżankę, która wzbraniała się
rozebrać. Lucy Ventana patrzała nader pobłażliwie na te igraszki; uśmiechając się
wyrozumiale,przywoływałakolejnotęczyowąuczennicę,spacerowałazniąposali
iwypytywałaorozmaiteszczegółyzjejprywatnegożycia.
— Widzisz, moje dziecko — zaczynała zazwyczaj — nie pytam o to, by
zaspokoić swą ciekawość, lecz dlatego, że chcę wam być czymś więcej niż
nauczycielką.Maciemnieuważaćzastarsząsiostrę,ciągnęładalejgłosemciepłym,
obejmowaławpółwzruszoną izdziwionątrochę uczennicęiprzechadzała sięznią,
manewrując w ten sposób, aby ukryci za ścianą wspólnicy mieli jak najwięcej
korzyściztejdefilady.
W pewnym momencie anemiczna Zosia zakrztusiła się i zakaszlała. Lucy
Ventana podbiegła do niej natychmiast i dając wyraz swojej wielkiej troskliwości o
zdrowie uczennic, poczęła wyrażać obawy, czy dziewczyna nie zaziębiła się przy
zimnychnatryskach.
— Nie, proszę pani. To dym winien. Nie znoszę dymu tytoniowego; zaraz
kaszlę.
—Dym?—Lucyzmarszczyłabrwi.—Którazpańtupali?—spytałasurowo
podniesionymgłosem.
Dziewczętaspojrzałyposobiezezdziwieniem.IzaLitkup,wpatrzonawtwarz
perorującej Lucy jak w tęczę, pobiegła wzrokiem za kierunkiem przelotnego
spojrzenia nauczycielki i zdziwienie podniosło jej brwi: oto w głębi, za płytkim
basenemwiłasiępowiewnawstążkabłękitno-szaregodymku,zafalowałanaglejakby
wniąuderzyłstrumykpowietrza,rozpłynęłasięszybko,anatleścianyporuszyłosię
coś,jakgdybykawałektapetyosunąłsięokilkacentymetrów.Udając,żechcesobie
jeszczenogiopryskaćpodtuszem,rzuciłasięIzawtamtąstronę…—Hm,todziwne
— monologowała w duchu, wracając na swoją ławkę. — To był dym z cygara, a
przecieżcygarżadnazmoichtowarzyszeknapewnoniepali.
Kiedy ostatnia z uczennic opuściła szatnię. Lucy Ventana pospieszyła do
kancelarii swojego „instytutu”. Było tu aż czarno od dymu. Klug z Marcykiem,
pochyleni nad kajetem, zawierającym spis uczennic, wynotowywali sobie adresy
upatrzonychofiar.
— A, Lucy — uśmiechnął się Marcyk dostrzegłszy wchodzącą — gratuluję
pani.Jestwczymwybierać.
— Tak — odparła głosem znużonym, sennym — tylko na przyszłość bądźcie
łaskawi nie urządzać sobie tutaj palarni, bo dym przesiąka do szatni. Tym razem
zagadałamszczęśliwiemojegąski,alenietrzebakusićlicha.
Klugmachnąłrękąlekceważąco:
— Powiedz mi lepiej — rzekł — coś się dowiedziała od Róży. Ma jakiego
fatyganta?
—Nie,takprzynajmniejtwierdzi.Mieszkatuuciotki.
—Więcsierota?
—Nie.RodzicemieszkająwjakiejśdziurzepodWarszawą,Piaseczno,czycoś
w tym guście. Papa robi w żelazie, ma ciężką forsę, ale jest sobie mocno
konserwatywnym Izraelitą, o ile mogłam wywnioskować z jej odpowiedzi. To źle,
co?
— To właśnie dobrze — Klug zatarł dłonie. — Ślub rytualny wystarczy, che,
che, che. No, Lucy, teraz urządź komplet jak najprędzej, abym mógł poznać moją
przyszłąmałżonkę.
—Atapopielata,cozajedna?—spytałMarcyk,któryinteresowałsięwięcej
osobąpannyLitkup.
— Tu niestety niewiele mogę wam powiedzieć. Bardzo zamknięta w sobie
dziewczynaztejIzy.Dowiedziałamsiętylkotyle,żejestsierotąipracujewjakimś
biurze.Niechciałamjejzbytniociągnąćzajęzyk,abyniewzbudzićjakichpodejrzeń.
No,aleterazwynościesię,moidrodzy,bojestemstraszniezmęczona.
Marcykodemknąłdrzwipoczekalniicofnąłsięczymprędzej.
—Cotoznaczy?—zaniepokoiłsię.—Nacotenbłazenjeszczeczeka?
Lucy i Klug spojrzeli na się wzajem pytająco. W pustej poczekalni, tuż obok
drzwi kancelarii instytutu siedział w fotelu Soter Fox-Trotowski i zdawał się
drzemać. Jego zwieszona głowa kołysała się rytmicznym, ledwie dostrzegalnym
ruchem.
Marcyk chwycił się za głowę, gdyż przerażające podejrzenie przemknęło mu
przezmyśljakbłyskawica:
—Tendrabzostałtuumyślnie,bypodsłuchiwać,dlategousiadłwtymmiejscu,
słyszałkażdesłowonaszejrozmowy,aterazudajeżeśpi—wyszeptał,zamknąwszy
uprzedniodrzwilekko,cichuteńko.
—Więcszpicel?Łapacz?
Lucy pierwsza otrząsnęła się z wrażenia. Wypuściła wspólników drugim
wyjściem,polecającimzabraćzsobąkompromitującezapiski,kajety,notatki,potem
wróciłanapalcachdopoczekalni,alejużprzezsalęgimnastyczną.Stojącwdrzwiach
obserwowała przez długie minuty swojego asystenta, który był do niej w tym
momencie zwrócony tyłem. Soter Fox-Trotowski spał w dalszym ciągu lub
mistrzowsko udawał człowieka pogrążonego w głębokim śnie. W pewnej chwili
westchnąłgłośno,poruszyłsięzwisającadotejporygłowaopadławtył,naoparcie
fotela, a z odemkniętych ust jął się wydobywać oddech świszczący, niemiłe
chrapanie tak charakterystyczne dla jegomościa w wieku męskim, który zasnął na
wznakwciasnymkołnierzykuiztrudemłapiepowietrzewtejniewygodnejpozycji.
—PanieSoterze—powiedziałapółgłosem,podchodzącdoniegozboku.Nic.
Niebyłoodpowiedzi,tylkochrapanieosiągnęłoswojefortissimo,adośćrównyrytm
oddechuprzerodziłsięwdziwnesynkopy.
—PanieSoterze—powtórzyła,stanąwszytużobokfotela.
Odemknął oczy, zaczął mrugać, ziewnął od ucha do ucha, pochylił głowę,
spojrzał dość nieprzytomnie i nagle skoczył na równe nogi jak wystrzelony z
katapulty.Zawstydzony,zmieszanyzacząłsięrozpływaćwprzeprosinach,żezasnął,
alemiałdoniejpewieninteres,prośbęwielką,postanowiłzaczekać,ażbędziemiała
wolnąchwilęi…
— …i sam nie wiem, jak się to stało, że zasnąłem — dokończył, unikając
wstydliwiejejbadawczegowzroku.
—Jakiżtopanmiałdomnieinteres?—spytałaoschle.
—Ach,proszępani…doprawdyniewiem…jesttozuchwalstwemzmejstrony
—jąkałsię—igdybyniefatalnakonieczność…
—No,wykrztuśpannareszcie—zniecierpliwiłasię.
Jej zły humor zbił go z nóg do reszty. Dopiero do długich ceregielach
wybełkotałdrżącymgłosem,żeszłomuomałązaliczkę,gdyżniezapłaciłjeszczeza
pokój,wktórymmieszkaizajętomurzeczy.
— Albo mówi prawdę, albo to najlepszy aktor, jakiego spotkałam w życiu —
mruknęła Lucy, dążąc do kancelarii, gdzie przechowywała gotówkę. Jego
zachowanie, sposób mówienia, wzrok, wyraz twarzy, słowem wszystko miało w
sobie tyle szczerości, pomimo całej jego maniery, że kiedy odszedł uszczęśliwiony
stuzłotowym banknotem, zatelefonowała do Marcyka i oświadczyła mu z całą
stanowczością,żealarmbyłnaszczęściefałszywy.
— Nigdy nie uwierzę, żeby zwykły łapacz miał być tak szczwany, a
równocześnietakniewybrednywdoborzenaiwnychmetod—dodała.
— Na wszelki wypadek — odparł Marcyk na to — polecę Wolakowi, aby go
miałnaokuizbadałgruntowniejego„hipotekę”.Wnaszymzawodziememożnabyć
nigdydośćostrożnym.
XI
Rozmiłowanym wzrokiem wodził Józef Drąg po swoim królestwie. Na
podłużnym ściernisku zżętego przed południem żyta uganiała jego dzieciarnia,
dokuczająckudłatemuBurkowi,któregoostracierńkłuławłapyniemiłosiernie.Na
lewo, niby podstrzyżona do połowy ruda czupryna czeszącego się „na jeża”
jegomościa, ciągnął się łan dorodnego zboża, co ostatnią godzinę przeżywało. Bo
kiedy minie pora południowego posiłku, on, Józef Drąg, jego najstarsza latorośl
MichałiparobczakWalekKozubpodejdąskrzepieni,wypoczęci,ścisnąsiępaskami,
splunąwpracowitedłonieidowieczoralegniełanżytajakdługipodkosamitrójki
żniwiarzy.
Po prawej ręce zielony prostokąt ziemniaków. W równiusieńkich rzędach
sadzone, oplewione, okopane, jak się patrzy, sterczały małe kierzki, radując oko
dobrego gospodarza. Już tam zapobiegliwy Józef zaglądał pod niejeden kierz i
wiedział,żezbiórbędzieobfity.
—Naziemniaczyskuzdałobysięsiaćpszenicę—mruknąłpodwąsemimyślą
wyprzedził czas o kilka miesięcy, układając sobie w głowie plan robót jesiennych.
Tak się przy tym zagłębił w rozmyślaniach, że o jadle zapomniał, co znów
poirytowało skorą do swarów małżonkę, siedzącą nieopodal i karmiącą swoją
najmłodsząlatorośl.
—Cotam?Omastycizamało?
Józef Drąg ocknął się z zadumy, zaprzeczył, a na dowód, że kasza jest w sam
raz omaszczona, uwinął się z miską w dwa pacierze. Ta demonstracja udobruchała
całkowicieDrągową.Drążynę,jakmawiałlistonoszpanPiotriinniludziemiastowi.
—Jużmyślałam,żezaczynaszgrymasić,jaktanaszaMaryśka.
Jak na komendę zwrócili oboje swe spojrzenia w tę stronę, gdzie na miedzy
oddzielającejłąkęodświeżegościerniskależałaMarysiaŻurkówna,sama,zdalaod
reszty wieśniaków, zamyślona, zapatrzona w błękitne niebo, a chmurna,
nieprzystępnajakBurek,kiedynocąktośobcypodchodzidozagrody.
— Do cna się zmieniło dziewczysko… A taka zawsze była robotna —
westchnąłgospodarz.
Gospodyniskrzywiłapyzatątwarzwzłośliwymuśmiechu.
—MusiałjejWalekdogodzić—burknęładomyślnie.—Niedarmosiędoniej
tak wiosną przypalał. Wszyscyście jednacy, chłopy paskudne — dodała bez
przekonania, spojrzała przymilnie na barczystego małżonka, a potem rozkochanym
wzrokiempopieściłaswojemaleństwo.
—Taaak?—zaśmiałsięJózef,pokazującwszystkiezęby,zdrowe,mocne,tylko
trochę pożółkłe od tytoniu czy od niemycia. — Chłopy paskudne, gadasz? A kto
kogoskusił:AdamEwę,czyonajego,hę?
Dodyskusjinatematgrzechupierworodnegoniedoszłojednak,bowiemwtej
chwili coś daleko ciekawszego pochłonęło uwagę gderliwej gospodyni. Oto Walek
Kozub, niezrównany pracownik, wioskowy champion kosy i rekordzista w młócce,
podniósł się leniwie na ścierni i, kołując dyplomatycznie, skierował swe kroki w
stronęlegowiskaMarysi.
—Aco?Niemówiłam?Znowugociągniedoniej.Anichybi,żepowieczerzy
obojesięgdzieśzapodzieją…Anomłodość,płochość—westchnęłazazdrośnie.
Józefniebyłtaktępy,bynieprzeniknąłtendencjitychaluzji.
— Znowu cię ponosi? — mruknął niechętnie. — Mało to gęb mamy do
żywienia?—Potem,abyzłagodzićtęodmowęimyśliognistejmałżonkiskierować
nabardziejidealneszlaki,dodałbardzopoważnie,tonemdziękczynnejmodlitwy:—
JużtamPanBógnieposkąpiłpogodywtymroku.
Przez ten czas Walek dotarł do celu wędrówki i z zasmuconą miną słuchał
sprawozdaniaMarysi,Mówiławłaśnie:
— Szwagier odpisał Müllerowi z Warszawy. Chce mi pożyczyć na szyfkartę,
mamtylkodoWarszawyprzyjechaćjaknajprędzej.
—Myślisz,żecidarmopożyczy?Zedrzeładyprocent,zobaczysz—próbował
jązniechęcić,lecztenargumentnajmniejtrafiałMarysidoprzekonania…Ileżmoże
zedrzeć? Pięćdziesiąt złotych? Może sto nawet? A cóż to dla niej będzie znaczyło,
skoroprzyjedziedoAmeryki,gdziepieniądzeleżąnaziemiitylkosięschylićponie
trzeba. Odeśle mu dług z procentem w ciągu dwóch miesięcy, tak to z Müllerem
wyliczylioboje.Müllerbardzopoczciwyczłowiek.Iużyty,skorydowyświadczenia
przysługi.OtonaprzykładsamsięofiarowałpodwieźćjąwozemdoKutna.Pytałteż,
czy jej na bilet do Warszawy wystarczy. Właściwie, to tak, choć wolałaby te
paręnaściezłotychmiećprzyduszy,boćwdrodzeróżniebywa,czasemtrzebatrochę
jadłakupić,możeinocleguprzyjdzieszukać,abezforsyjakośnijako.Należyjejsię
kilkadziesiątzłotychodgospodarza.PoczciwyJózefdałbyjejzaliczkębezwahania
ale „stara” spyta zaraz: A na co ci to? Kiedy zaś dowie się, że ona, Marysia, chce
odejść ze służby teraz, w pełni prac sezonowych, to jej ani grosza nie da, może
jeszczerzeczy„zafant”zatrzyma.
—ToniechceszJózefomnicmówićoAmeryce?—zdziwiłsięWalek.
— Głupiam to? Puściliby mnie we żniwa? — odpaliła Marysia, która pod
wpływem częstych rozmów z Müllerem przyzwyczaiła się na pytanie odpowiadać
pytaniem.
—Więcprzecieżpojedziesz—westchnąłżałośnie.
—Pojutrze.
— Pojutrze — powtórzył jak echo i odwrócił szybko głowę, bo coś go
połechtałowkącikachoczugorzejniżkurzprzymłócce.
— Walek? Ty beczysz? — W jej pytaniu więcej było braterskiego ciepła, niż
zdziwienia,żewoczachtegoosiłkazalśniłyłzy.
— Zbzikowałaś chyba — odburknął, odwrócił się do niej twarzą i dodał ze
sztuczną szorstkością: — Miałbym też się czego smucić. Kiedy chcesz koniecznie
jechać,tojedź.Jacięzakieckętrzymaćniebędę…Nawetbędę…rad—zełgałtak
niezręcznie, że dziecko by się na tym poznało. Ale serce Marysi było przepełnione
żałością, bo choć dolarowy magnes, wyczarowany z pokus Müllera, dawno już
zwyciężył wszelkie skrupuły, to przecież zbierało jej się na płacz ilekroć sobie
pomyślała, że przyjdzie porzucić tę wioskę rodzinną, te łany, łąki, pola, tych ludzi
dobrych z kościami, a nade wszystko jego, Walka. Toteż nie poznała się na jego
kłamstwieibyłoonoostatniąkroplą,jakaspadładopełnegokielichagoryczy.
— Nawet rad będziesz? — powtórzyła i w bek. Przytuliła się do niego całym
ciałem,zarzuciłasobiejegorękęnaszyjęitakleżeliprzysobienamiedzyzłączeni
gorącym uściskiem, oboje strapieni bezmiernie, bezradni, bezbronni wobec męki
bliskiej rozłąki. Ukrywszy mokrą od łez twarz na piersiach swojego chłopca,
wstrząsała się od łkania i powtarzała w kółko swoje: — Waluś mój najdroższy,
Waluś.
Nagle drgnęli, odskoczyli od siebie, podnieśli głowy. Tuż nad nimi stała żona
JózefaDrągairechotałaurągliwymśmiechem.
—Ano,takbywazawsze—powiedziałasentencjonalnie,naśmiawszysięsnadź
dosyta.—Wiosnąsiękochała,zaśwleciepłakała,wjesieńsięwstydziła,awzimie
niańczyła,co?
Marysiazerwałasięzziemijakbyjejkowalrozpalonedoczerwonościżelazodo
skóryprzyłożył.
—Ano,sądzęciebiewedlesiebie—odparłatakimsamymtonem,potemujęła
siępodbokiizaperzonawytrajkotałajednymtchem:—Myślicie,Józefowa,żejaku
was wprzód były chrzciny Michała, a potem wesele z Józefem, to już wszystkie
takie,co?
Gospodyniomałoszlagnietrafił.Starygrzechdawnojużposzedłwniepamięć
i niekiedy tylko ta czy owa „życzliwa” sąsiadka wypomniała jej w kłótni ów
wypadeczekzokresunajpiękniejszychlat.Ależebytakaszelma,służąca,dziewkaod
krów śmiała swojej gospodyni to powiedzieć? I przy świadku? I w dodatku po
świeżejodmowieJózefa,któryjużdawnoprzestałbyćtym,czymbyłongiś?Jakby
nakpiny?
FalakrwinabiegłaJózefowejdotwarzy.Niedbając,żetrzymadzieckonaręku,
zamierzyła się wolną dłonią, ale Walek chwycił ją wpół zamachu i swą okazałą
sylwetkąrozdzieliłniedoszłezapaśniczki.
— Gospodyni — rzekł cicho, łagodnie, lecz diablo stanowczo. — Jak się jej
tknieciejednympalcem,tojadziściskamcałąrobotęiodchodzę.
NatakiedictumJózefowaochłódłazgniewuszybciej,niżprzedchwiląwzłość
wpadła. Strata takiej siły roboczej jak Walek byłaby ciosem dla gospodarstwa w
okresie żniw. Więc pomyślawszy sobie, że za parę lat Michał zastąpi Walka,
odroczyła termin odwetu za zniewagę „na honorze” i warknąwszy, że pora się brać
do roboty, odwróciła się do pary młodych plecami. Zaś Michał, dziecko miłości a
zarazem przyczyna despektu, jaki spotkał co dopiero jego rodzicielkę, wił się ze
śmiechupościerni,żeapodyktycznamatka,familijnydyktator,dostałatakąnauczkę.
— Trafiła kosa na kamień — zaśpiewał fałszywie na nutę zachciało się raz
Jadwidze i unikając przezornie spotkania z „dyktatorem”, pospieszył do ojca, który
plułwłaśniewgarście,zabierającsiędoznojnejpracyżniwiarza.
XII
Nadszedłwreszcieówpamiętnydzień.JeszczeubiegłejnocywyniosłaMarysia
swójdrewnianykuferekzchałupyDrągówizłożyłagonaprzechowaniewkarczmie.
Nie spała tej nocy, a dzień rozpoczęła pod bardzo kiepskimi auspicjami, bowiem
wylała pół wiadra mleka. Nasłuchała się też niemało od gospodyni, w następstwie
czegowszystkojejzrąkleciałoipopełniładziesiątkiróżnychniezręczności,wśród
których poczesne miejsce zajęło niezamknięcie drzwiczek chlewika. Długie dwie
godziny zmitrężyła potem, zanim ostatni ze zbuntowanych wieprzków pozwolił się
zapędzićgdzienależy.
PodwieczórzrozumiałezresztąpodnieceniedoszłouMarysidozenitu,śmiała
sięlubpopłakiwałanaprzemian,awydoiwszykrowy,zaczęłasięznimiżegnaćtak,
jakbytobyłyludzkieistoty.Potem,ostatniawieczerzapoddachemchlebodawców,u
których od sześciu lat służyła. Tak, od sześciu, bo wtedy umarła matka, a zły wuj
rozpanoszył się w chacie i tak sierotom życie „osłodził”, że uciekły obie. Wpierw
Franka, a pół roku później ona, Marysia. Wspomnienie matki wzruszyło ją i
wywołałonowestrumieniełez,kuwielkiemuzdziwieniudomowników.
Kołodziewiątejwszyscybylijużpogrążeniwgłębokimśnie.Wymknąwszysię
z chaty, pobiegła Marysia do stajni. Sprawiło jej to dużą przyjemność że Walek
czuwał. Był trochę śpiochem, naharował się za dnia uczciwie, więc nie zdziwiłaby
się,gdybyzasnął.Alenie.Czuwał,czekałnaniąsmutny,zgnębiony,zrezygnowany.
Pożegnała się jeszcze z poczciwym Burkiem. Stary kundel ocierał się włochatym
łbemojejnogi,kłapałpaszcząnażarty,udając,żejąchceprzytrzymaćzaspódnicę.
A może ją naprawdę przytrzymywał? Może, przeczuwając co ją czeka, usiłował
przeszkodzićjejodejściu?
Szli obok siebie w milczeniu, Walek znieczulony już, apatyczny, ona zaś
przejęta doniosłością tej chwili, wzruszona do głębi. Zbierało jej się na płacz na
widok znajomych chat, wierzb melancholijnie przy drodze dumających, na widok
stawu,zktórymłączyłojąnajmilszewspomnienie.BotupoznałaWalka.Widywała
go już nieraz przedtem, lecz nie zwróciła nań specjalnej uwagi. Jakże? Ona,
wioskowapiękność,przedmiotumizgówwszystkichparobczaków,miałabysięzająć
akurat jakimś tam Walkiem?… Aż zeszłego roku się to stało. W drugie święto
Wielkanocy. W śmigus. Wracała z Kutna, z kościoła, trzymając się z daleka od
innych dziewcząt, bacząc zazdrośnie, by nie korzystały chociażby z ochłapów jej
popularności, jej powodzenia u chłopców. Ubrała się w nienajlepszą kieckę,
przewidując, że niejeden dzbanek wody na nią chlusną po drodze. Tymczasem
prawie nic, jeśli nie liczyć zaczepki pana Piotra w Kutnie, który z wytwornością
miastowegodonżuanaopryskałjąkolońskąwodą.Pozatymbyłasucha,parobczacy
jakbysiępodziemięzapadli,jakbyjąchcielizbojkotować.Obrażona,zawiedziona,
przyspieszyłakroku.Naglezkrzakówrosnącychkołokrzyża,tamgdziegościniecsię
rozwidlanadrogęwiodącądowsiidodworu,wypadłahurmawyrostkówistarszych
parobczaków.Zanimsiępołapała,ocoimchodzi,znalazłasięnadstawem.Więctu
jej chcieli dyngus urządzić. Kiedy indziej nie gniewałaby się wcale, ale w zeszłym
roku na Wielkanoc jeszcze cienkie szybki lodu pokrywały każdą kałużę. Woda w
stawiemusiałabyć, dosłownie,zimnajak lód.Zaczęłatedy krzyczećw niebogłosy,
prosić, błagać, jezuskować, że się utopi, że ją kolki ścisną w takiej zimnicy.
Oczywiście te protesty tylko podniecały wesołych młodzieńców i zakosztowałaby
kąpielijakamenwpacierzu,gdybynienagłainterwencjaWalkaKozuba.Samjeden
rzuciłsięnacałąbandęiwpierwszymimpeciezepchnąłdwóchnajwaleczniejszych
dostawu.Korzystajączzamieszania,wydarłasięswoimprześladowcomizwiałaim
szczęśliwie, ścigana po drodze odgłosami zawziętej bijatyki. Poturbowano Walka
wtedy tak dokładnie, że miesiąc przeleżał w szpitalu, ale jego rycerski odruch
pozyskałmuserceMarysi.WyzdrowiawszyprzystałnaparobkauDrągów,abybyć
bliżejukochanejdziewczyny.
Wspomniawszysobieterazowozajście,przytuliłasiędobokuswojegochłopca
i drżącym głosikiem spytała go, czy pomni jeszcze zeszłoroczny śmigus. Chciał
powiedzieć,żetak,aleodwróciłgłowętakjakośszybkoiniezręcznie,żejegowargi
zderzyły się z jej gorącymi ustami i długo, bardzo długo nie mogły się od nich
odlepić.
— Aż mi dech zaparło — wykrztusiła zduszonym głosem, wyrwawszy się z
ramionWalkowych.
Usiedlisobiepodkrzyżem,botumieliczekaćnafurmankęMüllera,którymiał
ponoćjakieśinteresydozałatwieniawKutnieisamsięofiarowałodwieźćMarysię
domiasteczka.
Niekleiłaimsięrozmowa,podtrzymywanaprzezMarysię,niekleiłasięzwiny
Walka, który z apatycznego stał się ponury, mrukliwy, posępny. Półgębkiem
odpowiadałjej,żetak,owszem,przyjedziedomejskorowojskoodsłuży,leczsamw
toniewierzył,bopopierwsze,skądwziąćpieniądzenapodróż,apodrugie,onana
pewno nie zechce na niego czekać tyle czasu i machnie się za mąż za jakiego
Amerykanazdolarami.
— Na ten krzyż, Walku — zawołała, zrywając się z przykopy, nad którą
siedzieli i, wyciągnąwszy dwa palce prawej dłoni, średni i wskazujący, przysięgła
uroczystymgłosem,żedochowawiaryswojemuchłopcu,żepoczekanańchociażby
czterylata…—Aleityprzysięgnijtosamo—przypomniałasobiewporęiWalek
musiałzłożyćbezzwłoczniepodobneślubowanie.
Gdzieśodewsiprzyniósłwietrzykechaturkotukółpowyboistejdrodze.
—Müller—wyszeptałWalekinaglenastąpiłuniegonieoczekiwanywybuch.
Pochwyciwszy obie ręce dziewczyny, zaczął ją błagać, zaklinać na wszystkie
świętości, by poniechała zamiaru wyjazdu, by pozostała tu z nim, nie odchodziła
samahen,zamorza,wdalekie,nieznanekrainy,gdzieBógwie,cojąmożespotkać.
—Walek?Acóżtywygadujesz?—przeraziłasię,alenietreścijegosłów.Nie
lękała się niczego, zresztą jedzie do siostry. Franka nie miała żadnej bratniej duszy
tam,zaoceanem,aprzecieżzostaładziedziczką.Jejpójdzietymłatwiej.Przeraziłją
natomiast ton, jakim Walek wypowiedział swe obawy czy przeczucia, bo nigdy go
jeszczeniewidziałatakzmienionego.
Turkot jadącego wozu stał się głośniejszy, bliższy. Już można było oddzielić
uchem ten turkot od ospałego człapania konia, a nudną tę symfonię urozmaicał
odgłosinny,metaliczny,snadźszkapasięstrychowaławnajlepsze.
—Maryś,niejedź,błagamcię—jęknąłchłopak,niemającanikrztynadziei,że
jego wezwanie odniesie pożądany skutek. Jakoż nie omyliło go przeczucie.
Zgniewała się nawet trochę, że powtarza swoje w kółko Macieju, niczym głuchawy
organista,którynajednąmelodięgraiGorzkieżale,ikolędy.
—Jadęwłaśniedlatego,żeciękocham—zreasumowałasweprzemówienie.—
Nie będziesz się żenił z biedną służącą, ale z gospodynią całą gębą, rozumiesz?
Takiegowiana,jakiezamnąweźmiesz,anibycicórkasołtysaniewniosła.
Chmurka wałęsająca się po niebie odsłoniła wreszcie księżyc, a jego
mlecznosrebrzysteblaskiwlaływserceWalkowestrumieńoptymizmu…Pewnie!…
Czegosiętutrapić?…Odsłużywojsko,wyemigruje,szwagierMüllerapożyczymu
pieniędzy na szyfkartę, a przez ten czas Marysia uciuła sobie pończochę złotych
dolarów, pobiorą się i wrócą do Dolinki jako prawdziwe Amerykany, bogate
obieżyświaty.Ho,ho.Oczymaduszywidziałjużtęchwilę.Ba,nawetprzyszedłmu
do głowy kapitalny pomysł. Z Kutna przyjadą do wsi dorożką. Cała wieś aż gęby
rozdziawizpodziwu.
—Nu?Jesteście?
Niemiły głos karczmarza ściągnął Walka za łeb z obłoków marzeń na ziemię
rzeczywistości.
Wgramolili się z Maryśką na wóz, odsunęli jej drewniany kuferek, aby im nie
zawadzał, i przytulili się do siebie, korzystając z tego, że Müller przyjął na siebie
funkcjędyskretnegowoźnicy.
—Ajedźpandobrze,paniekupiec.
— Czemu nie mam jechać dobrze? — odpowiedział pytaniem jak zwykle. —
Twoją siostrę też odwoziłem do Kutna i czy źle na tym wyszła? A co dopiero taka
ślicznadziewczyna,jakMarysia,che,che,che.
— Słyszysz, Walek? — I znowu zwróciła się do karczmarza, bo jego
zapewnienia, obietnice sprawiały jej niewysłowioną przyjemność: — Hej, panie
kupiec.Więcmówicie,żeprzywiozęparętysięcydolarów,co?
—Coparę.Typrzyniesieszładnekilkadziesiąttysięcy—odparłdwuznacznie,
westchnąłsmętnie,żeztychtysięcyjemutylkotrzystadolarówmakapnąć,apotem,
wychodząc z założenia, że lepszy rydz niż nic, zaczął chichotać cicho, cichuteńko,
złowrogo.
— Modli się po swojemu — wyjaśniła sobie Marysia i, wyciągnąwszy się jak
długanasłomie,utkwiławzrokwgwiazdach.
XIII
W pociągu, wśród mnogiej rzeszy ludzi obcych, ludzi patrzących przeważnie
zezem na każdego sąsiada, straciła Marysia zwykłą pewność siebie. Ale w takich
wypadkachpomagałasobieminą,któranazawołaniestawałasięczupurną,„ważną”,
zawadiacką,żenieprzystępujbezkija.
Stwierdziwszy, że wiercenie się, szwendanie po przedziale czy korytarzu
wagonowym jest jak najgorzej widziane u stale poirytowanych towarzyszów
podróży,usiadłasobiecichowkącietak,abyniespuścićzokakuferka,leżącegona
siatce ponad przeciwległą ławką i przede wszystkim zaczęła sobie odświeżać w
pamięciwszystkieradyiprzestrogiudzielonejejprzez„poczciwego”karczmarza.
—WWarszawienadworcuobskoczącięróżnebaby—mówiłmiędzyinnymi
—będącięczęstowaćherbatą,obiadem,noclegiem.Towszystkopodrywka.
Potem wyjaśnił jej, na czym owa podrywka polega. W dużych miastach jest
brak służby. Miastowe pokojówki, kucharki, niańki emigrują masowo do Ameryki,
gdzie zamiast ciężkiej harówki, czeka je prawdziwy raj na ziemi. Więc
przerzedzające się ustawicznie kadry służby muszą uzupełnić wiejskie dziewczyny.
Aby zaś i one nie zwąchały nazbyt szybko pisma nosem, opowiada im się różne
nieprawdziwe historie, straszy się je, byle tylko zostały tu, w Polsce, i zdzierały
zdrowiewsłużbieurozmaitychpaństwa.Tenpoczęstuneknadworcutonazachętę.
—Dobrze,żewiem—odparłaMarysiawtedy—jakdomnietakapodejdzie,
damwpapęiwnogi.
—Ajej—przeraziłsięMüller.—Pocobić?Czynielepiejzjeśćobiad,wypić
herbatę,basowaćimcowlezie,apotemdopieronogizapas?Chceszsobienawarzyć
piwa?Chceszpolicjileźćnaoczy,żebyciędosłużbyoddali?
Tuuświadomiłpojętnąuczennicę,żepowinnaunikaćzetknięciazpolicją,żema
język trzymać za zębami, że jak ją będą na dworcu pytać, po co przyjechała, ma
odpowiedzieć, iż w odwiedziny do krewnych, zamieszkałych w Warszawie, że ma
jaknajszybciejzgłosićsiędoKarolaWolaka,któryjejwszystkoułatwiizałatwitak,
że,nimmiesiącupłynie,będzieusiostry,będziezarabiałaswojepierwszedolary.
— Dolary — powtórzyła szeptem, wspominając sobie rady Müllerowe,
uśmiechnęłasiędoswoichmarzeńinaglebuzięszerokootworzyłazezdziwienia.Bo
oto posłyszała najwyraźniej, jak koła wagonu, przeskakując przerwy między
szynami,zaczęłyśpiewać:
—JedzieMaryś…podolary…podolary…podolary!
Niewierzyłauszom,wsłuchiwałasiędługąchwilęistwierdziłaponadwszelką
wątpliwość,żetakbrzmiąsłowadziwnieupojnejpiosenki,którąkoławagonunuciły
wciąż w kółko. Więc duma ją rozparła i z góry jęła spozierać na towarzyszów
podróży. Cóż oni. Same dziady. Ten naprzeciw, blady, prawie zielony, z obwiązaną
twarzą jedzie pewnie do szpitala. Obok niego dwie grube, zwaliste baby, na pewno
przekupki.Zająwszytrzyczwarteławki,wdusiływjedenrógnieszczęśnikajadącego
do szpitala, a w drugi chudego jak szczapa pana, niewątpliwie niższego urzędnika,
wnioskujączżałośniezgryźliwejminyiwyświeconegogarnituru.Nadrugiejławce,
obok Marysi tylko dwóch pasażerów: zezowate chłopisko i pejsaty żyd. Pierwszy
jedzie na termin w sądzie, drugi coś z podatkami przeskrobał; nie sztuka zgadnąć,
skoro się słyszało strzępy ich rozmowy. Chłop klął na adwokata, żyd na Izbę
Skarbową… Słowem: same smutki, strapienia, sami zjadacze chleba, zwyczajna
trzoda, kręcąca się aż do śmierci na tym samem podwórku. A ona? Ona jedzie w
światszeroki,wrócipaniącałągębą…Marysichciałosięstraszniekrzyknąćnagłos:
—Słuchajcie!Słuchajcie,comówipociąg.—Zaśpociągwystukiwałwciążuparcie,
całemuświatugłosił,żeoto:
—JedzieMaryś…podolary…podolary…podolary!
Znaturyrzeczymusiałymyślijejposzybowaćnapowrótdowioski,doWalka
Kozuba.Cóżontamnieborakterazrobi?Śpi?Nie.Powiedziałprzypożegnaniu,że
do świtania oka nie zmruży. Więc siedzi niebożę na progu stajni, ćmi papierosa i
myśli o niej… Rozczuliła się na wspomnienie dzisiejszej rozmowy pod krzyżem.
Przestraszył ją Walek swym wybuchem, ale tylko w pierwszej chwili. Teraz
wiedziałajuż,żetoniebyłyjakieśprzeczucia,leczserdecznatroskaonią,żałość,że
się rozłączają na tak długo. — To zleci migiem — mówiła w duchu do Walka,
oddalającego się od niej z każdą minutą, z każdą sekundą — zobaczysz. Migiem
zleci. Nie smuć się więc, Waluś. Posłuchaj, co mówi wagon. — Nadstawiła ucha i
omal w głos nie zaklęła. Bo koła wagonu wystukiwały teraz inne słowa, choć
melodia pozostała ta sama, ta sama śpiewka czterotaktowa, monotonna, ale mająca
niesłychanyurokdlakażdego,colubipodróże:
— Nie jedź, Maryś… wracaj, Maryś… do wsi, Maryś… wracaj, Maryś… —
brzmiał obecny refren piosenki. O sympatycznych dolarach ani słuchu. Na próżno
przykładałauchodoszyby,dościanki,nadarmopochylałasięwtęczyowąstronę.
— Co się panna tak wierci? — zainterpelował ją starozakonny sąsiad, który
przedtemgawędziłzzezowatymchłopemosądachipodatkach.
Miał szczęście, że Marysia była właśnie zgnębiona perfidią kół wagonowych,
inaczej byłaby mu odpaliła co się zowie. Teraz zapomniała języka w gębie, wtuliła
sięwkątsiedzeniaiażdosamejWarszawysiedziałacichojaktrusia.
XIV
Na dworcu w Warszawie zrzedła Marysi mina do reszty. Potrącana przez
spieszących się pasażerów, ogłuszona krzykami podróżnych wrzeszczących na
bagażowych lub witających się hałaśliwie z krewnymi, stała niepewnie, rozglądała
się na wszystkie strony, nie wiedząc jak wyjść z tego piekła. Czegoś podobnego w
Kutnieniewidziałanigdy.Dopierokiedyperonopustoszał,ruszyłapowoliwstronę
drzwi,nadktórymiwisiałatablicaznapisem:Wyjście.Zanimjednakzrobiłapołowę
drogi,ujrzałachudegomłodzieńca,któryobserwowałjąuważnieiszedłtak,jakbyjej
naprzeciw. Do spotkania nie doszło przecież, bowiem nagle wyrosła przed Marysią
starszapani,zopaskąnaramieniu,anawidoktejniewiastyszczupłymłodzianzrobił
błyskawicznywtyłzwrotizrejterowałzperonuzpodpadającympośpiechem.
Nasrożyła się Marysia groźnie, kiedy nieznajoma pani przystąpiła do niej i
spytała,czy:Panienkaprzyjechałaszukaćsłużby.Akurat!Natouciekłazewsi,żeby
tu harować dla miastowych państwa. Aż ją język zaswędził, żeby tej paniusi
powiedziećcośdosłuchu,leczpomnaradMüllera,pohamowaławzbierającygniewi
wysiliwszy się na ton możliwie najuprzejmiejszy odpowiedziała, że przybyła do
Warszawywodwiedzinydokrewnych.Ispuściłaprzytymoczy,bowydałojejsię,
że przenikliwy wzrok nieznajomej wdziera się jej aż do serca i czyta w nim jak w
otwartejksiędze.
—Achtak—przemówiła„paniusia”,obejmującjąwpółłagodnie—Aleteraz
jest po dwunastej i o tej porze twoi krewni niewątpliwie śpią, skoro nie wyszli po
ciebienadworzec.Pewnieniezawiadomiłaśichoprzyjeździe?
—E-hę—brzmiaładyplomatycznaodpowiedź.
—Wobectegoniemogęcipozwolićbłąkaćsięponocy.Przenocujeszsobieu
nasiranozaprowadzimyciędotychkrewnych.Czemupatrzysztaknieufnie,drogie
dziecko?
Potem przewinął się przed Marysią szereg obrazków, twarzy obcych,
uśmiechającychsiężyczliwie,alewszystkotojużznałazopowiadańMüllerainicjej
niezdziwiło.Podjadłasobieuczciwie,rozgrzałasięgorącąherbatą,wyszłaobronną
rękązmaleńkiegoegzaminu,pozwoliłasięzaprowadzićdodomunoclegowegoiaż
rżała od wewnętrznego śmiechu, że wszelkie te „podrywki” nic tym babom nie
pomogą,boonawiedoskonale,czymtopachnie,bonieocenionyMülleruświadomił
ją, przestrzegł przed chytrymi paniusiami z Opieki nad podróżującymi kobietami.
Zmęczona podróżą, wyczerpana nadmiarem wrażeń zasnęła szybko na wygodnym
łóżku,zadowolona,żepierwszyetapdalekiejpodróżyprzebyłatakszczęśliwie.
Nawykła do rychłego wstawania, obudziła najwcześniej ze wszystkich kobiet,
korzystającychznocleguwtejdużej,schludnejsali.
W pierwszej chwili zgłupiała doszczętnie. Przyszło jej nawet na myśl, że
spotkało ją jakieś nieszczęście i leży w szpitalu; zdawały się na to wskazywać dwa
szeregiłóżekiinneszczegóły.Alenatężywszyumysł,przypomniałasobiewypadki
wczorajszegodniaizerwałasięzłóżkaczymprędzej.Należałozmykaćstąd,zanim
nieproszone opiekunki przyjdą tutaj. Przecież ofiarowały się wczoraj, że ją
odprowadzą do jej krewnych. Wsypałaby się szpetnie i oddano by ją do służby od
razu;takprzecieżpowiedziałwszechwiedzącyMüller,anajegosłowiemożnabyło
polegać…Podbiegładookna,wyjrzałaiuśmiechnęłasięzwycięsko.Cóżtodlaniej
znaczyładwumetrowawysokość.Gdybysalaznajdowałasięnapiętrze,ucieczkatą
romantycznądrogąprzedstawiałabydużetrudności,lecztutaj?Drobiazg.Wróciłado
łóżka,ubrałasięmigiem,zwinęłaprześcieradłowsznur,przywiązałajegokoniecdo
ucha kuferka i po chwili bagaże Marysine stały już na chodniku pustej o tej porze
ulicy. Potem zeskoczyła sama, odwiązała prześcieradło, zrobiła z niego kulę i tak
spreparowanypociskwrzuciłanapowrótprzezotwarteoknodosali.—Niejestem
złodziejką. Nie biorę tego co nie moje — mruknęła, podnosząc się na palcach i
patrząc, czy prześcieradło nie pozostało na framudze okna. Potem dodała z wielką
zawziętością:—Aledosłużbymnieniezłapiecie,głupiebaby!
Dobrągodzinębłądziłapomieście,bopolicjantówokrążałazdaleka,anieliczni
przechodnie, jakich spotkała o tej porze, byli przeważnie pod gazem i dawali tak
mętneodpowiedzi,żeniewiedziała,którymimaiśćulicami.Alewreszcietrafiła.Z
dużąsatysfakcjąprzeczytałanapisnaszyldzienadsklepem:
KAROLWOLAK
Zmartwiła się trochę, widząc, że wszystkie żaluzje i bramy są jeszcze
zamknięte,leczodczegochłopskacierpliwość.
— Wielka rzecz. Poczekam. Miastowi ludzie, widać, śpią dłużej od wsiowych
—wykombinowała,ustawiłakuferekprzedbramą,usiadłananim,głowęwsparłana
dłoniach,ałokcienakolanachipuściławodzefantazji.Wydałojejsię,żeskorosię
uporała z ciekawymi babami, skoro odnalazła sklep szwagra Müllera, to i reszta
pójdzierówniegładko,niewyłączającuciułaniasobieparutysiączkówdolarów.
Pogrążona w swych rozmyślaniach nie zwróciła uwagi na dorożkę, która
wysunęłasięzprzecznicyizbliżałasiępowoliwtęstronę.Podniosłagłowędopiero
wtedy,gdypogłośnym:—Prrr,siwa—ustałoczłapaniemęczeńskiejszkapyiturkot
kółdryndy.
— No, ten śpi twardo, — zaśmiała się serdecznie, widząc jak dorożkarz
odwrócony na koźle trąca biczyskiem rozwalonego na wygodnym siedzeniu
pasażera. Śpioch zbudził się wreszcie. Ziewnąwszy od ucha do ucha, począł się
rozglądać zdziwionym wzrokiem i zoczył Marysię, gapiącą się nań z figlarnym
uśmiechem. Odprawił szybko dryndziarza, wypuścił lotne a nieufne spojrzenia ku
obuwylotomulicy,podszedłbliżejiuchyliłkapelusza.
Wesoły uśmiech znikł momentalnie z twarzy Marysi, ustępując miejsca minie
buńczucznej,podejrzliwej,nieprzystępnej.
— Odczep się, pan, pókim dobra — warknęła niby Burek Józefa Drąga na
szwendającegosiępowsiCygana.
Nieznajomypostąpiłjeszczekrokbliżej,niezrażonytakimpowitaniem.
—Czymożnawiedzieć,nakogopanienkaczeka?—spytał.
—Napananie,wkażdymrazie.
—No,alemożemógłbymbyćwczymśpomocny?Może…
— Iii, nie zawracaj pan lepiej głowy. Ja tu z interesem do pana Wolaka, a z
panemniemamnic…
—Pysznykawał—przerwałzkolei—bojajestemwłaśnieKarolWolak.
— Hę? — zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem. — Pan ma być szwagrem
MüllerazDolinki?
—ApanienkajestowąMarysiąŻurkówną,októrejmiszwagierpisał.Żeteżod
razu nie poznałem. Wykapana Franka. Tylko muszę przyznać, że Franka ani się
umyładoswejmłodszejsiostrzyczki.Dlategowłaśnieniepoznałemodrazu…Che,
che,che.Ślicznadziewczyna,jakBogakocham.Śliczna!—powtarzałzeszczerym
zachwytem, ślizgając się rutynowanymi spojrzeniami po zarumienionej od pochwał
twarzyczce dziewczyny, po jej smukłej sylwetce i zgrabnych nogach. Bo Marysia
wyzbyła się już resztek wątpliwości, wstała z kuferka, podniosła go lewą ręką, a
prawąniezgrabnieuścisnęławyciągniętądłońMüllerowegoszwagra.
—Ooo,niemogępozwolić—zaprotestował,odbierającjejkuferek—ładnyby
zemniebyłgospodarz,gdybymtakurodziwejdziewczyniepozwoliłbagażenosić.
Marysia rosła jak na drożdżach. Upojona pochwałami, pozwoliła się łaskawie
szczypnąć w policzek i kiedy uprzejmy gospodarz, odemknąwszy bramę
podrobionym kluczem, zaprosił ją wersalskim gestem, by weszła pierwsza,
wkroczyła do ciemnej, cuchnącej sieni z miną księżniczki wchodzącej do sali
tronowej.
A Karol Wolak zamykając bramę od wewnątrz myślał właśnie, że niewielu
dostawcówżywegotowaruposiadatakigustjakstaryMüller,żetadziewczynawarta
nietrzysta,alesześćsetdolarówiskoroMüllerzaceniłjątaknisko,toon,Wolak,nie
popełnitegosamegogłupstwaidobrzenadusiMarcyka.
—Niemagłupich—monologowałwduchu.—Zatakądziewczynęwezmąw
Rio sześć tysięcy ciepłą rączką, a w Argentynie dostaliby o dwa tysiące dolarów
więcej.Aty,człowiekunarażajsiętunakryminał,fałszujpasporty,pieczątki,listyza
głupie parę setek… — Tu, na prawo, panno Marysiu — dodał głośno, wskazując
tylne drzwi swego sklepiku. Odemknął je i biedna „panna” Marysia wkroczyła z
podniesionądumniegłowądociemnejnory,nieprzeczuwając,żesama,dobrowolnie
oddajesięwszponyszajkibestiiwludzkiejskórze.
XV
PierwszykompletwinstytucieLucyVentanawypadłnadspodziewaniedobrze.
Zjawiły się niemal wszystkie uczennice, przyprowadzając z sobą swoich braci i
mniej lub bardziej autentycznych kuzynów, a że każda lękała się, by nie
pietruszkować, że na wszelki wypadek zaprosiła co najmniej dwóch młodzieńców,
więcwrezultaciepanówbyłoprzeszłodwarazywięcejniżpań,codlatychostatnich
jest(jakwiadomo)najpewniejszągwarancjądobrejzabawy.LucyVentanaotoczona
wieńcem wielbicieli, wyróżniła w sposób widoczny młodego Józefa Szperlinga,
kuzynaRóżyFreundlich,którąznówbawiłwytwornyArturKlug.Alewczasiemałej
przerwy(dziesięćminutdlaodpoczynkuorkiestry)wymknęłasięniepostrzeżeniedo
kancelarii, gdzie czekał na wiadomości „z placu boju” Hugo Marcyk, nie biorący
udziałuwzabawie.Jakprzystałonaszefawojującejarmii,przebywałnatyłachitu
odbierałraporty,czyniłstrategicznieposunięcia,zabezpieczywszyswąkwateręprzez
zamknięcie drzwi na klucz, aby tu jaki rozbawiony gość, czy gruchająca parka nie
zabłądziła.
—No?—spytałkrótko,kiedyLucyzdyszanatrochęposolowymwystępieze
swymasystentem,wpadładokancelariiinstytutu.
—Niechpanonicniepyta.Muszęprzyjśćdosiebie—odparłaiwybuchnęła
niekończącą się gamą śmiechu. Dawszy należyty upust swej wesołości, zaczęła
opowiadać… Na życzenie i gorące prośby uczennic zgodziła się odtańczyć
prawdziwe argentyńskie tango z Soterem i w czasie tańca ten patetyczny błazen
oświadczyłsięjejnajformalniej.
—Apaninato?—wtrąciłMarcyk,patrzącprzenikliwienaswąwspólniczkę.
Nigdyjeszczeniewidziałjejwwieczorowejtoalecieinigdyniewydałamusiętak
piękna,takponętnaprzedewszystkimjakdzisiaj.—Jakieonamacudneramionai
szyję—zachwycałsięwduchu.
— Ja? Cha, cha, cha. Odpowiedziałam mu, że jestem nazbyt zaskoczona tą
enuncjacją,abymmogłamuudzielićnatychmiaststanowczejodpowiedzi.Pozwalam
panumiećnadzieję…dużonadziei,dodałamnaosłodęitenbęcwałomalmidonóg
nieupadł.Dopierożbybyłowidowisko!Ach,dawnosiętaknieuśmiałam.
—Zmęczyłpaniątaniec—rzekłHugotrochęnieswoimgłosemi,podpozorem,
że powodowany troskliwością o jej zdrowie chce zbadać puls, ujął jej
wypielęgnowaną dłoń w swoje tłuste łapy. Liczył puls długo, ściskał przegub ręki
coraz mocniej, a potem zaczął muskać mięsistymi wargami jeden różowy
paznokietek po drugim, pomrukując z zadowolenia jak niedźwiedź, który się do
miodudobierze.
Podniosła głowę i jej zdziwione spojrzenie spotkało jego wzrok błyszczący.
Uwolniłaswojądłońłagodnie,bezpośpiechu.
— Czy to także należy do konsultacji? — zaśmiała się, lecz bez cienia
szyderstwa.Przeciwnie,wtoniegłosu,wciepłemspojrzeniu,wzalotnympochyleniu
głowy było tyle kokieterii, że podbitemu z miejsca Marcykowi jęły rzesze mrówek
biegać po krzyżach. Opanował się jednak, wyperswadowawszy sobie, że z tak
rutynowanąpartnerkąnależyprowadzićgręrozważną,ostrożnąiskierowałrozmowę
natematbardziejaktualny.Lucyzapoznałagoszybkozsytuacjąwsalonie:
—ArturnieodstępujeRóżykuniemałemuzmartwieniujejkuzynka—mówiła.
—Dlategowłaśniezagadywałam,jakmogłam,tegosmarkaczaimamwrażenie,że
powiodłomisięniezgorzej.
—Acóżmojapopielatowłosapupilka?—spytałMarcyk.
—ZIzyLitkupniewielkąchybabędziemymielipociechę.Odchłopcówstroni,
sterczypodścianą,prawdziwydzikus.Szczerzepowiedziawszy,tojednadziewczyna
natymkomplecie,coskrobiepietruszkę.
— Niesłychane — zdumiał się. — Przecież to bez wątpienia najładniejsza
sztukawtymgronie.Trzebająkoniecznieobstawić.
—PomyślałamjużotymipoleciłamjąpieczySotera.Radnieradusłuchał,ale
nie powiem, żeby był uszczęśliwiony tą misją. Jego serce zabrała już inna —
dokończyłażartobliwie,naśladującnienaturalnygłosswegoasystenta.
Marcyk inaczej zrozumiał te słowa i kiedy Lucy powróciła na salę, zaczął się
nerwowoprzechadzaćpokancelarii.TenSoterniepodobałmusiępomimowszystko,
mimo wyczerpujących informacji, jakich dostarczył Karol Wolak. Po pamiętnym
incydencie, kiedy to Soter zasnął w poczekalni, czy udawał, że zasnął, zaczęli go
śledzić. Wolak zaprzyjaźnił się z dozorcą kamienicy, w której mieszkał nasz
tancmistrz.Wszystkowiedzącycerberkamieniczny,jużpopiątejkolejce„podwójnie
mocnej” dał się bez trudu pociągnąć za język, i wystawił jak najlepsze świadectwo
Soterowi. Niegdyś posiadał własną szkołę tańców, lecz szybko zrobił plajtę, potem
pracował w kilku podrzędniejszych lokalach jako fordanser, wreszcie znalazł się w
tarapatach finansowych, z których uratowała go posada u Lucy. Jego właściwe
nazwiskobrzmiało:Walczyk.IdączduchemczasuzmieniłjenaFox-Trotowski.
— Muszę mu poradzić, aby je teraz zmienił na: Black-Botomski
wówczasLucyobecnarównieżprzysprawozdaniuWolaka.
Wolak nie poprzestał na przesłuchaniu dozorcy, dowiadywał się na wszystkie
strony i doszedł do przekonania, że kapitalny Soter Fox-Trotowski nie jest już nie
tylkoszpiclem,alenawetkonfidentempolicji.NatejpodstawieLucyniewydaliłago
i członkowie szajki Erdkracha przestali się interesować jego pocieszną osobą. Aż
dzisiaj znów opadły Marcyka skrupuły, wątpliwości, podejrzenia. Źródłem ich nie
było odkrycie, że ma w nim rywala, o tym wiedział, zdawał sobie z tego sprawę,
lecz, uprzedziwszy się ponownie do Sotera, postanowił zrobić wywiad na własną
rękę,cichcem,wtajemnicynawetprzedwspólnikami.
— Wolak mi się zepsuł — warknął, wspomniawszy sobie wczorajszy zatarg z
tym najlepszym dotychczas pomocnikiem. Poszedł z Klugiem do jego sklepu, aby
obejrzeć Marysię Żurkównę oraz trzy inne dziewczyny, przysłane przez różnych
agentów wioskowych. I tu, ku bezmiernemu zdumieniu Marcyka, Karol Wolak
postawiłsięostro,żądającpotrzystadolarówodkażdegosfałszowanegopasportu.—
Bezczelność! Zawsze brał po sto pięćdziesiąt, a teraz od razu o sto procent więcej
żąda.No,aleutarłemmunosa—uśmiechnąłsięzwycięsko.PoleciłWolakowi,aby
MarysiaŻurkównastarałasięlegalnądrogąoprawdziwypaszportemigracyjny.Była
przecież pełnoletnia, posiadała bajeczną legitymację w liście siostry (sfałszowanym
ongiś przez Wolaka), rwała się jechać, okazała się dziewczyną wcale inteligentną,
dlaczegóżbyjejniemieliwydaćpaszportu?
Rozmawiał z nią także po powrocie z Urzędu Emigracyjnego, gdzie złożyła
podanie o paszport. Kazano jej się zgłosić po odpowiedź za sześć dni. Rezolutna
dziewczynazapytałaodrazu:Iletengipsbędziekosztowałiokazałosię,żedrobiazg;
aninawetnietrzydolary,jużłączniezwizamiitp.
—Trzydolary,tonietrzysta—rzekłwtedyMarcyk,pochylającsiędoWolaka.
—Alenimjejpaszportwydadzą,upłyniedobrymiesiąc,aprzeztenczasmoże
się dziewczyna rozmyślić — odparł grawer. — Zresztą pytanie, czy dostanie
paszport.Zobaczypan.
Kiedy tak Hugo Marcyk rozpamiętywał wczorajsze wypadki, Róża Freundlich
zaczęłasiężegnać,choćzabawabyłajeszczewpełnymtoku.
—Niechmipanwierzy,żeradabymzostać—tłumaczyłasięKlugowi,który
jejaninakroknieodstępował—aleobiecałamciotce,żenaósmąbędęwdomu.Co
tu ukrywać zresztą. Muszę przygotować kolację. Służącą musiałyśmy wczoraj
wydalić,boprowadziłasięskandalicznie,ciotkajestchoraiobowiązkigospodarskie
namniedziściążą,
—Pozwolipaniwtakimrazie,żejąodprowadzędodomu.Będzietodlamnie
największąprzyjemnością—zapewniał.
—Nie,nie.Niechcępanupsućzabawy.
—Zabawy?Straciładlamniecałyurok,skoro…paniodchodzi—dodałciszej,
bowiemtużobokstaławiększagrupkaosób.
Róża zarumieniła się po białka oczu, spuściła wzrok i drgnęła przerażona,
odczuwszyżeczyjaśrękaobejmujejąwpółdelikatnie.Czyonoszalał? przemknęło
jej przez głowę… Przy ludziach? Podniosła szybko oczy i zdziwiła się, że mogła
podobnieniedorzecznąmyślżywićchoćbyprzezułameksekundy.BoArturKlugstał
przed nią, bawiąc się wachlarzem, a osobą, która tak poufale ją wpół objęła, była
Lucy.
—PannaRóżajużnasopuszcza—rzekłdowspólniczki,pocałowałjąwrękę
naderetykietalnie,wyprostowałsięidodał.—PasmaRóżazaszczyciłamnieswym
towarzystwemwdrodzedodomu,wobecczegożegnampanią.
— Ależ ja pani nie puszczę — zaczęła Lucy i umilkła nagle, otrzymawszy
karcącespojrzenieArtura.—No,skoropanimusiodejść—poprawiłasięszybko.
Ta wymiana słów i spojrzeń odbyła się już za plecami Róży, która żegnała się
właśniezSoterem,leczbyłktoś,ktoniespuszczałzokaaniLucy,aniKluga.
IkiedyrozanielonyArturwsiadłzRóżądokonnejdorożki(niedotaksówki,bo
jazda trwałaby zbyt krótko), z bramy przeciwległego domu wysunęła się jak cień
jakaś sylwetka, wskoczyła do następnej dryndy i poleciła dorożkarzowi jechać za
pierwszymekwipażem,alewprzyzwoitejodległości.
— Rrrrozumiem — mruknął domyślnie jowialny dorożkarz. — Za tamta
parką… Scena zazdrości, witriolej, parasol w oko, kula w brzuch… Wio, gniady…
OpisząnaswCzerwoniaku
____________________
Black Bottom (ang.) – dosł. czarne dno, czarny tyłek. Nazwa dawnego
murzyńskiego dystryktu w Detroit znanego ze znacznego wkładu w rozwój muzyki
amerykańskiej. Jelly Roll Morton, muzyk i kompozytor jazzowy, napisał w latach
dwudziestych XX w. melodię Black Bottom Stomp, nawiązującą swą nazwą do
detroickiejdzielnicy.Utwórzapoczątkowałeręnowegotańcaonazwieblackbottom,
którywyparłnajpopularniejszegowówczascharlestona.
Czerwoniak — bulwarówka; tu: przedwojenna warszawska gazeta Kurier
Czerwony.
XVI
Artur Klug nie lubił tracić czasu. Już na trzeci dzień po owym komplecie w
szkole Lucy Ventana przyszedł z wizytą do ciotki panny Róży. Ku swemu dużemu
zadowoleniu nie zastał ani pani Szperlingowej, ani jej syna, cichego wielbiciela
pięknejkuzynki,lecztylkojąsamą,Różę,dziękiczemusprawamogłasięznacznie
szybciejnaprzódposunąćniżpodczasoficjalnejwizyty,wobecnościosóbtrzecich.
Poznawszy już achillesową piętę swej przyszłej ofiary, zaczął opowiadać o
podróżach, o swym zacisznym mieszkanku w Miami, o bogatym wuju w Rio de
Janeiro, o swoich rozległych interesach, przewidując, że te wiadomości dotrą przez
Różędojejrodzinyiwytworząprzychylnąatmosferędlabogategokonkurenta.
— Jednym słowem posiada pan wszystko, co do szczęścia potrzebne —
wyrwałasię,kiedy,ukończywszydługąlitanięwierutnychłgarstw,umilkł.
—Wszystko?—powtórzył,westchnąłipocząłgłowąkiwaćmelancholijnie.—
Icóżmiztego,żeposiadamdużymajątek,jeszczewiększesperandypowuju,który
jeststarymkawalerem,żemamswojemieszkanieiślicznąwillkęnaFlorydzie.
— Willę — powtórzyła z zachwytem, nie dostrzegając, że skromne zaciszne
mieszkankowMiamiawansowałotakszybkonawillę.
— I cóż z tego — ciągnął dalej, nie zgubiwszy wątku myśli — skoro pustka
wieje z każdego kąta tej willi. Tak, zapewne, mogłaby się stać najrozkoszniejszym
home, ale do tego trzeba ogniska. A takim ogniskiem promieniującym ciepłem
dokoła,takimsłoneczkiemmożesięstaćtylkokochającakobieta.—Znówumilkłi
dodałwmyśli:—Psiakrew,czyjaniejadęzaostro?
A Róża słuchała tych słów jak najpiękniejszej melodii, upajała się nimi i
marzyła,żeterazonpochylisięnadnią,żegłosemdrżącymzewzruszeniazapyta:—
Czypaniniezechciałabyzostaćmoimsłoneczkiem?—Byłotonieprawdopodobne,
nie wypadałoby wprost, aby jej to powiedział już teraz, choćby się w niej był
zakochałodpierwszegowejrzenia,leczpomimotodoznałajakgdybyzawodu,kiedy
Klug, zreflektowawszy się, że jednak jedzie za ostro, skierował rozmowę na inne
tory. Bo Róża posiadała temperament właściwy jej rasie, była dziewczyną
impulsywną, namiętną co się zowie, była jedną z tych, co nie potrafią pokochać
mężczyznyzczasem,przezprzywyknięcie,przezzżyciesię,alecokochająalbood
pierwszego spotkania, albo nigdy, i opancerzają się murem niechęci tym silniej, im
więcejsięniesympatycznyimmężczyznanarzuca.
A Klug podbił ją z miejsca od chwili poznania. Zaimponował jej zagraniczną
marką,opowieściamiopodróżach,omajątku,ointeresachrozległych.Pochodzącz
kupieckiej rodziny, nauczyła się cenić człowieka z punktu widzenia na wskroś
materialistycznego, a pod tym względem nie mogła Arturowi nic zarzucić… jeżeli
byłoprawdąto,comówił…Skarciłasięwmyślizatęrefleksję…Onniekłamał,nie.
Przeciwnie był aż nazbyt skromny na to, co posiadał, i towarzyskie wyrobienie,
ogłada, maniery, świetne opanowanie kilku języków, wykształcenie… wszystko o
świadczyło, że pochodzi z rodziny zamożnej. Bo te zalety można sobie przyswoić
tylko w dziecięcych latach; przyswajane później śmieszą tylko, podobnie jak
śmieszyłbyfraknagrzbieciefornala.
Ale z drugiej strony Róża liczyła sobie lat dwadzieścia i nie była jeszcze tak
zmaterializowanąŻydóweczką,bysiękierowaćwyłączniemajątkowymistosunkami
swegowielbiciela.Nie!Klugpodbiłjązmiejscaprzedewszystkimswąmęskąurodą.
— To jest stuprocentowy mężczyzna — powtarzała sobie ustawicznie od dnia
pamiętnego kompletu, ilekroć nasunął jej się na oczy nieśmiały kuzynek, młode,
poczciwe chłopię z płaczliwie smutną twarzą, ilekroć porównywała w myśli tych
dwóch rywali. Ach, nonsens. Józio Szperling nie mógł być rywalem Artura Kluga,
podobnie jak mały Patachon
nie mógłby być groźnym konkurentem wspaniałego
mężczyzny Roda la Rocque’a
czy innego Fairbanksa
. Bo taka mniej więcej
zachodziłaproporcja.
Jak to się właściwie stało, z tego Róża nie potrafiła sobie nigdy zdać sprawy,
choć często wywoływała w pamięci wspomnienie tej przełomowej w życiu chwili.
Onocośspytał,onaodpowiedziała,potempochyliłsiękuniejiznówcośszepnął,
onatymrazemjużnicnierzekła,dość,żewpewnymmomencieustaArturaspłynęły
lekkonarozchylone,drżącezniecierpliwościwargiRóżyitenpierwszy,rozkoszny,
„dziewiczy” pocałunek trwał długo, niezmiernie długo… ach, mógł trwać
„wieczność”,gdybynieprawdziwydeusexmachina[4].
— No, co z tą kawą właściwie? Dawać ją, czy nie? — zabrzmiał od progu
świeży,leczwielcewojowniczygłoskobiecy.
Nigdynażadnymbilardzienieodskoczyłykuleodsiebietaksprężyście,jakte
dwiegłowy,złączonegorącympocałunkiem.
— Dlaczego Ma…rysia nie pu…ka? — zirytowała się Róża, nie mogąc tchu
złapaćjeszcze.
—Totrzebapukać?—spytałatamtanaiwnie.
—Zdajesię,żejużwczorajtotłumaczyłam.
—Dobrze.Aztąkawąjak?
—Przygotujwszystko,zarazwyjdędokuchni.Muszęprzecieżdostołunakryć.
Klugpatrzałjakurzeczonynamłodąpokojówkę.Poznałjąodrazu,choćteraz
byłaubranapomiejsku,awtedywidziałjąwchustceiwstrojuwiejskiejdziewuchy.
Wtedy, to znaczy cztery dni temu, kiedy wraz z Marcykiem poszedł obejrzeć nowy
transport „zmagazynowany” tymczasowo w mieszkaniu Karola Wolaka. I ona go
nawzajem poznała, lecz obdarzona chłopskim sprytem, pojęła w mig znaczenie
spojrzeń,jakiejejposłałzaplecamikrzątającejsiępopokojuRóży.
— Kapitalny typ — rzekł, kiedy Marysia wyszła do kuchni — to pewnie
wiejskadziewczyna,pannoRóżo?
— Tak, wiejska. Trochę niezgrabna, bo nienawykła do takiej roboty, ale poza
tym dobra dziewczyna Tylko dziwnie zamknięta w sobie. Jeśli ją spytać o co,
chmurzysięnatychmiastirobifochy.
—Skądeściepaństwotenokazwytrzasnęli?—kołował,chcącsiędowiedzieć,
wjakisposóbichofiaraznalazłasięnaglepoddachemdrugiejupatrzonejofiary.
—Poleciłająnamkierowniczkapolicjiobyczajowej.
Zajęta nakrywaniem do stołu, nie mogła Róża zauważyć, jak piorunujące
wrażenie ta odpowiedź wywarła na Klugu. Skamieniał wprost z przerażenia, a ręka
niosąca zapaloną zapałkę do papierosa zadygotała mu tak gwałtownie, że zapałka
zgasławpółdrogi…Dopieropokilkuminutachzdołałwykrztusić
zzaschniętegogardła:
—Topewnieznajomapaństwa,ta…kierowniczkapolicjiobyczajowej?
—Właśnieżenie.Wogóletojakaśtajemniczahistoria.Opowiemjąpanuprzy
podwieczorku—odparłaiwyszładokuchni.
Pozostawszy solo, rozpoczął Klug nerwowy spacer po pokoju. Był przejęty tą
wiadomościądogłębi.Palącjednegopapierosazadrugim,przechadzałsiętamina
powrót, od kanapy do okna, bijąc się z myślami, skąd kierowniczka policji
obyczajowej wpadła na koncept, by Marysię tutaj właśnie polecić, w ogóle w jaki
sposóbweszławkontaktztąwiejskądziewczyną.
W tym momencie otworzyły się drzwi i wkroczyła Marysia objuczona tacą z
dzbanuszkami.
— Panienka kazała przeprosić, zaraz przyjdzie. Poszła sobie włosy poprawić
czyjakośtam—wyrecytowałajednymtchem.
Klugzamknąłdrzwipospiesznieiszybkopowróciłdostołu.Leczzanimzdołał
rzucić pierwsze z brzegu pytanie, nastąpił mały wybuch. Marysia przyskoczyła do
niegoioburączchwyciłagozaklapymarynarki:
—Kiedymniestądweźmiecie?—rzekła.—Wolakmipowiedział,żewjeden
dzieńpapierybędągotowe,ajatujuż…
— Milczże, dziewczyno — syknął, nadsłuchując, czy nie posłyszy kroków
Róży… — Jutro przyjdę, dam ci wiadomość. Teraz zmykaj do kuchni i udawaj, że
mnienieznasz,inaczejwszystkopopsujesz.
Oderwałjejdłonie,wczepionewwełnęmarynarkiizrobiłtowporę.Bowtej
chwili odemknęły się drzwi po drugiej stronie i weszła Róża. Przez chwilę miał
nawetpodejrzenie,żemogławidziećcośniecoś,aleswobodnezachowaniesięRóży
rozproszyłoszybkoteobawy…
—Przypominapansobiemoże—zaczęłasweopowiadanie,skorousiedliprzy
stole — że na komplecie u pani Lucy napomknęłam o wydaleniu dawnej naszej
służącej.
—Owszem—potwierdziłzgodliwie,aczkolwiekuleciałomutozpamięci.
—Pozatymnikomuotymniewspominałam,anija,aniciotka.Wiktaodeszła
wsobotę,więcdopierowponiedziałekzamierzałyśmyiśćdobiuraponowąsłużącą.
Otóż może pan sobie wyobrazić nasze zdziwienie, kiedy w poniedziałek około
jedenastej zadźwięczał telefon i jakaś pani, przedstawiwszy się jako kierowniczka
policji obyczajowej, zapytała, czy miejsce jeszcze wolne, gdyż mogłaby polecić
młodą, wiejską, niezepsutą dziewczynę, która szuka zajęcia… Ciotka była mocno
zaskoczonatąniespodzianką,azdrugiejstrony…miałapewneskrupuły.Poprzednia
służącadużonamkrwinapsuła.Stalejakiśkawaler„trzymałwartę”wkuchni.Więc
ciotka lękała się, by z deszczu nie wpaść pod rynnę. Bo przyzna pan, policja
obyczajowa,hm…tonieświetnareferencja;prawda?
— Prawda — przyznał Klug poważnie i zrobił w duchu uwagę, że teraz już
kompletnienicnierozumie.
—Ciotkaodpowiedziaławięcwtensposób,żechciałabywpierwtędziewczynę
zobaczyć.Jeżelijejsięspodoba,tochętniejąprzyjmie,wobectakiejrekomendacji…
Pół godziny później policjantka przyprowadziła naszą Marysię. Zrobiła na nas tak
korzystne wrażenie, że wzięłyśmy ją bez wszystkiego… Później, kiedy przyszła do
mego pokoju słać mi łóżko, wdałam się z nią w pogawędkę. Powiedziała mi, że
chciała wyjechać do siostry, która mieszka w Brazylii, że starała się o paszport, że
Urząd Emigracyjny skierował jej papiery do policji obyczajowej (zapewne do
zaopiniowania) i tu odrzucono jej podanie. Papiery masz w porządku, ale ja cię z
Polski nie wypuszczę, bo wiem, co cię czeka, miała powiedzieć ta kierowniczka.
Chciałająteżodesłaćdojejwioski,leczmojaMarysiauparłasię,żenatakidespekt
sobieniepozwoli,żespaliłabysięzewstydu,gdybymiałaterazwrócićdowsiiżez
dwojgazłegojużtu,wWarszawie,wolisłużyć.
—Notak—rzekłKlug,kiedyRóżaskończyłaswąopowieść-alewcałejtej
historii pozostaje nadal jeden ciemny punkt, mianowicie w jaki sposób owa
kierowniczkapolicjiobyczajowejdowiedziałasię,żeupaństwajestwolnaposada.
—Tak—przyznała—tosamomyślałyśmyzciotką,aleprzyznapansam,że
nie wypadało jakoś pytać o to… Oho, dzwonek… To ciotunia — zerwała się z
krzesłaiwybiegładoprzedpokoju,chcącsnadźuprzedzićpaniąSzperling,żebydla
tego gościa była wyjątkowo uprzejma, bo jeśli jej przeczucie nie myli, to za jakiś
miesiącpapaFreundlichbędziewyprawiałhuczneweseliskoswejjedynaczce,
A kiedy ciotka Rachela witała się z gościem może więcej serdecznie, niż tego
tak świeża znajomość wymagała, jej synalek, nieśmiały Józio patrzał badawczo na
ożywioną, zarumienioną kuzynkę i jego stale smutna twarz przybrała wyraz
podwójniepłaczliwy.
____________________
Patachon – jeden z pary bohaterów duńskich burlesek filmowych z lat
dwudziestychitrzydziestychXXw.(drugimbyłPat).PatiPatachon(woryg.Fyog
Bi)stanowilikontrastowyduet;Patbyłwysokiiszczupły,aPatachonniskiitęgi.
RodlaRocque(1898-1969)–amerykańskigwiazdorfilmowy.
DouglasFairbanks(1883-1939)—amerykańskigwiazdorfilmowy.
XVII
NazajutrzprzeżywałaMarysiaŻurkównapodobnieniespokojniegodziny,jakw
pamiętny dzień odjazdu z Dolinki, Wszystko jej z rąk leciało, stłukła dwa talerze,
szklankęikieliszek,apodnieceniejejwzrastałowmiarę,jakczasbiegłnieubłaganie,
jak nadchodziła wieczorna godzina. O trzy na ósmą pani Rachela pojechała z Różą
doteatru.Józio,któregoMarysiatrafnymmianembeksyochrzciła,miałtakżejechać,
ale wymówił się bólem głowy. Róża domyślała się doskonale, że „ból głowy”
wywołaławiadomość,żewteatrzebędzierównieżArtur.Marysiawiedziałarównież,
że panie spotkają się w teatrze z panem Arturem, więc straciła ostatnią nadzieje że
dziśotrzymajakąświadomośćwswejsprawie,Inagleogarnąłjąlęk…MożeWolak
takżeniepotrafisięwystaraćopapiery,anitengrubypan,któregowidziałatam,w
sklepie grawera. Może zrezygnowali z wszelkich starań. To możliwe, to nawet
bardzoprawdopodobne.Cóżtoichobchodzi,żeonachciałabyjechaćdosiostry?Nie
dość, że Wolak obiecał pożyczyć pieniędzy na szyfkartę, jeszcze ma latać za
paszportem?Tak,tak.Machnęliręką,zrugająją,kiedybędzieichnudzić.Więcco?
Wracać do wsi na pośmiewisko? Nie! Nigdy! To już raczej tutaj pozostanie, u tych
Szperlingów. Pozostanie służącą… A tam, za morzem, szczęśliwa Franką ma swój
folwark.
TaostatniamyśldopełniłakielichagoryczyiMarysiabeknęłasobieżałośliwie.
— Oj, dola moja sieroca, oj dola — powtarzała przez łzy, jak niegdyś w chacie
ojcowskiej,kiedypośmiercimatkizływujtyranizowałjąiFrankę.
Inaglezadźwięczałdzwonek.Znienawidziłagowciągutychkilkudnipobytuu
Szperlingów, bo przypominał jej ustawicznie, że wbrew swym marzeniom była na
razie służącą… znowu służącą. Lecz tym razem odezwał się tak dźwięcznie, tyle
nadzieiwykrzesałwzbolałymsercu,żeucałowałagowdzięcznymspojrzeniem,
—Drrrriiiiń—zabrzmiałopowtórnie.
Pomknęładoprzedpokojujakwicher.
—Ach,topan!—ucieszyłasięserdecznie.
—Atyśmyślała,żenieprzyjdę,co?—odparłKlug,zamykającdrzwizasobą.
— Che, che, che, cielątko. My… to jest… ja — poprawił się szybko — ja zawsze
dotrzymujęsłowa.Aterazuszydogóry,chcęcizwiastowaćpomyślnąnowinę.
NietrzebabyłotegoMarysidwarazypowtarzać.Zamieniłasięwsłuchcałaiz
bijącym sercem, z pałającymi policzkami zawisła wzrokiem na ustach gościa. I w
tymniespokojnymoczekiwaniu,wtympodnieceniubyłatakładna,żeKlugpatrzał
naniąprzezchwilęwniemympodziwie,potemwziąłjąpodbrodę,pochyliłsięku
niejipółżartem,półseriozaproponowałjejjednegocałusa.
— Należy mi się chyba za tę wiadomość i za to, żem się sam fatygował —
dodał,idąckrokwkrokzacofającąsiędziewczyną.
— Najpierw pan powiedz, co z wyjazdem, potem będziemy mówili o zapłacie
— odparła wykrętnie i zrejterowała w głąb przedpokoju, aż do drzwi kuchni, Artur
Klug szedł za nią bez obawy. Wiedział, że panie odjechały już do teatru, wiedział
również,żekuzynekRóżymiałtambyćtakże;sądziłprzeto,żepróczMarysinikogo
wmieszkaniuniemaidlategozachowywałsiętakbezceremonialnie.Znalazłszysię
w kuchni, oświadczył Marysi, że rano może sobie rzeczy przenieść do Wolaka, a
wieczorem ma przyjść sama, bowiem papiery są przygotowane i jutro w nocy
odjedziewrazztrzemainnymidziewczętami.
—Musiszsiętylkozgrabniestądwymknąć,abysięzbytszybkoniespostrzegły
—pouczałją.—Powiedz,żeprosiszowychodne,żeidzieszodwiedzićkrewnychi
wróciszpóźnownocy.
Wykorzystującjejradosneosłupienie,pochwyciłjąwpółznienackaiskradłjej
siarczystego całusa. Oj, żeby nie ta nowina najbardziej pożądana ze wszystkich,
obezwładniająca wprost dziewczynę, byłby za to zuchwalstwo oberwał policzek
niemniejsiarczystyodcałusa.Alestałosię,topierwsze,apodrugie,jakżetuwalićw
papę jednego z tej paczki, co jej wyjazd i zdobycie dolarów ułatwiali? Więc
odburknęłatylkocośpodnosem,żewięcejpoufałościniżznajomości,iudając,żesię
bardzodąsa,cofnęłasiępodokno.
—Gdybytakpaniczwszedłtutaj,miałbypanminę,no—dodała-
ArturKlugzgłupiał,skamieniał,ustautworzyłszeroko.
— Panicz? Pan Szperling nie poszedł do teatru? — spytał szeptem, idąc w
stronęMarysi.
— Tylko bez nowych czułości — zastrzegła się pośpiesznie — albo narobię
krzyku!
—Ciszej,idiotko—syknął,sztyletującjąwzrokiem.Wydałomusięnagle,że
zauchylonymidrzwiamiodprzedpokojustuknęłocośraz,drugi,trzeci.Kroki?Józef
Szperling idzie tutaj i zastanie go w kuchni? Co powiedzieć? Jak wytłumaczyć się
przed nim? Nie ma, nie ma żadnego wytłumaczenia. Szperling powie o tym dziś
jeszcze swej kuzynce. Ooo, bez wątpienia; przecież to zdyskredytuje w jej opinii
rywala… — Takie myśli zakotłowały w głowie osłupiałego Artura, ale sekundę
późniejwzrokjegopadłnadrugiedrzwi…—Tędymożnawyjść?—wyszeptał.
Marysiaskinęłagłową.Wyjaśniłaszybko,żetamsąschodydlasłużbyiwinda,
którą przywozi się z piwnicy węgiel, ziemniaki itd. Nie skończyła jeszcze tych
wyjaśnień, kiedy Klug wypadł z kuchni i przez ćwierć minuty dudniły schody
kuchenneechemjegosromotnejucieczki.
— Ale wieje zdrowo — uśmiechnęła się, zamknęła drzwi na klucz, po czym
przeszładoswegopokoiku,byspakowaćmanatki.Przyszłojejbowiemnamyśl,że
lepiej nie czekać do jutra rana, lecz, korzystając z nieobecności pań, już dzisiaj
rzeczy wynieść do Wolaka… Ukończywszy szybko te przygotowania, udała się do
pokoju panicza, by się opowiedzieć, że wychodzi do miasta. Zapukała, weszła i
zdumiała się szczerze. Józef Szperling spacerował tanecznym krokiem po pokoju i
nuciłsobiepółgłosemjakiśszlagier.Niewyglądałbynajmniejnaczłowieka,któryz
powodusilnejmigrenyniemógłpójśćdoteatru,niewyglądałnamłodzieńca,który
musi patrzeć bezsilnie, jak zwycięski rywal sprząta mu ukochaną sprzed nosa.
Marysia przywykła już do tego, że panicz jest zawsze czegoś smutny, pono
chorowity,słyszałajaknarzekałnabólgłowy,kiedypaniewyjeżdżałydoteatru,toteż
nagłazmianazdziwiłająniepomiernie,
—Paniczu,chciałamwyjśćnamiastonagodzinkę—rzekłaidodaławduszy:
—Jeszczemgotakwesołegoniewidziała.
Józef Szperling przystanął, odwrócił się na pięcie, spojrzał badawczo na
„petentkę”iuśmiechnąłsiędomyślnie.
—Chciałaśwyjść?—rzekł.—CzymaszmożerandkęzpanemKlugiem,który
cięprzedkwadransemtakgorącocałował?
—Niktmnieniecałował—bąknęłazawstydzonaiwbiławzrokwpodłogę.
—Ejże?Niecałowałcię,powiadasz?Amożeitomisięprzywidziało,żepan
Klug był w kuchni, co? Nie, moja Marysiu. Twoje rumieńce najlepiej świadczą, że
kłamiesz teraz… Tak, tak — mówił ciszej, jak gdyby do siebie — nie słyszałem
niestety, coście tam szeptem spiskowali, ale na czułości patrzałem, widziałem, tak,
tak…Cha,cha,cha….Różazdziwisięnieprzyjemnie,cha,cha,cha.
Marysiapodniosłazwieszonągłowę.
—Paniczchcetopaniompowiedzieć?—spytałaostro.
—Paniom?Nie,Marysiu.Matceniewspomnęanisłówkiem.Cóżwtymzłego
ostatecznie,żeładnapokojówkamaswegowielbiciela.AlezRóżąinnasprawa.
To ostatnie zdanie znowu nie było przeznaczone dla służącej. Józef Szperling
zamierzałrzeczywiścietylkoRóżypowiedziećodziwnymzachowaniuKluga.Ach,
jużmiałwgłowiecałyplanułożony.Skorowrócązteatru,zagadniejąoArtura,czy
sięczasemniespóźniłnaprzedstawienie.Onaoczywiściepotwierdzi,awtedy…—
A wtedy Artur się skończył! — myślał i to właśnie wprawiło go w tak świetny
humor.
Równocześnie Marysia przeprowadzała w umyśle swoją kalkulację: Klug się
zalecałdopanienki.Skoroonasiędowie,cozaszłowczasiejejnieobecnościinatrze
mu dobrze uszu, to jego gniew zwróci się wyłącznie przeciwko niej, Marysi, gdyż
będziesądził,żeonagozdemaskowała.Ijutrzejszywyjazdmożestanąćpodznakiem
zapytania. Na tę myśl aż ścierpła z przestrachu, ale nie dała poznać po sobie.
Przeciwnie. Przybrała od razu najczupurniejszą ze swoich min i odpaliła
wojowniczo:
— Ano, niech panicz skarży. Dobrze! Ale ja także powiem, kto dzisiaj podarł
fotografię i kto wczoraj podglądał, jak się panienka kąpała w łazience… A teraz
pytam panicza, czy mogę wyjść na miasto — dodała po chwili głosem, w którym
dźwięczałanutatryumfu,bowiemzdołałajużdostrzec,jakwielkiewrażeniewywarły
jejsłowanachłopcu.
—Idź—rzuciłbezdźwięcznie,odprowadziłjąnieżyczliwymispojrzeniamido
progu, a kiedy drzwi za sobą zamknęła (nie najciszej w dodatku), warknął przez
zaciśniętezęby:—Takietonibycielewiejskie,ataka,psiakrew,szantażystka!
Stracił od razu cały humor. Tyle sobie obiecywał po zużytkowaniu
przypadkowego odkrycia i to wiejskie ciele zamknęło mu usta na trzy kłódki. Bo
przecieżniemógłdopuścićdotego,byRóżasiędowiedziałaoowympodglądaniu.
Pomimoswegotemperamentu„kuzyneczka”byłaogromniewstydliwa,poskarżyłaby
sięciotce,możenawetwyprowadziłabysiędoinnychkrewnych;wkażdymrazienie
przemówiłaby doń ani słowa przez kilka miesięcy. O, Róża umiała się zaciąć, a on
oszalałby chyba przy takim „bojkocie”… Niewiele lepiej przedstawiała się sprawa
„tajemniczego zniknięcia” owej fotografii. Po partii tenisa zrobili szereg zdjęć
amatorskich kodakiem Kluga. I róża włożyła w ramki właśnie tę odbitkę, na której
była z Arturem, natomiast bez kuzynka. Wyprowadzony z równowagi takim
wyróżnieniemrywala,wyjąłJózioSzperlingfotografięzramki,podarłjąwstrzępyi
podarteskrawkizaniósłdokuchni.Pechchciałwidocznie,byrógfotografiiupadłna
podłogęobokpieca,wktórymodbywałosię„całopalenie”.Marysiapodniosłamuów
skrawek,aleanimuprzezmyślnieprzeszło,żejesttakdomyślna.
— I co najciekawsze — monologował, wspominając sobie piekiełko, jakie
urządziłaRóża,dostrzegłszybrakwybranej,najmilszejfotografii—żetocielemnie
wtedy nie zdradziło, jakby w przewidywaniu, że warto sobie ten atut na później
zarezerwować. Niesłychane!… Chłopski spryt, czy też… — machnął ręką. Czy nie
szkoda tracić czasu na wyszukiwanie odpowiedniej definicji dla postępowania
Marysi? Stało się, teraz musi milczeć, ta dziewczyna trzyma go w ręku… — Ale
przyjdziedzień,wktórymniebędępotrzebowałsięztymliczyćipowiemRóżybez
osłonek,jakimptaszkiemjestjejumiłowanyArturKlug—zawołał,zrywającsięz
miejsca.Owymdniemmiałybyćjegourodziny.Wtymrokukończyłlatdwadzieścia
jeden i jak wszyscy młodzieńcy w tym okresie życia obiecywał sobie niezmiernie
wiele po dniu, w którym stanie się pełnoletni. Ubierając swe myśli w szatę słów,
dokończyłzpatosem:
— Wówczas skończy się kuratela mamy, wówczas przestanę być dla Róży
smarkaczemiwówczaszdemaskujętegokuchennegodonżuana!Strzeżsię,Arturze
Klug!—dodałbardzogroźnieibardzopiskliwie,bowiemwchwilachirytacjijego
płaczliwy zazwyczaj głos przechodził w chłopięcy sopran, powodując zazwyczaj
żywiołowąwesołośćokrutnejkuzynki.
XVIII
Nazajutrz przed południem Józio Szperling został wysłany przez energiczną
mamę na wieś do krewnych. Na nic się nie zdały protesty ani zapewnienia, że jest
zupełnie zdrowy i lepiej się czuje w Warszawie niż na zapadłej wsi. Apodyktyczna
paniRachelaSzperlingowaspakowałaosobiściemanatkiswegojedynakaiodwiozła
go na dworzec. Zacisnął więc zęby, usłuchał, lecz zaprzysiągł sobie w duszy, że za
dwa tygodnie (termin urodzin i osiągnięcia upragnionej pełnoletności) powróci do
Warszawy bez pytania i weźmie srogi odwet za dotychczasowe pomiatanie nim jak
sztubakiem.Wwagonierozważałdługo,comogłospowodowaćdośćnieoczekiwane
„zesłanie”. Wyczerpał wszelkie możliwe hipotezy, nie trafiając na właściwą, którą
była ta, że pani Rachela, domyślając się od dawna kto jest przedmiotem pierwszej
miłościsyna,postanowiłagousunąćzdomunaczasoficjalnychkonkurówKluga.
Tegoż dnia pod wieczór Marysia poprosiła o „wychód”, rzekomo w celu
odwiedzenia krewnych, do których ktoś ze wsi dzisiaj przyjechał. Chciała się
dowiedzieć o zdrowie matki, która źle się czuła jeszcze w czasie jej wyjazdu do
Warszawy.Oczywiście,otrzymałażądanewychodnebeztrudności.Różyzdawałosię
wprawdzie,żeMarysianapomknęłajejkiedyś,iżjestsierotąpoobojgurodzicach,że
więc albo wtedy, albo dzisiaj skłamała, lecz, mając ważniejsze osobiste sprawy na
głowie,zapomniałaotymrychło.
Niemiłą niespodziankę zgotował obu paniom następny poranek. Kiedy
wielokrotne dzwonienie nie odniosło żadnego skutku, pani Rachela zwlekła się z
łóżka i ku swemu oburzeniu stwierdziła, że młoda pokojówka nie wróciła na noc.
Późniejzrobiładwagorszejeszczeodkrycia.OtozniknęłyrzeczyMarysi,natomiast
na jej łóżku znalazł się swojego rodzaju list pożegnalny do chlebodawczyni.
DonosiławnimMarysia,żezpowodupogorszeniasięzdrowiamatki,wracanawieś,
przepraszazazawód,rezygnujezpensjizatekilkadni(No,myślę—wtrąciławtym
miejscu oburzona pani Szperlingowa) i na pożegnanie pięknie panią, a zwłaszcza
dobrąpanienkępozdrawia.
Kiedy w kilka dni później zgłosiła się telefonicznie kierowniczka policji
obyczajowej i zapytała jak się sprawuje nowa służąca, pani Rachela „zjechała” ją
dokładnie, „podziękowała” jej odpowiednio za takie protegowane i z pasją rzuciła
słuchawkęnawidełki.
Tymczasemokręt,którymjechałaMarysiawrazztrzemainnymitowarzyszkami
niedoli,wydostałsięjużzKanałuLaMancheiprułfaleAtlantyku,dążącwkierunku
południowo-zachodnim,kubrzegom„ziemiobiecanej”naiwnychdziewcząt.
***
ArturKlugniezasypiałsprawy.PewnegopopołudniapojechałautemzRóżądo
Piaseczna,przedstawiłsięjejrodzicomibezdługichceregielipoprosiłojejrękę,a
wszechwładnajedynaczkamusiałasnadźdobrzegruntprzygotować,skorozostałod
razuprzyjęty,skoro,codziwniejsze,rozpoczętozmiejscadebatycodoustaleniadnia
ślubu.StarzyFreundlichowiegralipoczątkowotrochęnazwłokę,poczęścidlatego,
żeby zasięgnąć szczegółowych informacji o przyszłym zięciu, a po części, żeby
przygotować wyprawę dla córki, lecz dzięki Racheli Klug postawił na swoim.
PokazałalarmującelistywspólnikaiwujazAmeryki(nietrzebachybadodawać,że
owe listy jako też inne niezbędne dokumenty sfabrykował mistrzowsko
„nieoceniony” Wolak) i oświadczył, że najdalej za dwa tygodnie musi wyjechać z
Polski;oilewięcRóżaniezostaniejegożonąwciągutychczternastudni,totrzeba
będziedatęślubuodłożyćorok,doprzyszłychletnichwakacji.
— Ślub nasz odbędzie się za dwa tygodnie — oświadczyła wtedy energiczna
jedynaczka, a dla zawojowanych zupełnie rodziców było to bezapelacyjnym
wyrokiem.
Terazrozpocząłsięokresgorączkowychprzygotowań.PodczasgdyArturKlug
zajął się wyrobieniem pasportu dla swej przyszłej małżonki (i ofiary), ona sama w
towarzystwie pani Racheli i matki, która sprowadziła się na ten czas do Warszawy,
odbywała emocjonujące pielgrzymki do takich miejsc odpustowych (odpust dla
gotówki papy) jak: Herse, AGB, Woronicz, Myszkorowski, potem Leszczyński,
HiszpańskiczyinnyKielman,niemówiącjużoApfelbaumie,Kowalskimilegionie
tympodobnych,istniejącychnautrapienieojców,mężów,kochanków.
ToteżnieobecnośćRóżynaczwartymniedzielnymkompleciewinstytucieLucy
Ventana nie zdziwiła nikogo. Na pięć dni przed ślubem ma się chyba wiele
ważniejszych zajęć niż tańce. Natomiast ogólne zdziwienie, a nawet niemało
zgorszenia u bardziej zachowawczo wychowanych uczennic Lucy, wywołało
zachowanie się panny Litkup. Bo to, że ta dumna dziewczyna, stroniąca zawsze od
mężczyzniprzychodzącanakompletyniewiadomowłaściwiepoco…rozruszałasię
tym razem tak niebywale, to mogło ostatecznie tylko dziwić, ale że obrała sobie za
przedmiot swoich ataków właśnie Artura Kluga, człowieka niemal żonatego, więc
wykluczonego poza nawias panieńskich aspiracji, och, to już było grubym
shockingiemwmniemaniumłodychkonserwatystek.
Lecz Iza zdawała się nie dostrzegać zgorszonych spojrzeń koleżanek, nie
słyszała lub udawała, że nie słyszy złośliwych szeptów, i tańczyła wyłącznie z
Klugiem,flirtowałaznimnazabój,jakgdybysięuwzięłaodbićgoRóżywostatniej
chwili.
—Tostraszne—westchnęła,gdyLucyVentanawodpowiedzinainterpelację
rozbawionego towarzystwa oświadczyła, że niestety komplet skończy się
nieodwołalnie za kwadrans, gdyż muzykanci są zamówieni na jakieś prywatne
przyjęcie. — No, przyznaj mi pan rację, że to straszne — mówiła kapryśnym
głosikiem,pochylającsięzalotniewstronęArtura.
— Tak, to okropne — odpowiedział machinalnie, starając się odgadnąć treść
znaczącychspojrzeń,jakiemuodchwiliposyłałaLucy,stojącawpewnejodległości
zaplecamiIzy.
— Ledwie się człowiek trochę roztańczył, rozruszał, a tu bęc… koniec…
Rozpacz!… Tak bym sobie jeszcze potańczyła… z panem! Bo pan świetnie
prowadzi.
Słowomtymtowarzyszyłospojrzenietakgorące,takobiecujące,żenawetKlug,
mającydużewyobrażenieoswejmęskiejurodzie,zdziwiłsięmocno.Lecznakrótko
tylko. Wytłumaczył sobie na poczekaniu, że ta namiętna dziewczyna kochała się w
nimoddawna,leczpowodowanazazdrościąoRóżęunikałagodotychczasiodnosiła
siędoniegozesztucznąrezerwą;ażdzisiaj,korzystającznieobecnościzwycięskiej
rywalki, rzuciła na szalę cały swój wdzięk, zalotność, dobrze zamaskowany
temperament,żywiącwserduszkunadzieję,że…ach,marzeniapanienwjejwieku
nieznajążadnychwędzideł.—Phi,wartobyzbadaćdojakiegostopniazadurzyłasię
wemnie—rzekłsobiewduchuniebezzarozumiałościiwychodzączzałożenia,że
niczego nie ryzykuje, a przeciwnie, przy sprzyjających okolicznościach może
„ustrzelić” i drugą sztukę, pochylił się poufale nad siedzącą i powiedział zniżonym
głosem:
— Moglibyśmy sobie jeszcze potańczyć, jeżeli pani jest kobietą wolną od
mieszczańskichprzesądów…Mamnamyślidancing,czy…
—Zawszegwizdałamnaopinię—przerwałamuwpółzdania.
Zachęconytakąodpowiedzią,kułżelazo,pókigorące;żetoprzecieżniczłego,
że to ogólnie przyjęte na Zachodzie, że tylko w zacofanej Polsce patrzą zezem na
panny,uczęszczającenadancingwmęskimtowarzystwie,abezkuratelijakiejścioci,
mamy,czyinnejprzyzwoitki.
— Po co mi pan to mówi, skoro powiedziałam, że gwiżdżę na opinię? —
przerwałamuzniecierpliwiona.
— Zatem idziemy, droga panno Izo — cieszył się. — Proszę wybrać: Oaza,
Savoy,Bristol,Angielski,Europa?CzyPolonia?
—Hm,możebyćOaza.Niebyłamtamjeszczenigdy.
— Doskonale. Zjemy sobie na dole skromną kolacyjkę, potem przejdziemy na
piętro.
—Aleprzeddrugąwyjdziemy.Inaczejzaspałabymjutro,azmojegoszefataki
pies,żeno…Więcdodrugiej?Przyrzekapan?
—Przyrzekamsolennie—zapewniałKlug,ciskającLucygniewnespojrzenia.
Właśniewtakiejchwilibyła„potrzebna”.
—Tylkoczytowypada—zreflektowałasięIza—żebypan,wkilkadniprzed
swoim ślubem, chodził po dancingach w towarzystwie innej kobiety, w dodatku
koleżanki swej narzeczonej? A gdyby tak pana spotkał tam jaki znajomy lub, co
gorsze,ktośzrodzinypannyRóży?Wiepan…ogarniająmnieskrupuły.
Machnąłrękąlekceważąco:
—Skoromnieżadnewyrzutyniedręczą,topanitymbardziejniepowinnasię
tymprzejmować—odparłzcynicznymuśmieszkiem.
WtejchwiliSoterFox-TrotowskipodszedłdoIzyipoprosiłjądotańca.
— To ja go wysłałam — rzekła Lucy, wskazując na oddalającą się parę. —
Chciałam ci właśnie zaproponować, abyś Izę odwiózł do domu i pogadał z nią po
drodze. Hugo kazał ci powiedzieć, że skoro dziewczyna tak leci na ciebie, to
powinieneśnamgruntprzygotować…Możebycinaznaczyłarandkęwjakimkinie
jutroczypojutrzeiprzytejsposobnościprzedstawiłbyśjejHugona,co?Jakmyślisz,
udasię?
— Randka w kinie — skrzywił się ironicznie. — I to jest wszystko, co
zdołaliściezMarcykiemwymyślić?
—Aty?
—Ja,drogaLucy—odparł,nadymającsięzarozumiale—jaidęterazzpanną
Litkup na kolację do Oazy i jestem gips, jeśli ta eskapada nie zakończy się
rozkosznymepilogiem…nadranem.
Spojrzałanańzeszczerympodziwem.
—Zaimponowałeśmi—rzekłakrótko.
— Spodziewam się. A teraz bądź łaskawa powiedzieć Hugonowi, żeby około
pierwszejzaszedłnagórędoOazy.TamgoprzedstawięIzie…
—Jakoco?Bogategoprzemysłowca,czy…
— To zależy od jej ambicji, które wybadam. Przez kelnera prześlę mu
instrukcję.
— Dobrze. Żałuję, że nie będę mogła wziąć udziału w tej farsie. Ale moja
obecnośćkrępowałabyją,sądzę.
—Naturalnie…Tsss…Mówmyopogodzie.Izawraca—rzuciłostrzegawczoi,
podnoszącgłos,dodał:—Zgadzamsięzpanią.Latojestwtymrokunadzwyczajne.
Brzydkiednimożnabynapalcachpoliczyć.
— Słowem, pogoda dopisze państwu w podróży poślubnej — odparła Lucy
podobnym tonem i rozmowa na tak obojętny temat (przez wzgląd na obecność Izy,
która bardzo szybko pozbyła się swego dansera) potoczyła się aż do chwili, kiedy
muzykanci złożyli instrumenty i Soter Fox-Trotowski obwieścił zebranym, że
kompletskończony.
XIX
W Oazie, po kilku kieliszkach i mniej więcej w połowie kolacji, napadła Izę
czarnamelancholia.
— Cóż, Róża, mam na myśli pańską narzeczoną — bełkotała, patrząc tępym
wzrokiemgdzieśwprzestrzeń.—Takiejtożyć,nieumierać.Złapałasobiechłopca
first class, starzy także mają ciężką forsę, pojedzie dziewczyna w świat, zobaczy
Amerykę, będzie mieszkała na Florydzie, słowem: raj na ziemi, a człowiek pewnie
dośmiercinosaztejdziuryniewystawi.
— Tak. Ma pani rację. Warszawa to straszna dziura dla tych, co znają choćby
Paryż, nie mówiąc już o New Yorku — przyznał Klug, po czym, pochyliwszy się
nieco w stronę zamyślonej towarzyszki, dodał półgłosem: — Ale skąd takie czarne
myśli?Dlaczegóżbypaniniemiałatakżewyjechaćzagranicę?
— Dlaczego? — powtórzyła. Kapela, grająca właśnie wiązankę starszych i
nowszych przebojów sezonu, wtrąciła w tej chwili refren oklepanego charlestona
Grunt to forsa… — Oto ma pan odpowiedź najlepszą — dodała Iza z uśmiechem
gorzkiejrezygnacji.—Tak,tak,panieArturze.Urodatozerojeżelisięniemaforsy
lub potężnej protekcji… Zwłaszcza protekcja… Tak, bez niej nie wolno marzyć o
karierzefilmowej.
Ostatnie słowa wypadły bardzo cicho, snadź mówiła to raczej do siebie, lecz
ArturKlugmiałsłuchdoskonały,azresztączekałnapodobnezwierzenia.
—Więcchciałabypanizostaćgwiazdąfilmową?—podjąłskwapliwie.
—Gwiazdą?Takdalekomojeambicjejeszczeniesięgają.Naraziechciałabym
zadebiutowaćchociażbywmałej,epizodycznejrólce,wjakimkolwiekfilmie.
—Oczywiściezagranicznym.
—Albokrajowym.
Klugskrzywiłsięniemiłosiernie,potemjąłenergicznieprzeczyć.
— Nie! Tu pani kariery nie zrobi. Z pani bajeczną urodą, można śmiało
zadebiutowaćwdobrymfilmieamerykańskim.
Machnęła rączką ruchem, który można by oddać jednym wyrazem rosyjskim:
naplewat’,izwiesiłagłowęmelancholijnie.
—Pocomówićorzeczachniemożliwych—westchnęła.
Arturoburzyłsię.Niemarzeczyniemożliwychdlaczłowiekaobdarzonegosilną
wolą. Tylko Słowianie poddają się tak łatwo zniechęceniu. Jeżeli on twierdzi, a
twierdzizcałąstanowczością,żeIzazrobifuroręnawetwHollywood,tomożnana
tym budować jak na granicie. On sam wprawdzie nie posiada znajomych wśród
amerykańskichreżyserów,leczzatoznaludziwpływowych,którzymoglibybardzo
wiele uczynić dla przyszłej gwiazdy ekranu. Nawet tutaj, w Warszawie, spotkał
przedwczoraj bogatego jegomościa, będącego podobno akcjonariuszem jednej z
największychwytwórnifilmowych.
—Jaksięnazywatenpan?—wtrąciłaIzaznagłymożywieniem.
—Jaksięnazywa?Zaraz,zaraz…przypomnęsobie—łgałgładko,obmyślając
w duchu odpowiednie nazwisko dla Marcyka. Carter, przystał wreszcie. Carter
będziezupełnieodpowiednie.Tylkojeszczeimię.John?James?Nie.Lepiejmuimię
pozostawić takie, jakie ma naprawdę, bo w zapale rozmowy łatwo się wkopać. —
Aha,nazywasięCarter—powiedziałgłośno—takHughesCarter.
—Nazwiskoangielskie—zauważyła,
— Tak, ale pochodzi z polskiej rodziny emigranckiej. Mówi po polsku biegle,
owszem.
—Aha,więcprzyjechałtutajdorodziny?
—Taksądzę…Otóż,drogapannoIzo,jeżelimisiępowiedziezainteresowaćgo
pani osobą, to jest pani gotową gwiazdą… Ależ zapewniam panią — uderzył się w
piersi,widząc,iżdziewczynapotrząsagłowąniedowierzająco.Tłumaczyłjejdługo,
mówił tak przekonywająco, aż uwierzyła w końcu i obdarzyła go ciepłym,
czarującymspojrzeniem.
—Czymjasiępanuzdołamodwdzięczyćzato?—rzekła.
Prześlizgnąłsięobleśnymwzrokiempojejnagichramionach,podniósłjejdłoń
kuustorniwykrztusiłstłumionymgłosem:
—Omejprowizjipomówimypóźniej…aledzisiaj!
— Dzisiaj? — parsknęła wesoło, ściskając mu rękę. — Jestem przeciwniczką
wszelkich zaliczek. Skoro będę miała kontrakt w rękach, spotka pana zasłużona
nagroda…Leczniewcześniej.
Przystałochoczo,wiedząc,żezamałągodzinkęprzedstawijejMarcykaispiszą
wspólnie „przedwstępny kontrakt”. Tak. Tylko trzeba go zawczasu uprzedzić, że
nazywasięnadzisiajCarterijestakcjonariuszemwytwornifilmowejwHollywood.
Ba, ale której wytworni? Trzeba jakąś firmę wymyślić. Ech, to już rzecz Marcyka.
Niechonsięnadtymgłowi.Zresztąmłodakandydatkanieośmielisięlegitymować
swegoprzyszłegochlebodawcyiwiercićmudziurywbrzuchuciekawymipytaniami.
—Wiepanico?—ozwałsięwreszcie.—Proponuję,abyśmyprzeszlinapiętro.
Produkcje rozpoczną się co prawda dopiero za trzy kwadranse, ale warto sobie
zawczasuwybraćstolik.Zgoda?
Przystałabezwahania,wobecczegowezwałpłatniczegoiuregulowałrachunek.
Kiedyznaleźlisięnagórze,IzaprzeprosiłaKlugana„pięć”minutpodpozorem,
że chce sobie poprawić włosy i przypudrować nosek, który po obficie zakrapianej
kolacjimiałbyćrzekomoczerwonyjakustaregoalkoholika.
— Przesada, panno Izo. Nosek jest tak ponętny, że pocałowałbym go z
przyjemnością — rzekł, ale nie zatrzymywał jej wcale. Przeciwnie, było mu to
bardzo na rękę, że pozbawiała go na pięć minut (kobiece pięć minut, oczywiście)
swego towarzystwa. Mógł w spokoju zredagować krótką instrukcję dla wspólnika;
zapisaną kartkę włożył do koperty, zalepił, i tak przygotowany liścik pozostawił na
dole w garderobie z poleceniem, aby go doręczono natychmiast Marcykowi. Hugo
Marcyk bywał często w pierwszorzędnych lokalach, służba znała go doskonale i
Klugnielękałsię,bylistwpadłwniepowołaneręce;zresztąitonieprzedstawiałoby
żadnego niebezpieczeństwa, bowiem treść instrukcji była rozbrajająco niewinna dla
niewtajemniczonego.
Sala na piętrze świeciła jeszcze pustkami, kiedy Artur Klug wkroczył tu w
towarzystwie Izy. Zająwszy stolik naprzeciw estrady jazzbandu, a w pobliżu
rezydencjibiałoubranegobarmana,zaczęłaIzarozglądaćsięzciekawością.Byłatu
rzeczywiścieporazpierwszyiwyraziłaswezdziwienie,żetakmałoosóbjestnasali,
zaledwietrzyczyczterytowarzystwa.
— Niech się pani nie martwi — pocieszył ją Artur. — Za godzinę wszystkie
lepszestolikibędązajęte.
Jakby na potwierdzenie tych słów, wkroczyło do sali towarzystwo złożone z
dziesięciuosób,potemdwamniejszeiodtejchwilicoraztoktośprzybywał,także
po kwadransie niemal połowa stolików była zajęta… Iza zwróciła się do swojego
towarzysza z zapytaniem, czy pan Carter nie zachodzi tu przypadkiem, a
otrzymawszy odpowiedź, że tak, że właśnie v tym lokalu spotkał go Klug
przedwczoraj,powiedziałazjakimśdziwnymuśmiechem:
—Wiepan,mamprzeczucie,żedzisiajgopoznam.
Terazonzkoleisięuśmiechnął:
—Byłobytodlapaninaderpomyślnąwróżbą—odparł.
—Ijataksądzę,żebyłobytopomyślnąwróżbądlamnie!
Klug,oczekującniecierpliwienadejściawspólnika,patrzałnieustanniewstronę
drzwi, toteż niewiele uwagi mógł poświęcić swej uroczej sąsiadce i nie zauważył
przelotnegogrymasu,jakinajejpięknejtwarzyczcezagościłnakrótko.
Nagleklasnąłwdłonie.
— Podziwiam pani intuicję — rzekł, wskazując jej wzrokiem tęgiego pana,
którystałwprzejściuirozglądałsięnawszystkiestrony,jakgdybykogośszukał.—
OtomisterHughCarter…Czymamgoprzyprowadzićdonaszegostolika?
— Naturalnie — przystała z zapałem i pośpiesznie wyjęła lusterko, chcąc się
upewnićrazjeszcze,czymaswójdobrydzień,czywywrzeodpowiedniewrażeniena
przybyłym.—Byćmoże,żeodtegozależycałaprzyszłość—usprawiedliwiłasię,
widząc,żeKlugpatrzynaniązpobłażliwymuśmiechem.
— Ma pani rację. Jestem również zdania, że od tego wieczora zależy pani
przyszłość — odparł z mimowolnie złowrogim akcentem, którego nie potrafił
stłumić, potem wstał i ruszył naprzeciw stojącego jeszcze przy drzwiach Hugona
Marcyka.
XX
Tego samego wieczora jeden z majtków obwieścił czterem urodziwym
pasażerkom trzeciej klasy, że nazajutrz staną u celu podróży, że statek wejdzie do
przystani rioskiej. Marysia Żurkówna stała jak na tureckim kazaniu. Określiła to
lapidarnie:—Aniwząbnierozumiem,cotencudakodnaschce.—Naszczęście
jedna z ich czwórki, młoda Żydóweczka z Białegostoku władała trochę językiem
niemieckimidogadałasięwkońcuz„cudakiem”.
—Odjutrabędęzarabiaładolary—mruknęłaMarysia,nadymającsięzradości
nasamąmyślotym.
—Dolary?—wtrąciłaśpiewnieŻydówka.—WBrazyliiniemadolarów,tylko
milrejsy.
Żurkównazmiażdżyłająwzrokiem.Onamipowie,żeniemadolarów,głupia—
pomyślała. Przecież czytała list Franki i Müller gadał tak samo, a Müller był
najwyższym autorytetem dla Marysi. Zrezygnowała jednak z polemiki, odłożyła ją
do jutra, kiedy tamta przekona się naocznie, że w Brazylii nie rządzi jakiś tam
milrejs,leczbożekdolar.Ach,dolar!Samdźwięktegomagicznegosłowawzruszał
Marysięipogrążałjąwnajsłodszązadumę.Więcchoćtrzytowarzyszkiudałysięna
spoczynekdowielkiej,wspólnejkabiny,Żurkównapozostałanapokładzieiopartao
burtędumaładługągodzinęoświetnejprzyszłości,oowymdniu,wktórympowróci
do Dolinki, jako pani całą gębą, wysztafirowana, w kapeluszu, w rękawiczkach, w
płytkichpantofelkach,zworkiemdolarów.PrzyjedziezKutnadorożką.Zajeżdżanie
dryndąbyłodotychczasmonopolemparobczaków,którychprzyasenterunkuuznano
zazdolnychdosłużbywojskowej.Wówczasnastępowałapielgrzymkaodknajpydo
knajpy, tradycyjne wstawienie się do nieprzytomności i powrót do wsi ze
śpiewami…Onazrobiprzełomwwioskowychtradycjach.Zajedzierównieżdorożką
izapłaciwoźnicydolarowymbanknotem,aletak,żebywszyscywidnieli.
***
TejżenocyotejsamejgodziniewmieszkaniuSzperlingówprzyszłodostarcia
pomiędzy Różą a jej nieszczęsnym kuzynkiem. Zgodnie ze swym dawnym
postanowieniem, powrócił Józio do Warszawy w dniu swych urodzin i oświadczył
zaskoczonej rodzicielce, że stał się pełnoletnim, że teraz będzie robił to, co się mu
spodoba. Pani Rachela udała zgnębioną, przeszła nad tym do porządku dziennego,
oczywiście tylko pozornie; nie chcąc powiększać zamieszania, spowodowanego
przygotowaniami do ślubu siostrzenicy, odłożyła walną batalię z synalkiem do
sposobniejszejchwili.TakwięcJóziotryumfowałnarazie,awiadomośćoucieczce
Marysizwiększyłajegoodwagę.
—Terazmamwolneręce—mruknął—szkodatylko,żeniedowiedziałemsię
wcześniejoodejściutejwiejskiejszantażystki.Niedopuściłbymdozaręczyn…Ale
nicstraconegojeszcze—pocieszałsię.
Odczekawszy,ażobiestarszepartieudadząsięnaspoczynek,zapukałdopokoju
Różyiwkroczyłtamzwielkąpewnościąsiebie.Znającporywczośćpięknejkuzynki,
niewątpiłanichwili,żeskorosiędowieokuchennychzalotachArtura,zerwieznim
i nie będzie go chciała więcej ujrzeć na oczy. Tak, to było w jej stylu… Więc,
usiadłszy obok szyjącej coś Róży, opowiedział jej bez długich wstępów przebieg
zajścia, jakiego był świadkiem. I uśmiechnął się zwycięsko, widząc, jak wielkie
wrażeniejegodonoswywarłnadziewczynie.Odrzuciłarobotę,wpiłasięwzrokiem
woczykuzynaizfalującąszybkopiersią,zeszkarłatnymiwypiekaminapoliczkach
wchłaniała w siebie każde słowo, każdą sylabę oskarżenia. I kto wie? Może by
uwierzyła, może by zażądała konfrontacji obu rywali, gdyby nie ów triumfalny
uśmieszek Józia. On właśnie nasunął jej podejrzenie
,
że wszystko to jest niecną
intrygą,abyjąporóżnićzArturem…Naturalnie!Józiobyłwtymzainteresowany.W
tensposóbchciałsięzemścić,chciałutrącićzwycięskiegorywala.
I nagle wysportowana ręka Róży zatoczyła łuk w powietrzu, wymierzając
rzekomemuoszczercypoliczeksiarczysty,cosięzowie.
— Podły intrygancie… Oto moja odpowiedź! — brzmiał suchy komentarz do
wyżejopisanegogestu.
Zwycięski uśmiech na twarzy Józia zgasł jak świeca pod tchnieniem wiatru,
któregopodmuchzamkniętedrzwiotworzyłnaoścież.
—Preczstąd—krzyknęła,wskazującmudrzwi.—Jakimprawemwszedłeśtu
otejporze?
Podniósłsię,odstąpiłwstecztrzykroki,przestraszony,ogłupiały,bezradny.
— Nie spodziewałem się tego — bąknął wreszcie, trzymając się za piekący
żywymogniempoliczek.
— Wiem, smarkaczu. Spodziewałeś się, że uwierzę twym plotkom
bezwstydnym.
— Różo!… Przysięgam ci, że on ją całował w kuchni. Powiedziałem jej to
późniejdooczui…i…iprosiłamnie,bywamniemówić.Anazajutrzwyjechałem.
Nie miałem sposobności. Zresztą nie wiedziałem, że się z nim zaręczysz… Nie
wierzysz mi, Różyczko? — ciągnął dalej, wykorzystując jej milczenie. — Sięgnij
myśląwstecziprzypomnijsobie,czyArturtegowieczoraniespóźniłsiędoteatru…
Todlategowłaśnie,żebyłtutaj…uniej!
Wzdrygnęłasię,zakryłasobieuszydłońmi.
—Nie,nie,tonieprawda—przeczyłacorazsłabiej.Nagleprzypomniałasobie
pewien szczegół. Nazajutrz opowiadała Józiowi, że Artur spóźnił się do teatru, jak
mówił z winy poczty; nadawał kilka listów poleconych i musiał się wyczekać w
ogonku… Naturalnie. A ten zazdrosny dzieciuch wykorzystał tę wiadomość, aby
swoje oszczerstwo uczynić bardziej wiarygodnym… Odetchnęła. Karciła się w
myśli, że choćby przez chwilę mogła wątpić. Nie, to wręcz śmieszne. Artur miałby
się zalecać do pokojówki! Jakże naiwny donos… Ale nie miała ani siły, ani ochoty
powiedziećtegokuzynowi.Niewdającsięwżadnedyskusje,kazałamunatychmiast
opuścić pokój, zamknęła drzwi na klucz, usiadła przy swym biureczku, lecz nie
wróciła do poprzedniego zajęcia. Każde oszczerstwo pozostawia pewien cień. I jej
padł na serce taki cień, pomimo że starała się już o tym nie myśleć, uważając, iż
nawet myśl ubliża Arturowi w tym wypadku. Och, gdyby on był teraz przy niej.
Jedno jego spojrzenie przywróciłoby jej spokój duszy… Pochwyciła oburącz
fotografię narzeczonego, ucałowała ją serdecznie i wpatrując się miłośnie w nią,
spytaładrżącymgłosem:—Tykochasztylkomnie,prawda?Tyniebyłbyśzdolnydo
tego,ocociętenzazdrosnysmarkaczpomawia…Powiedz,Arturku,powiedz,żeto
podłeoszczerstwo.
DokładniewtejsamejchwiliArturKlug,tańcząctangozIzą,musnąłustamijej
puszyste,popielatewłosyiszepnąłjejwzaróżowioneuszko:—Kochamcię,cudna
moja, i pożądam, jak żadnej kobiety w życiu nie pożądałem. — Ona zaś podniosła
zarumienionątwarzyczkę,pokazaławszystkieząbkiwdiabloobiecującymuśmiechu,
przytuliła się mocniej do swego dansera, a potem, z rozkosznie kapryśną minką
zażądała,byjąodprowadziłdostolika,gdyżledwiesiętrzymananogach.
—Cotuowijaćwbawełnę—mówiła,kiedy,okrążająctańczącepary,zdążaliw
stronę stolika, przy którym czekał Marcyk. — Wstawiłam się na amen. Co sobie
misterCarteromniepomyśli.On,przyzwyczajonydoprohibicji,no…Alewszystko
twojawina,Arturku.
—Nieobawiajsię.Carterjużwyrobiłsobieotobiezdanie.Jagoznam.Założę
się,żeterazobmyśla,jakiewarunkicizaproponować.
Klug posiadał nadzwyczajną intuicję tego wieczora. Bo kiedy powrócili do
stolika,rzekomymisterCarterpołożyłprzedIząkartkęwyrwanąznotesuipokrytą
rządkamidrobnegopisma.
— Miss Litkup, oto moje warunki — rzekł, robiąc się na Jankesa. —
Oczywiście przy drugim obrazie dostanie pani podwyżkę. Yes. Lecz zasadniczy
warunek:wyjazdzPolskiwciągutygodnia!
—Możewciągutygodnianiezdążypanizałatwićswoichtutejszychinteresów?
—wtrąciłKlug.
— O, przeciwnie — odparła Iza, odrywając błyszczące radością oczy od
konceptuprzyszłegokontraktu.—Wciągupięciudnibędęgotowazewszystkim.
— Well. — Carter, recte Marcyk, skinął głową poważnie i rzucił wspólnikowi
porozumiewawcze spojrzenie… Za pięć dni będzie gotowa, za pięć dni jest ślub
Róży;świetniesięskłada.Klugbędziemógłodrazudwiesztukikonwojować.Ijakie
sztuki, phi! Erdkrach wybuli za każdą po sześć tysięcy dolarów, ani okiem nie
mrugnie… — A czy warunki pani odpowiadają? — zwrócił się do zaczytanej
dziewczyny.
Pańskie warunki, panie dyrektorze, przeszły moje najśmielsze oczekiwania —
odparłazentuzjazmem.
— So all right — szczeknął krótko Hugo Marcyk i z wielkim nabożeństwem
zacząłprzycinaćczubeknowegocygara.
— Uważam, że ten doniosły fakt należy oblać szampitrem. Musimy przecież
wypić zdrowie przyszłej gwiazdy Hollywoodu — zaproponował Klug i, mimo
protestów Izy, wydał kelnerowi jakieś tajemne zlecenie. Ale już po pierwszym
toaście przytrafił się przyszłej gwieździe niemiły „casus paskudeus”… czkawka!
Spojrzała z bezgranicznym przerażeniem na rzekomego Amerykanina, potem
błagalnieizwyrzutemnaKluga.
— Niech mnie pan wyprowadzi — rzuciła szeptem i czym prędzej zasłoniła
sobieustachusteczką,przeczuwającnowywstrząsżołądka…Kiedyznaleźlisięprzy
schodach, poleciła mu wrócić do stolika i zabawiać mister Cartera, obiecując, że
przyjdzie do nich, skoro ta kompromitująca czkawka minie. — Tyś winien
wszystkiemu, Arturku kochany, ale nie mogę się na cię gniewać, bo przez ciebie
zostanę gwiazdą fil… ilil… moooową — mówiła borykając się ze swym
„nieszczęściem”.
— A może byśmy tak już teraz wyszli? — zaproponował, przypominając, że
wedługumowymaotrzymaćdzisiajsłodkąnagrodę.
— Dostaniesz nagrod… a psiakość, lecz teraz musisz wrócić do Cartera. Nie
wypadanamznikaćtakpoangielsku…Noidźjuż.
Powróciłwięcdostolika.
KorzystajączchwilowejnieobecnościIzy,dwajgodnisiebiewspólnicyzaczęli
rozmawiaćointeresach,wszczególnościowywiezieniutychdwóchnowychofiar.
— Z Różą kłopotu nie będzie; wyjedzie jako moja małżonka z legalnym
paszportem—mówiłKlug—alezIzągorzej.Niemamowy,byzałatwiławszystkie
formalności w ciągu pięciu dni. Nie widzę innego wyjścia, tylko trzeba u Wolaka
zamówić dla niej potrzebne dokumenty. Tak to byłoby kapitalnym udogodnieniem,
gdybymmógłobieeskortować.
— A wierzę. — Marcyk false Carter uśmiechnął się ironicznie, — Widziałem
jakjąpanwtańcuprzyciskał.Inatyjużzsobąjesteście.
—Tojeszczenic—odparłKlugchełpliwie—alezagodzinkępożegnamypana
i zabieram dziewczynkę do siebie. Tak, mister Carter. (Dobre nazwisko panu
wymyśliłem,co?)Jasięznamnarzeczy.
— Tylko w podróży radzę temperament poskromić. Bo niechby tak Róża
zwęszyłacosięświęci,to…
—Pst!Słyszałpan?…Omniemówią—przestraszyłsięKlug.Jakożmałyboy,
rozmawiający z dwoma kelnerami, wymówił głośno nazwisko: Klug… Kelnerzy
wzruszyliramionami…—Niemogłacipowiedziećprzyktórymstoliku?—mruknął
jedenznich.
— Aha, rozumiem — domyślił się Marcyk. — Iza kazała panu coś
zakomunikować.
Domysł był całkiem słuszny. Kiedy wezwał boya i wymienił swoje nazwisko,
tenwręczyłmuzłożonąweczworokartkępapieru.IzaLitkupnapisałakrótko:
Czuję się tak kiepsko, że uciekam do domu. Nie trzeba było tyle
we mnie wlewać. Mówiłam zaraz, że mam słabą głowę. W czwartek
lekcjaup.Lucy,możemysiętamspotkać.PrzepraszamPanówobuza
zawód,ściskamdłoń,
I.L.
— Ta pani wyszła już dawno — ozwał się boy (czekający snadź na napiwek).
Podrodzezapoznałsięoczywiścieztreściąprzyniesionegolistu.
PomimotoArturwybiegłażnadółipowróciłznosemspuszczonymnakwintę.
IzawyszłazOazyrzeczywiście.
— A pana to cieszy, że mnie wystrychnęła na dudka — warknął, dostrzegłszy
ironiczny uśmieszek, błądzący na grubych wargach Marcyka… Istotnie, Hugo miał
niemałą Schadenfreude
, że zarozumiałemu wspólnikowi przepadła na dzisiaj taka
gratka.
— Ma rację dziewczyna — rzekł, odprawiając nazbyt ciekawego boya. — Po
cośpanwniąwlewałtylewina?Wstawiłasięi…
— Tak, wstawiła się — przerwał Klug poirytowany — ale mimo to nie
zapomniałazabraćzesobąszkicupańskiegokontraktu.
—Todowodzi,żenapanujejbardzomałozależy—odparłMarcykizarechotał
szyderczymśmiechem.
____________________
Schadenfreude(niem.)–radośćzcudzegoniepowodzenia.
XXI
Dziwne było zachowanie się kierowcy taksówki numer 1919, która stała tej
nocynasamymprzedzieszereguautomobilowychdorożekprzedOazą.Ilekroćjakiś
gość podszedł do postoju i chciał wsiąść do pierwszego z rzędu auta, kierowca
nasuwał sobie czapkę głębiej na oczy, oświadczał, że zajęty i ustępował miejsca
następnemu koledze. Jakiś wstawiony jegomość zrobił nawet małe piekło z tego
powodu, groził, że przywoła policjanta, lecz nie wywołało to żadnego wrażenia,
podobnie jak nie zdołały wytrącić z równowagi tego milczącego szofera pytania i
uwagi innych kolegów po fachu. Dopiero koło godziny trzeciej nad ranem, kiedy
zgięty w ukłonie szwajcar wypuścił z lokalu dwóch panów, taksówka numer 1919
ruszyłazmiejscapostojuistanęłanaprzeciwbramyOazy.
— Podwiezie mnie pan? — spytał Klug zaspanym głosem, a kiedy Marcyk
skinąłgłowąpotwierdzająco,rzuciłszoferowidwaadresy:—NajpierwhotelRoyal
naChmielnej,potemJerozolimskie97.
PrzedhotelemRoyalArturKlugwysiadł.
—Chciałempanużyczyćwesołejzabawy—rzekłMarcyk,ściskającmurękę
na pożegnanie — ale wobec tego, że pana tak sromotnie nabito w butelkę, mówię
tylko:dobranoc.
—Bodajśpankarkskręcił—odwzajemniłsięKlugiomalżesłowateniestały
się proroctwem. Bo na skrzyżowaniu Chmielnej z Marszałkowską tylko cudem nie
doszło do karambolu między taksówką numer 1919 a jakimś prywatnym autem
pędzącym,jaksięwnocypędzi,wstronęOgroduSaskiego.Naszczęściekierowca
prywatnego samochodu skręcił silnie w lewo, aż na drugi tor tramwajowy i łukiem
objechałślizgającąsięnazahamowanychkołachtaksówkę.Alejejszoferponosiłby
wyłącznie winę, gdyby było doszło do wypadku, gdyż zamiast dać sygnał trąbką
przed skrzyżowaniem ulic, zwolnić trochę i nadsłuchiwać, czy Marszałkowską nie
pędzi jaki wehikuł, zagapił się w prostokątne lustereczko nad szybą, obserwując
uporczywieswojegopasażera.
PocząwszyodhoteluPolonia,możnabyłootejporzesypaćAlejaminacałego,
leczkierowcytaksówkinumer1919,któratyleczasuwyczekałasięprzedOazą, nie
było spieszno; igiełka tachometru kokietowała zalotnie liczbę 30, ale nie
przekroczyła jej ani razu. Po prawej ręce defilowały brzydkie i brudne budynki
kolejowe, po lewej przesunęły się kolejno cztery przecznice, aż za Zakładami
Graficznymi auto zatoczyło łuk, zjechało na drugą stronę Alei i stanęło przed
sześciopiętrówką, chłodnicą w stronę miasta, po prawej stronie, jak każą przepisy
policyjne.
Hugo Marcyk wysiadł, zapłacił, podszedł do bramy, zadzwonił, a wiedząc z
doświadczenia, że na dozorcę przyjdzie z minutę zaczekać, zawrócił w stronę
taksówki.
—Zepsułosięcośpanu?—spytał,widząc,żeszoferpodniósłmaskęigrzebie
przy motorze. — Nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął się przechadzać przed
kamienicą, pogwizdując sobie melodię, jaka mu w Oazie najbardziej utknęła w
pamięci.
WreszciezazgrzytałkluczwzamkuiHugoMarcykwkroczyłdosieni.Poprzez
oszklonąbramęwidaćbyłojegobarczystąsylwetkę,pókidozorcaniezgasiłświatła.
Szofer odczekał jeszcze z dwie minuty, uśmiechnął się z zadowoleniem, ujrzawszy,
że na drugim piętrze po prawej stronie zajaśniało światło w dwóch oknach, potem
podszedłdobramywyjąłzkieszenijakąśstarąrękawiczkęizadzwonił.
— Czego? — burknął dozorca, widząc przed sobą obcego człowieka. Bo taki
cerber kamieniczny zna doskonale „swoich” mieszkańców, a nocną porą staje się
podwójnienieufny.
—Jaksięnazywatenpan,któregotuodwiozłemprzedchwilą?
—Aboco?
—Abozgubiłrękawiczkę—odparłszofertakimsamymtonem.
—Dajpan,oddammujutro.
—Ba,ajaktoniejego?Możeinnygośćzostawił.Dlategopytamonazwisko.
Stróż zmierzył interpelanta podejrzliwym wzrokiem. Podpadło mu od razu, że
jegogłosjestnienaturalniezmieniony,jakgdybysztuczniezachrypnięty,nieudolnie
nosowyprzytym.
—TobyłpanHugoMarcyk—odparłponamyśle,—aterazdawajpanto,bo
chcęiśćspać.
— Nie — rozmyślił się kierowca — oddam to na policji, w oddziale
znalezionychprzedmiotów.
—Topokiegodiabłazawracaszmigłowę,pętaku?—huknąłdozorcaiklnąc
odnajcięższych,zatrzasnąłbramęzimpetem.
To mało uprzejme pożegnanie wprawiło szofera w znakomity humor. Raz
jeszcze rzucił okiem w stronę okien drugiego piętra, uśmiechnął się zwycięsko,
zamknął maskę motoru, który się bynajmniej nie zepsuł, wsiadł, nacisnął stopą
starter, ruszył z fantazją w powrotną drogę, a znalazłszy się na wysokości ulicy
EmiliiPlater,mruknąłzzadowoleniem:
—Dwóchptaszkówjużmam.Dobrze.LucyVentanatrzecia.Hm,hm,tak.Ale
to jeszcze nie cała szajka… Psiakość, swędzi głowa pod tą czapą. — Prawa dłoń
pozostałanakierownicy,lewaszarpnęłazadaszekczapki,spodktórejwysypałosię
bogactwopopielatychjedwabistychwłosów…—Całaondulacjaposzłaspać.
Poświęciwszy zniszczonej ondulacji jedno westchnienie, Iza Litkup, która tak
poprawnieodegrałarolęszofera,oderwałasobieprzylepionywąsikidodawszygazu,
skręciławulicęPoznańską,byodprowadzićtaksówkęjejwłaścicielowi.
XXII
W najgorszym humorze wróciła Elwira z pałacyku chlebodawcy przy Avenida
Atlantica. Dawid Erdkrach wręczył jej list wysłany ongiś przez Frankę do siostry,
zwymyślał ją od ostatnich, że nie potrafi rozciągnąć należytej kontroli nad
podwładnymi sobie niewolnicami i zagroził jej w końcu, iż wydali ją w razie
najbłahszego przewinienia. Kiedy tłumaczyła się, że przecież nie może rewidować
kieszeni klientów, nie może odgadnąć, czy któryś z nich nie „szwarcuje” listu
uwięzionejwlupanarzedziewczyny,odparłurzędowo:
— Tego też nie żądam, ale za to powinnaś zrewidować codziennie każdą
dziewczynę, powinnaś przetrząsnąć jej pokój do ostatniego kąta… Skąd ta Franka
wzięła ołówek, papier, kopertę, znaczek? Skąd, pytam… I dlatego jesteś
odpowiedzialnazato,cosięstało.
—Senhor,pozwolęsobiezauważyć,żenicsięwłaściwieniestało—wtrąciła
pokornie.
—Alemogłosięstać—huknąłDawid,podnoszącsięnapalcachiprężącswą
komiczniemałą,pękatąfigurkę.—Zatenbraknadzorupotrącamcistopięćdziesiąt
milrejsów,aleniemyśl,żewprzyszłościuszłobycitaknasucho.
— Ładnie mi na sucho — monologowała przez drogę, przeżuwając burzliwą
rozmowęzmałymszefem…Stopięćdziesiątmilrejsówjakwbiotocisnął…Iprzez
kogo? Przez taką ścierkę!… Ha, czekaj, żmijo… Już ja ci zapłacę z nawiązką! —
odgrażała się, przyspieszając kroku. Tak, trzeba winowajczynię ukarać, zanim rudy
Jakub przyprowadzi dwie nowe kandydatki z wczorajszego transportu. Cztery
przyjechały podobno. Dawid miał je dziś rano obejrzeć i porozdzielać po swoich
lokalach. Elwira uzyskała od szefa od szefa przyrzeczenie, że otrzyma dwie sztuki.
Natargowała się o ten przywilej niemało… — Mabel umarła, Rachelę kupił Pedro,
Frankaledwiezipie,skończydziś,jutro.Trzypowinnamdostać,senhor,dowodziła.
Może by nawet trzy otrzymała, gdyby nie ten list przeklęty. — No, ale ja ci się
odwdzięczę—warknęłazłowrogo,przekraczającprógswegodomu.
Główny„salon”świeciłpustkamiotejporze,tylkopodścianąnaławiechrapało
dwóch zabijaków z kompanii Jednookiego. Podpiwszy sobie rzetelnie, zasnęli w
najlepszenatwardej,długiejławie,asłużbaElwiry,czylidwajMulaci,ojciecisyn,
nieośmielilisięprzerywaćsnuprzyjaciołomgroźnegoherszta.
—Jeszczenieposprzątane?—wrzasnęłaElwira.
Stary Mulat zerwał się sprężyście od stołu, przy którym drzemał, obejmując
czulekijmiotły.
—Gdziesyn?
Służący uśmiechnął się głupkowato, potem spojrzał wymownie w kierunku
drzwi,oznaczonychwielkąsiódemką.
—Ach,tam?Dobrze…Poszukajmimegoharapa.Tylkojuż,najednejnodze!
Mulat spopielaciał z przestrachu, a znalazłszy żądany harap, wsunął go pod
ławę,naktórejspałapararzezimieszkówportowych;sądziłbowiem,żetenniemiły
„instrument” potrzebny jest sapiącej ze złości Elwirze do wyładowania gniewu na
niminasynu.Abyostrzecjedynakaprzednadciągającąburzą,zapukałwumówiony
sposób do drzwi separatki numer 7, i wywabił go stamtąd szybko… Przez ten czas
Elwirazdjęłakapelusz,zmieniłaodświętnąsuknięnacodziennąizakasałarękawy.
—Harapzginął? Aha,schowaliściego, pieskiedusze— domyśliłasię,znając
snadźdobrzeswoichPappenheimerów
.—Dobrze,laskawystarczy.
Uzbroiwszy się w laskę, pozostawioną przez któregoś z wczorajszych gości,
wkroczyładoceliFrankiŻurkówny.AbiednaFrania,zżartachorobami,wyczerpana
przeklętymżyciemwtympiekle,nabawiwszysięwkońcusuchot,byładziścieniem
tej zdrowej, roześmianej dziewczyny, która dając posłuch Müllerowym radom,
wyemigrowałazaoceanpodolary.Niewołanodoniejdoktora,nieleczonojej,nawet
strawy lepszej nie dano, ale za to eksploatowano ją w dalszym ciągu z tym samym
łotrowskim okrucieństwem, z jakiem eksploatuje się ledwie powłóczącą nogami
szkapę. Malowano jej co wieczór usta, policzki, szklanką wódki wywoływano
sztucznepodniecenie,byletylkojaknajdłużejukryćprzedgośćmistanjejzdrowia,
bylejaknajdłużejmogłasprzedawaćswą„miłość”narachunekDawidaErdkracha,
arcykanaliizbijającejmilionykosztemżyciaswychofiar.
Iostatniejnocy,mimowczorajszegokrwotoku,niezostawionojejwspokoju,i
dzisiaj rano, kiedy inne niewolnice odsypiały nocną poniewierkę, ją „zaszczycił”
wizytą stary Mulat-służący, a potem jego syn, a teraz stanęła nad jej plugawym
barłogiemgrubaElwira,sapiącawtłumionejjeszczewściekłościiuzbrojonawgrubą
laskę.Wlaskę!Toniewróżyłonicdobregoipomimocałegozniechęceniadożycia,
poprzez gruby pancerz apatii, tak właściwej człowiekowi śmiertelnie choremu,
wtargnąłstrachdosercaFrankiiścisnąłtobiedne,ledwietykająceserceniewolnicy
lodowatozimnymimackami.
— Znasz to? — zacharczała wiedźma, rzucając France w twarz jej list
nieszczęsny,jejostrzeżeniedlasiostry,którełotrMüllertakpodlewyzyskał.
Ujęłarzuconylistwobiedłonie,podniosłagonawysokośćtwarzy,lecztknięta
złym przeczuciem, nie śmiała długo podnieść ołowianych powiek. Wreszcie
odemknęła oczy, szarpnęła się wstecz, ujrzawszy równocześnie i swoje pismo, i
spadającązgórylaskę.
—Jezus!—zdołałakrzyknąć.Potemzamroczyłojąnadwapacierze.Nieczuła
już,kiedyrozwścieczonawiedźmawywlokłajązawłosyzłóżkanapodłogę,kiedy
zdarłazniejpoplamionąkrwiąkołdrę,ażprzywróciłyjejprzytomnośćdalszeciosy,
którychgęstydeszczjąłspadaćnajejplecy,nogi,głowę,omdlewająceręce,którymi
chciała się zasłonić, na piersi, słowem gdzie popadło. I znowu ją zamroczyło, tym
razem na dłużej. Nie widziała już młodszego Mulata, nie słyszała jego słów: —
Senhora!RudyJakubprzyprowadziłdwienowedziewczyny.—Niewiedziała,kiedy
zadyszanawiedźmawybiegłazjejcelimęczeńskiej,wogóledługiczasniezdawała
sobie sprawy, co zaszło właściwie, kiedy wreszcie przyszła do siebie. Szum, huk w
posiniaczonejgłowie,pręginaciele,zadrapania,zdarcianaskórka,rozwalonełóżko,
strzępykoszuli…wszystkotopozwoliłojejwkońcuzłożyćsobieobraztego,cotu,
wtejprzeklętejcelimiałomiejsceprzedgodziną.Amożeprzedkwadransem?Bóg
raczywiedzieć,ileupłynęłoczasuodchwili,kiedywiedźmazpiekłarodemznęcała
sięnadchorąniewolnicą.
ZwielkimtrudemzdołałaumęczonaFrankapodnieśćdłońnawysokośćgłowy.
Coś jej ciążyło na skroni, coś ją piekło i zlepiało jej włosy równocześnie. Krew!…
Tak, krew. Kiedy zbliżyła palce ku oczom, ujrzała, że są czerwone aż het, poza
paznokcie.Niechcącyrozdrapałaświeżąranę,którazaczęłakrwawić.
— To już chyba śmierć — rzekła, czując dziwny bezwład we wszystkich
członkachidziwiącsięniepomiernie,żejeszczewłasnygłossłyszy.Znowudotknęła
broczącej rany, na której przywarował czarny, lepki polip… skrzep! I nagle, pod
wpływemjakiegośmajaczenia,jakiejśmyślinieprzytomnej,zaczęładrżącympalcem
rysowaćnaszarejodbruduścianiekrzyż.Własnąkrwią!Najpierwpionowalinijka,
potempoprzecznakrótsza,zatobardziejprosta.Apodspodemkoślawelitery,jedna
po drugiej: najpierw duże F, potem małe r. Farby było pod dostatkiem, tylko sił
zbrakłorychłoipodkrzyżemwyrósłniedokończonynapis:FranięŻurektuzabi…
— Tu zabito — wyszeptała męczennica i gorące łzy zaczęły jej spływać po
zapadniętychpoliczkach.
____________________
znać swoich Pappenheimerów – znać swoich ludzi i ich wartość. Wyrażenie
zaczerpniętezeŚmierciWallensteinaF.Schillera.
XXIII
W tym samym czasie w głównym „salonie” Elwira, słodka jak cukierek,
częstowaładwienowepensjonariuszkiśniadaniemizpomocąrudegoJakuba,który
równieżzPolskipochodził,rozmawiałazgośćmi.
— W tym tutaj chodzić nie można — mówiła między innymi, dotykając
Marysinej spódnicy — za gorąco u nas. Przygotowałam dla panienek dwie śliczne
toalety.
—Mogęobejrzeć—przyzwoliłaMarysiałaskawie,kiedyjejJakubtesłowana
polskieprzełożył.—Alejachciałabymnajpierwdosiostry.
Rudyposzwargotałcośzwiedźmą,którauśmiechnęłasięzłowrogo.
— Siostra ma przyjechać do Rio. Telegrafowaliśmy po nią zaraz z rana —
wyjaśnił.—Naraziepanienkitutajmuszązaczekać.
— Muszą, nie muszą — odparła młodsza Żurkówna rezolutnie. — Mogę
zaczekać, owszem, ale MUS to nie dla mnie. Dlatego wyjechałam z Polski, że tam
musiałambyćsłużącą.Tuchcębyćpanią.Całągębą!
Jej towarzyszka, owa Żydóweczka z Białegostoku, prawie nie brała udziału w
konwersacji; za to rozglądała się ciekawie na wszystkie strony i coś, niby
rozczarowanie,odbiłosięnajejwyrazistejtwarzyczce.
— To jest dom noclegowy? — spytała wreszcie, a kiedy Jakub dał odpowiedź
potwierdzającą, zauważyła otwarcie: — U nas, w Polsce dużo czyściej w takich
domach.
—Uwas,wPolscewogóleniemajużtakichdomów,przynajmniejoficjalnych
— odparł z ironicznym uśmiechem, przy czym ostatnie dwa słowa wypowiedział
przyciszonymgłosem.—No,alewidzę,żepanienkisobiepodjadły;teraztrzebasię
przebrać.
KiedyszłyzaElwirą,ŻydówkapochyliłasięwstronęMarysiirzuciłaszeptem,
żecośjejsiętoniepodoba,aleenergicznaŻurkównatylkoramionamiwzruszyła:
— Czy to nam mus tu pozostać? — odparła. — Każdej chwili możemy sobie
innegokątaposzukać.Narazieniemampowodówdonarzekania.Jadłobyłodobre,
zobaczmyjeszczetekiecki.
Kiecki zawiodły jednak oczekiwania Marysi. Były wprawdzie niesłychanie
pstre,krzyczące,alenazbytpodkasane,powycinane,jakieśkuse.
— I nienowe! — skrzywiła się, pokazując Elwirze liczne plamy na
zafasowanych„toaletach”.
—Jeszczeniesłyszałam,żebywdomunoclegowymczęstowanokogosukniami
—zauważyłaŻydówka,sceptycznienastrojonaodchwili.
—Ano,cokrajtoobyczaj—zaśmiałasięŻurkówna.
Elwira nabiedziła się sporo, zanim zdołała przekonać dwie nowicjuszki, że
muszą się rozstać z wszelkimi przedpotopowymi halkami, majtkami i tym
podobnymiczęściamigarderoby.Wzamianzatootrzymałytylkokrótkiekiecki,pod
spód jeszcze bardziej kuse koszulki na tasiemkowych szeleczkach i na tym toaleta
byłaskończona…Aha,jeszczejedwabne,mocnopocerowanepończochyipantofelki
owykoślawionychkorkach.
Marysiabawiłasięświetnie.Podziwiającsweodbiciewzakurzonymlustrze,nie
zauważyła nawet, kiedy Elwira ulotniła się z jej rzeczami i dopiero Żydówka
zwróciłajejnatouwagę.
— Poszła je pewnie wytrzepać, wyczyścić z kurzu — odparła niefrasobliwa
dziewczyna.—Poczciwababa.
A „poczciwa” baba odbierała właśnie raport od młodszego sługi, że Franka
dogorywaitrzebabyjąjużzadniawynieśćdopiwnicy,boprzygościachjakośnie
wypada;psujedobrązabawętakiwidok.
— Dobrze. Wynieście ją z ojcem. Jej pokój przeznaczam dla tej nowej
blondynki — zawyrokowała Elwira. Potem wdała się w pogawędkę z Jakubem,
chełpiącsię,żewszystkoposzłogładko.
Dziewczętom sprzykrzył się snadź pobyt w ciasnym pokoiku Elwiry, bo
wkroczyły na salę. Marysia, nienawykła do tak wysokich korków, szła trochę
niezdarnie i zaśmiewała się sama ze swoich „szczudeł””, a potem pokraśniała z
zadowolenia,słuchającgłośnychzachwytówrudegoJakuba,któryorzekłstanowczo,
żewtej„eleganckiej”sukniwyglądajakprawdziwadama.
— Bo też będę wnet panią, zobaczycie — oświadczyła z najgłębszym
przekonaniem.
Wtymmomencieprzeciwległedrzwi,oznaczonewielkącyfrą7,otworzyłysię
na oścież i wyszło z nich dwóch ciemnoskórych mężczyzn, niosąc między sobą
nosze,ananichjakiegośczłowiekaokrytegoprześcieradłem.Człowiektenporuszył
sięniespokojnieiwydałstłumionyjęk.
—Atoco?—zdumiałasięmłodszaŻurkówna,odsuwającenergicznieElwirę,
którająchciałazaciągnąćnapowrótdoswegopokoju.
Nadźwiękmowyojczystejgórskistrumieńsiłnapłynąłwwiotczejącemięśnie
Franki. Nadludzkim wysiłkiem usiadła na kiwających się noszach i, walcząc
rozpaczliwiezotulającąjąpłachtą,zaczęłakrzyczećwniebogłosy:
—Ratujcie!…Żywcemmniechcągrzebać!
Marysiazadrżała.Bezmiernezdumienieprzygwoździłojądomiejsca,aletylko
na krótką chwilkę, ujrzawszy, że Mulaci postawili nosze na ziemi i chcą przemocą
obalić na wznak swą ofiarę, runęła jak lawina naprzód, roztrącając kolejno Elwirę,
Jakuba, potem tamtych dwóch ciemnolicych drabów. Zerwała prześcieradło jednym
szarpnięciem.Ujrzałaprzedsobąkobietęzwiędłąprzedwcześnie,chudąjakszkielet,
bladąjakbyopłatek,posiniaczoną,pokrwawioną,wpodartejnastrzępykoszuli;rysy
jejwydałysięMarysijakieśznajome,aleanijejprzezmyśljeszczenieprzeszło,że
widzi przed sobą… rodzoną siostrę! I po głosie jej nie poznała, bo w czymże ten
głos, zachrypły, chropowaty, obrzydliwy mógł przypominać krzykliwą mowę
zdrowej jak rzepa, wesołej Franki… Podbiegła ku niej, bo posłyszała wezwanie w
ojczystymjęzyku,ajęzykojczystynaobczyźnie,tozewnajsilniejszyzewszystkich.
Za to Franka, przytomna w godzinie śmierci swojej jak prawie wszyscy
gruźlicy, poznała młodszą siostrę od pierwszego wejrzenia i bezmierne zdumienie,
zgroza, rozpacz odebrały jej mowę na długie, długie sekundy. Potem z głuchym
rzężeniemwessaławzżartepłucaogromnyhaustpowietrza.
— Maaaaryś?! Rany boskie!… Ty?! W tym piekle?! — wyrzuciła jednym
tchem,wpijającchudepiszczelepalcówwramięklęczącejoboksiostry.
Teraz dopiero poznała ją Marysia, a mimo to potrząsnęła głową przecząco. To
miała być Franka? Ten szkielet? Ta nędzarka?… A gdzie farma, niby folwark po
polsku?Gdziemąż,októrympisaławliście?…
—Franka?Jezus,Maria!…TyśjestFranka?…Więcczemupisałaśpomniew
liście?—wybuchnęłanagle,bozrodziłsięwniejjakiśegoistycznylęk,żejąmoże
spotkaćtosamo.Zawstydziłasięzaraziobjąwszysiostręnajczulej,jęłającałować
pozmizerowanejtwarzy.
— Pisałam ci, Maryś, że Müller gadzina, że on mnie zgubił, ale list nie
doszedł…Jesttam…Przynieślimigodzisiaj,skatowalimnie.
Głosumierającejbyłcorazcichszy,corazsłabszy,wolniejszy.
—Unasparszywegokotatakniedręczą…Zabijają,aleniemęczą…Oooooch,
Maryś…Pocóżeśtytutajjechała,nieszczęsna?
Przeraźliwy krzyk kobiecy zmusił Marysię do odwrócenia głowy. Przez drzwi
wejściowewtoczyłasiędosaliElwira,trzymajączawłosywrzeszczącąŻydówkęz
Białegostoku.DwajMulaciirudyJakubnieśliwierzgającąwaleczniedziewczynę…
Z przedziwną trzeźwością myślenia wykombinowała sobie młodsza Żurkówna, co
zaszło. Oto jej towarzyszka podróży, pojąwszy snadź wreszcie, w jaką wpadły
zasadzkę,skorzystałazogólnegozamieszania,odepchnęłaJakuba,ażsięzatoczył,i
wypadładosieni.Całaczwórkapuściłasięwpościgzaniąitylkodziękitemumogła
Marysia bez przeszkody zamienić kilka słów z siostrą… Ale teraz było już po
wszystkim. Elwira zamknęła główne drzwi na klucz, otworzyła celę zamieszkaną
niegdyś przez otrutą Mabel, z pomocą trzech drabów wepchnęła tam krzyczącą
dziewczynę,apotemzwróciłasięwstronędrugiejnowicjuszki.
Zaciążyła Frania nagle siostrze, wyślizgnęła się z jej ramion i legła na wznak bez
życia.
— Jezus… Maria… Józ… — ostatnie słowo skonało w połowie na sinych
wargach,utonęłowstrudzeszkarłatnejkrwi,którabuchnęłazszerokootwartychust.
—Skończyła!
Marysiadrgnęłanerwowo.Niewiedziała,czyonawyrzekłatosłowo,czyrudy
Jakub, czy może nieboszczka matka, do której Frania stała się w tej chwili łudząco
podobna.
Ciężka, spocona łapa spadła na głowę modlącej się dziewczyny, drapieżne
palce-szpony wpiły się w gęstwę jej złotych włosów i szarpnęły brutalnie.
Podniesiona w tak bolesny sposób z klęczek na równe nogi, odwróciła się Marysia
błyskawicznie.StanęłaokowokozElwirą,zdręczycielkąsiostryFraniityluinnych
sióstr-białych niewolnic. Na samą myśl o tym, fala gorącej krwi uderzyła jej do
głowy. Jednym ciosem twardej, chłopskiej pięści w pulchne cielsko ramienia
stręczycielkiuwolniłaswewłosy.Wskazałanastygnącezwłoki.
— Wyście ją zabiły, ścierwa! — wrzasnęła nieludzkim głosem i z całej siły
kopnęła w obwisły brzuch wiedźmy. Elwira odleciała wstecz, upadła na ławę,
bęcnęła z niej na wznak z takim impetem, że przez chwilę stopy jej sterczały ku
sufitowi. A Marysia już dopadła Jakuba, wymierzyła mu dwa siarczyste policzki,
pochwyciła za rudą brodę i jęła tarmosić, szarpać, aż mu rybie ślepia na wierzch
wylazły.
— Wściekła się — splunął rudy, kiedy mu wreszcie dała spokój, ruszając do
ataku na Mulatów. Ale tu poszło jej gorzej. Nawykli do podobnych wybuchów
rozpaczy,przyskoczylidoszalejącejdziewczynyzdwóchstron,pochwycilijejobie
ręceiwykręcilijedotyłu.Jeszczeniedałazawygraną.Gryzła,pluła,wrzeszczała,
jakbyjążywcemzeskórydarli,anogamiwierzgałatakskutecznie,żeaniJakub,ani
Elwira nie mogli do niej podejść. Piekielny hałas, rwetes, echa zawziętej walki
zbudziły nawet dwóch rzezimieszków z bandy Jednookiego, którzy też ostatecznie
rozstrzygnęli batalię i mimo bohaterskiego oporu wepchnięto Marysię do separatki
numer7,opróżnionejdzisiajprzezFranię.
—Naszstarysięucieszy—rzekłjedenzowejdwójki.
— Tak — potwierdził drugi — on przepada za takimi panterami. Przez taką
straciłoko.
— Żeby mu tylko ta Polacca drugiego nie wybiła — obawiał się Jakób,
doprowadzającdoporządkuuszkodzonąbrodę.
Wiedźma Elwira, która przez ten czas znalazła ukryty pod ławą harap,
potrząsnęłanimgroźnieiszatańskiuśmiechwykrzywiłjejohydną,tłustągębę.
— Jednooki może się nie lękać — wycharczała — ja do wieczora tę polską
panteręobłaskawię.
Rzekłszy to, skinęła na Mulatów i, dysząc żądzą zemsty za owego kopniaka,
ruszyłanaczele„karnejekspedycji”doMarysinejceli.
BojaźliwyJakubzrejterowałnawszelkiwypadeknaulicę,wyszlirównieżdwaj
kompani Jednookiego i w salonie lupanaru pozostała tylko Frania Żurkówna,
spokojna, zimna, obojętna już na wszystko, nieczuła nawet na rozpaczliwe wołanie
ukochanejsiostry.
XXIV
O tej samej godzinie w Warszawie, w lokalu VI Brygady Sanitarno-
Obyczajowej Urzędu Śledczego przy ulicy Daniłowiczowskiej, energiczna
kierowniczka miała ciężką przeprawę z młodą, ładną dziewczyną, którą Urząd
Emigracyjnytutajskierował.
— Dlaczego robi mi pani takie trudności? — pytała urodziwa petentka niemal
ze łzami w oczach. — Przecież mam wszystkie dokumenty w porządku, jestem od
miesiącapełnoletnia,tu,wojczyźnie,niemogęznaleźćodpowiedniegozajęcia,więc
chcęszukaćchlebawAmeryce.
—Mówiącściśle,wArgentynie.
—Towszystkojedno.
—Nie,drogiedziecko.Towielkaróżnica.GdybypaniemigrowaładoAmeryki
Północnej, do Stanów czy Kanady, nie stawiałabym przeszkód. Ale ja wiem zbyt
dobrze,coczekamłodą,pięknądziewczynęwkrajachAmerykiPołudniowej.
—Więcpanisądzi,żejajestem…taka?—oburzyłasięemigrantka.
—Jasądzętylko,żepanijestwielkim,bardzonaiwnymdzieckiem—odparła
kierowniczka, podeszła do krzesła zadąsanej dziewczyny, objęła ją z siostrzaną
tkliwością i w krótkim, treściwym przemówieniu przedstawiła jej ogrom
niebezpieczeństw,najakienarażasięnieuchronniemłodakobieta,nieposiadającaw
tamtych zamorskich krajach rodziny i przypuszczająca, że bez żadnych stosunków,
protekcji,poleceńitd.znajdzietamnapoczekaniuuczciwąpracę.
Oczywiście było to typowe gadanie do obrazu. Wszystkie argumenty,
przykłady,przestrogiodbijałysięjakpiłkiodpancerzapodejrzliwościwobecwładz
polskich,wjakiagencibandyErdkrachauzbrajalikażdąswąofiarę.Toteżidzisiejsza
petentka, uczennica Wyższej Szkoły Handlowej słuchała „kazania” kierowniczki z
ironicznym uśmieszkiem, dziwiąc się w duchu, po co sobie język „strzępi”
nadaremnie,ażwkońcuzniecierpliwionazerwałasięzkrzesłaispytałazimno:
—Krótkomówiąc,odmawiamipanipozwolenianawyjazd?
Rutynowana urzędniczka spojrzała jej w oczy prosto, przenikliwie, ale i ze
szczerążyczliwością.
—Proszęprzyjśćzatydzień—odparławymijająco.
Studentka skinęła głową bardzo sztywno na pożegnanie i wyszła z biura,
pomstującwduchunabiurokrację,nanatrętnewtrącaniesięwładzwczystoosobiste
sprawy obywateli. — Takimi niech się zajmują — mruknęła na widok
wymalowanych cór Koryntu, wysypujących się z sąsiedniej bramy, zapewne po
wizycieupolicyjnegolekarza.—Towsamrazzajęciedlapolicjiobyczajowej.—U
przebiegającego kolportera kupiła dziennik, rzuciła jedno rutynowane spojrzenie na
tę część działu ogłoszeń, która była poświęcona Wolnym posadom i przystanęła
zelektryzowana.Napierwszymmiejscufigurowałtakiinserat:
Przemysłowiec wyjeżdżający do Stanów Zjednoczonych na pół
roku poszukuje sekretarki. Zgłoszenia tylko osobiste: Aleje
Jerozolimskie97m.10.
Spoza gazety ujrzała profil blondynki, odsunęła się więc aż na krawężnik
wąziutkiegotamchodnika,abytamtejniepotrącić.Całkiemmachinalniespojrzałajej
przez ramię i zdumiała się, zaniepokoiła nawet. Bo owa przystojna blondynka,
rozłożywszy na murze kamienicznym dziennik, ten sam dziennik, zakreślała
ołówkiemjakieśogłoszenie…tosamoogłoszenie!Tak.Murowanietosamo!…Aha,
konkurentka — przemknęło przez myśl studentce. — Ale mnie nie uprzedzisz —
dodała w duchu, widząc, ze rzekoma konkurentka składa gazetę. Zatrzymała
przejeżdżającą taksówkę, wsiadła do niej i rzuciła adres prowokacyjnie głośno: —
Jerozolimskie97…Aproszęjechaćpokawalersku!
IzaLitkup,bowiemonawłaśniebyłatąblondynką,spoglądaładługąchwilęza
odjeżdżającymautem,zanotowałasobiejegonumer,poczymweszładobramy,obok
którejwisitablicaznapisemUrządŚledczy,VIBrygada.
Kierowniczka powitała swą najzdolniejszą agentkę przyjaznym uśmiechem,
podała jej rękę i zabrała ją do swego gabinetu, gdzie przed kwadransem miała tak
twardąprzeprawęzestudentkązWSH.
—Jakżeposzło?—zagadnęła,kiedyobiezajęłymiejsca.
— Nadzwyczajnie — uśmiechnęła się Iza i pokrótce opowiedziała przebieg
wczorajszego dancingu w Oazie, wliczając w to poznanie rzekomego Cartera oraz
szoferską maskaradę. — Mieszka przy Jerozolimskich 97. Nazywa się tam Hugo
Marcyk; tak mi powiedział dozorca. Oczywiście jest to tak samo prawdziwe
nazwisko,jakCarter.
— Marcyk, pani powiada? Hm, to nazwisko obiło mi się już o uszy.
Zanotujemy…Tak…Atoco?—spytała.
— To mój kontrakt z mister Carterem — zaśmiała się Iza, rozkładając przed
szefową kartkę papieru, wydartą z dużego notesu i pokrytą rządkami drobnego
pisma.—AtutajopaskazcygaraMarcyka.Takąsamąznalazłamprzedtygodniemw
kancelariiszkołyLucyVentany.
— Tak, mam ją tutaj — odparła kierowniczka, wysuwając szufladę, w której
znajdowało się to corpus delicti i inne, bardziej ważkie, a także wszystkie raporty
agentkiLitkup,śledzącejczłonkówbandyErdkracha.
—KiedywczorajwOazieotworzyłswącygarnicę,domyśliłamsięodrazu,kto
totakizaglądałprzezotworywściancedonaszejszatni.Och,jakżechętniedałabym
mu… — ugryzła się w język, ale machinalny ruch energicznej rączki uzupełnił te
słowa wystarczająco. — A tutaj mam dla pani nowy kawałek — dorzuciła szybko,
abyzatrzećwrażenieniesubordynacyjnegowestchnieniairozłożyłazakupionyprzed
chwilądziennik.
Kierowniczkaprzeczytałaogłoszenieuważnie.
—Adrestensam,alemożemieszkanieinne?—zauważyła.
—Tosamo,proszępani.Dziśranopojechałamtamósemkąiprzestudiowałam
sobiespislokatorów.HugoMarcykzajmujemieszkanienumer10,tojestnadrugim
piętrzepoprawejstronie.Jestsublokatoremjakiejś…zaraz,otumamzanotowane.
Długo jeszcze gawędziły na ten temat, wreszcie Iza, dziewczyna żywa,
przedsiębiorcza,żądnaczynów,spytałaswąprzełożoną,czywobecnagromadzonych
dowodówwinybędziemożnapaczkęwsadzićpodkluczjeszczedzisiaj.
— Dzisiaj? — Doświadczona urzędniczka zaprzeczyła poziomym ruchem
głowy.—Gdzieżsąowedowodywiny?
— Jak to? — zaperzyła się Iza. — A propozycje, jakie mi robił Artur Klug, a
szkic kontraktu spisany ręką Marcyka, a zaręczyny Kluga z Rachelą Freudlich, a
zamaskowane w ścianie otwory w sławetnym „instytucie” Ventany? To wszystko
nic?
— Nie, ale to mało. Klug się wyprze w żywe oczy, że pani miał czynić jakieś
propozycje, podobnie Marcyk. To pismo — tu potrząsnęła konceptem owego
kontraktu—takżeminienaturalniewygląda.WidocznieostrożnyMarcykliczyłsięz
tym, że przyszła gwiazda Hollywoodu zechce się pochwalić przed przyjaciółkami
swymsukcesemiwolał,abyjegoprawdziwepismonikomusięwpamięćniewryło.
Musibyćcharakterystyczne,hm,tak.
Iza słuchała w milczeniu, kręcąc z pasją rzemyk swej torebki. W końcu nie
wytrzymała.
—Więccomamterazrobić,żebytępaczkęjaknajprędzejdopakizamknąć?—
wybuchnęłaurwisowskimstylem.
Szefowauśmiechnęłasięwyrozumiale.Miaławyjątkowąsłabośćdotejdzielnej,
inteligentnej pracowniczki, lubiła jej żywiołową pasję, z jaką tropiła handlarzy
żywym towarem, i patrzała przez palce na jej niezbyt urzędowy sposób wyrażania
swychmyśli.
— Musi pani skomunikować się z Klugiem jeszcze dzisiaj, grać dalej
wczorajszą komedię i prosić go, by pani dopomógł w wyrobieniu paszportu…
Chciałabym, abyśmy raz wreszcie dotarły do tej fabryki fałszywych dokumentów;
wtedywyjaśnisięnamwiele,bardzowielezagadek…Międzyinnymiitatakże,w
jakisposób,kiedy,jakądrogąidokądwyjechałataczupurnaMariaŻurkówna.
—Dobrze—Izazanotowałasobiecoś,potempodniosłagłowęiwpatrzyłasię
jakwtęczęwstaloweoczyprzełożonej.
— Proszę nalegać na jak największy pośpiech. Pozór znaleźć nietrudno. Na
przykład:zaczterydniprzyjeżdżapaniwuj,abyzabraćswąsiostrzenicęnawieś,na
letnie wakacje. To ich zdopinguje. Chodzi mi o to, aby ich zdemaskować w dniu
ślubuKluga.
—Tojestzaczterydni.
—Tak.NiedopuszczędowywiezieniaRóżyFreundlich.Dziśjeszczeprzynaglę
telegraficznie policję berlińską, wiedeńską, bukareszteńską w sprawie naszych
pupilków… Tak, to niemożliwe, aby panowie Klug i Marcyk byli debiutantami.
Wszystkowskazujeraczejnato,żemamyprzedsobąstarychpraktyków—mówiła
właściwie do siebie, lecz Iza połykała chciwie każde słowo. I kiedy pół godziny
późniejopuszczałagabinetswejszefowej,żywiołowazawziętośćmalowałasięwjej
oczach,azarazemniezbitawiarawzwycięstwo.
— Znajdę miażdżące dowody waszej winy — szeptała przez drogę —
unieszkodliwięwasnazawsze,łotry,rekiny!
XXV
Tępym, znieczulonym wzrokiem wpatrywała się Marysia Żurkówna w
czerwonykrzyżnaścianie,wkoślawelitery,składająceowążałosnąklepsydrę,jaką
skatowanaFraniawypisałaturano,naparękwadransówprzedswojąśmiercią.
Piekłająskóra,pociętapręgami,jakimijąmściwaElwiraharapemnaznaczyła,
huczało jej w obolałej od ciosów głowie, bolały ją wszystkie kości, stawy, mięśnie,
całeciało,potłuczoneodprzelicznychuderzeń,skopane,zmordowanebeznadziejną
walką z silną babą i jej dwoma pomocnikami, lecz te fizyczne dolegliwości były
niczym w porównaniu z udręką duszy. A pod tym względem Marysia była
niezahartowana,bezradnajakmałedziecko,którewczasietłokunaodpuściezagubi
swąmatkę.
Oto zaledwie przekroczyła bramę „ziemi obiecanej”, runęła na nią lawina
ciosów moralnych: najpierw śmierć jedynej siostry, jej straszne wyznanie
przedśmiertne,dalejchłosta,bolesnafizycznie,tomniejsza,alepotwornaprzezsam
faktsromotnegoponiżeniadumnejdziewczyny,którejtam,wojczyźnieniktpalcem
nie tknął, nawet rodzona matka czynnie nie skarciła, potem niejasne przeczucia,
dlaczego Franka tak zmarniała, i paniczny lęk, że ją czeka to samo, wreszcie
najstraszniejszy cios: zawód. Gmach nadziei, marzeń, śmiałych zamysłów, piękny,
olbrzymigmach,budowanypieczołowicieprzeztylegodzin,dni,tygodni,miesięcy,
runął w gruzy od jednego zamachu. Teraz już wiedziała, że Franczyna farma,
dziesiątki morgów ornego czy lasu, to piękne gospodarstwo odpowiadające
polskiemu folwarkowi, to wierutna bajka. Tak samo owe łatwe zarobki, tysiące
dolarów, po które tutaj jechała z wezbranym od radości sercem. Na służbę ją tu
zapewne wysłano, a przeklęcie ciężka to musiała być harówka, która z rumianej,
zdrowej, nawet korpulentnej Franki uczyniła w ciągu dwóch lat zdeklarowaną
suchotnicę.
— Tak mnie wykiwać? — warknęła Marysia, zaciskając pięści w bezsilnym
gniewie.
To,żesiędała„wykiwać”byłonienajmniejszymcierpieniem.Boćprzecienie
mówiono o niej we wsi inaczej, jak: Maryśka? Niby Żurkówna? To szelma kuta na
wszystkie cztery nogi. A tu masz! Wywiedziono ją w pole jak smarkatą, co jeszcze
gęsi pasa, bo, żeby bydło na pastwisko ganiać, niedorosła. I kto? Taki Müller,
oślinionydziadyga,którywolniejnapapierzeliczył,niżonawpamięci.
WspomniawszysobieMüllera,podniosłazziemilistsiostry,któryniedoszedł
rąkadresatki,wróciłdoBrazylii,doErdkracha,dowiedźmyElwiryiwnastępstwie
tegofaktuprzyśpieszyłmęczeńskąagonięniefortunnejautorki.
Odchwilikiedyjątutajnakluczzamknięto,przeczytałaMarysiachybaztuzin
razytostraszneoskarżenie,jużprawieumiałajenapamięć,aprzecieżnierozumiała
wszystkiego.Nierozumiałaprzedewszystkim,naczympolegatamorderczapraca,
którąFraniapiekłemnazywała.Siedziałatujużdobreosiemgodzin,ajakośnicjej
robić nie kazano do tej pory, przeciwnie, koło południa przyniosła jej Elwira wcale
obfity posiłek i kazała jej położyć się do łóżka, odpocząć. Oczywiście ani się
położyła,anijadłanietknęła,boniepozwoliłajejnatoobrażonadumaiżachnęłasię
wściekle,kiedyudobruchanajużwiedźmapoklepałająpopiersiach.Tak,stanowczo
nie rozumiała, co to będzie za robota. Nie znaczy to, by Marysia nie była
uświadomiona co do życia płciowego, istoty macierzyństwa itd., boć te sprawy
poznają ludzie wsiowi obcujący z naturą, obserwujący rozmnażanie się zwierząt
domowych znacznie wcześniej, niż pokolenie mieszczuchów. Więcej nawet; tego
roku maj był tak wyjątkowo piękny, bzy z ogrodu dziedzica pachniały tak
odurzająco, że pewnej ciepłej nocy uległa Marysia prośbom Walka, przyzwoliła by
robił z nią co zechce, a podobnie cudnych, niezapomnianych nocy był potem cały
różaniec; toteż złośliwe przytyki żony Józefa Drąga miały pewną podstawę… Lecz
równocześnie takie pojęcia jak handel żywym towarem, lupanar, prostytucja były
młodszej Żurkównie całkowicie obce i obecnie, znajdując się już w jaskini szajki
łotrów, nie zdawała sobie sprawy, co ją czeka, choć przeczuwała instynktem, że
jakieśpotworneniebezpieczeństwozawisłonieuchronnienadjejgłową.
W pewnej chwili ocknęła się z zadumy. Wydało się jej, że tam, poza
zamkniętymi drzwiami, znajduje się dużo, dużo ludzi. Sami mężczyźni, bo tylko
męskie głosy ją dobiegały. Spojrzała na południowy posiłek. Piszczały jej kiszki z
głodu,wzbieraławniejciekawośćskosztowaćtychnieznanychpotrawlubchociażby
ugasićpragnieniemlekiem,któregomałyporcelanowydzbanuszekstałnatacy.Ale
nie! Skoro się raz zacięła, nie ustąpi. Będzie tak długo głodowała, póki jej stąd nie
wypuszczą. Uśmiechnęła się do tej myśli, do tego odkrycia… Potem rzuciła jedno
spojrzenie na maleńkie, zakratowane okienko znajdujące się nieprawdopodobnie
wysoko,boniemalpodsufitem.
— To już chyba noc — ziewnęła serdecznie, lecz postanowiła czuwać aż do
rana.
Biegły minuty, kwadranse. Gwar w głównym salonie stawał się coraz
głośniejszy, ktoś śpiewał zachrypłym głosem jakąś piosenkę w niezrozumiałym
języku, a po każdej zwrotce pękał granat pijackiego śmiechu podochoconej
kompanii. Kilka razy pukano do drzwi separatki, wołano: Polacca, a raz jakiś drab
kopnąłwdeskitakmocno,żeprzestraszonaMarysiaskoczyłanarównenogi.
Naglezazgrzytałkluczwzamku.Niepodnosiłagłowydługąchwilę,rozumując,
żetoElwira.Nieona?Posłyszałagroźnecmokania.PodobniecmokałMülleriinni
starozakonni,kiedyoglądalitłustegocielaka,wsamrazodpowiedniegonakoszerne
mięso. Potem zabrzmiały śmiechy, posypały się żarty, uwagi, klaskanie w dłonie.
Wytrącona tym z równowagi, odwróciła głowę szybko, spojrzała. I zadrżała. Złe
przeczucia ścisnęły jej serce kleszczami. W otwartych na oścież drzwiach stała
Elwira,obokniejolbrzymiedrabisko,azanimikilkudziesięciumężczyzn.Wstrętne,
odrażające gęby. Murzyni, Mulaci, Biali, obdartusy, marynarze, rzezimieszki. Sto
oczuwpijałosięwsylwetkęsiedzącejdziewczyny,stobrudnychłapwyciągałosięku
niej pożądliwie. Wydało się Marysi, że gdyby nie Elwira zagradzająca drogę w
progu,tełapypochwyciłybyjąirozdarłynasztuki.
Jednooki drab rozpoczął targi z wiedźmą. Swoim zwyczajem rzucał jej
pieniądze pod nogi. Wzdychała, jęczała, zbierając rozsypane monety, lecz dalej
broniławstępu,żądającwięcejiwięcej.Królszumowinportowychdorzuciłjeszcze
milrejsa, potem zniecierpliwiony pochwycił schyloną babę za kark, szmyrgnął ją w
co największą ciżbę, przekroczył próg separatki i wyjąwszy klucz od zewnątrz,
zamknąłsięodśrodka.Byłterazsamnasamzeswąprzyszłąofiarą.Kiedyzerwałz
głowy sombrero, Marysia zadygotała od wstrętu. Ohydna blizna przecinała wybite
oko,częśćpoliczkaiczołoażdokości.Spostrzegłsnadź,jakiewrażeniewywarł,bo
wskazałpustyoczodół,zarechotałzłowrogimśmiechem,apotem,zacierającdłonie,
ruszył ku skamieniałej dziewczynie. Dopadł ją w kącie, objął wpół, przygarnął do
siebie ciasno i pochylił swą potwornie brzydką mordę nad jej twarzyczką, z której,
zdasię,ostaniakroplakrwidosercauciekła.Mimocałegoobrzydzeniazmusiłasię,
bymuspojrzećprostowoczy,wtojedyneoko.Iujrzaławnimtensamwyraz,jaki
spotykaławdobrychoczachWalkowych,kiedybrałjąwsweramionawciepłenoce
wiosenne.Terazdopierozrozumiaławszystko.Wszystko.Więctobyłaowa„praca”,
którazabiłaFrankę.
Dusza w niej zamarła od zgrozy do tego stopnia, że nie stawiła oporu, kiedy
cuchnące podłym tytoniem usta napastnika zaczęły całować jej policzki, ani kiedy
jedno szarpnięcie rozpinającej się z boku sukni, pozostawiło ją w kusej koszulinie.
Ale to odrętwienie nie trwało za długo. Jeden brutalny odruch draba przerwał stan
apatii, wzbudził w sercu dziewczyny żądzę walki na śmierć i życie w obronie swej
czci. Przeczuwając, że przeciwnik posiada „krzepę” byka, uciekła się do podstępu.
Pozwoliłasięprowadzićwstronęłóżkainaglerzuciłasięnakolana,wyślizgującsię
spodemzrąkmężczyzny.Wtrzech,czterechsusachdopadładrzwi.Runęłananiejak
wicher i odleciała, odprysła od nich jak piłka. Drzwi były zamknięte, klucz miał w
kieszeniJednooki,azresztązadrzwiami,wgłównym„salonie”znajdowałosięzestu
mężczyzniElwiraijejdwajpomocnicy.Oucieczceniebyłocomarzyć.Pozostało
tylko walczyć bez nadziei na zwycięstwo, walczyć, by zginąć. Ale czym walczyć?
Gołymi rękami? Oszalałe oczy dziewczyny zaczęły biegać po podłodze, ścianach,
sprzętach,szukającjakiejbroni,którąmożnabyranić,kaleczyć,apotemsamejsobie
śmierć zadać. Nic! Przewidujące łotry usunęły wszystko, co w rękach
zdeterminowanej niewolnicy mogłoby być groźne dla jej klientów, czy dla niej
samej. W końcu błąkający się wzrok padł na nietknięty posiłek, na skromną,
więzienną zastawę, na dwa blaszane talerze, łyżkę i porcelanowy dzbanuszek. Ten
ostatniprzedmiotskrzesałswymwidokiemiskierkęnadzieiwsercutłukącymsięjak
uptaka,któremukotprzetrąciłskrzydłozręcznymciosemłapy.
JednookipatrzałzuznaniemnaMarysię.Jejpoczątkowabiernośćzgotowałamu
zawód.Wyżejuszumiałjużtychpokornych,apatycznychnawszystkokobiet.Chciał
walczyć, zdobywać, brać siłą. Elwira zapewniała go solennie, że nowa Polacca to
prawdziwa pantera, więc uśmiechnął się teraz, zadowolony, że tak reklamowana
„pantera” pokazała wreszcie pazury. I nie spieszył się wcale. Roziskrzonym
wzrokiem patrzał na nią, widział, że szuka czegoś, wiedział czego szuka, rozumiał,
żeonagotujesiędowalnejrozprawy,przeczuwałrozpaczliwyopórinamyślotym
doznawałstokroćwięcejzadowolenia,niżgdybytapięknadziewczynazarzuciłamu
ręcenaszyję,gdybyjakimścudemprzemówiławjegoojczystejmowieizaczęłago
zapewniać,żegokocha,jego,uosobienieludzkiejbrzydoty.
Marysiawahałasięjeszcze.Planmiałajużwgłowieułożony,alenaglezrobiło
jej się żal młodego życia… Walek!… O nim pomyślała przede wszystkim. On nie
dowiesięnigdyotym,cozaszło.Będzieczekałjejpowroturok,dwa,trzy,apotem
przeklniejejpamięć,żeniedochowałamuwiary,żegozdradziła…—Zapomniałao
mnie, wyszła za jakiego Amerykanina z dolarami — tak będzie mówił. Na myśl o
tym, ogarniała ją czarna rozpacz… Ale nie ma wyjścia. Lepiej niech sobie o niej
myślinajgorsze,niżgdybymiałapójśćwśladyFranki.
Drgnęła. Jednooki zniecierpliwiony snadź „zawieszeniem broni” ruszył ku niej
powoli,balansującrękamidługimijakumałpy.Krzesło,naktóremElwirapostawiła
obiad, znajdowało się obecnie w połowie drogi, dzielącej oboje przeciwników, a
każdy krok mężczyzny zmniejszał prawdopodobieństwo, że ona zdąży na czas. To
wiedziała.Idlategoskoczyłanaprzód.ZanimJednookidomyśliłsięjakibyłceltego
ataku, struga mleka chlusnęła mu w twarz, a blaszany talerz palnął go w czoło
potężnie. To mu zaimponowało, to było w jego stylu. Otarł sobie ociekającą gębę
rękaweminagleosłupiał.Dziewczynakropnęłapustymdzbankiemotacę,rozbiłago
w kawałki, po czym, nie tracąc ani sekundy, zaczęła sobie wpychać do ust ostre
skorupy… Zrozumiał… Dopadł jej, silnymi paluchami nacisnął policzki, chcąc ją
zmusić, by wypluła wszystko, by nie połknęła ani kawałeczka rozbitej porcelany,
lecz zacisnęła szczęki kurczowo. Kiedy wreszcie otworzyła usta, trysnęła z nich
strugakrwi.Przerażonywypuściłjązobjęć,odemknąłdrzwizkluczaznerwowym
pośpiechemizacząłwołaćopomoc.
—Połknęłaszkło!—wrzasnąłwstronębiegnącejElwiry.
AMarysiależałanaśrodkuseparatki,zoczymautkwionymiwsufit.Jakprzez
mgłę widziała twarze zaglądających mężczyzn, odrażającą mordę Jednookiego i
tłustą gębę Elwiry, która dygotała z przestrachu. Jak przez grubą portierę słyszała
rozgwargłosów,okrzyki,rozkazy,rzucaneprzezzasapanąwiedźmę.Przywidziałojej
się, że jedzie z siostrą do rodzinnej wioski. Oto widać już chałupy, drzewa, taflę
pamiętnego stawu, oto dach kryty czerwoną dachówką na domku Józefa Drąga,
wioskowegobogacza.Furmankazbliżasiędorozstai,nadktórymiczuwakrzyż.Tam
czeka Walek. Tam ją żegnał, a teraz wita serdecznie. Rwącym się ze wzruszenia
głosemzapewniago,żenigdyjużstądnieodjedzie.Walekpotakuje,całujejąmocno,
och, jak mocno… Uśmiechnęła się do tego widzenia i straciła przytomność. Nie
słyszałajużwyrokustarszegoMulata,którywpodobnychwypadkachodgrywałrolę
domowego lekarza i który właśnie obwieszczał Elwirze, że nic strasznego się nie
stało,żedenatkapokaleczyłasobietylkojamęustną,alenawszelkiwypadektrzeba
jąprzezjakiśczaspozostawićwspokoju.
XXVI
—O,ranyboskie!Leworwel!
Z takim okrzykiem wpadła pokojówka do kancelarii instytutu. Lucy Ventana
podniosłagłowęszybkoizmierzyłasłużącąniechętnymwzrokiem.
— Ile razy trzeba ci mówić, że bez pukania się nie wchodzi? — zauważyła
cierpko…—Itekrzyki?Ococichodziwłaściwie?
Wystraszona pokojówka opowiedziała jednym tchem, jaki jej się wypadek
przytrafił. Panienki oberwały jedno wieszadło. Przybiła je więc mocnymi
gwoździami,poczymzaczęłananimwieszaćleżącenaziemipłaszcze.
—Wszystkoprzeztendeszcz,proszępani—wtrąciła.—Bopłaszczenasiąkły
wodąiprzeztobyłytakieciężkie,żeażsięwieszakurwał.
Otóż wieszała owe płaszcze jak należy, gdy wtem uderzyło ją w kolano coś
bardzo ciężkiego. Z ciekawości wsunęła dłoń do kieszeni i namacała „leworwel”.
Przestraszyłasięwięcporządnie,rzuciłapłaszcznaławkęiprzybiegłatutajztakim
pośpiechem,jakgdybyjąów„leworwel”ścigał.
LucyVentanaściągnęłapodgolonebrwi.
— Rewolwer? — rzekła półgłosem. — Uczennica instytutu, która na lekcje
przychodzizrewolwerem?Hm,tocośniewporządku.
Odprawiła służącą pośpiesznie do szatni, ruszyła w stronę wieszadeł, ale
wstrzymała się w pół drogi. Z przyległej sali gimnastycznej dobiegały słowa
komendySoteraFox-Trotowskiego.Należałosięzabezpieczyćztejstrony,bonużby
tak której uczennicy przyszła nagle ochota pobiec do szatni po chusteczkę, czy po
cokolwiek innego. Zamknęła więc drzwi na zasuwę i dopiero wtedy zabrała się do
rewizji… — Kasia miała rację; to rewolwer — mruknęła, ważąc w dłoni szary
burberry
… Fi, gotowy do strzału; kulka w lufie, hm — dziwiła się coraz więcej,
oglądając ze znawstwem browning, który co dopiero wyjęła z kieszeni. Kiedy go
wkładała na dawne miejsce, palce jej natrafiły na jakąś blaszkę. Zaciekawiona
wyciągnęłająizdrętwiałazprzerażenia.Tobyłaodznakapolicjiobyczajowej.Więc
jakaśprzeklętaagentkawślizgnęłasiędojejinstytutu,grałarolęjednejzuczennici
śledziła,węszyła,możejużwiedziaładużo,możewszystko!
Lucy Ventana upadła ciężko na ławkę. Była zupełnie oszołomiona, niezdolna
skupić myśli. Dopiero wykład Sotera, wypowiedziany nieporównanie patetycznym
głosem,przerwałjejapatię.Zrozumiała,żenależyrzeczzbadaćdogruntu,oilesię
tylkoda,żeprzedewszystkimtrzebadoprowadzićdokońcarewizję,któraodrazuna
wstępie dała tak nieoczekiwane wyniki. Przeszukała drugą kieszeń skrupulatnie i
znalazłatammaleńkąkarteczkę.Rozwinęłająskwapliwie,połknęłajejkrótkątreść
jednymhaustem:ZapytaćK,którympociągiemjadądoGdańska.
To odkrycie dobiło Lucy. Nie wątpiła, że chodzi tu o Kluga, o jego jutrzejszy
wyjazd z żoną via Gdańsk do Ameryki. Agentka zanotowała to sobie dla pamięci,
chciała zdobyć tę informację, planując widocznie, że „nakryje” go na gorącym
uczynku, w chwili kiedy będzie z żoną wsiadał do pociągu gdańskiego. Tej jednej
informacjijeszczepotrzebowała,leczpozatym…(Lucypoczułazimneperełkipotu
na skroniach) poza tym agentka wiedziała wszystko. Potrzask był zastawiony, jutro
ptaszkimiałysięznaleźćwklatce.
— Jakie szczęście — wyszeptała, dźwigając się z ławki ociężale — jakie
szczęście, że moja głupia Kasia przestraszyła się rewolweru. A teraz trzeba szybko
pakowaćmanatki—dodała.Wychodząc.
Właśnie przy tej czynności zastał ją Hugo Marcyk. Na widok porozkładanych
walizekzrobiłwielkieoczy.
—Cosięstało?—spytał,rozsiadającsięwfotelu.
—Wsypanacałego!—brzmiałaodpowiedź.
WtejchwilinadszedłArturKlug,roześmiany,wesoły,szczęśliwy,żenazajutrz
wyjeżdża za granicę, że trzy czwarte niebezpiecznej roboty ma już poza sobą, że
pozostała mu jeszcze podróż, prawie bez ryzyka, bo Róża będzie jego małżonką, a
Iza sama rwie się do wyjazdu za ocean, że potem zainkasuje od Erdkracha po parę
tysięcydolarówzakażdąsztukę,copozwolimunakupieniesobiewilliwRio,biorąc
poduwagę,żepapaFreundlichtakżeprzyrzekłprzyszłemuzięciowidaćładnąsumkę
na podróż poślubną… Toteż niczym grom z jasnego nieba uderzyła w niego
wiadomośćoodkryciuLucy.
— Ale która — rzekł wreszcie, kiedy wraz z Marcykiem wysłuchali
chaotycznego opowiadania wspólniczki. — Która z nich jest agentką? Jak to, nie
wiesz?Niepoznałaśpopłaszczu?
— Także pretensja. Pewnie, jako kobieta mam pamięć wyrobioną w tym
kierunkuizapamiętamkażdąoryginalnąsuknię,aletuchodziopłaszcz,mójdrogi.
Burberry podobne są jeden do drugiego jak bliźniaki, a przy tej pogodzie połowa
uczennicwnichprzyszła.
— Nie ma się o co spierać — wtrącił Marcyk — wystarczy, jeżeli pamiętasz,
którytopłaszcz,gdzieśgopowiesiła.
—Owszem.
—Zatemudamysiędonaszegoobserwatoriumizobaczymynaocznie,któraz
twoichuczennicjesttąsprytnąpolicjantką.
—Musimyiśćzaraz—dodałaLucy,patrzącnazegarek—bolekcjaskończy
sięzapięćminut.
Cała trójka opuściła więc szybko mieszkanie Lucy, znajdujące się po drugiej
stroniesaligimnastycznej,iprzeszładokancelariiinstytutu.Tu,pozamknięciudrzwi
na klucz, przysunęli sobie krzesła do ścianki, odgradzającej tę ubikację od szatni i
zasiedli: Lucy w środku, tamci dwaj po bokach. Nie czekali dłużej ponad dwie
minuty,kiedyotwarłysiędrzwisaligimnastycznejihurmadokazującychdziewcząt
wpadła do szatni. Rozpoczęły się zwykłe harce pod tuszami, żarty, śmiechy, kwiki,
trochę szwedzkiej gimnastyki dla rozgrzewki, wreszcie uczennice zaczęły się
ubierać.
—Ta?—zdumiałsięMarcyk,kiedyszczuplutka,anemicznadziewczynkaujęła
jasnypłaszczyk,wiszącynasamymkońcuwieszadła.
NiemniejzdziwionabyłaLucyiKlug.AlewtejchwilipodeszładotamtejIza
Litkupipowiedziałazgrzecznymuśmiechem:
—Zdajesię,żepomyłka,pannoZosiu,Tomójpłaszcz.
Zainterpelowana zmieszała się niesłychanie, jak gdyby ją co najmniej na
kradzieżyprzydybano.
— Och, przepraszam najmocniej — odparła. — Tak, to rzeczywiście nie mój
płaszcz…Jakiciężki!
— Bo rewolwer ma w kieszeni — szepnęła Lucy, pochylając się w stronę
Marcyka.
—O,widzipani?—usprawiedliwiałasięZosiawdalszymciągu.—Jatakże
wzięłamdzisiajburberry,aktośnampozmieniałhaki.Pamiętam,żepowiesiłamswój
napierwszym.
—Ależniemaoczymmówić,pannoZosieńko—uśmiechnęłasięIzaLitkup,
ubierającpłaszczprzedlustrem.
— Więc ona — wyszeptał Klug, zasuwając pokrywkę swojej „lornety” w
ścianie.
—Żmija—syknęłaLucy…—Spójrzno.Czymisięzdaje,żeonatupatrzy?
— Nic dziwnego — odparł Marcyk, zamykając z kolei te otwory, przez które
zaglądał do szatni. — I nic dziwnego, że Klugowi wtedy uciekła z Oazy. Teraz
rozumiemwszystko.
Artur Klug zerwał się z krzesła i zaczął krążyć po kancelarii, jak więzień
cierpiącynabezsenność.
—Tak,rzekłgłośno,jakgdybyreasumowałto,nadczymmyślałodchwili—
wywiodłanaswszystkichwpole.NaszczęściedziękiLucywiemy,cotozaptaszeki
jeszczedziśwnocydrapniemyzagranicę.Tak,tak.Anichwiliniemogętupozostać.
— A Róża Freundlich? A twój ślub jutrzejszy? — rzekł Marcyk. Nie żal to
wypuszczaćzrąktakiejgratki?
—Czyminieżal?—westchnął.—Alemilszawłasnaskóra…No,moidrodzy,
w takich wypadkach musi każdy z nas ratować się na własną rękę. Róbcie, co
chcecie,jawiejęnajbliższympociągiemoGdańska.
— Nie przypuszczałem nigdy — rzekł Marcyk — że z pana taki patentowany
tchórz.Mamyuciekać? Dobrze.Alenie zpustymirękami! Różęmusimywywieźć,
jakrównieżtedwie,któresięzgłosiłynamójanons.Dojutrawieczoranicnamnie
grozi.ZrelacjiLucywidzę,żepolicjazamierzałanasnakryćnadworcuwchwili
wsiadaniadopociągugdańskiego.Postaramysię,abynamtęprzyjemnośćodroczyła
o dwie doby, a przez ten czas będziemy już daleko. Krótko mówiąc, mam pewien
plan.Śmiałyplan,ryzykowny,leczktonieryzykuje,ten…
—…wkryminaleniesiedzi—dokończyłKlugpochmurnie.
—Planmój—ciągnąłMarcyk,niezrażonytympesymizmem—opierasięna
tym,żeznamypismoIzyLitkup.
—Ciekawym,skądmamyjeznać?
—Itosięnazywapamięć.Oczymcimłodziludziemyśląwogóle?—zrzędził
Marcyk, otwierając portfel. Wyjął z niego kartkę papieru, rozprostował ją na
biureczku Lucy i ciągnął dalej: — Oto liścik, jaki Iza panu przysłała przez boya w
Oazie,usprawiedliwiającsię,żemusinatychmiastwrócićdodomu.
—Ach,pamiętam.Więcpanschowałtękartkę?
— Jako człowiek przewidujący, wolałem mieć próbkę pisma naszej nowej
sztuki.Jakpanwidzi,opłaciłosię.
—Nodobrze,aleconamztegoprzyjdziewtejchwili?
— Zaraz się dowiecie. Sprowadźcie mi tu najpierw Wolaka. On mi na razie
najpotrzebniejszy, a nie chce mi się strzępić sobie języka dwa razy. Gdzie go pan
zostawił?
—Czekatamprzeddomem.
— Doskonale. Teraz jeszcze jedno małe pytanie. Gdzie i kiedy naznaczyliście
sobieschadzkęzIzą?
—JutroodziesiątejranonaPlacuZbawiciela,przyprzystankuautobusów.Jest
tamtakamałakawiarenkazwerandą.TammiałemwłaśniedoręczyćIziepaszport.
—Świetnie…Natęschadzkęprzyjdziepanoczywiście,tak…przyjdziepan—
powtórzył z naciskiem, widząc przestrach w oczach Kluga. — Powie jej pan, że
paszport jeszcze nie gotowy, ale za pół godzinki będziecie mogli go odebrać u
Wolaka.Tamjąpantaksówkąprzywiezie,wejdzieciedosklepu,aresztajużnależy
do mnie… Tak — zatarł dłonie i uśmiechnął się złowrogo. — A teraz proszę mi
przyprowadzićWolaka.
____________________
burberry (ang.) ‒ tkanina podobna do gabardyny używana na płaszcze
nieprzemakalne;tu:płaszczuszytyztejtkaniny.
XXVII
HugoMarcykzważyłwdłonigumowąpałkę.
—Wystarczy—rzekłzminąznawcy,poczymzacząłpomocnikowiwykładać
szczegółyplanowanegonapadu.—Będzieszsiękręciłkołodrzwi.Kiedyjąuderzę,
naciśniesz sprężynę żaluzji. W ten sposób odetniemy jej odwrót, na wypadek,
gdybym chybił i uniemożliwimy ewentualne zaskoczenie nas przez jakiegoś
nieproszonegogościa.Żaluzjęwokniezapuśćjużteraz.
Karol Wolak wykonał to polecenie sprawnie. Nie pierwszy to raz zresztą jego
sklepik służył za pułapkę na „niewygodnego” człowieka. Tamtego roku „spławili”
tutaj jakiegoś młodzieńca, narzeczonego jednej z wywożonych ofiar. Przeczuwając
snadź,coczekajegoukochaną,śledziłjąwytrwale,zaszedłnaNowolipki,zapamiętał
sobie ten sklep, a kiedy narzeczona stąd wyszła, wpadł jak bomba i wpadł w
zastawioną pułapkę. Nowa ofiara Wisły… pisano później w dziennikach, kiedy
rybacywyłowilijegozwłoki.KarolWolak,zawołanyzbir,uśmiechnąłsięłotrowsko,
wspomniawszy sobie ten wypadek. Przecież on sam wywoził nieboszczyka za
miasto, sam go wlókł do rzeki. Tym razem epilog miał być inny. Marcyk
zadecydował, że tę szczwaną agentkę rzucą na tor kolejowy tuż przed przejściem
pociągu zdążającego do Gdańska. Upozorują nieszczęśliwy wypadek. Po prostu
wypadłazpędzącegopociąguidostałasiępodkoławagonów.
A myśli herszta musiały biec tym samym szlakiem, bo nagle zagadnął
wspólnika,czyautozamówiłnadziewiątąwieczór.
— Ma się rozumieć — odparł — tylko brat kazał bardzo prosić, aby mu
poduszekniepokrwawiła,jaktentamtegoroczny.
— Dobrze. Ogłuszę ją tylko. Niech się pomęczy. Zasłużyła na to, żmija
przeklęta.
Rzekłszy to, spojrzał Marcyk na zegarek i stwierdził, że oczekiwana para
powinna się tu zjawić lada chwila. Wobec tego ukrył się za portierą, w drzwiach
wiodącychzesklepudomieszkaniaWolaka.
— Wyjrzyj no na ulicę — rzucił, cofając się do swej kryjówki. Zamachnął się
też kilkakrotnie na próbę, mierząc jak daleko sięgnie swą gumową maczugą.
Zapamiętałsobiedobrzemiejscenapodłodze,gdzieIzapowinnastanąć,abyciosbył
jaknajskuteczniejszy.
—Jadą!—syknąłgrawerwpewnejchwili,powracajączulicy.
Zwalniająca taksówka przedefilowała przed oknem i zatrzymała się przed
następnąkamienicą.ByłtozwyczajnyostrożnościowytrickKluga,którywolał,aby
właściciel taksówki nie zapamiętał sobie nazbyt dobrze domu, przed którym on
wysiadał.
Zgodniezułożonymplanem,Wolakzająłposterunekwpobliżudrzwi,poczym
usunął się w bok, czyniąc miejsce wchodzącym. Iza Litkup obrzuciła go
przenikliwym spojrzeniem i posunęła się nieco w głąb sklepu, rozglądając się
ciekawie. — Więc tu się mieści fabryka fałszywych dokumentów — myślała w tej
chwili,nieprzeczuwając,żepozwoliłasięwciągnąćwzasadzkę.
ArturKlugwymieniłporozumiewawczespojrzeniazWolakiem.
— Paszport dla pani gotowy? — spytał, siląc się, by mimowolnie drżącemu
głosowinadaćjaknajbardziejnaturalnebrzmienie.
—Owszem,zarazmigoprzyniosą—brzmiałaodpowiedź.
Iza z trudem wstrzymała grymas niezadowolenia. Więc to nie właściwy
fabrykant pasportów, lecz znowu pośrednik? A tak się już cieszyła, dlatego z taką
skwapliwością przyjęła propozycję Kluga, by dla pośpiechu sami pojechali po
paszport.
—Czydługotomożepotrwać?—spytała.
Wolakspojrzałnazegarek.
— Najwyżej dwie, trzy minuty — odparł dwuznacznie i pod wpływem nowej
jakiejś myśli uśmiechnął się do siebie. — Proszę bardzo, niech pani spocznie —
dodał,przynoszączzaladykrzesełkoiustawiłjeoparciemdoportiery.—Jawyjrzę
tymczasemnaulicę,czynieidzie.
Jakożruszyłwstronędrzwi,alenawetnosapozaprógniewystawił.Przeciwnie
patrzyłnazdziwionąniecoIzę,która,nieprzeczuwającniczego,usiadłanapodanym
jej krześle. Nagle drgnęła, zamieniła się w słuch. Wydało jej się bowiem, że tuż za
plecamisłyszyprzyśpieszonyoddech.Przyszłojejnamyśli,żetam,pozanią,pozatą
portierą ukryto pośpiesznie jedną z ofiar, która również po fałszywe dokumenty tu
przyszła. Przez parę sekund zastanawiała się, jak postąpić. Szarpnąć portierę? Nie.
Znaczyłoby to tyle, co popsuć całą dotychczasową robotę. I tak dzisiaj wieczorem
całapaczkapójdziepodklucz.
Icałkiemniespodziewanieskusiłoją,bysobiekapeluszpoprawić.Poco?Czuła,
żeleżydobrze,zresztąniemiałalustraprzedsobą.Ajednakmusiałatozrobić.Być
może, że był to całkiem podświadomy nakaz – ostrzeżenie instynktu
samozachowawczego. Dość, że podniosła obie dłonie, pozostawiając torebkę na
kolanachinaglezakrzyknęłazbólu.Wtejsamejchwilirozległsięwściekłyturkot
zjeżdżającejżaluzji;egipskieciemnościnastaływobskurnymsklepieWolaka.
Kiedy Artur Klug namacał drżącą dłonią kontakt elektrycznego światła, kiedy
przekręciłtasterizakurzonażarówkarzuciłasnopżółtegoświatła,IzaLitkupleżała
nieprzytomnanapodłodzeobokobalonegokrzesła,aHugoMarcyk,zgumowąpałką
pod pachą, rewidował z kapitalnym spokojem jej torebkę, wyciągając z niej szereg
„kompromitujących” przedmiotów, jak rewolwer, odznaka agentki, legitymacja i
notatnik.
—Przeniesiemyjąnajpierwdotwejsypialni—oświadczyłWolakowi—tamją
„zabandażujemy”, zakneblujemy buzię i poczeka sobie do wieczora… do pociągu
gdańskiego—zarechotał,patrzącznienawiściąnabezwładneciałoIzy.
— Na mnie czas — odezwał się Klug. — Za dwie godziny zaczną się
uroczystościślubne.Niemogęprzecieżprzyjechaćwostatniejchwili.
—Aczyjapanazatrzymuję?Pomóżnampanprzenieśćtępolicjantkę,apotem
pędźautemdoPiasecznanazbitątwarz.
KiedyIza,związanajakpakunekprzezfachowcaWolaka,znalazłasięwswym
przejściowymwięzieniu,Klugaznówtchórzobleciał:
— To przecież szaleństwo, co robimy — zrzędził. — Zamiast uciekać czym
prędzej, angażujemy się w arabskie awantury, narażamy się bezpotrzebnie. A co
będzie, jeżeli (na psa urok) łapaczki z obyczajowej przyjdą dziś wieczorem na
dworzec?
—Nieprzyjdą,szczęśliwyżonkosiu,parsknąłMarcykirozwinąłprzygotowany
liścik.Otodlaczegonieprzyjdą.Słuchajpan:
Ślub Róży odłożony do wtorku. Jadę z K. do Łodzi po paszport.
Jutro stamtąd zatelefonuję. Nowy trop b. ciekawy. Wtorek większy
transport. Cofnąć natychmiast zarządzenia na dzisiaj wieczór. Reszta
jutro,telefonem.
Iza
—Aco?Dobrzepismozrobione?—pochwaliłsięWolak.
— Mniejsza z tym — przerwał Marcyk. — Grunt, że ten świstek zaasekuruje
nasnaparędni.
—Tylkodojutra—bąknąłKlug,nastrojonysceptycznie.—Skoroniebędzie
owegotelefonuzŁodzi,jejszefowazaczniesięniepokoić.
—Powiedzmy—przystałMarcyk.—AlejutrowpołudniekonturyPółwyspu
Helskiego będą się nam zacierały na horyzoncie. Tak, drogi kolego. Więc do góry
głowa,jedźżepan,bosięnawłasnyślubspóźnisz,ajatymczasemwyślętenliścikna
Daniłowiczowskązdworca.Właściwie,lepiejbędzie,jeżeliLucytozrobi.
—Dlaczego?
— Bo nuż ta chytra baba spyta posłańca, kto mu list wręczył? Będzie mógł
odpowiedzieć z czystym sumieniem: jakaś pani. Teraz w drogę, a ty, Karolu,
pamiętaj:Nadziewiątąwieczórkryteauto.
— Pamiętam, proszę pana — odparł Wolak, żegnając ukłonem wychodzących
szefów.
PlanMarcykapowiódłsięwzupełności.SzefowejIzyanicieńpodejrzenianie
zaświtałwgłowie,kiedyczytałakrótkiliścikswojejagentki.Pismobyłopodrobione
mistrzowsko, kartka wydarta z notatnika Izy, format papieru dobrze znany, w treści
również nic podpadającego, słowem wszystko w najlepszym porządku.
NajwidoczniejIzaniechciałalubniemogłaodstąpićodKlugaaninachwilę,skoro
nietelefonowała,leczprzysłaławiadomośćprzezposłańca.
— Kto wam to dał? — spytała pedantyczna urzędniczka ot tak z
przyzwyczajenia.
Posłaniec poskrobał się prawą dłonią za lewym uchem i odparł tak, jak sobie
tegoprzewidującyMarcykżyczył:
—Anojakaśmłodapaniusianadworcu.
XXVIII
HugoMarcykzasapałsięporządnie,nimosiągnęliszczytnasypukolejowego.
— Ciężka szelma — mruknął, wskazując na niedającą znaku życia Izę, którą
przenieślituzautaizłożylinaziemi.
—Ona?Lekkajakpiórko—odparłWolakzuśmiechem—tylkopantrochęza
ciężki.
—Poufalisiębydlę—mruknąłhersztprzezzęby,poczymzwróciłsiętwarząw
stronę łuny, wiszącej nad Warszawą. — Ruch prawostronny obowiązuje w Polsce,
więctu,natymtorzemusimynasząpolicjantkępołożyć—monologował.
Ułożyli więc związaną dziewczynę na wybranym torze, w poprzek szyn a
pomiędzy dwoma progami i w ten sposób, że kark jej spoczywał na jednej szynie,
nogi na drugiej. Teraz zdjęli jej więzy, boć chodziło im przecież o upozorowanie
nieszczęśliwego wypadku. Żeby zaś nie odzyskała przytomności przedwcześnie,
położyli jej na ustach chustkę, którą Marcyk obficie skropił eterem. Końce chustki
podsunęlipodgłowę,abyjejpodmuchwiatruztwarzyniestrącił.Marcykspojrzałna
zegarek. Pośpieszny idący do Gdańska wyruszy z wiedeńskiego dworca za cztery
minuty,więcprzepędzitędyzajakiśkwadrans.Wolak,krwiożerczeindywiduum,typ
zbira, wyraził żal, że nie będzie mógł widzieć sceny zgilotynowania Izy przez koła
parowozu i proponował, by przecież zaczekać aż do tego momentu, bo nuż jakie
lichopokrzyżujeichzbrodniczeplany.
—Niechbytakbudnik
—Tojedenargumentwięcej,abyśmystądzwialinatychmiast—odparłMarcyk
—alebójsię.Anibudniknienadejdzie,bocobyturobiłponocy,anionastądnie
ucieknie.Nie.Nawetprzytomnościnieodzyska—mówił,nachylającsięnadleżącą.
—Obudzisięjużnatamtymświecie…Wpiekle!
—Panwierzywpiekło?—wtrąciłWolak,czującochotędomałejpogawędki.
Marcykzrobiłmupropozycjęnienadającądopowtórzenia.
— Właśnie mam czas i ochotę na dysputy — zakończył swą „kwiecistą”
odpowiedź, pozbierał sam sznury, którymi Iza była przedtem skrępowana i
obrzuciwszy ją „pożegnalnym” spojrzeniem, zaczął się niezdarnie zsuwać po
spadzistym zboczu wysokiego nasypu. Wolak przyklęknął przy Izie, Poprawił
chusteczkę narzuconą na dolną część twarzy i przekonawszy się raz jeszcze, że
wszystkojestw„porządku”,pośpieszyłwśladywspólnika.
— Długo to trwało — oświadczyła Lucy, która pozostała w limuzynie
czekającej na gościńcu; na tym odcinku droga biegła równolegle do nasypu
kolejowego, co Marcyk uprzednio wystudiował na mapie i z tej właśnie przyczyny
wybrałtomiejscejakonajodpowiedniejszedowykonaniazbrodniczejegzekucji.
— Teraz pełnym gazem — odsapnął Hugo, zagłębiwszy się w poduszkach
wygodnegosiedzenia.—Pamiętaj,chłopie,żemusimywsiąśćdotegopociągu.
— Dobrze, panie szefie. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby mnie pospieszny
minął w drodze — odparł Wolak chełpliwie i chwilkę później igła tachometru
rozpoczęła zwycięski marsz poprzez liczby: 30… 40… 50… aż do sześćdziesiątki.
SzybciejMarcykniepozwalałjeździćwnocy.
W pewnym momencie Iza westchnęła ciężko i podniosła leniwe powieki.
Nudziłoją,czułasłodkawy,niemiły,aprzytymodurzającyzapach;natężyłaumysł,
ażprzypomniałasobiewreszcie:—Eter!—Tobyławońeteru.—Więcleżęsobiew
szpitalu? — brzmiało następne pytanie, jakie sobie postawiła. Nie, nie leżała w
zamkniętej ubikacji, lecz pod gołym niebem. Ujrzała nad sobą gwiazdy. Z wolna, z
wolna zaczęła sobie przypominać wypadki ubiegłego dnia, zaczęła wiązać porwane
ogniwa łańcucha wspomnień, ale eter nie wywietrzał jeszcze całkowicie i odurzał,
plątał myśli, powiększał chaos w obolałej głowie. Tak, bolała ją głowa. Z jakiej
przyczyny,niemogłasobietegojeszczeprzypomnieć.Narazierozumiałajedno,że
największymjejwrogiemjestwtejchwilibiałaprzepaskanatwarzy.Odniejtoszedł
zapacheteru,mdły,słodki,przynoszącynudności.
Próba podniesienia ręki skończyła się sromotnym fiaskiem. Ręka była jakby
ścierpnięta.Tysiącemrówekzaczęłyponiejbiegaćiobciążyłyjądotegostopnia,że
niemogłobyćmowyopodniesieniujejlubchociażbyozgięciuwłokciu.Niezrażona
tymniepowodzeniempodjęłaIzanowewysiłki.Chwiałagłowąwobiestrony,coraz
szybciej,corazmocniej,ażuściskchustkiobluźniłsię,ażpodsuniętepodkarkkońce
opadły na szynę. Odetchnęła jakoś inaczej. Dolatywał ją jeszcze nieznośny eter, bo
chustka leżała wciąż jeszcze na brodzie, ale nos i usta były już odsłonięte, mogły
wchłaniać w siebie orzeźwiające chłodne powietrze nocne. I myśl teraz całkiem
inaczejpracowałaipogubione,poprzerywaneogniwasamesięodnalazły,pozrastały.
—Aha,położylimnienaszynach—domyśliłasię.
Wtem!… Coś gdzieś daleko zaczęło dudnić, stukać, wywołując dziwne
buczenieszyny,doktórejdziewczynaterazuchemprzywarła.
— Pociąg! — przemknęło jej przez myśl i równocześnie wypełzł z mroków
nocy olbrzymi polip lęku, otulił mackami całe ciało, zaczął szeptać w ucho
szyderczo:—Przetniecięprzezpół!Nieuciekniesz!Niedźwignieszsięztoru!Nie
masz sił na to! Gotuj się na śmierć, dziewczyno! — Ale Iza nie należała do tych
słowiańskich typów, co szybko kapitulują, a nawet znajdują specjalną rozkosz w
bezsilnej apatii, w łatwej rezygnacji, tak właściwej duszom małym, skarlałym,
zdegenerowanymprzezdługielataniewoliprzodków…Instynktsamozachowawczy
odegrał też pewną rolę. Zapewne. Lecz była to rola drugorzędna, epizodyczna.
Natomiast głównym motorem energii była myśl, że jeśli zginie, to zbrodniarze
wywiozą swe ofiary, uciekną bezkarnie i będą nadal prowadzili swój łotrowski
proceder! Nie, do tego nie dopuści, unieszkodliwi przestępców, ocali Różę i tamte
dwienaiwnegąski,coposzłynalepogłoszeniaodobrejposadziesekretarkibogatego
przemysłowca.Tomusizrobić,tojestjejnajświętszymobowiązkiem.Ajeślitak,to
musiocalićprzedewszystkimsiebie,musiznaleźćtylesiłworganizmie,byzejśćz
szyn.Owłasnejmocy!Nikttujejniedopomoże,niktjejwnocynieujrzy.Musito
uczynićsama…Sama!
Nadludzkimwysiłkiempodciągnęłanogi,zsunęłagłowęzszynyizaczęłataka
manewrować,abycałeciałoznalazłosięjaknajdalejodżelaznychdróg,poktórych
miały pędzić koła-noże. Wreszcie legła pomiędzy szynami i, słysząc zbliżający się
łoskot,rozpłaszczyłasię,wyprężyłaswąsylwetkę,modlącsięwduchużarliwie,by
jejjakihakniezaczepił,nieuderzył,niezmiażdżył…
Długi, sztywny jęzor białego światła biegnący przed parowozem polizał jej
stopy,przemknąłpocieleażdogłowy,musnąłwybladłątwarzzimnympocałunkiem,
poraził oślepiającym blaskiem oczy przyzwyczajone do ciemności i pognał dalej
ściganyzawzięcieprzezczterotaktowy,zasapanyoddechżelaznegopotwora:—Czy-
czy-czy-czy…czy-czy-czy-czy…czy-czy-czy-czy…
— Teraz — wyszeptała Iza zmienionym głosem i szczelnie zawarła powieki.
Wionął jej w twarz prąd powietrza, swawolny wiatr wtargnął śmiało pod sukienkę,
wydymając ją jak balon, tuman kurzu rozpoczął dzikie pląsy wokół bezwładnego
ciała…Dziewczynaścisnęłanogikonwulsyjnie,dłonieprzylepiładobioder,dygocąc
z obawy, że suknia, z której pęd powietrza trzepocącą się flagę uczynił, zaczepi o
jakie żelaziwo pod którymkolwiek wagonem i pociąg powlecze ją z sobą. Tak, to
byłonawetbardzoprawdopodobne.Niemogłasobiedarować,żenieprzewidziałatej
możliwości zawczasu, że nie zabezpieczyła się przed nią jakoś… Lecz nie.
Furkotanie sukni nie wywołało żadnych fatalnych następstw dla jej właścicielki,
przynajmniej jak dotychczas. Ośmielona tym, odważyła się Iza podnieść powieki i
bezgranicznezdumienieodmalowałosięwjejtwarzy.Zamiastruchomego,niskiego
sklepienia,którympowinnybyćdnapędzącychwagonów,ujrzałaponadsobąniebo.
Więcpociągjużprzepędziłnadnią?Nie!Słyszałatużnaduchemogłuszającyturkot,
łoskot, a prąd powietrza ziębił ją w dalszym ciągu. Wreszcie zrozumiała: pociąg,
długi pociąg towarowy szedł drugim torem, w bezpośrednim sąsiedztwie jej
twardegolegowiska,alećzawszeniejejtorem.Ipochwili,uniósłszygłowę,ujrzała
czerwonąlatarnięzawieszonąnaostatnimwagonie.
— Bogu dzięki — westchnęła z ulgą. Nagle przyszło jej na myśl, że pociąg,
którybyjechałjejtorem,musiałbynadejśćztamtejstrony,wktórąśpieszyładługa
towarówka,słowemodWarszawy;bowiemłunawiszącanadmiastem,pozwoliłasię
jejjużzorientowaćwpołożeniu…Zciekawościpodniosłagłowę,przewróciłasięna
bok,abylepiejwidzieć,spojrzałaigłosuwiązłjejwgardletak,żeniezdołaławydać
okrzyku przerażenia. Hen, w oddali, obok słabego światełka czerwonej latarni,
jarzyłysięślepiapotężnychlatarń-reflektorów.Pośpieszny,idącydoGdańska,mijał
się właśnie z towarówką i pędził z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na
godzinę…
W umyśle Izy skrystalizował się momentalnie jeden niezbity pewnik,
mianowicie,żejejnerwynieprzetrzymająpowtórnietakiegomomentu,jakiprzeżyła
przed chwilą, kiedy sądziła, że pociąg towarowy przelatuje nad nią… Nie, nie
przetrzyma.Oszaleje,zerwiesię,gdyparowózdoniejdobiegnieizginiezmiażdżona
impetemuderzenia.
Jaksiętowłaściwiestało,ztegoniepotrafiłasobienigdypóźniejzdaćsprawy.
Wiedziała tylko, że jej silna wola smagana biczem przestrachu, podniecana
okrzykamitakzwanegogłosuobowiązku,którynakazałjejratowaćsiędlaocalenia
ofiar szajki, zdopingowana wezwaniem instynktu samozachowawczego zwyciężyła
bezwład ociężałego ciała i wyrwała je niemal spod kół mknącego jak wicher
parowozu.
A w tej samej chwili w trzecim przedziale sleepingowym tegoż pociągu, Róża
rozchyliłabluzęcudnegosleeping-dressu,przytuliłagłowęswegomłodegomałżonka
doobnażonychpiersiidrżącymzewzruszeniagłosemspytała:
—Pędzimywdalkunaszemuszczęściu,prawda,Arturku?
— Tak — odburknął Klug krótko, zdzierając niecierpliwymi rękami jej
jedwabnepantalony.
Wówczas,zażenowanajegoagresywnością,trochęzawstydzona,trochęciekawa
ipieszczotyłaknąca,poprosiłago,byzgasiłlampę.
____________________
budnik‒tu:dróżnikkolejowy.
XXIX
Około godziny piątej rano z jednej z wiejskich furmanek, wiozących do
Warszawy nabiał i jarzyny, dostrzeżono u stóp nasypu kolejowego leżącą sylwetkę
niewieścią.Kuniemałemuzdziwieniukmiotkówmiastowapanna (sądząc z ubioru)
niebyłaanirozjechanaprzezpociąg,aninawetnieranna,nieskaleczona,tylkospała
snem kamiennym, a kiedy się wreszcie przebudziła, zaczęła rozpaczać, że już tak
późnoikazałasięwieźćcoprędzejdoWarszawy.Zanimjednakszkapydowlokłysię
do miasta, zanim Iza spotkała na przedmieściu pierwszą dorożkę, która ją zawiozła
do prywatnego mieszkania jej szefowej, zanim złożyła jej raport o wczorajszych
wypadkachitd.,itd.,upłynęłytrzygodziny.
— Pośpieszny już jest w Gdańsku — zauważyła kierowniczka policji
obyczajowej,wertującwtaksówcepodręcznyrozkładjazdy.
Chodziło teraz o ustalenie, jakim okrętem zbrodniarze mogą odpłynąć. Biuro
Żeglugi Polskiej, zainterpelowane telefonicznie, wymieniło całą litanię statków
opuszczających Gdynię oraz Gdańsk w ciągu tygodnia, na czele ze Światowidem,
należącym do Chargeurs Reunis, a odpływającym do Ameryki Południowej
punktualnieojedenastej.
— Czyli za dwie i pół godziny — rzekła kierowniczka, kładąc słuchawkę na
widełki.
— Dokładnie biorąc, za dwie godziny i dwadzieścia pięć minut — poprawiła
Iza,porównawszyczasnaobuzegarkach.
NajprostszymnapozórwyjściembyłoprzesłaniepolicjiwGdynitelegraficznie
nakazu aresztowania Marcyka oraz Kluga, ale nasuwało się od razu bardzo
prawdopodobne przypuszczenie, że ci rutynowani przestępcy, mając w dodatku na
sumieniu taką zbrodnię jak rzucenie agentki pod pociąg, wsiądą na statek z
fałszywymipaszportami,podinnyminazwiskami,amożetakżeucharakteryzująsię
nawszelkiwypadek.
—Aresztowaniapowiniendokonaćktoś,ktoichznatakdobrzejak…
—Jakja—wtrąciłaIzaizaczęłabłagaćswąszefową,byjejzleciłatęmisję.—
Samolotem przybędę na czas, a jeżeli na lotnisku w Gdańsku będzie mnie czekało
zamówione auto, nakryję ptaszków murowanie… Dałam się im wciągnąć w
zasadzkę, pokpiłam sprawę wczoraj, więc niechże mi pani pozwoli dzisiaj się
zrehabilitować.
— Ależ pani się ledwie na nogach trzyma, drogie dziecko — protestowała
szefowa coraz słabiej, wreszcie ustąpiła. Dodała Izie do pomocy dwóch agentów,
wysłała całą trójkę na lotnisko mokotowskie, gdzie czekał już zamówiony
telefonicznie samolot, zapewniła im szybką komunikację pomiędzy lotniskiem
gdańskimaGdynią,zatelefonowaładowładzportowychwGdyni,proszącozręczne
opóźnienie odjazdu Światowida, aż w końcu, przybrawszy sobie potrzebną asystę,
pojechała na ulicę Nowolipki, by aresztować Wolaka i przetrząsnąć jego kryjówkę,
którejadresotrzymałaodIzy.Tenpołówudałsięznakomicie,bowiempróczKarola
Wolaka nakryto również Müllera, przybyłego w celu omówienia dostawy nowej
ofiary,orazjeszczejednegowioskowegonaganiacza.
***
Hugo Marcyk był tego dnia w wyjątkowo złym humorze. Od samego rana
zrzędził,przynaglałwspólnikówdopośpiechu,niechciałzGdańskadoGdynijechać
autem ani koleją, lecz tylko parowcem, a znalazłszy się wreszcie na pokładzie
Światowida, jął ustawicznie spoglądać na zegarek, wyczekując niecierpliwie chwili
odjazdu.
—Niedobreprzeczucia!—zaniepokoiłasięLucyVentana,obserwującuważnie
jegozachowanie.
— Eeech, po prostu nasz bohater wypadł z roli i pietra się teraz więcej, niż ja
przedwczoraj — odparł Artur Klug, który uwolnił się na chwilę od towarzystwa
żony,pragnączamienićkilkasłówzewspólnikami.—Agdzieżnasze„sekretarki”?
—spytałjeszcze.
— Hugo zaprzągł je od razu do roboty, aby się zanadto nie szwendały po
pokładachinielazływoczyciekawym.Krótkomówiąc,wypisująjakieśnazwiskaz
księgiadresowej.Dobrezajęcie,co?
—Jakto?Obierazem?
— Nie, każda w innej kabinie. Jedna nie wie nic o drugiej i sądzi, że ona
właśniejestowąsekretarkąbogategoprzemysłowca,cha,cha,cha.
— Ciszej, jeśli łaska — syknął milczący dotychczas Marcyk, wskazując
wzrokiem na dwóch oficerów okrętowych; spojrzał też ostentacyjnie na zegarek i
zauważyłgłośno:—Zadwieminutyjedenasta,anaodjazdjakośsięniezanosi;żeto
teżunasniczegosięniezrobiwoznaczonymterminie.
— Jest to tak zwana warszawska punktualność — dorzucił Klug. — Jeśli cię
proszą na dziewiątą, to wara przyjść przed dziesiątą, chyba że chcesz sobie zrazić
gospodarzyraznazawsze.
—Tojeszczepółbiedy—przystałMarcyk,podnoszącgłosjeszczewięcej—
ale co można darować mieszczańskim kołtunom, tego nie można wybaczyć
instytucjomtakim,jak…
—Różaidzie—szepnąłKlugostrzegawczowstronęLucy.
— Doskonale, pójdę się z nią przywitać. Nasze spotkanie byłoby i tak
nieuniknione—odparła.
TymczasemHugoMarcykperorowałcorazgłośniej:
— Jeżeli zapowiada się: odjazd punkt jedenasta, to statek powinien odpłynąć
punktualnieojedenastej.
Starszy oficer przystanął, zasalutował grzecznie, przedstawił się jako kapitan
Światowida i zapewnił zdenerwowanego Marcyka, że okręt odbije z przystani
punktualnie.
— Jednakże oni prosili, aby opóźnić odjazd chociażby o kwadrans — wtrącił
pierwszy porucznik, kiedy znaleźli się u stóp stromych schodków wiodących na
mostekkapitański.
—Nie—rzekłstanowczokomendantŚwiatowida.—Tenpasażermiałracjęi
wszelkądyskusjęnatentematwykluczam.
Ćwierćminutypóźniejochrypłyryksyrenytargnąłpowietrzem.HugoMarcyk
odetchnął z przeogromną ulgą. Odprowadził wzrokiem Różę idącą w stroną dziobu
statku w towarzystwie Kluga i Lucy, uśmiechnął się zwycięsko na widok
gorączkowego ruchu na molu, ruchu, jaki wywołał pierwszy sygnał okrętowej
syreny, a potem udał się do swej kabiny, aby zredagować szyfrową depeszę do
Erdkracha.
TymczasemArturKlugpoleciłstewardowiustawićnaprzednimpokładzietrzy
leżaki, przeznaczył Róży środkowy, otulił jej troskliwie nogi pledem szkockim i
zamówiłbulionzpasztecikami;jakwiadomo,nastatkumasiędiabelnyapetyt,także
nawet siedmiodniowy posiłek dziennie, jaki podają pasażerom pierwszej klasy na
niektórychokrętach,niezaspokajacałkowicieuczuciawieczystegogłodu.
Lucy Ventana puściła natychmiast w ruch swój obrotny język, aby
nieoczekiwanespotkanieniewywołałouRóżyjakichpodejrzeń:
— Wiedziałam oczywiście dawno, że pojadę również Światowidem — mówiła
—aleumyślnienicwamotymniewspominałam,bostaratoprawda,żemłodaparka
wpodróżypoślubnejnielubitowarzystwaosóbznajomych.
—Ależprzeciwnie.—Młodamężatkaoponowała,raczejprzezgrzeczność,niż
zprzekonania.Bardzosięucieszyłam,ujrzawszypaniątutaj.
— Bardzo pani uprzejma — odwzajemniła się Lucy — lecz ja wiem swoje…
Toteżniekrępujciesięmoimtowarzystwem,moidrodzy,iskorotylkozapragniecie
pogruchaćsobiewedwoje,zaproponujciemi,żebymposzłazwiedzaćstatek.Dobry
pretekst,prawda?
—Świetny—parsknąłKlug—świetnyiniemalwersalski.
—No,coto,toniebardzo—dodałaRóżaiwśródtakiejpogawędkiczaspłynął
szybko. Nie zauważyli nawet kiedy przebrzmiał drugi, potem trzeci sygnał syreny,
ani kiedy zwolnione z pali cumy ześlizgnęły się w brudną, tłustawą wodę. Dopiero
mały zasmolony parowczyk, który miał holować Światowida aż za awanport,
wzbudził ciekawość Róży. Artur Klug, obieżyświat nie lada, rozpoczął wcale
zajmujący wykład o największych portach globu, o luksusowych urządzeniach
olbrzymich okrętów transoceanicznych, tych pływających miasteczek-pałaców i o
swymbogatymwujaszkuwRio,któryposiadawłasnyjachtparowy.
— Jak się nazywa twój wuj? — wtrąciła zasłuchana Róża. — To zabawne
naprawdę,żenigdycięotodotychczasniespytałam.
—Wujaszeknazywasię…DawidErdkrach—wypaliłKlugśmiałoimrugnął
porozumiewawczo do Lucy, nieco zaskoczonej tupetem wspólnika. — Tak,
najdroższa—dodałzdziwnymuśmiechem—zapewniamcię,żewujDawidbędzie
tobą zachwycony od pierwszego wejrzenia. Wolałby co prawda, abyś była
blondynką, ale poza tym jesteś zupełnie w jego typie. Ho, ho, jestem pewien, że
będzieszuniegooczkiemwgłowie.
— Chciałabym sobie zasłużyć na sympatię twego wuja — odparła skromnie
naiwna kobieta, nie przeczuwając jeszcze, jakim „wujaszkiem” jest arcyłotr Dawid
Erdkrach.
Siedząc,araczejleżącnaprzednimpokładzie,niemogliwidzieć,cosiędzieje
za ich plecami, w szczególności co wywołało tak żywe zainteresowanie pasażerów,
zgromadzonych na innych pokładach i spoglądających w stronę Gdyni. Bo kiedy
statekodsunąłsięodbrzegunajakieśdwieściemetrów,wpadłonamolozakurzone
auto, wyskoczyło z niego kilku ludzi i zaczęło dawać rozpaczliwe znaki, których
znaczenietłumaczonosobiedośćrozmaicie.—Spóźnilisięnastatekisądząwswej
naiwności, że dla nich zawracać będziemy. — Taką opinię wyraził ktoś głośno,
posypały się żarty, po czym wszystkie lornety skierowały się na niefortunnych
maruderów. Ale ci nie dali za wygraną. Zniknęli z oczu na minutę, lecz nagle
pojawili się na pokładzie portowej motorówki, pędzącej pełnym gazem szeroką,
jasno zielonkawą drogą, jaką znaczył za sobą potężny kadłub Światowida. Kapitan
okrętu spostrzegł wreszcie motorówkę, domyślił się snadź, że jakaś bardzo ważna
przyczyna skłania tych ludzi do takiego pościgu, lub może dostrzegł za plecami
kobiety stojącej pomiędzy dwoma mężczyznami w cywilnych ubraniach granatowe
czapki schowanych dyskretnie policjantów, dość, że Światowid, który co dopiero
pożegnał się z czarnym holownikiem i ruszył naprzód o własnych siłach, zaczął
zwalniaćiopuściłsztorm-trap.
Hugo Marcyk, który właśnie powrócił na pokład, zbladł jak kreda na widok
dwóch policjantów gramolących się przez burtę, zawahał się, czy zostać tutaj, czy
pobiecnapowrótdokabiny,leczszybkozdecydowałsięnatopierwsze;przyszłomu
namyśl,żecidwajprzedstawicielewładzyprzybywajątucelemzałatwieniajeszcze
jakichśformalnościpaszportowych,żemożechodziojakąśprzemytnicząaferę…—
Jestem tchórzem nie gorszym od Kluga — zżymał się w myśli, okrążając łukiem
cisnących się i zaciekawionych pasażerów. Wiedząc, że para wspólników wraz z
Różąpozostałanaprzednimpokładzie,postanowiłtrzymaćsięodnichjaknajdalej;
ruszyłwięcszybkowstronęrufyiwtymmomenciedostrzegłogookoIzyLitkup,
która, stojąc na mostku kapitańskim, legitymowała się właśnie komendantowi
Światowida.
—Otojedenzmoichptaszków—ucieszyłasię.
—Ten?—zdziwiłsięoficer.—Ha,torozumiemwtakimrazie,dlaczegotak
niecierpliwiewyglądałchwiliodjazduzGdyni.
Hugo Marcyk oparty o burtę zadrżał mimowolnie, posłyszawszy za plecami
odgłosszybkichkroków.Ktośszedłwjegostronę.Tak,napewnodoniego.Amoże
po niego? Zwymyślał się w duchu od ostatnich, naurągał sobie od histeryków,
tchórzy, idiotów i, przezwyciężywszy podszepty jakiego wewnętrznego głosu, nie
obejrzałsię,stałdalejprzyburcie,udającżepatrzyzwielkimzainteresowaniemna
piekielny młyn wodny koło pędników, bowiem Światowid posuwał się jeszcze
naprzódiśrubyobracałysięwprzeciwnąstronę,usiłującgozatrzymaćwmiejscu.
— Dzień dobry, mister Carter — zabrzmiał mu tuż nad uchem sympatyczny,
znajomygłosik.
Odwrócił się na pięcie, spojrzał i zdrętwiał. Przed nim stała ta sama agentka,
którąwczorajrzuciłpodpociąg.Onalubjejduch,jejsobowtór…Jeszczeniewierzył
wzrokowi, całkiem odruchowo przesunął sobie dłoń po oczach, a ten gest,
świadczący najwymowniej o jego bezgranicznym zdumieniu, wywołał uśmiech
zadowolenianaładnejtwarzyczceIzy.
—Niepoznajemniepan,misterMarcyk…ach,przepraszam,misterCarter?—
zakpiła sobie. — Nie poda pan ręki kobiecie, którą pan chciał gwiazdą ekranu
uczynić?
Bezwiednie spuścił wzrok i dostrzegł w jej dłoni stalowe kajdanki. Ach, więc
dlategochciała,żebyjejrękępodał…Instynktowniecofnąłsiękrokwsteczizrobił
totakgwałtownie,żestraciłrównowagę.ZanimIzaitowarzyszącyjejagentzdołali
coś przedsięwziąć, Hugo Marcyk, któremu niska poręcz podcięła z tyłu nogi na
wysokościkolan,runąłnawznakprzezburtę,spadłwmorzeizniknąłwspienionych
nurtach.
—Ponim—mruknąłtowarzyszIzy.—Bojeślisiędostałpodśrubę,to…—
Głośnyokrzykzgrozyświadkówtegozdarzeniazagłuszyłdalszesłowa.Wpośrodku
kotłujących się, jasnych odmętów zaczerniło się coś, wychybnęła na wierzch
czerwonaodkrwi,bezkształtna,poszarpanamasaizanurzyłasięszybko,tymrazem
jużnadobre.
—Strasznaśmierć—mruknąłjakiśpasażer,uchodzącodburtycoprędzej.
—Niezasłużyłnalepszą—odparłaIzazgłuchązawziętościąi,nierzuciwszy
więcej okiem na świeżą mogiłę Marcyka, ruszyła na poszukiwanie Artura Kluga,
LucyVentanyorazichtrzechnaiwnychofiar.
XXX
TegożsamegodniapokrótkiejnaradziezestarymMulatem-znachorem,uznała
ElwiraMarysięzazdolnądo„pracy”.Dziąsłosięzagoiłojakotako,wkażdymrazie
przestało krwawić, dziewczyna uspokoiła się, nie wyrabiała arabskich awantur, po
całych dniach spała, przyjmowała podane sobie posiłki, słowem wyglądała na taką,
którapogodziłasięjużzeswoimlosem;zdrugiejzaśstronyjejtowarzyszkiniedoli
były przeciążone przy takiej frekwencji gości, a Dawid Erdkrach nalegał
telefonicznie, by najładniejsza Polacca zadebiutowała jak najprędzej w tragicznej
rolibiałejniewolnicy.
— Dzisiaj wieczorem zaczniesz — mówiła wiedźma, klepiąc osowiałą
dziewczynę po ramionach. — Tylko żebyś jej, bydlaku, znowu porcelanowego
garnuszka nie przyniósł — dodała ostro, spojrzawszy w stronę starszego Mulata,
któryzbierałwłaśnieblaszanetalerze,poczymwyszlioboje,zamknąwszydrzwina
klucz,jakzazwyczaj.
Marysianiezrozumiałaanisłowazrozmowytychdwojga,alezaniepokoiłyją
ichspojrzenia,porozumiewawczeuśmieszkiitknęłojąjakieśprzeczucie,żedzisiaj
spełnisięjejlosnieodwołalnie.
— Boże ratuj, Boże, ratuj mnie! — modliła się nieustannie i krążyła po swej
celi, szukając jakiegokolwiek przedmiotu, który w jej silnych dłoniach mógłby się
stać morderczą bronią. Ale nic! Nie pierwszy raz tak szukała, nie dziesiąty raz
spotkał ją taki sam zawód. Jej prześladowcy przewidzieli z dawna możliwość
rozmaitych rozpaczliwych odruchów u nieszczęsnych niewolnic i odpowiednio
wyekwipowali separatki. Ich zapobiegliwość sięgała aż tak daleko, że łóżko,
umywalnia oraz masywny stolik były przyśrubowane do podłogi i nie posiadały
żadnego ostrego kantu, zaś zakratowane okienko było umieszczone tak wysoko, że
Marysianawetzkrzesłaniemogładosięgnąćwyciągniętymirękamidonajniższego
prętakraty.
Wielką sensację wywołało w głównym „salonie” oświadczenie Elwiry, że
polska pantera zadebiutuje dzisiaj i niebawem pod drzwiami separatki numer 7
uformowałsięokazałyogonekochotników.
— Ale Jednooki ma pierwszeństwo. Tak sobie stanowczo zastrzegł —
zaznaczyła, radząc dostojnym caballeros, by raczej inne pensjonariuszki
„zaszczycili” swymi odwiedzinami, gdyż groźny cyklop zachodzi tu zazwyczaj
dopierowpóźniejszychgodzinachnocnych.Większośćposłuchałatejrady,bardziej
wytrwali pozostawili na głównej ławce okrycia głowy dla zaznaczenia swojego
miejscawprzyszłejkolejce,anarazierozpoczęlilibacjękuuczczeniuegzotycznych
gości.TymigośćmibylitrzejmarynarzepolscyzestatkuNiemen,którywówczaspo
razpierwszyzawitałwteodległestrony.Egzotycznimarynarzeprzypadliogromnie
dogustugrubejElwirze,wszczególnościzaśpiegowatyJędrek,którybyłjużrazw
Rio, w roku 1923, kiedy jeszcze należał do załogi Lwowa i który dzisiaj
przyprowadził tu swoich dwóch kolegów, Stacha, największego bibosza
marynarskiego stanu, i Kubę, mrukliwego olbrzyma, pono największego siłacza
zarównopolskiejmarynarkihandlowejjakwojennej.TentowłaśnieKubazauważył
wpewnymmomencie:
—Władnąśnasnoręwciągnął,anisłowa!
— Racja — przyznał Stach. — Te czerniawe małpy nawet pić uczciwie nie
potrafią.
Torzekłszypochwyciłbaniastygąsiorekoburącz,przytknąłwylotszyjkidousti
nie odjął go, póki ostatniej kropli nie wysączył, a Negrom, Mulatom, majtkom
wszystkich narodowości, „mistrzom brzytwy”, nożownikom, doliniarzom i tym
podobnym miejscowym obwiesiom aż oczy na wierzch wylazły z podziwu i kiedy
pokazał pod światło, że naczynie puste do czysta, jeden wielki okrzyk zachwytu
wyrwałsięzpiersiwszystkich…PróczKuby,któryniepierwszyrazbyłświadkiem
podobnychwyczynów,ipróczJędrzeja,któryzawsze„trzymałfason”inonszalancką
miną głosił urbi et orbi, że nic na świecie zdziwić go nie potrafi. Ba, nawet dla
zademonstrowania swej obojętności, swej wyższości ponad wszystko, ziewnął od
ucha do ucha, z podwójnym echem, nie fatygując się bynajmniej, żeby sobie
rozdziawionąpaszczędłoniązasłonić.
Baczna na wszystko Elwira dostrzegła to od razu, zlękła się na myśl, że
znakomitymcaballeroszaczynasięnudzićwjejlokalu,podbiegładostołu,pokazała
kolejnodrzwinajbliższychseparatekijęłatłumaczyćnamiginaderplastycznie,jakie
tojeszczeatrakcjeposiadatenprzybytekdlaswoichgości.
—Hum,dziewczynki—domyśliłsięStach,któremupo„ewakuacji”gąsiorka
myśliskładałysięnajsnadniej.
— Byczo! — huknął Jędrek, klepiąc wiedźmę protekcjonalnie, gdzie popadło.
—Możnabyspróbować,Kuba…Hę?
Małomówny osiłek powiódł nieufnym wzrokiem po zakazanych gębach
bliższychidalszychsąsiadów.
— Pewnie — odburknął — tylko jak cię taka okradnie, albo i żgnie kozikiem
podpiąteżebro,toco?
— Łatwa na to rada. Nie będziemy się rozłączali i już. Albo wszyscy, albo
żaden!
Wniosek
piegowatego
Jędrzeja
przeszedł
jednogłośnie.
Postawiwszy
„zamorskimprzyjaciołom”nowyantałek,ruszylizasłodkouśmiechniętągospodynią
na przegląd pensjonariuszek. Ale też nigdy doświadczona Elwina nie miała takich
grymaśnych caballeros, jak tym razem. Jeśli która dziewczyna przypadła do gustu
Jędrkowi, to na pewno Kuba spluwał z obrzydzeniem, na wybrankę Kuby znów
Stach ani patrzeć nie mógł i tak w kółko Macieju. Aż wreszcie stanęli przed
drzwiamioznaczonymiwielkącyfrą7.Małynapiwekuspokoiłskrupuływiedźmyi
przed oczyma trzech polskich majtków ukazała się mała izdebka, w głębi której
klęczałacudna,złotowłosadziewczyna.
— W to mi graj — orzekł Stach bez namysłu, Kuba skinął głową potakująco,
zaśJędrzej,wygadanyzazwyczaj,wogólejęzykawgębiezapomniałnawidoktakiej
krasy, takiej niewinności w rozmodlonym obliczu. Bo Marysia Żurkówna była tak
zatopionawżarliwejmodlitwieocud,żeniezauważyła,iżdrzwiotwarto,aninawet
nie posłyszała zawziętych targów na migi z wiedźmą Elwirą. W końcu transakcja
zostałazawarta.Dwadzieściapięćmilrejsówtobyłabądźcobądźgratkanielada,dla
której można było zaryzykować nawet takie przekroczenie dogmatów,
ustanowionych przez Dawida Erdkracha, jak ten, że do separatki nie wolno
wpuszczaćnarazwięcejniżjednegotylkoklienta.AleErdkrachsięotymniedowie.
Jednookiemu jakoś się wyłga, a dwadzieścia pięć milrejsów tytułem napiwku poza
normalną „taksą” pozostanie w kieszeni. Uspokoiwszy w ten sposób wszelkie
skrupuły,odeszłaElwiradobufetu,obliczającpodrodze,kiedymniejwięcejmożna
oczekiwaćprzybyciaJednookiego.
Tymczasem nasza trójca stała pod drzwiami z minami winowajców. Majestat
gorącej modlitwy onieśmielił doszczętnie trzech zuchów i mnąc czapki w rękach
(jako że nie wypadało trzymać ich na głowie w obecności kogoś, co modlił się
właśnie), czekali cierpliwie, póki złotowłosa dziewczyna z klęczek nie powstanie i
niezachęciichsamadozaczepki,
Kubastropiłsięnajbardziej:
—Ej,chybachodźmystąd,kamraty—szepnąłwuchoStachowi.
— Dobryś — odparł tamten podobnym tonem. — Po cóżeśmy w takim razie
wybulili dwadzieścia pięć brazylijskich blatów, hę? Zaczekajmy. Nie będzie się
przecieżcałąnocmodliła.
—Ajakbędzie?
—Poczekajcie—wtrąciłpomysłowyJędrzej.—Jużjatęzakonnicęprzerobię
napoczekaniu.—Rzekłszyto,chrząknąłtakpotężnie,żeażStachsięprzestraszył,a
MarysiaŻurkównazerwałasięzklęczekzokrzykiemprzerażeniaiodskoczyłapod
przeciwległąścianę.NiezmiernieradzwywołanegoefektupostąpiłJędrektrzykroki
naprzód, wyciągnął rękę jak do powitalnego uścisku, złożył ukłon szarmancki i
przemówiłgórnolotnie:
— Dobry wieczór, dziewczynko… tego ten hem, señorita, donna, bonżur,
gutenacht.
Marysia drgnęła na dźwięk ojczystej mowy, lecz natychmiast zbiła ją z tropu
makaronicznacudzoziemszczyznaJędrkowa.StaławięcnadaljakżonaLota,wsłup
soli zamieniona i przeskakiwała niespokojnymi spojrzeniami z twarzy na twarz, z
jednego majtka na drugiego, na trzeciego, zwłaszcza na tego olbrzyma, który
pomimogroźnejstaturywyglądałjakośnajpoczciwiej,najdobrotliwiej.
— Wolnego tam, Jędrek — zaczął Stach, pożerając wzrokiem śliczną
dziewczynę.—Pociągniemywpierwlosy,ktobędziepierwszy.Mądryśty,bracie,ale
ijaniefrajer.
Teraz już pozbyła się Marysia resztek wątpliwości; łzy szczęścia nadbiegły jej
do oczu, z radosnym okrzykiem rzuciła się naprzeciw przybyłym i zaczęła jednego
podrugimściskaćserdeczniejakbyrodzonegobrata.
Swoi,swoi,kochanechłopakizPolski—powtarzała,zarzucającręcenaszyję
zkoleiKubie,którybyłniemniejodtamtychzaskoczonytakimwybuchem.
— Toś ty nasza, dziewczyno? — spytał zdumiony i poprawił się szybko: —
NibyzPolski?
— Maria Żurkówna z Dolinki pod Kutnem — przedstawiła się, pociągając
nosem z nadmiernego wzruszenia, po czym wyrecytowała jednym tchem: —
Wywieźlimnie,porwali,otumanili,skatowalijakpsa,tumniezamknęli,asiostrę…
Franka jej było, na śmierć zatłukli… O, Rany Boskie!… Patrzałam na jej ciężkie
konanie… Tu, spójrzcie… Własną krwią sobie krzyż wymalowała… Pójdźcie,
czytajcie. — Pochwyciła Kubę za rękę i pociągnęła go w stronę łóżka, gdzie na
ścianiewidniałsmutnynekrologFrani.
—Czymjawypiłzadużo?—powątpiewałStach,niewierzącuszom.Jędrzej
teżmiałniejakiewątpliwości,czywszystkotojestprawdą,cozusttejdziewczyny
posłyszeli,alewidokkrzyżainapisunaścianiewywarłnańpiorunującewrażenie.I
kiedysiedlispołemnałóżku,kiedyrozgorączkowanaMarysiazaczęłaklepaćdługą
litanię krzywd swoich, siostrzanych, a potem strasznych oskarżeń pod adresem
Müllera, Wolaka, rudego Jakuba i wiedźmy Elwiry… przerywał jej najczęściej z
całej trójki, pomstując na bandę łotrów, ślubując im piekielny odwet i klnąc się
głośno,żetozłotowłoseniebożęwyrwieztegodomurozpusty.
—Ba,alejaktozrobisz?—wtrąciłtrzeźwoniezbyttrzeźwyStaszek.
— Jak? — wrzasnął zaperzony obrońca Marysi. — Dam babie w pysk aż się
nogaminakryje,wezmędziewuchępodpachę,ajakjużbędęnaulicy,tomogąmnie
szukać.Phi,znamRiojakwłasnąkieszeń.
— Pleciesz, co ci ślina na ozór przyniesie. — Kuba był najpoważniejszy i
dlatego uważał za stosowne oblać pyszałka kubłem zimnej wody. — Dasz babie w
papę, pięknie, chwali się, ale co potem. Myślisz, że ci pozwolą dziewczynę
wyprowadzić?Nasjesttrzech,aichtamsetkabezmała.
—Tyimporadzisz—rzekłJędrek,mrugającchytrzenaStacha,abymupomógł
„podpuszczać” ostrożnego towarzysza. Ale Kuba wytoczył w tej chwili najcięższe
działo z arsenału rozsądnych argumentów: policję!… Co będzie, jeżeli Elwira
wezwie pomocy policji i oskarży tych obcokrajowców o usiłowane uprowadzenie
zatrudnionej u niej dziewczyny? Taka „ciotunia” pozostaje z pewnością w
najlepszych stosunkach z miejscowymi władzami, cała ta banda zebrana w głównej
salibędzieświadczyłaprzeciwkozbawcomMarysi,aoninawetsięwyjęzyczyćnie
potrafią,boktóżtupopolskurozumie?
Zrzedły miny poczciwym chłopakom i Marysia, połykająca każde słowo
żarłocznie, spochmurniała, zwiesiła głowę. Długie minuty upłynęły w
przygnębiającymmilczeniu,ażwkońcupiegowatyJędrekruszyłkonceptem:
—Siłątunicniewskóramy—zaczął—tylkochytrością.
—Towiemyibezciebie.
—Czekajże,bibuło…Otóżmyślęjasobie,żetrzebabytoładnedziewczysko
wyprowadzić stąd jakoś w przebraniu. Niby za majtka. Jeden z nas musiałby się
poświęcić i zostać tutaj, a ona wyszłaby z dwoma pozostałymi. Kuba zostać nie
może,bozawielki.Więcalboty,alboja—zwróciłsiędoStacha.
—Ciągnijmywęzełki—odparłtenkrótko.
LoswyznaczyłJędrka.Bezdługichkorowodówzacząłsięrozbieraćdonagiego
ciałazaparawanem,jakizaimprowizowałybarczysteplecyKuby.Zresztąwstydliwa
Marysiaodwróciłasiędościanyipowoli,zbiciemsercarozpinałazatrzaskiswojej
kusejkiecki.Kiedysięprzebieraławstrójmarynarski,chłopcyzachowywalisięjak
skończeni gentlemani; zwróceni do niej tyłem stali w rzędzie, gapiąc się na
zamknięte drzwi, a Stach, który ot tak z figlów wyjął z kieszeni rozbite lusterko i
chciał w nie zerknąć, oberwał od Kuby takiego szturchańca między żebra, że omal
czkawki nie dostał. W cztery pacierze maskarada była skończona. Marysia ukryła
swojecudnewłosypodnazbytdlaniejobszernączapką,daszekzsunęłasobieażna
nosprawieiniebezobrzydzeniapozwoliłasobiewetknąćwustacuchnącątytoniem
fajkę.
— Tylko się nie zakrztuś, dziewczyno — ostrzegał Kuba. Tamci dwaj nie
szczędzilipochwałizachwytów:
—Ślicznymarynarz,jakBogakocham.
—TakiegonamtrzebanaNiemnie,co?
—Aletyzatocudaczniewyglądasz—parsknąłKuba,oglądającnawszystkie
stronyJędrka,któremuMarysinasukienkaanidokolanniesięgała.—Doniczego,
psiakrew.Zdalekakażdypozna,żetoniebaba—zmartwiłsięnagle.Irzeczywiście
należałosięlękać,żeprzyotworzeniudrzwiseparatkicałyspisekzostaniewykryty;
niezwinyMarysi,bochoćtamnaniejubranietrochęwisiało,alewyglądałasobie
niczego na młodego majtka, za to muskularnej pensjonariuszki o takich nogach,
torsie, ramionach, jakie demonstrował przebrany Jędrek, nie posiadał nigdy dom
Elwiry,aniżadenzniezliczonychlupanarówrioskich.
—Jestrada—wyrwałsięStach.—Wal,bracie,włóżko,nakryjsiękołdrąpo
oczy.Taknawetwypadaponaszejwizycie,che,che,che.
Rada była dobra, jedyna nawet w tej sytuacji i Jędrzej w mig ją w czyn
wprowadził, a nakrywszy się powyżej nosa, zaczął kwilić cienkim głosem tak
pociesznie,żenawetnasmutnejtwarzyczceMarysiuśmiechwywołał.
— No, wyruszamy — komenderował Kuba. — Ja pójdę pierwszy, ty za mną,
dziewczyno,iparymizgębyniewypuść,bociępoznająpogłosie.Stachzamknie
drzwi na klucz. Ciśniesz go tej grubej babie, kiedy będziemy przechodzili koło
bufetu.
—Wedługrozkazu.
—Gdybyśmiarkował,żeonacośmiarkuje,tozostańnamałąchwilkę,zagadaj
babę,pókijaMaryśkinaulicęniewyprowadzę.
—Czekajcienojeszcze—ozwałsięJędrzej,któremusiętrochęciepłozrobiło
namyśl,żecałetopiwo,jakiegonawarzyli,onsambędziemusiałwypić.—Kuba,
stary druhu, musisz i o mnie pamiętać, inaczej diablo mi tu dogrzeją. Skoro ich
wyprowadzisz na ulicę, wróć tutaj, powiedz grubej babie, żeś sobie tutaj zostawił
zegarek,albocośtakiego,noaresztajakośsamawypadnie.
—Dobra,wrócępociebie.
Marysia przeżegnała się głośno, a za nią wszyscy trzej, Kuba otwarcie, Stach
dyskretnie, a Jędrzej pod kołdrą przeżegnał się nawet kilka razy i westchnął
nabożnie, bo teraz dopiero zaczął sobie zdawać sprawę dokładnie, na jak straszne
niebezpieczeństwasięnarażał.
Gremialne opuszczenie separatki numer 7 przez egzotycznych gości nie
wzbudziłospecjalnegozainteresowaniawśródlicznegogronaklientówElwiry.Teni
ówparsknąłśmiechem,dwóchprzyczepiłosiędoStacha,przymawiającsięnamigio
nowąfundę,icałatrójkaprzemaszerowałagęsiegoprzezrozległąsalębezwypadku.
Jak słusznie Kuba przewidział, siedząca za ladą Elwira skinęła na nich; chciała ich
zapewnezachęcićdopozostaniawlokalulubznowucośniecośwyłudzić.Zgodniez
ułożonymplanemStachpodszedłdoniej,jąłgestykulowaćzwielkimożywieniem,a
tymczasem Kuba położył już dłoń na klamce drzwi wyjściowych. Nagle drzwi te
uciekły w głąb sieni, szarpnięte jakąś mocarną łapą i na progu stanął Jednooki,
zagradzając swą rosłą postacią wyjście. Marysia zbladła jak trup, oparła się na
plecach Kuby i, zapominając o wszelkiej ostrożności, wczepiła palce w jego bluzę.
Herszt rioskich szumowin spojrzał z zainteresowaniem na olbrzymiego majtka. Nie
widział go tu jeszcze nigdy, spotkali się pierwszy raz w życiu, ale jeden rzut oka
upewniłdraba,żetobyłbygodnyprzeciwnik;nienamyślającsiędługo,pchnąłgow
piersiotwartąnapłaskdłonią,dającmuwtensposóbdozrozumienia,żepowinien
się usunąć z drogi, skoro on, Jednooki wkracza do lokalu. Przeciętny śmiertelnik
nakryłby się nogami po takim pchnięciu, lecz Kuba ani nie drgnął. Przeciwnie
zaswędziałagoręka,byzaczepnegojegomościapoczęstowaćkułakiemmiędzyoczy,
ale w tej chwili uczuł na plecach febryczne drżenie Marysinych palców. Nie! Nie
wolnomisięwdawaćwżadneburdy,dopókitejdziewczynystądniewyprowadzę—
pomyślałsobieodrazu…Zrobiłwięcminępokornąiskwapliwieusunąłsięzdrogi
Jednookiemu. Podobną taktykę obrał też Stach, który zdołał się pozbyć Elwiry.
Wiedźma już ani nie spojrzała na chyłkiem wynoszących się majtków. Przeciwnie,
byłarada,żeposzlisobietakszybkoiżeniedoszłodokolizjizgroźnymcyklopem.
Tymczasem na ulicy Kuba wydawał dalsze instrukcje towarzyszowi. Miał
zaprowadzić Marysię do portu, przeszwarcować ją na Niemen i ukryć tam gdzieś
dobrze.Jutro,skorostatekwyjdziewmorze,zameldujeowszystkimkapitanowi.
—Agdybyśmyniewrócilizagodzinę,to…
—Toskrzyknę paczkęnaszychi wyciągniemywasz tarapatów,—dokończył
Stach,ujmującMarysiępodramię.
Kubaspoglądałzaoddalającymisiędługąchwilę,dopierokiedyichnajbliższy
zakrętulicyzasłonił,ocknąłsięzzadumy,szarpnąłrączkęstaroświeckiegodzwonka,
ścisnąłsiępaskiemmocniej,splunąłwgarścieinapróbęnaprężyłmuskułyramion
oraznógpotężnychjakkonary.Wróciłdogłównego„salonu”wtymmomencie,gdy
Jednooki przechwalał się głośno, że da zebranym niecodzienne widowisko i na
oczachwszystkichujarzmipolskąpanterę.OczywiścieKubaniezrozumiałanisłowa
z przemowy przyjmowanej ustawicznymi salwami śmiechu, ale pojął jedno,
mianowicie, że chodzi tu o Marysię. Nie sztuka było się tego domyślić, skoro drab
stał przed drzwiami jej separatki i dobijał targu z Elwirą. Wreszcie otrzymał
upragniony klucz, odemknął drzwi, pozostawił je otwarte na oścież i ruszył w głąb
izdebki.CożyłotłoczyłosięwproguiKubatylkoswojemuwzrostowizawdzięczał,
żemógłcoświdzieć.
—No,będzieJędrkowiciepło—mruknął,zacząłsięteżzwolnaprzepychaćw
tamtąstronę,abykompanowipospieszyćzpomocą,skorogonapastnikzaatakuje.
PrzeztenczasJednookistanąłjużnadłóżkiemrzekomejMarysi.Cotamdoniej
gadał,trudnobyło Kubiewymiarkować,ale musiałytobyć jakieśpieprznekawały,
sądząc z żywiołowych wybuchów, wesołości licznego grona świadków. Groźny
cyklop zniecierpliwił się w końcu. Jednym szarpnięciem zdarł kołdrę i w tej chwili
stała się rzecz całkiem nieoczekiwana przynajmniej dla niego czy dla widzów. Oto
nogi rzekomej dziewczyny sprężyły się, zgięły w kolanach, potem fiknęły
błyskawicznie,aJednookikopniętywbrzuchpotężnie,rymnąłjakdługinapodłogę;
jegotwardyłebzadzwoniłoprzeciwległąścianę,ażjęknęłocoś,alboon,albościana.
Wykorzystująctenmoment,zerwałsięJędrzejzłóżka,przeskoczyłprzezobalonego
przeciwnika i, strojąc błazeńskie miny, runął w otwarte drzwi separatki. Widzowie
rozstąpili się przed nim. Poznali już, że mają przed sobą mężczyznę i czy to ich ta
maskarada tak rozśmieszyła, czy też zaimponowała im odwaga tego chłopca, który
odważył się kopnąć groźnego herszta, dość, że nie zastąpił ma drogi żaden. I być
może, że byłoby się na tym skończyło, gdyby nie Elwira. Ta zrozumiała
momentalnie, co zaszło, zrozumiała, że wykradziono jej podstępnie najcenniejszą
białąniewolnicęiniezamierzałapuścićpłazemtakiegoprzestępstwa.
— O, Jezu! — jęknął Jędrzej, smagnięty znienacka bykowcem przez plecy.
Odwrócił się błyskawicznie, podbił rozsierdzonej babie ramię w pół zamachu,
wyrwałjejharap,trzepnąłnimprzezpapęmłodszegoMulata,którywyrósłprzednim
jak spod ziemi, zasłaniając sobą Elwirę, lecz nagle zrzedła mu mina. W drzwiach
separatkistałJednookii,przeszywającgobazyliszkowymwzrokiem,gotowałsiędo
ataku. W tej chwili wysunął się Kuba, stanął przed kolegą i palcem dotknął swego
torsu,dającwtensposóbdozrozumienia,żeongotówjeststawićczołocyklopowi.
Niesłychana radość zapanowała wśród klientów domu Elwiry. Takiego
widowiskaniktnieoczekiwał,boraznarokchybaprzytrafiłsięśmiałek,którychciał
walczyć z Jednookim; i musiał to być przybysz z dalekich stron, gdzie sława tego
arcyrzezimieszka jeszcze nie dotarła… Cała kompania utworzyła obszerne kolisko,
pozostawiającwpośrodkuarenędlaprzyszłychzapaśników;pomstującąElwiręwraz
z jej dwoma pomocnikami wypchnięto poza pierścień widzów i zaczęto robić
zakłady;oczywiściewczterechpiątychczęściachchcianostawiaćnaswojego,toteż
treścią najliczniejszych zakładów było to, czy marynarz będzie się opierał pięć lub
dziesięćminut,czyraczejcyklopzłamiegowpierwszymnatarciu.
Gwar głosów ucichł, jak nożem uciął, kiedy Jednooki, odrzuciwszy sombrero,
ruszył do ataku. Nie wyjął ani brzytwy z kieszeni, ani noża zza cholewy nie
wyciągnął;byłnajzupełniejpewnywygranejichodziłomutylkooto,byzwycięstwo
jak najbardziej efektownym uczynić. Dlatego właśnie zrezygnował z wszelkich
podstępów, przynajmniej na razie. A Kuba czekał natarcia ze spokojem, z wielką
ufnością,żeskoromawalczyćwsłusznejsprawie,wobronieniewinnejdziewczynyi
kolegi,którysiędlaniejpoświęcił…toporażkaniemożegospotkać.
Zwarli się wreszcie, objęli wpół krzepkimi ramionami, rzekłbyś: dwaj
przyjaciele, którzy po długim niewidzeniu chcą się serdecznie przywitać.
Rzeczywiście pierwsza część zapasów wyglądała na braterskie czułości dwóch
dobrychdruhów.Niepadłoanijednoprzekleństwo,anijęk,aniwestchnienie,jeden
drugiegonieruszyłzmiejscaaninacal,auścisktrwałzdasięwnieskończoność,ku
wielkiemuzdziwieniuobecnych.
—Pięćminut!Jazakładwygrałem—obwieściłktoś,zerknąwszyprzelotniena
zegarek.
Potworna blizna na twarzy cyklopa zaczęła nabrzmiewać z wysiłku, jego
zaciśniętedotejporyustaotwarłysięiuleciałoznichgłębokiewestchnienie.Kuba
także odsapnął, ale równocześnie zacieśnił o parę centymetrów morderczy oplot
ramion.InaglepiętyBrazylijczykaodlepiłysięodpodłogi.Stanąłnapalcachmimo
gwałtownego oporu, a potem i palce oderwały się od ziemi i Jednooki zawisł w
powietrzu.
—Niedajsię—krzyknąłktoś,azanimposypałysięsłowazachęty,okrzyki,
lecz łatwiej to było powiedzieć: Nie daj się, niż stawić opór takiemu siłaczowi.
Systematycznie, milimetr za milimetrem windował Kuba swojego przeciwnika, a
podniósłszy go na jakie piętnaście centymetrów, zaczął się obracać w kółko, zrazu
powoli, potem coraz szybciej i szybciej, aż w głowie zaczęło się kręcić bardziej
wstawionym widzom. Rozstawione przezornie nogi cyklopa, pod wpływem siły
odśrodkowej odsuwały się coraz dalej od osi tego diabelskiego młyńca, zaś Kuba,
który był ową osią, tkwił mocno, jak w ziemię wkopany i kręcił się w miejscu z
oszałamiającąszybkością.
—Carramba!—zakląłJednooki,czującswąbezsilność.Rozstawiłnogijeszcze
szerzej, ale wściekły obrót zniweczył ten wysiłek, stopy poślizgnęły się przy
zetknięciu z podłogą i herszt rioskich szumowin runął na wznak jak długi,
przywalony, przygwożdżony przez zwycięskiego przeciwnika. Udając pokonanego,
wysunąłwolnąrękęwstronęcholewki,leczJędrzejdojrzałtenzdradzieckimanewr,
ostrzegł przyjaciela okrzykiem i stalowy uścisk dłoni Kuby wyłuskał nóż z palców
rzezimieszka z równą łatwością, jak gospodyni groch wyłuskuje. Aby ukarać te
usiłowania,grzmotnąłzwycięzcaprzeciwnikakułakiemwłebraz,drugi,trzecirazw
okolicy skroni, potem dźwignął się, wyprostował swą potężną sylwetkę i potoczył
dokoła wzrokiem, który pytał: Może który z was jeszcze chce spróbować? Ale
chętnych nie było. Widok Jednookiego, który nie dając znaku życia leżał u stóp
Kuby,działałprzedziwnieochładzająconanajwiększychawanturników.Więcmajtek
uśmiechnąłsiętryumfująco,obciągnąłsobiebluzęiruszyłkudrzwiomszpalerem,a
za nim podreptał Jędrek, stukając wysokimi korkami Marysinych trzewików i
nadymającsięwspaniale,jakgdybytoonJednookiegozwyciężył.Kiedyjużbyłprzy
drzwiach, Elwira odzyskała nagle mowę i potok soczystych przekleństw lunął na
polskichmajtków.
—Aha,chodziciotetrzewiki—domyśliłsiępiegowatyfrant.—Dobrze,wolę
iśćnabosakaniżnatakichszczudłach.
Rzekłszy to, zdjął szybko pantofelki, które Marysia miała dziedziczyć po swej
nieszczęsnej siostrze i szmyrgnął je prosto w kłapiącą gębę wiedźmy Elwiry. Z
odźwiernymnadoleniebyłożadnychtrudności.Wprawdziedostałjużpolecenie,by
tych marynarzy nie wypuszczać, ale widok kułaka wielkiego jak bochen chleba,
który mu Kuba dał powąchać z tak bliska, że mu się nos rozpłaszczył, podziałał
zbawiennieikluczodgłównejbramyznalazłsięnatychmiast.
—Ateraz—rzekłJędrek,kiedywreszciestanęlinapustejjakwymiótłulicy—
teraznogizapas,bracie.
Epilog
KiedyNiemenprzycumowanodokamiennegomolawporciegdyńskim,zmałej
gromadki oczekujących osób (złożonej przeważnie z rodzin marynarzy
powracającychzdalekiejpodróży)oderwałasięmłoda,pięknakobieta,wskromnym
kostiumie sportowym i granatowym berecie, weszła po mostku na pokład,
wylegitymowała się kapitanowi jako agentka policji obyczajowej, przysłana tu
specjalniepodziewczynęcudemocalonązeszponówbrazylijskichhandlarzyżywym
towaremiwtowarzystwieporucznikaudałasiędokabiny,gdziemłodapodróżniczka
pakowałaponoswemanatki.
—Najwyższyczas,żejąstądzabierzecie—ozwałsięoficer,srogisłużbista.—
Całązałogęrozkochaławsobieiomalżesięzałbyniebralidlaniej.
W tej chwili wysunął się Kuba, za nim Stach, wreszcie Jędrek prowadzący za
rękę Marysię Żurkównę. Każdy z nich niósł jakiś tłumoczek ukochanej pupilki, bo
stałosiętojakąśniepisanąustawą,żewszyscyczłonkowiezałogiNiemnawkażdym
napotkanym porcie musieli kupować jakieś fatałaszki dla swej ulubienicy no i
zebrałosiętychprezentówsporowciągudługiejpodróży.
Nawidokpani,idącejwtowarzystwieporucznika,Marysiaażbuzięotwarłaze
zdziwienia.
— Panna Róża? Moja panienka? — wyszeptała i nagle spłonęła szkarłatnym
rumieńcem, wspomniawszy sobie, jak od tych dobrych państwa cichcem po nocy
uciekła, dając wiarę różnym Müllerom, Wolakom, że tam, za oceanem jest raj
prawdziwy. O teraz wiedziała już dobrze, jaki to „raj” czeka głupie, naiwne
dziewczęta w tamtych stronach dalekich… I wzruszyła się do łez, kiedy Róża
powiedziała jej, że po nią umyślnie przyjechała, kiedy ją objęła i uściskała
serdecznie.
A potem nadszedł moment pożegnania. Kapitan nie pozwolił się w rękę
cmoknąć,oświadczył,żegotoobraża,pogłaskałzarumienionądziewczynęłaskawie,
drugi oficer, którego się najwięcej bała ze wszystkich, nawet jej rękę uścisnął, a
potem przyszła kolej na majtków. Zbeczała się Marysia, widząc tyle bratnich dusz
wkołosiebie,tyletwarzyzasmuconychioczupoczciwych,irąktwardych,sękatych,
a takich dobrych, przyjaznych. I nagle zadrżała strasznie, bo stanęły jej żywo w
pamięciowechwileprzeklęte,kiedyporazpierwszyujrzałaklientelędomuElwiry.I
tamsetkioczunaniąpatrzałyisetkirąkwyciągałysiękuniej.
—Pójdziemyjuż—rzekłaRóża,którejpierwszy,najgorszyzawódżyciowynie
złamał,leczprzeciwnieskłoniłjądozwalczanialudzi-bestiiwrodzajuArturaKluga,
jej niegodnego męża. Za namową Izy Litkup wstąpiła do policji obyczajowej i
dowiedziawszy się o szczęśliwym uratowaniu Marysi, uprosiła swoją szefową, aby
właśnie ją wyznaczyła do przyjęcia i odprowadzenia dziewczyny… I teraz, chcąc
rozchmurzyć jej posmutniałą twarzyczkę, powiedziała jej najmilszą nowinę, że
niejakiWalekKozub,odsługującywojskowWarszawie,dopytywałsiębardzoczęsto
oswojąMarysięibędzienaniączekałnadworcu…Powiedziałatowchwili,kiedy
przechodziłypotrapiezpokładuNiemnanakamiennągroblęportową.Wiadomośćta
była ostatnią kroplą, jaka upadła na przepełniony kielich radości i szczęścia, toteż,
nie bacząc, że cała załoga sterczy przy burcie i patrzy, nie bacząc na gapiów na
lądzie,upadłaMarysia nakolanana moloiwdzięcznym pocałunkiemzłożonymna
zimnymbetoniepowitałaziemięojczystą,którątaklekkomyślnieopuściła.
—Niewolałatomnietakpocałować—westchnąłpiegowatyJędrek,błaznując
nazamówienie,byleniedaćpoznaćposobiejakbardzojestwzruszony.
Stach zaklął po marynarsku, ale tak, że uszy więdną od słuchania. Potem
warknął:
—Niechkurymacamdośmierci,jeślisiędzisiajnieurżnęzrozpaczy.
—Izżałości—dodałKubaposępnie.
—Jazwami,koledzy—oświadczyłJędrekzzapałem.
Tej nocy właściciel tawerny Pod tłustą flądrą kiwał się za szynkwasem do
świtu. Oficjalnie, od frontu, lokal był zamknięty od jedenastej i zwyczajni goście
wynieśli się już dawno, ale przy środkowym stoliku „urzędowało” wytrwale trzech
wytrawnych biboszów, urągając srodze pod adresem tego tam Walka Kozuba, dla
któregopięknaMarysiawzgardziłaichumizgami.
—Gnatymupołamię—odgrażałsięKuba.
—Żebytakiparobekśmiałoczypodnosićnatakądziewczynę—biadałJędreki
wznosił zmętniałe oczy ku pułapowi, biorąc „niebo” na świadka, że nie ma
sprawiedliwościnaświecie.
Lecz Stach, który w miarę jak pił coraz więcej, myślał coraz trzeźwiej, zrobił
nagle fenomenalne odkrycie. Mianowicie wywiódł towarzyszom jak na dłoni, że
dziewczynaniemogłalepiejuczynić,jakwybierającsobiekogośspozaichgrona.Bo
w przeciwnym razie uszczęśliwiłaby tylko jednego z nich, a naraziłaby mu
śmiertelniedwóchwypróbowanychprzyjaciół.
— Przypuśćmy, że wybrałaby mnie — dowodził — mnie na pewno, bo Kuba
macałyrozumwpięści,ty…szkodawogólemówić.Icowtedy?Miałbymwwas
zawziętych wrogów i nie mógłbym teraz pić razem z wami, poczciwe chłopy,
bałwany,osłyskończone.
Taargumentacjaprzekonałaobutamtychiskończyłosięnatym,że,wypiwszy
zdrowie Walka Kozuba, rozczulili się nad swoją dolą sierocą i poszli się kolejno
wypłakaćwramionachzaspanegogospodarza.
KONIEC
TableofContents
SZLAKIEMHAŃBY
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII
XXIX
XXX
Epilog